JATKA NA PLATFORMIE Donald Tusk postanowił wyciąć ludzi Grzegorza Schetyny z list kandydatów do parlamentu oraz spółek skarbu państwa. Schetyna poczekał na dogodny moment i uderzył w osłabionego jak nigdy dotąd Tuska. Na to samo osłabienie liczy Bronisław Komorowski, który chce budować partię prezydencką, wspieraną przez „niezależnych” wojskowych fachowców. Ostatnie wypowiedzi Grzegorza Schetyny krytykujące Donalda Tuska były na tyle demonstracyjne, że nie mogły nie spowodować reakcji nawet w mediach przychylnych Platformie. Po ogłoszeniu raportu MAK Schetyna stwierdził: „Mnie się wydaje, że zabrakło refleksu i takiej wiedzy czy przewidywania tego, jak Polacy przyjmą ten raport. W takich sytuacjach trzeba być gotowym na odpowiedź natychmiast”. Marszałek Sejmu dodał, iż to, że premier był na wakacjach, na pewno nie ułatwiało sprawy. Stwierdził też, że „na tak mocną prezentację i mocne oskarżenie powinna być natychmiast polska odpowiedź” – Dolny Śląsk zrobił zamach na Gdańsk – tak o wystąpieniu Schetyny mówi jeden z posłów PO. W co gra Grzegorz Schetyna? Co spowodowało, że ta gra zmusiła go do wypowiedzi godzących w wizerunek PO?
Ministrowie kandydują, by wypchnąć ludzi Schetyny Nasi rozmówcy z PO nie mają wątpliwości, że powodem jest „totalna wycinka” ludzi Schetyny – zarówno ze stanowisk w spółkach skarbu państwa, gdzie karty rozdaje bliski Tuskowi Jan Krzysztof Bielecki, jak i na przyszłych listach kandydatów do parlamentu. Według „Rzeczpospolitej” z 20 stycznia br. „jedynki” na listach do Sejmu mają dostać minister nauki i szkolnictwa wyższego Barbara Kudrycka (Podlasie), były premier Jan Krzysztof Bielecki (Pomorze), minister rozwoju regionalnego Elżbieta Bieńkowska (Śląsk). Drugie miejsce w stolicy (zaraz za premierem Donaldem Tuskiem) ma przypaść szefowi resortu finansów Jackowi Rostowskiemu. Chęć startu w wyborach zadeklarował nawet... minister obrony narodowej Bogdan Klich, współodpowiedzialny, zdaniem polityków opozycji, za fatalne przygotowanie wizyty prezydenta w Smoleńsku. Według naszych rozmówców, wystawienie ministrów na parlamentarne listy to dla Tuska pretekst, by na dalsze miejsca zepchnąć ludzi Grzegorza Schetyny. Znacząca, a mało zauważona automatyczna czystka odbyła się w PO już po wyborach samorządowych. Z partii tej usunięto działaczy, którzy kandydowali z list innych niż PO – np. tych wystawianych przez kandydatów na prezydentów miast. Jak ocenia jeden z naszych rozmówców, z PO mogło odejść przy tej okazji niemal dwa tys. osób. I byli to w większości obecni bądź potencjalni ludzie Schetyny, którzy nie dostali satysfakcjonujących ich miejsc na listach Platformy.
Ze Schetyną można się dogadać Schetyna wyczekał na osłabienie Tuska w związku z kompromitacją w sprawie śledztwa smoleńskiego, jednak wykorzystując stanowisko marszałka Sejmu, buduje swoją pozycję od dłuższego czasu. Obecnie doszło do jego zbliżenia z Jarosławem Gowinem, ale nie jest to bynajmniej jedyny kierunek ofensywy Schetyny. Na jaki scenariusz liczy marszałek Sejmu? PO nieznacznie przegrywa wybory z PiS – ten wariant jest przez polityków Platformy brany pod uwagę coraz poważniej. Ale podobnie jak w Czechach, na Słowacji albo w podkarpackim sejmiku zwycięski PiS nie jest w stanie stworzyć parlamentarnej większości. Toczą się rozmowy koalicyjne PO–PSL–SLD. Donalda Tuska osłabia fakt, że doprowadził swoją partię do porażki. Kto ma być premierem? PSL i SLD mówią jasno: koalicja tak, ale Tusk nie może stanąć na czele rządu. Koalicjanci wolą Schetynę. Plan mało realny? Nasi rozmówcy zwracają uwagę, że dobre kontakty Schetyny z opozycją i PSL są już faktem. Gdy Schetyna zostawał marszałkiem Sejmu, poparli go także posłowie opozycyjnego SLD. Bartosz Arłukowicz, gwiazda komisji hazardowej, gimnastykował się, by uzasadnić to poparcie: „Komisja hazardowa jeszcze pracuje i ja nie jestem zwolennikiem wydawania wyroków czy stwierdzania faktów przed zakończeniem prac”. W podobnym duchu wypowiadali się przedstawiciele PSL. Posłanka Ewa Kierzkowska tłumaczyła: „Głosowaliśmy za. Dajmy możliwość panu Grzegorzowi Schetynie popracować i wykazać się”. Stanowisko marszałka Sejmu pozwala Schetynie niewielkim kosztem budować sobie sympatię u przeciwników. Pewien poseł PiS, ceniony ekspert w swojej dziedzinie, cieszący się większym uznaniem w Europie niż we własnym kraju, od lat wyjeżdża do różnych państw na międzynarodowe konferencje. Jeśli taki wyjazd jest wyjazdem poselskim, jego koszty pokrywa Kancelaria Sejmu. Ale na to wyrazić musi zgodę marszałek. Gdy marszałkiem Sejmu był Bronisław Komorowski, złośliwie blokował wyjazdy wspomnianego posła PiS, mimo że miały one merytoryczne uzasadnienie i nie sposób było nazwać ich turystyką na koszt państwa. Kiedy marszałkiem został Grzegorz Schetyna, sytuacja od razu się zmieniła i nieracjonalna blokada zniknęła. W grudniu ubiegłego roku Schetyna zwiększył ilość pieniędzy, jakie posłowie otrzymują na prowadzenie biur poselskich. Ma to znaczenie w szczególności dla partii opozycyjnych, których terenowi działacze nie zarabiają na państwowych posadach. – Z tym Schetyną da się żyć – powtarzało po cichu wielu posłów PiS, PSL czy SLD. Sami posłowie PO też coraz częściej odnoszą wrażenie, że Donald Tusk to arogant, z którym nie można porozmawiać, bo nigdy nie ma czasu, zamknięty w swojej wieży z kości słoniowej. Co innego Grzegorz Schetyna, który zawsze znajdzie czas. Chętny, by odwiedzić dowolne miasto i tym samym dowartościować lokalną strukturę PO. Wpadający na imieniny do partyjnych kolegów. Schetyna to człowiek gotowy dogadać się z każdym, jeśli jest to dla niego opłacalne – tak charakteryzuje marszałka Sejmu jeden z wrocławskich znajomych. W 2008 r. Schetyna stał za słynną akcją „Widelec” – zatrzymaniem, biciem, gazowaniem i torturowaniem 752 spokojnie zachowujących się kibiców Legii. Wyzwiska pod jego adresem sypały się na stadionach w całym kraju. Gdy wyczuł, że sprawa coraz poważniej mu szkodzi, nie miał oporów, by szukać kontaktów i rozmawiać z liderami społeczności kibiców, którzy wcześniej byli dla niego bandytami.
Partia Michnika i pułkowników Ale Tusk zagrożony jest nie tylko przez Schetynę. „Rzeczpospolita” z 15 stycznia br. pisze o byłych politykach w otoczeniu prezydenta Bronisława Komorowskiego. Według dziennika, cyklicznie „przy kawie i ciasteczkach” spotykają się u prezydenta politycy nieboszczki Unii Wolności – m.in. Tadeusz Mazowiecki, Henryk Wujec, Jan Lityński. To właśnie podczas jednego z takich spotkań miała zapaść decyzja o odesłaniu do Trybunału Konstytucyjnego ustawy o zmniejszeniu zatrudnienia w administracji państwowej. Z artykułu wyłania się obraz prezydenta otaczającego się gronem przegranych polityków, głowy państwa tracącej poparcie i sympatie we własnej partii. Tyle „Rzeczpospolita”. Jednak z informacji, do których dotarła „Gazeta Polska”, wynika, że lekceważenie przez zwolenników Donalda Tuska obecnego prezydenta jest mocno przedwczesne. – Bronisław Komorowski prowadzi własną grę – mówi nam zastrzegający anonimowość polityk PO – oczywiście, zalicza kolejne wpadki, robi wrażenie dobrego wujka, a nie polityka większego formatu. Jednak jego otoczenie ma realny plan polityczny, który realizuje z żelazną konsekwencją – dodaje nasz rozmówca. Plan otoczenia prezydenta to stworzenie nowej formacji politycznej, opartej na byłych politykach UW i „niezależnych fachowcach” z kręgów wojskowych. „Patronem medialnym” projektu ma być środowisko „Gazety Wyborczej”. Pierwszym etapem realizacji tego przedsięwzięcia było błyskawiczne przejęcie kontroli nad BBN i Kancelarią Prezydenta. Etapem kolejnym – jest osłabienie pozycji premiera Donalda Tuska. Co ciekawe, prawdziwym sygnałem wypowiedzenia wojny szefowi rządu wcale nie był brak podpisu prezydenta pod wspomnianą ustawą o administracji. – Prezydent znalazł w ustawie rzeczywiste błędy, skierował ją do Trybunału Konstytucyjnego – mówi polityk PO. – W tym wypadku zagrywka Komorowskiego była działaniem socjotechnicznym, poprawiającym jego wizerunek – dodaje. Jak ustaliliśmy, początkiem sporu stał się atak na szefa resortu obrony Bogdana Klicha, kojarzonego z frakcją Donalda Tuska. Oczywiście Klich na tę krytykę zasłużył – to on, jako szef MON, odpowiadał za wyjazd Prezydenta RP do Katynia 10 kwietnia 2010 r., to za kadencji obecnego szefa resortu obrony miały miejsce inne tragedie lotnicze (m.in. tragedia casy), w których łącznie zginęło 121 osób. Jednak właśnie słabość szefa MON sprawiła, że stał się on celem ostrego (w dodatku padającego na podatny grunt) ataku ze strony Pałacu Prezydenckiego. Na początku roku szef BBN gen. Stanisław Koziej podczas wspólnej z Komorowskim konferencji prasowej skrytykował MON za złą realizację projektu tworzenia Narodowych Sił Rezerwowych. Do prawdziwej awantury doszło jednak w trakcie jednego z posiedzeń Komisji Obrony Narodowej. Goszczący na spotkaniu gen. Koziej nie zostawił suchej nitki na projekcie stworzenia Akademii Lotniczej w Dęblinie. Reakcja Pałacu zaskoczyła wszystkich członków komisji, najbardziej tych z... Platformy Obywatelskiej. Projekt Akademii Lotniczej był bowiem sztandarowym pomysłem rządu. Zdaniem polityków PO wystąpienie Kozieja to ewidentnie wypowiedzenie wojny nie tyle Klichowi, ile Donaldowi Tuskowi. Kolejny cios padł w trakcie sejmowej debaty na temat raportu MAK. Związany ze środowiskiem Unii Wolności poseł Bogdan Lis na początku przemówienia odrzucił hipotezę zamachu i winę Rosjan, skrytykował PiS-owską opozycję, po czym... zaatakował Bogdana Klicha: „Powiem tak: Przed wojną minister odpowiedzialny za resort, w którym coś takiego się wydarzyło, palnąłby sobie w czoło, i to dla pewności kilka razy, a nie raz, i nie dlatego, że czułby się odpowiedzialny za tę katastrofę, tylko dlatego, że nie był w stanie zapewnić bezpieczeństwa swojemu prezydentowi”. Atak Lisa nie był przypadkowy – środowisko dawnej UW ma być filarem nowego tworu politycznego, budowanego przez otoczenie obecnego prezydenta. Klich jako najsłabsze ogniwo ekipy Tuska jest wdzięcznym obiektem ataku.
„Grzechu” szachuje rozłamowcami Zwolennikom „partii prezydenckiej” bliżej więc raczej do Janusza Palikota niż Jarosława Gowina. Nie znaczy to jednak, że przedstawiciel „konserwatywnej frakcji” w PO należy do pretorianów premiera. Wręcz przeciwnie. W ostatnim czasie posłowi z Krakowa zdarzyły się krytyczne wypowiedzi o rządzie (nt. braku reform itd.). Gowin pozytywnie wypowiadał się przy tym o grupującej rozłamowców z PiS przedstawicieli ruchu Polska Jest Najważniejsza. Jak ustaliliśmy, krakowski polityk należy w tej chwili do frakcji... Grzegorza Schetyny. Marszałek Sejmu miał być też inicjatorem powstania ruchu PJN. – Rozłamowcy z PiS są dla Grzegorza bardzo wygodni – mówi w rozmowie z „Gazetą Polską” osoba z bliskiego otoczenia Schetyny. – Grzesiek zawsze może zagrozić wyprowadzeniem swoich ludzi z PiS, sojuszem z PJN. Oczywiście partia taka nie zagroziłaby PiS, jednak Platformie mogłaby odebrać parę punktów, wejść do Sejmu, po czym stworzyć koalicję z Kaczyńskim. Premier musi zdawać sobie z tego sprawę – dodaje nasz informator. O ile ugrupowanie związane z Komorowskim mogłoby zagospodarować niemal cały ideologiczny anty-PiS, o tyle partia Schetyny i rozłamowców może zawalczyć o „konserwatywną grupę” wyborców PO. Jak ustaliła „GP”, marszałek Sejmu nie ma w tej chwili planu tworzenia własnej partii – PJN to ruch czysto propagandowy. Zdaniem naszych rozmówców, Schetyna szachuje Tuska PJN-em, by wzmocnić swoją pozycję w partii. Szczególnie wiele miał zyskać ostatnią wypowiedzią o tym, że rząd spóźnił się z reakcją na raport MAK. – Na Donaldzie słowa Schetyny i przede wszystkim reakcja na nie zrobiły duże wrażenie. Premier ma świadomość, że z frakcją marszałka Sejmu musi się liczyć – mówi polityk PO. Głównym celem Schetyny jest więc wzmocnienie własnej pozycji w partii, plan awaryjny to sojusz z PJN. Sam Donald Tusk, osaczony z lewej (Komorowski) i z prawej (Schetyna i PJN) strony, nie zamierza ustąpić bez walki. Stąd pomysł, by na listach PO znaleźli się członkowie rządu i politycy dawnego KLD, czyli osoby blisko związane z premierem. Przemysław Harczuk, Piotr Lisiewicz
"Komsomolskaja Prawda" podała, a nasze media - także te poważne - jak echo, echo, echo. Powtórzą każdą głupotę, bez żadnej refleksji... Jak podają polskie media (prawie wszystkie, część cytuje doniesienia agencyjne): Do katastrofy polskiego Tu-154M pod Smoleńskiem mogła doprowadzić tajna instrukcja, zgodnie z którą samolot może odejść na lotnisko zapasowe tylko za zgodą "głównego pasażera" - twierdzi "Komsomolskaja Prawda". A skąd wie o tym "Komsomolskaja Prawda"? Ano od "jednego z polskich dziennikarzy", którego nazwiska "nie podaje":
"Komsomolskaja Prawda" wyjaśnia, że o istnieniu takiej tajnej instrukcji w 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego dowiedziała się od jednego z polskich dziennikarzy. Nie podaje jego nazwiska. Dalej jest równie mocno:
"W specjalnym pułku lotniczym, obsługującym VIP-ów, na krótko przed katastrofą pojawiła się służbowa, tajna instrukcja, zgodnie z którą samolot może odejść na lotnisko zapasowe tylko za zgodą głównego pasażera" - przekazuje moskiewska gazeta. Według niej "jest zrozumiałe, skąd się wziął dokument - stało się to po tym, jak dowódca statku powietrznego odmówił wykonania wydanego przez prezydenta rozkazu posadzenia samolotu w Tbilisi w czasie wojny gruzińsko-południowoosetyjskiej". I to sam Lech Kaczyński zdecydował o powstaniu instrukcji: "Komsomolskaja Prawda" zaznacza, że "przyjęcie takiego dokumentu zainicjowała kancelaria prezydenta Polski". Czy polscy eksperci lotniczy, skutecznie budujący własną "legendę", ogłoszą dziś w mediach elektronicznych "przełom w śledztwie"? Szanse są duże. Co więcej, jest potwierdzenie "oficjalne": Taka instrukcja na pewno istnieje. Jakie zapisy są w niej, trudno mi powiedzieć. Szczerze mówiąc nie wydaje mi się, aby były takie szczegółowe zapisy - powiedział rzecznik rządu. Więc istnieje instrukcja "zgodnie z którą samolot może odejść na lotnisko zapasowe tylko za zgodą <<głównego pasażera>>", czy nie istnieje? Rzecznik rządu nie potwierdził, ale pośrednio linię rosyjską wsparł, i to bardzo mocno. Prosimy Was, bracia Rosjanie, i Was, rosyjscy stronnicy w Polsce, i Was, użyteczni idioci: nawet jeżeli wpadliście w panikę po raporcie MAK, to trzymajcie jednak minimalny poziom. Skąd wiemy, że gracie w interesie Moskwy? A "dowiedzieliśmy się od jednego z polskich dziennikarzy". Niestety, nie możemy podać jego nazwiska...
PS. Informacja z ostatniej chwili: Rewelacjom rosyjskiego dziennika zaprzeczył w Radiu ZET gen. Lech Majewski, szef Sił Powietrznych. - Nie było i nie ma takiej instrukcji, zgodnie z którą prezydencki samolot mógł odlecieć na zapasowe lotnisko tylko za zgodą głównego pasażera - powiedział generał Majewski. Ale co się nadymiło, to się nadymiło... Pat
Gdzie się podziały cztery miliardy euro Ministerstwo Finansów utopiło miliardy euro rezerwy, interweniując na rynku walutowym. Wszystko po to, by dług lepiej wyglądał na papierze. Tylko dzięki grudniowej interwencji na rynku walutowym oraz zakupowi swapów walutowych ministrowi finansów udało się utrzymać zadłużenie na koniec ubiegłego roku poniżej progu 55 proc. PKB. Stan rezerw walutowych Ministerstwa Finansów skurczył się na przełomie roku o 4 mld złotych. Resort nie chce podać, ile z tych środków poszło na korygowanie poziomu zadłużenia. Prawdziwy poziom ubiegłorocznego zadłużenia poznamy dopiero w II kwartale tego roku. Pod koniec 2010 r. deficyt finansów publicznych szacowany przez ekonomistów na ponad 8 proc. nagle stopniał. Szef resortu finansów Jacek Rostowski ogłosił w styczniu, że zadłużenie na koniec poprzedniego roku wyniosło "tylko" 53,5 proc. PKB, a więc nie przekroczyło drugiego progu ostrożnościowego 55 proc. PKB. W tym samym czasie o blisko 4 mld zł skurczyły się rezerwy walutowe pozostające w dyspozycji ministra finansów. Na przełomie listopada i grudnia 2010 r. stan rezerw walutowych według resortu finansów wynosił 5,6 mld euro. Tymczasem ostatnio poziom rezerw spadł do 1,6 mld euro. Naturalnie pojawia się pytanie, czy ma to związek z cudowną redukcją długu na koniec roku? Pytanie jest tym bardziej zasadne, że rok wcześniej mieliśmy do czynienia z podobnym zjawiskiem: deficyt finansów publicznych narastający przez rok. W grudniu 2009 r. nagle stopniał do 49,5 proc. PKB, a więc poniżej tzw. pierwszego progu ostrożnościowego 50 proc. PKB. Za nadzwyczajną redukcją zadłużenia stały wówczas, jak ustalił "Nasz Dziennik", swapy walutowe zakupione przez ministra finansów w ramach operacji zarządzania długiem. Chodzi o operacje okresowej wymiany środków walutowych z zastrzeżeniem odkupienia ich w określonym terminie. Wycena instrumentów tego typu - w myśl polskich i europejskich zasad rachunkowości - nie jest wliczana do długu publicznego. Transakcje FX swap mają wpływ na dochody i koszty obsługi długu publicznego w ujęciu memoriałowym - przyznał wtedy resort finansów. W grudniu 2009 r. minister finansów zawarł transakcje FX swap na co najmniej 5 mld euro z 7 bankami, w tym z 4 bankami krajowymi i 3 zagranicznymi o charakterze globalnym. Dzięki tym transakcjom złoty umocnił się pod koniec roku, zaś zadłużenie zagraniczne i jego obsługa przeliczone na naszą walutę spadło. W rezultacie dług publiczny uplasował się na koniec roku poniżej pierwszego progu ostrożnościowego. A jak minister Rostowski poradził sobie w grudniu 2010 r., by nie przekroczyć drugiego progu? Zapytaliśmy Ministerstwo Finansów, co stało się z 4 mld euro z rezerwy. - W grudniu 2010 r. Ministerstwo Finansów rozdysponowało posiadane waluty na: płatności związane z obsługą długu zagranicznego i realizacją programów unijnych, definitywną wymianę na złote, okresową wymianę na złote poprzez transakcje FX swap, zachowanie bezpiecznej rezerwy płynnych środków - poinformował nas resort. Ministerstwo przyznało zatem, że pod koniec 2010 r., podobnie jak rok wcześniej, przeprowadziło transakcje walutowe typu swap, a dodatkowo zamieniło część walut na złote. Odmówiło jednak informacji, czy wymiany waluty dokonano w NBP czy też poprzez sprzedaż na rynku, a także ile euro pochłonęły poszczególne transakcje. Informacje o transakcjach rynkowych związanych z zarządzaniem płynnością i długiem nie są na bieżąco publikowane. O rodzajach i wartości zawartych w 2010 r. transakcji rynkowych Ministerstwo Finansów poinformuje w drugim kwartale tego roku - usłyszeliśmy w Ministerstwie Finansów. Także Narodowy Bank Polski odmówił poinformowania, czy minister finansów wymieniał w NBP środki walutowe. - Uprzejmie informujemy, że właściwym adresatem pani pytania jest Ministerstwo Finansów - odpowiedział NBP. Rząd rządzi walutą? - Wymiana walut, jeśli jest dokonywana w NBP, nie ma bezpośredniego wpływu na rynek walutowy i kurs złotego. Ale jeśli sprzedaż jest dokonywana bezpośrednio na rynku poprzez BGK ze środków resortu finansów, to wpływa na kurs złotego, aczkolwiek chwilowo - wyjaśnia Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK. - Brak informacji na temat kwot zaangażowanych w transakcje świadczy o braku przejrzystości w finansach publicznych - uważa Jerzy Bielewicz, szef Stowarzyszenia "Przejrzysty Rynek". Do marca nie będziemy wiedzieli, jaki jest rzeczywisty poziom zadłużenia. Wstrzemięźliwość NBP potwierdza, że w grudniu resort finansów najprawdopodobniej przeprowadził na własną rękę interwencję walutową w celu umocnienia złotego. Innymi słowy, dokonał wymiany rezerw walutowych nie w NBP, lecz na rynku, sprzedając je poprzez Bank Gospodarstwa Krajowego. Zdaniem Bielewicza, fakt, że interwencję walutową przeprowadził rząd, a nie NBP, jest działaniem niekonwencjonalnym świadczącym o tym, że rząd wchodzi w kompetencje banku centralnego. Cel interwencji również budzi wątpliwości finansistów. - Dzisiaj na świecie trwają wojny walutowe polegające na tym, że prawie wszystkie liczące się kraje świata, chcąc podtrzymać gospodarki, sztucznie dewaluują, obniżają wartość własnej waluty, począwszy od Stanów Zjednoczonych, przez Koreę Południową, Brazylię, Szwajcarię. Polska zaś odwrotnie, wzmacnia własną walutę - komentuje Szewczak. Przeprowadzone w grudniu transakcje wykorzystujące zamianę walut na złote związane były - jak tłumaczy ministerstwo - z zarządzaniem posiadanymi środkami walutowymi i zapotrzebowaniem na waluty oraz środki złotowe. Połączenie zarządzania złotową i walutową płynnością umożliwiło uniknięcie zawyżenia poziomu długu na koniec 2010 roku o tę wartość posiadanych walut, które przewyższały bezpieczny poziom rezerwy płynnych środków. Takie podejście pozwoliło jednocześnie pozyskać środki złotowe po znacznie niższym koszcie niż w przypadku emisji papierów skarbowych. Przedstawiony sposób wykorzystania części posiadanych walut był efektywniejszy od trzymania ich na rachunkach - ocenia resort finansów. - To sztuczki zmierzające do tego, by uniknąć progu 55 proc. PKB zadłużenia. Inżynieria finansowa na wzór Grecji - uważa Szewczak. Małgorzata Goss
Kilka uwag - i jedno pytanie do Państwa: Na proteście pod Sejmem nie było 150 osób, ani nie było „5 razy tyle”. Było ok. 300 – co nie oznacza, że sprawozdawca warszawskiego portalu nie umiał liczyć. Być może policzył o godz. 16.10, kiedy rzeczywiście było ok.150 osób. 300 było dopiero o 16.20. Co widać na zdjęciach. Liczba nie ma tu większego znaczenia. Gdy zrobiliśmy Kongres Prawicy: pełna Sala Kongresowa, zadymy na zewnątrz (bo anarchosyndykaliści pruli ostro) – też tego nie pokazano. Natomiast gdy śp. Jacek Kuroń miał spotkanie w kobietami we Wrześni, to TVP pokazywała Jacka i kobiety – ale tylko od ramion do ud. Nie mogli więcej, bo były to biusty dwóch dziennikarek z Poznania – nikt więcej nie przyszedł – i podjechanie kamerą wyżej, pokazując twarze, by to pokazało. Możemy liczyć tylko na Sieć. Natomiast to, że nas ostatnio w ogóle nie pokazują, oznacza, że nasze notowania idą w górę. Gdyby były na poziomie 2%, to by kawalątko pokazali... Więc b. proszę o propagowanie tego w Sieci gdzie się da. Nad ranem na ONET.pl będą linki do wszystkich trzech części w HD (na razie jest I i II w HD) W sprawie „Listu Otwartego” p. Wojtysiaka: Można spokojnie napisać, że JKM słusznie podważył błędne myślenie Pana Wojtysiaka... Win 2011-01-25 16:28:55 Ja to jestem pod wrażeniem, że ten gościu podpisał się pod tym bełkotem własnym nazwiskiem. mikolow 2011-01-25 01:32:09 Po cholerę Pan dyskutuje z jakimś burakiem, który dobrze wie, gdzie napisał nieprawdę i zrobił to celowo? Marcin Szewczyk 2011-01-25 01:41:49 Moim zdaniem: NIE! P. Wojtysiak jest rozżalony, bo nie wszedł do „10”-tki – ale wylewa pretensje, a nie: świadomie pisze nieprawdę. Ten blog nie jest zły zresztą – na początku go nawet popierałem, bo chodziło o wyeliminowania blogu poprzedniego. Natomiast ta bloggerka popierająca początkowo {magrat} do dziś nie rozumie, że tak jak Ona mogła popierać, tak i ja mogę popierać. Różnica jest ilościowa, a nie jakościowa. I to chyba tyle o tym Konkursie. Za rok będziemy już w Sejmie, a może i w Senacie – więc nie będzie czasu na takie zabawy... Ale dlaczego się teraz nie pobawić w robienie Lewicy psikusa? Więcej humoru! O! {Dimitroff } napisał: „Dobra dobra, ale ale! Konkurs jeszcze trwa, mamy nadal wpływ na nagrodę blog blogerów, przyznawanej dla jednego ze WSZYSTKICH blogów zakwalifikowanych z KAŻÐEJ kategorii. http://www.blogroku.pl/nominacje.html
I już dobrotliwie odpisałem na to, że się myli, bo w tym roku zmieniono zasady – gdy w panice wykasowałem ten fragment. {Dimitroff} ma rację! Bez słowa, w trakcie konkursu, uznano słuszność mojego (i chyba nie tylko mojego) protestu - i przywrócono stare zasady!!! To co: wziąć w tym udział?
Sondaże - i kapitalizm Badania socjologów budzą najwyższe zdumienie ludzi, którzy myślą, że mówią one o rzeczywistości. W rzeczywistości badania pokazują tylko stosunek do... słów. Np. ludzie w ogromnej większości (!) wolą - to znaczy: tak mówią - "uratować życie 80% mieszkańców" wyspy zagrożonej wulkanem - niż "dopuścić, by zginęło 10%" - choć przecież w drugim przypadku uratowanych będzie 90%... Nie, to nie są "idioci". 95% obywateli umie liczyć tylko wtedy, gdy liczą swoje pieniądze. W sprawach publicznych nie kierują się rozsądkiem. Jakakolwiek "d***kracja" to po prostu nieporozumienie. Piszę o tym, bo badania osławionego IFOP wykazały, że "33% Francuzów jest zdania, że czas najwyższy porzucić kapitalizm". Jest to o tyle dziwne, że we Francji panuje bardzo głęboki socjalizm, a w kapitalizmie żyją może jeszcze producenci koperku, sprzedawanego po cichu na bazarze - bo plantatorzy cebuli już na pewno nie! Natomiast w Chinach, gdzie naprawdę panuje kapitalizm, "porzucić kapitalizm" chce tylko 3% badanych! Wieczna sława Xiǎo-Píngowi Dèngowi! JKM
Dyskrecja w sektorach strategicznych Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze w państwowej telewizji panowała wolność słowa, to znaczy – kiedy jeszcze ja byłem zapraszany do różnych programów – pewnego razu wziąłem udział w dyskusji na temat prywatyzacji. Ale wszystko co dobre – szybko się kończy i dla mnie, jeśli nie liczyć tak zwanych los ultimos podrigos, wolność słowa w państwowej telewizji skończyła się bodaj jeszcze pod koniec lat 90-tych – a wspominam o tym w związku z demonstracją przeciwko ograniczaniu wolności słowa w telewizji, jaka odbyła się całkiem niedawno. Ta demonstracja jest jeszcze jedną poszlaką przemawiającą za teorią względności, która, jak wiadomo, głosi, że nie tylko czas, ale nawet poczucie czasu jest względne. Zwłaszcza – dodajmy - gdy chodzi o wolność słowa. Ale mniejsza o to; wróćmy do wspomnianej dyskusji na temat prywatyzacji. Jednym z jej uczestników był pan Zygmunt Wrzodak, dzisiaj polityk już trochę zapomniany, a wtedy – płomienny bojownik o świętą sprawę ludu pracującego. O ile pamiętam, był on zdecydowanym przeciwnikiem prywatyzacji tak zwanych „sektorów strategicznych” – ale kiedy słuchałem jego wywodów, trudno mi było uchwycić, jakim właściwie kryterium „strategiczności” kierował się, zaliczając poszczególne sektory do tej kategorii. W momencie, gdy tokować rozpoczął jakiś inny mówca, po cichu zapytałem o to siedzącego obok mnie pana Wrzodaka wprost. Wprawdzie nie odpowiedział mi jasno, jednak na tyle wyraźnie, że zorientowałem się, iż za przynależne do sektorów strategicznych uważa on takie miejsca, gdzie „Solidarność” ma największe i najbardziej wpływowe komisje zakładowe. Skoro nawet tak płomienny bojownik o świętą sprawę ludu pracującego, jakim był wówczas pan Zygmunt Wrzodak, potrafił spenetrować prawdę, to cóż dopiero mówić o pierwszorzędnych fachowcach z razwiedki wojskowej, którzy wespół ze swoimi konfidentami, co to „bez swojej wiedzy i zgody” oraz garścią pożytecznych idiotów przygotowali, przeprowadzili i nadzorują przebieg naszej sławnej transformacji ustrojowej? Ustanawiając dla naszego nieszczęśliwego kraju model kapitalizmu kompradorskiego, w którym o dostępie do rynku i możliwościach funkcjonowania w gospodarce decyduje przynależność do sitwy, której najtwardszym jądrem jest razwiedka wojskowa, a także odpowiednio kształtując tak zwaną „scenę polityczną”, zagwarantowali sobie oni kontrolę nad kluczowymi segmentami gospodarki, z sektorem finansowym na czele. Można wyróżnić tu trzy etapy: pierwszy – gdy wicepremier i minister finansów Leszek Balcerowicz wprowadzał swój „plan”, dla którego jak wiadomo, „nie było alternatywy”, a zwłaszcza – gdy w następstwie ustawy o uporządkowaniu stosunków kredytowych, symetrycznej podwyżce oprocentowania terminowych wkładów bankowych i stabilizacji kursu walutowego złamany został kręgosłup zalążkowi polskiej klasy średniej – żeby potencjalnie nic nie zagrażało beneficjentom kapitalizmu kompradorskiego. Etap drugi – gdy ustawa o narodowych funduszach inwestycyjnych i ich prywatyzacji ukoronowała rozpoczęty w połowie lat 80-tych proces uwłaszczenia nomenklatury i etap trzeci – gdy 30 sierpnia 1996 roku wyszła ustawa o komercjalizacji i prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych, w której art. 3 ust. 2 przewidywał możliwość komercjalizacji przedsiębiorstwa państwowego „w celu innym, niż prywatyzacja”. Ten szalenie enigmatyczny w swej powściągliwości przepis został następnie uchylony w trakcie licznych nowelizacji tej ustawy: w roku 2002, następnie – czterokrotnej w roku 2003, czterokrotnej w roku 2004, sześciokrotnej w roku 2005, dwukrotnej w roku 2006 no i w roku 2008. Te liczne nowelizacje świadczą nie tylko o zainteresowaniu tą ustawą naszych Umiłowanych Przywódców, ale również, a może nawet przede wszystkim – o chwiejności kompromisu zawartego i podtrzymywanego przez faktycznie rządzący naszym nieszczęśliwym krajem dyrektoriat skupiający różne tajne służby i agentury. Stabilność bądź chwiejność tego kompromisu w ramach tajniaczego dyrektoriatu natychmiast przekłada się bowiem na stabilność tak zwanej sceny politycznej. Jak pamiętamy, w lipcu 2002 roku Lew Rywin złożył był Adamowi Michnikowi sławną propozycję korupcyjną, zaś opublikowanie w grudniu tegoż roku efektów jeszcze sławniejszego „dziennikarskiego śledztwa” wywołało w klubie gangsterów liczne nieporozumienia i dąsy– co natychmiast przełożyło się na nowelizacje wspomnianej ustawy. Apogeum zamętu wystąpiło w roku 2005 – co przełożyło się na aż sześciokrotną nowelizację tej ustawy. Wreszcie, po powierzeniu w roku 2007 zewnętrznych znamion władzy Platformie Obywatelskiej, sytuacja zmierzała ku stabilizacji – jednak prezydent Kaczyński zawetował nowelizację „antykominową”, znoszącą ograniczenia zarobków w spółkach Skarbu Państwa. Co się stało, to się nie odstanie - ale sytuacja wydawała się stabilna aż do teraz, kiedy – po pierwsze – premier Tusk, profilaktycznie, jako kandydat na przyjaciela Rosji, został przeczołgany przez zimnego rosyjskiego czekistę Putina i po drugie – w momencie, gdy wygląda na to, iż trzeba będzie jednak znaleźć winowajcę kłopotów finansowych. Najwyraźniej tajniaczy kompromis znowu się zachwiał, co znalazło wyraz w krytycznym zdaniu wypowiedzianym przez marszałka Schetynę na temat spóźnionej reakcji rządu na Raport Końcowy MAK, a nawet głosach wskazujących na konieczność odejścia ministra Klicha. Oczywiście Smoleńsk to tylko pretekst, bo prawdziwą przyczyną wydaje się rządowy projekt ustawy o zasadach wykonywania niektórych uprawnień Skarbu Państwa, a konkretnie – zawarty tam pomysł powołania 10-osobowego Komitetu Nominacyjnego, który udzielałby rekomendacji kandydatom na osoby wyznaczone przez Skarb Państwa do pełnienia funkcji członków rad nadzorczych spółek uznanych za podmioty o „kluczowym znaczeniu”. Słowem – ma to być gremium gwarantujące wszystkim uczestnikom tajniaczej i agenturalnej sitwy kontrolę nad kluczowymi segmentami gospodarki, z sektorem finansowym na czele. Sposób powoływania Komitetu Nominacyjnego potwierdza poszlaki, iż poszczególni ministrowie rządu są rodzajem mężów zaufania poszczególnych grup tworzących sitwę – bo to właśnie ministrowie: Skarbu Państwa, gospodarki, finansów, transportu i łączności, szefowie „instytucji finansowych” oraz przewodniczący Komisji Nadzoru Finansowego – wskazywaliby kandydatów do Komitetu, których mianowałby premier – jako notariusz kompromisu. Wygląda jednak na to, że sitwa nie życzy sobie takiej ostentacji i woli kontrolować „sektory strategiczne” po staremu, to znaczy - dyskretnie. SM
„Polacy” jako konfidenci? Kim są Polacy? Co za głupie pytanie! Polakami, członkami sławnego Narodu Polskiego, który tak wiele wycierpiał i w ogóle. To wszystko oczywiście prawda, zwłaszcza o tych cierpieniach i w ogóle – ale każdy chyba zauważył, że ostatnio wiodące media zaczęły używać określenia „Polacy” w jakimś innym znaczeniu. Na przykład piszą, że „Polacy” uważają, iż Kościół „przegina”, albo znowu – że „Polacy”, którzy w dodatku „skrzykują się” na Facebooku, domagają się „dnia bez Smoleńska”, że „Polacy” to, że „Polacy” tamto... A przecież w Kościele są też Polacy, którzy „przeginają”, podobnie jak wielu Polaków bez Smoleńska nie może wytrzymać nawet jednego dnia. Najwyraźniej „Polacy” nie oznaczają członków sławnego Narodu Polskiego, który tak wiele – i tak dalej – tylko kogoś zupełnie innego, jakąś inną kategorię ludzi. Warto zwrócić uwagę, że francuski dziennik „Liberation” pisze, iż na Facebooku „skrzykują się” również tunezyjscy „młodzi, wykształceni”. Może to oznaczać, że „młodzi, wykształceni” we wszystkich krajach w ten sposób mobilizują się do rozmaitych rewolucji – albo przeciwko Ciemnogrodowi – jak w naszym nieszczęśliwym kraju – albo przeciwko tyranowi – jak w Tunezji – ale równie dobrze może to oznaczać, że zarówno polska, jak i francuska razwiedka coraz sprawniej wykorzystuje Internet do mobilizowania swoich konfidentów i agentów wpływu. Jak pamiętamy, nasza razwiedka przetrenowała tę metodę już w 2005 roku, kiedy to, na wezwanie pani red. Justyny Pochanke z TVN, „młodzi” na tzw. czuwania przy Janie Pawle II „skrzykiwali się” SMS-ami. Później metodą „skrzykiwania” Siły Wyższe zorganizowały poparcie dla Platformy Obywatelskiej, aż wreszcie, na zew pewnego kuchcika „młodzi, wykształceni” zaczęli „skrzykiwać się” na Facebooku. No a teraz – „Polacy”. Nie od rzeczy będzie też przypomnienie, komu właściwie zawdzięczamy manierę takiego uogólniania, że „Polacy” – w znaczeniu: wszyscy Polacy – czegoś chcą, albo czegoś nie chcą. Wynalazcą tej metody był Oberprokurator Najświętszego Synodu w Rosji, Konstatny Pobiedonoscew, który m.in. tak właśnie uzasadniał cesarzowi Mikołajowi II, że w Wielkim Poście teatry powinny zostać zamknięte. „Wszyscy ludzie rosyjscy” – twierdził Pobiedonoscew – tego właśnie się domagają. Również ci, którzy już wykupili bilety na przedstawienia. Tę metodę przejęli komuniści i stosowali szeroko w mediach nafaszerowanych konfidentami KGB, lub SB niczym sztufada słoniną. Od tamtej pory sytuacja w mediach głównego nurtu nie zmieniła się aż tak bardzo, więc nic dziwnego, że wracają one do dawnych, sprawdzonych metod. Zwłaszcza teraz, gdy całe postępactwo, na wezwanie „Gazety Wyborczej”, realizującej leninowski testament w zakresie organizatorskiej funkcji prasy, „jedna się” z Rosją. Wygląda na to, że w tym nowym słowniku „Polacy”, to po prostu inna nazwa konfidentów. Ładny interes, do czego to doszło! SM
Akcje i reakcje Każda akcja wywołuje reakcję? Tak wszyscy mówią, ale to wcale nie musi być prawda, co łatwo wykazać na przykładzie rządu premiera Donalda Tuska. To bardzo osobliwe zjawisko, i to już od samego początku. Jak pamiętamy, PO szczyciła się posiadaniem gabinetu cieni, w którym poszczególni ambicjonerzy szykowali się do objęcia konkretnych resortów. Kiedy jednak przyszło do tworzenia rządu, okazało się, że tylko Ewa Kopacz, która jaka jest, każdy widzi, no i Mirosław Drzewiecki, późniejszy "Miro", rzeczywiście objęli swoje resorty, podczas gdy resorty pozostałe - zupełnie inne osoby, nieraz w ogóle w "gabinecie cieni" niezasiadające, zaś ambicjonerzy ustąpili im bez żadnej reakcji. Oto na przykład do finansów w "gabinecie cieni" przymierzał się Zbigniew Chlebowski, późniejszy "Zbycho", a tymczasem ministrem został Jacek Rostowski. Albo Julia Pitera, która miała objąć resort sprawiedliwości, ale co z tego, skoro objął go Zbigniew Ćwiąkalski? Sprawami zagranicznymi pasjonował się Bronisław Komorowski, ale zastąpił go Radek Sikorski, podobnie jak Bogdan Zdrojewski, szykowany na resort obrony, który musiał ustąpić miejsca Bogdanu Klichu, który - podobnie jak Jacek Rostowski, Zbigniew Ćwiąkalski i Radosław Sikorski - w ogóle w gabinecie cieni nie zasiadał. Czyż to nie poszlaka, że w tworzeniu tego rządu musiały uczestniczyć Siły Wyższe, przedstawiając premieru Tusku propozycję nie do odrzucenia? No dobrze, ale dlaczego właściwie Siły Wyższe miałyby dyktować premieru Tusku skład jego rządu? Ano, jeśli przyjmiemy, że podstawowym zadaniem tego rządu jest gwarantowanie delikatnego kompromisu osiągniętego w ramach rządzącego naszym nieszczęśliwym krajem dyrektoriatu tajnych służb i agentur, to w tej sytuacji poszczególni ministrowie są rodzajem mężów zaufania poszczególnych uczestników tego kompromisu, zaś premier - jego notariuszem, pozbawionym - jak to notariusz - możliwości dokonywania samowolnych zmian. Dlatego na przykład premier Tusk - chociaż zapowiadał dymisję ministra Aleksandra Grada w przypadku, gdy w określonym terminie nie znajdzie on strategicznego inwestora dla stoczni - kiedy przyszło co do czego, w podskokach odstąpił od dymisji, bo widocznie jego władza aż tak daleko nie sięga. Czyż to nie poszlaka, że minister Grad premieru Tusku nie podlega, podobnie jak minister Cezary Grabarczyk, nie mówiąc już o ministrze Jacku Rostowskim, a zwłaszcza o Bogdanie Klichu? Jak pamiętamy, zaraz po katastrofie smoleńskiej generał Sławomir Petelicki, co to wstąpił do SB, aby spełniać dobre uczynki, publicznie zażądał od premiera Tuska nie tylko dymisji ministra Klicha, ale ostentacyjnie przedstawił mu też kandydatów na poszczególne stanowiska w wojsku. Głuche milczenie było mu odpowiedzią, a żadne zmiany nie nastąpiły. Akcja generała Petelickiego nie wzbudziła żadnej reakcji. Kolejna fala żądań dymisji ministra Klicha podniosła się po opublikowaniu raportu MAK. Widocznie była silniejsza od akcji generała Petelickiego, bo wywołała reakcję w postaci wsparcia, jakiego ministru Klichu udziela nie tylko telewizja państwowa, ale również czynią to stacje prywatne, podejrzewane o powiązania z WSI. Minister Klich daje tam odpór swoim oskarżycielom, a szczególnie oskarżeniu o "zaprzaństwo", z którym - jak z naciskiem podkreśla - zetknął się po raz pierwszy. Ano, ten pierwszy raz zawsze kiedyś musi się pojawić, ale oczywiście nie o to chodzi, bo zarówno żądania dymisji, jak i wsparcie stanowią poszlakę, że chwiejna równowaga w dyrektoriacie musiała zostać zachwiana i będzie on musiał wypracować nowy kompromis. Czy jego gwarantami będą nadal ci sami ministrowie, a notariuszem - nadal premier Tusk, czy też trzeba będzie dokonać rekonstrukcji rządu jeszcze przed wyborami? Tego oczywiście nie wiemy, ale jeszcze ważniejsza jest treść tego przyszłego kompromisu i jego cel. Na przykład pan generał Waldemar Skrzypczak powiada w jednym z wywiadów, że ministru Klichu udała się "destrukcja armii". Taka destrukcja, podobnie jak destrukcja kolei i w ogóle infrastruktury, czy destrukcja finansów państwa, może być oczywiście efektem nieudolności, ale równie dobrze może być dowodem skuteczności działania. Wszystko bowiem zależy od celu, w którym rządzący naszym nieszczęśliwym krajem dyrektoriat zawiera i modyfikuje kompromisy. Również i to, czy rząd będzie tylko gronem mężów zaufania, czy dodatkowo - rodzajem Komisji Likwidacyjnej. SM
Iwanow: Kontrolerzy nie mogli zabronić lądowania Wszystkie ewentualne pytania strony polskiej dotyczące katastrofy Tu-154M można będzie wyjaśnić w toku śledztwa - oświadczył wicepremier Rosji. Wiceszef rządu Rosji Siergiej Iwanow oznajmił też, że "kontrolerzy lotów nie mogli zabronić lądowania, jeśli dowódca statku powietrznego lub ktoś inny, który był w tym czasie w samolocie, podjął decyzję, by lądować za wszelką cenę". Wypowiedź Iwanowa, który był wiceprzewodniczącym rosyjskiej Komisji Państwowej do wyjaśnienia przyczyn katastrofy z 10 kwietnia ubiegłego roku, przekazały agencje ITAR-TASS i RIA-Nowosti, a także państwowa telewizja Kanał 1. Z zadowoleniem przyjąłem deklarację Komitetu Śledczego FR o jego gotowości do kontynuowania pracy w ścisłym współdziałaniu z polską stroną, z polskimi kolegami. Uważam to za ważne i słuszne - powiedział wicepremier. Iwanow wyznał, że bardzo dobrze rozumie, "jak złożone uczucia przeżywa dzisiaj, po katastrofie, polskie społeczeństwo". - Rozumiem i to, jak ciężko było przyjąć wnioski niezależnego, międzynarodowego organu badania technicznego - Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK) - dodał. Wiceszef rosyjskiego rządu wyraził przekonanie, że "wszystkie pozostające pytania, jeśli strona polska takowe ma, zapewne można będzie ostatecznie wyjaśnić w toku śledztwa". Odnosząc się do stanowiska strony polskiej, iż kontrolerzy z wieży w Smoleńsku powinni zabronić lądowania Tupolewowi, Iwanow oświadczył, że nie ma w tej sprawie nic do powiedzenia ponad to, co już zostało powiedziane. - Kontrolerzy lotów nie mogli zabronić lądowania, jeśli dowódca statku powietrznego lub ktoś inny, który był w tym czasie w samolocie podjął decyzję, by lądować za wszelka cenę - podkreślił wicepremier. - Zgodnie z międzynarodowymi przepisami kontroler nie miał prawa zakazać lądowania. Wszyscy eksperci lotniczy dobrze to wiedzą - zauważył i dodał: "Wiadomo, że kontroler może zakazać lądowania tylko w dwóch wypadkach: gdy pas startów i lądowań jest zajęty oraz gdy odległość do innego statku powietrznego nie gwarantuje bezpiecznego lądowania". Wypowiedź Iwanowa telewizja Kanał 1 poprzedziła informacją o piątkowej publikacji wielkonakładowej "Komsomolskiej Prawdy", sugerującej istnienie w polskim 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego tajnej instrukcji, zgodnie z którą samolot może odejść na lotnisko zapasowe tylko za zgodą "głównego pasażera". INTERIA.PL/PAP
Gen. Cieniuch: Nie było tajnej instrukcji Szef Sztabu Generalnego WP zdementował informację rosyjskich mediów o tajnej instrukcji w sprawie lądowania na zapasowym lotnisku. Gen. Mieczysław Cieniuch odniósł się do informacji "Konsomolskiej Prawdy" o tajnej instrukcji mającej obowiązywać w pułku specjalnym, według której o lądowaniu na lotnisku zapasowym miałby decydować "główny pasażer". - Ta informacja od razu wydawała mi się mało prawdopodobna, ale nakazałem ją sprawdzić. Otrzymałem już informację, że taka instrukcja na sto procent nie istniała, ani nie istnieje - powiedział dziennikarzom gen. Cieniuch. Gen. Lech Majewski, dowódca Sił Powietrznych RP, w rozmowie telefonicznej z Radiem ZET także zaprzeczył informacji rosyjskich mediów. - Nie ma takiej sytuacji - to gwarantuję - że odejście na drugi krąg jest wykonywane po uzgodnieniu z dysponentem statku powietrznego. Pilot musi przestrzegać minimów lotniska i samolotu. Jeżeli nie ma określonych warunków atmosferycznych do wylądowania na lotnisku, przerywa wykonywanie zadania. (...) Ta decyzja nie jest podejmowana przez dysponenta samolotu, a podejmowana jest przez pilota, czy będzie lądował czy nie - powiedział generał. - Pilot nie musiał się konsultować. Jeżeli miał obsługę w samolocie, to mógł poinformować prezydenta, że podjął taką decyzję, że nie ma odpowiednich warunków i wykonuje zajście na lotnisko zapasowe. I to jest normalne, standardowe - dodał. Zapytany wprost, czy 10. kwietnia obowiązywała taka instrukcja, powiedział: "Nie było takiej instrukcji i nie ma takiej instrukcji". "Komsomolskaja Prawda": Tajna instrukcja przyczyną katastrofy Tu-154M? "Komsomolskaja Prawda" napisała dzisiaj, że do katastrofy polskiego Tu-154M pod Smoleńskiem mogła doprowadzić tajna instrukcja, zgodnie z którą samolot może odejść na lotnisko zapasowe tylko za zgodą "głównego pasażera". Ta wielkonakładowa gazeta sympatyzująca z premierem Władimirem Putinem uczyniła to, komentując zapowiedź, że polski raport na temat wypadku prezydenckiego tupolewa będzie ostrzejszy niż ten przedstawiony przez Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK). "Komsomolskaja Prawda" wyjaśnia, że o istnieniu takiej tajnej instrukcji w 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego dowiedziała się od jednego z polskich dziennikarzy. Nie podaje jednak jego nazwiska. "W specjalnym pułku lotniczym, obsługującym VIP-ów, na krótko przed katastrofą pojawiła się służbowa, tajna instrukcja, zgodnie z którą samolot może odejść na lotnisko zapasowe tylko za zgodą głównego pasażera" - przekazuje moskiewska gazeta. Według niej "jest zrozumiałe, skąd się wziął dokument - stało się to po tym, jak dowódca statku powietrznego odmówił wykonania rozkazu prezydenta Polski (Lecha Kaczyńskiego - red.) posadzenia samolotu w Tbilisi w czasie wojny gruzińsko-południowoosetyjskiej". "Komsomolskaja Prawda" zaznacza, że "przyjęcie takiego dokumentu zainicjowała kancelaria prezydenta Polski". Gazeta podkreśla, iż "MAK w swoim raporcie powstrzymał się od zinterpretowania rozszyfrowanych słów dowódcy statku powietrznego (kapitana Arkadiusza Protasiuka - PAP) i dyrektora protokołu (Mariusza Kazany - red.) jako bezpośredniego dowodu, że prezydent Kaczyński wydał bezpośredni rozkaz posadzenia samolotu". "Czy MAK mógł sformułować taki wniosek?" - pyta "Komsomolskaja Prawda" i odpowiada: "Jednoznacznie - tak". Zdaniem gazety "takie frazy, jak 'nie ma jeszcze decyzji' czy 'wścieknie się, jeśli...' nie pozostawiają wątpliwości co do nastroju głównego pasażera i jego presji na załogę". "Komsomolskaja Prawda" zastanawia się, "dlaczego MAK postanowił ograniczyć się do ostrożnych sformułowań, a przewodniczący jego Komisji Technicznej Aleksiej Morozow zignorował stosowne pytania na konferencji prasowej". "Niewykluczone, że MAK kierował się przesłanką zachowania pozycji niezależnego, bezstronnego badacza i był w tym zbyt gorliwy" - konstatuje. "Dowodów bezpośredniego udziału głównego pasażera w sadzaniu samolotu jest wystarczająco" - podkreśla gazeta. "Komsomolskaja Prawda" nie wyklucza, że "Polacy posiadają dodatkowe dane świadczące o aktywnej pozycji prezydenta w podejmowaniu decyzji o lądowaniu". "Przypomnijmy, że mimo wystąpień MAK strona polska nie przekazała mu stenogramu rozmowy telefonicznej dwóch braci podczas lotu do Smoleńska, a także treści SMS-ów pasażerów samolotu, które mogli wysłać, gdy maszyna była na małej wysokości" - pisze. "A przecież tam mogą być bezpośrednie dowody 'sterowania samolotem' przez zmarłego prezydenta" - zaznacza "Komsomolskaja Prawda". Graś: Nie wiem, jakie są zapisy w instrukcji - Trudno mi powiedzieć, jakie zapisy znajdują się w instrukcji - w ten sposób rzecznik rządu Paweł Graś odniósł się w piątek do doniesień rosyjskich mediów. - Wszystkie dokumenty, które wiążą się z organizacją lotu, zarówno te dotyczące organizacji przez zlecających, czyli Kancelarię Premiera, Kancelarię Prezydenta, jak i te dokumenty, które znajdują się w 36. Specjalnym Pułku, są elementem badania przez komisję pana ministra Millera - tłumaczył w piątek w RMF FM Graś. Pytany, czy w trakcie tego badania ustalono, że jest taka instrukcja, odpowiedział: "Nie znam raportu, prac nad raportem, również nie znam instrukcji, podejrzewam, że nie jest to materiał jawny, ale na pewno będzie elementem badania komisji ministra Millera". Rzecznik rządu dopytywany, czy taka instrukcja może rzeczywiście istnieć odparł: "Taka instrukcja na pewno istnieje, natomiast, jakie są w niej zapisy trudno mi powiedzieć, chociaż szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, żeby akurat takie szczegółowe zapisy tam się znajdowały, ale nie wiem". INTERIA.PL/PAP
Prokuratura rosyjska będzie jeszcze badać wrak Tu-154 Prokuratura rosyjska planuje przeprowadzić jeszcze własne badania i ekspertyzy dotyczące wraku Tu-154M - poinformował płk Rzepa. - Pismo od prokuratury rosyjskiej wskazuje, że będą oni chcieli wykorzystać jeszcze te dowody rzeczowe do swoich badań - powiedział rzecznik prasowy Zbigniew Rzepa Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Dodał, że informacja z Rosji do prokuratury wojskowej w tej sprawie wpłynęła pod koniec grudnia. Informacja od rosyjskiej prokuratury była związana z kończeniem badań prowadzonych przez Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK) i opublikowaniem ostatecznego raportu z tych badań. Ustalenia MAK zostały zaprezentowane w pierwszej połowie styczna. Wówczas także dowody rzeczowe będące w gestii Komitetu, m.in. wrak samolotu, zostały przekazane rosyjskiej prokuraturze. Wcześniej juz wskazywano, że wrak Tu-154M będzie mógł zostać przekazany do Polski dopiero po zakończeniu pracy przez rosyjską prokuraturę.W środę polska prokuratura wojskowa skierowała do Rosji siódmy wniosek dotyczący pomocy prawnej. Polscy prokuratorzy m.in. ponownie zwrócili się o przekazanie rejestratorów samolotu wraz z oryginalnymi magnetycznymi nośnikami danych oraz wraku i szczątków Tu-154M. Postulat przekazania tych dowodów znalazł się już we wcześniejszych polskich wnioskach sformułowanych wkrótce po katastrofie z 10 kwietnia 2010 roku. We wtorek premier Donald Tusk pytany, czy wrak Tu-154M zostanie sprowadzony do Polski przed 10 kwietnia odpowiedział: "Do tej pory nie miałem żadnego sygnału, który by kwestionował zapowiedzi, które słyszeliśmy także po ogłoszeniu raportu MAK, że Rosjanie są zainteresowani tym, aby przed 10 kwietnia szczątki samolotu w Polsce się znalazły". Dodał jednak, że "znając dotychczasowe doświadczenie, unikałby stwierdzeń ostatecznych". W połowie stycznia prokurator generalny Andrzej Seremet mówił, że polska prokuratura od pewnego czasu czyni przygotowania do sprowadzenia do Polski wraku samolotu. - Wytypowano już osoby, które będą brały udział w oględzinach tego samolotu i w opisie szczątków tego samolotu". Jak dodał, jest to ogromne przedsięwzięcie logistyczne, gdyż istnieje ok. 2 mln drobnych elementów i szczątków samolotu, które będą podlegać szczegółowej inwentaryzacji przez polskich żandarmów i prokuratorów. "Chcemy sprowadzić do kraju ten samolot w całości, łącznie z ostatnią śrubką - powiedział. W grudniu minister obrony Bogdan Klich mówił, że Cytadela Warszawska to najwłaściwsze miejsce dla upamiętnienia ofiar katastrofy smoleńskiej i umieszczenia wraku samolotu. INTERIA.PL/PAP
Prawda nie tylko powiatowa Jeżdżę po Polsce, spotykać się z czytelnikami. Poza samymi spotkaniami, bardzo pouczające jest podczas takich jazd obcowanie z lokalnymi gazetami. Takimi powiatowymi, a czasem wręcz gminnymi. Oto jest Polska właśnie i jej rzeczywiste problemy. Czytam w takiej właśnie gazecie: w Grodzisku Wielkopolskim (a ściślej, w należącej do tej gminy Czarnej Wsi) pewna niezdyscyplinowana obywatelka zaczęła rodzić w nocy. Rodzina zapakowała ją w samochód i usiłowała odwieźć do szpitala, ale samochód był osobowy i po osie ugrzązł w rozmiękłej drodze, jedynej łączącej wieś z nieodległym Grodziskiem, i, nawiasem mówiąc, kilka miesięcy temu remontowanej ("utwardzanej", wedle słów władz gminy) z niejakim propagandowym rozgłosem. W tej sytuacji wezwano karetkę, ale ona także, niestety, nie była w stanie przejechać świeżo utwardzoną drogą. Zaalarmowano więc pobliskie posterunki Straży Pożarnej, ale dwa wozy strażackie również ugrzęzły w błocie. W końcu ośmiu strażaków wzięło rodzącą kobietę na nosze i brnęło z nią przez trzy kilometry bezdroża do karetki. Kobieta po kilku godzinach trafiła wreszcie do szpitala, a dokonane w porę cesarskie cięcie pozwoliło szczęśliwie i zdrowo rozwiązać niebezpieczną sytuację. Te sceny, porównywalne z forsowaniem przez wojskowe dostawy błotnistych bezdroży pod Stalingradem, rozegrały się nie w Bieszczadach, nie gdzieś w głuszy Ściany Wschodniej, ale w uchodzącej, i słusznie, za stosunkowo najlepiej zagospodarowaną Wielkopolsce. Zresztą, w samej stolicy - a wszak rozwijamy się w sposób podobny jak Rosja czy państwa afrykańskie, poprzez rozwój metropolii, "wysysającej" mniejsze miejscowości - "wyciekła" z Zarządu Dróg Miejskich informacja, że od początku zimy wpłynęło już 300 pozwów przeciwko tej instytucji o odszkodowania za uszkodzenia samochodów spowodowane złym stanem miejskich nawierzchni. To kilkakrotnie więcej niż jeszcze niedawno wpływało takich wniosków przez cały rok, ale cóż, pani prezydent, która niedawno kazała nam się przyzwyczajać do zalegającego na ciągach komunikacyjnych śniegu, bo odkryła, że jego uprzątanie to "wyrzucanie pieniędzy w błoto, dosłownie", zapewne wyjaśni też mieszkańcom największej polskiej wiochy, że jak są opady, to nawierzchnie drogowe muszą niszczeć, takie są odwieczne prawa natury. Wyjaśnienie to zostanie zresztą przyjęte z entuzjazmem, bo warszawiacy są w większości "młodzi, wykształceni i z dużych miast" i rozumieją, że najważniejsza jest walka z "pisowskim zagrożeniem", i dopóki pani prezydent nie pozwala stawiać moherom w niewłaściwych miejscach krzyży, dopóty wszystko inne można jej wybaczyć. W tej samej wielkopolskiej powiatowej gazecie znajduję informację o przyłapaniu, też gdzieś niedaleko Czarnej Wsi, chłopa, który kradł drewno z lasu. Samo w sobie nic specjalnego, wiadomo, że chłop w Polsce kradnie, co może, dlaczego akurat on miałby być wyjątkiem. Ciekawa jest tylko informacja, że ponieważ "działał w warunkach recydywy", za kradzież 6 metrów sośnicy wycenionej na 1000 złotych dostanie do 6,5 roku bez zawieszenia. Bywając jako dziennikarz na warszawskich salonach, co drugi dzień ocieram się o ludzi, którzy kradli miliony, dostawali obrywy od skradzionych milionów, umożliwiali kradzież milionów borując luki w prawie lub w inny sposób trzymali "kryszę" nad naprawdę wielkimi złodziejami. Żadnemu z nich nie grozi nic. Niektórzy byli wprawdzie nękani przez organa ścigania, ale teraz już wszystko im umorzono, jeszcze liczą na odszkodowania ze Skarbu Państwa za doznane przykrości. No cóż, z prawem karnym jest jak z podatkami - skoro nie można ich wycisnąć z tych, którzy faktycznie mają kasę, to trzeba okazać surowość wobec kogoś innego. Nawiasem mówiąc, tzw. wiodące media podały właśnie usłużnie wiadomość, że w ubiegłym roku wzrost PKB wyniósł, obrachowano ostatecznie, 3,8 proc. PKB. Brawo, słuszną linię ma nasza władza. Wiodące media nadal starannie nie zauważają cudu polegającego na tym, że PKB znacząco wzrosło, a wpływy państwa z podatków znacząco spadły. No, ale cóż, cuda nam wszak obiecywano. Zresztą już tu o tym pisałem. Nie pisałem - a to się jakoś ma do przypadku chłopa, który za te 6 metrów ukradzionej na pańskim sośniny pójdzie garować - o żądaniach opiniotwórczych elit, popieranych przez elitarne media, by zdecydowanie zaostrzyć prawo chroniące zwierzęta. Zamiast dotychczasowych 2 lat - co najmniej 5, i bez możliwości, jak dotąd, zawieszenia wyroku. Te same autorytety, które jeszcze niedawno zagęgiwały się na śmierć, że surowość kary nie odstrasza, to mit, populizm, hańba i pisowskie oszołomstwo, argumentują przy tym, że podwyższenie kar odstraszy potencjalnych naśladowców zwyrodnialców, którzy ciągnęli psa na lince za samochodem. Nie wiem, czy odstraszy, ale zwykły zdrowy rozsądek mówi, że jak chce się kogoś zakatować, to lepiej człowieka. Za psa będą wsadzać na pięć lat, a za człowieka, wystarczy jedynie powiedzieć, że nie chciało się go zabić, tylko ot, klepnąć parę razy i nastraszyć, i pamiętać, by zrobić to w grupie - wtedy prokuratura musi zastosować paragraf o "pobiciu ze skutkiem śmiertelnym", a sąd rozłożyć ręce, że nie może ustalić, kto zadał ten jeden cios śmiertelny, i wszystkich potraktować ulgowo. I, praktycznie, wprost z rozprawy można iść do domu, względnie na ulicę, wklepać następnemu frajerowi. "Niech prawo zawsze prawo znaczy..." ha, ha. Starożytny chiński mędrzec powiadał, że prawo pojawia się tam, gdzie zaniknęły dobre obyczaje. Ale w czasach nowożytnych właśnie odwrotnie: tam, gdzie zanikły dobre obyczaje, tam stopniowo zanika i prawo. A propos zaniku dobrych obyczajów, to nie przeczytałem święcącej triumfy książki Wojciecha Manna "Jak nie zostałem saksofonistą", ale śledzę jej kampanię reklamową. W każdej, dosłownie w każdej notce reklamowej i recenzji podkreślane jest w tonie frywolno-akceptującym, że Mann opowiada we wspomnieniach, jak to "odświeżał zjechane winyle". Czyli jak bezwartościowe, zniszczone płyty nacierał jakimś świństwem i opychał frajerom za ciężkie pieniądze. To naprawdę ciekawe. Znany i popularny prezenter opisuje, jak - inaczej przecież tego nie można nazwać - bezczelnie okradał ludzi, wykorzystując ich naiwność i swój brak skrupułów. Prawdopodobnie nie czyni sobie z tego powodu żadnych wyrzutów (jeśli tak, to przepraszam, książki nie czytałem - ale jeśli takowe zawiera, to i tak w recenzjach i notkach nikt tego nie zauważa). Nikt, jak się wydaje, poza mną, nie widzi w tym oszustwa i zwykłej podłości. W końcu to jest Pan Mann, a my, jego fani, a ci, których za młodu orzynał na pieniądze, to byli zwykli frajerzy. Można się dzisiaj z nich śmiać. Mnie to razi pewnie wyłącznie dlatego, że ja od dzieciństwa byłem takim właśnie frajerem, z wielodzietnej rodziny, którą ojciec utrzymywał z jednej pensji. I jak wielu rówieśnych mi frajerów, zakochanych w zachodniej muzyce i ciułających grosiki, żeby coś tak sobie nabyć, jakiegoś "peweksa" czy taki skarb jak prawdziwa, zachodnia płyta. Przypadek sprawił, że nie trafiłem na swojej drodze na oszusta typu młodego Manna, nie wiem, na moje szczęście, czy może na jego, bo kto wie, może bym go potem spotkał po raz drugi, może nawet bym mu obił mordę... Ale pewnie nie, skoro rzeczywiście był tak cwany, jak się dziś chwali i jak to wszystkich zachwyca. W każdym razie, jeśli spotkam gdzieś popularnego prezentera (może znowu będzie gdzieś moralizował, jak to nikczemny jest PiS i jego zamach na "Trójkę"?), to będę uważał przy podawaniu mu ręki. I na wszelki wypadek policzę potem, czy wszystkie palce wróciły do mnie z powrotem. Coś ta historia mówi o "młodych, wykształconych z dużych miast" i o mediach, które dla nich piszą. Coś też o nich pewnie mówi zdarzenie, o którym wiodące media nie poinformowały w ogóle. Myślę tu o wtargnięciu kilka dni temu na teren warszawskiej Kurii Biskupiej przy Miodowej zamaskowanego komanda, które pod osłoną nocy powybijało biskupom okna i zdemolowało biura, po czym rozpłynęło się w mroku. Może zresztą i dobrze, że wiodące media nie podjęły tego "niusa". Rzygać mi się chce, gdy pomyślę, jak by go opracowały. Najpierw wiodące media żyłyby opowieścią, że wedle niepotwierdzonych (i faktycznie, potem by się one nie potwierdziły) informacji, niepoczytalni wandale chcieli w istocie zaatakować biuro Platformy Obywatelskiej albo redakcję "Gazety Wyborczej", i do siedziby "spasionych biskupów" trafili zupełnie przypadkiem. Oglądalibyśmy Palikota albo Niesiołowskiego puszącego się, że to on miał być celem napaści, ale Bóg go cudem uratował. A potem przez wiele dni autorytety oburzałyby się na kogoś, kto powiedział, że wandale należeli do jakiejś konkretnej partii czy organizacji - i oburzaliby się tak długo, nawet po tym, jak się już by okazało, że to święta prawda, należeli. Więc może lepiej, że tym razem wiodące media postanowiły nam oszczędzić tej operacji. W powiatowych gazetach, proszę mi wierzyć, prawdy o życiu jest dużo więcej. RAZ
Anatomia perfidii J. T. Grossa Anatomia perfidii J. T. Grossa jest tematem mojego artykułu dla prasy katolickiej w USA pod tytułem „Holocaust Profiteering by Literary Hoax”, czyli „Eksploatacja Holokaustu za pomocą fałszerstw literackich”. Głównym negatywnym bohaterem tego artykułu jest J. T. Gross i jego cztery ostatnie książki fałszujące historię na korzyść dziś kompromitowanego przez niektórych autorów żydowskich, żydowskiego ruchu roszczeniowego.
Wykupiona przez Żydów gazeta The Wall Street Journal pierwsza puściła w obieg wyrażenie „Holocaust profiteering”. Poznanie anatomii tego zjawiska wymaga zacytowanie informacji podanych w Buenos Aires przez Reuter Agency w piątek 19 kwietnia 1996 (14:50:17 PDT), dotyczących zjazdu Światowego Związku Żydów, na którym to zjeździe Rabin Izrael Singer, Główny Sekretarz Światowego Związku Żydów stwierdził, że: „Ponad trzy miliony Żydów straciło życie w Polsce i Polacy nie będą spadkobiercami Żydów polskich. My nigdy na to nie pozwolimy. (…) Oni będą słyszeć od nas w nieskończoność. Jeżeli Polska nie zaspokoi żądań żydowskich to będzie ‘publicznie atakowana i poniżana’ na forum międzynarodowy.” We wtorek, 5 lutego 2002 w dziale „Bookshelf”, gazeta The Wall Street Journal zamieściła recenzję książki podobnie tendencyjnej jak książki Grossa. Autorem „Postrzępionego Życia” był Blakie Skin, a recenzja nosiła tytuł „Faktyczne okropności i fałszywe roszczenia” („Real Horrors, Phony Claims”). Opisuje ona kwintesencję eksploatacji Holokaustu za pomocą fałszerstw literackich takich jakich dopuścił się Gross w swoich czterech ostatnich książkach. W piątek, 5 stycznia 2011, J. T. Gross żydowskiego pochodzenia, razem z jego żoną Polką, wystąpili przez kamerami TVP. Redaktor Tomasz Lis nie ukrywał swojej negatywnej opinii o książkach Grossa i zadał swoim gościom kilka rzeczowych pytań, z których wynikało, że pan Lis zdaje sobie sprawę z licznych oszczerstw Grossa przeciwko Polsce i Polakom. Insynuacje Grossa zarzucają Polakom ludobójstwo Żydów i masową kradzież mienia żydowskiego w czasie Drugiej Wojny Światowej. W czasie wystąpienia przed kamerami telewizyjnymi, J. T. Gross i jego żona występowali jako współautorzy książki „Zlote Żniwa”. Zgodzili się znacznie obniżyć liczbę Polaków winnych zbrodni przeciwko Żydom do kilkunastu tysięcy (z 30 milionów Polaków). J. T. Gross jąkał się i miał trudności ze znalezieniem właściwych słów. Powtarzał kilkakrotnie te same nonsensy, jakich jest pełno w ostatnich czterech jego książkach, począwszy od „Upiornej Dekady”. Wydaje się, że J.T.Gross, socjolog zatrudniony w Nowym Jorku, zmienił się w historyka z powodu niepowodzeń jego wcześniejszych książek i stał się perfidnym oszczercą Polaków dla dobra żydowskiego ruchu roszczeniowego, dzięki któremu dorabia się fortuny postępując według wyżej cytowanej wypowiedzi rabina Singera opublikowanej przez Reuter Agency. Gross udokumentował swoją nienawiść i chciwość w czterech propagandowych książkach: “Upiorna Dekada” (Universitas, Kraków 1994), “Sąsiedzi (Princeton University Press, 2001), “Strach: Anti-Semityzm w Polsce po Auschwitzu” (Random House, New York, 2006, ISBN 978-0-8129-3), oraz obecnie “Złote Żniwa”. Książki opublikowane były przez wydawnictwo Znak i wywołały protesty czytelników. Jan Tomasz Gross opisuje powojenne wypadki znalezienia biżuterii Żydów na terenach Treblinki. Książka Tomasza Grossa „Złote żniwa” – która jest antypolską propagandą i czwartą z kolei jego publikacją bardzo korzystną dla żydowskiego ruchu roszczeniowego, obecnie wielokrotnie kompromitowanego przez samych Żydów takich jak profesorowie Norman Finkelstein, autor takich książek jak „Przedsiębiorstwo Holokaust” i Noam Chomsky, „wróg Izraela numer jeden,” którzy nazywają działaczy żydowskiego ruchu roszczeniowego złodziejami i oszustami („crooks” etc.) – przypomniała mi handel złotymi zębami w obozie w Sachsenhausen przypomniała mi W czasie wojny byłem więźniem w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen pod Berlinem, od 10 sierpnia 1940 roku aż do tak zwanego „marszu śmierci w Brandenburgii”, w czasie którego z 38000 maszerujących więźniów, Niemcy zastrzelili wówczas około 6000 ludzi. Pamiętam, że wówczas wśród więźniów nie widziałem nikogo oznaczonego gwiazdą Dawida. Stało się tak, ponieważ Niemcy wcześniej wywieźli z Sachsenhausen na wschód wszystkich Żydów, z wyjątkiem małej grupy, która stanowiła permanentne Krematorium Komando, do którego Niemcy przydzielali wyłącznie Żydów. Handel złotymi zębami w obozie w Sachsenhausen zaczynał się w krematorium, gdzie przydzieleni do pracy Żydzi wyrywali obcęgami ze zwłok więźniów złote zęby, które następnie sprzedawali strażnikom i zbrodniczej kryminalnej mafii obozowej, zorganizowanej przez hierarchię kryminalistów niemieckich obozowych prominentów oznaczonych zielonymi winklami. Byli to tak zwani po niemiecku „Beruf Verbrecher”. Mafia ta była bardzo niebezpieczna. Pamiętam jak znajomy mój Leonard Krasnodębski popadł w konflikt z tymi zbrodniarzami i został zamordowany przez nich przez powieszenie go na haku od lampy w jednym z pomieszczeń izby chorych. Przypominam sobie znajomego im dobrze niemieckiego Żyda, Paula, który zdaje mi się, że miał na nazwisko Kaufman. Jego koledzy byli członkami Krematorium Komando. Na człowieku tym Niemcy dokonali zbrodniczej operacji, niby eksperymentalnej i wycięli mu część kości goleniowej, co spowodowało mu paraliż stopy tak, że kulał i musiał zgłaszać się na badania dla ciągłości eksperymentu już po masowej wywózce Żydów z Sachsenhausen.
Pewnego dnia Paul powiedział mi, że wydaje mu się, że jest ostatnim Żydem pozostałym jeszcze w Sachsenchausen. Ponieważ w obozie w Sachsenchausen w ogóle nie tatuowano więźniom numerów na rękach, więc zaproponowałem Paulowi żeby przyszył sobie oznaczenia i numer zmarłego Polaka i w ten sposób pozbył się gwiazdy Dawida i uniknął transportu jako Żyd. Niestety Paul bał się tortur na wypadek gdyby wykryto w nim Żyda zwłaszcza, że nie znał polskiego języka. Z tego powodu nie uniknął transportu na wschód do Treblinki lub Oświęcimia. Makabryczny handel złotymi zębami w obozie w Sachsenhausen, który zaczynał się w krematorium, gdzie pracujący Żydzi wyrywali obcęgami ze zwłok więźniów złote zęby, jest na pewno znacznie bardziej szokujący niż fantastyczne i zmyślone opisy w „Złotych Żniwach” autorstwa małżeństwa Grosów, którzy dorabiają się na służbie coraz bardziej skompromitowanego żydowskiego ruchu roszczeniowego. Autorzy książki „Złote Żniwa” w bezwstydny sposób „wrzucają do jednego worka” wszystkich Polaków ukazując naród polski jako złodziei, hieny cmentarne, dzikie zwierzęta bez sumienia oraz zaciekłych antysemitów. W książce „Strach” Gross przypisał polskim katolikom udział w dobijaniu Żydów ocalałych z holokaustu. Natomiast „Złote Żniwa” są przykładem jak Żyd Gross wraz z jego żoną Polką wspólnie eksploatują stosunki ekonomiczne polsko-żydowskie po wojnie – Gross oskarża Polaków o to, że regularnie bogacili się za pomocą przywłaszczania sobie majątku pożydowskiego. Książka Tomasza Grossa „Sąsiedzi” nadal jest często omawiana w kontrolowanej przez Żydów prasie w USA. Ostatnio, 6 stycznia 2011 w The Wall Street Journal przy okazji omawiania książki Daniela Barmana pod tytułem „The Death Marches: The Final Phase of Nazi Genocide” („Marsze Śmierci: Ostatnia faza ludobójstwa dokonywanego przez Nazistów.”). Tak, więc na pewno urośnie fortuna dorobkiewicza i socjologa-historyka Grossa, którą to fortunę buduje on na swoich oszczerczych książkach zniesławiających Polaków, dla dobra żydowskiego złodziejskiego ruchu roszczeniowego. Trzeba pamiętać, że powojenny sowiecki terror był nazywany „latami terroru Jakuba Bermana” w czasie którego, większość przywództwa sowieckiego aparatu terroru w Polsce składała się z Żydów. Kolaboracja „komitetów żydowskich” kolaborujących z NKWD jest dobrze udokumentowana. Wówczas ostatnim wspomnieniem wielu Polaków był milicjant żydowski, który zatrzaskiwał za nimi drzwi wagonu bydlęcego w drodze na Syberię. Faktem jest, że nie było podobnej kolaboracji między Polakami i Nazistami. Film „Pianista” Romana Palańskiego żywo pokazuje okrutne postępowanie policji żydowskiej w gettach, w której każdy żydowski policjant, na przykład w getcie warszawskim, wysyłał na śmierć w komorach gazowych około 2200 Żydów. Fakty te uwypuklają perfidię J. T. Grossa w jego ostatnich czterech książkach, włącznie ze “Złotym Żniwem”. Iwo Cyprian Pogonowski
Słówko o kryzysie finansowym, gospodarce i prywatyzacji… Walnięty jest ten świat, załgany, okradany i niszczony. Ogłupiacze i dezinformatorzy nie śpią. Nawet internet w ogromnej większości wspomaga manipulatorskie oficjalne żydomedia. Nawet jak tu i tam napisze ktoś prawdę, to i tak nigdy nie do końca, zawsze ją jeszcze przeinaczy, wymanipuluje, a najważniejsze przemilczy. Weźmy taki HotMoney. Przypuszczam, że jest to portal koszerny, bo wiadome jest, kto ma smykałkę i do pieniędzy, i do biznesu. No i ten HotMoney „dowiedział się” (i o tym napisał), kto wywołał kryzys z 2008 roku!
http://www.hotmoney.pl/artykul/juz-wiadomo-kto-wywolal-swiatowy-kryzys-17952
A przecież dla każdego jako tako myślącego obserwatora od samego początku wiadome było, kto ponosi winę za kryzys! Tamten z 2008 i za wszystkie poprzednie. Dlatego raport amerykańskiej Komisji Dochodzeniowej ds. Kryzysu (FCIC) to wyważanie otwartych drzwi. Ponadto raport przemilcza fakt, w czyich rękach jest amerykański rząd, bank centralny (FED) i sektor prywatny (nie chodzi tutaj o drobnych rzemieślników, a o gigantów finansów i gospodarki).
USA jest pod kontrolą Żydów. Finansowo, politycznie i militarnie.
https://piotrbein.wordpress.com/2010/09/04/prof-james-petras-kompleks-jot-w-ameryce/
http://dariuszratajczak.blogspot.com/2009/01/amerykaska-pita-kolumna.html
http://stopsyjonizmowi.wordpress.com/2010/05/20/usa-pod-okupacja-zydowska-henryk-pajak/
FED jest wymysłem żydowskich banksterów i ich zalegalizowaną maszynką do dodrukowywania banknotów na potrzeby światowej lichwy. Tak samo giełda jest ich wymysłem. Jej ważną rolę w gospodarczym podboju świata przez żydostwo zazanaczają Protokoły Mędrców Syjonu. Gdy świat będzie już jego własnością, giełda zostanie zlikwidowana.
Raport FCIC nie wspomina też znanego wtajemniczonym faktu, że kryzys z 2008 był tylko jednym z elementów planu banksterów, który najkrócej streszcza wypowiedź D. Rockefellera: „Wszystko, czego teraz potrzebujemy to odpowiednio wielki kryzys, a wtedy narody zaakceptują nowy porządek świata.” Kryzys ów był więc celowo i zgodnie z planem przeprowadzoną operacją mającą przyspieszyć odpowiednio wielki kryzys. A ten jest coraz bliżej… W raporcie FCIC i w całej tej historii z kryzysem z 2008 roku zastanawia i zadziwia mnie jedna rzecz. Jeśli zwykły pracownik jakiejkolwiek firmy doprowadzi poprzez jego celową i świadomą działalność do szkód i strat finansowych firmy, to osoba taka ląduje na ławie oskarżonych. A po wyroku musi zwrócić wszystkie szkody i straty, na jakie firmę naraziła.
Dlaczego w stosunku do winnych wywołania światowego kryzysu finansowego nie zastosowano podobnej procedury? Na ławie oskarżonych międzynarodowego trybunału powinne się znaleźć władze USA, władze FED-u i wszyscy banksterzy zamieszani w wywołanie kryzysu. Powinni oni spłacić wszystkie straty, jaki wywołali, nawet gdyby komornik miał zlicytować ich własność prywatną i przejąć ich wielomiliardowe prywatne konta. Do tego naturalnie nie dojdzie. Rządców świata i ich usłużnych szabas-gojów nikt na ławie oskarżonych nie osadzi. Oni na kryzysie jeszcze biliony dolców zarobili. I już ciężko i zgodnie z planem pracują nad następnym kryzysem.
http://www.hotmoney.pl/artykul/kryzys-moze-uderzyc-ponownie-ze-zdwojona-sila-17967
HotMoney pisze ostrożnie, że do kolejnego kryzysu może dojść, choć w domyśle oznacza to – ale nie musi do niego dojść. Jednakże dla osób znających plany globalnej lichwy nie ma żadnych wątpliwości – kolejny kryzys nadejdzie i to znacznie szybciej, niż za 5 lat. Ta „zabawa” w kryzysy potrwa tak długo, aż kolejny kryzys okaże się wystarczająco wielkim do utworzenia nowego światowego porządku, czyli do powstania oficjalnego Globalnego Rządu Unych.
Natomiast kompletnie załgany jest kolejny artykuł na HotMoneyu:
Jedynie prawdziwe w nim jest to, że nadzorujące (z ramienia i w imieniu światowej lichwy) niemiecki i francuski unijny barak marionetki polityczne – Merkel i Sarkozy – walczą o Euro. Cała reszta jest kłamstwem. Jewrołag zwany Unią Europejską współzakładał założyciel klubu Bilderberga, Żyd i mason, Józef Rettinger.
http://pl.wikipedia.org/wiki/J%C3%B3zef_Retinger
Unia Jewropejska jest jedynie etapem przejściowym na drodze do NWO. Ostatecznie Europa będzie jedną z wielu prowincji światowego, żydowskiego państwa. I to wcale nie prowincją najważniejszą. Euro wprowadzono jako narzędzie do kontroli i unifikacji na uną modłę gospodarek unijnych baraków, oraz jako instrument do wpędzania ich w stan upadłości i bankructwa – co widać na przykładzie Grecji i Irlandii. A w kolejce do bankructwa czekają już kolejne baraki – Portugalia, Hiszpania, Polska, Włochy, Francja, a nawet gigantycznie zadłużone Niemcy. Tak więc to nie upadek strefy euro byłby „gospodarczym Armagedonem”. Celowo wpędzana w bankructwo strefa euro jest jedynie etapem i elementem planu banksterów na wywołanie światowego gospodarczego Armagedonu. Oni celowo wpędzają w bankructwo cały świat – aby na jego ruinie i gospodarczych gruzach zbudować ichni, Nowy – co wcale nie znaczy, że lepszy – Porządek Świata. Na razie światowa lichwa, oprócz wpędzania w bankructwo państw zamieszkałych przez Gojów, dziarsko przejmuje i wykupuje z ich rąk w ich podbitych przez globalistów państwach co się da. Krok po kroku, fabryka za fabryką, kamienica za kamienicą, stają się banksterzy i ich agentura właścicielami świata. Dobitnie i wyraźnie widać to na przykładzie naszego zażydzonego baraku. Polskie Linie Lotnicze LOT „ratują” się wyprzedażą majątku.
http://forsal.pl/artykuly/481842,lot_ratuje_sie_wyprzedaza_majatku.html
Polskie to one są, ale już tylko u nazwy…
Albo – „Polska może zbankrutować”
http://www.hotmoney.pl/artykul/prasa-polska-polska-moze-zbankrutowac-2-17976
Jak to – Zielona Wyspa, druga Irlandia – i bankructwo? Ale… Skoro pierwsza Irlandia też zbankrutowała… Jak na razie żydowska agentura PO jako jedyny ratunek dla Polski widzi dalszą wyprzedaż majątku narodowego. Nawet stawy rybne przed zlicytowaniem ich się nie uchronią.
http://www.hotmoney.pl/artykul/prywatyzacja-ma-pomoc-nawet-karpiom-17974
Karpiom być może, za to ich nowym właścicielom prywatyzacja na pewno pomoże. Zwłaszcza w nabijaniu sobie pieniędzmi kieszeni. Ciekawe tylko, czy zadowoleni będą klienci. Gdy przed wigilią kupować będą karpia u monopolisty Żyda. Polska, a raczej rządzona agenturą PO żydolandia nr 3 przypomina zubożałego szlachcica, który wyprzedaje rodowe klejnoty, srebro, i porcelanę. Dokąd ma jeszcze co sprzedawać, to jakoś tam wegetuje. Tylko co zrobi on, jak już sprzeda (za grosze) ostatni złoty pierścień i ostatnią porcelanową filiżankę? Ile jeszcze zostało Polsce (na)rodowych klejnotów gospodarczych? I co będzie z nami, jak ostatnie, nawet te drobne, zostaną sprzedane? A tymczasem zaczadzone polactfo wierzy, że „liberalizacja” i „prywatyzacja” to metoda na dobrobyt! Tylko – kto będzie po wyprzedaniu wszystkiego obcym żył w dobrobycie, a kto będzie ekonomicznym niewolnikiem obcych właścicieli byłego polskiego majątku narodowego? A już szczytem żydowskiej bezczelności i policzkiem dla społeczeństwa jest fakt funkcjonowania jako osoby publicznej Żyda Balcerowicza. Odpowiedzialny jest on za doprowadzenie jego „planem” polskiej gospodarki do stanu masy upadłościowej, której resztki są obecnie wyprzedawane obcym szabrownikom. Aferzysta, oszust i agent żydowskich banksterów, który setki miliardów dolarów „wyprowadził” z Polski do Izraela i do kieszeń jego przełożonych ze światowej lichwy, zamiast wylądować jak Chodorkowski w obozie pracy, bezczelnie pyszczy i przedstawia kolejne jego szabrownicze pomysły.
http://forsal.pl/artykuly/482371,balcerowicz_zada_rzetelnej_debaty_o_ofe.html
http://forsal.pl/artykuly/481274,balcerowicz_ostro_krytykuje_rzadowa_reforme_emerytalna.html
Na pierwszym miejscu naturalnie stawia on prywatyzację. Czyli odebranie Polakom wszystkiego i oddanie całego majątku narodowego w koszerne ręce. PO bezkarnie i w przyspieszonym tempie szabruje nasz kraj, PiS odwraca od tego uwagę pierdołami, a polactfo nadal fascynuje się raportem MAK-u, Smoleńskiem i inscenizowaną walką PO z PiS-em. Szabrowanie Polski mało kto zauważa. Poliszynel
PS. „Nasze” żydomedia walczyły o „prawa” Polaków z rozłamowego i agenturalnego związku agentki Andżeliki Borys na Białorusi. Większościowemu Związkowi Polaków na Białorusi krzywda ze strony „ostatniego dyktatora Europy” się nie dzieje. „Walka” o agenturalny odłam związku była wyłącznie elementem kampanii szkalowania i szczucia na Łukaszenkę. A tam, gdzie prawa Polaków rzeczywiście są zagrożone, to jakoś „nasze” polskojęzyczne żydomedia tak nie „walczą” o naszych rodaków.
http://www.wilnoteka.lt/pl/tresc/w-obronie-polskich-szkol-na-litwie
Litwa może sobie pozwolić na takie traktowanie mniejszości polskiej. Bo jest przykuta do żydowskiego rydwanu i pomaga w realizacji planów światowej lichwie. Dlatego żydomedia Litwy nie atakują. A może by tak żydowska agentura POPiS zrobiła telewizję Litsat (analogia do Biełsat-u) z audycjami dla naszych rodaków na Litwie? Aby ich podnosić na duchu?
Spojrzenie: Ten ogień w oczach szukający zemsty
The look: That burning flame behind the eyes that seeks revenge
http://johnkaminski.info/
John Kaminski – 12.01.2011, tłumaczenie Ola Gordon
To ci się przydarzyło, nie mam żadnych wątpliwości. Całkowicie niezależnie od towarzystwa w jakim jesteś w danym momencie, mówisz coś, czego nie powinieneś powiedzieć. To znaczy, że mówisz coś, co byłoby całkowicie dopuszczalne normalnie, ale nie w towarzystwie w którym jesteś. Biorący udział w rozmowie patrzą na ciebie ukradkiem, zastanawiają się, co się stanie. Patrzysz w oczy temu, którego uderzył meteor i co widzisz? Nic, tylko stalowe szare spojrzenie, nie przejawiające żadnego śladu emocji, ani żadnego cienia nadchodzącej zemsty. Kim są słuchacze, których obrażasz? Pan Brooks, pani Davis, pastor Miller i pan Goldman, cztery najpopularniejsze żydowskie nazwiska w Ameryce. Co im powiedziałeś? Że holokaust to oszustwo, oczywiście. Associated Press mówi, że liczba żydowskich zgonów w II wojnie światowej wynosi 82.000. Czerwony Krzyż doszedł do 140.000. Więc skąd bierze się liczba 6 mln? I co z wszystkimi tymi ludźmi w więzieniach, którzy zaledwie próbowali zwrócić na to uwagę?
Wśród żydowskich słuchaczy podnoszą się tarcze i w mózgach rejestruje się im memorandum myślowe: ‘ten człowiek ma być zniszczony.’ I zaraz żydowskie uzupełnienie. Oczywiście nikt nie musi wiedzieć JAK ich zniszczono, żeby ludzie nie nabrali podejrzeń o tym co się dzieje. Nieświadomy lecących na ciebie ze wszystkich stron niewidzialnych sztyletów, ty jednak bzdurzysz dalej. Komora gazowa w obozie w Auschwitz wybudowana w 1946 roku, rok po ZAKOŃCZENIU II wojny światowej. Fred Leuchter udowodnił, że tam nie było gazowania. Większość współwięźniów zmarła na skutek głodu i tyfusu, kiedy alianckie bomby odcięły niemieckie dostawy. Po amerykańskim zbombardowaniu bezbronnego Drezna, największą zbrodnią II wojny światowej było zagłodzenie niemieckich jeńców wojennych po wojnie przez gen. Eisenhowera. Czerwony Krzyż przeprowadził dokładną inspekcję wszystkich niemieckich obozów, ale Stary Ike, którego West Point annał ochrzcił ‘strasznym szwedzkim Żydem,‘ nie pozwolił Czerwonemu Krzyżowi na oglądanie tych wszystkich powoli umierających Niemców na francuskich polach. Ani Ike, ani Churchill, ani DeGaulle, nigdy nie wspomnieli o holokauście. Teraz jest to światowy kult, głoszący eksterminację Palestyńczyków i zniesienie swobody wypowiedzi na całym świecie. Widocznie to wygraliśmy w II wojnie światowej – światową tyranię żydowską. Do tej pory, oczywiście, większość Żydów opuściła publiczność, planując jak zniszczyć ci przyszłość. Najpierw dostają cios twoje możliwości finansowe, bo każdy przyjaciel jakiego miałeś w biznesie, miał żydowskiego przyjaciela, z którym robi biznes, prawdopodobnie na wyższym poziomie niż twój. To nie jest fikcja. Amerykańską sceną społeczną i biznesową rządzi sieć sayanim. Coś nieprzychylnego dla Żydów – i jesteś wyeliminowany z biznesu. W przypadku Paula Topete, balladzisty i wirtuoza gitary z zespołu Pokerface, wycofali się sponsorzy koncertu, gdyż był „zbyt patriotyczny” w video wykorzystywanym grupę rezerwistów (prawdopodobnie stworzoną i strategicznie ulokowaną przez Żydów). W przypadku scenarzysty J B Campbella, było to wykluczenie go z zawodu (inspektor pól naftowych) i odrzucenie wszystkich scenariuszy za to, że były „za bliskie prawdzie” i doprowadzenie go do skrajnego ubóstwa. W przypadku gospodarza radia dla rowerzystów Claytona Douglasa, były to naciski na jego reklamodawców do wyrzucenia go, a nawet podstawienie tajnej policjantki by się z nią ożenił. Teraz to jest wtargnięcie do twojego domu! W przypadku niedoszłego białego patriotycznego kandydata Johna DeNugenta, było to wyciągnięcie z domu w środku nocy i w kajdankach przyjaciela Henrika Holappa, za to, że naruszył jakieś prawo UE zabraniające swobodnych wypowiedzi, oraz doholowanie go do fińskiego więzienia. To sprowadza „spojrzenie” na inny szczebel. „Spojrzenie” oznacza, że jesteś na drodze do więzienia, bo właśnie wszedłeś w konflikt z prawem wobec większości korporacyjnego świata zachodniego przeciwko, jak się domyślasz, zniesławieniu pamięci o zmarłych, lub w tym przypadku, kilku tysięcy żydowskich trupów, które zdobywały miliardy dolarów w odszkodowaniach za holokaust dla społeczności żydowskiej na całym świecie, dzięki prawnym ślizgaczom hojnie smarowanym przez żydowskich sędziów. Wszystko co woła o wolność jednostki i prawa konstytucyjne jest albo infiltrowane albo dobierane, a jeśli to niemożliwe, niszczone. To dlatego mamy wszystkie te grupy typu Partii Herbacianych, paradujące wokół, bo założono je, jak kampanię Rona Paula, by odciągnąć malkontentów, zepchnąć ich na margines, a następnie zneutralizować jako siłę polityczną. Jeśli prawnik Hitlera był Żydem, był nim również szef kampanii Rona Paula. Więc o co chodzi w spojrzeniu? Ostatecznie chodzi tu o utrzymanie bardzo szkodliwej fikcji, by ta jedna grupa intrygantów przestępczych, wymachujących bardzo błędną i niedorzeczną filozofią, że są wybrańcami w wyniku tych dwuizbowych głosów ich boga, który na przestrzeni dziejów nakazywał im grabić i mordować kogo tylko chcieli, tak długo, jak wielbią go „i przynoszą mu złoto,” wszystko będzie OK. Powiedzą wam nawet buddyści, że czeka was ogień piekielny, a sztuką jest przez niego przejść, i każdy ich rozumie. Ale łatwiejsze może być przejście przez ogień piekielny niż przez to „spojrzenie.” Nie pamiętam czy to był Ezra [Pound] czy Eustace [Mullins], ale wyjaśnienie jest takie: Pasożyt ukradkiem zaczyna osłabiać i niszczyć naturalnych przywódców gojowskiej społeczności, tych którzy przewodzili pogromom. Ci przywódcy nagle dowiadują się, że znika ich majątek. Odnajdują się dokumenty, które dowodzą, że ich własność należy do kogoś innego. Ich córki są rozpustnicami i błąkają się po innych miastach. Ich reputacja jest zniszczona, a gojowska społeczność obraca się przeciwko nim. Teraz wśród Gojów pojawia się kilku nowych przywódców. Bez wyjątku, są to ludzie, którym nagle sprzyja szczęście, i bez wyjątku, ich szczęście może mieć początek u Żydów. To Ezra Pound rozpoczął badanie cywilizacji bizantyjskiej, i to on przypomniał światu o tej szczęśliwej nie-żydowskiej ziemi. To od Bizantyjczyków Pound przyjął nie stosującą przemocy zasadę kontrolowania Żydów: „Rozwiązanie problemu żydowskiego jest proste,” powiedział. „Trzymać ich z daleka od banków, edukacji i rządu.” To bardzo proste. Nie ma potrzeby zabijania Żydów. Faktycznie każdy pogrom w historii był dla nich korzystny, i w wielu przypadkach przez nich sprytnie wszczynany. Wyrzuć ich z banków i nie będą rządzić życiem gospodarczym społeczeństwa. Wyrzuć ich ze szkolnictwa i nie będą deprawować umysłów młodzieży na swoje wywrotowe doktryny. Wyrzuć ich z rządu i nie będą zdradzać narodu. Chociaż długo mogę mówić o elementach tego zorganizowanego strachu, rozsianego na cały świat, to nigdy nie będę w stanie go pojąć. Jednak musimy z nim walczyć, i to szybko, zanim zabije nas wszystkich, co skrzętnie stara się zrobić w tej chwili. Przez resztę naszego życia będzie kontynuował robić to co robił od początku, chyba że zdefiniujemy go i odtrujemy, oraz zrobimy ze świata raj na ziemi, do którego wszyscy, czy wiesz o tym czy nie, desperacko staramy się dotrzeć . Nic więcej ma więcej sensu niż próba stworzenia raju, którego pragniemy na świecie w którym żyjemy, ale są tacy, którzy wiecznie próbują nas przed tym powstrzymać, bo kiedy już zmuszą cię do porzucenia wiary w nadzieję, czy nawet nadziei wiary, mogą cię zmusić do zrobienia absolutnie wszystkiego co zechcą.
http://stopsyjonizmowi.wordpress.com
Plusy i minusy tygodnia Dziesięciolecie Platformy najlepiej spuentowała „Polityka”. Donald Tusk przyjmuje defiladę swoich klonów. Bo PO dziś stoi swoim wielkim premierem. Senator Janusz Sepioł już porównuje Tuska do marszałka Piłsudskiego, któremu nikt z adwersarzy nie dorasta do pięt. Ale czemu to wielki Donald jest dziś taki sam na mostku kapitańskim swojej partii? Może dlatego, że nie ma konkurenta w sztuce wycinania wszystkich potencjalnych rywali. Tylko Grzegorz Schetyna jeszcze ośmiela się rzucać wyzwanie hegemonowi. Zrugany składa publiczną samokrytykę: „Źle się stało, że dałem satysfakcję PiS”. Jak to? Przez ostatnie parę dni politycy PO na wyścigi głosili, że krytyka Tuska ze strony marszałka to po prostu swoboda słowa będąca w Platformie normą. Teraz okazuje się, że swoboda swobodą, a pisowski wróg tylko czyha na rozdźwięki w partii. Klątwa Palikota ściga Platformę nawet po jego odejściu z Sejmu. Oto następca lubelskiego posła od razu wzgardził Klubem PO i przeszedł do PJN. Czyli w Sejmie w Warszawie wynik plus jeden dla Joanny Kluzik-Rostkowskiej. Ale w Brukseli, w europarlamencie, jest już dla PJN wynik minus jeden. To pamiętliwi koledzy z PiS zadbali, aby Michał Kamiński z PJN stracił szefostwo frakcji „Europejscy konserwatyści i reformatorzy”. A że szefostwo frakcji obejmie teraz jakiś Anglik? Wszystko lepsze, byleby tylko zdrajca z PJN nie zachował fotela! Parę miesięcy temu podsumowywałem rządy ojca Macieja Zięby w Europejskim Centrum Solidarności. Wskazywałem, że kadencja w ECS znanego dominikanina nie była sukcesem, a uleganie politycznym naciskom Platformy nie posłużyło jego autorytetowi. Ojciec Zięba nie może darować mi tego tekstu do dziś. Moje próby złożenia życzeń noworocznych, gdy spotkaliśmy się w jednym ze studiów telewizyjnych, zostały przyjęte niespecjalnie życzliwie. Wolałbym już nigdy o ojcu Ziębie nie pisać, ale oto zakonnik znów zmierza raźnym krokiem ku światu polityki. Jak 3 grudnia poinformowała Kancelaria Prezydenta Komorowskiego, o. Zięba wszedł do zespołu opiniującego wnioski orderowe dotyczące ludzi opozycji. W składzie komisji dominują postacie z kręgów Unii Wolności – Ludwika Wujec (przewodnicząca), Jan Lityński i Jacek Taylor, dalej dwie postacie dość neutralne: Wojciech Borowik i Ewa Sułkowska-Bierezin, potem zajadły antykaczysta Krzysztof Król z dawnego KPN. Czy to na pewno najlepsze miejsce dla o. Zięby po epizodzie z ECS? Mocno wątpię. Jak mawiają Ukraińcy: z ognia w płomień. Komisarz spisu powszechnego w Katowicach ogłosił niedawno, że w trakcie spisu w tym roku ankietowanym podawane będą możliwe narodowości do wyboru, w tym narodowość śląska. To ciekawe, bo całkiem niedawno Trybunał w Strasburgu orzekł w wygranym przez Polskę procesie, że państwo polskie nie musi uznawać narodowości śląskiej. Ale teraz, gdy Ruch Autonomii Śląska jest koalicjantem PO w sejmiku śląskim – widać, że „idzie nowe”. Śląski zefirek zmian przeniósł się zaś pod samiuśkie Tatry. „Gazeta Krakowska” informuje: „W czasie najbliższego spisu powszechnego Polacy będą mogli określić, do jakiej narodowości należą. Wśród 200 możliwych opcji wyboru znajdzie się także narodowość góralska”. Fakt faktem – idea „Goralenvolk” ma bogate tradycje historyczne! I na koniec moje gdańskie obserwatorium zmagań o zablokowanie uczczenia Anny Walentynowicz w mieście, w którym stała się legendą. Oto „Gazeta w Trójmieście” i „Dziennik Bałtycki” podały informacje, że do urzędu miasta nadeszły dwa listy wzywające do beatyfikacji Anny Walentynowicz. Obie gazety z powagą opisują ten fakt, choć anonimowy list jest dość dziwaczny i podejrzany. Jeśli nawet wyszedł spod pióra ludzi dobrej woli, dziwić winno to, że nie skierowali go do kurii gdańskiej. A jeśli jest to wygłup palikotowców – to obie gazety wzorcowo nagłośniły drakę. Przy okazji „Dziennik Bałtycki” pisze: „(…) urzędnicy przypuszczają więc, że przesyłanie apeli może być kolejną akcją anonimowej grupy gdańszczan, która wcześniej wnioskowała już o zmianę nazwy jednej z ulic i nadanie jej imienia Anny Walentynowicz”.„Dziennik” podaje to bez komentarza. A może by tak sprawdzić wśród przyjaciół pani Ani? Wystarczyłby jeden telefon do Andrzeja Gwiazdy, aby się dowiedzieć, że komitet na rzecz uczczenia Anny Walentynowicz – bynajmniej nie „anonimowy” – nic o pomyśle beatyfikacji nie wie i obawia się, że to sposób na ośmieszenie jego starań. I słusznie się obawia, bo palikotowi internauci już kpią: „wpierw chcieli ulicy dla Walentynowicz, teraz chcą dla niej statusu błogosławionej. Kiedy suwnicowa ma zostać uznana za bóstwo?”. Ale jeden telefon do Gwiazdy to dla redaktorów „Dziennika” za dużo. W serialu „ręka, noga, mózg na ścianie – Walentynowicz ulicy nie dostanie” nakręcono kolejny odcinek. Semka
GAZOPORT. SPĘTANI PRZEZ NORD STREAM Fikcja polityczna – jako gra pozorów i propagandy stanowi podstawowe osiągnięcie grupy rządzącej. To jednak, co w ciszy medialnej dokonano w zakresie pogrzebania bezpieczeństwa energetycznego, może pretendować do miana szczytowego osiągnięcia rządu Donalda Tuska. I nie chodzi obecnie o fatalną dla Polski umowę gazową z Rosją, uzależniającą nas na dziesięciolecia od dostaw drogiego gazu jamalskiego.
Rosyjska strategia zakłada bowiem nie tylko narzucenie Polsce dyktatu energetycznego, ale również odcięcie nas od alternatywnych źródeł zaopatrzenia w surowce. Ten cel zostanie osiągnięty jeśli gazoport w Świnoujściu nie będzie mógł przyjmować zbiornikowców o zanurzeniu większym niż 13 metrów, a położony na dnie morskim niemiecki odcinek gazociągu Nord Stream zablokuje wejście do polskich portów statków o największym tonażu. Na początku ubiegłego roku Federalny Urząd Żeglugi i Hydrografii (BSH) w Hamburgu wydał pozwolenie na położenie rur na dnie Bałtyku w miejscu, gdzie gazociąg będzie się krzyżował z drogą morską do portów w Szczecinie i Świnoujściu. Zgoda niemieckiego urzędu wywołała wiele kontrowersji i stała się przedmiotem licznych sporów i wypowiedzi. Położenie rury na dnie morskim grozi zablokowaniem wejścia do portu w Świnoujściu, a tym samym uniemożliwi ruch dużych tankowców. Pod znakiem zapytania stanęłaby wówczas rozbudowa portu, tak by przyjmował on statki o zanurzeniu 15m. Decyzja zagraża przede wszystkim planom budowy gazoportu, do którego ma być dostarczany gaz z Kataru, przewożony tankowcami wymagającymi toru wodnego o głębokości co najmniej 14,3 m. Natychmiast po ukazaniu się tej informacji, posłowie PiS wezwali rząd Donalda Tuska, by odwołał się od decyzji Urzędu Żeglugi i Hydrografii oraz zwrócił się do strony niemieckiej o przedstawienie Polsce pełnej dokumentacji technicznej związanej z budową gazociągu. Ich zdaniem inwestycja zablokuje dostęp do portów w Świnoujściu i Szczecinie dla większych statków, które nie będą w stanie przepłynąć nad rurą. Co więcej – PiS twierdzi, że Gazociąg Północny zablokuje również powstanie będącego w fazie planów gazociągu z Danii do Polski, bowiem konieczność budowy skrzyżowania z Nord Stream spowoduje, że inwestycja stanie się nieopłacalna. Doszło zatem do sytuacji, gdy dalsza budowa rosyjsko-niemieckiego gazociągu może skutecznie przekreślić polskie plany związane z dywersyfikacją dostaw gazu. W październiku 2010 roku PiS zagroził członkom rządu Trybunałem Stanu, jeśli nie podejmą działań prowadzących do zmiany trasy Gazociągu Północnego. Wnioski dotyczyłyby szefa MSZ Radosława Sikorskiego, ministra skarbu Aleksandra Grada i ministra infrastruktury Cezarego Grabarczyka. - „Jeżeli nie będzie reakcji w najbliższym czasie, jeżeli nie będzie determinacji pana premiera Donalda Tuska i ministrów jego rządu w sprawie walki z konsorcjum Nord Stream, w interesie rozwoju portu Szczecin - Świnoujście w perspektywie kolejnych miesięcy, kolejnych lat, to nie wykluczamy wniosku do Trybunału Stanu” – zapowiedział Joachim Brudziński. PiS domagał się także, aby rząd niezwłocznie wystąpił do niemieckiego sądu z wnioskiem o tymczasowe wstrzymanie budowy gazociągu - do czasu rozstrzygnięcia sporu i postulował, by przy użyciu polskiej dyplomacji i instrumentów prawnych wstrzymać prace dopuszczone przez Federalny Urząd Żeglugi i Hydrografii. Obecna sytuacja wskazuje, że rząd Donalda Tuska nie uczynił nic w sprawie zablokowania niekorzystnej inwestycji, a losy gazoportu w Świnoujściu wydają się przesądzone. Grupa rządząca nie podjęła bowiem żadnych kroków prawnych w celu ochrony naszych interesów, cedując całą odpowiedzialność na Zarządy Morskich Portów Szczecin i Świnoujście. Gdy pod koniec 2010 roku konsorcjum Nord Stream ułożyło pierwszą nitkę Gazociągu Północnego na wysokości północnego podejścia do portu w Świnoujściu, jedyną reakcją było powołanie wspólnie z Nord Stream „grupy roboczej” – mającej za zadanie zajęcie się sporem dotyczącym głębokości ułożenia gazociągu. Grupie tej ze strony polskiej przewodzi Jarosław Siergiej – do niedawna członek zarządu szczecińskiej PO, mianowany szefem polskich portów. Publikacje prasowe nazywają Siergieja „koszmarem portowców”, a portowcy twierdzą, że „zarząd po kierownictwem członka PO jest najgorszym w historii tej struktury”. Wskazują przy tym, że „menadżerską praktykę Siergiej zdobywał na targowisku w Osinowie, handlując damską bielizną i że połączenie nabytych tam odruchów z brakiem kultury osobistej tworzy mieszankę zabójczą dla podwładnych i portów w Szczecinie i Świnoujściu. „Przed kilkoma dniami Siergiej zabłysnął twierdzeniem, że choć „ułożono już pierwszą nitkę gazociągu północnego, ale rurę nadal można wkopać. Ewentualna decyzja zależy od dobrej woli konsorcjum Nord Stream”. W takiej postawie nietrudno dostrzec ten sam wyraz bezsilności i infantylnej wiary, jaki towarzyszy całej politycznej fikcji obecnego rządu, budującego stosunki z sąsiadami na werbalnych deklaracjach i wymiernych, ekonomicznych stratach. Szef zarządu polskich portów nie ukrywa nawet, że nie dysponuje żadnymi narzędziami, by wymusić na konsorcjum uwzględnienie naszych interesów i zakopanie gazociągu na wymaganej głębokości. Siergiej powtarza zatem brednie o „możliwości wskazywania na korzyści takiego rozwiązania, czyli uniknięcie nieporozumień w przyszłości”. Stanowisko Nord Stream jest całkowicie jasne i sprowadza się do stwierdzenia, że „rurociąg na obecnej głębokości nie zakłóca wpływania do portu żadnemu statkowi oraz że nie ma żadnych dokumentów, które by wskazywały, że w przyszłości Świnoujście chce przyjmować statki o większym zanurzeniu. Dlatego - zdaniem konsorcjum – „nie ma powodu, by ponosić dodatkowe koszty". Finał tego rodzaju „negocjacji” nietrudno przewidzieć. Zdaniem prezydenta Świnoujścia Janusza Żmurkiewicza, nie zadbano o interes naszych portów, a terminale przeładunku kontenerów i zainwestowane już w infrastrukturę portu miliony złotych, mogą okazać się stracone i bezużyteczne. Problem ze zmianą planów Nord Stream polega również na tym, że lokalizacja gazociągu przebiega poza obszarem polskiej strefy ekonomicznej. Wiedziano o tym od stycznia 2008 roku, gdy strona polska została powiadomiona o zmianach lokalizacji. Warto zauważyć, że ze „Sprawozdania ministra gospodarki z wyników nadzoru nad bezpieczeństwem zaopatrzenia w gaz ziemny za okres od dnia 1 kwietnia 2007 r. do dnia 31 grudnia 2008 r.”, w którym przedstawiono „Działania wobec projektu budowy gazociągu Nord Stream” wynika, iż jedynym stanowiskiem strony polskiej przekazanym wówczas konsorcjum Nord Stream, było to, wypracowane jeszcze przez rząd Jarosława Kaczyńskiego, a realnym działaniem w sprawie, (którym chwalił się minister Pawlak) było przyjęcie przez Parlament Europejski w lipcu 2008 roku petycji europosła PiS – u Marcina Libickiego, w której pojawiło się m.in. wezwanie do wstrzymania budowy gazociągu Nord Stream, ze względu na zagrożenia dla środowiska naturalnego. Z informacji przekazanej w listopadzie 2009 roku przez „Nasz Dziennik” wynikało, że strona polska nigdy nie wnioskowała o zmianę koncepcji budowy gazociągu. O takich żądaniach nic nie wiedział koncern Nord Stream. Rzecznik prasowy spółki Steffen Ebert twierdził w rozmowie z gazetą, że w dokumentach, jakie firma otrzymała od niemieckiego biura wydawania zezwoleń, nie ma ani słowa o konieczności wkopywania rury w dno Bałtyku. O polskich żądaniach nic też nie wiedziało ministerstwo transportu Meklemburgii-Pomorza Przedniego, choć to właśnie ten urząd jest bezpośrednio odpowiedzialny za projekt Nord Stream. Już wówczas było wiadomo, że oficjalne deklaracje rządowe o przyśpieszeniu budowy gazoportu w Świnoujściu oraz decyzje finansowe podejmowane w tej kwestii przez rząd Tuska, były propagandową mistyfikacją, mającą stworzyć pozory aktywności w obszarze dywersyfikacji dostaw energii. Gdy zatem przed kilkoma dniami poinformowano, że pod koniec marca rozpoczną się prace związane z budową terminala LNG w Świnoujściu, a inwestycja o wartości 2,9 mld zł ma zostać ukończona w połowie 2014 r. – nie można tego komunikatu odebrać inaczej, jak kolejnej porcji „political fiction” służącej przykryciu faktycznej nieudolności grupy rządzącej. Wobec realnej groźby zablokowania wejścia do polskich portów przez Nord Stream, tego rodzaju deklaracje mogą świadczyć nie tylko o marnotrawieniu ogromnych środków publicznych, ale też są wyrazem świadomych działań dezinformujących opinię społeczną. Czy nie czas zatem, by partia opozycyjna wykazała konsekwencję i zgłosiła wniosek o postawienie przed Trybunałem Stanu ludzi odpowiedzialnych za wieloletnie zaniedbania i lekceważenie polskich interesów? W tej sprawie uzasadnienie wniosku do TS wydaje się szczególnie zrozumiałe. Jeśli nawet (jak należy sądzić) taki wniosek przepadnie, Polacy mają prawo wiedzieć, jak obecny rząd dba o ich bezpieczeństwo energetyczne i w czyim interesie pozwolił na zablokowanie polskich portów. Aleksander Ścios
Komentarz do artykułu Aleksandra Ściosa Pan Aleksander Ścios w opracowaniu „Gazoport. Spętani przez Nord Steam” bardzo wnikliwie opisał sprawę rozwoju największego portu na Bałtyku. Odnosi się wrażenie nic dodać, nic ująć. Okazuje się jednak, że sprawa nie dotyczy tylko i wyłącznie nie istniejącego jeszcze GAZOPORTU. Zespół Portów Szczecin-Świnoujście jest przedmiotem ponownego „gwałtu”, mającego wpływ na całą Gospodarkę Narodową. Chcąc w pełni opisać toczący się PROCES likwidacji Państwa, należy sięgnąć do niedalekiej przeszłości. Wielu z nas już zapomniało o roli jaką odgrywaliśmy na arenie międzynarodowej w przemyśle okrętowym. „Maleńka” stocznia w Szczecinie po restrukturyzacji i prywatyzacji kapitałem polskim, kilka lat z rzędu była nr I w Europie i V na świecie. Jej produkty „chemikaliowce” do dnia dzisiejszego nie znalazły naśladowców. Zarząd Stoczni Szczecińskiej S.A. mając na uwadze zmienną koniunkturę popytu w przemyśle okrętowym, dążył z całą mocą do dywersyfikacji profilu działalności, chcąc uniknąć okresów bessy. Powstał na wzór konglomeratów azjatyckich holding zrzeszający w szczytowym okresie 49 firm powiązanych kapitałowo. Wodowania co dwa tygodnie wpływały na cały Kraj od granic południowych (Andrychów, Kęty) przez huty, kopalnie po sam Bałtyk. Dziesiątki tysięcy pracowników „żyło” na bazie kooperacji swoich zakładów z Porta Holding Stocznia Szczecińska S.A. W połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku w skład Holdingu weszła następna firma dająca w perspektywie stabilność nie tylko dla Holdingu lecz równocześnie bezpieczeństwo energetyczne dostaw paliw płynnych dla Kraju. Nowopowstała firma pod nazwą Porta Petrol S.A. stanowiła 100% akcji PH SS S.A. Morska Baza Paliwowa w Świnoujściu jest do dnia dzisiejszego największym i najnowocześniejszym Terminalem na Bałtyku. Dla przykładu Naftoport Gdański może przyjmować statki o tonażu 30 000 Ton, natomiast nabrzeża w Swinoujściu 70 000 Ton. Pięć potężnych zbiorników o pojemności 70 000 Ton każdy, nowoczesne nalewaki, instalacja „ciepła”, połączenie wodami śródlądowymi niemalże z całą Europą. To tylko podstawowe zalety Bazy. Głównym celem dostaw były Rafinerie Szwed, Leuna w Niemczech i Zakłady w Kędzierzynie Koźlu, nie wspominając już miast i zakładów wzdłuż Odry.Tu dopiero dochodzimy do sedna komentarza artykułu pana Aleksandra. Płaczemy, choć uzasadnienie nad Gazoportem a zapominamy o mafijnym rozwiązaniu kwestii NAJWIĘKSZEGO TERMINALU PALIWOWEGO na Bałtyku. Kwestia ta zakończyła się „wielką” aferą, której nigdy nie było!!! Zarząd spędził 9 miesięcy w areszcie śledczym bez jakiegokolwiek przesłuchania. Po latach rozpraw uniewinniających, Sąd Najwyższy w dniu 6 października 2010 roku odrzucił ostatecznie i definitywnie kasację prokuratury. Okazuje się, że nie trzeba było aż tyle czasu by UNIERUCHOMIĆ Morską Bazę Paliwową. Syndyk masy upadłościowej w czasie swojej 7-dmio dniowej kadencji dokonał sprzedaży za przysłowiową złotówkę. Porta Holding Stocznia Szczecińska S.A. pomimo ogromnego majątku sięgającego 700 000 000 złotych została postawiona w stan likwidacji. Były Zarząd reprezentując swoich Akcjonariuszy wygrał już wszystkie sprawy dotyczące własności ze Skarbem Państwa, który i tak sprzedaje nie swoją własność, majątek PH SS S.A. Dziesiątki tysięcy bezrobotnych, „śmierć” Przemysłu Okrętowego i zakładów kooperujących, to efekt pierwszego „gwałtu” na Zespole Portów Szczecin-Świnoujście. Jeżeli nasze Władze różnych opcji politycznych, za pierwszym razem uczestniczyły w tym PROCEDERZE to dlaczego teraz miałyby postąpić inaczej?!
Pozdrawiam: Janusz
29 stycznia 2011 Stabilność oraz chwiejność. Pan profesor Leszek Balcerowicz w wypowiedzi dla „Dziennika Gazety Prawnej” oświadczył, że” wydatki socjalne powodują, iż połowa społeczeństwa uznaje się za klientów, a nie obywateli, a kluczem do zdrowych finansów publicznych i rozwoju jest zmniejszenie wydatków w relacji do Produktu Krajowego Brutto”.(???) Bardzo lubię - przyznam się państwu słuchać pana profesora Leszka Balcerowicza.. Naprawdę. Zawsze to robię- jak tylko mam okazję.. Z jednego powodu? Posiada On niezwykłą umiejętność wypowiadania się tak umiejętnie słowami i gestami rąk( szczególnie palców) pomiędzy socjalizmem a liberalizmem, że człowiek go słuchający, myśli, że jest on liberałem- a tak naprawdę jest przecież socjalistą. Wydatki socjalne chce On oczywiście pozostawić, ale w odpowiedniej relacji do PKB.. To tak jakby pozostawić podczas wycinki, stare suche drzewa w odpowiedniej relacji do młodych. I nie wycinać ich, bo ochroniarze środowiska wywalczyli parytety starych i nowych drzew.. A przy okazji.. Szykuje się powołanie nowej biurokracji pod nazwą Agencja Ochrony środowiska..(!!!) To funkcjonariuszy państwowego leśnictwa już nie wystarczy? Nowi państwowi funkcjonariusze- nowe oczywiście państwowe wydatki, a dla nas nowe podatki.. Ale wracając do profesora Leszka Balcerowicza... Czyli socjalizm- tak, tylko wypaczenia socjalizmu- nie.. Stare hasło socjalistycznej „ Solidarności”. Bo jak można przekraczać wydatki socjalne przekraczając PKB? To socjalny skandal! Wydatki socjalne – jak najbardziej powinny być, tylko ich nie przekraczać.. A jak tu nie przekraczać, jak przyzwyczaja się wydatkowiczów do wydawania ,a władzę do dzielenia, tego co ukradła tym, którzy z socjalizmu nie żyją, tylko wprost przeciwnie: socjalizm utrzymują. Rozbuchane roszczenia socjalistyczne prowadzą wcześniej czy później do katastrofy socjalistycznej, nie mylić z Katastrofą Smoleńską, gdzie zginęły” elity”. I raz rozpędzonego pociągu socjalizmu nie da się zatrzymać. Musi nastąpić wykolejenie lokomotywy... Zresztą swojego czasu, pan Leszek Balcerowicz był nawet wykładowcą w Wyższej Szkole Marksizmu i Leninizmu przy Komitecie Centralnym Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Tam gdzie teraz mieści się” kapitalistyczna” giełda. Giełda dla kapitalistów kompradorskich- jak pisze pan Stanisław Michalkiewicz. Najlepsi są „kapitaliści” zaprzyjaźnieni z władzą, i taki” kapitalizm” jest najlepszy.. Bo może być coś stabilniejszego ponad przyjaźń z władzą? Najlepiej aktualnie sprawowaną.. Nurtuje mnie w wypowiedzi pana profesora zestawienie, że albo się jest klientem, albo obywatelem.. A ja sądzę, nie będąc profesorem i nie będąc największym guru gospodarczym w całej Europie Wschodniej i Środkowej oraz wszystkich socjalistów międzynarodowych że można być jednocześnie klientem i jednocześnie obywatelem. To znaczy popierać- jak najbardziej socjalne państwo obywatelskie- nawet czynem pobierać ze skarbca socjalistycznego państwa obywatelskiego” świadczenie”, i jednocześnie być obywatelskim, dając temu wyraz poprzez cykliczne demokratyczne głosowanie. Oczywiście głosując na tych, którzy socjalizm krzewią, uwielbiają, kultywują.. Oczywiście z socjalizmu nie ma dobrobytu, bo socjalizm jest systemem redystrybucji bogactwa, a nie jego tworzenia.. Klienci socjalizmu biurokratycznego są bardzo zadowoleni, nie mniej od tych, którzy z socjalizmu żyją jak biurokratyczni funkcjonariusze państwa socjalnego. ONI z tego mają najwięcej, a najmniej ci-, którzy na socjalizm pracują, czyli prywatni przedsiębiorcy wraz z niezadowolonymi pracownikami, którzy tych przedsiębiorców nienawidzą, bo ich” wyzyskują”. Oczywiście nie widząc, że tak naprawdę są wyzyskiwani przez państwo socjalistyczne, tak jak ich pracodawcy.. I prawdziwy wróg jest w państwie biurokratyczno- demokratyczno- socjalnym, a nie w przedsiębiorcy, który mu daje pracę, ale” za mało płaci” Propaganda umiejętnie podsyca tę wiarę, żeby nienawiść do pracodawców zaogniać, wtedy pracownicy zajęci kłótniami na odcinku z pracodawcami, nie widząc słonia w socjalistycznej menażerii. I jest trochę spokoju dla władzy na tym odcinku, tym bardziej, że prywatni pracownicy sektora prywatnego, nie są tak zorganizowani, jak pracownicy sektora państwowego, którzy kilofami i petardami jednak potrafią wymusić korzystne dla siebie decyzje rządowe, kosztem ma się rozumieć pozostałego sektora prywatnego i niezorganizowanego związkowo.. Nie widziałem jeszcze pod URM-em, czy socjalistycznym Sejmem demonstracji prywatnego sektora piekarniczego czy innego domagającego się podwyżki płac w piekarni, w której pracują? Pamiętam jedną z ustaw, która „ zmieniła nasze życie”, a która wchodziła w skład tzw. Planu Balcerowicza, tuż na początku naszej „ transformacji ustrojowej”. A nazywała się: ustawa o uporządkowaniu stosunków kredytowych”(???). Prawda, że ładna nazwa? I jaka uspokajająca emocjonalnie- nieprawdaż?. Oczywiście cała ta „ transformacja” to przejście przy pomocy pełzającego socjalizmu w komunizm, ale nazwa ładna- przyznacie państwo.. Ja też tak sądzę! Bo socjalistom często chodzi o ładną nazwę, na przykład” sprawiedliwość społeczna”, którą to sprawiedliwością najczęściej piekło jest wybrukowane, co widać na co dzień w socjalnym i demokratycznym państwie prawnym.. Tak samo było z tą ustawą o dźwięcznej nazwie porządkującej stosunki kredytowe.. A na czym polegała? Ano- jak sama nazwa wskazuje na uporządkowaniu stosunków kredytowych, czyli podwyższeniu oprocentowania dla tych, którzy wzięli kredyty i podwyższeniu oprocentowania terminowych wkładów bankowych.. I stało się piekło! Chęci dobre były, tylko stało się jak zwykle.. Drobni przedsiębiorcy, zarówno rolniczy jak i przemysłowi nagle zostali dotknięci nowym oprocentowaniem na poziomie powiedzmy 80 % miesięcznie- i nastąpił krach drobnej i małej przedsiębiorczości, czyli likwidacja przyszłej klasy tzw, średniej. Żeby w żadnym wypadku się nie odrodziła.. No i trzymania stałej relacji dolara do złotówki na poziomie 1 dolar równa się 9,5 tysiąca złotych przez szesnaście długich miesięcy.. Po co pan profesor Leszek Balcerowicz trzymał stałą wartość dolara wobec złotówki na stałym poziomie? Widocznie miał w tym jakiś cel.. Kto wiedział jak długo pan profesor będzie trzymał stałą wartość relacji dolara do złotówki, zarobił ciężkie dolary. A kto nie wiedział- stracił. Ci co wiedzieli- wyprowadzili z Polski- około 27 miliardów dolarów(???). I stosunki kredytowo- bankowo- pieniężne zostały nareszcie uporządkowane.. Kilkaset tysięcy ludzi , a może więcej poszło z torbami i do tej pory nie może się pozbierać.. Tak ich uporządkowano. I zrobiła to” ustawa o uporządkowaniu stosunków kredytowych”. Pan profesor Balcerowicz w rzeczonej wypowiedzi twierdzi również, że „obecne grupy roszczeniowe naciskają na zwiększenie wydatków socjalnych, co pogarsza sytuację finansów publicznych i prowadzi do kryzysów takich jak grecki”(???). Słuszna pana profesora racja.. Al.e pan profesor nie widzi, że również inne rzeczy pogarszają sytuację finansów publicznych. Na przykład samo opłacanie się odsetek od zaciągniętych długów, przez demokratyczne państwo socjalistyczne, to 1,20 miliarda dolarów miesięcznie(???) Czy taka suma nie pogarsza. finansów publicznych? Albo składka unijna na poziomie 16 miliarda złotych rocznie, czyli 5,3 mld dolarów rocznie, czyli prawie 0,5 mld dolarów miesięcznie? Samo utrzymanie biurokratycznych , niepotrzebnych powiatów, których budowę popierał pan profesor Leszek Balcerowicz - to kolejne 15 miliardów złotych rocznie, czyli 5 miliardów dolarów rocznie, czyli 0,4 miliarda dolarów miesięcznie.. A ile kosztuje budżet utrzymywanie różnego rodzaju fundacji i stowarzyszeń, których jest w Polsce ponad 50 000 wraz z organizacjami tzw pozarządowymi, mającym jak najbardziej rządowe pieniądze- czyli nasze? Nie mam danych ile to kosztuje.. Ale ile może kosztować armia ponad 100 000 osób kręcących się przy tych fundacjach i stowarzyszeniach? A ile może kosztować utrzymanie 55 000 tysięcy samochodów służbowych wraz z kierowcami.. Same zakupy tych samochodów to- licząc średnio 40 000 złotych za samochód to jest 2 200 000 000 złotych. Niech średnio kierowca kosztuje 2000 złotych plus 10 00 podatku ZUS - to jest kolejna suma 165 000 000… Nich spalą po 500 litrów benzyny miesięcznie na 5000 km, to mamy dodatkowo 137 000 000 złotych.. Z innym dodatkami marnotrawnymi to mamy ponad 4 miliardy złotych? A ile kosztuje utrzymanie armii urzędników, których jest już ponad 630 tysięcy? Niech każdy nas kosztuje miesięcznie 8000 złotych( wynagrodzenie, ZUS, podatek od wynagrodzenia, utrzymanie pomieszczeń i budynków, telefonów ,komórek itp.) To będzie kolejne ponad 5 miliardów złotych.. złotych ile kosztuje marnotrawstwo przy budowie dróg, gdzie z jednego kilometra można ukraść 200 milionów złotych, z czterech warstw drogi(???). Ile kosztują marnotrawne państwowe szpitale, państwowe szkoły, państwowe przedszkola, żłobki i klubiki, których ma być wkrótce 400 000(!!!!). Ile kosztuje wyimaginowana walka z ochroną środowiska? Sumy idą nie w miliardy, ale już chyba w biliony złotych? Ile kosztuje utrzymanie państwowej kolei? Państwowych teatrów do których chodzi garstka, a utrzymują je masy. Sam fundusz rehabilitacji osób niepełnosprawnych- o ponad 4 mld złotych... Ile kosztują agencje rolnicze? Te masy urzędnicze, które zajmują się niczym.. To są tylko informacje z mojej pamięci- zresztą bardzo krótkiej.. Panie profesorze! Najpierw trzeba zacząć od likwidacji tego marnotrawstwa, które wymieniłem powyżej, tylko śladowo, a dopiero wziąć się za wydatki socjalne.. W miarę demontażu państwa demokratyczno- socjalno- biurokratycznego, obniżać podatki, żeby pobudzić popyt na rynku i stworzyć atmosferę do powstawania podmiotów gospodarczych, a dopiero na ostatku zlikwidować wszelkie socjalizmy, żeby nareszcie każdy mógł żyć z własnej pracy i nie oglądał się na państwo, które jednych okrada- żeby dać innym grosze, a najwięcej tym, którzy statystują przy kradzieży w różnych – powołanych do kradzieży- urzędach, demokratycznego państwa prawnego opartego na bezzasadności sprawiedliwości społecznej.. Ale pan chce rozdawać, ale mniej, a jak Pan był przy sterze państwa demo- socjal- biurokratycznego, to pan podatki podnosił, biurokrację rozbudowywał, wprowadzał koncesje do gospodarki i zadłużał Polaków.. No nie tak jak minister Rostowski, który nas zadłużył w ciągu trzech lat na ponad 200 miliardów złotych. No i o marnotrawstwie i biurokracji nic pan nie mówi.. Czyżby Pan tego wszystkiego nie widział? Być może z góry tego nie widać- to niech Pan zejdzie na dół.. Stąd doskonale to wszystko jest widoczne... Wiem, że Marksa ma Pan w jednym palcu.. To on powiedział, że” bycie socjalne determinuje świadomość”.. Ale bycie urzędnikiem- też świadomość kształtuje i determinuje, nieprawdaż? Dlatego należy pozbyć się nadmiaru urzędników, żeby nie skażali swojej świadomości i nie udzielali i skażali jej innym.. Jak twierdził Heraklit z Efezu:?” Rzeczywistość jest ruchem, a ruchem rządzi niewzruszone prawo”. I to było sześć wieków przed narodzeniem Chrystusa.. Jaki mądry był ten Heraklit..? Uczmy się od mądrych, a plwajmy na głupich. WJR
Tusk gorszy niż Gierek
1. W tym tygodniu w Wyższej Szkole Ekonomiczno-Informatycznej w Warszawie kierowanej przez Prof. Krzysztofa Rybińskiego odbyła się debata „Dekada Gierka. Wnioski dla obecnego okresu modernizacji Polski”. W debacie wzięło udział kilku profesorów ekonomii doradców ekipy Gierka ale także naukowcy z uczelni Rybińskiego i Instytutu Sobieskiego profesorów ekonomii, socjologii, zarządzania. Doradcy Gierka oczywiście bronili osiągnięć jego ekipy z lat 70-tych podkreślając ogromne inwestycje z tego okresu w tym także infrastrukturalne, a także stworzenie ogromnej ilości miejsc pracy dla roczników wyżu demograficznego lat 50-tych. Zwracano wprawdzie uwagę na ogromny wzrost zadłużenia w ciągu 10 lat jego rządzenia wynoszący 27 mld USD (co stanowiło ok. 40% PKB z 1980 roku) i jednocześnie na niekorzystne warunki naszych powiązań handlowych z ówczesnym Związkiem Radzieckim, co powodowało, że część pożyczonych pieniędzy finansowała zbrojenia całego Układu Warszawskiego.
2. Charakteryzując tylko 3 letni okres funkcjonowania ekipy Tuska zwracano uwagę na wzrost długu publicznego o około 250 mld zł ( z 520 mld zł na koniec 2007 roku do blisko 770 mld na koniec 2010 roku ) i kolejne kilkadziesiąt miliardów w roku 2011. Mówiono o ukrytym zadłużeniu w w Funduszu Drogowym (około 30 mld zł , ZUS około 10 mld zł, ochronie zdrowia 10 mld zł) co oznacza, że w ciągu ostatnich 3 lat rządów Tuska dług publiczny wzrósł o 300 mld zł). Mówiono także o ogromnej wyprzedaży majątku narodowego i o tym ,że przychody z tego tytułu skończą się definitywnie w najbliższych latach co będzie powodowało jeszcze gwałtowniejszy przyrost długu publicznego. Zwracano uwagę na ogromny odpływ osób w wieku produkcyjnym, które do tej pory opuściły nasz kraj w poszukiwaniu zatrudnienia. Ten ubytek do tej pory wyniósł około 1,6 mln osób co wpływa na ogromny ubytek wpływów do funduszy opartych na składkach pobieranych od wynagrodzeń. Chodzi o Fundusz Ubezpieczeń Społecznych zarządzany przez ZUS, Narodowy Fundusz Zdrowia czy Fundusz Pracy. Wydatki tych funduszy gwałtownie rosną (szczególnie FUS-u) ze względu na przechodzenie na emeryturę roczników wyżu demograficznego, a wpływy ze składek maleją. Jeżeli po otwarciu rynku pracy w Niemczech i Austrii z dniem 1 maja tego roku do tych krajów jak się szacuje w krótkim okresie wyjedzie około 0,4 mln Polaków to oznaczało będzie wręcz dramatyczne pogorszenie sytuacji systemu ubezpieczeń społecznych i zdrowotnych.
3. Podkreślano, że obecny wzrost gospodarczy jest oparty przede wszystkim na popycie krajowym. Jeżeli przy tak ogromnych środkach unijnych przeznaczanych na inwestycje ciągle one wpływają ujemnie na wzrost polskiego PKB (tak było w roku 2010) to trudno sobie wręcz wyobrazić jak będzie wyglądał wzrost kiedy środki z budżetu UE będą mniejsze albo nie będzie ich wcale. Zwracano uwagę na załamanie się programu finansowania inwestycji w infrastrukturze drogowej i kolejowej co będzie ograniczać możliwości rozwojowe najbardziej zapóźnionych regionów naszego kraju. Podkreślano również ,że mimo wzrostu gospodarczego mamy do czynienia ze wzrostem bezrobocia, które na koniec 2010 roku wyniosło blisko 2 mln osób (12,3%) co jest poziomem wyższym niż na koniec kryzysowego roku 2009.
4. Fundamentalna krytyka dotyczyła poważnych słabości merytorycznych ekipy Tuska. Jeżeli mózgiem tego rządu , a więc szefem doradców strategicznych Premiera jest polonista (polonistą z wykształcenia jest minister Michał Boni) to trudno przyjąć ,że przygotowywane przez ten rząd strategie rozwoju są koncepcjami, które sprawdzą się w tych coraz trudniejszych warunkach w jakich funkcjonuje nasz kraj. Koncepcje te niestety nie odpowiadają na największe nasze wyzwania rozwojowe takie jak gwałtowne starzenie się społeczeństwa, pogłębiający się kryzys demograficzny i coraz słabszą innowacyjność naszej gospodarki. Podsumowanie debaty wypadło niekorzystnie dla ekipy Tuska co w zestawieniu z tym jak skończyła się dekada rządów Gierka mówiąc najoględniej nie najlepiej wróży nam wszystkim.
Zbigniew Kuźmiuk
“Wyborcza” nie promuje już Grossa?! W lutym ma się ukazać nowa książka “profesora” J. T. Grossa “Złote żniwa”. Na razie, tuż przed nowym rokiem, temat został jedynie zajawiony, ale mamy jak w banku, że wkrótce antypolska kampania nienawiści rozkręci się na całego. Jak w przypadku jego najgłośniejszej książki – “Sąsiadów”. Przypomnijmy, kto wówczas był admiratorem kłamstw Grossa, kto i dlaczego mu kibicował. Najpierw przypomnijmy, dlaczego kłamstwa uderzyły w Jedwabne – małe miasteczko w Łomżyńskiem. Na ziemiach polskich dokonano w czasie ostatniej wojny milionów zbrodni. Wiele z nich – szczególnie te, które miały miejsce na Kresach Wschodnich Rzeczpospolitej (najpierw pod okupacją sowiecką, a potem niemiecką) pozostaje do dziś nie zbadanych. One też stanowiły za komuny temat tabu. Wytłumaczenie, że ten konkretny mord był najstraszniejszy, wyjątkowy, też nie znajduje potwierdzenia w faktach. Po wejściu Niemców na polskie tereny okupowane wcześniej przez Sowietów takie wydarzenia były niestety regułą. W trakcie trwania kampanii nienawiści prymas Józef Glemp ujawnił, że już rok przed książką Grossa słyszał o planowanym nagłośnieniu zbrodni w Jedwabnem. A gdy nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze. W Polsce trwał właśnie bój o kształt ustawy reprywatyzacyjnej. Jedwabne miało być jednym ze środków nacisku na polskich polityków, aby majątki zwracać przede wszystkim Żydom – nie zmarłym właścicielom i ich rodzinom, ale uzurpatorskiemu Przedsiębiorstwu Holokaust. Glempa zaatakowała “Gazeta Wyborcza”. Piotr Stasiński beształ: “Prymas powtarza (…) zdania zawierające fałszywe stereotypy i nietrafne sądy. Powiada: Żydzi też powinni przeprosić. By uzasadnić to stanowisko powtarza złe, stare klisze i wikła się w sprzeczności”. Te “złe, stare klisze” to np. fakt współpracy niektórych Żydów z bolszewikami w czasie wojny, a po wojnie ich znaczący udział w kierownictwie UB.
Teraz TVN Antypolski spektakl trwał w publicznej telewizji. Mimo, iż wcześniej raczej stroniła od historii, tym razem wysłała do małego miasteczka Jedwabne swojego korespondenta i w prawie każdym wydaniu “Wiadomości” podawała rewelacje o mordzie sprzed lat, nawet gdy nic nowego w sprawie się nie działo. Głównym nośnikiem Jedwabnego była jednak “Gazeta Wyborcza”. Codziennie bombardowała nas wiadomościami o mordzie, tak jakby był to kluczowy problem polskiej polityki wewnętrznej i zagranicznej. Szał Jedwabnego zdominował życie polityczne. Prezydent, przywódcy SLD i rozpadającej się AW”S” też – chcąc nie chcąc – musieli odnosić się do tej kwestii. Każdy historyk, socjolog, publicysta czy tzw. autorytet moralny, który chciał być na topie, poczytywał sobie za obowiązek zabranie głosu w kwestii Jedwabnego. Najaktywniejsza była oczywiście Unia Wolności. Jej szef Bronisław Geremek podgrzewał atmosferę, proponując, aby liderzy głównych partii politycznych spotkali się pod patronatem prezydenta i uzgodnili wspólne stanowisko polskich parlamentarzystów w sprawie Jedwabnego. Teraz atak przypuszczono z innej strony. Kampanię promującą “Złote żniwa” rozpoczęła nie “GW”, ale TVN. Czyżby panowie Gross i Michnik pokłócili się? A może ten ostatni przestał widzieć w tym geszeft? Albo obraził się, że to nie on wydaje swojego marcowego kolegę, tylko “Znak”? Lub jest to – stosując spiskową teorię dziejów – sprytny zabieg, mający zmylić przeciwnika i wykazać, że za sprawą nie stoi wpływowa mniejszość narodowa. Tak czy owak, w dzienniku Michnika nie ma słowa o nowej książce Grossa. Ktoś dał się nabrać? Przecież to cisza przed burzą.
Kto i kiedy nam przebaczy Oby “Złote żniwa” nie skończyły się tak jak “Sąsiedzi” – wymuszaniem zbiorowych przeprosin. Bo podatny grunt znów zaistniał. Prezydent Komorowski chętnie – nawet przez nikogo nie przymuszany – jest zdolny powiedzieć, że wszyscy Polacy okradali Żydów, bo są antysemitami. W kwestii “Sąsiadów” kampania przeprosin trwała kilka miesięcy i zakończyła się kajaniem ówczesnej głowy państwa – Kwaśniewskiego – na miejscu mordu. Ten piękny gest, uczyniony niestety w imieniu nas wszystkich, nie był możliwy bez odpowiedniej podgatowki. Tu też prym wiodła rzecz jasna “Wyborcza”. Zaczęło się bodaj od cytowania metropolity lubelskiego, abp. Józefa Życińskiego mówiącego “o konieczności przeproszenia w imieniu Polaków za mord w Jedwabnem”. Potem przyszedł czas na prezesa IPN. Podczas podróży po Stanach Zjednoczonych co chwila przepraszał Żydów. W jednym z wywiadów prof. Leon Kieres – wzorem Michnika – stwierdził, że choć sam nie może pamiętać tych wydarzeń, osobiście czuje się odpowiedzialny za Jedwabne. W jednym z tekstów o Szmulu Wasersztajnie – który nie był naocznym świadkiem wydarzeń, tylko Gross i Michnik traktowali go bezkrytycznie – a jego relacja stała się podstawą “Sąsiadów”, Anna Bikont napisała: “To prawda, nie jest najbardziej wiarygodnym świadkiem: miesza to, co sam widział, z tym, co usłyszał od innych, i z tym, co sobie wyobraził”, ale “dzięki niemu została ujawniona zbrodnia w Jedwabnem”. Tak “się robi” historię. Mimo, iż śledztwo IPN zaczęło już odkręcać Grossowe kłamstwa, “GW” nie spuszczała z tonu. Szczególny był komentarz na pierwszej stronie, pt. “Rachunek sumienia”: “Zdobyliśmy się na uczciwość w ujawnieniu prawdy sprzed 60 lat. Teraz okazuje się, że choć opis Grossa był przesadzony, np. faktyczna liczba ofiar była znacznie mniejsza, to główna teza pozostaje niestety prawdziwa – to grupa Polaków z Jedwabnego na oczach całego miasteczka [nigdy nie dowiedzieliśmy się, skąd ta informacja!? - TMP] dokonała mordu na żydowskich sąsiadach. Tak przejawił się polski antysemityzm. (…) Nie wiem, kto i kiedy nam przebaczy. Naszą odpowiedzią na Jedwabne powinno być – żadnej tolerancji dla antysemityzmu. Wierzę, że jedwabiński rachunek sumienia w tym pomoże”. Nie. Nie napisał tego np. premier Izraela Ariel Szaron, ale Piotr Pacewicz. “Gazecie Wyborczej” wtórował tygodnik “Wprost”. W jednym z tekstów J. S. Maca mogliśmy przeczytać: “Polacy ze swą ksenofobią i nigdy nie wyplenionym antysemityzmem pasują do wschodnioeuropejskiego otoczenia”, “Kres zbrodniom [Polaków na Żydach - TMP] z reguły kładli Niemcy, jeżeli uznali, że na razie wystarczy”.
Długa historia antysemityzmu W końcu, po paru miesiącach wyniki jedwabnego śledztwa ogłosił IPN. Ponieważ nie pasowały pod tezę – Polacy okazali się przymuszonymi do mordu przez Niemców współsprawcami, rozpętała się nowa fala antypolonizmu – już nie tylko w Polsce, ale także na świecie. “New York Times” pisał: “Polacy mieli się dotąd wyłącznie za ofiary zbrodni zarówno nazistowskich, jak i sowieckich, nigdy zaś za sprawców. Historia, która zdarzyła się w regionie (Jedwabnego) po wycofaniu się wojsk radzieckich i przed wejściem Niemców zachwiała tymi przekonaniami”. “NYT” silił się jednak na obiektywizm i dodawał, że “liczni Żydzi w regionie Białegostoku sprzymierzyli się z Rosjanami, a po wyjściu Armii Czerwonej miejscowi Polacy, zachęcani przez Niemców, wzięli odwet”. Nowojorski dziennik cytował Michaela Schudricha, wówczas rabina Warszawy i Łodzi: “W debacie (o mordzie w Jedwabnem) Polska musiała sobie sama poradzić z własną duszą. Zdała ten sprawdzian”. Jakże piękne były te słowa otuchy! Ale nie wszyscy Żydzi byli tak “dialogowi”. Najbardziej wpływowa organizacja żydowska – Światowy Kongres Żydów (WJC), zaapelowała do polskiego rządu o kontynuowanie badań nad “polskimi zbrodniami wobec Żydów, aby Polska i cały świat poznały w końcu prawdę”. Sekretarz tegoż kongresu, dr Beker jedwabne śledztwo nazwał “testem zbiorowej narodowej pamięci Polski”, a jego rezultaty “historycznym krokiem w międzynarodowej misji konfrontowania przeszłości z prawdą”. Napisał również: “Ponieważ Auschwitz symbolizuje nazistowskie panowanie w Polsce w okresie Holokaustu, umożliwiło to Polakom tłumienie pamięci i unikanie konfrontacji z rolą odgrywaną przez polskich kolaborantów, a czasami, jak w Jedwabnem, zwykłych morderców”. Jak wiadomo “polskich kolaborantów” – a do tego antysemitów – i to nie tylko zwykłych, ale zoologicznych było na pęczki. I dalej: “Jeszcze bardziej pilnym zadaniem jest, by polskie zbrodnie wobec Żydów były badane i rozważane przez polskie społeczeństwo, dostarczając moralnych lekcji i prowadząc do narodowej wiedzy o Holokauście. (…) Studia o stosunkach polsko-żydowskich powinny obejmować wszystkie ich aspekty: setki lat prawdziwego współistnienia, długą historię antysemityzmu, udział Polaków w zniszczeniu polskiego żydostwa oraz odważną rolę sprawiedliwych Polaków (ratujących Żydów w czasie okupacji)”. Ciekawe, jakaż to “długa historia antysemityzmu” (czy dłuższa od “setek lat współistnienia”?) i jak należy rozumieć stwierdzenie o “udziale Polaków w zniszczeniu polskiego żydostwa” – czyżby polską współodpowiedzialność za holocaust? Z kolei wiceprzewodniczący WJC Kalman Sultanik wyraził nadzieję, że sprawcy zbrodni w Jedwabnem zostaną ukarani. Szkoda, że swoich apeli nie zgłosił do władz niemieckich.
Oprotestowany napis Mimo IPN-owskich ustaleń jerozolimski instytut Yad Vashem pozostawał głuchy na prawdę: “Śledztwo polskiego Instytutu Pamięci Narodowej dowodzi, że masakry w Jedwabnem dopuścili się Polacy. Masakra ta należy do najbardziej przerażających, bowiem chodzi o mord (popełniony przez) sąsiadów, a zamordowani nawet znali ich osobiście po imieniu i nazwisku. To jeden z najbardziej przerażających aktów antysemityzmu w tamtych dniach. (…) Synowie polskiego narodu, aczkolwiek sami ofiary nazistowskiej agresji, w ten sposób stali się wykonawcami zbrodni”. Mimo IPN-owskiego śledztwa “Gazeta Wyborcza” dalej uporczywie lansowała swoją (Grossa) wersję wydarzeń. Pacewicz we wstępniaku – znów na pierwszej stronie – oburzał się, że w proponowanym (podkreślić trzeba, że bardzo kompromisowym napisie, upamiętniającym zbrodnię w Jedwabnem) była mowa o “nazizmie niemieckim, który rozpalił grzech nienawiści, ale sam grzech – antysemityzm Polaków – nie został nazwany. Powstaje wrażenie, że winni są naziści”. Prominentny, rodzący zawsze po ludzku, dziennikarz “GW” proponował, abyśmy nadal bezkrytycznie powtarzali – wbrew faktom – że mordu w Jedwabnem winne jest wyłącznie polskie społeczeństwo Jedwabnego. Ten antypolski serial trwał jeszcze długo. Jeszcze w kwestii jedwabnego napisu. Cały tekst inskrypcji brzmiał: “Pamięci Żydów z Jedwabnego i okolic, mężczyzn, kobiet, dzieci, współgospodarzy tej ziemi, zamordowanych oraz żywcem spalonych w tym miejscu 10 lipca 1941 roku. Ku przestrodze potomnym, by rozpalony przez niemiecki nazizm grzech nienawiści już nigdy nie obrócił przeciwko sobie mieszkańców tej ziemi. Jedwabne 10 lipca 2001″. Drugą część napisu (od słów “Ku przestrodze…”) blokowała (i ostatecznie zablokowała) nie tylko “GW”, ale wspomniany już Michael Schudrich i Yad Vashem. Informacji o polskich mordercach domagał się również Europejski Kongres Żydów (CJE), współprzewodniczący Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów Stanisław Krajewski, oraz kierownik Katedry Ekumenicznej Uniwersytetu Kardynała Wyszyńskiego w Warszawie, ks. prof. Michał Czajkowski, zdemaskowany potem jako tajny współpracownik bezpieki. Historyk, prof. Andrzej Paczkowski oceniał: “Nie tylko Polacy są winni mordu w Jedwabnem. Napis, iż to oni dokonali mordu Żydów odbiegałby daleko od rzeczywistości 10 lipca 1941 r. Uznanie, że było to jedno z najstraszniejszych wydarzeń antysemickich w dziejach drugiej wojny światowej jest grubą przesadą, bo Holokaust był niewątpliwie straszniejszym wydarzeniem”.
Żałosny Strzembosz i zbrodnie “Ketmana” Obecny dziennikarz roku 2010 Artur Domosławski, w paszkwilu na nieżyjącego już historyka prof. Tomasza Strzembosza (19-20 maja 2001), napisał: “Niektóre “dowody” niemieckiej winy podnoszone przez Strzembosza, jak np. łuski w okolicach stodoły wywołują śmiech [Strzembosz sam nie "podniósł" owych łusek, ale znaleziono je podczas ekshumacji w Jedwabnem i stały się one dowodem w śledztwie prowadzonym przez IPN - TMP] – mówimy wszakże o latach wojny – ciągnie wszechwiedzący Domosławski – łuski mogły być czyjekolwiek, skądkolwiek, niekoniecznie z niemieckiej broni palnej [potem przeważyła wersja, że łuski pochodziły z broni należącej do Niemców i to oni strzelali - TMP]“. Aby dowieźć swojej głównej tezy (że Strzembosz jest antysemitą), Domosławski przywołał inny paszkwil – swojego redakcyjnego kolegi: “Gdy więc publicysta »Gazety« Michał Cichy opublikował w 1994 r. poruszający szkic »Polacy-Żydzi: czarne karty powstania«, w którym opisywał przypadki zbrodni powstańców, m.in. z oddziału kpt. »Hala«, na Żydach, Strzembosz zareagował agresywną polemiką. Podważał fakty bądź nadawał im pokrętne sensy [rzetelne badania historyczne zweryfikowały tezy tego "poruszającego szkicu" - TMP]“. Inny “autorytet” – Dominika Wielowieyska, na tych samych łamach niby-atakowała Domosławskiego i niby-broniła Strzembosza: “Strzembosz wypowiada żądania, aby Żydzi nas przepraszali i, co gorsza, przypomina, że zdarzało się, iż Żydzi współpracowali z sowieckim okupantem. To żałosny, niemądry odruch obronny Strzembosza… [ale przed czym profesor niby miał się bronić?; bo na antypolonizm miał jedną receptę - prawdę - TMP]“. Wystarczy przypomnieć, że np. w 1944 r. sowiecko-żydowska “partyzantka” dokonała brutalnego mordu na mieszkańcach polskiej wsi Koniuchy w Puszczy Rudnickiej. A za to też nas nie przeprosili. Inaczej było z Jedwabnem: niezależnie od tego, jaka jest prawda, Polacy przeprosić muszą. Przeprosiny obowiązują tylko w jedną stronę. Żeby tego było mało. Lesław Maleszka (“Ketman” z “Wyborczej”) w kolejnej “polemice” na temat Strzembosza do “polskich okrucieństw i zbrodni” zaliczył akcję “Wisła”, “polskie obozy koncentracyjne dla Niemców” w Łambinowicach i Świętochłowicach, śmiejąc się z argumentacji, że dokonali tego komuniści, komunistyczne UB. Dla “Ketmana” powojenna Polska była krajem suwerennym, a nie okupowanym przez Sowietów. “Ketman” Maleszka przypomniał również – a jakże – “zbrodnię na Żydach popełnioną przez oddział AK w czasie powstania [warszawskiego - TMP]“. Wyciągnął stąd wniosek, że “patriotyzmu czasem trzeba się bać”. To przykład tekstu, który miał służyć pojednaniu. A, że kłamliwy, to już nieistotne.
Aby młodzi Polacy nie byli tak antysemiccy, jak ich dziadowie i ojcowie fundacja Jolanty Kwaśniewskiej “Porozumienie bez barier” zorganizowała wyjazd 20 uczniów gimnazjum z Jedwabnego do USA. Po rozmowach z dziećmi pani prezydentowa stwierdziła, że obecnie wstydzą się przedstawić: “jestem z Jedwabnego” a wizyta miała sprawić, że nie będą już żyli “piętnem Jedwabnego”. Czy sprawiła, można wątpić? Ta jakże cenna inicjatywa była częścią programu tzw. szkoły tolerancji.
Gdzie się podziała reszta? Wbrew faktom, J. T. Gross szedł w zaparte: “Niemcy nigdy nikogo nie zmuszali do mordowania Żydów. Pomysł [Gross nazwał tak liczne, zignorowane przez siebie dowody niemieckiego sprawstwa - TMP], że masa ludzi [jak wykazał prof. Strzembosz ok. 23 osób - TMP] została zmuszona przez Niemców do mordowania Żydów nie ma nic wspólnego z rzeczywistością historyczną tej epoki”. A co Gross na to, że większość pogromów na Podlasiu była inspirowana i przeprowadzana przez Niemców?: “Z punktu widzenia wiedzy historycznej byłoby »łatwiej«, gdyby to zrobiło jakieś komando niemieckie przy jakimś udziale Polaków. Bo byłoby to wpisywalne w ogólną historiografię tego okresu”. Rzetelne (a nie wybiórcze) podejście prof. Strzembosza do źródeł Gross nazwał “nowatorskim wglądem”. W rzeczywistości to ostatnie określenie należy odnieść do postawy tego ostatniego, który afirmował relacje ofiar, ale tylko tych żydowskich. Zacytujmy: “Inspirująca rola jest ważna i należy ją odnotować [Gross w końcu potwierdził rolę Niemców, choć tylko po to, aby ją "odnotować", a nie badać - TMP], ale mordowaniem zajmują się miejscowi i wiemy nawet kto”. Albo: “Oczywiście jakiś Niemiec mógł tam kogoś uderzyć, nawet zastrzelić (…) Ale sprawcą tej potworności była miejscowa ludność”. Na zarzut, że liczba zamordowanych wynosiła ok. 300 Żydów (tyle ofiar ustalono w wyniku śledztwa), a nie 1600 (tyle podał Gross), odpowiedział w sposób wybitnie naukowy: “Można tylko powiedzieć, że im ich mniej zabito, tym lepiej. Ale powstaje pytanie: jeśli zginęło kilkuset, to gdzie się podziała cała reszta?”. Odpowiedź znajdujemy w książce “Jedwabne w oczach świadków” autorstwa księdza Eugeniusza Marciniaka: “Kiedy miał nastąpić ten marsz do stodoły, Niemcy spośród młodych Żydów wybrali kilku najsilniejszych. (…) Chociaż, prawdę mówiąc, nie było ich wielu, bo prawie wszyscy młodzi, którzy wcześniej już należeli do NKWD, uciekli z Sowietami”. Mimo tych faktów Gross oczywiście nie przeprosił oskarżonego przez siebie “społeczeństwa” Jedwabnego. Przynajmniej za to, że nie przedstawił całej prawdy, a tylko jej wycinek. Kampania przeciwko Polakom jednak nie słabła. Ponieważ z Jedwabnem sprawa się “skomplikowała”, “przyjaciele” naszego kraju wyciągnęli przykład sąsiedniej wioski – Radziłowa, gdzie trzy dni przed Jedwabnem doszło do antyżydowskich wydarzeń. Liczyli na to, że może gdzie indziej uda się wykazać polskie sprawstwo zbrodni, a potem… odzyskać utracone w Polsce mienie. Przedsiębiorstwo Holokaust nie śpi. Reporterka “Wiadomości”, chcąc wyprzedzić innych wścibskich, zapytała sekretarza Rady Ochrony Walk Pamięci i Męczeństwa – czy napis na pomniku (“faszyści zamordowali 800 osób narodowości żydowskiej z tych 500 osób spalili żywcem w stodole. Cześć ich pamięci”) powinien się zmienić? Andrzej Przewoźnik odparł, że “na razie nie ma takich przesłanek”. A prezes Kieres tłumaczył: “Rozważamy możliwość wszczęcia śledztw w tych sprawach, żeby nie spotkała nas taka sytuacja, jak w przypadku Jedwabnego. Nie chcę dopuścić do tego, żeby najpierw ukazała się książka dotycząca Radziłowa i innych miejscowości”. To chyba odwrócenie kota ogonem. A może też wynik nacisków?
Wybitny historyk, wybitny humor Przypomnijmy jeszcze jedną sprawę, o której też się dziś nie wspomina. Sprawę sądowego pozwu, który przeciwko Grossowi złożył Kazimierz Laudański – za pomówienie swojego ojca – Czesława Laudańskiego o udział w jedwabnym mordzie. “Po powrocie z sowieckiego więzienia ojciec był ciężko chory i leżał w łóżku. Dodatkowo prof. Gross włożył mu w usta słowa, których nigdy nie wypowiedział” – argumentował Kazimierz Laudański. W “Sąsiadach” ten “wybitny historyk” (jak wynika z biogramu na końcu książki) napisał: “Wokół stodoły, jak pamiętamy, krążył gęsty tłum naganiaczy, który zmaltretowanych Żydów zapędzał i upychał do środka. »Przygnaliśmy żydów pod stodołę« – miał powiedzieć Czesław Laudański, a potem, że »kazali wchodzić, co i żydzi byli zmuszeni wchodzić«”. Ciekawe tylko, kto kazał? Wcześniej były procesy o rzekome kłamstwo oświęcimskie, teraz doczekaliśmy się spraw o prawdziwe kłamstwo – antypolskie, jedwabne. Bo za popularność też trzeba płacić, niekoniecznie w sensie materialnym (Laudański domagał się jedynie symbolicznego odszkodowania w wysokości 1 zł oraz przeprosin na łamach polskiej i amerykańskiej prasy i usunięcia z “Sąsiadów” nieprawdziwych informacji). Co na to Gross? Oczywiście nie przyznał się do tego, jak i innych “błędów”, twierdząc że Czesław Laudański “owego feralnego 10 lipca najwyraźniej jednak wstał z łoża boleści i pognał pod stodołę”. “Wybitny historyk” błysnął wybitnym humorem. Sąd uznał jednak, że wprawdzie doszło do naruszenia dóbr osobistych powoda i jego ojca, ale działanie Grossa nie było bezprawne, a jego “Sąsiedzi” to “prawda historyczna”. – Powód podnosił, że jego ojciec został uniewinniony w 1949 r., ale strona pozwana słusznie podnosiła, że wyrok uniewinniający nie jest dowodem na to, że osoba nie popełniła danego czynu – mówił sędzia. Zaiste, ciekawe to rozumienie sprawiedliwości, zwłaszcza w wydaniu sędziego. Tak więc Gross nie musiał przepraszać oskarżonych przez siebie Polaków, “społeczeństwa” Jedwabnego, ani rodziny Laudańskich. Czy za chwilę będziemy musieli przepraszać za “Złote żniwa”? Tadeusz M. Płużański
CHCĘ WIEDZIEĆ, DLACZEGO MĄŻ MUSIAŁ ZGINĄĆ rozmowa z Marią Seweryn „Najbardziej przykre są dla mnie komentarzy niektórych dziennikarzy, zwłaszcza w TVN. W głowie mi się nie mieści, że młodzi ludzie mogą być tak stronniczy, napastliwi”. Z Marią Seweryn, wdową po artyście Wojciechu Sewerynie, wykonawcy pomnika poświęconego ofiarom Katynia w Chicago, który zginął w katastrofie smoleńskiej, rozmawia Dorota Kania.
W jaki sposób dowiedziała się Pani o katastrofie smoleńskiej? Włączyłam telewizor i czekałam na transmisję z Katynia. Chciałam zobaczyć mojego męża, który w miejscu zamordowania swojego ojca oddaje mu hołd. Mąż tak bardzo cieszył się z tego wyjazdu z panem prezydentem Kaczyńskim! Ja miałam obawy, mówiłam, że może pojedzie pociągiem specjalnym, ale on się śmiał. Mówił, że nie ma bezpieczniejszego miejsca niż przy prezydencie. Gdy pojawiły się pierwsze informacje, łudziłam się, że to może tylko awaria samolotu, że pasażerowie przeżyli. A później przyszły te straszne wiadomości...
Pani mąż miał do Katynia stosunek szczególny... Smoleńska ziemia po raz drugi zabrała syna rodziny Sewerynów. Najpierw został tam zamordowany ojciec Mieczysław, oficer tarnowskiego 16 Pułku Piechoty. Mój mąż urodził się 31 sierpnia, dzień przed wybuchem II wojny światowej. Teść widział swojego synka tuż po urodzeniu i to zaledwie tylko przez godzinę. W dniu, w którym urodził się Wojciech, teść musiał wyjechać do swojej jednostki, która wzięła udział w walkach z bolszewickim najeźdźcą. We wrześniu 1939 r. Mieczysław Seweryn trafił do niewoli sowieckiej, a później do obozu w Kozielsku. W 1940 r. został zamordowany strzałem w tył głowy – stał się ofiarą zbrodni katyńskiej. To był pierwszy wyjazd Pani męża do Katynia? Nie, był już tam wcześniej. Pamiętam takie ujęcie: mąż klęczy w lesie katyńskim, a po jego twarzy spływają łzy. Dla niego to miejsce było przecież uświęcone krwią jego ojca, o którym nie mógł przez wiele lat nic powiedzieć. Nasze córki doskonale wiedziały, w jaki sposób zginął ich dziadek, ale było im niezmiernie przykro, gdy nie mogły nawet zamieścić jego zdjęcia w Izbie Pamięci, podczas gdy hołubiło się radzieckich żołnierzy.
Pan Wojciech Seweryn był pomysłodawcą i wykonawcą stojącego w Chicago pomnika poświęconego pamięci ofiar zbrodni katyńskiej. W wywiadach mówił, że jest to „testament jego życia”. Pomnik został odsłonięty zaledwie rok przed jego śmiercią... To było rzeczywiście dzieło życia mojego męża. Myślał o nim jeszcze będąc w Polsce, z której wyjechał w latach 70. Nawet gdy dostał obywatelstwo USA, nie przestał czuć się Polakiem, podobnie zresztą jak i ja. Komitet budowy pomnika został powołany w 2000 r., mąż zbierał na niego fundusze i w końcu udało się go wykonać. Stoi przy głównej bramie cmentarza św. Wojciecha w Chicago i przedstawia Maryję trzymającą w ramionach martwego żołnierza. Dla nas odsłonięcie pomnika było niezwykłym wydarzeniem. Przyszło mnóstwo osób, członków Polonii, wielu mieszkających w USA krewnych ofiar zamordowanych w Katyniu. Na uroczystościach byli: ks. kardynał Józef Glemp, polonijni biskupi z Chicago Tadeusz Jakubowski i Tomasz Paprocki. My zawsze angażowaliśmy się w wydarzenia dotyczące Polski: mąż aktywnie działał w Polonii, organizował i brał udział w uroczystościach świąt narodowych. W duchu patriotyzmu wychowaliśmy nasze dzieci i nasze wnuki. Teraz jest nam bardzo ciężko – nasza rodzina miała silne więzy i nie możemy pogodzić się z ta tragedią, mimo że minęło już 10 miesięcy od katastrofy.
Mąż przyjechał specjalnie do Polski na obchody 70. rocznicy zbrodni katyńskiej? Tak, dla niego uroczystości zaczęły się w rodzinnym Tarnowie, gdzie obchodzono rocznicę ludobójstwa w Katyniu. Przecież w 1939 r. tarnowscy żołnierze walczyli z bolszewikami, którzy 17 września zaatakowali Polskę od Wschodu. Ci, którzy trafili do sowieckiej niewoli, zostali zamordowani w Katyniu. Mąż marzył, by pomnik podobny do tego w Chicago stanął także w Tarnowie. Przed 10 kwietnia 2010 r., podczas obchodów w Tarnowie rocznicy zbrodni katyńskiej mąż otrzymał od tamtejszych władz nagrodę – statuetkę „Anioł Ciepła”, którą dostają osoby najbardziej zasłużone dla miasta.
Jak Pani ocenia śledztwo w sprawie katastrofy? Na bieżąco śledzę to, co się dzieje w Polsce, i nie mogę zrozumieć, jak polski rząd mógł tak bez protestu oddać śledztwo w ręce rosyjskie. Gdy widzę w telewizji, jak 70-letnia kobieta – gen. Anodina decyduje o tym, kto jest winny katastrofy, to ręce mi opadają z bezsilności. Na jakiej podstawie ona mówi, że winni są polscy piloci? Gdzie są dowody, że pan gen. Błasik miał alkohol we krwi w momencie katastrofy? Haniebne jest to, że polski rząd nie broni honoru żołnierzy. Najbardziej przykre są dla mnie komentarzy niektórych dziennikarzy, zwłaszcza w TVN. W głowie mi się nie mieści, że młodzi ludzie mogą być tak stronniczy, napastliwi, nie liczą się z uczuciami bliskich ofiar katastrofy. Przecież Jarosław Kaczyński stracił brata i bratową, a jest bez żenady atakowany. Nie patrzy się na niego jak na cierpiącego, pogrążonego w żałobie człowieka, ale jak na obiekt do ataków. Czy ci ludzie nie widzą, co znaczy ból i cierpienie po stracie bliskiej osoby?
Polski rząd zapewnia, że będzie napisany polski raport. I co z tego? W świat już poszła wersja rosyjska i w dniu jej ogłaszania nie było zaprezentowane stanowisko ani polskiego premiera, ani prezydenta. Schowali się i nie wiadomo, na co czekali. A później dowiaduje się, że prezydent Komorowski dzwonił do prezydenta Rosji. Nie wiadomo, po co, nie wiadomo, o czym rozmawiali, bo nikt o szczegółach tej rozmowy w Polsce nie poinformował. Czy dotyczyła czegoś wstydliwego? Przecież rozmawiało dwóch prezydentów, a nie prywatne osoby.
W ostatnich dniach pojawiła się sprawa odszkodowań dla bliskich ofiar katastrofy smoleńskiej. Dla mnie sprawa pieniędzy i odszkodowania jest na ostatnim miejscu. Rozumiem, że są rodziny, które mają ciężką sytuację finansową, ale uważam, że teraz nie jest czas na rozmowę o pieniądzach. Najważniejsze jest ustalenie winnych i pociągnięci ich do odpowiedzialności. Myślę, że nie bez powodu teraz polskie władze mówią o odszkodowaniach – chcą odwrócić uwagę od swojej kompromitacji.
Czy wie Pani, że rosyjska prokuratura wzywa bliskich ofiar katastrofy na przesłuchania? Tak, słyszałam też, że jeśli ktoś odmówi, to jest za to nawet kara łagru. Zastanawiam się, czy Polska jest wolnym krajem, czy też nadal znajduje się pod sowiecką okupacją. Polscy politycy, którzy dziś mają władzę, zamiast na to zareagować, siedzą cicho. Jestem w stałym kontakcie z naszym prawnikiem i dziękuję Bogu, że większość bliskich ofiar katastrofy domaga się prawdy.
Wierzy Pani, że cała prawda o katastrofie smoleńskiej zostanie pokazana? Mam taką nadzieję. Widzę, ile dobrego robi pan poseł Antoni Macierewicz i jego komisja badająca okoliczności katastrofy smoleńskiej. Gdyby nie oni, wiele rzeczy byłoby ukrytych. Pewnie nie dowiedzielibyśmy się o rozmowach na wierzy w Smoleńsku i o innych niesłychanie ważnych okolicznościach. To dzięki tej komisji rodziny ofiar katastrofy mogły opowiedzieć, co działo się w Moskwie, a urzędnicy Kancelarii Prezydenta Kaczyńskiego powiedzieli prawdę, jak wyglądały przygotowania do tej uroczystości ze strony rządu i jakie kłody pod nogi rzucano prezydentowi. Wybieram się w najbliższych miesiącach do Polski i chociaż mam obywatelstwo USA, niewykluczone, że już zostanę na stałe. Mimo moich chorób, cierpienia i bólu zrobię wszystko, by dowiedzieć się, dlaczego doszło do katastrofy, dlaczego musiał zginąć mój mąż.
Śp. Lech Kaczyński nie podjął decyzji o lądowaniu? To znaczy, że podjął. Zobacz, jak "Gazeta" i min. Miller kreują "winę" prezydenta W "Gazecie Wyborczej" rozmowa Jarosława Kurskiego i Bogdana Wróblewskiego z min. Jerzy Millerem, kierującym polską komisją wyjaśniającą okoliczności katastrofy Tu-154. Minister Miller deklaruje, że nie wierzy "w żadne teorie spiskowe": Bez rozmowy premiera Tuska z premierem Putinem nie mielibyśmy podstawowego źródła informacji - kopii nagrań z czarnych skrzynek. I to, że nam je dali, było dla nich ryzykiem, bo część rozmów z wieżą tam właśnie jest. Dlatego w ogóle nie wierzę w żadne teorie spiskowe. Żadne prawo ich do tego nie zmuszało, ten gest świadczy, że rozumieli naszą trudną sytuację: Była tragedia i nic? Tylko możecie słuchać, co Rosjanie znajdą? Minister Miller przedstawia też dowód, że generał Anodina - uczciwy człowiek: Nasza analiza wykazała, że przy nawrocie szpuli rejestratora pozbawiono nas kilku sekund. Kiedy potem odwiedziłem panią Anodinę, widziałem, że czuła się bardzo niekomfortowo - że mogę pomyśleć, że zrobiono to celowo. Pokazywała nam dokładnie na oryginale, że to jest właśnie przy nawrocie - żebyśmy nie myśleli, że coś wycięto. Minister Miller kolejny raz podtrzymuje opinię, iż to był lot cywilny, a nie wojskowy (co jest korzystne dla Rosjan, i sprzeczne z całym statusem 36. pułku): (...) to był lot pasażerski, więc pasażerów się wozi według reguł cywilnych. Czy ktoś nosi mundur, czy nie, to nie ma znaczenia, byleby się zachowywał tak jak kapitan statku LOT. Byle miał we krwi jedno - że odpowiada za bezpieczne lądowanie, za nic więcej. Najciekawszy jest jednak poniższy fragment rozmowy, w którym rozmówcy min. Millera - dziennikarze "Gazety" - kreują "winę" śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Przy wsparciu min. Millera budują konstrukcję, w której prezydent zawsze jest winny - niezależnie od tego, czy podjął decyzję, czy też nie: Jerzy Miller: Dyrektor Kazana dostał tutaj rykoszetem, przez niektórych jest uznawany za sprawcę nieszczęścia, bo był inicjatorem kontaktu z prezydentem. Ale kto zna protokół dyplomatyczny, wie, że szef protokołu odpowiada m.in. za to, żeby Rosjanom powiedzieć: mamy dwa kwadranse spóźnienia. Więc on wszedł rutynowo: co tam? Lądujemy punktualnie czy niepunktualnie? Wrócił i powiedział prezydentowi. To był zdyscyplinowany człowiek, ja go znałem. I później szczerze powiedział pilotom, że się nie może doczekać decyzji. Na tym jego rola się skończyła. "Gazeta": Tylko że w takich sytuacjach brak decyzji jest decyzją. Jerzy Miller: - No tak. "Gazeta": A więc niepodjęcie przez prezydenta decyzji - co dalej robimy - było decyzją o lądowaniu. Jerzy Miller: - Ale nie mamy takich nagrań. Brak decyzji jest brakiem decyzji i przekazaniem decyzji na niższy szczebel - w tym wypadku załogi - a nie "decyzją". Bo wychodzi na to, że to prezydent powinien osobiście odwołać lądowanie... No i jeszcze klasyczna sugestia dziennikarzy "Gazety", którzy zawsze zadbają, by ważnym przedmiotem debaty była realna lub domniemana wina zmarłych pod Smoleńskiem: "Gazeta": A jeżeli trzeba będzie określić winę tych, którzy zginęli? Jerzy Miller:- W polskiej kulturze... "Gazeta": ...de mortuis nihil nisi bene. Uszanujemy to czy będziemy mówić prawdę? Jerzy Miller:- W publicznej dyskusji - mam nadzieję - będziemy mówili o całej złożoności obrazu, a nie wyszukiwali uproszczenia, które w przedwyborczym okresie będą łakomym kąskiem. Ja wierzę w dojrzałość polskiego społeczeństwa. Do błędów trzeba się przyznać. Wyciągnąć wnioski i dalej budować. Wiem, jestem cyborgiem. Panie ministrze, nie jest u pana tak źle z tym wyczuciem politycznego zapotrzebowania. Pat
Jarosław Kaczyński o swojej ostatniej rozmowie z bratem, śp. prezydentem Kaczyńskim: "Nie było najmniejszych oznak niepokoju..." Prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński gościł dziś (w piątek) w Radiu Maryja. I tam mówił o swojej ostatniej rozmowie ze śp. prezydentem Lechem Kaczyńskim; rozmowie prowadzonej przez telefon satelitarny z pokładu Tu-154: Nie było najmniejszych oznak niepokoju. Rozmowa była gdzieś o 8.20 rano, o 8.25 może (...). Piętnaście minut przed katastrofą, ale z tego co wiemy dzisiaj, to jeszcze było kilka minut przed tym zanim poinformowano, że jest zła pogoda. Rozmawialiśmy o stanie zdrowia mamy i jeszcze do tego brat, który wiedział, że jestem mocno zmęczony tymi wydarzeniami [związanymi z chorobą matki], doradził mi, mimo że pora nie była wczesna, żebym jeszcze chwilę się przespał. I to były jego ostatnie słowa w życiu do mnie skierowane. O niczym więcej żeśmy nie rozmawiali. Rozmowa się przerwała, tzn. nie powiedzieliśmy sobie do widzenia, bo po tym jakby nagle przerwało się połączenie. (...) Nie byłem tym zdziwiony, bo, kiedy brat do mnie dzwonił z telefonu satelitarnego (...), to zawsze tę rozmowę przerwało, ona nigdy nie była dokończona. A zresztą dzwonił do mnie niekiedy właśnie dlatego, żeby mnie poinformować, że samolot nie wylądował, bo załoga podjęła decyzję, tu w Polsce, że nie ma warunków i nie ląduje. Sil
Jarosław Kaczyński w Radiu Maryja: "Narasta nadzieja, że nastąpi odbicie". "Mam nadzieję, że zaczęło się odrodzenie Rzeczypospolitej" Prezes Prawa i Sprawiedliwości był w piątek gościem "Rozmów niedokończonych" w Radiu Maryja. Media wybijają na plan pierwszy wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego dotyczącą ostatniej rozmowy ze śp. Lechem Kaczyńskim. Warto zwrócić jednak uwagę także na inne wątki rozmowy: Czy po tragedii smoleńskiej w życiu Jarosława Kaczyńskiego "wciąż są jakieś jasne dni": W takim znaczeniu, w jakim mógłbym o tym mówić przed 10 kwietnia, z całą pewnością nie, ale oczywiście są dni lepsze i gorsze. I na pewno jest tak, że te dni, w których mogę dowiedzieć się czegoś bardziej optymistycznego o naszym kraju, o jego perspektywach, a także o tym wszystkim, co wiąże się z wyjaśnieniem katastrofy [są lepsze]. Nie mówię tutaj o kwestiach osobistych, o odwiedzaniu grobu na Wawelu, odwiedzaniu grobu symbolicznego na Powązkach w Warszawie, o tym, że udało się go wybudować. O tym wszystkim, co jest utrwaloną pamięcią mojego brata, bo to też czasem daje taką specyficzną satysfakcję. Oczywiście, wolałbym nie musieć mieć tego rodzaju satysfakcji.
Ale z drugiej strony pracuję nad tym, nad czym pracowałem i wcześniej, a więc nad tym, aby nasz kraj się zmienił. Bo mamy dzisiaj czas naprawdę niedobry. Czas, w którym Polska nie tylko nie idzie do przodu, ale także traci wiele z tego, co już wcześniej zyskała. Gdyby to zależało od Jarosława Kaczyńskiego, to jak data 10 kwietnia powinna być zapisana w podręcznikach historii? To był moment z jednej strony najłatwiejszy do opisania w sposób prosty, to znaczy zginął prezydent Rzeczpospolitej, jego małżonka, 94 obywateli Rzeczpospolitej, wśród niech wiele osób bardzo zasłużonych, w tym i takich, które już przeszły do polskiej historii, że wspomną panią Annę Walentynowicz. Polska poniosła ogromną stratę i to jest jedna prawda o tym dniu. A z drugiej strony to jest także dzień, w którym doszło do straszliwej kompromitacji tej formacji ustrojowej, która zwykle zwana jest III Rzeczpospolitą. Bo to właśnie ta formacja doprowadziła do tego, że ta katastrofa była możliwa. Ta katastrofa nie była jakąś koniecznością, nie była też czystym zbiegiem okoliczności, który się zawsze może zdarzyć. Była wynikiem wielu wydarzeń, które miały miejsce przed nią, wydarzeń - jakby się wydawało - odległych od lotu samolotem. Ta cała wielka kampania nienawiści do prezydenta, obniżająca jego prestiż, wobec tego obniżająca także jego bezpieczeństwo, demobilizująca zarówno służby polskie jak i zewnętrzne w takcie np. podróży. Tu jest jeszcze wiele rzeczy do wyjaśnienia, także ja mówię według wersji najbardziej łagodnej, najmniej radykalnej.
W każdym razie to jest dzień, w którym bardzo wielu Polaków zdało sobie sprawę z tego, że w Polsce trzeba wiele zmienić i jednocześnie zdało sobie sprawę, że pewne wartości, te wartości które były wyśmiewane, a które reprezentował tragicznie zmarły prezydent, poległy prezydent, mówię poległy, bo poległ w trakcie wykonywania swoich obowiązków, w miejscu symbolicznym. Jego śmierć zadała cię ciężki cios pozycji Polski. Sądzę, że zmieniła dużo w całym naszym regionie, w regionie Europy ŚrodkowoWschodniej. Z drugiej strony, przynajmniej na razie, mam nadzieję, że tylko na krótko, zakończyła pewien proces odbudowy moralnego porządku, porządku odnoszącego się do historii, do tego, co jest dobre, co jest złe, i że w w ogóle w życiu społecznym jest dobre i zło. To był czarny dzień polskiej historii, czarny dzień, w którym coś się skończyło, i jednocześnie te wielkie tłumy pod Pałacem dają nadzieję, że coś się zaczęło. Co się zaczęło? Mam nadzieję, że zaczęła się zmiana, zaczęło się odrodzenie Rzeczypospolitej, rozumianej jako naród, jako zorganizowany w państwo naród polski. Że ten zaczyn który wtedy powstał, doprowadzi do takiego momentu w którym będzie można budować w Polsce nową jakość naszego życia społecznego, publicznego. Będzie można doprowadzić nasz kraj do pewnego wewnętrznego moralnego porządku, który jest potrzebny, aby uczciwi ludzie, uczciwi patrioci mogli się czuć w tym kraju dobrze, żeby polski patriotyzm był przekazywany z pokolenia na pokolenie. I wreszcie to jest także warunek naszego sukcesu w wymiarze gospodarczym, cywilizacyjnym. Ten obecny kształt Rzeczpospolitej to jest w gruncie rzeczy kształt anachroniczny, i można powiedzieć, trzecioświatowy. Czy śledztwo smoleńskie jest papierkiem lakmusowym sprawności państwa: Śledztwo jest z całą pewnością sprawdzianem naszej podmiotowości w polityce międzynarodowej. Chodzi o kształt naszych relacji z Rosją, ale to także można odnieść szerzej, naszych relacji w tej części Europy. I jeżeli to będzie szło tak jak dotychczas, to to będzie świadectwo, że doszło do niezwykle radykalnej degradacji naszej pozycji. Jednocześnie narasta nadzieja, że nastąpi odbicie, choćby te ostatnie wydarzenia po raporcie Anodiny, te wyniki badań taką nadzieję budują, pokazują, że większość Polaków na coś takiego się nie zgadza. Czy miał poczucie, że raportem Anodiny "napluto mu w twarz": Kiedy to przeczytałem, bo nie oglądałem z oczywistych względów, miałem poczucie, że zostałem mocno obrażony, że mamy do czynienia z czymś, co kiedyś nazywało się despektem. Uczyniono Polsce wielki despekt, i to jest despekt, który odnosi się do każdego Polaka. Jest to także działanie z całą pewnością zamierzone, przemyślane, bardzo dobrze zaplanowane. Właśnie po to, żeby doprowadzić do stanu zdespektowania Polski, i to nie tylko w relacji Polska-Rosja, ale w skali światowej. Proszę jeszcze sobie przypomnieć te krzyki, które odtworzono w ostatnie fazie. To już było prawdziwe okrucieństwo, taktyka Rosji w tym najgorszym wydaniu, pokazana z bliska. Rosjanie uczynili to przeciw nam, ale sami też swoją twarz odsłonili. Prej
Osiem wniosków z sondaży. "Można spodziewać się zalewu odwracaczy uwagi od jakości rządów Platfiormy". Jak wiadomo ludowe powiedzenie głosi, że rok nie wyrok, a socjologiczne - że jeden sondaż nie tendencja. Ale kilka - już tak. Dlaczego można dziś powiedzieć, że spadek Platformy Obywatelskiej w sondażach to nie okresowe wahnięcia, ale poważne tąpnięcie. Partia rządząca traci w badaniu "Gazety Wyborczej", w sondażu dla "Forum" TVP, w ankiecie Wirtualnej Polski. Niemal wszędzie poparcie dla PO spada poniżej poziomu notowanego ostatni raz kilkanaście miesięcy temu. Według najnowszego badania TNS OBOP dla "GW" na Platformę Obywatelską chce dziś głosować 38 procent Polaków, o 16 mniej niż w poprzednim sondażu. Na Prawo i Sprawiedliwość - 25, o jeden więcej. A na Sojusz Lewicy Demokratycznej - 19 procent, o osiem więcej. Ludowcy mają 6 punktów, o trzy więcej niż poprzednio. Powody tak dużych zmian? Albo ogranie nas przez Rosjan przy raporcie MAK albo wyłażąca nieudolność rządzenia (kolej, OFE). Zapewne i jedno i drugie. Teraźniejszość? PiS pozostaje główną siłą opozycyjną, ale na spadku PO najbardziej zyskuje SLD. Przyszłość? To jest najciekawsze. Po pierwsze, uważny obserwator sceny politycznej mógł się dawno już zorientować, że Platforma jest w tarapatach. Kolejne wywiady z tak prominentnymi politykami ugrupowania rządzącego jak Rafał Grupiński, kolejne wypowiedzi Stefana Niesiołowskiego i innych przynoszą bowiem eskalację obelg wobec PiS. Wyraźnie widać, że bez względu na koszty PO próbuje dramatycznie odbijać się od trampoliny rzekomego "strachu" przed Kaczyńskim. Ale - nie działa. Po drugie, wrzutki medialne (typu informacji, że ojciec Rydzyk żąda połowy miejsc na listach...) próbują przekierować zainteresowanie opinii publicznej na opozycję, a więc zastosować klucz stosowany przez związane z PO media od 2007 roku. Po trzecie, można spodziewać się zalewu innych odwracaczy uwagi od jakości rządów, od dorobku ekipy Tuska. Elektrownia atomowa, którą chce budować premier Tusk, właśnie mignęła w telewizorze. Ale nie chwyciła. Więc może teraz bomba atomowa? Jaką wizję wymyśli Igor Ostachowicz, a premier Tusk wygłosi? Patrzmy i oglądajmy, burza mózgów w Kancelarii premiera trwa. Po czwarte, niektóre ośrodki medialne, jak grupa Agory, będą mogły teraz rzucić swoje poparcie tym, których kochają szczerze, a nie tylko cenią jako zaporę przed PiS - a więc lewicy. Po piąte, Prawo i Sprawiedliwość (choć obroniło swoją pozycję) jeśli chce skorzystać na spadku PO, musi podjąć prace nad pozyskaniem wyborcy centrowego. Wysiłek w tym kierunku widać, ale jest nieco za mały, pozbawiony świeżości, by był w tej formie skuteczny.
Po szóste, zarysowujące się już teraz pęknięcia na monolicie Platformy zaczną narastać. Owszem, politycy PO będą mówili o konsolidacji, będą próbowali spory wyciszać, ale to na nic. Dynamika polityczna w sytuacjach spadku poparcia zawsze potęguje napięcia. Po siódme, można się spodziewać jakiejś próby mocniejszego wejścia do gry prezydenta. Bronisław Komorowski skorzysta z sytuacji żeby przestać być nominatem Donalda Tuska. A zacząć - jego zwierzchnikiem. Po ósme, powodzenie PJN stoi dziś pod większym niż kiedykolwiek znakiem zapytania. Środowisko wokół Joanny Kluzik-Rostkowskiej słusznie rozpoznało, że narasta zmęczenie Platformą, ale zbyt pochopnie uznało, że wyborcy nie widzą alternatywy. Słowem - będzie ciekawie. Michał Karnowski
Balcerowicz będzie grabarzem potęgi Platformy. Ale swoich celów nie osiągnie. "Będzie zaczynem zmian, ale nie ich profitentem" Leszek Balcerowicz oburzał się na specjalnej konferencji prasowej wypowiedziami prominentnych polityków obecnej koalicji rządowej. Jan Krzysztof Bielecki powiedział, że profesor "zaprzeda duszę diabłu aby wybronić OFE", a minister Jolanta Fedak nazwała niektóre jego propozycje "barbarzyńskimi". Na tle tego co mówi się w polskiej polityce, to nie są jakieś szczególnie straszne epitety. Ma się też prawo dyskutować o tym, na ile sprzeciwiając się propozycjom rządu, Balcerowicz broni własnej biografii i własnego dorobku, a o tym mówił na przykład minister Rostowski. Ludwik Dorn słusznie powiedział w TVN 24 o "profesorskich dąsach". Zabawne jest to, że debata toczy się między dwiema stronami, które nie są przyzwyczajone aby je w ogóle krytykować. To jest inaczej - aby je krytykować z mainstreamowych pozycji. To dotyczy i samego Balcerowicza, i niektórych jego przeciwników, zwłaszcza ministra finansów Jacka Rostowskiego. A zarazem to pokazuje, że za tym sporem są prawdziwe wielkie emocje. Na ile staną się emocjami Polaków? Niewątpliwie, za profesorem stoi jakaś siła charakteru. Na tle nieco przestraszonych urzędników rządowych jawi się jako bezinteresowny i wyrazisty. A co więcej, mający kłopot ze społecznych słuchem Balcerowicz tym razem uderzył w czułą strunę dużych grup wyborców, tych co aspirują do roli klasy średniej. Po pierwsze kładąc na stół swój projekt reformy finansów publicznych, przypomina, jak mało konkretów przedstawił w tej dziedzinie sam Tusk i jego ekipa. Po drugie odwołuje się do w istocie miękko populistycznego hasła: "Chcą nam zabrać emerytury". Hasła, które może porwać zwłaszcza ludzi młodych. Dlaczego hasło jest populistyczne? Bo rząd żadnych emerytur nie odbiera. Proponuje tylko sztuczkę księgową, która ma pozwolić na zaspokojenie obecnych potrzeb, między innymi emerytalnych (co wynika z zasady solidarności międzypokoleniowej). Naturalnie do Tuska i Rostowskiego można mieć pretensję, że nie szukał innych dróg zapełnienia tej dziury wynikającej z konieczności ustawicznego dopłacania do ZUS. Ale oskarżenia wobec tej korekty są przesadne. Są przesadne, ale z różnych powodów chwytliwe. Bo odwołujące się do instynktownej nieufności wobec kombinującej władzy (niestety przemieszanej z egoizmem, który międzypokoleniową solidarność odrzuca). I dlatego Balcerowicz ma szansę zwiększyć ubytki w zwartym niegdyś obozie wyborców PO. Może nie tyle zachęci ich do głosowania na kogoś innego (najbliższy profesorowi pogląd na reformę OFE ma wciąż słabiutki PJN), ile zniechęci do pójścia do urn. W "Polityce" i innych pismach kierujących się wciąż zasadą: "zły Kaczor u bram" pojawiły się już czytelne przestrogi przed takim scenariuszem. To spowoduje zmianę układu sił: PO będzie zaledwie pierwszym wśród niemal równych: zyskać zaś mogą i PiS i SLD, które zbliżą się do lidera. Nowa koalicja będzie sojuszem kilku partii, niekoniecznie dwóch, a pozycja Tuska (lub kogoś innego, kto pokieruje Platformą) znacznie osłabnie. Sam Balcerowicz wiele jednak na tym nie zyska. Liderzy pozostałych partii nie rwą się także do realizowania jego ambitnego, ale nieco oderwanego od realiów społecznych programu. Dedykuję tę uwagę na przykład wszystkim zacietrzewionym zwolennikom PiS, którzy z nienawiści do obecnego rządu gotowi są Balcerowiczowi basować. Kaczyński tak nie rozumuje. Jego propozycje są jeszcze bardziej "prozusowskie" niż rządowe. Z pewnością niektóre pomysły dotyczące finansów Balcerowicza powinny być rozpatrzone. Na przykład przedłużenie wieku emerytalnego to zwyczajna konieczność wobec przemian demograficznych. Inaczej system emerytalny się zawali. Ale czy jakikolwiek polski rząd - czy PO będzie w nim dominował, czy PiS czy SLD - weźmie poważnie propozycje obniżenia zasiłku chorobowego? Na dokładkę niektóre propozycje profesora nacechowane są naprawdę doktrynerstwem, zwłaszcza te które uderzają w politykę prorodzinną. Z jednej strony Balcerowicz chce nas ratować przed skutkami niekorzystnej piramidy demograficznej, z drugiej może jeszcze demograficzną nierównowagę między starymi i młodymi powiększyć. Jako ortodoksyjny liberał polityki prorodzinnej po prostu nie uznaje. To pokazuje jego faktyczną rolę. Będzie zaczynem zmian, ale nie ich głównym profitentem. Ale dziś na miejscu rządzących bałbym się go. Odwlekając jakiekolwiek decyzje, wyhodowali sobie groźnego, bo upartego przeciwnika.
Śledztwo raz jeszcze
(http://n0str0m0.salon24.pl/273655,gps-zestrzela-ten-samolot).
Premier Kaczyński uważa, że nie można kwestionować autentyczności miejsca (Siewiernyj) i wraku na wojskowym lotnisku. Z całym jednak szacunkiem dla znakomitego polityka, jakim jest premier Kaczyński (jak też minister Macierewicz), muszę się odnieść polemicznie do tej wypowiedzi. Jak sam on przyznawał wielokrotnie w wywiadach dotyczących 10 Kwietnia, był - co zrozumiałe - w wielkim szoku, po tym, co się stało. Myśmy wszyscy (mam na myśli Polaków przywiązanych do Polski, nie peerelaków przywiązanych do Moskwy) byli głęboko wstrząśnięci wydarzeniami tamtego dnia i właściwie do dziś wciąż je mocno przeżywamy. Będąc jednak w takim szoku, Kaczyński nie był w stanie przecież nawet w najmniejszym stopniu ocenić tego, jak wygląda pobojowisko na Siewiernym (i nawet nikt by tego od niego nie oczekiwał) - poza tym pojawił się przecież na miejscu późnym wieczorem. Co robiono, by pojawił się jak najpóźniej, to doskonale wszyscy wiemy. Bogu dzięki, że nie dał się wciągnąć w tamto diaboliczne przedstawienie Putina i Tuska z ustawianym do kamer obściskiwaniem się na Siewiernym. Kaczyński musi też pamiętać to, iż niedługo po tragedii otrzymał za pośrednictwem Sikorskiego od razu całą ruską „wersję zdarzeń” (z winą pilotów i nieszczęśliwym wypadkiem) – mimo że absolutnie NIC jeszcze nie było i nie mogło być na miejscu zbadane. Skąd więc ten ruski pośpiech? Pisałem już w obszernej analizie dezinformacji okołosmoleńskiej (http://www.polis2008.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=792%3Afakt-smoleski-jako-produkt-dezinformacji&catid=304%3Adzielnica-dokumentalistow-i-wiadkow&Itemid=1)
– chodziło o kształtowanie odpowiedniego OBRAZU tragedii w umysłach polskich obywateli (kształtowanie także na potrzeby dezinformacji na poziomie międzynarodowym). Jeśli wykształci się w umysłach odbiorców obraz „nieszczęśliwego wypadku”, to w kategoriach nieszczęśliwego wypadku patrzą oni na coś, co na kilometr przecież wygląda jak zamach. To oczywiście kwestia nie tylko obrazowania tragedii smoleńskiej, ale też odpowiedniego jej nazywania. Powstała cała lista określeń „zakazanych” w przekazie medialnym. Słowem tabu od samego początku (co oczywiście dziwne w nowoczesnych czasach, w których żadnych tabu, jak nas mędrcy zapewniają, nie ma i nie powinno być) było to słowo, które od razu cisnęło się na usta 10 Kwietnia, czyli właśnie „zamach”. Czy terrorystyczny, czy inny – ale na pewno zamach. Zamach na Prezydenta i prezydencką delegację. Zamach na najwyższych generałów polskiego wojska. Zamach na wielu wysoko postawionych urzędników państwowych. (Takie wypadki lotnicze z samolotami tak wysokiej rangi po prostu się nie zdarzają – nawet, jeśliby jednak jakimś sposobem (tzn. bez sabotażu czy dywersji) doszło do wypadku, to nie zakończyłby się on masakrą, lecz najwyżej obrażeniami paru pasażerów). Co ciekawsze natomiast, słowami tabu stały się też błyskawicznie terminy: „awaria” oraz „awaryjne lądowanie”, mimo że jeszcze w pierwszych relacjach na gorąco się pojawiały. O awarii nie miało być mowy, bo Tupolew był po remoncie w najlepszych ruskich rękach. O awaryjnym lądowaniu także, bo nie miał awarii, a debeściaki szarżowali poganiani w ciężkiej mgle przez pijanego szefa wojsk powietrznych i zapalczywego Prezydenta chcącego pogrozić z Katynia przerażonej Moskwie. Na miejscu nie był wtedy min. Macierewicz. Na miejscu, przypominam, ci wszyscy eksperci, którzy pojawili się z E. Klichem (także wieczorem 10 Kwietnia) mogli zacząć prace dopiero następnego dnia, a więc 11 kwietnia. Proszę przyglądnąć się z wieczornych filmów z 10 Kwietnia, jak wygląda rekonesans polskich ekspertów (z Klichem na czele) po Siewiernym. Snują się za Anodiną i innymi Ruskami jak wycieczka szkolna po obcym mieście. Jak także doskonale wiemy z relacji Klicha, polscy eksperci nie badali takich kluczowych dowodów, jak "brzozowe skrzydło", nie uczestniczyli w oblocie nad Siewiernym. Można więc chyba podejrzewać z dużą dozą prawdopodobieństwa, że nawet nie sprawdzali, czy części wraku należą do TEGO Tupolewa, czy nie. Komuś ta kwestia może się wydać niedorzeczna, ale przecież nawet w przypadku zwykłego morderstwa sprawdza się broń, z której zabito ofiarę, czyż nie? Czy nie została podrzucona przez kogoś? Skąd pochodzi? Czy jest autentycznym narzędziem zbrodni? 10 Kwietnia zginęło blisko sto osób, które w swej większości nie były „zwykłymi ofiarami”, lecz bardzo ważnymi funkcjonariuszami publicznymi i NALEŻAŁO przede wszystkim dokładnie sprawdzić autentyczność wraku Tupolewa, skoro można było go potraktować jako „narzędzie zbrodni” (zgodnie z oczywistą i całkiem racjonalną hipotezą zamachu na polskiego Prezydenta i natowskich oficerów). Czy ranga wydarzenia, ranga zbrodni została należycie uwzględniona przez polskich śledczych? Czy w historii Rosji zabijanie polskich przywódców i polskich oficerów nie dokonywało się już wiele razy? Nie trzeba chyba przypominać Katynia, można przypomnieć sobie moskiewski „proces szesnastu”. Wszystkie, podkreślam, wszystkie "badania" toczyły się pod dyktando Rusków - jak więc wygląda ich ostateczny kształt i wiarygodność to mogliśmy się przekonać z "raportu komisji Burdenki 2" oraz „polskich uwag” do niego, gdzie wymienione są olbrzymie ilości niedostarczonych Polsce dokumentów, ekspertyz, dowodów itd. Czy policja bada crime scene pod kierunkiem seryjnego mordercy, którego w tym miejscu złapano po kolejnym zabójstwie? Owszem, przywozi się czasami mordercę na miejsce zbrodni w celu odtworzenia zdarzeń i skonfrontowania zeznań z materiałem dowodowym – no ale chyba nikt mi nie powie, że w taki sposób wyglądała kooperacja polskich specjalistów z ruskimi w Siewiernym. Jest mnóstwo bardzo poważnych przesłanek i zeznań świadków (także polskich), przywoływanych w moich ostatnich postach - które nakazują powątpiewać w autentyczność miejsca i wraku z 10 Kwietnia (czy później Ruscy na tym składowisku leżącym pod gołym niebem nie robili dodatkowych przekładanek, to osobna sprawa), w autentyczność całego "wypadkowego przekazu" z tamtego dnia. Jeśli więc są takie przesłanki, to z pełną powagą - nawet jeśliby się miało okazać, że to błędny trop - trzeba całą sprawę spokojnie zbadać. Ja, skłaniając się ku hipotezie dwóch miejsc (konstruowanej zresztą także przez innych blogerów, co uczciwie przyznaję), brałem pod uwagę nasze wielomiesięczne, drobiazgowe analizy materiałów (fotograficznych, filmowych itd.) i wypowiedzi związanych ze Smoleńskiem. Analizowaliśmy każdy szczegół, każde zdanie, każdą sprzeczność, każde niedopowiedzenie. Każdy, kto mnie czytał, musiał pamiętać też dość długą dyskusję na moim blogu wokół "hipotezy dwóch Tupolewów" - krytykowanej przeze mnie (http://freeyourmind.salon24.pl/181169,dwa-tupolewy).
Nie było więc tak, że od razu przyjąłem założenie, iż doszło do mistyfikacji czy maskirowki. Zasadność hipotezy dwóch miejsc uznałem dopiero po wielu dyskusjach i wielu przemyśleniach. No i nagle się okazuje, że pojawiają się coraz to nowe przesłanki wzmacniające tę hipotezę. Tę hipotezę, jak już zaznaczałem, dość łatwo sprawdzić:
1) badając autentyczność wraku,
2) badając autentyczność miejsca zdarzenia,
3) sprawdzając, czy w Smoleńsku (czy jego okolicach) nie było dwóch (w podobnym czasie) akcji ratunkowych,
4) sprawdzając, czy polski tupolew po decyzji, że nie ma lądować w Siewiernym (niedawno ta informacja się ukazała), nie został przez Moskwę skierowany na jakieś inne lotnisko (w Rosji lub na Białorusi). Przecież chyba nic nie stoi na przeszkodzie, by te kwestie zweryfikować i się upewnić, na czym stoimy? Potwierdzenie tej hipotezy spowodowałoby całkowity zwrot w sprawie Smoleńska, zaś znalezienie rozstrzygających dowodów, że nie doszło w Siewiernym do mistyfikacji, pozwoliłoby ostatecznie przyjąć, że Ruscy wysadzili polskiego tupolewa w okolicach Siewiernego. Wydaje mi się, że dla niektórych osób sama myśl, że wszystko jednak mogło być inaczej niż nam się przez wiele miesięcy wydawało, jest nie do przyjęcia. Zaznaczam jednak, że po pierwsze, takie zwroty w każdym sensownym śledztwie się dokonują (podejrzewa się jedną osobę, a prawdziwym sprawcą okazuje się ktoś inny), a po drugie: nam chyba chodzi o prawdę w przypadku 10 Kwietnia, nie zaś o trzymanie się wersji, do której się już „przyzwyczailiśmy”. Proszę bowiem wziąć jedną rzecz pod uwagę: jeśli Ruscy dokonali mistyfikacji, a my tej mistyfikacji nie przyjmujemy do wiadomości, to badając szczątki wraku, pobojowisko, sfałszowaną dokumentację itd. NIE dowiedziemy, że dokonany został zamach na polskiego Prezydenta, bo nie będziemy mieć dowodów. Jeśli czekiści dokonali maskirowki, a my uważamy, że nie, to na nic się okaże całe nasze obywatelskie śledztwo. Może Ruscy nie dokonali maskirowki (co byłoby do nich nie podobne, jeśli weźmiemy np. pod uwagę zamachy terrorystyczne w Rosji, które wyniosły Putina do władzy). Może. Upewnijmy się jednak najpierw, że nie, zanim zaczniemy wyrokować. I jeszcze jedno. Może komuś się wydaje, że przyjęcie hipotezy dwóch miejsc (lub hipotezy „maskirowki katastrofy”) „umniejsza” jakoś tragedię z 10 Kwietnia, „bagatelizuje” skalę wydarzenia. Jest to czysty nonsens. Hipoteza dwóch miejsc głosi, że tragedia była straszliwsza niż nam się zrazu wydawało. Nie dokonano bowiem, zgodnie z tą hipotezą, zamachu „za pomocą katastrofy”, lecz zamachu terrorystycznego na delegację prezydencką. Jest to kwalifikowane jako zbrodnia przeciw ludzkości i może być z miejsca ścigane przez międzynarodowy trybunał. To nie jest wtedy jakaś „sprawa między Polską a Rosją”.
http://clouds.salon24.pl/235982,tu-154-i-jak-40-czas-przelotu-do-smolenska
http://www.tvn24.pl/12690,1689919,0,1,zobacz-stenogramy-z-rozmow-kontrolerow,wiadomosc.html
FYM
Moja prywatna wersja katastrofy smoleńskiej
1. Z Polski wylatuje samolot z delegacją na obchody rocznicy mordu w Katyniu. Wieża lotniska zostaje o tym poinformowana już po fakcie (sic!).
2. Organizacja tego przelotu woła o pomstę do nieba: w jednej maszynie upchano prawie 100 osób pełniących (mniejsza o to, jak) kluczowe funkcje państwowe. Nie przewidziano żadnych elastycznych ram czasowych. Nie sporządzono żadnego planu „B”, choć wiadomo było, iż lotnisko Siewiernyj jest w b. złym stanie. Zignorowano opinię rosyjskiego MSZ i polskiej ambasady, które zgodnie ostrzegały przed tym lotniskiem.
3. W pewnym momencie (kilkanaście minut przed tragicznie zakończonym lądowaniem) z wieży pada stwierdzenie: Usłowij dla prijoma niet – Nie ma warunków dla przyjęcia [samolotu].
4. Piloci traktują owo twierdzenie jako „luźną uwagę” (sic!!!), do której nie trzeba przywiązywać większego znaczenia i nadal schodzą do lądowania. Bo, jak powszechnie wiadomo, wieża jest od tego, żeby nadawać „luźne uwagi”.
5. Na wieży lotniska wybucha coś w rodzaju paniki. Do tego dochodzi jeszcze przykaz z Moskwy, aby zezwolić na lądowanie Tu-154 – w obawie przed skandalem dyplomatycznym pod tytułem „Rosjanie nie dopuszczają polskiej delegacji na ziemię zroszoną krwią ich przodków”. To był błąd władz rosyjskich.
6. Na wieży pojawiają się osoby, które być tam nie powinny, gdyż każdy chce jakoś pomóc w lądowaniu. Przyrządy nie działają zbyt sprawnie.
7. Polski samolot nadal się zbliża. Niejawna instrukcja 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego zabrania bowiem pilotom odejście na lotnisko zapasowe wbrew woli głównego pasażera.
8. W tym momencie wieża, zamiast ponownie wydać zakaz lądowania – tym razem dla wzmocnienia efektu poparty wiązanką ruskich przekleństw (żeby odróżnić go od „luźnych uwag”) – stara się samolot prowadzić tak, jak na to zezwala zdezelowane oprzyrządowanie. I to był drugi błąd.
9. Niemal w ostatniej chwili piloci, powodowani instynktem samozachowawczym, próbują odejść. Dlaczego nie odeszli? Nie wiemy. I się nie zapewne nie dowiemy.
10. Być może pewne dodatkowe światło rzuciła by na całą sprawę treść rozmów telefonicznych między braćmi Kaczyńskimi. Ale z jakichś względów jej nie ujawniono. Gajowy Marucha
Opinia o katastrofie smoleńskiej z witryny dla pilotów Oto opinia wzięta z portalu dla fachowców lotnictwa: dlapilota.pl. Na dobrą sprawę pokrywa się z opinią Maruchy, choć jest oczywiście dużo bardziej fachowa – admin.
Wydaje się, że przedstawianie opinii o wyłącznej lub niemal wyłącznej winie rosyjskich kontrolerów lotów na lotnisku Siewiernyj za katastrofę w Smoleńsku szkodzi Polsce na arenie międzynarodowej, bo te opinie nie mają podstaw prawnych. Wielu specjalistów skłania się do konkluzji, że bezpośrednie przyczyny katastrofy leżą wyłącznie po stronie polskiej. Laicy raczej skłaniają się ku innej konkluzji w sprawie przyczyn i win. Może jednak należy przygotować zwykłych ludzi w Polsce do wniosków dla Polski niekorzystnych, wynikających z ew. rozpraw przed sądami polskimi i/lub międzynarodowymi? Bo tam raczej nie mamy szans na przerzucenie bezpośredniej odpowiedzialności na kogoś innego – nawet w części! A głoszenie „zaprzaństwa” i zdrady kompromituje – strasznie – Polskę. Nie tylko w oczach Rosjan. A po słowach kolegi Macierewicza śp. Dyrektor Wojciechowski, który go do Reytana przygarnął, w grobie się przewraca! Z opublikowanych zapisów rozmów w kokpicie pilotów 3 lądujących samolotów i w kontroli lotów zdaje się wynikać, że:
1/ Rosyjscy kontrolerzy nie zezwolili na lądowanie żadnego z 3 samolotów, bo ich nie widzieli i nie mogli przekonać się na własne oczy, czy samoloty są na kursie i ścieżce, a zatem wszystkie te samoloty znalazły się na wysokości niższej niż 100 m nielegalnie zarówno wg rosyjskiego jak i międzynarodowego prawa lotniczego (nastąpiło to na skutek złamania przepisów przez wszystkich pilotów, zatem rosyjscy kontrolerzy nie są odpowiedzialni za to, co zdarzyło się na wysokości poniżej 100 m nad lotniskiem, a więc i za katastrofę, bo nie pozwolili zejść poniżej minimum lotniskowego, zejście poniżej 100 m nastąpiło samowolnie lub wskutek rażących bledów w ocenie wysokości),
2/ „Posadka dopołnitielno” to wynik żądań załogi TU-154M i nacisku na kontrolerów „z góry”, ale te naciski dotyczyły tylko sprowadzenia samolotu Tu154M do wysokości minimum lotniskowego (a zatem nie były działaniem przestępczym zmierzającym do wywołania katastrofy, bo zakładano, że pilot z odpowiednimi uprawnieniami wie, jak dojść do minimum i go nie przekroczyć) i wynikały chyba z zamiaru przekonania otoczenia „Gł. Pasażera”, że rosyjskie meldunki meteo są prawdziwe i nie są „spiskiem” zmierzającym do zerwania uroczystości w Katyniu, a z zapisu rozmów wynika, że coś w Moskwie wiedziano o przejawach niedowierzania Rosjanom w sprawie oceny pogody (może podsłuchano rozmowy komórkowe i satelitarne z pokładu Tu-154M?) i może przyjęto postawę: niech sami zobaczą mgłę i warunki na lotnisku, komendę „posadka dopołnitielno”. I pilot Tu-154M zrozumiał, ale – nieświadomie zapewne – schodził nadal niżej,
3/ błędy w potwierdzaniu pozycji „na kursie i ścieżce” przez kontrolerów dotyczyły zarówno Tu-154M, jak i Jaka-40 (wyszedł za wysoko nad progiem) i Iła-76 (w I podejściu rozpaczliwie korygował lot na pas, a II przelot był nad parkingiem samolotowym i nasypem wokół niego), zatem wynikały z niedokładności przestarzałego i zapewne „rozkalibrowanego” sprzętu, wątpliwości należy tłumaczyć na korzyść podejrzanych, błędy te spowodowały tylko to, że faktyczne miejsce katastrofy Tu-154M znalazło się nieco na prawo lub lewo od prawidłowego kursu samolotu, brzeg jaru był długi (zatem i na prawidłowym kursie katastrofa nastąpiłaby również ok. 15 m poniżej progu pasa lotniska), a drzewa rosły wzdłuż brzegu jaru, błąd kontrolera nie skutkował więc katastrofą, bo na ocenę wysokości nie miał wpływu ani przyrządu do oceny,
4/ należy przyjąć za prawdopodobne nie nagłośnione przez MAK wyjaśnienia, że jednym z powodów nieudzielenia zgody na lądowanie wszystkim trzem samolotom było przekonanie o możliwości przekłamań w odczycie pozycji samolotu, zwłaszcza przy braku dokładnych danych o wysokości samolotów nad pasem i o niedoskonałości sprzętu, przy jednoczesnym braku – wskutek warunków pogodowych – możliwości ze strony kontrolerów naocznej obserwacji nalotu na pas, podobne doświadczenia nabyto w PRL w toku sprowadzania na lotnisko przy złej pogodzie uszkodzonych samolotów wojskowych przy użyciu podobnych urządzeń produkcji ZSRR (rzecz mało znana, bo była ściśle tajna, a dokumenty prawdopodobnie zniszczono, ale niektórzy świadkowie żyją),
5/ o pewnym nacisku na załogę Tu-154M (zmierzającym chyba do naocznej weryfikacji danych meteo przez osobę cieszącą się zaufaniem decydenta) może świadczyć brak zgody ze strony Gł. Pasażera na odlot na lotnisko zapasowe pomimo wielokrotnych w tej sprawie monitów pilotów, kierowanych do dyr. Kazany, a z zapisu rozmów wynika, że zamiast tej zgody pojawił się w kokpicie gen. Błasik – zapewne jako „mąż zaufania” Gł. Pasażera i nadzorca, bo komenda I pilota „ODCHODZIMY” pada w sekundę po stwierdzeniu przez NN (czy gen. Błasik?) że „NIC NIE WIDAĆ”, a dzieje się to przecież na niedopuszczalnym przepisami i praktyką poziomie 50-40 m nad lotniskiem, a nie na wysokości decyzyjnej 100 m(!), nastąpiło to wskutek błędów załogi w odczycie wysokościomierzy, a nie z winy kontrolerów,
6/ jest prawdopodobne, że gen. Błasik brał pewien (a może istotny?) udział w procesie decyzyjnym w sprawie „odejścia”, a jako pilot z uprawnieniami na wielosilnikowe odrzutowe samoloty pasażerskie zapewne mógł (czy nawet powinien?) zauważyć niezgodność wskazań – znajdujących się przed nim w odległości metra – innych wysokościomierzy barycznych z odliczaniem wysokości przez załoganta wg wysokościomierza radiowego, jego stan (0.06% alk.) mógł więc mieć wpływ (nie wiadomo, czy na pewno negatywny – uwaga poniżej) na przebieg wydarzeń, bo spełniał tu rolę „hamulcowego”, zatem p. Anodina postąpiła dość brzydko, ale nie wbrew prawu i przepisom (zrobiła tak, bo mogła, może uznała za stosowne, a może po to, by się odegrać za „sztuczną mgłę” lub „bomby paliwowo-powietrzne” i inne takie pomysły),
7/ nie ma w gruncie rzeczy podstaw do zaliczenia stanu lotniska jako bezpośredniej przyczyny katastrofy, bo: światła by nie pomogły, zainstalowany osprzęt radarowy z założenia nie służył do określania wysokości samolotów nad lotniskiem i nie mógł służyć do sprowadzania samolotów bez widoczności ziemi, drzewa stanowiły powszechnie stosowany i znany załodze element maskujący lotnisko wojskowe, istnienie jaru było znane złodze Tu-154M, nawierzchnia lotniska i długość pasa nie wpłynęły na katastrofę,
8/ pozostaje do wyjaśnienia rola fatalnego odczytywania nie tych wysokościomierzy i ich ustawienia oraz kwestia wykorzystywania automatycznego pilota do odejścia i rola automatu ciągu, ale to zdecydowanie jest poza wpływem kontrolerów lotu. Odnośnie „hańby” wynikającej z zawartości alkoholu we krwi gen. Błasika: To trzeba zweryfikować! Ale w sporcie strzeleckim alkohol jest uznawany za nielegalny środek dopingujący, ponieważ niewielka dawka alkoholu ułatwia kontrolowanie oddechu i pulsu, a więc i oddanie celnego strzału. Strzelając kiedyś sportowo znam efekt. Dlatego wg pamiętników z II wojny światowej snajperzy czatując na cele żywe wypijali co nieco, podobnie jak alianccy (oprócz Amerykanów) bombardierzy w precyzyjnych nalotach dziennych na wyrzutnie V-1 we Francji i tamy w Zagłębiu Ruhry (najcięższa bomba kulista musiała być zrzucona na precyzyjnie określonej wysokości i odległości, żeby – „skacząc” po wodzie uderzyć w cel), aby skupić się i trafić cel w warunkach intensywnego ostrzału plot.
Zatem p. gen. Błasik może wypił coś na pokładzie samolotu (świadczyć miałby o tym fakt, że alkohol nie zdążył dotrzeć do nerek), może dla opanowania stresu? Mógł, choć być może nie powinien przed mszą w Katyniu, ale to już inna kategoria ocen – pozawojskowa. Jako strzelec, pilot i celowniczy wyrzutni rakietowych wiedział zapewne, jak na organizm w stresie działa minimalna dawka alkoholu. Dlaczego miałoby to być hańbą? Prohibicji w wojsku nie ma i nigdy nie było.
http://dlapilota.pl/obrazy/edmund-klich-przewodniczacy-komisji-badania-wypadkow-lotniczych
Dopisane później – dotyczy punktu 8:
Jak się dowiadujemy, zgodnie z międzynarodowymi przepisami kontroler nie ma prawa zakazać lądowania, jeśli samolot upiera się, by lądować za wszelką cenę. Są tylko dwa wyjątki: gdy pas startów i lądowań jest zajęty oraz gdy odległość do innego statku powietrznego nie gwarantuje bezpiecznego lądowania.
III Rzeczpospolita Policyjna W Republice Południowej Afryki Murzyni, którzy „wywalczyli wolność”, wpadli na genialny pomysł. Więzienia - w których, nota bene, siedzi obecnie trzy razy tyle ludzi, co za szczęśliwych czasów apartheidu – postanowili nazywać imionami „bojowników o wolność”. Czyli komunistów, takich samych Czarnych Czerwonych jak JE Barak Hussein Obama – tyle, że Afrykanerzy trzymali ich słusznie w więzieniach, a nie jak Amerykanie: w Senacie. No i teraz Jankesi mają komunistyczną ustawę o „służbie zdrowia”, której nie potrafią do dziś odwołać. Gdyby p. Obama pracował do dziś, jak Pan Bóg przykazał, przy zbiorze bawełny – to by tego nieszczęścia nie było. Być może – bo Białych Czerwonych też jest tam od groma. W wolnej (tzn.: w okupowanej przez III Rzeczpospolitą Policyjną) Polsce, gdzie agentów bezpieki jest więcej niż w PRL u, a kamer, podsłuchów i monitorów dwadzieścia razy więcej - też moglibyśmy więzienia ponazywać: Zakład Karny im. Henryka Wujca, Więzienie im.Janusza Korwin-Mikkego, Ośrodek Detencyjny im. Jacka Kuronia... Przyjemniej by się ludziom siedziało – a niektórzy siedzą bez sądu i bez wyroku po trzy lata i więcej! W III Rzeczypospolitej naruszono już kilka podstaw Praw. Nie działa zasada „Chcącemu nie dzieje się krzywda”, prawo działa często wstecz, zasada „Prawo następne anuluje poprzednie” jest zepsuta przez idiotyczną zasadę: „Prawo szczegółowe wypiera ogólne” - co powoduje sytuacje jak z „Folwarku zwierząt” śp. Eryka Blaira (ps. Jerzy Orwell) gdzie zasada „Zwierzętom nie wolno spać na łóżkach” została zlikwidowana przez dodanie: „...pod kołdrami”, a „Wszystkie Zwierzęta są równe” anulowana przez dodanie szczegółowego przepisu: „...ale niektóre są równiejsze”. Tak to – dokładnie – działa w Unii!!! Np. osławiona „Karta Praw Podstawowych” (w artykule 23: „Równość mężczyzn i kobiet”) stanowi, cytuję: „Należy zapewnić równość mężczyzn i kobiet we wszystkich dziedzinach, w tym w sprawach zatrudnienia, pracy i wynagrodzenia. Zasada równości nie stanowi przeszkody w utrzymywaniu lub przyjmowaniu środków zapewniających specyficzne korzyści dla osób płci niedostatecznie reprezentowanej”. I ONI tę rozbiórkę Prawa Rzymskiego kontynuują. Przed tygodniem przypomniałem w całym Internecie, że to nie WCzc. Jarosław Kaczyński, lecz właśnie JE Donald Tusk wszczął (jeszcze przed świętami!) antyrosyjską ofensywę ogłaszając uwagi do „Raportu MAK” - i kontynuuje ją stwierdzeniami typu: „ Projekt raportu MAK w wersji rosyjskiej jest nie do przyjęcia”. Gdyby – podobnie jak ja i inni trzeźwo myślący – idiosynkrazję PiS po prostu wyśmiał, nikt by się nimi nie zajmował – poza 15-20% „konfederatów barskich”. Teraz ta liczba urasta do 25% - i będzie rosnąć; bo skoro sam p. Premier mówi, że nie do przyjęcia – to znaczy, że p. Prezes miał rację!! Dlaczego p. Donald zrobił taką piramidalną głupotę? Czemu (jak pisałem) „antypisowska TVN całe godziny poświęcała na idiotyczne wypowiedzi rozmaitych PiS-menów? Skąd ta nagła - sztuczna przecież – zaciekłość dyskusji?” Twierdziłem, że „gdy nie wiadomo, o co chodzi – to wiadomo, że chodzi o pieniądze”. Chodzi o to, by ludzie zajmowali się „Smoleńskiem” czy czymkolwiek – byle nie patrzyli, co dzieje się z pieniędzmi, które kradnie – i, co grosza, marnuje - „klasa polityczna”. Zwrócono mi jednak uwagę na daty. „150 stron uwag” p. Premier ogłosił 16 grudnia. A 1 stycznia weszła w życie – całkowicie niezauważona – ustawa o „niedyskryminacji”. Potworna ustawa, sprzeczna z prawem europejskim (nie z „unijnym”, oczywiście: z „rzymskim”!!). Ustawa likwidująca podstawową zasadę: domniemania niewinności!!! Od tej pory każdy, kto pójdzie na dwie godziny zdrzemnąć się w samotności, może zostać przez dowolną cwaną kobitkę (albo i przez homosia!!) oskarżony, że „molestował” i próbował zgwałcić – i to on będzie musiał udowodnić, że tego nie robił!
Dawniej mówiono: „Kto śpi – nie grzeszy”. Jak to teraz udowadniać! Być może IM o to chodziło?
Kto zapłaci za emerytury? {don_Carlos} napisał w sprawie poważnej: JKM napisał na swoim blogu - tutaj - że:
"Wydatki na wojsko, policję i (szczątkową, jak chce program UPR) administrację: 35 mld zł. Liczba dorosłych mężczyzn plus kobiety pracujące poza domem (te osoby mają być objęte ryczałtowym podatkiem osobistym: 17 mln. Dzielimy: 2058 zł. Dzielimy przez 12 miesięcy: 170 zł. Jest to suma, którą od biedy da się nawet użebrać – bez większego uszczerbku dla budżetu żebraka. I tyle na ten temat." Nie wiem czy to błąd, niedomówienie czy kłamstwo. Oczywiście gdyby budżet wynosił 35 000 000 000 zł to byłoby prawdą. Ale jak wiemy tak nie może być. Bo według JKM powinno się spłacać zobowiązania poprzednich rządów. Jeśli dało się słowo to trzeba je dotrzymać. W związku z tym państwo po wprowadzeniu rządów UPR'u musiałoby nadal spłacać długi III RP, a konkretniej - emerytury i renty. Pofatygowałem się sprawdzić i okazało się że ZUS wypłaca rocznie świadczenia na 126 000 000 000 zł (dla okrągłości liczmy 125 000 000 000 zł): [www.zus.pl] W związku z tym budżet państwa po objęciu władzy przez UPR musiałby wynosić 160 000 000 000 zł. Co dzieląc przez 17 000 000 osób płacących podatek wynosiłoby ok. 9 400 zł rocznie czyli ok. 780 zł miesięcznie. Oczywiście Polska przestałaby kiedyś wypłacać emerytury, a konkretniej za jakieś 45 lat kiedy ostatni Polak przeszedłby na państwową emeryturę. Z racji tego że nie wpłacił prawie nic dostałby wpłacone świadczenia jednorazowo. Tworząc ciąg arytmetyczny w którym pierwszy rok rządów UPR jest pierwszym wyrażeniem w ciągu a 45 rok ostatnim łatwo obliczyć ze wzoru:
an = a1 + (n - 1) * r
0 = 125 000 000 000 + (45 - 1) * r
0 = 125 000 000 000 + 44r
44r = -125 000 000 000
r = -2 840 000 000
różnica wynosi 2 840 000 000 czyli co roku ilość pieniędzy w budżecie przeznaczonych na emerytury wynosiłaby właśnie o tyle mniej. Dzieląc tą kwotę na 17 000 000 osób wychodzi na to że pierwszego roku składka wynosiłaby te 780 zł miesięcznie, w drugim 766 zł miesięcznie, w trzecim 752 zł miesięcznie itd. To jak to w końcu jest? Jeśli Pan to czyta, panie Januszu, to byłbym wdzięczny za jakieś wytłumaczenie sprawy czy sprostowanie. Właściwie nie powinienem odpowiadać, bo pisałem o tym wielokrotnie, napisałem nawet dwie książki na ten temat – i rację mają ludzie mówiący, że powinienem mieć bibliotekę FAQów – i tylko wstawiać odpowiedzi. To chyba będzie pierwszy wpis...
Otóż ryczałtowy podatek osobisty NIE ma być jedynym podatkiem. Pozostają podatki od nieruchomości (w wysokości mniej-więcej takiej, jak obecny - tylko zupełnie inaczej rozłożony i pobierany!) oraz podatek emisyjny (o ile nie zdołamy wprowadzić waluty złotej). Oprócz tego państwo będzie miało dochody z „królewszczyzn” czy „żupnego” - czyli ze sprzedaży kopalin. Wszystkie kopaliny poniżej pewnej głębokości należeć mają do państwa – i będą sprzedawane. Słynne "łupki" też... Jednak głównym źródłem pieniędzy na spłacanie emerytów mają być dochody ze sprzedaży majątku państwowego - jest tego jeszcze BARDZO dużo. Szkoły, szpitale, koleje, przedsiębiorstwa państwowe (nie ziemia - bo ta pójść winna do wywłaszczonych właścicieli!). To ogromne kwoty. W 1988 wystarczyłoby 30% ich wartości. Teraz większość sprzedano, więc potrzebne będzie już WSZYSTKO. I wreszcie: wydatki na renty będą nieco mniejsze, bo część to renty bezczelnie wyłudzone... Ale to niewielka suma. To, w największym skrócie, tyle.
Męczennik walki o Wolność Jak zauważył na moim portalu {Vincent} nikt jakoś nie mówi o bezpośredniej przyczynie frondy w Tunisie. Tym, co wznieciło pożar w atmosferze naładowanej wskutek doniesień z WikiLeaks (dyplomaci amerykańscy wspominali o korupcji w Tunezji) była śmierć śp. Mahometa Al Buaziziego. Ten absolwent wyższej uczelni postanowił był, zamiast iść na bezrobocie, żyć ze sprzedaży owoców na ulicy. Niestety: policja nakazała Mu (z braku jakichś papierów) zwinięcie straganu. Al Buazizi na znak protestu podpalił się 17-XII-2010 na głównej ulicy miasta Sidi Buazid. Spowodowało to wzburzenie, które starał się były już prezydent, p. Zine el-Abidine Ben Ali, uspokoić, odwiedzając osobiście samobójcę w szpitalu i nakazując najlepszą opiekę:
(Zdjęcie z oficjalnej strony prezydenckiej; ibn Ali drugi od lewej) Niestety: 4 stycznia Mahomet Al Buazizi zmarł. Była to iskra, która rozpaliła pożar. Czy ofiara życia młodego bojownika o wolność handlu (i 21 ofiar zamieszek) pójdzie na marne? Być może – tak. Władzę w Tunezji przejął bowiem premier, p. Mahomet Ghannouchi – najprawdopodobniej jeszcze bardziej skorumpowany, niż były prezydent. Ale, oczywiście – jak to w d***kracji: wszystko zależeć będzie od tego, kto będzie liczył głosy... Tu jest sporo zdjęć z Tunisu:
http://www.boston.com/bigpicture/2011/01/an_uprising_in_tunisia.html
http://wiadomosci.onet.pl/swiat/sprzedawca-owocow-zmienil-historie,1,4112400,wiadomosc.html
{Vincent} ma rację: ludzi podrywają raczej czyny, niż słowa. Zamieszki w grudniu 1970 wywołała kobieta w warszawskim domu towarowym „Junior”: kupiwszy na Święta dwie puszki szynki przy kasie zobaczyła, o ile zdrożały; cisnęła nimi o ziemię... i zaczęło się rabowanie sklepu. A potem już poszło. JKM
30 stycznia 2011
Demokratyczne państwo socjalnego postępu... No i postępu fiskalnego. Bo tam gdzie jest demokracja postęp musi postępować, a najlepszy postęp jest wtedy, gdy przód postępu idzie do przodu, i jednocześnie tył postępu idzie do przodu.. Wtedy postęp jest pełny- jak to mówią młodzieżowcy- następuje pełny odlot. Właśnie postępowe republiki demokratyczne trzęsą się w posadach. Na razie w Tunezji i Egipcie.. I pomyśleć, że w takim Egipcie przez całą historię było 30 dynastii, które sprawiły, że Egipt był najdłużej istniejącą cywilizacją? Teraz jest tam republika prezydencka.. Jakieś idiotyczne partie postępu, partie demokratyczne oraz socjalistyczna partia liberalna. W republikańskim kabarecie tak jest.. Dużo demokratycznego dymu, a na końcu nędza i długi.. I tak 30 lat obecny prezydent Mubarak demokratyzował kiedyś królestwo Egiptu? W takim Imperium Romanum była republika, ale arystokratyczna, a nie ludowa.. I jakiś czas się to wszystko trzymało.. Trzymało się jak było cesarstwo. Im więcej totalnej demokracji ludowej - tym szybszy schyłek upadku.. U nas demokracja ludowa też trzyma się mocno, choć państwo w permanentnym rozkładzie. Toniemy w długach, chaosie, relatywizmie i permisywizmie.. Wszystko oddzielone jeden od drugiego. Postępowanie od odpowiedzialności, prawda czasu od prawdy ekranu, zdrowy rozsądek od życia. Ot- demokracja! Przegłosowują i przegłosowują.. Jak jedno przegłosują, to zaraz poprawkują i znowu przegłosowują.. Teraz już jest dobrze, tak się demokratom wydawało i znowu przegłosowują. Taką ustawę o wychowaniu w trzeźwości demokratycznego narodu przegłosowują już ze dwadzieścia razy od czasu jak demokratycznie wprowadził ją pan generał Jaruzelski. W 1982 roku.. Współcześni demokraci twierdzą , że za rządów generała nie było demokracji? A co było?- jak też ciągle przegłosowywali.. Ale niewiele w stosunku do tego co obecnie. Bo teraz to dopiero dorwali się do przegłosowywania.. Jak mniej przegłosowują, tym mniej bałaganu w państwie, co oznacza zmniejszony poziom demokracji,- wtedy państwo jest stabilniejsze i silniejsze.. Jak przegłosowują więcej, powiedzmy 400 ustaw rocznie, zapełniając archiwa sejmowe od piwnic aż po dach- tym większy burdel i serdel. Teraz mają zapisy dyskietkowe- mogą uchwalać ile demokratyczna dusza zapragnie, oczywiście jak demokrata ma duszę.. Bo im więcej przepisów, tym bardziej chore jest państwo- twierdził Tacyt. A im więcej praw - tym mniej sprawiedliwości- twierdził Arystoteles. Współcześni demokraci parlamentarni zarzucają generałowi, że nie było za jego rządów demokracji.. Ale doskonalą systematycznie i co jakiś czas jego ustawę o wychowaniu w trzeźwości narodu polskiego, tak jakby każdy sam nie mógł się wychowywać w trzeźwości na własny rachunek, w ramach narodu. Tylko demokratyczny Sejmu musi wychowywać nas w trzeźwości.. Powołali nawet demokratyczną agencję do rozwiązywania problemów alkoholowych „obywateli, którzy coraz bardziej są własnością państwa demokratycznego i prawnego.. No i tak rozwiązują problemy alkoholowe, żeby problemu nigdy nie rozwiązać. Bo wtedy szlag by trafił państwową agencję rozwiązywania problemów alkoholowych..
Demokraci tymczasem nie mają czasu, bo zajęci są wymyślaniem ustaw, które zadłużają dodatkowo państwo, zwiększają wydatki, mówiąc jednocześnie, że tną te wydatki- ale gdyby czas mieli to na pewno powołaliby do demokratycznego życia Państwową Agencję Rozwiązywania Problemów Nikotynowych, Państwową Agencję Rozwiązywania Problemów Stresowych, Państwową Agencję Rozwiązywania Problemów Bezrobotnych, Państwową Agencją Rozwiązywania Problemów Seksualnych czy Państwową Agencję Rozwiązywania Problemów Paranoidalnych. W sprawie seksu, w republice demokratycznej jaką jest Polska, na razie wystarczy Krajowy Konsultant ds. Seksualności.. W każdym razie nie wykluczone, że coś będzie się działo w sprawie rozbudowy demokracji w agencjach, bo Polska otrzymała od Międzynarodowego Funduszu Walutowego, którego prawdziwym celem jest zadłużanie całych narodów, nowe kredyty w wysokości 30 miliardów dolarów. Jest to tzw. trzecia transza tzw. fleksybilnej linii kredytowej, otwartej w 2009 roku po „kryzysie” finansowym na świecie dla krajów zdrowych ekonomicznie, ale zagrożonych przeniesieniem na ich terytoria skutków kryzysu w innych krajach(????) Oczywiście to nie są żadne kryzysy, tylko rezultaty rządów demokratycznej większości, które wywołują takie skutki.. Jak my według międzynarodówki MFW jesteśmy krajem „ zdrowym ekonomicznie” – t o w jakim stanie są demokracje , których nie zalicza się do zdrowych ekonomicznie? To jest dopiero curiosum.. Nasz rząd, jeśli tak można napisać- traktuje te pieniądze jako środek zapobiegawczy i nie zamierza ich wykorzystywać(????). Szanowni państwo! Czy to w ogóle wchodzi w grę, żeby nie wykorzystywać pieniędzy, które się ma w rękach? W lepkich rękach demokratów pieniądze rozchodzą się błyskawicznie. Tak jakby ktoś dużymi nominałami palił piecu. A propos palenia: Szef strofuje podwładnych: - Ile razy mówiłem, że nie wolno palić podczas pracy.
- Ale przecież my wcale nie pracujemy - odpowiada niepracujący.. Oczywiście palić w demokratycznym piecu... A gdzie się podziały te miliardy dolarów, które otrzymaliśmy od MFW w maju 2009 roku i w lipcu Roku Pańskiego 2010? Jakoś nie mogę się dowiedzieć, gdzie się podziały, tak jak w głównym ścieku propagandowym nie można się dowiedzieć, że właśnie otrzymaliśmy kolejnych 30 miliardów dolarów. To ile naprawdę mamy zadłużenia? Czy Licznik Balcerowicza to uwzględnia na co dzień? Liczy tylko - jak ostatnio już - 5000 złotych na sekundę (!!!!) Demokracja socjalna i biurokratyczna ciągnie nas na dno.. I demokraci będą tylko zwalać jeden na drugiego, że to nie ja- to on.. A co z nami? Bo gdyby obecna demokracja był krzewiona na jakiejś bezludnej wyspie- to zgoda.. Niech sobie uchwalają i zadłużają wyspę do oporu, oporu demokratycznego.. Niech się tam przegłosowują na zabój.. Ale gilotyna demokracji działa w rzeczywistości.. Dotyczy nas wszystkich, chociaż się na te wariactwa- generowane przez system, demokratyczny - nie zgadzamy.. O ile wzrosną odsetki od tych 30 kolejnych miliardów, których na pewno rząd nie ruszy? Z tym, ze nie na pewno.. Ale w nagrodę, ponieważ mamy koniec stycznia i za dwa dni początek lutego, będziemy się radować z powodu zbliżających się demokratycznych „świąt”, których ideowym zadaniem jest wypieranie świąt chrześcijańskich, tak jak całej cywilizacji opartej na zasadach chrześcijańskich.. Kto by pomyślał za panowania cesarza Franiszka Józefa, żeby do kalendarza wprowadzić takie „ święta” jak: Dzień Gumy do Żucia, Dzień Bezpiecznego Komputera( wtedy Bezpiecznej Siekiery), Dzień Rzeźnika, Dzień Świstaka, Światowy Dzień Walki z Rakiem( wtedy nikt na raka nie umierał!),rocznica Centralnego Okręgu Przemysłowego,, międzynarodowy Dzień Walki z Okaleczeniem Żeńskich Narządów Płciowych, Dzień Bezpiecznego Internetu( wtedy byłby dzień Dyliżansu Pocztowego). Międzynarodowy Dzień Pizzy, Dzień Dokarmiania Zwierzyny Leśnej, Światowy Dzień Chorego, Międzynarodowy Dzień Dzieci - Żołnierzy, Dzień Chorego na Epilepsję, Ekumeniczne Święto Cyryla i Metodego, tego samego dnia 14 lutego- Europejski Tydzień Świadomości Seksualnej, Dzień Mincerza, Światowy Dzień Kota, Światowy Dzień Sprawiedliwości Społecznej,. Międzynarodowy Dzień Walki z Reżimem Kolonialnym, Tydzień Pełnego Uśmiechu, Dzień Myśli Braterskiej,, Ogólnopolski Dzień Walki z Depresją,, Światowy Dzień Powolności, Antynarkotykowy Łańcuch Czystych Serc, Dzień TransAkcji edukacji o problemach transseksualistów), Europejski Dzień praw Ofiar Przestępstw oraz Tydzień Świadomości zagrożeń związanych z Zaburzeniami Odżywiania. I jak tu się zbuntować jak naprawdę nie ma przeciw czemu? Prawa Człowieka, demokracja, tolerancja, demokratyczne państwo prawa? Jakie to wszystko piękne- tak jak każda utopia.. Do czasu! Aż czas pokaże, że to wszystko lipa.. Jeden facet w Kraśniku, nie chciał się przeciw niczemu buntować. Chciał się tylko zrealizować w tamtejszym toi-toju.. Bo mu się zachciało.. Rzecz cała się zatrzasnęła.. Musiał wzywać policję.. Nawet tak błaha – wydawałaby się czynność- może mieć dla nas niemiłe konsekwencje. A co dopiero tak ważna sprawa jak demokracja? Która nas zatrzaskuje w potrzasku niewoli i głupoty codziennie WJR
Stany Zjednoczone i kat Polaków Mykoła Łebed Związek Mykoły Łebeda z CIA trwał przez całą zimną wojnę. Podczas gdy większość operacji CIA, w których zaangażowani byli przestępcy wojenni, nie przyniosło oczekiwanych rezultatów, o tyle te z udziałem Łebeda w sposób zasadniczy przyczyniły się do powiększenia niestabilności Związku Radzieckiego.
„Utalentowani” banderowcy Próby zbudowania relacji pomiędzy SSU a grupą Hryniocha-Łebeda podejmowane w latach 1945-46 nie okazały się skuteczne ze względu na brak zaufania obu stron. W grudniu 1946 Hrynioch i Łopatynskij zwrócili się o amerykańską pomoc dla działań na Ukrainie począwszy od sprawy łączności poprzez szkolenie agentów aż do kwestii pieniędzy i broni. W zamian oferowali stworzenie siatki wywiadowczej na Ukrainie. Zsolt Aradi, kontakt SSU w Watykanie, zaaprobował propozycję. Zauważył , że „UHWR, UPA i OUN Bandery są jedynymi wielkimi i efektywnymi organizacjami działającymi pośród Ukraińców” oraz że Hrynioch, Łebed i Łopatynskij to ludzie zdeterminowani i utalentowani… zdecydowani kontynuować [walkę]…z nami, bez nas, a jeśli to potrzebne, nawet przeciwko nam”. SSU jednak odrzucił porozumienie. Późniejszy raport winił Ukraińców za „niestosowne zachowanie podczas dyskusji nad ich propozycją i uprawianie partyjnictwa pośród emigracji”. Raport CIC z lipca 1947 cytował źródła, które nazwały Łebeda „dobrze znanym sadystą i współpracownikiem Niemców”. Nie zważając na to, CIC w Rzymie pozytywnie odniósł się do propozycji Łebeda, w której ten zobowiązywał się dostarczać informacje na temat ukraińskich grup emigracyjnych, działań Sowietów w strefie amerykańskiej oraz bardziej ogólnych informacji o Sowietach i Ukraińcach. W Monachium także Hrynioch stał się informatorem CIC. W listopadzie 1947 Hrynioch, działając z polecenia samego Bandery, zwrócił się do władz amerykańskich z prośbą o przeniesienie Łebeda z Rzymu do Monachium, żeby uchronić go przed ekstradycją do Sowietów, w związku z zakończeniem działalności przez amerykańską administrację wojskową [we Włoszech] w następnym miesiącu. CIC w Monachium zyskiwał zaufanie Hryniocha i nadzieję na zorganizowanie spotkania z Banderą. Armia przeniosła Łebeda i jego rodzinę do Monachium w grudniu. W międzyczasie Łebed poprawił biografię wojenną, swoją, grupy Bandery i UPA, wydając 126-stronicową książkę-list, w której położył nacisk na walkę przeciw Niemcom i Sowietom. Blokada Berlina w 1948 roku i groźba europejskiej wojny sprowokowała CIA do bliższego przyjrzenia się radzieckim grupom emigracyjnym i zbadania w jakim stopniu mogłyby być one przydatne z punktu widzenia wywiadu. W projekcie ICON CIA badała 30 grup i zaleciła operacyjną współpracę z grupą Hrynioch-Łebed, jako organizacją najlepiej nadającą się do pracy wywiadowczej. Porównywani z Banderą, Hrynioch i Łebed reprezentowali umiarkowaną, stabilną i operacyjnie bezpieczną grupę z najpewniejszymi połączeniami z ukraińskim podziemiem w ZSRR. Grupa oporu/wywiadu za radzieckimi liniami byłaby też użyteczna, gdyby wybuchła wojna. CIA zapewniała pieniądze, zapasy, szkolenia, urządzenia dla transmisji radiowych i zrzuty ze spadochronem wytrenowanych agentów, by wzmocnić wolniejsze trasy kurierskie przez Czechosłowację używane przez bojowców UPA i posłańców. Jak Łebed ujął to później, „zrzuty … były pierwszym prawdziwym przejawem tego …, że amerykański wywiad ma faktyczną wolę udzielenia aktywnego wsparcia przy zakładaniu linii komunikacji na Ukrainę”.
Operacja Aerodynamic Operacje CIA z tą grupą Ukraińców rozpoczęły się w 1948 roku pod kryptonimem CARTEL, wkrótce zmienionym na AERODYNAMIC. Hrynioch pozostał w Monachium, a Łebed został przeniesiony do Nowego Jorku, gdzie uzyskał najpierw prawo stałego pobytu, a później obywatelstwo USA. Chroniło go to przed zamordowaniem, nadto mógł bezpośrednio zwracać się do ukraińskiej emigracji oraz pozwalało na bezpieczny powrót do USA po operacyjnych wyjazdach do Europy. Uważanie jego osoby w Nowym Jorku przez innych Ukraińców za odpowiedzialnego za „masowe morderstwa Ukraińców, Polacy i żydowskich (sic)” było dyskutowane gdzie indziej. W Stanach Zjednoczonych Łebed był głównym kontaktem CIA w operacji AERODYNAMIC. Specjaliści CIA wskazywali na jego „przebiegły charakter” jego „relacje z Gestapo i … gestapowskie szkolenie” i fakt, że był on „bardzo bezwzględnym pracownikiem”. „Żadna grupa – powiedział jeden z oficjeli CIA porównując Banderę i Łebeda – nie jest biała jak lilia (nie ma czystych rąk)”. Podobnie jak Bandera, Łebed był stale zirytowany faktem, że Stany Zjednoczone nigdy nie postulowały rozdrobnienia ZSRR wg kryteriów narodowych; że Stany Zjednoczone współpracowały z rosyjskimi grupami emigracyjnymi o mentalności imperialnej, jak również z innymi ukraińskimi; i że Stany Zjednoczone później poszły w kierunku pokojowego współistnienia z Sowietami. Z drugiej strony, Łebed nie miał żadnych osobistych politycznych aspiracji. Był niepopularny pośród wielu ukraińskich emigrantów z powodu brutalnego przejęcia UPA podczas wojny – przejęcia, które wiązało się z wymordowaniem rywali. W sposób absolutny dbał o bezpieczeństwo. By zapobiec radzieckiej penetracji, do swojego najbliższego otoczenia nie dopuścił nikogo, kto przybył na zachód po 1945 r. Mówiono o nim, że ma pierwszorzędny operacyjny umysł a w 1948 Dulles stwierdził, że ma „nieocenioną wartość dla Agencji i jej dzialań”. Archiwa AERODYNAMIC zawierają olbrzymi materiał operacyjny, którego nie sposób tutaj przytoczyć. Pierwsza faza AERODYNAMIC obejmowała przerzut na Ukrainę a następnie odbiór wyszkolonych przez CIA ukraińskich agentów. W styczniu 1950 uczestniczyły w tym – dział CIA zajmujący gromadzeniem tajnych danych wywiadu (Biuro Operacji Specjalnych, OSO) i dział tajnych operacji (Biuro Polityki [-cznej] Koordynacji, OPC). Operacje przeprowadzone w tymże roku ujawniły „dobrze zorganizowany i zabezpieczony ruch oporu” na Ukrainie, która był nawet „większy i bardziej rozwinięty niż wskazywały na to poprzednie raporty”. Waszyngton był szczególnie zadowolony z wysokiego poziomu wyszkolenia UPA i jej potencjału do prowadzenia działań partyzanckich w przyszłości oraz z „nadzwyczajnych wiadomości, że … czynny opór przeciw sowieckiemu reżimowi rozszerza się stale ku wschodowi, wychodząc z dawnych polskich, grekokatolickich prowincji”. CIA zdecydowała się rozszerzyć swoje działania z zamiarem „wsparcia, rozwoju i wyzyskiwania ukraińskiego ruchu podziemnego dla dalszego oporu i dla celów wywiadowczych”. „Z widokami na rozszerzenie i zaktywizowanie ruchu oporu na Ukrainie” – powiedział Szef OPC Frank Wisner. „Uznaliśmy, że jest to projekt absolutnie priorytetowy”. CIA uzyskała informacje o działalności UPA w różnych rejonach Ukrainy, także o radzieckim zaangażowaniu sił bezpieczeństwa do zniszczenia UPA; o oddźwięku jaki wywołuje UPA wśród Ukraińców; i o potencjale UPA powiększenia swych sił do 100 tysięcy w czasie wojny. Nie była to praca pozbawiona ryzyka. Wielu członków zespołów wywiadowczych zostało w latach 1949-1955, schwytanych i zabitych. W 1954 grupa Łebeda straciła kontakt z UHWR. Do tego czasu Sowietom udało się ujarzmić zarówno UHWR, jak i UPA, w związku z czym CIA zakończyła agresywną fazę operacji AERODYNAMIC.
Upowska propaganda za pieniądze USA Poczynając od 1953 roku w ramach operacji AERODYNAMIC zaczęto działać poprzez ukraińską grupę studencką pod przywództwem Łebeda, funkcjonującą w Nowym Jorku pod auspicjami CIA, która zgromadziła ukraińską literaturę i historię oraz zajęła się produkcją ukraińskich gazet nacjonalistycznych, biuletynów, programów radiowych i książek przeznaczonych do dystrybucji na Ukrainie. W 1956 roku grupie tej nadano formalnie osobowość prawną jako stowarzyszeniu non-profit pod nazwą Prolog Research and Publishing Association. To pozwoliło CIA na gromadzenie jej funduszy, jako pochodzących z pozornych darowizn prywatnych, nie podlegających opodatkowaniu. Aby uniknąć wścibskich oczu urzędników stanu Nowy Jork, CIA przekształcił Prolog w przedsiębiorstwo nastawione na zysk pod nazwą Prolog Research Corporation, które pozornie działało na podstawie umów z osobami prywatnymi. Prolog, pod kierunkiem Hryniocha, prowadził biuro w Monachium nazwane Ukrainische Gesellschaft für Auslandsstudien, EV. Większość publikacji była przygotowywana właśnie tam. Grupa Hryniocha-Łebeda ciągle istniała, ale cała jej działalność odbywała się za pośrednictwem Prologu. Prolog werbował i płacił ukraińskim pisarzom emigracyjnym, którzy generalnie byli nieświadomi, że uczestniczą w przedsięwzięciu kontrolowanym przez CIA. Tylko sześciu czołowych członków ZP/UHWR było świadomymi agentami. Poczynając od 1955 roku nad Ukrainą rozrzucano drogą powietrzną ulotki, a w Atenach rozpoczęło emisję swych audycji radio Nova Ukraina przeznaczone dla odbiorców na Ukrainie. Te działania zapoczątkowały również systematyczne akcje wysyłkowe na Ukrainę poprzez ukraińskie kontakty w Polsce i emigracyjne w Argentynie, Australii, Kanadzie, Hiszpanii, Szwecji i gdzie indziej. Gazeta „Suczasna Ukraina” (Współczesna Ukraina), biuletyny informacyjne, ukraińskojęzyczny periodyk dla intelektualistów zatytułowany „Suczasnist” (Współczesność) i inne publikacje były wysłane do bibliotek, instytucji kulturalnych, biur administracyjnych i osób prywatnych na Ukrainie. Działalność ta zdopingowała ukraiński nacjonalizm, wzmocniła ukraiński opór, nadto, dawała informacyjną alternatywę w stosunku do sowieckich mediów. W samym tylko 1957 roku, ze wsparciem CIA, Prolog przeprowadził transmisję 1.200 programów radiowych, co dawało 70 godzin emisji na miesiąc, i rozprowadził 200.000 gazet i 5.000 broszur. W kolejnych latach Prolog rozprowadzał książki autorstwa nacjonalistycznych ukraińskich pisarzy i poetów. Jeden z analityków CIA stwierdził, że, „w pewnej formie uczucia nacjonalistyczne wciąż egzystują na Ukrainie i … mamy obowiązek wspierać je jako broń zimnej wojny”. Dystrybucja literatury na radzieckiej Ukrainie trwała do końca zimnej wojny. Prolog zbierał też dane wywiadowcze, po tym jak radzieckie ograniczenia dotyczące podróżowania zostały nieco złagodzone w późnych latach 50. Skutkowało to możliwością spotkań ukraińskich naukowców i studentów – emigrantów z mieszkańcami Sowieckiej Ukrainy podczas konferencji akademickich, międzynarodowych festiwali młodzieży, przedstawień muzycznych i tanecznych, igrzysk olimpijskich w Rzymie itp., gdzie zdobywali wiedzę o warunkach życia tam, jak również o stosunku Ukraińców do reżimu sowieckiego. Szefowie Prologu i agenci wysłuchiwali później sprawozdań podróżnych po ich powrocie po czym dzielili się informacjami z CIA. W samym tylko 1966 roku personel Prologu miał kontakty z 227 obywatelami radzieckimi. W początkach 1960 roku Prolog zatrudnił wyszkolonego przez CIA ukraińskiego wywiadowcę Anatola Kamińskiego. Stworzył on sieć informatorów w Europie i Stanach Zjednoczonych złożoną z ukraińskich emigrantów i innych Europejczyków podróżujących na Ukrainę, którzy rozmawiali z radzieckimi Ukraińcami w ZSRR albo z radzieckimi Ukraińcami podróżującymi po krajach zachodnich. W 1966 Kamińskij został szefem operacji Prologu, podczas gdy Łebed sprawował nadal ogólne kierownictwo. W ten sposób AERODYNAMIC stała się jedną z najskuteczniejszych operacji CIA obejmując swymi wpływami niezadowolonych obywateli radzieckich. W latach sześćdziesiątych szefowie Prologu dostarczali raporty na temat ukraińskiej polityki, ukraińskich poetów dysydentów, osób mających kontakty z KGB, jak również tożsamości oficerów KGB, na temat radzieckich rakiet i samolotów na zachodniej Ukrainie i w wielu innych sprawach. Oficjalne radzieckie ataki na ZP/UHWR jako na banderowców, niemieckich kolaborantów, amerykańskich agentów, itp. były dowodem skuteczności Prologu, tak jak były nimi radzieckie interwencje w sprawie ukraińskich pisarzy i innych dysydentów w połowie i w późnych latach sześćdziesiątych. W tym czasie Prolog objął swym wpływem nowe pokolenie Ukraińców. Od 1969 roku Ukraińcy wyjeżdżający z ZSRR byli instruowani przez dysydentów, aby materiały informacyjne o radzieckich represjach na Ukrainie przekazywać wyłącznie pracownikom ZP/UHWR. Podróżujący na Ukrainę relacjonowali, że widzieli nawet literaturę spod znaku ZP/UHWR w prywatnych domach. Prolog stał się, według słów jednego z wyższych urzędników CIA, jedyną „siłą napędową operacji CIA dotyczących Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej i [jej] czterdziestu milionów ukraińskich obywateli”.
„Demokrata” Łebed Łebed otwarcie dystansował się osobiście, jak również dystansował cały ukraiński ruch narodowy od antysemityzmu z czasów banderowskich. W 1964 roku publicznie potępił w imieniu ZP/UHWR pojawienie się książki „Judaizm bez upiększenia”, wydanej przez Ukraińską Akademię Nauk w Kijowie. Książka była pełna antysemickiej retoryki typowej dla początków XX wieku, z tym wyjątkiem, że faktycznie łączyła Żydów z nazistami w ich ataku na ZSRR. Książka była przejawem nasilenia represji radzieckich wobec dysydentów Żydów, obok takich faktów jak zamknięcie synagog i wprowadzenie zakazu Święta Macy. Łebed odebrał publikację książki jako radziecką próbę ukazania Ukraińców w kontekście antysemickim. Aby w jeszcze większym stopniu chronić nacjonalizm ukraiński, publicznie potępił „prowokujący paszkwil” i „oszczercze oświadczenia” przeciw Żydom, dołączając nieco zapomniane zdanie, że „ukraiński naród… przeciwstawia się wszelkim wystąpieniom kierujących się nienawiścią do innych ludzi”. Na ironię zakrawa fakt, że CIA zleciła Prologowi przetłumaczenie fragmentów książki na język francuski celem ich dystrybucji do lewicowych grup w Europie, które odnosiły się z sympatią do Sowietów. Innymi słowy, dawni banderowcy, teraz atakowali Sowietów za antysemityzm, a nie z pobudek antysemickich [jak to czynili niegdyś]. Łebed odszedł na emeryturę w 1975 roku, ale pozostał doradcą i konsultantem Prologu, i ZP/UHWR. Roman Kupczyńskij, ukraiński dziennikarz, który miał ledwie rok kiedy skończyła się wojna, został szefem Prologu w 1978 roku. W latach osiemdziesiątych kryptonim AERODYNAMIC został zmieniony na QRDYNAMIC, później na PDDYNAMIC a następnie QRPLUMB. W 1977 roku doradca prezydenta Cartera ds. Bezpieczeństwa Narodowego Zbigniew Brzeziński pomógł rozszerzyć program z powodów, które nazwał „imponującymi dywidendami” i „wpływem na określonych odbiorców w obszarze docelowym”. W latach osiemdziesiątych Prolog rozszerzył obszar swych działań na inne narodowości ZSRR, w tym także, co jest wyrazem najwyższej ironii, na radzieckich dysydentów – Żydów. QRPLUMB zakończył swoją działalność w chwiejącym się na krawędzi upadku ZSRR w 1990 r., końcową wypłatą 1,75 miliona dolarów. Prolog mógł kontynuować swoją działalność, ale już na własny rachunek.
Zacieranie śladów W czerwcu 1985 Główny Dział Księgowości wspomniał nazwisko Łebeda w publicznym raporcie o nazistach i ich współpracownikach, którzy osiedlili się w Stanach Zjednoczonych z pomocą amerykańskich agencji wywiadowczych. Urząd Dochodzeń Specjalnych (OSI) w Ministerstwie Sprawiedliwości rozpoczął dochodzenie w sprawie Łebeda. CIA obawiała się, że publiczne roztrząsanie sprawy Łebeda mogłoby skompromitować operację QRPLUMB, zaś jego nieskuteczna ochrona mogłaby z kolei wywołać oburzenie ukraińskiej społeczności emigracyjnej. Wobec powyższego, postanowiono chronić Łebeda, zaprzeczając jego jakimkolwiek związkom z nazistami i argumentując, że był on ukraińskim bojownikiem o wolność. Prawda, oczywiście, była bardziej skomplikowana. Jeszcze w 1991 r. CIA próbowała odwieść OSI od pozyskiwania od rządów niemieckiego, polskiego i radzieckiego dokumentacji wojennej związanej z OUN. OSI ostatecznie zaniechał prowadzenia sprawy, nie będąc w stanie zdobyć przesądzających sprawę dokumentów na Łebeda. Mykoła Łebed, w czasie wojny szef banderowców na Ukrainie, umarł w 1998 roku. Został pochowany w New Jersey, a dokumentacja z nim związana przechowywana jest w Instytucie Badań Ukraińskich na Uniwersytecie Harwarda.
Fragment książki Richarda Breitmana i Normana J.W. Goda pt. „Cień Hitlera. Nazistowscy zbrodniarze wojenni, wywiad amerykański i Zimna Wojna”.
Całość tłumaczył: Adam Śmiech