Nacjonalizm i tradycja

Polityka - nr 25 (2659) z dnia 2008-06-21; Polityka. Niezbędnik Inteligenta. Wydanie 15; s. 9-13

Postawy. Naród i nacjonalizm

Waldemar Kuligowski

Wynalezione tradycje wymyślonych narodów czyli o nacjonalizmie inaczej

Jesteśmy w środku Euro 2008. Z pozoru to tylko piłkarskie zmagania o tytuł najlepszej drużyny na kontynencie. Ale przyjrzyjmy się oprawie i kibicom: twarze w barwach narodowych, gadżety z narodowymi symbolami. Dobra okazja, by uzmysłowić sobie, że także kultura popularna i banalna codzienność efektywnie tkają poczucie narodowej przynależności.

Naród nadal pozostaje jedną z najważniejszych form identyfikacji, zarówno dla jednostek, jak i grup ludzkich. Dzieje się tak wbrew diagnozom licznych badaczy fenomenu globalizacji, którzy mówiąc o zmierzchu państwa narodowego, wskazują na rosnące znaczenie ponadpaństwowych i ponadnarodowych instytucji (od Banku Światowego po Greenpeace). Dzieje się tak również mimo ostatnich doświadczeń wojny, które, po bałkańskiej lekcji, powinny – jak utrzymuje Mesut Yilmaz, były premier Turcji – „zmusić nas do przezwyciężenia wiary w państwo narodowe jako jedyną opcję polityczną. Niestety, nie mamy nic innego na podorędziu”. Sytuacja jest zatem taka, że ani mondializacja tradycji i wartości, ani dostrzeżenie absurdu wojny, ani nawet żałobne pieśni humanistów lamentujących nad zanikiem trwałej i danej raz na zawsze tożsamości nie położyły kresu istnienia narodów.

Przyjrzenie się współczesnym debatom na ten temat przekonuje, że w dyskursie dotyczącym narodu wyodrębniają się dwie główne tendencje. Pierwsza z nich uczy spoglądania na naród jako na pojęcie o charakterze operacyjnym; postrzega się go tutaj w kategoriach fenomenu powstałego w wyniku chaotycznych przemian historycznych, a o realności jego istnienia przesądzać ma czysty pragmatyzm (na przykład funkcje państwotwórcze). Ważna w tym kontekście jest wciąż myśl Maksa Webera, dla którego naród to zaledwie „największa z grup przejawiających wiarę we wspólne pochodzenie”. Charakterystyczne dla tej tendencji jest przekonanie, że narody pojmowane jako byty naturalne, jako dany od Boga sposób klasyfikowania ludzi, krzepnący od zawsze wedle nieuchronnych prawideł dziejów, że takie narody w rzeczywistości nie istnieją, są mrzonką. Podkreśla się okoliczność, że koncepcja narodu pojawiła się w Europie i w europejskich diasporach Nowego Świata stosunkowo niedawno, bo w XIX w., jako efekt „drukowanego kapitalizmu” z jednej strony i ideologicznych zabiegów ówczesnych historiografów z drugiej. Przez zdecydowaną większość swojej historii ludzkość doskonale obywała się bez narodu i wymuszanej przezeń lojalności.

Antypodą tej perspektywy jest tendencja, w ramach której jak najbardziej serio rozprawia się o nieubłaganej logice dziejów zmierzających do powstania wspólnot narodowych, o świętych tradycjach, prastarych podstawach tożsamości, odwiecznych wrogach i odwiecznych przyjaciołach, takichże zasługach i przeznaczeniu. Regułę tego typu myślenia celnie spuentował Jerzy Szacki, pisząc: „Dopuszczalna jest myśl o tym, że jakieś inne narody zostały sztucznie wymyślone, z reguły jednak jest się pewnym, że własny naród jest bytem naturalnym i koniecznym, czy nawet, jak sądzi wielu ideologów, posiadającym sankcję nadprzyrodzoną”. Człowiekiem z definicji nieszczęśliwym, być może nawet istotą nie do pomyślenia, jest w tym świetle osoba bez narodu, pozbawiona przywileju tego typu identyfikacji, osoba bez świętych korzeni, bez przeszłości i bez przyrodzonego jakoby miejsca; podział ludzkości na narody jest tutaj tożsamy z podziałem zwierząt na gatunki naturalne.

Wynajdywanie wieczności

W rozpowszechnionych do niedawna ujęciach kształtowanie się narodu ukazywano przede wszystkim przez pryzmat krystalizowania się takich wspólnot budujących elementów, jak wspólny język, pochodzenie, historia, walka, wartości i wiara. Na tych właśnie filarach opierały się powstające w końcu XVIII w. wyobrażenia Europy narodów, kreujące naród na podstawową jednostkę identyfikacji. To dominujące spojrzenie zostało jednak zakwestionowane przez przedstawicieli różnych dyscyplin, którzy niezależnie od siebie opublikowali trzy prace otwierające nowy rozdział w refleksji nad powstaniem i funkcjonowaniem narodu. Te przełomowe książki ukazały się jednocześnie w 1983 r.

Myślę w tym miejscu, po pierwsze, o książce brytyjskiego antropologa Ernesta Gellnera „Narody i nacjonalizm”. Autor wykazał w niej, że nacjonalizm – będący ideologią jednoczącą sfragmentaryzowane społeczeństwo industrialne – poprzedzając istnienie narodu, stwarza ów naród, a nie na odwrót. Dzieje się tak na drodze radykalnych przeobrażeń: ożywania martwego języka, wymyślania tradycji, wskrzeszania pierwotnej, fikcyjnej czystości. Kultury, które nacjonalizm ma bronić bądź podnosić z martwych, są bardzo często jego własnym wymysłem. „Realnie – podkreślał Gellner – istnieje tylko nacjonalizm, który czasem przekształca zastane kultury w narody, czasem owe kultury wymyśla, a często je unicestwia”.

Dwie pozostałe prace to „Wspólnoty wyobrażone” Benedicta Andersona oraz tom pod redakcją Ericka Hobsbawma i Terence’a Rangera „Wynalezienie tradycji”. Jakkolwiek istnieje różnica pomiędzy „wyobrażonym” a „wynalezionym”, książki te ustanowiły nową perspektywę dla badań grup etnicznych, narodów i nacjonalizmów. Anderson kładł nacisk na to, w jaki sposób udało się przekonać członków wielomilionowych populacji do odczuwania bliskości i związku z tymi nawet, z którymi nigdy nie będą mogli poznać się osobiście. Nacjonalizm w jego ujęciu jest nade wszystko dyskursem, rodzajem narracji, która przedstawia wspólnotę polityczną jako skończoną, suwerenną i obejmującą wszystkie klasy. Powstałe na gruncie tych narracji narody są wspólnotami zarówno uczucia i woli, jak i wyobrażeń oraz sposobu widzenia świata.

Hobsbawm i Ranger wprowadzili z kolei do humanistycznego obiegu pojęcie invented tradition, czyli tradycji wynalezionej. Zważywszy na prominentność tej koncepcji, a także brak polskiego tłumaczenia wspomnianego tomu (co stało się udziałem dwu pozostałych prac), warto przypomnieć jej istotę. Kategoria invented tradition pierwotnie odnosiła się do XIX-wiecznego nacjonalizmu romantycznego, któremu towarzyszyła, zwłaszcza w latach 1870–1914, ogromna fala wznoszenia pomników narodowych, zakładania muzeów poświęconych narodowej historii, wypracowywania rzekomo naukowych sposobów klasyfikacji kultur i ras, kolekcjonowania rodzimego folkloru, tworzenia kanonu narodowej literatury, ustanawiania świąt narodowych, ceremonii ku czci poległych, flag, pomników, dni ustawowo wolnych od pracy. Twierdzenie o odwieczności tych tradycji było częścią ich społecznego oddziaływania. Na tym zresztą, co potwierdzi każdy antropolog, polega praca mitu – mit zamienia kulturę w naturę, sprawiając, że przygodne zachowania, wartości i symbole zyskują walor czegoś naturalnego, odwiecznego, samo przez się zrozumiałego. Mit poprzedza historię, co przekłada się na wiele potocznych przekonań (np. „póki świat światem, Polak z Niemcem nie będzie bratem” – mimo że od 1157 r. do 1939 r., czyli przez 782 długie lata, Polska nie walczyła z Rzeszą Niemiecką).

Hobsbawm i Ranger dowodnie wykazali, że na całym niemal świecie obchody dnia niepodległości, inauguracje kadencji prezydenta, wciąganie flagi na maszt, śpiewanie hymnu, święta religijne, pogrzeby ważnych osobistości i parady wojskowe odbywają się rok po roku według tego samego schematu, kopiując oznaki starożytności i wspólnotowości. Widzieć w nich należy zamierzone wytwory inżynierów kultury, którzy produkowali je, aby zaspokoić potrzeby nowoczesnych mas, nowego podmiotu politycznego. Znaczenie koncepcji invented tradition polega przy okazji na tym, że zainicjowała ona w naukach społecznych nurt zajmujący się tym, co „wynalezione”: nie tylko tradycją, ale także wynalezionymi tożsamościami, etnicznościami, a nawet narodami.

Naród jako logo

Wynajdywanie tradycji dających obywatelom poczucie przynależenia do wspólnoty nie przypadkowej, lecz uświęconej walorem zdefiniowanego wspólnego losu, dokonywało się nie tylko w obrębie wartości strzelistych, odświętnych. Naród wynajdywany był bowiem także w ramach odpowiednich praktyk dokonywanych w ramach systemu edukacji i świata sztuki.

XIX-wieczne programy szkolne – formułowane już w ramach państwowego monopolu na edukację – kładły specjalny nacisk na nauczanie historii, oczywiście historii chlubnej własnego narodu, a nie wykładanej wcześniej historii powszechnej. Podręczniki pokazywały uczniom nie świat będący całością, ale gęsto poprzecinany granicami państw. W sukurs edukacji szła sztuka. Wiek XIX owocował gargantuiczną wręcz liczbą wznoszonych pomników, obelisków i tablic, honorujących dawnych bohaterów walczących o wielkość swojego narodu. Te miejsca pamięci rychło stały się celem świeckich pielgrzymek patriotycznych. Z podobnych pobudek powstawała literatura służąca już to pokrzepieniu serc (Sienkiewicz), już to przypomnieniu narodowej wielkości i hartu („Wojna i pokój” Tołstoja). Mechanizm narodowej cenzury, jak nazywa go Janusz Tazbir, działał sprawnie co najmniej od XVII w. na terenie całej Europy. Uzależniona od niej literatura piękna ochoczo brała udział w wielkiej narodowej mistyfikacji. Znamienny był też kult narodowych mistrzów pióra, których przemieniano w herosów kulturowych. I w tym wypadku uruchomiono miejsca pamięci, takie jak Weimar Goethego, Stratford Szekspira czy nasz poczciwy Czarnolas Kochanowskiego, w którym szumiały prapolskie lipy. Wzbudzaniu narodowej megalomanii służyła także muzyka. Wagnerowski „Pierścień Nibelunga” przywoływał wszak obraz chlubnej przeszłości Germanów, a nazwisko kompozytora Giuseppe Verdiego stało się zawołaniem bitewnym walczących o zjednoczenie Italii pod panowaniem nowego króla Wiktora Emanuela (Vittorio Emanuel Re dItalia).

Te zróżnicowane strategie miały jeden nadrzędny cel: było nim kontrolowanie pamięci. Naród za pośrednictwem swoich instytucji, np. szkolnictwa, dbał o to, by patrioci zapominali o wydarzeniach niezgodnych z własnym szlachetnym wizerunkiem, każąc im jednocześnie pamiętać o tych tylko, które wspierają ów samopotwierdzający się wizerunek. Istotne jest i to, że ogólnoeuropejskie wytwarzanie tradycji nie ograniczało się do dziedzin zaliczanych ongiś w poczet kultury wysokiej. Długo nie dostrzegano w tym zakresie przemożnego – a może wręcz decydującego – wpływu kultury popularnej. Jest to tym bardziej zdumiewające, że nikt raczej nie zaprzeczy temu, że jest to ten typ kultury, który wśród narodu ewidentnie dominuje. Na czym więc jej wpływ polegał?

Nie ulega otóż wątpliwości, że do utrwalenia się myślenia w kategoriach przynależności narodowej doszło w dobie wyłaniania się społeczeństwa nowoczesnego. Oznacza to, po pierwsze, że mówimy o czasach gwałtownego wzrostu poziomu alfabetyzacji, kiedy ogromne rzesze ludzkie mogły konsumować identyczne teksty i zawarte w nich przekazy ideologiczne. Po drugie, dynamicznie rozwijały się wówczas narzędzia technicznej reprodukcji oraz kanały masowego komunikowania, zapewniające dostęp do rozpowszechnianych przez państwo gazet, tanich powieści, kart pocztowych, wizerunków narodowego godła, flagi, terytorium. Powstało tym samym nowe, masowe uniwersum tworzenia, odbioru i krążenia tekstów, symboli oraz podobizn. Sytuacja ta została skwapliwie wykorzystana przez piewców wartości narodowych. Lojalność wobec narodu bazowała bowiem – podobnie jak inne typy myślenia schematycznego – na prostej zależności między bodźcem a reakcją. Widzisz biało-czerwone, myślisz Polska.

By uzyskać taki efekt, należało sięgnąć po maksymalnie proste przekazy i najłatwiejsze skojarzenia. Budowanie masowego poczucia przynależności wyklucza niuanse. Stąd schematyczne (i powtarzalne w wielu narodowych wariantach) kolory sztandarów narodowych, godła, zawołania, teksty hymnów i ich melodyka. Wytwarzanie patriotyzmu wymagało stosowania produktów zestandaryzowanych, uproszczonych do poziomu łatwo przyswajalnych klisz, takich, które mogą zostać bez trudu odczytane przez jak największą liczbę odbiorców-konsumentów. Z perspektywy czasu trzeba przyznać, że ten sposób budowania narodowego brandu, marki, logo, powiódł się raczej znakomicie.

Nacjonalizm a prognoza pogody

Gdy porzucimy już XIX w. i skupimy się na teraźniejszości, wnet okaże się, że wpływ kultury popularnej i jej mechanizmów na utrwalanie myślenia narodowego jest obecnie jeszcze poważniejszy niż w przeszłości. Metkowanie naszego życia, o czym szeroko pisała Naomi Klein, ma także nieuchronnie swoje narodowe barwy. I z tego powodu Michael Billig ukuł termin nacjonalizm banalny. Brytyjski badacz społeczny w książce „Banal Nationalism” z 1995 r. zauważa, że tak jak bez użytkowników umiera język, tak naród, aby trwać, musi być użytkowany codziennie. Smętnie zwisająca flaga czy wytłoczony w metalu orzeł nie wystarczą, by uczynić z nich nawyki myślowe. Potrzebna jest potoczna, powtarzalna rutyna, Rennanowski „codziennie rozgrywający się plebiscyt”. Plebiscyt ten rozgrywa się w miejscach i okolicznościach banalnych. Codzienne gazety wyraźnie wskazują, gdzie jest nasze narodowe tutaj: o narodzie na ich łamach mówią politycy, w działach sportowych wyraża się zatroskanie o kondycję naszych reprezentantów.

Swoje niebagatelne znaczenie, twierdzi Billig, ma nawet codzienna prognoza pogody. Zawsze widzimy przecież obraz własnego kraju, często umieszczony w centrum mapy ukazującej większy wycinek globu, a „tworzenie ojczyzny przekształca meteorologię w pogodę tutaj”. Bez wątpienia zakłada się w tego typu sytuacjach istnienie jakiejś wspólnej publiczności, która potrafi zidentyfikować się z zaimkami „my” oraz „tutaj”. Dzięki powtarzalności słowa te nie wymagają już codziennego korygującego komentarza, uległy bowiem doskonałej naturalizacji jako rzecz zrozumiała sama przez się. Dlatego codzienność może być postrzegana jako nasza druga natura.

Koncepcja nacjonalizmu banalnego wskazuje na wiele istotnych zjawisk, których dotąd nie dostrzegano bądź które lekceważono. Jednak z antropologicznego punktu widzenia Billig pominął inne ważne konteksty, w których bezrefleksyjnie hartuje się poczucie narodowej przynależności. Nie da się wszak mówić o narodzie bez wywołania konkretnego krajobrazu, zwykle wiejskiego (a czasem także obrazu ludzi wykonujących pewne określone czynności albo prace). Synonimem Irlandii stało się jej zachodnie wybrzeże, Argentyna kojarzy się z bezkresem pampy przemierzanej przez gauchos, Holandia natomiast wywołuje obraz płaskiej mozaiki polderów i rowów nawadniających. Oczywiście w tych schematycznych odniesieniach pomija się irlandzkie strefy industrialne, argentyńskie pustynie, bagna i góry oraz holenderskie wyżyny. Stereotypowe krajobrazy narodowe funkcjonują jako wybiórczy skrót, synekdocha, dzięki której rozpoznajemy zamieszkujące je nacje. Konkretne cechy geograficzne mogą również funkcjonować jako symboliczne i polityczne granice naturalne, być znakiem ciągłości, wpisania wspólnej historii w ziemię, o którą się walczy i na której się pracuje. Nie bez powodu narody posiadają „narodowe ideologie krajobrazu” w Europie wyrastające z romantyzmu. Stąd częsta w nich retoryka wiejskości, uosabiającej genius loci narodu. Retoryka ta widoczna jest w Anglii, Francji, a także Polsce: to rustykalne motywy zwiększają dzisiaj sprzedaż coraz większej liczby produktów oznaczanych jako „polskie”, „swojskie”, „nasze”, „tradycyjne” czy wreszcie „babuni”. Wszelkie zakłócenia narodowego krajobrazu – przez „obcą” architekturę, „obce” gatunki roślin i zwierząt, „obcych”, odróżniających się ludzi – są postrzegane jako zagrożenie.

Poza tym, że narody wiążą się z ikonicznym, uprzywilejowanym krajobrazem, ze szczególnym rodzajem topofilii, dostarczają również jednostkom specyficznych świętych miejsc, unikatowej geografii moralnej. Podobnie jak w przypadku krajobrazu, mamy tutaj do czynienia z synekdochą ucieleśniającą chlubne cechy narodu. „Święte miejsca” mogą zatem wskazywać na wielkość przeszłości – jak czynią to egipskie piramidy, Stonehenge czy Tadź Mahal – mogą też upamiętniać istotne epizody w zwykle retrospektywnie rekonstruowanej historii narodowej – co potwierdza przykład Statui Wolności, paryskiego Łuku Triumfalnego, kolumny Nelsona, pomnika na polach Grunwaldu. Coraz częściej uwydatniają one także nowoczesność narodu, będąc, jak choćby Empire State Building, opera w Sydney albo World Trade Center, widomym dowodem jego postępu. W tym kontekście zniszczenie Twin Towers było atakiem na samą ideę Stanów Zjednoczonych, ich ideologiczną synekdochę, zmaterializowanego ducha.

Jak wychowywać małe orzełki

Liczni badacze podkreślają fakt, że najsilniejszą obecnie formą popularnego wyrażania narodowej przynależności jest sport. W dyscyplinach drużynowych rozpoznaje się na przykład narodowe style gry, a mówiąc językiem części komentatorów – nawet narodowe kultury gry, treningu, przygotowania mentalnego itp. Niemieccy futboliści działają zatem niczym sprawna maszyna, szwedzki tenisista Björn Borg nazywany był górą lodową, a za idealne wcielenie argentyńskiego pibe, młodego chłopaka kpiącego sobie z władzy szkolnej i policyjnej, uchodził Diego Maradona. Prasa nie przepuści żadnej sportowej okazji do podgrzania narodowych sentymentów. Podczas koreańsko-japońskich mistrzostw świata w piłce nożnej Jerzy Engel, trener narodowej reprezentacji Polski, wyjaśniał w wywiadzie dla jednego z dzienników: „Orzełki, które moi piłkarze noszą na piersiach, są częściami jednego wielkiego orła, którego oni wszyscy tworzą. Orzeł na pewno wzleci, tylko od tych małych orzełków zależy, jak wysoko… Każdy dzień zaczynamy od słów: „Jeszcze Polska nie zginęła”… Wspólnie z Bogusławem Wołoszańskim przygotowałem trening motywacyjny. Odwołuje się on do naszej historii. Pokażę, że Polska przez wieki była brzydkim kaczątkiem Europy, że najeźdźcy łupili nasz kraj i dzielili według swoich korzyści i potrzeb… Na mistrzostwach świata też, tak naprawdę, nikt nas nie potrzebuje i nikt na nas nie czeka. Już podzielono naszą skórę. Ale my tym razem nie damy się łatwo złupić”.

Nie jest obecnie ekstrawagancją teza, wedle której kluczową rolę w ukształtowaniu się argentyńskiego narodu odegrała rywalizacja futbolowa z sąsiadami z Brazylii oraz Urugwaju. Antropolog Roberto da Matta przekonuje nawet do czegoś więcej: jego zdaniem futbol – obok karnawału i wierzeń ludowych – bezwzględnie należy do fundamentów tożsamości narodowych Latynoamerykanów. Samobójstwa kibiców, pompatyczny pogrzeb wirtuoza Garrinchy czy święte wojny pomiędzy krajami rywalizującymi na boisku mają być tego namacalnymi dowodami. Ilu mieszkańców latynoskich dzielnic nędzy wiedziałoby w ogóle, że są Meksykanami albo Brazylijczykami, gdyby nie futbol?

W wykazaniu sprzężenia zwrotnego między narodową przynależnością a futbolem nie trzeba rzecz jasna sięgać do przykładów zamorskich. Serbski etnolog Ivan Čolović pisał: „Historię rozpadu Jugosławii, w szaleństwie nienawiści i wojny, ku sławie bogów nacjonalizmu, można przedstawić także jako opowieść o ewolucji przemocy w jugosłowiańskim sporcie, zwłaszcza wśród piłkarskich kibiców chuliganów”. Już od lat 70. XX w. mecze między drużynami z Chorwacji i Serbii traktowano jako kolejne bitwy w wielkiej wojnie „zgniłego zachodu” z „zacofanym Bizancjum”, jak określali się wzajemnie serbscy i chorwaccy ideologowie. Wierność klubowym barwom równała się już wówczas z przywiązaniem do idei narodowej niepodległości (oczywiście w granicach wielkiej Serbii, wielkiej Chorwacji, wielkiej Albanii, wielkiej Bułgarii itd.; Bałkany są na pewno zbyt małe na pomieszczenie wszystkich tych wielkości). To właśnie kibice Hajduka Split, Crvenej Zvezdy Belgrad lub Vardaru Skopje po raz pierwszy wznieśli hasła rozpadu jugosłowiańskiej federacji. Warto też dodać, że to ci sami kibice nader chętnie zasilali potem walczące armie i rozmaite oddziały paramilitarne, a nienawiść stadionowych chuliganów stała się dla nowo powstających państw bardzo cennym kapitałem nienawiści.

Przytoczone wyżej przykłady uzmysłowiły, jak sądzę, to, w jaki sposób kultura popularna i banalna codzienność efektywnie tkają poczucie narodowej przynależności. Dzięki temu, że potoczność jest drugą naturą, na wystawę prezentującą historię Szkocji trafiły zgodnie nagrania meczów Celtic Glasgow, samochód Mini Morris oraz jedzenie na wynos, a na bliźniaczej ekspozycji mającej ukazać ducha angielskości znalazły się: kurczak tikka masala, kalosze i Brytyjskie Lwy, czyli najlepsi gracze rugby. Jak widać, w skład obu narodowych ekspozycji weszły elementy kuchni, tego, co można by nazwać narodowym zestawem kulinarnym. Stało się tak nie bez uzasadnionego powodu. Otóż wraz z kształtowaniem się świadomości narodowej ustalano (a raczej wynajdywano) również kanon tego, co zyskało miano kuchni narodowej.

Konsumenci wartości narodowych

W XIX w. ukształtował się kanon kuchni narodowej Polaków. Zabory zdawały się co prawda kresem kulinarnych uciech. Z upadkiem powstania listopadowego, rozwianiem się złudzeń tyczących odzyskania suwerenności, rosnącym uciskiem zaborców i przymusową migracją zrodziła się potrzeba zdefiniowania na nowo kształtu kultury narodowej. Tutaj najistotniejsze jest to, że w jej skład miały wejść także tradycje kulinarne, dotąd raczej lekceważone. Ważną rolę w tej promocji kulinariów i ich kulturowej wagi odegrała literatura. Przypomnijmy obecność słynnego przepisu na bigos w „Panu Tadeuszu”: „W słowach wydać trudno/ Bigosu smak prawdziwy, kolor i woń cudną”, ale także Mickiewiczowskie wspomnienie kawy, piwnej polewki podawanej na śniadanie, chłodnika, zrazów. W tym samym porządku kulinarnej nostalgii mieszczą się licznie wydawane pamiętniki, emigracyjne listy rodaków pełne zapamiętanych z przeszłości smaków i tęskne wizje malarzy (choćby „Wigilia na Syberii” Jacka Malczewskiego). Przekaz tych tekstów przekonywał, że tradycję narodową można zachowywać nie tylko na polu walki, ale także w kuchni i przy stole, że wierność „narodowemu pamiątek kościołowi” oznacza też konkretne wybory kulinarne. Poczesne miejsce zajęły w nim potrawy świąteczne, zwłaszcza bożonarodzeniowe oraz wielkanocne. Okazało się, że emigranci i zesłańcy tęsknili nie tylko za widokiem wierzb, ale i za smakiem popularnych pierogów, barszczu, bigosu i mazurków, które podniesiono do rangi wartości narodowych.

Dopowiedzmy od razu, że bardzo podobny proces miał miejsce również w innych krajach Europy, w których powstawanie kuchni narodowej było ściśle związane z wyłanianiem się nowoczesnej świadomości narodowej. W ten sposób węgierski gulasz stał się na początku XIX w. samoidentyfikacyjnym znakiem Madziarów, kiedy to opozycja występująca przeciw dworowi w Wiedniu właśnie za pośrednictwem tego kulinarnego wynalazku pasterzy manifestowała swoją kulturową odrębność. Czeskie knedliki również wywodzą się z warstw ludowych, nie inaczej rzecz przedstawia się w odniesieniu do Słowacji. Uzyskana w 1918 r. niepodległość łaknęła potwierdzenia w etnicznych, niepowtarzalnych symbolach. Jednym z nich stały się bryndzové halušky, pochodzące z karpackiej części Słowacji, z terenów o charakterze zdecydowanie prowincjonalnym, szczycącym się za to niewielkim wpływem elementów obcych, kosmopolitycznych. Te szczypane kluseczki z serem typu bryndza, rzucane na wrzącą wodę, są obecnie traktowane jak fundament narodowej kuchni słowackiej.

Trudno nie przyznać racji austriackiemu eseiście Karlowi-Markusowi Gaussowi, który w wydanym niedawno „Alfabecie europejskim” zdecydowanie obstawał przy tym, że „wszystkie narody rzeczywiście kiedyś zostały wymyślone, nie dotyczy to wyłącznie tylko tych małych, zadziornych, do niedawna zupełnie nieznanych narodów Abchazów czy Czuwaszy, o których istnieniu dowiadujemy się przeważnie dopiero wtedy, gdy w dalekiej wojnie zaczynają głosić swoje narodowe hasła, a których nagłe pojawienie się niejednokrotnie postrzegamy jako historyczny absurd lub barbarzyński separatyzm. Historycznymi wynalazkami są także wielkie narody, liczące po sześćdziesiąt, sto czy dwieście milionów ludzi, które swą promienną, w narodowej historii nigdy niezagrożoną egzystencję same uznają za naturalną i oczywistą, daną przez Boga”.

Rzecz jasna ów wymyślony czy też wynaleziony byt, jakim jest naród, staje się ostatecznie czymś jak najbardziej realnym, mającym potężny wpływ na historię i życie ludzi. Wpływ ten jest tym silniejszy, im bardziej myśleniu w kategoriach narodowych bliżej do bycia naszą drugą naturą. W obliczu przytoczonych wyżej argumentów można zawyrokować, że dopóki będziemy świętować narodowe rocznice, dopóki będziemy hołdować spiżowym herosom, czytać codzienne gazety, śledzić prognozy pogody, kibicować naszej drużynie albo naszym mistrzom, tęsknić do konkretnego, ojczystego krajobrazu, wywyższać swojskie smaki i potrawy, upajać się brzmieniem rodzimej muzyki – dopóty naród będzie tym typem tożsamości i odniesienia, od którego uwolnić się nie sposób. Nie jest to konstatacja wyłącznie krzepiąca.

Waldemar Kuligowski

Autor jest antropologiem kultury w Zakładzie Studiów nad Kulturą Współczesną Instytutu Etnologii i Antropologii Kulturowej UAM w Poznaniu.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Tradycje polskiego nacjonalizmu
Tradycyjne metody nauczania w medycynie 2
Tradycyjne polskie posiłki
Tradycyjne źródła wiedzy turystycznej
Bitcoin tradycyjny portfel
Brubaker, R Nacjonalizm inaczej Struktura narodowa i kwestie narodowe w nowej Europie rozdz1
Metamorfozy - opracowanie, DZIENNIKARSKA, Dziennikarstwo, Tradycje kultury europejskiej
Scenariusz Tradycje Wielkanocne
Proza 20-lecia jako tradycja literacka dla powojnia, Polonistyka, 08. Współczesna po 45, OPRACOWANIA
Formy nacjonalizmów wg Heywood
Dzieje Apostolskie - streszczenie, Polonistyka, Tradycje antyczne i biblijne
Tradycja Kościoła na temat jedności i nierozerwalności małżeństwa - doktryna i praktyka, Sem 1, TMR3
MANKAMENTY TRADYCYJNEGO OCENIANIA, dla dzieci, arkusze,kwestionariusze,testy
Manicure tradycyjny
O patriotyzmie i nacjonalizmie
Tradycja semiotyczna

więcej podobnych podstron