621

SB-cy, kapusie, przekręty. Śledztwo Frondy ws. PZPN Niedawno medialną burzę wywołała kwestia rzekomej współpracy legendarnego bramkarza Jana Tomaszewskiego ze Służbą Bezpieczeństwa. Jak wynika z relacji moich informatorów, nie brakowało osób, które mogły wrobić „Człowieka, który zatrzymał Anglię”. Jedną z nich jest Jerzy Staroń, ważna postać w Polskim Związku Piłki Nożnej. Specjalnie dla portalu Fronda.pl kulisy sprawy ujawniają Jan Tomaszewski, Ryszard Adamus i Dariusz Loranty – pisze Aleksander Majewski. Sprawa popularnego "Tomka" to kolejny przykład próby skompromitowania człowieka, który odważył się myśleć inaczej, niż wierchuszka PZPN. Okazuje się, że w środowisku piłkarskim można spotkać ludzi, specjalizujących się w tego typu zagrywkach. Co najbardziej szokujące, nikogo to nie dziwi, a sami "specjaliści" - mimo niechlubnej przeszłości - zajmują kluczowe stanowiska w związku. Jednym z nich jest wspomniany Staroń.

Kim jest Jerzy Staroń? Dariusz Loranty, wieloletni pracownik operacyjny Komendy Stołecznej, a obecnie mediator sądowy, zdecydował się poinformować mnie o swoich przypuszczeniach, co do przeszłości Jerzego Staronia. Loranty podważa powszechną pogłoskę o Staroniu, jako tajnym współpracowniku Służby Bezpieczeństwa, choć nie zaprzecza związkom Staronia z bezpieką. Zdaniem wieloletniego gliniarza, bardziej wiarygodna wydawałaby się kwestia pozostawania Staronia na niejawnym etacie kadrowego oficera SB. Swoje przypuszczenia opiera w dużej mierze na swoich rozmowach z działaczem. W czasach, gdy Loranty był doradcą prezesa zarządu Piłkarskiej Ligi Polskiej do spraw bezpieczeństwa imprez masowych, Staroń zajmował stanowisko dyrektora wykonawczego PLP. Gdy dowiedział się, że mój informator był policjantem, natychmiast podchwycił temat. – Od początku wydał mi się dziwny. Używał określeń charakterystycznych dla osoby zorientowanej: psiarnia, fabryka, itp. Powiedziałem, że pracowałem w policji, otworzył się i zaczął opowiadać o swojej przeszłości. Gdy dowiedział się, że należę do „solidaruchów” skończyła się życzliwość – śmieje się Loranty. Jan Tomaszewski w drugiej połowie lat 80 był konsultantem trenera Andrzej Strejlaua ds. szkolenia bramkarzy. Mój rozmówca przypomina, że Staroń był w tamtym okresie zaangażowany w sprawy polskiego futbolu, a raczej jego obrzeży. Jeszcze za czasów kadencji Wojciecha Łazarka był kierownikiem kadry. Jak mówi Loranty, Jerzy Staroń zajmował się głównie sprawami wyjazdów kadry. Jego ówczesna działalność poszła w niepamięć. Są jednak i tacy, którzy pamiętają jego nieudolność. „Ocalić od zapomnienia trzeba jeszcze jedną postać z teamu „Baryły” – kierownika reprezentacji Jerzego Staronia o interesującej, wymyślonej przez redaktora Atlasa ksywie „Wozidupa”. Facet nic nie potrafił i nic nie robił, za to gorliwie wypełniał rolę tajnego współpracownika Służby Bezpieczeństwa. Ilości donosów stworzonych przez tę kreaturę nikt nie jest w stanie dziś zliczyć. Zdaje się, że do tej pory osobnik ów kręci się gdzieś na poboczach polskiego futbolu i jest to fakt przerażający” – pisze publicysta portalu FutbolNet.pl Leszek Lechoń. „Jest to fakt przerażający…” Istotnie, zatrważać może fakt, że osoba, co do której wiarygodności wiele osób ma zastrzeżenia, odgrywa pewną rolę w polskim futbolu i to wcale nie na jego „poboczach”. Staroń zasiada obecnie w Komisji ds. Licencji Klubowych I ligi (organ liczy zaledwie siedem osób). Zanim na dobre zajął się futbolem był rzecznikiem prasowym instytucji poprzedzających dzisiejsze ministerstwo sportu - Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki i Głównego Komitetu Sportu. W pierwszej połowie lat 80. został oddelegowany na stanowisko kierownika warszawskiego oddziału katowickiego "Sportu". - Dziennikarze sportowi mieli z nim masę problemów, ale też i uciechy, gdy zachęcał ich do pójścia w swoje ślady i publikowania w tygodniku "Rzeczywistość" - wszyscy mniej więcej wiedzą, co to za szmatławiec. Głównymi cechami charakteryzującymi Staronia był brak kompetencji i na dodatek lenistwo. W 1986 roku został kierownikiem kadry piłkarskiej, której trenerem był Wojciech Łazarek, prosty niewiele rozumiejący ze świata chłopina - również nienadający się na swoją funkcję. W reprezentacji Staroń także nie wypełniał swoich obowiązków, wszystkie formalności podczas zagranicznych wyjazdów wypełniał rzeczywisty kierownik p. Gołębiowski. Redaktor Staroń natomiast perfekcyjnie intrygował i podburzał Łazarka przeciw dziennikarzom, wmawiając mu, że to oni są winni słabych wyników kadry. W Bydgoszczy doszło nawet do ostateczności i Łazarek wyprowadzony z równowagi powiedział do żurnalistów: „Żeby wam wszystkim, k…a, dzieci wyzdychały” – mówi publicysta FutbolNet. – Działalność Staronia mogłaby być tematem zwykłej opowieści o jeszcze jednym nieudaczniku, jakich zawsze było pełno w środowisku piłkarskim, gdyby nie jego prawdziwe zajęcie i drugi etat. Wszędzie wykonywał zlecone przez nią zadania. Donosił na wszystkich i o wszystkim. Po 1989 roku Staroń działał przy boku Piotra Buechnera, bogatego i wpływowego biznesmena. - Zajmował się raczej okołopiłkarską działalnością, różnymi dziwnymi interesami, o których wolałbym nie mówić. Był zresztą ścigany i chyba nawet wyjechał z Polski – mówi mój rozmówca. Tomasz Jagodziński w jednej ze swoich książek twierdzi, że chodziły plotki, według których Staroń posiadał „kwity” na Buechnera. W następnych latach znów znalazł się w resorcie kultury fizycznej i turystyki u boku ministrów Stefana Paszczyka i Jacka Dębskiego. - U tego drugiego w czasie słynnej polskiej wojny futbolowej w 1998 roku, przybył do siedziby PZPN wraz z kuratorem Wiesławem Pakocą, by objąć nadzór nad związkiem, którego władze zostały zawieszone przez ministra Dębskiego. Uczestnictwo w tym pana Staronia było niebywałym skandalem i kompromitacją całego ówczesnego rządu AWS, choć oprócz red. Romana Hurkowskiego nikt tego chyba nie wykrył. Staroń kręcił się jeszcze koło reprezentacji polskiej aktorów i zdaje się koło "Orłów Górskiego" – twierdzi mój informator. Dariusz Loranty wspomina, że również i jemu Lechoń potrafił zaszkodzić. – Gdy skończyłem moją pracę doradcy zarządu PLP, poprosiłem o zaświadczenie. Staroń stwierdził, że nie znaleziono żadnych efektów mojej działalności! To brednie. Jako przykład wystarczy podać moje interwencje u Rzecznika Praw Obywatelskich śp. prof. Janusza Kochanowskiego – mówi były policjant. – W czasie mojej pracy wymyśliłem projekt "Trener - Wychowawca". Jednym z jego celów było oddziaływanie na kibiców z tzw. żylety. Według programu najbardziej doświadczony i ulubiony zawodnik miał współpracować z kibicami i to tymi najgorszymi. Dlatego właśnie spotkałem się z Rzecznikiem Praw Obywatelskich i stowarzyszeniem kibiców, którzy poinformowali prof. Kochanowskiego o miejskiej dotacji dla Legii, jako zapłaty dla TVN-u. Ja natomiast zgłosiłem, że w planowanej ustawie o imprezach znajdują się zapisy niezgodne z konstytucją, m.in.: system orzekania kar przez właścicieli klubów, niedający prawa do odwołania się do sądów powszechnych czy brak przejrzystego katalogu czynów niedozwolonych. Moje propozycje były dla wielu osób szokujące – tłumaczy Loranty. Nie tylko Loranty stał się ofiarą działań Jerzego Staronia. Ryszard Adamus, były prezes Piłkarskiej Ligi Polskiej i były członek zarządu PZPN, mówi bez ogródek, że Staroń zniszczył mu życie. – To wyjątkowa szuja, na 99 proc. miał związki ze służbami. Maczał palce przy usunięciu mnie z PZPN, bo chciałem go zwolnić. Nie działo się zupełnie nic, a Staroń pobierał pensję w wysokości 10 tys. zł, jego syn w wysokości 2 tys. zł za robienie strony internetowej, której nie było, taką samą kwotę pobierała księgowa. To wszystko kosztowało ok. 20 tys. zł, a było martwym tworem. Staroń nie umiał posługiwać się komputerem czy wysłać sms-ów. Zupełnie nie nadawał się do tej roboty i poczuł się zagrożony i stąd ta afera, że wydałem bez zgody zarządu 80 tys. zł, a przecież to wszystko poszło na wyposażenie biura, na co mam faktury! – tłumaczy Adamus. – Natomiast Staroń zachował stanowisko, pensje i wszystkie przywileje. Jest tam hołubiony, bo to stary UB-ek od montowania papierów, w zależności od potrzeby. Miałem sprawę sądową o zniesławienie Staronia, bo użyłem określeń „mafia”, itp. Sprawa o określenie „mafia” dalej się ciągnie, ale gdy na każdej rozprawie mówię „były pracownik Służby Bezpieczeństwa Jerzy Staroń” albo „były UB-ek Jerzy Staroń”, to już mnie nie pozywa. A bardzo bym chciał – śmieje się Ryszard Adamus. Były prezes PLP potwierdza pogłoski o pracy Staronia na tajnym etacie w SB. – Był kierownikiem reprezentacji z ramienia Służby Bezpieczeństwa. Wszystkim montował papiery współpracowników Służby Bezpieczeństwa. Przecież Strejlau i kilku znanych piłkarzy miało takie papiery! - mówi Adamus. Co ciekawe, działalność Staronia w środowisku piłkarskim nie stanowi żadnego novum. – Jego przeszłość była ogólnie znana. Piłkarze wiedzieli, trenerzy wiedzieli, działacze również. Powszechnie miał opinię „kapusia”. Dlatego wiele osób nie chciało z nim współpracować, a znajomość z tym panem była uważana za „obciach”. – mówi stały współpracownik FutbolNet.pl. Według publicysty to właśnie Staroń mógł stać za rzekomym zarejestrowaniem Tomaszewskiego, jako konsultanta, choć podkreśla, że równie dobrze mogło to zrobić wiele innych osób związanych z SB, które kręciły się w piłkarskim światku. – Tomaszewskiemu przez całe życie buzia się nie zamykała. Jeżeli przysiedli się do niego jacyś oficerowie SB, którzy chcieli go zwerbować, to prawdopodobnie z nimi gadał. Jak z każdym. Ale na pewno nie miał na celu donoszenia. To, co mógł powiedzieć esbekom, mógł szczerze powiedzieć każdej innej osobie. Taki ma charakter: nie umie trzymać buzi na kłódkę. Prawdopodobnie tak było i w tym przypadku. Ale nie wierzę w to, że Tomaszewski mógł pisać donosy, być tajnym współpracownikiem. To nie ten typ człowieka i psychologicznie w ogóle do niego nie pasuje – mówi publicysta. Zdaniem mojego rozmówcy, właśnie to mogło stwarzać pole do popisu dla Staronia, który umiał „podejść całe środowisko”. – Nie jestem w stanie udowodnić, że miał tajny etat w SB, ale z całą pewnością pisał donosy. Pisał ich bardzo, bardzo dużo. Wręcz nałogowo. Facet, który na niczym się nie znał, zero kompetencji, zwłaszcza w sprawach piłki, a w świecie piłki był jedynie z nadania Służby Bezpieczeństwa. To był zwykły ordynarny kapuś. Raporty, które pisał są faktem – mówi współpracownik FutbolNet.

Donosiciel szefem Komisji Rewizyjnej PZPN Na moje pytanie o obecną działalność Jerzego Staronia, który odpowiada za przyznawanie licencji klubom z I ligi, znajomy Romana Hurkowskiego odpowiada kolejnymi przykładami: - Przewodniczącym Komisji Rewizyjnej w PZPN i najbliższym współpracownikiem Przewodniczącego Kolegium Sędziów jest Janusz Hańderek, który sam przyznał się, że donosił na opozycjonistów. Jako dziennikarz pisał na nich donosy, a dziś jest na piedestale w PZPN i zajmuje bardzo ważne i odpowiedzialne stanowisko? – nie kryje swojego oburzenia publicysta. Gdy w rozmowie z Janem Tomaszewskim podałem nazwisko Janusza Hańderka, były piłkarz nie był zaskoczony. - Tak jak Pan słyszałem, że donosił i był tajnym współpracownikiem. Gdy zostałem szefem Komisji Etyki przy PZPN, udałem się na obrady Zarządu PZPN i zażądałem jego dymisji, bo był szefem sędziów. Powiedziałem: „Panie Prezesie, nie podejrzewam Pana o korupcję, ale jest Pan kapitanem drużyny, w której korupcja zaistniała i - moim zdaniem - powinien Pan oddać opaskę kapitana”. Został zdymisjonowany, ale zasiadł w zarządzie PZPN, zupełnie tak, jakby nic się nie stało. Teraz p. Hańderek jest szefem Komisji Rewizyjnej, która weryfikuje działalność PZPN-u i czuwa nad prawidłowością działania. I tu przykład: podczas meczu Polonia Warszawa – Górnik Zabrze sędzia popełnił potworny błąd, nie zauważył ręki piłkarza Górnika. Obserwatorem sędziowskim z ramienia PZPN był właśnie Hańderek! Jak szef Komisji Rewizyjnej może być obserwatorem? To nie trzyma się kupy! – nie kryje oburzenia „Człowiek, który zatrzymał Anglię”. - Sprawdzają się moje słowa, że PZPN jest przyczółkiem komuny, w którym agent siedzi na tajnym współpracowniku i jeszcze jakimś wywiadowcy, jeden na drugim. Na 100-kilkunastu ludzi na Walnym Zgromadzeniu PZPN, aż 60 było tajnymi współpracownikami SB. Ponieważ nie zrobiono dekomunizacji, jeden na drugiego ma haka i tak to wszystko się trzyma. Po prostu urządzili sobie państwo w państwie! Afera goni aferę, a wszystko zamiatane jest pod dywan. Dlaczego? Bo mają na siebie nawzajem haki! Gdy byłem szefem Komisji Etyki, spotykałem się z wrocławskimi prokuratorami i powiedzieli mi, że 90 proc. meczów było ustawianych. Michał Listkiewicz mówił, że przecież w każdym środowisku może trafić się czarna owca. Wówczas powiedziałem do niego: „Michał, jestem po rozmowach z prokuratorami, to nie jest czas na pojedyncze czarne owce. Niebawem będzie tu stado baranów! Baranów, zarażonych korupcyjną chorobą”. Do dziś zostało zatrzymanych ok. 400 osób, a 100 osób zostało świadkami koronnymi – mówi Tomaszewski. Stały współpracownik portalu FutbolNet.pl podaje mi również przykład Mariana Rapy, który jest szefem lubelskiego okręgu PZPN, a przez wiele lat był etatowym oficerem SB. To właśnie on zeznawał na procesie lustracyjnym Zyty Gilowskiej. – Był „oficerem prowadzącym” pani profesor, a obecnie zajmuje ważne stanowisko w PZPN. A przecież był to regularny esbek, a nie tylko współpracownik! – mówi współpracownik FutbolNet. Na stronie lubelskiego PZPN-u informacja o tym, kto kieruje związkiem jest nieco ukryta. Aby zobaczyć skład zarządu, trzeba kliknąć zakładkę „Kontakt”, a dopiero później (niewidoczny dotychczas) odnośnik do pliku PDF. Zupełnie inaczej jest w przypadku pozostałych funkcji w tym okręgu. Czyżby działacze chcieli zamieść ten fakt pod dywan i nie afiszować się nazwiskami swoich lokalnych liderów? Wobec podanych przykładów, które wydają się wręcz niewiarygodne, do rangi największego problemu urasta sprawa rzekomego udzielania przez Jana Tomaszewskiego konsultacji SB. Czyżby kogoś zaczęła już irytować ciągła krytyka poczynań Polskiego Związku Piłki Nożnej przez świeżo upieczonego posła? Moi rozmówcy nie mają wątpliwości.

Afera goni aferę Sam zainteresowany postrzega sprawę trochę inaczej. Uważa, że przyczyną mogło być ujawnienie przez niego afer w polskim futbolu i podjęcie działalności politycznej. - W sytuacji, gdy jestem w Sejmie i nie odpuszczę, co więcej, będę przekonywał innych parlamentarzystów do podjęcia działań w celu wyjaśnienia wielomiliardowych przekrętów, może się to komuś nie podobać. – mówi Jan Tomaszewski. - Podam Panu przykłady: stadion w Charkowie kosztuje 50 mln euro, stadion w Hoffenheim – 60 mln, a gdański bubel kosztuje nad – podatników – 200 mln! Albo stadion w Doniecku, podobny gabarytowo do naszego Stadionu Narodowego, kosztował 80 mln euro, a nasz – ponad 500 mln. To wszystko trzeba wyjaśnić! Mam nadzieję, że powstanie komisja sejmowa, spec-komisja, która wyjaśni te wydarzenia. Bo jeżeli jesteśmy w kryzysie, w ciągu 3 lat przeciętna pensja w budżetówce wzrosła o 9 proc., a przeciętna pensja pracowników spółki, budującej stadion aż o 261 proc., to coś jest na rzeczy. – tłumaczy Tomaszewski. Podaje również inne przykłady: - W kwietniu tego roku, spółka Euro 2012, która buduje stadion we Wrocławiu, nagrodziła budowniczych tego stadionu nagrodą w wysokości 25 mln złotych, za wprowadzone innowacje, a są opóźnienia! Albo sprawa Stadionu Narodowego i umowy podpisanej między Mirosławem Drzewieckim i przedstawicielami spółki z wykonawcą. Każdy dzień opóźnienia miał kosztować milion złotych. Póki, co Stadion Narodowy nie jest oddany do użytku i gdzie jest ten milion dziennie? Wszystko należy zbadać. Przecież to nasze budżetowe pieniądze! – mówi były piłkarz. Tomaszewski zwraca uwagę, że Staroń nie był jedyną „podejrzaną” osobą, która kręciła się w środowisku piłkarskim. - Zawsze zdawałem sobie sprawę, że PZPN jest agendą służb specjalnych. Nikt tego nie ukrywał. Przecież na Mistrzostwach Świata pojechali z nami pułkownicy, osoby będące kimś w rodzaju „ochroniarzy”, którzy nie kryli się ze swoimi powiązaniami – tłumaczy popularny „Tomek”. - W latach 70., kiedy PZPN był bardzo reprezentatywny, bo nasza piłka odnosiła sukcesy, wyjeżdżaliśmy z p. Kazimierzem Górskim choćby do USA na spotkania z Polonią i dla nikogo nie było tajemnicą, że w środowisku kręcą się „cichociemni”. Później dowiedziałem się, że na Mistrzostwach Świata w ’74 r. sami zawodnicy byli „wtyczkami”. O ile się nie mylę, sprawa dotyczyła piłkarzy Wisły Kraków. Nie interesuje mnie to, ja pozostałem sobą. Gdy wybuchła cała afera wokół mojej osoby, sądziłem, że ktoś zarzuca mi bycie tajnym współpracownikiem, etc. Tymczasem wszyscy mówili o tym, że byłem „konsultantem”. Z tym, że konsultantem medialnym, to byłem od meczu na Wembley. Wypowiadałem się w mediach, pisałem felietony, udzielałem wywiadów, więc ktoś mógł uznać to za „źródło informacji” i – aby się popisać – zrobić mnie swoim „konsultantem” – śmieje się „Człowiek, który zatrzymał Anglię”. Legendarny bramkarz tłumaczy mi, że nawet nie miał żadnego interesu w tym, żeby zostawać „konsultantem SB” w 1986 r., „skoro gołym okiem było widać, że komuna się wali”. - To jakiś idiotyzm! Podobno nie ma żadnego mojego podpisu, żadnej mojej teczki, a fałszywka, którą opublikował „Newsweek” krążyła od kilku miesięcy i tylko czekała na to, aż jakiś zawistny dziennikarz da się na to złapać. Wyciągnięto ją, żeby obniżyć moją wiarygodność. Mają pecha, bo dokument okazał się lipny, a „Newsweek” już sam nie wie, co ma zrobić. Ośmieszyli się – mówi Tomaszewski. Temat nieprawidłowości i skandali w Polskim Związku Piłki Nożnej jest przysłowiową studnią bez dna. Ks. Stanisław Bodzowski mawiał, że "nie ma przypadków są tylko znaki". Czyżby sprawa Orzełka na reprezentacyjnych koszulkach była właśnie takim znakiem? Aleksander Majewski

Repolonizacja banków

1. Coraz częściej pojawiają się publikacje nawołujące Skarb Państwa do udziału w procesach sprzedawania przez zagraniczne banki swoich spółek- córek w Polsce. Ba w tej sprawie głos zabrał także Prezes Narodowego Banku Polskiego Marek Belka twierdząc, że bank centralny jest gotów wziąć udział w tego rodzaju operacjach. Wręcz entuzjastycznie o takich pomysłach wypowiadają się Prezesi PZU S.A i PKO BP. S.A., przypominając, że obydwie firmy kilkanaście miesięcy temu, złożyły ofertę na zakup Banku Zachodniego WBK od Irlandczyków, choć ostatecznie ten wyścig przegrały z hiszpańskim bankiem Santander. Co się takiego stało, że sporo bankowców i ekonomistów, który przez lata twierdzili, że tylko wyprzedaż banków w Polsce i to zagranicznym inwestorom, pozwoli na ich przetrwanie, teraz tak nagle zmieniło zdanie? Chyba gwałtowność i rozmiary kryzysu w sektorze finansowym krajów strefy euro, który może przełożyć się na sektor bankowy, a w konsekwencji i sferę realną w całej UE. Wygląda, więc na to, że nawet najwięksi zwolennicy obecności zagranicznych banków w Polsce, teraz uważają, że w nieuchronnie zbliżającym się kryzysie banki te będą ograniczały akcję kredytową swoich spółek- córek, a nawet sugerują drenaż środków finansowych z tych banków do krajów macierzystych. W tej sytuacji łatwo sobie wyobrazić, jakie skutki dla polskiej gospodarki mogą mieć tego rodzaju operacje zagranicznych właścicieli banków w Polsce. Brak możliwości kredytowania działalności gospodarczej będzie skutkował, spowolnieniem wzrostu PKB, a być może nawet jego spadkiem

2. Należy w tym miejscu przypomnieć, że lata 90-te to masowa wyprzedaż polskich banków, wtedy uzasadniana nie tylko koniecznością zapewnienia dodatkowych dochodów budżetowych, ale przede wszystkim sprowadzaniem do naszego systemu bankowego znaczącego wsparcia kapitałowego. Za nieduże jak na zachodnie warunki pieniądze, inwestorzy z Europy i USA wykupili największe banki w Polsce, tak że w rękach państwa pozostał tylko bank PKO BP S.A. Bank Ochrony Środowiska i Bank Pocztowy i Bank Gospodarstwa Krajowego (ten ostatni nie prowadzi jednak działalności detalicznej), które stanowią niewiele ponad 20% sektora bankowego. A więc ponad 70 % to banki zagraniczne.

3. Od kilkunastu miesięcy wiemy, że zagraniczne spółki -matki przystąpiły do wyprzedaży aktywów w Polsce. Wynika to z konieczności uzupełnienia wymogów kapitałowych ich samych do lipca 2012 roku i to aż o kwotę 23 mld euro. Pierwszy był irlandzki właściciel banku BZ WBK, ale nabywcą ostatecznie został hiszpański bank Santander, choć do zakupu stanęli jak już pisałem także polski PKO BP i PZU S.A Teraz trwa już procedura sprzedaży banku Millenium, którego właścicielem jest Banco Cmercial Portugues i Kredyt Banku, którego właścicielem jest belgijski KBC. Mimo sporej ilości chętnych przynajmniej w momencie ogłoszenia sprzedaży, teraz szeregi chętnych się przerzedziły, a mówiąc precyzyjniej są to już pojedynczy kupcy. Coraz głośniej mówi się, że włoski UniCredit w najbliższym czasie ogłosi zamiar sprzedaży Pekao S.A., bo potrzebuje aż 7,4 mld euro na dokapitalizowanie, a jego aktywa w Polsce to przynajmniej 5,5 mld euro. Możliwe są także wyprzedaże Raiffeisen Banku, BRE Banku przez niemieckie banki i powtórnie BZWBK, bo tym razem jego hiszpański właściciel Santander musi zwiększyć swoje kapitały aż o 6,5 mld euro.

4. Repolonizacja banków ma jednak sens pod warunkiem, że nasze firmy sektora finansowego i NBP nie będą nabywały „wydmuszek bankowych”, których właścicielami są zagraniczne banki. Takie obawy można mieć, mimo tego, że Komisja Nadzoru Bankowego swoimi wcześniejszymi rekomendacjami, a teraz stanowczymi komunikatami adresowanymi do banków, sprawia wrażenie panowania nad wypływem kapitałów z banków w Polsce do ich zagranicznych właścicieli. Te obawy potwierdzają (wprawdzie rzadko publikowane) dane pokazujące udział procentowy banków zagranicznych w aktywach (akcji kredytowej) i depozytach sektora bankowego w Polsce. Na przykład dla włoskiego Unicredit ten udział w depozytach jest ponad 2 pkt. procentowy wyższy niż udział w kredytach, a to oznacza, że miliardy złotych depozytów Pekao S.A. wspiera akcje kredytową tego banku, ale poza naszymi granicami. Być może zagraniczne spółki-córki przyciśnięte do muru w swoich macierzystych krajach będą pozbywały się swoich aktywów w Polsce za „nieduże pieniądze”, ale wcześniej muszą być one dokładnie prześwietlone. Żebyśmy byli pewni, że i tym razem polscy podatnicy nie składają się na pomyślność zarządów i akcjonariuszy zagranicznych banków

Zbigniew Kuźmiuk

Kto tak naprawdę będzie rządził w ministerstwie pracy? Tusk z Bieleckim. Dlatego wycięli Fedak Donald Tusk nie zgodził się na to by w ministerstwie pracy pozostała Jolanta Fedak. Dla większości obserwatorów było jasne, że chodzi nie tylko o pogłębiający się konflikt między nią a Michałem Bonim, a również o inne spojrzenie na działania resortu pracy niż miał premier. Ludowcy szukali, więc nowego kandydata. I nagle zaskoczenie. Wybrali młodego, nieznanego szerszej publiczności Władysława Kosiniaka–Kamysza. A do mediów poszła informacja, ze względu na swój wiek nowy minister skupi się na problemie młodych na rynku pracy. Czyżby? Co prawda z nieoficjalnie mówi się o tym, że PSL przygotował projekt, który będzie „zachęcał” pracodawców do zatrudniania nowych pracowników na etat. A dokładniej nałoży na nich większe obciążenia finansowe, gdy będą najmowali ludzi na umowę o dzieło. Ale i tak w ministerstwie pracy sam pan minister może mieć mało do powiedzenia. Bo z kuluarów słychać, że premier naciskał, aby ktoś mało doświadczony objął resort. Podobno zgodził się dopiero po kilku innych na kandydaturę Kosinika-Kamysza. Donald Tusk, bowiem razem z Janem Krzysztofem Bieleckim mają już swój plan, jaki chcieliby realizować w ministerstwie pracy. Wygląda na to, że faktycznie ludowcy otrzymali nie trzy, a dwa resorty. Joanna Miziołek

Wołanie z szamba Poseł Robert Biedroń, wbrew twierdzeniom jego medialnych obrońców, jest postacią śmiechu wartą. Bez względu na to, czy mówi o rzeczach znajdujących się poniżej, czy powyżej pasa. Osobiście uważam nawet, że śmieszniejszy jest w tym drugim wypadku. Pewność, co do tego powziąłem już kilka lat temu, w wartych przypomnienia okolicznościach. Otóż brytyjski "The Guardian" - pismo lewicowe, ale uważane za poważne - odpalił sensację, że z Polski masowo uciekają przed prześladowaniami homoseksualiści; na przykład na samych tylko Wyspach Brytyjskich schroniło ich się w ostatnich miesiącach około stu tysięcy. "Nius" poszedł po światowych agencjach, wielokrotnie cytowany i komentowany z powołaniem się na artykuł "Guardiana". Koledzy z redakcji zadzwonili, więc do angielskiej gazety z pytaniem, skąd wytrzasnęła te informacje, a tam poinformowano ich, że od Roberta Biedronia. Zapytali, więc z kolei Biedronia. A ten wyjaśnił, że sam to sobie, jak to mówią w starym żydowskim kawale, "wykombinował". No, bo tak: do Wielkiej Brytanii wyjechało około miliona Polaków, to fakt znany i bezsporny. Jego, Biedronia, zdaniem, homoseksualiści stanowią 10 proc. każdej populacji, więc w tym milionie musiało być ich sto tysięcy. No, a jeśli tylu homoseksualistów wyjechało z Polski, to przecież oczywiste, że powodem musiała być spotykająca ich tu dyskryminacja.

Tyle na temat pana Biedronia.

A teraz raz jeszcze o tak zwanym "Porozumieniu 11 listopada", czyli skupionym wokół "Gazety Wyborczej", "Krytyki Politycznej" i tzw. Antify pospolitym ruszeniu stawiającym sobie za cel zablokowanie Marszu Niepodległości - zbierającym kilkadziesiąt mniej lub bardziej groteskowych organizacji, w tym grupę pod dźwięczną nazwą "Samba z szamba". Owo porozumienie sprowadziło do Polski nie tylko "antyfaszystów" z Niemiec, ale też jakąś - nie da się nie użyć tego słowa - idiotkę z Danii, która na ichniej konferencji prasowej opowiadała do kamer podnieconym głosem, że ulicami Warszawy przemaszerowało osiem tysięcy nazistów, i że wszystko, co lewactwo zrobiło dla popsucia Polakom Święta Niepodległości jest usprawiedliwione, bo naziści zamordowali w Polsce w ostatnich latach kilkadziesiąt osób. Oczywiście porażone politpoprawnością wiodące media nie odważyły się idiotki spytać, skąd wzięła te wstrząsające informacje o zbrodniach polskich nazistów. Morderstwo to w końcu rzecz poważna, i podejrzenie zbrodni wymaga zawsze śledztwa z urzędu. Gdzie, kiedy, która jednostka policji prowadziła postępowania, która prokuratura je nadzorowała? Skąd, w ogóle, na litość Boską, takie szokujące dane, i jak to się stało, że tyle zbrodni zupełnie umknęło jak dotąd uwadze polskich władz i mediów? Otóż dane o 36 morderstwach dokonanych przez polskich nazistów pochodzą od stowarzyszenia "Nigdy Więcej" (tego właśnie, które importowało na 11 listopada niemieckie bojówki) i sporządzone zostały taką samą metodą, co cytowane na wstępie sensacje pana Biedronia. To znaczy, gdziekolwiek w Polsce zamordowano Cygana, Ormianina czy homoseksualistę, tam śledczy z "Nigdy Więcej" nie tracąc czasu na rozważanie jakichkolwiek innych hipotez - że, na przykład, może była to zbrodnia na tle rabunkowym, zemsta zdradzanej żony, porachunki mafijne czy cokolwiek takiego - uznali, iż przyczyną morderstwa musiała być nienawiść rasowa. No, a skoro zbrodni, jak już ustalono, dokonano z przyczyn nienawiści rasowej, to, kto jej mógł dokonać? Tylko naziści. Proste. I tak oto mamy już ideologiczną podkładkę do rozbijania patriotycznej manifestacji, do usilnego szczucia przeciwko organizatorom Marszu Niepodległości, i do prób zdelegalizowania Romana Dmowskiego oraz jego tradycji, bez silenia się na tłumaczenie, dlaczego ma ona mieć cokolwiek wspólnego z nazizmem. Idiotka z Danii ani niemiecki cymbał - nie można go nazwać inaczej - który za polskich nazistów uznał uczestników parady historycznej w napoleońskich mundurach nas oczywiście nie przekonają, ale brednie, które zaserwowali im tutejsi lewacy powtarzają oni przecież u siebie. Tak oto Polska staje się krajem, w którym tysiące nazistów demonstruje na ulicach przy słabym sprzeciwie sprawiedliwych wśród narodów Niemców, Dunki i garstki rodzimych "europejczyków", starających się wyrwać Polakom ich faszystowskie, biało-czerwone flagi i zamienić je na tęczowe. Oszczerstwo, które "Porozumienie 11 listopada" rzuciło w ten sposób na Polskę, poparte zostało przez tzw. autorytety. W szeregu listów w obronie "Krytyki Politycznej" (jeden by już nie wystarczył, autorytety też podlegają inflacji) ludzie tacy, jak pan Wajda czy pani Holland ręczą, że w Polsce hula nazizm, który trzeba blokować, i że fakty, które są powszechnie znane i udowodnione, wcale nie miały miejsca. Nikt nie ściągał do Polski niemieckich bojówkarzy, bojówkarze ci wcale nie zaatakowali przechodniów z biało-czerwoną flagą i rekonstruktorów, tylko sami zostali niewinnie napadnięci przez policję, a cały ten arsenał, który policja wygarnęła z "Nowego Wspaniałego Świata", podrzucili tam jacyś bliżej niesprecyzowani wrogowie. Najpewniej sama policja, która najwyraźniej pozostaje z nazistami w zmowie. Co tam policja. Z nazistami współpracują też media. I to nie tylko te prawicowe, upubliczniające rażąco sprzeczne z wersją "autorytetów" materiały z oficjalnych stron internetowych "Porozumienia", "Antify" i "Krytyki Politycznej". Współpracuje z nimi także na przykład "Newsweek", który w tygodniu poprzedzającym zamieszki opisał w reportażu "Antifę" dokładnie w duchu "prawicowej nagonki". Ba, nawet "Gazeta Wyborcza", która w relacji z wiecu "Kolorowa Niepodległa" napisała wprost i wyraźnie... zresztą zacytuję, bo może relacja ta już zniknęła ze strony "Stołecznej": "Ok. 13.40 od strony Rotundy nadeszli pierwsi narodowcy. Nie wiedzieli, że Marszałkowską już nie przejdą na plac Konstytucji. Anarchiści rzucili się na nich z grubymi trzonkami po flagach. Młody chłopak został ranny w głowę. Słaniał się na nogach. Zabrała go karetka. W ruch poszły kostki brukowe i butelki... - To miał być protest pokojowy, a widziałem, jak ludzie z zakrytymi twarzami wyciągali kostkę brukową i rzucali nią w narodowców - stwierdził młody chłopak Bartek Luks". Proszę: nawet w "Wyborczej" zalągł się faszysta, który wyraźnie napisał, kto kogo zaatakował. Całe szczęście, że są jeszcze Wajda i Holland, Stańko i Tymański, i inne autorytety, które wiedzą lepiej, jaka powinna być prawda, i jak trzeba, tupną. Mniejsza z faktami. Do licha z tym, że to nie narodowcy wzywali przez wiele miesięcy do "wyp... z Warszawy" działaczy lewicy, tylko odwrotnie. Mniejsza z tym, że mimo usilnego wypatrywania nie udało się w wielotysięcznym tłumie na Marszu, ani nawet poza Marszem, wypatrzyć ani jednego "naziola". Taki drobiazg nie popsuje wcale organizatorom całej hucpy i jej patronom medialnym humoru. Nie było faszystów, ale udało się, obietnicą zadymy z udziałem Niemców, ściągnąć szalikowców - to też może być. Patroni lewackiej zadymy gładko wymienili we wstępniakach "wzbierające brunatne zagrożenie" na "kiboli", i jadą dalej: to przecież coś znaczy, że kibole pojawili się na prawicowym marszu! A gdyby, co, dyżurny Wajda i inni podpisywacze zawsze gotowi nam wmówić, że było nie tak, jak było, tylko tak, jak powinno być. A jeśli nas nie przekonają, to przynajmniej wmówią to Niemcom, Duńczykom i innym. Na polskiej lewicy zawsze istniał silny nurt, upatrujący jedynej drogi zrealizowania w tym "z natury endeckim" narodzie swych planów w ściągnięciu w sukurs "sowieckich kolb" lub innej bratniej pomocy. I dzisiaj to on, a nie tradycja Pużaka czy Daszyńskiego, doczekał się kontynuacji w postaci "nowej lewicy". Cóż, to zrozumiałe - zważywszy, że kilkadziesiąt organizacji wypisanych, jako sygnatariusze "Porozumienia" (nie zapominajmy wśród nich o Sambie z Szamba) korzystających ze wsparcia celebrytów i potężnych mediów, i podstępnie zapraszając naiwnych na "radosny fest" (?), nie wspominając o jego zbrojnym charakterze, zdołało skrzyknąć przeciwko Marszowi kilkanaście razy mniej ludzi, niż przyszło pod biało-czerwone sztandary, to faktycznie, "wybijanie Polakom z głów alienacji" niemieckimi pałkami wydaje się jedyną drogą. Pozostaje lewicy tylko wiara, że Unia, że Niemcy, że zachodnie media Polakom tę niechcianą przez tutejszy ciemnogród tęczową europejskość narzucą. Jak to miał powiedzieć generał Sierow do Bieruta czy może Różańskiego: gdyby nie my, to byście tu nie usiedzieli ani jednego dnia. Mój Boże, jakże się ta nasza historia w kółko powtarza... No cóż, listy w obronie "Krytyki Politycznej" podpisane, teraz, drogie autorytety, czas ruszyć w kolejny objazd po zachodnich mediach, opowiadać tam towarzyszom o tym, jaki w Polsce panuje nazizm, jak to naziści maszerują po Warszawie i mordują bezkarnie, i prosić o bratnią pomoc... No, na co czekacie? Macie to wszak już wielokrotnie przećwiczone. Przypominają mi się słowa profesora Krasnodębskiego, które rzucił w rozrechotane pyski warszawskich salonów po Tragedii Smoleńskiej: "gardzę wami!" Przypominają się, ale nie mam ochoty ich powtarzać. Aż sam się dziwię, ale kiedy czytam te kretyńskie listy "autorytetów", te nikczemne, załgane wstępniaki Blumsztajna czy Beylina, jakoś zupełnie nie stwierdzam u siebie tego uczucia. Mnie tylko, jak to dosadnie mówiono na moim podwórku, po prostu żal d... ściska. Rafał Ziemkiewicz

PAN GENERAŁ C., MNI I STOENJakiś „Marcin” domagał się w komentarzu wczoraj (a w zasadzie dziś o 4.48 w nocy) informacji, co się dzieje „u mnie” w MNI. Więc uprzejmie informuję, iż na posiedzeniu w dniu 24 listopada 2011 roku RN spółki MNI SA:

1) Powierzyła pełnienie funkcji Przewodniczącego RN Panu Profesorowi Robertowi Gwiazdowskiemu,

2) Powierzyła tymczasowo pełnienie funkcji Prezesa Zarządu Panu Markowi Południkiewiczowi

3) Przerwała posiedzenie Rady do środy 30 listopada 2011 roku.

RN poinformowała też inwestorów, że sprawy osobiste Prezesa Zarządu nie mają wpływu na prowadzenie bieżących spraw spółki. Nikomu nie wystawiam świadectw moralności. Za nikogo nie ręczę – czasami nawet za siebie, więc co dopiero za innych. A już w szczególności, jeśli chodzi o jakiekolwiek sprawy, w których pojawiają się wysocy oficerowie służb specjalnych. Ale czy ktoś dziś jeszcze pamięta sprawę zatrzymanego – podobno za telewizor i blachę na dach – byłego Prezesa ZUS? Pewnie nie wielu. A sprawa nie ma – po trzech już latach z okładem – żadnych konsekwencji. W sprawach politycznych prokuratorom nie wierzę, więc z zasady. Ale rady nadzorcze spółek działających na rynku kapitałowym nie mogą wsadzać „głowy w piasek”, gdy coś się dziej. Zwłaszcza, gdy dzieje się coś spektakularnego. Więc staram się, żeby rady nadzorcze, w których zasiadam, z formalnego punktu widzenia działały tak, jak powinny. Dziś rano istotne było czy MNI SA jest w stanie działać normalnie. A jest w stanie, – czemu jej RN dała wyraz. Bo nie ma różnicy, czy prezes zarządu i przewodniczący rady mieliby wypadek i trafili na oiom, czy do aresztu.

A na marginesie kilka słów o tym, co mnie w tej sprawie zdziwiło. Po pierwsze z typowo prawniczego, procesowego punktu widzenia. Jeśli ktoś otrzymał łapówkę w związku z prywatyzacją, to na zdrowy rozum ktoś musiał ją wręczyć. Prokuratura powinna, więc postawić zarzuty także dającemu łapówki. A nie postawiła. Co więcej – zwolniła podejrzanych o przyjęcie łapówek za kaucją. Nie będą „mataczyć”??? Aż się prosi żeby zaczęli – i kontaktować się z tymi, którzy łapówki im wręczyli w postaci wynagrodzeń – w celu ustalenia wersji zdarzeń. Po drugie – przy okazji przypomniano zastrzeżenia NIK co do prywatyzacji STOEN, która podobno naraziła na szwank „bezpieczeństwo energetyczne kraju”. Więc ja przypomnę nieśmiało, że STOEN to po prostu „sklep z energią dla Warszawiaków”. Dla bezpieczeństwa energetycznego kraju, a nawet samej Warszawy, nie ma najmniejszego znaczenia. A ja jestem obecnie klientem zarówno STOEN, jak i „narodowego chempiona” PGE. I widzę jak się przez ostatnie lata zmienienia poziom obsługi klienta w STOEN i co się dzieje w PGE. Jak ktoś ma wątpliwości proszę zadzwonić pod numer (22) 8214646. Można się dowiedzieć o planowanych wyłączeniach prądu, o awariach i nawet o przewidywanym czasie ich usunięcia!!! Tymczasem nasz narodowy chempion, który ma zamiar budować elektrownię atomową, 20 km od Warszawy dostarcza mi prąd w porywach 212V(!) Zimą w szczycie to nawet poniżej 200V. W 2011 roku wyłączeń było już ze dwadzieścia. Więc ja bardzo gorąco apeluję, żeby Pan Generał Gromosław C. „ustawił” jeszcze prywatyzację PGE. Gwiazdowski

Dla pokrzepienia serc Dla pokrzepienia serce zestaw informacji ekonomicznych z ostatnich 24 godzin.

Nowe zamówienia w przemyśle w strefie euro się załamały, a wskaźniki wyprzedzające pokazują, że strefa euro już jest w recesji. Zamówienia we Włoszech się załamały totalnie.

Rentowność obligacji Włoch ponownie przekroczyła 7 procent i dzisiaj wynosi 7,2%, pomimo interwencji ECB

Szczyt liderów Niemiec, Francji i Włoch pokazał, że liderzy pozostają skłóceni w sprawie metod walki z kryzysem

Giełdy spadają 10 sesję z rzędu

Gospodarka Chin zwalnia, nasila się fala strajków w chińskich fabrykach

Powróciła deflacja w Japonii

ECB nie odpali bazooki ani pancerfausta

Portugalia i Węgry straciły rating inwestycyjny

Emisja obligacji Niemiec się nie udała, nie było chętnych

Na tym tle Polska ponownie świeci jasnym blaskiem. Minister Rostowski został wybrany trzecim najlepszym ministrem finansów Europy przez Financial Times. Nawet giełda w Warszawie trochę wczoraj wzrosła (z tego powodu?). Niebieska łuna planety Melancholia też wyglądała wyjątkowo pięknie w ostatnich minutach przed nieuchronnym.

Rybiński

Walka o polskie banki Aby kupić banki za bardzo atrakcyjną cenę (niższą niż uzyskaną przez Polskę przy prywatyzacji) właściciele banków muszą znajdować się pod ścianą. Jak zapędzić ich pod ścianę? Ruch Wolność i Godność jest pionierem idei repolonizacji systemu bankowego w Polsce. W artykule Walka o Polskę wskazaliśmy znaczenie systemu bankowego dla niepodległości Polski. Ujawniliśmy, na czym polega szwindel z emisją złotego przez bank centralny oraz istotę władzy banków komercyjnych. Żale za utraconymi w latach dziewięćdziesiątych bankami zaczął wylewać współautor ich prywatyzacji Jan Krzysztof Bielecki. W 2011 r. idea repolonizacji banków zrobiła karierę. Podchwyciła ją opozycja – Prawo i Sprawiedliwość. W końcu pomysł poparł prezes NBP Marek Belka. Pojawiły się pierwsze nieśmiałe koncepcje ekonomistów głównego nurtu. Oparte są one na przeświadczeniu, że dotknięci kryzysem właściciele banków w Polsce będą zmuszeni je sprzedać, aby ratować swoje macierzyste interesy. Pociągnie to za sobą pewną przecenę banków w Polsce, co otworzy możliwość ich odkupu ze środków największych banków jeszcze w polskich rękach w tym nawet NBP, ewentualnie OFE. Problemem jest skala przeceny. Stawiamy tezę, że kupno banków komercyjnych w krytycznej sytuacji dla zachodnich właścicieli banków za cenę większą niż uzyskaną przez Polskę przy ich sprzedaży będzie w istocie formą pomocy dla zachodnich bankierów i zapewnienia im dodatkowego zysku. Jak zwykle dokonaną na grzbietach Polaków. Aby kupić banki za bardzo atrakcyjną cenę (niższą niż uzyskaną przez Polskę przy prywatyzacji) właściciele banków muszą znajdować się pod ścianą. Jak zapędzić ich pod ścianę? W Nie rzucim ziemi m.in. wskazaliśmy jak dokonać tej operacji z twórczym wykorzystaniem inżynierii finansowej. Formą żelaznego uścisku może być zwiększenie stopy rezerw obowiązkowych. Z punktu widzenia systemowego przywraca to monopol emisyjny NBP. Z punktu widzenia mikroekonomicznego uniemożliwia bankom bez wymaganego poziomu rezerw kontynuowanie działalności. A wtedy wkracza państwo (nadzór bankowy z programem sanacyjnym: „nie macie rezerw, kapitału, nie macie innego wyjścia, przykro nam, wielka szkoda, nie możemy pozwolić na łamanie prawa w Polsce i...”. Istnieją metody subtelniejsze. Zasadą gospodarki rynkowej jest to, że przedsiębiorstwo niesprzedające produktów i usług zaspakajających potrzeby konsumentów znika z rynku. Nie ma powodów, aby ta zasada nie odnosiła się do banków komercyjnych. „Szanowni klienci banków. Z żalem i przykrością informujemy, że banki z udziałem kapitału zagranicznego są zagrożone z uwagi na bardzo złą sytuację finansową właścicieli. Wasze depozyty nie są bezpieczne. Rozważcie, czy dla Waszego bezpieczeństwa finansowego nie warto przenieść depozytów do banków nieobarczonych takim zagranicznym garbem. Dla zapewnienia Wam komfortu powstał bank, w którym depozyty są w pełni bezpieczne bez względu na kwotę”. Banki z większościowym udziałem kapitału zagranicznego tracą depozyty i tracą płynność. NBP zastanawia się czy i na jakich warunkach udzielić pomocy. Kosztownej pomocy... Wartość ich akcji spada. W ramach programu ratunkowego wykup tanich akcji. Właściciel waha się? Nie ma sprawy. „Przyjrzymy się dokładnie czy nie zachodzą podstawy do cofnięcia licencji, zakończenia działalności i przeniesienia majątku w procesie likwidacji do polskiego banku.” Z dyskontem... Trzeba tylko chcieć. Tomasz Urbaś

Atak na Grupę Towarzyską? Wygląda na to, że po wygranej PO w wyborach, różne grupy towarzyskie operujące w Krainie Miłości re-definiują na nowo swoje terytoria na następne 4 lata. Czy aresztowanie generała Gromosława przykrywa tylko szerszy atak na pewną grupę towarzyską? Fajerwerk medialny na temat generala-celebryty Gromoslawa i jednego z jego domniemanych wspolnikow, zlapanego w Poznaniu w przebraniu à la Anna Grodzka, przycmil nieco informacje na temat innych osob zatrzymanych podczas akcji CBA. Jedna z nich jest Piotr Dubno, byly doradca i rzecznik Leszka Balcerowicza, czlowiek ktory przewijal sie w ostatniej dekadzie przez wiele kluczowych spolek Skarbu Panstwa, jako m.in: dyrektor departamentu inwestycji w PZU NFI Management, wiceprezes LOTu, członek RN Gieldy Papierow Wartosciowych, wiceprezes PKO TFI i członek RN Totalizatora Sportowego. Kariera Piotra Dubno pokazuje jak gigantyczne są ciągle wpływy służb w polskim biznesie. Zatrzymanie takich gentelmenów jak general Gromoslaw czy tez Piotr Dubno to poważne i dokładnie przemyślane działanie. Ale jest watpliwe ze jest to dzialanie dyktowane czysta troska o prawo i sprawiedliwosc. Afer korupcyjno-prywatyzacyjnych w III RP nie brakowalo, wiekszosc spraw i postepowan jest "zamrozonych". Jak wiemy, ABW i CBA nic nie zrobilo w tych sprawach przez cala pierwsza kadencje Tuska. Zlapano tylko na pokaz kilku drugorzednych bandziorow szmuglujacych narkotyki oraz pania wojt gminy Kleszczow. Ale aktualne uderzenie w bylego doradce Leszka Balcerowicza i bylego wspolpracownika Wieslawa Rozluckiego wskazuje na mozliwy atak na Grupe Towarzyska, ktora dzielnie wspierala w przeszlosci ITI:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/13683,bielecki-i-balcerowicz-w-cieniu-fozz

Kto wie, byc moze odzyje teraz instytucjonalne zainteresowanie cudownym dzieckiem polskiej bankowosci, Wojciechem Kostrzewa, bylym doradca Leszka Balcerowicza i aktualnym prezesem ITI?

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/16359,specbankier-kostrzewa

Do tej pory, prezes ITI Wojciech Kostrzewa byl osoba cudownie nietykalna. Oprocz ITI, aresztowanie generala Gromoslawa przysparza tez klopotow samej stacji TVN24, jako ze stracila ona w ciagu kilku tygodni az dwoch kluczowych celebrytow: najpierw ksiadz Boniecki, a teraz general Gromoslaw. Jak to mawiaja: nieszczęścia chodzą parami.

Czempiński i ludzie ITI 3 października w Pałacu Opatów w Gdańsku odbyło się huczne przyjęcie urodzinowe Lecha Wałesy. Wśród 200 gości bawiła się tam też para starych dobrych znajomych: Generał Gromosław i Henryka Bochniarz. Do Pałacu Opatów w Gdańsku-Oliwie na imprezę urodzinową Lecha Wałęsy przyjechalo, obok politykow, killku reprezentantow smietanki biznesu III RP: Zbigniew Niemczycki, Aleksander Gudzowaty i Grzegorz Hajdarowicz. Uczestnikom przyjęcia umilala zabawę 17-osobowa żeńska orkiestra salonowa z kopalni węgla kamiennego "Staszic" w Katowicach. General Gromoslaw i Henryka Bochniarz mogli wiec w tak sympatycznej i swojskiej atmosferze powspominac stare dobre czasy. Agent PRL i dzialaczka PZPR rozpoczeli owocna wspolprace pod parasolem Jana Krzysztofa Bieleckiego. Na poczatku lat 90-tych, nikomu nieznana mala firma Proxy, zalozona przez Siergieja Gawrilowa i Mariana Zacharskiego i prowadzona przez Marka Dochnala, zaczela dostawac intratne rzadowe kontrakty consultingowe. Dzieki Generalowi. Henryka Bochniarz, wowczas wiceminister przemyslu, zlecila Agencji Rozwoju Przemyslu zawarcie slynnej umowy z Proxy na przygotownie planu restrukturyzacji polskiego przemyslu zbrojeniowego. Wylonienie firmy odbylo sie bez konkursu lub przetargu. O sprawie powiadomiono wtedy prokuraturę i UOP, czyli m.in. Generala Gromoslawa, lecz nie wszczęto żadnego postępowania. Z kolei kilka lat pozniej Henryka Bochniarz dostala intratny kontrakt doradczy przy kontrowersyjnej prywatyzacji TP SA. W nastepnych latach Henryka Bochniarz zostala dokooptowana do rady nadzorczej ITI, gdzie dzialala 12 lat, a General Gromoslaw zostal dokooptowany do rady nadzorczej BRE Banku, gdzie prezesowal wowczas Wojciech Kostrzewa, aktualny prezes ITI. Wspolpraca Kostrzewy i Generala Gromoslawa byla takze owocna. General Gromoslaw zostal zaangazowany do dzialan przy prywatyzacji STOENu przez spolke Business Management & Finance SA (aktualna nazwa BRE Corporate Finance). Mecenas Michal Tomczak, jeden w zatrzymanych przez ABW domniemanych wspolnikow Generala Gromoslawa, zostal dokooptowany w 2009 roku przez ITI na członka Rady Nadzorczej KP Legia Warszawa SSA. Prezesem Legii jest Piotr Kosmala, byla prawa reka s.p. Jana Wejcherta. Byc moze przy okazji aktualnych postepowan prokuratorskich zostanie w koncu wyjasniona rola Generala Gromoslawa w slynnej "Operacji Bingo" czyli w lokowaniu funduszow wywiadu w spolke Warta SA. Udzialowcem Warty byl wtedy m.in. Jerzy Starak, czlowiek bliski ITI poprzez wspolprace z Bruno Valsangiacomo, kasjerem ITI z Zurichu. Podczas operacji "Zielone Bingo", UOP zatrudnial, jako konsultanta Grzegorza Zemka, bylego szefa FOZZ i wspopracownika WSI. Grzegorz Zemek jest jednym z bohaterow serialu "Goodbye ITI". Stanislas Balcerac

Czerwona Kanapa W PZPR powstała „różowa kanapa” - prawdziwi socjaliści, sympatyzujący bardziej z Jackiem Kuroniem i p.Karolem Modzelewskim czy Adamem Michnikiem – niż z własną biurokracją. PRL – podobnie jak inni socjaliści: Hitler, Stalin, Piłsudski, Mitterrand – zaczęła od komunizmu – i z biegiem czasu, wskutek braku d***kracji, zaczynała przesuwać się w prawo, (czego uwieńczeniem była „reforma Wilczka” z 1988 roku). Po prostu: socjalizm nie działa. Wtedy w PZPR powstała „różowa kanapa” - prawdziwi socjaliści, sympatyzujący bardziej z Jackiem Kuroniem i p.Karolem Modzelewskim czy Adamem Michnikiem – niż z własną biurokracją. W III RP tez istnieje taka „różowa kanapa”. Jacyś „prawdziwi lewicowcy” wspierają lewaków z „Krytyki Politycznej”, popierają faszystów z AntiFy, którzy przyjechali z pałkami bić uczestników Marszu Niepodległości – największej politycznej manifestacji w III RP (żałujcie Państwo, że telewizje jej nie pokazały, – ale jest internet...). W piśmie do prokuratury domagałem się śledztwa:, kto załatwił „Krytyce Politycznej” fantastyczny lokal, kto ją każe dofinansowywać, kto ją kryje? Ciekawe: czy Prokuratura kiwnie palcem? A na razie gwoli informacji: Prokuratura Rejonowa Warszawa-Śródmieście odmówiła wszczęcia śledztwa w sprawie zawiadomienia Janusza Korwin-Mikkego dot. pisma "Krytyka Polityczna", która pomagała grupie faszystów przybyłych z Niemiec tj. o czyn z art. 18 $ 3 kk w związku z art. 254 $ 1 kk. JKM

Pora na reinkarnację Na stronie internetowej „Niewiarygodne” podają „10 dowodów na reinkarnację”. Najwyraźniej u racjonalistów zapanował jakiś jaskółczy niepokój, więc dali wyraz łzawej tęsknicy serca, żeby im coś w kominie załkało. Żeby załkało - ale jednak naukowo, bo inaczej - obciach na całego i w takim, dajmy na to, Paryżu nie można by pokazać się na oczy żadnej z licznych tamtejszych wróżek: „na rue Pigalle, w małym hotelu, wciśniętym w sklepy z sałatą, madame Kahl czyta listy zapieczętowane i bierze za to sto franków”. A znowu - „żebrak, w nagrodę za kilka centymów, daje ci przepowiednię, drukowany świstek, z kwiatem, planetą i wierszem na dzień twych urodzin. Przynosi to rzeczywiste szczęście” - twierdzi Maria Palikowska-Jasnorzewska w wierszu „Czarownicy Paryża”. Ponieważ według racjonalistów, co to dokształacjąc się po nocach poznali cały „Notatnik Agitatora”, chrześcijańska wiara w życie wieczne zasługuje jedynie na pogardę, ale z drugiej strony trudno im się pogodzić z definitywnym zakończeniem własnej egzystencji - chwytają się brzytwy w postaci reinkarnacji. Przedłużanie życia za pomocą „cudownych” diet i dbałości o zdrowie już nie wystarcza i pragną żyć również po śmierci, niechby w postaci szczura lub psa - byle jednak. Więc wśród tych 10 niezbitych dowodów na reinkarnację jest również „przyjaźń między ludźmi” ilustrowana fotografią Włodzimierza Putina z Nasza Złotą Panią Adolfi... to znaczy pardon - oczywiście Naszą Złotą Panią Anielą. To rzeczywiście jest poważny dowód i aż ciarki mnie przechodzą na myśl, co z tej reinkarnacji może się wylegnąć dla naszego nieszczęśliwego kraju - jednak znacznie bardziej przemawiają do wyobraźni świadectwa osobiste. I oto za sprawą tegorocznej edycji Nagrody Kisiela możemy przekonać się, że z tą reinkarnacją rzeczywiście coś jest na rzeczy. W tym roku jury nagrodziło jednocześnie trzy panie: Elżbietę Bieńkowską, Janinę Paradowską i Krystynę Jandę uzasadniając swój wybór dowcipnie, chociaż nie bez pewnej złośliwości. Na przykład Janinę Paradowską uhonorowano „za własny głos”. Wydaje się, że w przypadku tej zasłużonej publicystki złośliwość jest chyba posunięta zbyt daleko. Wiadomo przecież, że zasłużeni publicyści nie mówią głosem własnym, tylko wykonują zadania zlecone - ale przecież koleżanka Paradowska nie jest żadnym wyjątkiem i trochę nieładnie, że tą gryzącą ironią bluznął na nią akurat pan redaktor Tomasz Lis. Czyżby wytykając koleżance Pardowskiej to źdźbło w oku nie zauważał belki we własnym? To zresztą też jest poszlaką potwierdzającą teorie reinkarnacji - czyż, bowiem w osobie pana redaktora Tomasza Lisa nie mamy przypadkiem do czynienia z typowym przedstawicielem „faryzeuszy-obłudników”, którzy odruch nieodpartego wstrętu wywoływali nawet u charakteryzującego się niezmierzoną cierpliwością Pana Jezusa? W przypadku koleżanki Paradowskiej sytuacja jest nieco inna - o czym zresztą przy poprzednich okazjach wspominałem, posiłkując się charakterystyką Melanii Kierczyńskiej, sporządzoną przez Leopolda Tyrmanda: „Ta Kierczyńska, szara eminencja czerwonej literatury, na oko koszmarny zlepek wyschłych kości i brodawek, która w życiu wypełnionym walką o socjalizm i przy swej urodzie kutasa widziała chyba tylko w atlasie anatomicznym...” - i tak dalej i tak dalej. No a tu jeszcze na dodatek pani Elżbieta Bieńkowska, która swoje wyróżnienie zawdzięcza „mnożeniu przez dzielenie”. To taka aluzja do funkcji, którą pani Bieńkowska sprawuje w marionetkowym rządzie premiera Tuska - funkcji woreczkowego, który tak zajmująco opowiedział o swojej pracy Ryszardowi Kapuścińskiemu, a ten opisał te wszystkie wyznania w książce pod tytułem „Cesarz”. Jeśli ten woreczkowy rzeczywiście istniał, to najwyraźniej już umarł i przesiadł się w miękkie ciało pani Bieńkowskiej. Co tu dużo gadać; trafiło się kucykowi, bo - jak mawiał organista z Donnafugaty, don Ciccio Tumeo, uwieczniony przez Józefa Tomasi di Lampeduse w powieści „Lampart” - „jej pościel musi mieć rajski zapach!” Ponieważ nie wszyscy muszą pamiętać, czym zajmował się woreczkowy, wyjaśniam, że asystował on Najjaśniejszemu Panu w „godzinie kasy” z woreczkiem pełnym pieniędzy, z którego Najhojniejszy Pan rozdzielał łaski na najwierniejszych. Chodziło przy tym nie tylko o wartościowe prezenty, ale również o to, by każdy pamiętał, z czyjej ręki je otrzymał, a pamiętając - by tej reki nie kąsał. Wprawdzie urząd, jaki pani Bieńkowska pełni w naszym nieszczęśliwym kraju nazywa się ministerstwem rozwoju, czy też może rozboju regionalnego - ale jak zwał, tak zwał, bo podobnie jak u Najjaśniejszego Pana, chodzi o to, by każdy wiedział, z czyjej ręki wszystko dostaje, a wiedząc - by pamiętał, którą całować. Pani Krystyna Janda otrzymała nagrodę za „kolejną rolę życia”. Czy nie chodzi tu przypadkiem o jej niedawną deklarację o wystąpieniu z Kościoła katolickiego? Wszystko to być może, bo w odgrywaniu roli świętego oburzenia zapamiętała się do tego stopnia, że zapomniała, iż jako protestantka, z Kościoła katolickiego wystąpić nie może. Jakie to jednak może mieć znaczenie w sytuacji, kiedy padł rozkaz, żeby się oburzać? Jak trzeba, to trzeba - bo w przeciwnym razie można nie załapać się na „mnożenie przez dzielenie”, to znaczy - mnożenie starych rodzin przez dzielenie mienia wydartego podatnikom w całej Europie przez europejsów. No dobrze - ale skąd właściwie ten nagły wzrost zainteresowania reinkarnacją w środowiskach racjonalistycznych? Ano, dlatego, że świat zamiera w oczekiwaniu na operację pokojową, jaką miłujący pokój Izrael planuje przeprowadzić wobec złowrogiego Iranu. Ponieważ ten pomysł nie wszystkim się podoba, to nie jest wykluczone, iż ta operacja pokojowa może zapoczątkować ogólnoświatową walkę o pokój, po której nie zostanie nawet kamień na kamieniu. W tej sytuacji reinkarnacja stwarza jakąś nadzieję na przetrwanie - najlepiej w postaci karalucha, bo one podobno zupełnie nic sobie nie robią nawet z promieniowania gamma, które powstaje na skutek pokojowych eksplozji nuklearnych. W ten sposób spełni się pragnienie zwolenników „głębokiej ekologii”, od lat domagających się zredukowania znienawidzonego gatunku ludzkiego, by w ten sposób zrobić miejsce dla bardziej wartościowych „istot czujących”. Nic, więc dziwnego, że coraz więcej chętnych już teraz przygotowuje się do życia w nowej postaci - również psychicznie. SM

Westchnienie nad słodką Francją Dawno, dawno temu pracowałem na winobraniu we Francji z grupą Niemców, której nieformalnym przywódcą był Roland. Kiedy przy tej pracy podarły mu się spodnie, strzepnął po nich dłońmi i z ostentacyjną pogardą powiedział: „French quality!” Trudno powstrzymać się przed powtórzeniem opinii Rolanda na widok walk, jakie na kairskim placu Tahrir toczą zwolennicy Bractwa Muzułmańskiego z egipskim wojskiem. Widać wyraźnie, że sytuacja w Egipcie zmierza w stronę modelu irańskiego, a nie tureckiego, podczas gdy w Tunezji model irański staje się rzeczywistością. W tej sytuacji mamy dwie możliwości: albo francuska razwiedka, na skutek napływu w jej szeregi „młodych, wykształconych, z wielkich miast”, którym dominujący na francuskich uniwersytetach marksiści tak skutecznie nasrali do głów, że przestali odróżniać swoje doktrynerstwo od rzeczywistości, całkowicie utraciła walory profesjonalne - albo prezydent Sarkozy nieudolnie próbował zaprząc mocarstwowy potencjał Francji w służbę państwowych interesów Izraela, dla którego wojna domowa w północnej Afryce, podobnie jak w Syrii jest prawdziwym darem Niebios, umożliwiającym bezpieczne uderzenie na Iran. Okazuje się, że w pewnych sytuacjach etniczne pochodzenie prezydenta może mieć zasadnicze znaczenie dla interesów państwa. SM

Lato z Kręciną dopuścili się korupcji podczas przetargów? Czy doszło do nieprawidłowości podczas przetargu na budowę nowej siedziby PZPN-u? Tak uważa prezes Podkarpackiego Związku Piłki Nożnej, Kazimierz Greń, który oskarża o udział w korupcji prezesa PZPN-u Grzegorza Latę. Prezes Podkarpackiego Związku Piłki Nożnej Kazimierz Greń dysponuje materiałami obciążającymi Grzegorza Latę. Jak potwierdził w rozmowie z Polskim Radiem Rzeszów, otrzymał je od jednego z delegatów PZPN, któremu w nocy przekazał je informator. To nagrane na płytach filmy z rozmów prezesa i sekretarza PZPN Zdzisława Kręciny dowodzące korupcji przy przetargu na budowę siedziby PZPN. Greń zaprezentował nagranie wideo przed rozpoczęciem walnego zgromadzenia PZPN.

- Materiały przekazał mi delegat PZPN-u z Chojnic Bogdan Duraj. Zarzuty dotyczą nie tylko przetargu przy budowie siedziby, ale też systemu wyrabiania kart "Extranet". PZPN zalega z wydaniem stu tysięcy takich kart, z których każda z nich kosztowała 16 zł - powiedział w rozmowie z INTERIA.PL Kazimierz Greń.

- Jeśli Kręcina zrezygnowałby ze stanowiska sekretarza PZPN, wszystkie materiały zostałyby zniszczone. Filmy dostarczył mi przyjaciel Grzegorza Lato - przyznał w rozmowie z Orange Sport delegat PZPN - Bogdan Duraj, który jeszcze dzisiaj zamierza przekazać CBA nagrania, na których - według niego - są rozmowy o łapówkach z udziałem prezesa Grzegorza Lato i sekretarza Zdzisława Kręciny. Delegat PZPN powiedział dziennikarzom, że na nagraniach wideo padają nawet konkretne kwoty łapówki. Milion złotych miał być ponoć przeznaczony dla Kręciny, zaś Lato miał powiedzieć, że dla niego z całego kontraktu miałoby iść 10-20 procent. Duraj zapowiedział, że w najbliższym czasie od swojego informatora dostanie kolejne nagrania. Jego zdaniem, znajdą się tam wypowiedzi dotyczące propozycji korupcyjnych. Bogdan Duraj powiedział, że te materiały otrzymał o godzinie pierwszej w nocy. Jego informator brał udział w tych rozmowach i jest osobą blisko związaną z PZPN. Ta osoba pomagała prezesom PZPN i Bogdan Duraj nie wyklucza, że mogła być w to zamieszana. Płyty z nagraniami trafiły już do Ministerstwa Sportu. Wygląda na to, że pętla wokół prezesa PZPN-u się mocno zaciska. Sześciu delegatów biorących udział w walnym zgromadzeniu Polskiego Związku Piłki Nożnej podpisało się pod wnioskiem o odwołanie prezesa Grzegorza Laty. Podkarpacki delegat Marek Hławko powiedział, że pod wnioskiem nie ma wypisanych powodów odwołania, bo chodzi o całą działalność Grzegorza Laty, która - zdaniem sygnatariuszy wniosku jest dla PZPN - szkodliwa. "Prezes Lato stworzył sobie folwark, na którym chce rządzić, a my na to nie pozwolimy" - dodał Marek Hławko. Na jednym z opublikowanych nagrań słychać rozmowę Laty z jednym z współpracowników, który pyta: "Odnośnie siedziby rozmawiałeś z nim (najpewniej ze Zdzisławem Kręciną - przyp. red.)?"

- Tak, zapytałem go: "O czym chcesz ze mną rozmawiać?" On na to: "No wiesz, bo jak coś... to ja bym to załatwił" - relacjonuje Lato. - Może głupio mu to powiedzieć - wtrąca rozmówca.

- Tak - potwierdza prezes i ciągnie opowieść: - Powiem ci tak między nami Zdzisek, że tak od pięciu do dziesięciu procent... - To. On proponuje ci bańkę, a sam chce skasować trzy. Mam nadzieję, że mu tego nie puścisz tak łatwo - podpuszcza Latę rozmówca. - Nie - zaprzecza prezes.

Według nieoficjalnych informacji, w tajemniczym nagraniu Grzegorz Lato rozmawia z Grzegorzem Kulikowskim, bliskim współpracownikiem prezesa PZPN. Podczas walnego zgromadzenia Grzegorz Lato w ogóle nie chciał komentować zaprezentowanych nagrań. Na piątek zaplanowane zostało sprawozdanie wyborcze PZPN. Według Bogdana Duraja, zjazd ten w ogóle nie powinien się odbyć. - Walne zgromadzenie nie powinno się w ogóle odbyć, ponieważ stare jeszcze nie zostało zakończone. Statut w art. 30 paragraf 2 mówi wyraźnie, że w przypadku, gdy nie ma quorum należy dokończyć zjazd po siedmiu dniach z tym, że nie można wprowadzać nowych uchwał, nie można odwoływać władz związku. Gdy obecnie dokończymy stary zjazd, to nie widzę problemu, aby rozpocząć nowy. Jak można podsumować pracę zarządu skoro pracował on bez wytycznych - nie została przyjęta żadna uchwała ani żaden wniosek - dodał Bogdan Duraj, delegat PZPN i członek opozycji . 2 sierpnia 2011 roku PZPN podpisał z firmą Warbud SA umowę na budowę nowej siedziby. Budynek zaprojektowało katowickie Konior Studio. Obiekt ma być gotowy za niespełna dwa lata. Powstanie przy zbiegu ulicy Sobieskiego i alei Wilanowskiej kosztem ok. 40 milionów złotych. Na razie PZPN mieści się w wynajmowanym budynku przy ul. Bitwy Warszawskiej 1920 r.

Konrad Kaźmierczak, MiBi

Za korupcję powyżej miliona się nie siedzi Panowie Grzegorz i Gromosław mogą spać spokojnie, gdyż w Polsce za korupcje powyżej miliona złotych się nie siedzi.

1. Nie wiem, czy król strzelców mistrzostw świata Grzegorz Zima (nazwisko zmienione) zamotał się w korupcję, czy nie zamotał, ale jedno jest pewne - nigdy nie będzie za to siedział. Nie będzie siedział, bo chodzi o miliony, a w Polsce za korupcję powyżej miliona złotych się nie siedzi. Państwo polskie potwierdziło ostatnio tę zasadę, wypuszczając za kaucją Gromosława Cz., na którego prokuratura ma ponoć żelazne dowody wielkiej korupcji. Ale na szczęście dla rzeczonego Gromosława, łapówka wyniosła ponad milion złotych, a to w świetle obyczaju wyklucza aresztowanie delikwenta.

2. Ktoś powie - Ryw Lewin (imię i nazwisko zmienione) siedział za siedemnaście milionów! Owszem, ale po pierwsze on nie brał, tylko dawał, a po drugie nie pieniądze, ty;lko obietnicę. Dlatego siedział. Gdyby lapówka doszła do skutku i pieniądze zostały przelane na stosowne konto, odpowiedzialności karnej z pewnością by nie było.

3. Znam przypadek korupcji za 10 złotych. Młody człowiek, sierota boża, chory psychicznie (poczytalność znacznie ograniczenia), siedzący w więzieniu za zamach terrorystyczny (ktoś go podpuścił, żeby zadzwonił z budki, że bomba jest w urzędzie skarbowym) napisał z więzienia list do pani prokurator, z prośbą o widzenie z matką, a do koperty włożył łapówkę 10 złotych. Za korupcję został skazany na dodatkowy rok kryminału. Znam przypadek delikwenta, który kontrolowany za nieprawidłowe parkowanie dal policjantowi dowód rejestracyjny, a w nim za okładką zatknięte zapomniane 50 złotych - dostał za to rok więzienia, które jednak sąd w łaskawości swej zawiesił. Taką korupcję ściga się w Polsce ze szczególną bezwzględnością.

4. Tak jest, proszę państwa - jak już kraść - to miliony! Wtedy - jak śpiewał Brassens - nawet gliniarze będą kłaniać ci się w pas... Janusz Wojciechowski

Wstydzę się za szefa BOR Z Tomaszem Brzozowskim*, funkcjonariuszem Biura Ochrony Rządu w służbie czynnej, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler

Jest Pan funkcjonariuszem BOR w służbie czynnej. Dlaczego zwrócił się Pan z prośbą o rozmowę z dziennikarzem? - Bo ktoś wreszcie musi powiedzieć prawdę na temat tego, co dzieje się w BOR. Jestem doświadczonym, długoletnim funkcjonariuszem Biura w służbie czynnej. Nie jestem zwolennikiem jakiejkolwiek partii, dla mnie ważna jest praca w Biurze, którą lubię i cenię. Często myślę też, co zrobić, by ją usprawnić. Życzyłbym sobie, żeby większość ludzi pracujących w BOR, a szczególnie tych, od których coś zależy, myślała podobnie jak ja o przyszłości BOR: co będzie, jeśli oni odejdą. Czy zostawią po sobie zgliszcza, czy jednak inni będą mogli po nich pracować? Zależy mi na tym, żeby nie traktowano mojego wystąpienia wyłącznie jako ataku na obecnego szefa BOR gen. Mariana Janickiego. Chcę obnażyć chory układ funkcjonujący w Biurze, któremu trzeba powiedzieć „stop”. Nie wiem, czy premier Donald Tusk wie o tym, co się dzieje w BOR, ale sądzę, że dla dobra sprawy i własnego powinien to zdecydowanie przeciąć. Apeluję do niego o to. W przeciwnym razie ludziom z BOR zaczną rozwiązywać się języki i o pewnych sprawach będą mówili coraz głośniej.

Długo służy Pan w BOR? - Wiele lat. Zmieniały się rządy, kierownictwa BOR, wyciągałem wnioski z tego, co robi. Wszyscy ludzie w BOR o pewnych rzeczach wiedzą, tylko o nich się głośno nie mówi, bo to są tajemnice poliszynela. Nie mówi się na przykład o tym, że zdecydowana część funkcjonariuszy BOR, bo aż dwie trzecie, nie jest przygotowana do tej służby.

Dlaczego? - Z różnych powodów. Jedni podjęli pracę tylko po to, żeby mieć etat na posadzie państwowej i ubezpieczenie. Robią wszystko, żeby pracować gdziekolwiek w BOR, ale na zmianach, bo mają własne firmy zarejestrowane na żony czy rodziców. I tak naprawdę to im poświęcają całą swoją energię. Oczywiście wykorzystują też znajomości, które zawierają przez BOR, do podniesienia wartości swoich biznesów. Jak kula u nogi ciąży BOR nieszczęsne połączenie z Nadwiślańskimi Jednostkami Wojskowymi. Mało, kto wie, że zdecydowana większość ludzi, którzy pracowali w tych jednostkach, przeznaczonych do ochrony władzy, była takim Korpusem Bezpieczeństwa Wewnętrznego. To byli ludzie szkoleni po to, by tak naprawdę pozyskiwać informacje kontrwywiadowcze, nigdy niezweryfikowani, wcieleni do BOR i MSWiA. Mają bardzo duże wpływy i powiązania, powiem więcej, to są już pokolenia, mafia: matka, ojciec, syn, córka, dziadek, wujek, ciotka. Ci z nich, którzy przeszli do BOR, tak naprawdę nie myślą o firmie i ludziach, których życie narażają.

Mówi Pan o osobach obsadzonych na wysokich stanowiskach w Biurze? - Tak, tych jest zdecydowana większość. Powiem więcej, dobierają takie stanowiska pracy i kluczowe kierunki, od których dużo zależy, począwszy od finansów, logistyki, kadr. Mają wpływ na to, co się dzieje z Biurem. Natomiast tych osób, które de facto podejmują ciężar faktycznej ochrony osób, obiektów, wizyt VIP-ów, statutowo wpisanych w zadania BOR, jest garstka. Ci funkcjonariusze nie mają dojść do „góry”, nie knują, są obarczani obowiązkami w zwykłe dni tygodnia czy w niedziele i święta. Tak pracować mogą tylko zapaleńcy. Oceniam, że jedna trzecia BOR to są ludzie przygotowani do pracy w tego typu służbie. Natomiast co do kierownictwa BOR, muszę panu powiedzieć, że nie pamiętam, żeby kiedykolwiek w historii Biura było aż czterech generałów, tak jak jest teraz. Szef BOR gen. Marian Janicki ma dwóch zastępców: gen. Pawła Bielawnego od spraw ochrony i gen. Jerzego Matusika od spraw logistyki. To nadwiślańczyk, którym się Janicki od lat posiłkuje. Czwarty – gen. Andrzej Gawryś – został przyjęty na stanowisko cywila i urzęduje w gabinecie szefa BOR. Jednak mimo obecności aż czterech generałów BOR nigdy w swojej historii nie było aż tak słabe jak dziś. W czasach, kiedy Janicki był szefem logistyki, oczywiście jego zastępcą był już Matusik. Remontowany był wtedy obiekt BOR na Miłobędzkiej, wygrała ten przetarg firma z Krakowa. Oficerowie BOR rozmawiali z niektórymi pracownikami tej firmy. Padały pytania: Co wy tacy zmarnowani jesteście, piliście wczoraj? Odpowiadali, że nie piją, bo mają bardzo dużo roboty. Narzekali jednak, że po godz. 16.00, gdy kończą pracę na Miłobędzkiej, muszą jeździć do prywatnej willi pod Górą Kalwarią do jakiegoś mjr. Matusika i ją remontować. Prosili, żebyśmy byli cicho, że to jest tajemnica, i wyrzuciliby ich z pracy, bo wstawiają okna, kładą glazury i używają tych materiałów, które wykorzystywali na Miłobędzkiej. Prawda jest taka, że bardzo duże ilości pieniędzy pakowane były i są w remonty, a nie na przykład na amunicję, której stale brakuje, i na funkcjonariuszy, którzy nie mają odpowiedniego wyposażenia.

Z czego wynika ta słabość? - Trudno powiedzieć, czy jest to efekt jakichś dziwnych rozgrywek tych czterech generałów między sobą. Czytałem niedawno wypowiedź Bielawnego, który tłumaczył się trochę z katastrofy w Smoleńsku, mówiąc, że BOR nie wszystko może, że jest słabe. W pewnym sensie zgadzam się z nim. Prawdą jest, że BOR nie wszystko może i nie za wszystko odpowiada. Ale Biuro jest tak słabe jak słabi są jego dowódcy, a szczególnie – główny.

Generał Janicki? - Prywatnie nie mam do niego żadnych żalów, nie jestem „PiS-akiem”, jak Janicki mówi o politykach Prawa i Sprawiedliwości, których nie lubi. Jestem normalnym funkcjonariuszem BOR, któremu zależy wyłącznie na tym, żeby to Biuro jak najlepiej funkcjonowało. By ludzie w nim pracujący doskonalili się i razem z firmą podnosili kwalifikacje. Chciałbym też, by wiedzieli, że za swoją ciężką pracę będą dobrze traktowani, mieli odpowiednie wynagrodzenie, a w razie śmierci ich rodziny dostaną wsparcie BOR. Przede wszystkim jednak, że szef Biura, w razie potrzeby, stanie w ich obronie, a tego od pierwszego dnia rządów gen. Janickiego nie ma. Nigdy nie słyszałem, żeby gen. Janicki za kimkolwiek kiedykolwiek się ujął i stanął w jego obronie. Moim zdaniem – a znam go osobiście od lat – jest to człowiek, który nigdy nie powinien zajmować tego stanowiska, bo się do tego po prostu nie nadaje.

Dlaczego Pan tak sądzi? - On nie nadaje się do tej pracy pod względem psychicznym, charakterologicznym, nie wspominając o przygotowaniu merytorycznym. Nie może być tak, żeby w demokratycznym państwie ktoś, komu – załóżmy – ojciec pomógł dostać się do BOR, bo za czasów komuny coś znaczył, pełnił tak odpowiedzialne stanowiska. Generał przyszedł do Biura niewykształcony, bez wiedzy i przygotowania fizycznego, ale z wielkim apetytem na władzę i możliwości. Poprzez różne dziwne układy, ukłony, bicie czołem przed tymi, z którymi pracował – począwszy od kierowcy, poprzez szefa logistyki – został szefem BOR. Wstyd mi za niego przed tymi, którzy bardzo ciężko pracują w BOR. Przychodzą do firmy po studiach, ze świetną aparycją, posturą, wiedzą, znajomością języków, ale nie mogą dobić się do wysokich stanowisk, bo nikt ich nie wspiera. To prawdziwa tragedia narodowa, że dziś takie stanowiska obejmują ludzie, którzy albo mają poparcie polityczne, albo są poprawni politycznie i słabi, albo mają bardzo mocne powiązania rodzinne czy układy koleżeńskie. Z gen. Janickim powiązani są m.in. panowie Grzegorz Schetyna i Paweł Graś, którzy mają wille w Krakowie na tej samej ulicy.

To jest powszechna opinia na temat gen. Janickiego wśród oficerów BOR? - Oczywiście. Generał Janicki, przemierzając codziennie korytarze Biura, nie zdaje sobie sprawy z tego, że zdecydowana większość ludzi pracujących w BOR nie widzi w nim swojego generała. Wstydzą się za niego. Przed rozmową z panem postanowiłem wejść w Google i wpisać hasło: „gen. Marian Janicki”. Chciałem zobaczyć, czy ktoś coś dobrego na jego temat pisze. Byłem zdumiony, bo mogłem przeczytać bardzo dużo artykułów dotyczących jego osoby, ale wszystkie negatywne. Nie znalazłem ani jednej pozytywnej wypowiedzi na jego temat. To jest niebywały precedens. Nigdy nie słyszałem, żeby gen. Janicki, począwszy od stanowiska kierowcy, uczestniczył w czymś takim jak egzaminy, które obowiązują wszystkich w BOR. W latach 90. XX w. ówczesny szef BOR gen. Gawor doszedł do wniosku, że trzeba kształcić przyszłych oficerów Biura. Szczególnie że w tamtych latach niewielu ludzi miało wykształcenie wyższe. Podpisał umowę z Wyższą Szkołą Policji w Szczytnie, do której co roku delegowanych jest od kilku do kilkunastu ludzi. Zdobywa się tam m.in. większą wiedzę prawniczą potrzebną do sprawowania funkcji kierowniczych. Generał Janicki mógł podjąć tam studia, nie zrobił tego. Poszedł na jakiś dziwny kierunek do szkoły górniczej. Powiem krótko. Jeśli ktoś jest wartościowym człowiekiem, wszystko robi otwarcie. Ludzie wiedzą, kim jest, gdzie mieszka, czy ma żonę, dzieci, co myśli, jak postępuje, jaki ma charakter. Generał Janicki nigdy nic nie wiedział, zawsze był cichy, niepozorny, klepiący wszystkich po plecach.

Funkcjonariusze BOR, z którymi rozmawiałem, twierdzą, że gen. Janicki upolitycznił Biuro. - On należy do jednej partii – „partii generała Janickiego”. Od dawna nazywany jest człowiekiem chorągiewką. Dzisiaj rządzi PO, więc zrobi wszystko, by ludzie z Platformy Obywatelskiej byli z niego zadowoleni. Gwarantuję panu, że gdyby jutro rządziło PiS, zrobiłby wszystko dla ludzi z tej partii, łącznie z klęczeniem przed tym, kto mógłby dać mu kolejną gwiazdkę. To już taki typ człowieka. Znam bardzo wielu przedstawicieli rządu, którzy wypowiadają się z pogardą o Janickim, mówiąc „to ten, co za układ zrobi wszystko”. To generał, którego układ rządowy promuje, ale nie szanuje. Taka jest prawda i jest mi z tego powodu wstyd. Większość funkcjonariuszy o tym wie, ale co mają zrobić, nie oni go nominowali, nie oni dali mu gwiazdki i nie oni go zdejmą. Nie słyszałem, żeby Janicki kiedykolwiek coś obiecując, dotrzymał słowa, a obiecywał chłopakom złote góry. Często spotykam jego starych znajomych, którzy zaczynali z nim pracę, a później odeszli z BOR. Nie słyszałem, by, choć jeden z nich powiedział o Janickim: „To mój kolega” lub dobrze się o nim wypowiadał. To jest bardzo znamienne.

Ale gen. Janicki jest z siebie najwyraźniej zadowolony, nie ma sobie nic do zarzucenia, nawet po katastrofie smoleńskiej… - Nieprawdą jest, że gen. Janicki nie ma sobie nic do zarzucenia. Wszyscy w BOR wiedzą, jak było, ale nikt nie chce się wychylić, podjąć dyskusji. Nie wiem też, dlaczego prokuratura nie zaproponowała, żeby wyrywkowo przepytać, co wiedzą na temat Smoleńska poszczególni funkcjonariusze z różnych oddziałów BOR. Myślę, że gdyby takie rozmowy przeprowadzono, wyszłoby wiele ciekawych rzeczy. Wszyscy wiedzą w BOR, że lotnisko w Smoleńsku nie było przygotowane. Zresztą to zostało powiedziane oficjalnie. Wszyscy wiedzą ponadto, że funkcjonariusze nie zostali wpuszczeni na płytę lotniska, i to też nie jest tajemnica. Wszyscy wiedzą, że ci, którzy byli na lotnisku i rzekomo zostali poproszeni o jakieś sprawdzenie, nie mogli tego zrobić. Nie ma takich procedur, żeby funkcjonariusz oddelegowany do MSZ albo na placówkę zagraniczną wykonywał inne zadania. Istnieją instrukcje ochrony placówek dyplomatycznych, gdzie jest jasno określone, jakie zadania należą do funkcjonariuszy BOR. Jeżeli ktoś został oddelegowany i wozi ambasadora, jest tylko i wyłącznie kierowcą. Jeżeli wykonuje obowiązki kierowcy, nie może być człowiekiem od przygotowań wizyty, ponieważ nie ma takiej wiedzy.

Szef BOR doskonale wiedział, że kierowca ambasadora nie mógł zabezpieczać Siewiernego, ale dziennikarzom mówił, co innego? - Dokładnie. Zresztą chłopaki, którzy pracowali w tamtym czasie w wydziale odpowiedzialnym za przygotowania wizyt, pojechali do Smoleńska po katastrofie i gdy wrócili, opowiadali nam, co widzieli. Wszyscy pytaliśmy, jak było, co widzieli, czy zobaczyli wrak samolotu, ciała. Relacjonowali nam wszystko na gorąco, wtedy nie mieli żadnych powodów, by jakieś fakty ukrywać. Ich zeznania są znane bardzo dużej liczbie funkcjonariuszy. Jeżeli gen. Janicki próbuje zmieniać teraz ten stan rzeczy, wymyślać nagle nowe instrukcje działań ochronnych, opowiadać, że lotnisko było zabezpieczone – to mówię otwarcie: nie mam pojęcia, po co to robi. Nie byłoby całej dyskusji, gdyby uderzył się w piersi i powiedział: tak, moi ludzie nie zostali wpuszczeni na płytę lotniska, ale ja poinformowałem o tym ministra spraw wewnętrznych.

A poinformował? - Tego nie wiem. Natomiast zdecydowanie musi być powód, dla którego mija się z prawdą. Nie nagradza się też kolejnymi nominacjami funkcjonariusza za jakieś przekłamania, niedopowiedzenia albo zmiany faktyczne. Moim kolegom i mnie jest wstyd za Janickiego. Ci funkcjonariusze BOR, którzy zginęli 10 kwietnia 2010 roku, byli naszymi kolegami. Gdyby gen. BOR dostał informację – a według mnie na pewno taką dostał – że lotnisko nie jest przygotowane (mówili o tym koledzy, którzy przyjechali stamtąd) – powinien na piśmie poinformować o tym ministra spraw wewnętrznych i premiera. Powinien znaleźć się tam dopisek: „Proszę zrobić wszystko, żeby w jakikolwiek sposób – czy to drogą radiową, czy telefoniczną – poinformować załogę lotu PLF 101, że lotnisko Siewiernyj jest nieprzygotowane. Zabraniam posadzenia samolotu”. Gdyby Janicki tak zrobił, to sądzę, że informacja do czasu lądowania dotarłaby do załogi. Od kolegów z przygotowania wiem, że była możliwość lądowania na innym lotnisku.

BOR zdążyłoby je zabezpieczyć? - Z tego, co wiem, to tak. Było to dużo lepsze lotnisko i na pewno nie było tam mgły – tak mówili koledzy z przygotowania. Gdyby gen. Janicki zachował się tak, jak na generała przystało, to moi koledzy by żyli. I nie musiałbym patrzeć na ich żony leżące przed ich trumnami i płaczące. Tego obrazu nigdy nie zapomnę. Nie zapomnę też tego gen. Janickiemu. Jeżeli nie powiadomił o niezabezpieczeniu lotniska ministra i premiera, to ma sobie coś do zarzucenia. Wiedząc, że ludzi nie było na lotnisku, a jednocześnie kłaniając się dziennikarzom, że było inaczej – też ma sobie coś do zarzucenia. Tu nie chodzi o to, że BOR „złapałoby” samolot, bo oczywiście nie mamy wpływu na warunki atmosferyczne, nie mamy też wpływu na to, czy piloci popełnią ewentualnie jakieś błędy, czy wydarzy się coś w powietrzu. Tu chodzi o decyzje i procedury.

Z których gen. Janicki powinien się wytłumaczyć. Ale dostał drugą gwiazdkę od prezydenta Komorowskiego. - Od czasu katastrofy smoleńskiej Janicki bardzo często przy spotkaniach z większą liczbą ludzi głośno i celowo wypowiadał następujące zdania, jakby chciał kogoś zastraszyć albo wzmocnić swoją pozycję poza Biurem: „Nie martwcie się panowie, będzie dobrze. My wszystko wiemy, wiemy, jaka była prawda. Ale pamiętajcie, jeżeli coś będzie nie tak, to my wiemy, co powiedzieć i powiemy więcej”. Jako funkcjonariusz BOR w służbie czynnej bardzo bym chciał usłyszeć, co generał Janicki ma do powiedzenia i czego nie powiedział w prokuraturze. Jeżeli śmiał mówić tak w obecności oficerów, nie tylko BOR – co może potwierdzić wiele osób, to czego nie dopowiedział? Być może jest to jakaś karta przetargowa, za którą dostał te dwie gwiazdki. To jest ewenement na skalę światową. W normalnym państwie, jeżeli istnieje nawet jakieś niedopowiedzenie, podejrzenie niedopełnienia obowiązków, nikogo się nie odznacza, nie daje się awansów, ale wyjaśnia sprawę. A jeżeli generał ma honor, a czuje się trochę obrażony, to odchodzi na własną prośbę.

Oglądał Pan prezentację raportu Jerzego Millera? Jak odebrali Panowie fakt, że minister zdjął odpowiedzialność z BOR? - Było to dla nas co najmniej dziwne, bo przecież BOR jest taką instytucją, która bezpośrednio pracuje przy osobach rządzących. Do tej pory, jak choćby po wypadku śmigłowca z Leszkiem Millerem, zawsze były dochodzenia, jeżeli coś dotyczyło BOR. Przesłuchiwano oficerów, bo wiadomo, że ważne było, co robiliśmy i jak.

Generał Janicki twierdził, że Ił-76, który próbował wylądować przed Tu-154M, miał zabrać samochody z kolumny. Wiemy, że była tam rosyjska ochrona.- A skąd generał może wiedzieć, co było w środku iła, skoro nikt do niego nie zaglądał? Jakiś ił nadleciał, poleciał i to wszystko. Dla mnie jest to wszystko dziwne. Bardzo jest mi też przykro z tego powodu, że obecne kierownictwo próbuje obarczać jakąś winą nieżyjącego płk. Florczaka, którego znałem osobiście i wiem, że był bardzo skrupulatny. Szefem BOR powinien być człowiek z kręgosłupem moralnym, który mówi: „Nie zgadzam się”, gdy mu coś nie pasuje. O gen. Janickim wiemy, że kiedy prezydentem był Lech Kaczyński, bardzo często poprzez byłego szefa ochrony, który miał jakiś wpływ na prezydenta, starał się o nominację na generała. Ówczesny prezydent za każdym razem odmawiał, a Janicki kipiał ze złości. I nie zostałby nim nigdy, gdyby dalej prezydentem był Lech Kaczyński. To są znów jakieś tajemnice, o których wie całe BOR, ale nie wie prasa i społeczeństwo. Wszyscy wiedzą, że tu tylko chodziło o stanowisko i układ.

Jaka jest atmosfera w BOR? Wolelibyście mieć innego szefa? - Myślę, że tak. Przynajmniej ta część ludzi, która chce rzeczywiście pracować i się rozwijać. Oni chcą, żeby Biuro się doskonaliło, by wreszcie zaczął nim ktoś prawdziwie dowodzić. Ale nie w taki sposób jak Janicki, który rozdaje stanowiska na telefony. Dzwoni minister i za chwilę przyjmuje nowego pracownika, oczywiście w strukturach logistycznych BOR, i daje mu dobre stanowisko. Jest nawet taki ze stopniem oficerskim, którego instruktor BOR chciał wyrzucić z kursu zerowego. Człowiek ten ostentacyjnie wziął telefon, zadzwonił do jakiegoś swojego wujka czy tatusia i za chwilę ten instruktor dostał telefon od generała: „Ty, co ty tam, odp… Tak ma być”. To paranoja, że od dłuższego czasu do BOR przyjmuje się tylko i wyłącznie ludzi po znajomości. Być może to jest tajemnica gwiazdek Janickiego.

Wcześniej też tak było? - Tak jest zdecydowanie od czasów Janickiego. Wcześniej były przypadki incydentalne i zawsze ten ktoś gdzieś był schowany tak, że nikt go nie widział, sam też nie przeszkadzał innym. W tej chwili już tak nie jest.

Pewna część funkcjonariuszy służy na placówkach wojennych. Był Pan na takiej misji? - Tak, wielokrotnie. To są placówki zagraniczne o wysokim ryzyku. Mowa tu nie tylko o Iraku czy Afganistanie. BOR otworzyło się też na nowe państwa w Afryce Północnej czy na Haiti. Odkąd zaczęły się pierwsze wyjazdy do Iraku na placówki wojenne, wszyscy w BOR wiedzieli jednak, że ludzie jadą tam nieprzygotowani. Nie było sprzętu, odpowiednich karabinów i kamizelek kuloodpornych, nie było też przygotowania taktycznego, pieniędzy i łączności. Mogę to zrozumieć, że trzeba było jechać. Oczywiście już wtedy – gdy szefem BOR był płk Andrzej Pawlikowski – podnosiliśmy, że należy dużo zmienić. Andrzej zapowiadał, że zmieni wiele, ale był krótko szefem. Pierwszym impulsem do zmian był zamach na kolumnę samochodową w Bagdadzie na gen. Edwarda Pietrzyka. Spalono nam wtedy trzy samochody, zginął nasz człowiek. Po tamtym incydencie dostaliśmy zgodę na zakup nowego sprzętu i on się niebawem pokazał: nowy system kamizelek kuloodpornych i system przenoszenia sprzętu na nich. Na jakiś czas ochronę przejął wówczas GROM, bo BOR oficjalnie powiedziało, że nie jest odpowiednio przygotowane. Zaczęto kupować samochody i nowy sprzęt. Chciałbym tu jednak powiedzieć, że chłopak, który zginął w Bagdadzie, miał na sobie kamizelkę, hełm i cały sprzęt zakupiony jeszcze przez gen. Janickiego, który był wówczas szefem logistyki.

Sugeruje Pan, że to był zły sprzęt? - Tak. Z zeznań chłopaków i przede wszystkim dowódcy ochrony, który tam był, wiem, że funkcjonariusz, który zginął w Bagdadzie, miał na sobie kamizelkę. Miał jednak też przestarzały system do przenoszenia magazynków, który nie był z nią kompatybilny. Wszyscy dobrze wiemy, że oprócz tego, że chłopakowi urwało rękę, na co nie mamy wpływu, bo to był ładunek kumulacyjny, tenże ładunek uderzył w magazynek przenoszony na kamizelce i wcisnął w jego ciało jego własne pociski, nie przerywając włókien kamizelki. Proszę mi powiedzieć, jak to możliwe? Jeżeli sprzęt byłby dobry, czyli magazynki byłyby na balistyce (kieszenie z magazynkami są na zewnętrznej powierzchni kevlaru na wysokości brzucha), nie doszłoby do tego. Wiem, że żona zmarłego domagała się jakichś wyjaśnień, nie otrzymała ich. Samochody, które kupował wtedy Janicki, też były nieprzygotowane. Były łatwopalne, a proszę mi wierzyć, że sprzęt specjalistyczny dla małej liczby ludzi do obsługi placówek wojennych, do działań specjalnych to nie są jakieś bajońskie sumy. Nigdy nie było na to jednak zgody, zawsze numerem jeden były samochody dla VIP-ów, łączność, komputery, logistyka, sprzęt pirotechniczny, a więc rzeczy bardzo drogie, które zawsze w przetargach wychodzą w milionach. Zawsze też nadzorował je Janicki. Przy czym nigdy nie stworzono systemu, w którym np. na dwóch logistyków uczestniczących w przetargu byłoby – załóżmy – dziesięciu użytkowników. Zawsze prowadzili je logistycy pod nadzorem Janickiego i zawsze były jakieś schody, coś, co nie odpowiadało użytkownikom.

Ta sytuacja zmieniła się dziś? - Oddział Zabezpieczenia Specjalnego (OZS) wyposażony jest znakomicie. Ale tylko dzięki komuś, kto bardzo walczył o to z generalicją. Nie ze wszystkim jednak tak jest. Przez krótki czas samochody przygotowywane na wojnę były konfigurowane przez użytkowników, co powodowało, że były absolutnie niepalne w środku, wyposażone w odpowiednie luki, przez które można było uciekać, oraz w luki strzelnicze i system gaśniczy. Wszystko szło w dobrym kierunku, pomijając kwestię, że logistycy zawsze w czymś zawalili, np. podwozia często się sypały. Nagle w tym roku gen. Janicki, nie konsultując się w ogóle z użytkownikami tych samochodów, zakupił za ciężkie pieniądze auta, które narażają życie naszych ludzi.

W jaki sposób? - Generał Janicki wiedział od ludzi, którzy wyjeżdżają do krajów objętych działaniami wojennymi, że zdecydowaną większość samochodów, które tam jeżdżą, stanowią samochody typu toyota land cruiser i mercedes gelenda. Tu nie chodzi o markę, wszyscy posiłkują się tymi samochodami, bo najlepiej się zachowują w terenie, najlepiej je można dostosować. I jest ich najwięcej, przez co ciężko rozróżnić, która kolumna jeździ którym samochodem. Po latach kupowania toyot generał w tym roku zakupił na placówkę wojenną do Afganistanu opancerzone land rovery wyposażone w skóry i cały system służący tylko i wyłącznie VIP-owi. Nie było konsultacji, jak mają wyglądać luki strzelnicze (zostały wykonane źle), jak mają wyglądać luki ucieczkowe (de facto nie ma) i nie konsultowano, czy ten samochód będzie widoczny. To są jedyne land rovery, które jeżdżą po Kabulu. Janicki obiecał ponadto, że ma powstać serwis na te samochody. Oczywiście nie powstał. Tydzień po zakupie tych aut, które kosztowały kilkaset tysięcy więcej niż zwykle, maszyny popsuły się i stoją. Od lat w BOR mówi się po cichu o tym, że gen. Janicki jest zainteresowany dużymi przetargami, do których nie dopuszcza użytkowników, lecz tylko swoich ludzi. Te samochody – powtórzę to – narażają życie.

Dlaczego wszystkie samochody powinny być takie same? - Bo inne są rozpoznawalne i widać je z kilometra, bo są jedyne w tym państwie. Od dawna otrzymujemy informacje służb specjalnych, że będą zamachy na ambasadę polską, że takie są planowane. Co w takim wypadku powinien zrobić szef BOR? Nie tylko zabezpieczyć ludzi balistycznie i przygotować taktycznie, ale zrobić wszystko, żeby byli jak najmniej rozpoznawalni. Zakup land roverów można porównać do sytuacji, w której namaluję sobie czerwoną plamę na czole dla snajpera, wystawię mu się i powiem: „Wal”. Nikt jednak nie bierze tego w naszym kraju pod uwagę. Mało tego, od lat wiemy, że brakuje dokładnych porozumień między BOR a MSZ, między BOR a MON, między BOR a Kancelarią Prezydenta, między BOR a kancelarią premiera, oraz między BOR – poprzez prawdopodobnie MON – a siłami NATO-wskimi, czyli ISAF.

To, w jaki sposób funkcjonujecie na placówkach za granicą? - Prawda jest taka, że na placówkach wojennych jesteśmy pozostawieni sami sobie, nie mamy żadnej grupy wsparcia. Wszelka łączność, która jest tam wypracowana, zależy tylko i wyłącznie od inteligencji dowódcy, który jest na miejscu. Jeżeli okazuje się słabym dowódcą, nie ma żadnej łączności. Mówię o takim systemie łączności, że jeśli oberwiemy, to ktoś się dowie, że coś takiego się stało i gdzie. Dziś nic takiego nie ma. Były jakieś próby wskrzeszenia łączności w ambasadzie w Kabulu, ale się nie powiodły. Jest tam radiostacja, którą obsługuje żołnierz wydelegowany z MON. Ale w momencie, gdy nasza kolumna pojedzie w miejsce, gdzie nie ma łączności z tym żołnierzem, nikt się nie dowie, gdzie jesteśmy i co się stało. A nawet gdyby była, nie ma kogo powiadomić, żeby nas ratował, bo nie ma takiego planu. Nie wspomnę o tym, że nasze wynagrodzenie za wyjazdy na placówki jest niewielkie, ludzie za bardzo nie palą się do wyjazdów.

BOR jest w trudniejszej sytuacji niż żołnierze w bazach poza granicami? - Oczywiście. Wojsko dostaje wynagrodzenie wojenne. My dostajemy około 90 proc. dodatku uposażenia, jakie dostaje funkcjonariusz w kraju – w zależności od tego, czy jest oficerem czy nie – czyli 90 procent więcej. W wojsku jest to kilkaset procent więcej. Załóżmy, w kraju chorąży dostaje 3 tys. zł pensji, tam dostaje na rękę 10 tys. złotych. Poza tym ma on tam darmowe jedzenie, pranie, spanie etc. U nas jest inaczej. Dostajemy pieniądze na to, żeby żywić się samemu, kupujemy sami żywność i sami sobie gotujemy. Generał Janicki od początku zna naszą sytuację i przez lata nie zrobił nic, żeby to zmienić. Za sam 90-procentowy dodatek nikt by nie wyjechał. Oddział Zabezpieczenia Specjalnego jest przymuszany do wyjazdów, bo taka jest umowa społeczna i są to rzeczywiście jedyni przygotowani do tego typu zadań ludzie, młodzi i dobrze wyszkoleni. Cała reszta ma te wyjazdy w nosie. Generał Janicki do tej pory nie wypracował systemu wyjazdów. Doszło do tego, że wyjeżdżają ciągle ci sami, poza chłopakami z OZS, są to najczęściej ci, którzy chcą zarobić. „Zaoszczędza” się pieniądze na jedzeniu. W jaki sposób? Powiem wprost: jak na siłę wepchamy się do bazy i zjemy, to zaoszczędzimy. Ale nie powinniśmy tam jeść. Dlaczego? Bo nam nie wolno. Dlaczego nie wolno nam jeść w bazach? Bo nikt nie podpisał w tej kwestii umowy z MON, nikt się o to nigdy nie martwił. Nikt nie pomyślał też, że nasze stałe, codzienne wyjazdy po żywność dla kilkunastu osób powodują, że bardzo łatwo nas namierzyć. Bo ileż można sobie wymyślać tych punktów, gdzie można coś kupić? Czasami posiłkujemy się ludźmi pracującymi w ambasadzie, ale współpraca z nimi jest różna, raz kupią dobry produkt, raz bardzo zły. Prawda jest taka, że mówi się o naszej pracy przy zabezpieczeniu np. ambasady, jej pracowników, lecz nie myśli się o odpowiednim zabezpieczeniu nas. A przecież wszystkie ambasady zagraniczne posiadają taki system. Dlatego twierdzę, że gen. Janicki na tym wszystkim się nie zna, bo do tej pory powinien wyprodukować w tej sprawie milion pism lub podać się do dymisji, jeżeli nie pozwala mu się zrobić z tym porządku. Powiem więcej, wszędzie, gdzie są ludzie z ochrony, mają broń. Żeby poruszać się po Bagdadzie czy Kabulu, muszą mieć przepustki. Przepustki pozwalające na poruszanie się samochodami i przepustki na poruszanie się z bronią. Bez nich nawet nie wolno wjechać do bazy. My cały czas łamiemy te przepisy.

BOR nie ma przepustek? - Nie ma. Od kilku lat nikt ich dla nas nie zorganizował. Do tej pory nie mamy legalnych przepustek na wjazd do stref ISAF-owskich z bronią. Musimy oszukiwać, pożyczać je sobie itd. Te przepustki, jeśli są załatwiane, to po znajomości. Od jakiegoś wyższego oficera z ISAF, który – daj Boże – jest Polakiem, albo pomagają chłopaki z wywiadu, którzy mają gdzieś jakieś wejścia. Często robi się to jednak po prośbie, dając jakiemuś pułkownikowi czy generałowi prywatnie zakupioną butelkę żubrówki. To tak to powinno wyglądać? Generał Janicki o tym wszystkim wie, ale przez tyle lat tego nie zmienił. Wcale się nie zdziwię, gdy pewnego dnia grupa ochronna zginie w wyniku otworzenia ognia przez żołnierzy ISAF. Winny będzie temu znowu gen. Janicki. Ale oczywiście, jak zwykle pewnie powie wtedy, że o niczym nie wiedział, że nie jest winny. Jeszcze raz powtórzę, jest winny, bo nie robi nic, a jeżeli nie może nic zrobić politycznie, to powinien poinformować o tym dziennikarzy i podać się do dymisji, otwierając drogę nowemu szefowi BOR. Ja bym tak zrobił.

To jak wyglądają powroty z placówek wojennych? - Współpraca z MON układa się po znajomościach. Jeżeli kontyngent MON wyjeżdża albo wraca z placówek wojennych, to podstawiane są samoloty MON. My jesteśmy wpychani na przyczepkę, przez prośby, znajomości, butelkę żubrówki. Generał Janicki nigdy nam nie załatwił transportu, wszystko załatwia dowódca, który aktualnie jest w Afganistanie.

Mają Panowie poczucie, że nikt w kraju się Wami nie interesuje? - Ależ oczywiście! Od dawna gen. Janicki nie zapewnia nam nic. Dla dobra sprawy wielokrotnie w transportach wojskowych przemycaliśmy amunicję i broń. Tylko po to, żeby móc wykonać zadanie. Robiliśmy to nielegalnie, z obowiązku, by nagle nie zostać bez broni. Bielawny chce pomagać, ale z mojego punktu widzenia, często nie może, tak jakby był blokowany. To jedyny człowiek, który zna się na pracy, rozmawia z nami, zna sytuację, bywał też na placówkach wojennych. Wielokrotnie irytował się, gdy widział, co się tam dzieje na miejscu. Ale nasza sytuacja się nie poprawiła.

Chodzi o decyzje podejmowane na górze? - Tak, gdzieś to funkcjonuje poza nim – albo blokuje to szef BOR, albo ktoś wyżej. W rozmowie z kolegami ze służb wywiadowczych, a także z ludźmi, którzy są na placówkach MSZ, wynika, że można się jednak dogadać. Raz po wizycie na placówce w Afganistanie Sikorski po rozmowie z chłopakami zrobił taką aferę, że nagle wiele rzeczy się znalazło. Nie mieliśmy wtedy nawet na proszek do prania, pralkę czy jakiś sprzęt sportowy, a trzeba wiedzieć, że chłopaki z BOR siedzą tam zamknięci. To jest willa otoczona murem, jak nie ma wyjazdu, to się siedzi, jak w więzieniu. Żadne wojsko nie ma tak ciężkich warunków, na jednej sali śpi po kilkunastu ludzi, nie można się doprosić o internet, a tylko w ten sposób swobodnie można się było łączyć z rodziną. Sikorski jednak raz zadziałał, potem zapomniał. I dalej na linii BOR – MSZ i ambasador – BOR są problemy. I dziwne, bo gen. Janicki nic nie może z tym zrobić. Zawsze zapewnia tylko, że jest albo będzie dobrze, że wszystko załatwi, i nic za tym nie idzie.

Co jest jeszcze niedopracowane na placówkach wojennych? - Systemy ewakuacji z ambasad wojennych. Tak naprawdę nie ma komu ewakuować. Zdajemy sobie z tego sprawę, że gdy dojdzie do ewakuacji, bo coś się zacznie dziać i wszyscy zaczną uciekać, nikt nas nie wesprze i nie odbierze. To jest tylko przestarzały świstek papieru, który nie funkcjonuje, ponieważ nie ma żadnej sensownej, logicznej umowy z MON. Nie ma stałych dokumentów, instrukcji, które mówią, że ma być tak a tak. Od kilku lat funkcjonujemy na wariackich papierach. Poza tym na placówki powinniśmy jeździć na takich prawach, jakie mają żołnierze, i za pieniądze takie jak żołnierze. Nie powinniśmy martwić się o jedzenie, pranie, spanie, a wyłącznie o wykonywaną pracę. Jak długo jeszcze tak się da? Nie wiem. Nie spotkałem się przez tych kilka lat kierowania przez Janickiego BOR z sytuacją, by wydał jakiekolwiek polecenie, żeby coś zmienić od ręki, natychmiast ułatwiając pracę funkcjonariuszom, którzy wykonują statutowe obowiązki, dla których to Biuro funkcjonuje.

Wydawałoby się, że po katastrofie smoleńskiej zostaną wyciągnięte jakieś wnioski. - Nieprawda, nic się nie zmieniło. W BOR funkcjonuje taki przekaz w tej chwili, że jeżeli prokuratura postawi zarzuty kierownictwu BOR, to Janicki odpowiedzialnym za Smoleńsk uczyni swego zastępcę gen. Pawła Bielawnego. Stawiamy nawet o to zakłady. I choć Bielawny jest od spraw ochrony, to nie wierzę, by jakąkolwiek decyzję, tym bardziej na takim poziomie, podjął sam, bez konsultacji z Janickim. Jeżeli doszłoby kiedyś do konfrontacji między Janickim a Bielawnym, wierzyłbym raczej Bielawnemu, bo Janickiemu nikt nie wierzy. W Smoleńsku zginął Paweł Janeczek, który pracował w ochronie prezydenta Lecha Kaczyńskiego, był dowódcą zmiany, chłopak z charakterem, który potrafił pójść do dyrekcji i powiedzieć, że mu się coś nie podoba. Kierownictwo BOR godziło się z takim stanem rzeczy z dwóch powodów. Po pierwsze, miał poparcie chłopaków, którzy wiedzieli, że chce powalczyć o ich dobro. Po drugie, miał żonę dziennikarkę, co zawsze wpływa na Janickiego w ten sposób, że się boi. Paweł był jednym z tych niewielu, którzy się wykłócali w BOR o to, żeby było lepiej. Nie udało mu się, zginął. Takich ludzi, którzy walczą, zostało dziś mało.

Boją się stracić pracę? - Na pewno wiedzą, że gdyby się wychylili, mogą sobie zaszkodzić. Ja jednak nie zamierzam siedzieć cicho i chować głowy w piasek, gdy ktoś wykorzystuje naszą pracę do budowania swojej pozycji. Wiem, że wielu moich kolegów myśli podobnie. Jeżeli funkcjonariusz nie ma się komu poskarżyć, gdy coś złego dzieje się w jego pracy (bo w BOR nie ma żadnych związków zawodowych czy sądów koleżeńskich), a występując oficjalnie do Rzecznika Praw Obywatelskich, naraża się na szykany czy utratę pracy, ma tylko jedną możliwość – spotkać się z dziennikarzem i powiedzieć mu incognito, co mu leży na wątrobie. To też do końca nie jest dobre, ale system nas do tego zmusza. To, że w BOR wiele rzeczy nie jest w porządku, powie panu praktycznie każdy funkcjonariusz. Mam tylko nadzieję, że z takich informacji korzystają prokuratorzy. Dziękuję za rozmowę.
*Imię i nazwisko funkcjonariusza BOR zostały zmienione.

Piotr Czartoryski-Sziler

Wałęsa znalazł złoty róg? „Chciałbym zrobić film o Lechu Wałęsie. Kiedy szkalują naszych przyjaciół, ktoś musi stanąć w ich obronie. Wypadło na mnie” – zapowiedział z górą dwa lata temu Andrzej Wajda podczas festiwalu filmowego w Berlinie. Słowo się rzekło i w grudniu ruszają zdjęcia do filmu „Wałęsa”, którego bohater tytułowy jak wiadomo sam, w pojedynkę – on jeden, a nie dziesięć milionów ludzi zaangażowanych w zryw „Solidarności” – obalił komunizm. Twórca socrealistycznego „Pokolenia”, nazywający siebie „kierowcą Wałęsy”, dumny z faktu, że mógł „pierwszego elektryka” wieźć samochodem, zapowiadał już wcześniej, że były przywódca „Solidarności” zostanie przedstawiony, jako „bohater naszych czasów”. W ocenie Andrzeja Wajdy „do upadku muru berlińskiego nie doszłoby bez Lecha Wałęsy, bez Polaków, bez „Solidarności”. Zwróćmy uwagę na kolejność – najpierw Wałęsa, a na szarym końcu dopiero dziesięć milionów ludzi zaangażowanych w solidarnościowy zryw. Lech Wałęsa ma być w filmie przedstawiony takim „jak go widzi świat”, czyli w domyśle obiektywnie, a nie tak jak Polacy. „Tutaj go uplątali, umoczyli w jakieś sytuacje, które naprawdę nie mają żadnego znaczenia. Tym bardziej, że on się z tego wytłumaczył. I wszystko wskazuje na to, że to, co powiedział, jest prawdą” – powiada Wajda. „Fakt, że robotnik mógł w naszym kraju zrobić to, co zrobił i odegrać taką rolę, jaką odegrał, to jest fantastyczne. Tegośmy czekali od »Wesela« Wyspiańskiego. Tam zgubili złoty róg, a go Wałęsa znalazł” (sic!) – zachwyca się reżyser swoim bohaterem. Nietrudno, więc zgadnąć, że odpowiednimi źródłami nie mogły stać się publikacje historyków Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka. W końcu nie wynika z nich, że Wałęsa – jak chce Wajda – to dla Polski „postać opatrznościowa”. Złudzeń nie pozostawia też jeden z głównych przywódców pierwszej „Solidarności”, Andrzej Rozpłochowski, który w sierpniu 1980 roku stanął na czele Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego Huty Katowice, reprezentującego 1200 zakładów pracy i milion ludzi w nich zatrudnionych. Rozpłochowski, podobnie jak m.in. Jan Olszewski i bracia Kaczyńscy, był zwolennikiem „Solidarności”, jako organizacji ogólnokrajowej, a nie federacji regionów. Wałęsa popierał tu władze PRL, dążących do ograniczania roli związku, który wówczas byłoby łatwiej rozbić. Rozpłochowski przypomina w tym kontekście zachowanie Wałęsy po tzw. wydarzeniach bydgoskich z marca 1981 r. – pobicia przez milicję działaczy związkowych, w tym Jana Rulewskiego, – gdy przewodniczący związku był przeciwko strajkowi generalnemu. Rozpłochowskiemu, który domagał się natychmiastowego zwołania Komisji Krajowej „S”, której był członkiem, odpowiedział: ”Postawię ci szubienicę, a mnie tron…”. Co jednak znaczą dokumenty IPN, czy relacja Rozpłochowskiego w porównaniu z zamówieniem politycznym salonu? Na ekranie zobaczymy, więc retuszowaną biografię, pomijającą skrzętnie fakt współpracy „Bolka” z bezpieką. Tym bardziej, że reżyser swego czasu deklarował, że najbardziej chciałby zrobić film przeciwko IPN-owi, gdyż uważa, iż jest to „instytucja odgrywająca wyjątkowo złą rolę”. Dziś pewnie swoją deklarację podtrzymuje, szczególnie po tym jak nowy szef IPN, Łukasz Kamiński, nie dołączył do chóru obrońców tezy o kryształowej przeszłości „legendy Solidarności”. Nie, kto inny przecież jak Andrzej Wajda oburzał się otrzymaniem z Biura Lustracyjnego IPN zapytania, czy zgadza się na umieszczenie swojego nazwiska w spisie osób inwigilowanych przez organy bezpieczeństwa. „Fakt pominięcia Lecha Wałęsy w tym spisie wyprodukowanym przez IPN jest dla mnie nie do przyjęcia. W związku z tym oświadczam, że kategorycznie nie wyrażam zgody na figurowanie w spisach IPN, dopóki nie znajdzie się tam nazwisko pierwszego przewodniczącego NSZZ »Solidarność«, laureata pokojowej Nagrody Nobla, człowieka, dzięki któremu żyjemy w niepodległej Polsce – Lecha Wałęsy” – oświadczył reżyser w sierpniu 2008 roku. Biorąc pod uwagę dokonania Wajdy na polu fałszowania historii, bynajmniej nie zdumiewa taka opinia na temat Instytutu odkłamującego najnowsze dzieje. To w końcu nie, kto inny jak on próbował zrobić z polskiej kawalerii idiotów, pokazując w filmie „Lotna” scenę, w której we wrześniu 1939 r. walczy ona z niemieckimi czołgami, waląc szablami w ich pancerze! Jerzy Narbutt w felietonie „Bajdy pana Wajdy” przypomniał, że ta znana, absurdalna scena z „Lotnej” to powtórka z Goebbelsa, który – chcąc w opinii światowej ośmieszyć Polskę i Polaków – pierwszy puścił w obieg owo kłamstwo. „Czy pan Wajda musiał być tym drugim, który postanowił goebbelsowską fikcję kolportować dalej, widząc przecież, że niczego podobnego w Kampanii Wrześniowej nie było i być nie mogło, gdyż kawaleria polska nie składała się z idiotów?” – pytał Narbutt. „Popiół i diament” Wajdy był z kolei filmem jednoznacznie antyakowskim, raz, – że zestawiającym „dobrego” komunistę ze „złym” akowcem, a dwa – że uzasadniającym bezsens walki z nowym ustrojem. „Kanał” ukazywał dla odmiany, – choć rutynowo już zgodnie z propagandą komunistyczną – głupotę decyzji o wybuchu Powstania Warszawskiego. W tak rozreklamowanym „Katyniu” całkiem kłamliwie Wajda przedstawił postać rotmistrza Andrzeja, znakomicie zagranego przez Artura Żmijewskiego. Ponoć odmawia on ucieczki spod straży NKWD tylko, dlatego, że zabrania mu tego rzekomo honor oficera polskiego. Tymczasem ucieczka z niewoli była wręcz obowiązkiem honorowym i regulaminowym wszystkich oficerów, także żołnierzy wszystkich armii, i jak tylko mogli, to uciekali albo przynajmniej próbowali uciekać z niewoli. Mainstream zachwycał się, że „Katyń” został bardzo życzliwie przyjęty za naszą wschodnią granicą. Trudno się dziwić! Skoro w filmie nie pada ani jedno słowo o Stalinie, czy Berii, to czy nie wychodzi na to, że polskich oficerów mordowali anonimowi pijani enkawudziści, a „towarzysz Stalin, co usta słodsze miał od malin” nic o tym nie wiedział. Miał, za co być wdzięczny prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew odznaczając Wajdę „za twórczość” w 2010 r. Orderem Przyjaźni Federacji Rosyjskiej. Wajda na swój film o „mędrcu Europy” dostanie solidny budżet. My zaś pewnie długo nie doczekamy się rzetelnego filmu o faktycznej bohaterce Sierpnia’80 – Annie Walentynowicz, którą w wykrzywionym zwierciadle przedstawił niemiecki reżyser Volker Schlondorff. Oczywiście, jest znakomita biografia „Anna Solidarność” Sławomira Cenckiewicza, no, ale nie wydaje się, by ta publikacja stała się kanwą scenariusza obrazu innego niż kolejny „półkownik”. Nie doczekamy się też długo produkcji poświęconej jednemu z największych bohaterów współczesnego świata – „ochotnikowi do Auschwitz”, czyli rotmistrzowi Witoldowi Pileckiemu; nie będzie pieniędzy na dokumenty o „żołnierzach wyklętych”, czy na rzetelny obraz o Powstaniu Warszawskim. W najlepsze żyć będą neopeerelowskie „półkowniki”, które dalej – zamiast w telewizji publicznej – będziemy oglądać na kameralnych pokazach filmowych, choćby takich jak Obywatelskie Konfrontacje Filmowe w Warszawie, gdzie pokazano m.in. „niepoprawny politycznie” film Piotra Zarębskiego „1980 Solidarność 1990 – 10 lat później”. Po to spaliśmy na styropianie, by doczekać się drugiego „drugiego obiegu”. Julia M. Jaskólska, Piotr Jakucki

Centrale biznesu PRL Tajni współpracownicy o pseudonimach „Giovanna” (zarejestrowany w latach 1981-1989), „Kasia” oraz „Sandra” działali w Centrali Importowo-Eksportowej Ciech. Prowadził ich kpt. Marek Rogowiecki z Wydziału V-1 Stołecznego Urzędu Spraw Wewnętrznych. Od września 1987 r. w łódzkiej centrali Textilimpex oraz Towarzystwie Handlu Zagranicznego Skórimprex działał tajny współpracownik SB o pseudonimie „Walczak”. W centrali Agromet-Motoimport funkcjonowali TW ps. „Dawid”, TW ps. „Gerard” i TW ps. „Pola”. Ten (ta?) ostatni, wg dokumentów IPN również rejestrowany przez Wydział V-1 SUSW (w latach 1982-1989), jako osoba obsługująca w przedsiębiorstwie kserokopiarkę miała „zabezpieczać” ten sprzęt przed „antysocjalistyczną działalnością”. Z kolei TW ps. „Marta” działał w PTHZ Varimex, a TW ps. „Włodek” w PTHZ Elektrim. W realizującym kontrakty na budowę infrastruktury drogowej w Libii i Iraku zjednoczeniu PEBK Dromex działało kilku tajnych współpracowników bezpieki o pseudonimach: „Anna”, „Jan II”, „Róża”, „Hass” oraz konsulat o kryptonimie „Tadeusz”. W centrali Polimex (poźniej Polimex-Cekop) bezpieka miała ulokowanych TW o pseudonimach: „Zew”, „Karol X”, „Magdalena”, „Panegirysta”, „Fatma”, a w Budimeksie TW ps.: „Selim”, „Adam”, „Antek”, „Hutnik”, „Brzoza”, „Wiktor”. Takie przykłady rejestracji pracowników central handlu zagranicznego, jako tajnych osobowych źrodeł informacji służb specjalnych PRL, zarówno cywilnych, jak i wojskowych, można by mnożyć. A ich teczki pracy z reguły nie ograniczają się do takich pozornie mało istotnych zadań jak „zabezpieczanie kserokopiarki” w przypadku TW ps. „Pola”. Piszę „pozornie”, ponieważ musimy pamiętać, że dla komunistycznego aparatu bezpieczeństwa potencjalnie ważną była każda przekazana przez źródło informacja, a nawet sam fakt zaistnienia tajnej współpracy z daną osobą.

Spektrum służb Osobowe źródła informacji w centralach handlu zagranicznego prowadzone były przeważnie przez Departamenty I (zwłaszcza Wydział VIII, „ekonomiczny”) i II Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, a także Departament III i wyodrębniony z niego pod koniec lat 70. Departament III-A, przeznaczony do kontroli operacyjnej przemysłu lekkiego, ciężkiego i handlu zagranicznego. Ich działania dotyczyły – oczywiście poza „standardową” inwigilacją współpracowników – wywiadu gospodarczego i kontrwywiadu (w przypadku Departamentu II). Tajni współpracownicy w CHZ-ach byli również prowadzeni przez wchodzące w struktury Departamentu III Wydziały III, III-A i V-1 KSMO/SUSW. To „uprzywilejowanie” wynikało z ulokowania w stolicy większości central. W latach 80., w związku z przekształceniem w 1981 r. pionu III-A w Departament V, to ten departament (szczególnie jego Wydział VI) stał się osią współpracy z agenturą ulokowaną w centralach handlu zagranicznego. Przy czym warto zwrócić tu uwagę, że głównym zadaniem pionu V była „ochrona gospodarki przed wrogim działaniem grup antysocjalistycznych”. Eliminuje to a priori ewentualne tłumaczenia współpracowników Departamentu V o współpracy z bezpieką w celu ochrony „tajemnic gospodarczych państwa” przed obcymi wywiadami. Spektrum służb PRL posiadających agenturę w CHZ-ach zamyka oczywiście Zarząd II Sztabu Generalnego LWP. Wiązało się z tym prowadzenie przez OZI, choć z marnym skutkiem, także wywiadu politycznego i wojskowego (Wspólnoty Europejskie, NATO). Znaczący wzrost liczby osobowych źródeł informacji służb wojskowych we wszystkich instytucjach związanych z międzynarodową współpracą gospodarczą (nie tylko centrale, ale także placówki polskich banków i ministerstw za granicą, przedsiębiorstwa polonijne) zauważamy od początku lat 80. Działalność CHZ-ów nadzorowało Ministerstwo Handlu Zagranicznego, w którym w okresie stanu wojennego (od grudnia 1981 r. do lutego 1983 r.) komisarzem wojskowym był płk Feliks Kwiatkowski, od 1973 r. funkcjonariusz Zarządu II Sztabu Generalnego, m.in. w Oddziałach „X” i „Z”. Druga fala wzrostu rejestrowań wystąpiła w połowie dekady. Było to efektem opisanej niedawno w książce „Długie ramię Moskwy” dr. hab. Sławomira Cenckiewicza „rewolucji wojskowej” i „kolonizacji” państwa przez ludzi związanych z sektorem militarnym. Wytyczne Zarządu II SG mówiły wprost o „prowadzeniu działalności finansowej i gospodarczej” z wykorzystaniem central handlu zagranicznego i firm polonijnych.

Zasoby central Taki stan rzeczy nie może dziwić. Przypomnijmy, że centrale handlu zagranicznego już od lat 40. i 50. XX wieku stanowiły specjalny typ przedsiębiorstw państwowych PRL, który mógł prowadzić obrót gospodarczy z zagranicą. Z czasem poszczególne centrale stały się monopolistami w poszczególnych branżach, reprezentując grupowo inne przedsiębiorstwa ze swojego sektora w kontaktach zagranicznych. Ich pracownicy posiadali możliwość podróżowania lub przebywania dłuższy czas na Zachodzie, dostęp do waluty, szansę poznania funkcjonowania gospodarki wolnorynkowej, zdobycia kontaktów. Zarabiali również więcej niż w kraju. Pracownicy central handlu zagranicznego stanowili, zatem swoistą kastę uprzywilejowanych, podobnie jak ich koledzy z placówek zagranicznych Banku Handlowego, Biur Radców Handlowych przy placówkach dyplomatycznych, pracownicy Ministerstwa Finansów i Ministerstwa Handlu Zagranicznego. Typowa kariera takich ludzi w PRL obejmowała zresztą rotację i pracę w różnych okresach w większości z ww. podmiotów. Często zdarzało się, zatem, że dana osoba przychodziła do pracy w centrali handlu zagranicznego już, jako współpracownik służb pozyskany we wcześniejszej instytucji. W takiej sytuacji pozostawała na wcześniejszym kontakcie bądź była przerejestrowywana, (jeśli wynikało tak z różnych systemów klasyfikowania i prowadzenia osobowych źródeł informacji przez różne rodzaje służb). Taką praktykę pokazuje przypadek niejakiego Roberta Młyńca, pracownika CHZ Rolimpex i Ministerstwa Handlu Zagranicznego, a także polskich placówek dyplomatycznych w USA, Indiach i Brazylii. W różnych okresach swej kariery Młyniec był rejestrowany, jako kontakt operacyjny, kontakt służbowy Departamentu II, dysponent lokalu kontaktowego, wreszcie, jako kontakt informacyjny Departamentu I MSW o pseudonimie „Syski”.

Szerokie zainteresowanie Oczywiście centrale handlu zagranicznego były także obiektem działań ze strony SB o charakterze represyjnym (np. inwigilacji i zabezpieczenia pod kątem wspierania opozycji antykomunistycznej) oraz śledczo-kontrolnym, związanych z łamaniem lub podejrzeniem łamania prawa gospodarczego. Przykładowo od 1988 r. przeciwko THM Dal prowadzona była sprawa operacyjnego sprawdzenia o kryptonimie „Prox”, na przełomie lat 80. i 90. Wydział VI Departamentu I MSW prowadził sprawę operacyjnego sprawdzenia (dotyczącą niegospodarności w gospodarce narodowej) kryptonim „Auto”, skierowaną przeciw przedsiębiorstwu Pol-Mot. Na największe centrale handlu zagranicznego założonych było po kilka lub nawet kilkanaście spraw, np. na Animex – SOS krypt. „Tamka”, „Olek”, „Chłodnia”, „Transport”, „Decyzja” i „Kujawiak”; na CIE Ciech – SOS krypt. „Lepiszcze” i „Terpen”; na PHZ Agros – SOS krypt. „Cytrus”, „Konflikt”, „Sezam” i „Adaś”; na PHZ Unitra SOS krypt. „Londyn” oraz SOR krypt. „Ren”; natomiast na PTHZ Varimex – SOS krypt. „Polonus” i „Unia”. Inne sprawy operacyjnego sprawdzenia prowadzone w związku z działalnością CHZ-ów to m.in. „Centrala” (Centrozap), „Inwestycje” (Elektrim), „Szyb” (Kopex), „Urlop” (Polcoop) czy „Węgiel” (Węglokoks). Nie zmienia to faktu, że zasadniczym polem działań operacyjnych bezpieki oraz służb wojskowych wobec przedsiębiorstw z udziałem kapitału zagranicznego i central handlu zagranicznego nie były typowe sprawy karne, badanie legalności i prawidłowości działania pod kątem fiskalno-finansowym, a wykorzystywanie ich, jako instytucji lokowania funkcjonariuszy i agentury.

Universal-ny FOZZ Centrale handlu zagranicznego odegrały również swoją rolę w aferze FOZZ. Jak przyznał Grzegorz Żemek, dyrektor generalny Funduszu, część jego budżetu stanowiły „czarne pieniądze” polskich central. Również oficjalnie FOZZ był zasilany legalnymi środkami będącymi w dyspozycji CHZ-ów. Zresztą sam Żemek był na początku lat 70. pracownikiem jednej z central i właśnie wówczas zainteresował się nim Zarząd II Sztabu Generalnego. „Należy przypuszczać, że w stosunkowo krótkim czasie może on wejść do rotacji wyjazdów na placówki zagraniczne, co stworzyłoby mu pewne możliwości pracy dla Zarządu II Sztabu Generalnego”, pisał we wrześniu o przyszłym tajnym współpracowniku „Diku” mjr Jan Lesiński, wnioskując o wytypowanie Żemka – wówczas handlowca w Centrali Handlu Zagranicznego Metronex – na kandydata na TW „wojskówki”. Szczególną pozycję wśród instytucji i osób powiązanych z Funduszem Obsługi Zadłużenia Zagranicznego miała spółka Universal (działająca najpierw jako CHZ, później jako Universal SA). Od 1986 r. jej dyrektorem był Dariusz Przywieczerski, w latach 70. instruktor KC PZPR, występujący w dokumentach SB jako tajny współpracownik o pseudonimie „Grabiński”, rejestrowany w latach 1987-1989 przez Wydział I Departamentu II MSW. FOZZ i Universal zawarły między sobą blisko 80 różnego rodzaju porozumień finansowych. Ich szczegóły w większości nie są znane. W 1990 r. Przywieczerski, Żemek i Janina Chim (zastępca dyrektora FOZZ) pożyczyli, – jako osoby prywatne – pół miliona dolarów w Bank of Scotland, za które założyli spółkę Trast. Pożyczkę spłacił Fundusz. Firma Trast, której FOZZ miał pożyczyć pieniądze na łączną sumę 4 mld dolarów, miała zawierać umowy finansowe z założoną przez KC PZPR, a później należącą do SdRP, firmą – nomen omen – Transakcja.

Powiązania decydentów FOZZ i Universalu były bardzo rozbudowane. W 1994 r. księgową w firmie Dariusza Przywieczerskiego została Janina Chim, która jako zastępca kierownika jednego z działów pracowała w tym przedsiębiorstwie już w latach 80. Cała trójka (z Żemkiem) utrzymywała również bliskie kontakty towarzyskie. Universal był ponadto jednym z udziałowców BIG Banku, tworzonego w 1989 roku. Przywieczerski i Żemek zasiadali także razem w Radzie Nadzorczej spółki Dolta. Dariusz Przywieczerski kontrolował w tamtym okresie liczne spółki, w tym Ad Novum, wydającą m.in. „Trybunę”, oraz Dukat, której FOZZ poręczył jeden z kredytów zaciągniętych w BIG Banku. Postaci Chim i Przywieczerskiego pojawiają się również w działalności firmy Eurotrade-Pol. Zastępczyni Grzegorza Żemka była jej prezesem. Od 1993 r. Eurotrade-Pol administrowała budynkami dawnych Zakładów im. Róży Luksemburg w Warszawie, produkujących lampy i żarówki. W 1994 r. prawo do wieczystego użytkowania gruntów i budynków starej fabryki odkupił od firmy Janiny Chim Universal, który następnie sprzedał całość Głównemu Urzędowi Ceł. Miała tam stanąć główna siedziba urzędu. Okazało się jednak, że ze względu na zbyt duże stężenie rtęci wykorzystywanej przez lata do produkcji lamp teren ten nie nadaje się do użytkowania. Prawdopodobnie wiedział o tym Ireneusz Sekuła, polityk lewicy i ówczesny prezes GUC, która za nietrafioną transakcję miał odpowiadać przed sądem. W 1995 i 1998 r. prokuratura oskarżyła Sekułę o popełnienie kilku przestępstw, w tym działania na szkodę GUC. Polityk jednak przed sądem nie stanął. W marcu 2000 r. w tajemniczych okolicznościach popełnił samobójstwo. Dawne Zakłady im. Róży Luksemburg do dziś straszą swoim nieremontowanym, opustoszałym gmachem. Co ciekawe, cała afera FOZZ zaczęła się właśnie od Universalu. Na trop nielegalnej działalności Funduszu wpadł znany głównie, jako inspektor Najwyższej Izby Kontroli Michał Falzmann, gdy – jeszcze, jako komisarz Izby Skarbowej w Warszawie – w październiku 1989 r. przeprowadzał kontrolę w Universalu. W 2005 r. Dariusz Przywieczerski został skazany w procesie FOZZ na trzy i pół roku pozbawienia wolności oraz 380 tys. zł grzywny. Jednak w przeciwieństwie do Grzegorza Żemka i Janiny Chim kary nie odbył. Uciekł za granicę, obecnie jest poszukiwany międzynarodowym listem gończym (ostatni raz był widziany kilka lat temu na terenie USA).

UwłaszczenieHistoria Universalu jest także przykładem „prywatyzacji” central handlu zagranicznego, z których wiele w okresie transformacji stało się „udzielnymi księstwami” grup interesów lub nawet poszczególnych osób. CHZ-y, wraz z firmami polonijnymi (Przedsiębiorstwami Polonijno-Zagranicznymi, które mogli zakładać obcokrajowcy bądź polonusi), na przełomie lat 80. i 90. stały się również elementem procesu uwłaszczania nomenklatury PZPR i osób związanych z tajnymi służbami PRL. Dla członków komunistycznej nomenklatury, patrząc z ich osobistego punktu widzenia, była to szansa na życiowe „ustawienie się”. Ze środowiskowego – możliwość utrzymania przez PZPR przewagi w wymiarze ekonomicznym. Z kolei dla funkcjonariuszy służb podmioty te stanowiły naturalne pole lokowania agentury (np. kurierów, łączników), stały się również swoistym poligonem, na którym „testowano” mechanizmy rynkowe, wykorzystując je jednocześnie do działań operacyjnych. W późniejszym okresie, w samym roku 1989, doświadczenie owego „poligonu” umożliwiło ludziom służb skuteczne zagospodarowanie otwierającego się obszaru biznesowego już w III RP. Adam Chmielecki

Wielki Brat Donald „Chyba wszyscy zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić, że to co się kojarzy z PiS, to przede wszystkich podsłuchy i manie prześladowcze, które każą bać się dziennikarzy” – mówił 8 października 2010 r. premier Donald Tusk. Kolejny z wielu ataków na opozycję, która zdaniem szefa rządu powinna „wyginąć jak dinozaury”. Ataki na PiS to stary sposób Platformy Obywatelskiej dla odwrócenia uwagi od kryzysu i dyletanctwa starego-nowego rządu. W Sejmie poprzedniej kadencji Platforma wespół z postkomunistami, uczyniła byłą posłankę SLD Barbarę Blidę, zamieszaną w aferę węglową, męczenniczką rządów partii Jarosława Kaczyńskiego, zaś komisja śledcza niższej Izby parlamentu, w której większość posiadały SLD, PSL i PO, zdecydowała o postawieniu byłego premiera i ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobrę przed Trybunałem Stanu. A że zarzuty wobec Blidy były dość ciężkiego kalibru? Tym gorzej dla nich. Liczy się tylko to, że wyciągnęła pistolet i strzeliła do siebie podczas wizyty funkcjonariuszy „kaczystowskiej” ABW w jej domu. Atmosfera szczucia PiS-em budowana była od dawna, jeszcze przed tragedią smoleńską, w której zginęła cała odradzająca się, po wymordowaniu w czasie II wojny światowej przez Niemców i Sowietów i powojenny reżim komunistyczny nad Wisłą, elita niepodległej Rzeczypospolitej. Adam Michnik, tuż przed wyborami parlamentarnymi w 2007 r. w tekście „Modlitwa o deszcz” snuł w „Gazecie Wyborczej” przerażającą wizję. „Polska staje się państwem pełzającego zamachu stanu. Jego finałem ma być system, który istniejące instytucje pozbawi substancji demokratycznej i uczyni fikcją. (…) Rządząca koalicja poszła zresztą znacznie dalej — opanowanie instytucji publicznych (np. Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, Narodowego Banku Polskiego, MSZ, Najwyższej Izby Kontroli, wielu spółek skarbu państwa) posunęła do patologicznej perfekcji. Prokuratura, służby specjalne i Instytut Pamięci Narodowej — dysponent akt komunistycznego aparatu bezpieczeństwa — zostały opanowane w całości. Stały się dyspozycyjne wobec rządu. Stały się instrumentem budowania państwa podejrzliwości i strachu. Dziś w Polsce, gdy ktokolwiek słyszy dzwonek do drzwi o szóstej rano, to — inaczej niż w sławnej deklaracji Churchilla — nie ma żadnej pewności, że jest to mleczarz.” Po 2007 r. gdy Polska jest faktycznym, a nie wyimaginowanym, państwem policyjnym, w którym ABW wchodzi o szóstej rano do Bogu ducha winnych ludzi, takich jak właściciel strony antykomor.pl w pełnym rynsztunku bojowym jak do jakiegoś mafiosa, Michnik milczy. Milczy, gdyż są to „mleczarze” z jego bajki. W Polsce Tuska duch Moczara uśmiecha się zza grobu. Gdyby nie ciągła walka rządu z prawami wolnościowymi, to pomysł rodem z Kielc z 2009 r., instalowania w windach specjalnego czujnika zatrzaskującego drzwi po wykryciu, że ktoś wewnątrz oddaje mocz, mógłby być uznany jedynie za ponury żart. W rzeczywistości jest to jeden z przykładów na tworzenie przez Tuska z Polski domu Wielkiego Brata, likwidującego wolności obywatelskie. I, być może, ingerencja w nasze życie obejmie nawet przejazdy taksówkami. Tak jak w brytyjskim Oxfordzie, którego władze nakazały, aby wszystkie taksówki w mieście posiadały kamery oraz mikrofony, mające nagrywać wszystko, co będzie się działo podczas przewozów.

Uczniowie namierzani Polska i Szwecja. Te dwa kraje różni nie tylko zasobność portfeli ich mieszkańców. W odróżnieniu od ekipy rządzącej w Warszawie, rząd szwedzki od 4 lat prowadzi wojnę z unijnymi planami dotyczącymi monitorowania i przechowywania wszystkich danych telekomunikacyjnych i internetowych. Zgodnie z unijnymi dyrektywami, Szwecja powinna od 2007 r. monitorować i przechowywać wszystkie informacje pochodzące z rozmów telefonicznych i kontaktów internetowych, jednak w tym roku szwedzki parlament przedłużył zawieszenie wykonania tego obowiązku na kolejne 12 miesięcy. Koszt przechowywania takich informacji to dla wszystkich operatorów w sumie ok. 20 mln euro rocznie. Jak wyjaśnia szwedzka europosłanka Maria Ferm „wszystkie te informacje prawdopodobnie mogą być w jakimś przypadku nadużyte. To zagraża fundamentom wolnego społeczeństwa i systemu, który uważamy za demokratyczny”. Długofalowym celem Tuska, który będzie kontynuowany w drugiej odsłonie jego rządów, jest zupełnie coś odwrotnego: nie tylko likwidacja potencjału gospodarczego Polski, ale także spacyfikowanie społeczeństwa i wyrzucenie demokracji na aut. Podąża, więc drogą wytyczoną przez Putina i Łukaszenkę, i umacnia państwo służb, dając m.in. policji uprawnienia komunistycznego ZOMO. W lipcu br. ujawniona została informacja o opracowanej przez rząd nowelizacji ustawy o środkach przymusu bezpośredniego i broni palnej, w której dopuszczono możliwość rezygnacji przez funkcjonariusza ze strzału ostrzegawczego, także dopuszczono strzelanie do dzieci, kobiet w ciąży i osób niepełnosprawnych. W zeszłym roku rząd zaproponował natomiast nowelizację ustawy o CBA, która pozwalałaby na gromadzenie informacji o chorobach, poglądach politycznych, przekonaniach religijnych i upodobaniach seksualnych obywateli. Sejm zeszłej kadencji, zdominowany przez koalicję PO-PSL, zaproponował z kolei wprowadzenie do Systemu Informacji Oświatowej, obok danych m.in. o szkołach, także danych indywidualnych o uczniach, w tym tzw. danych wrażliwych, dotyczących np. opinii psychologa, informacji o stopniu niepełnosprawności. Ówczesny wicemarszałek Senatu, a od 18 listopada br. członek Trybunału Konstytucyjnego, Zbigniew Romaszewski, stwierdził, że jest to „wejście w świat Orwella, gdzie każdy już od 6 roku życia będzie obserwowany przez Wielkiego Brata”. Czym najłatwiej wytłumaczyć ludziom konieczność zaostrzenia przepisów, tak by białorusinizację uznali oni za ochronę praw obywatelskich? Instytucją starą jak świat – prowokacją. Czymże innym były zamieszki towarzyszące Marszowi Niepodległości, sprowokowane przez organizacje lewackie z Polski i Niemiec, podczas których policja jedynie markowała działanie? Prezydent i premier uzyskali pretekst nie tylko do zaostrzenia prawa o zgromadzeniach, ale także – jak to zrobił Tusk w Sejmie – do pokazania prawicy, jako antypaństwowych awanturników oraz oskarżenia Jarosława Kaczyńskiego o podżeganie do kopania policjanta przez awanturników w biało-czerwonych szalikach. A że Tusk chce bronić ładu i porządku, no to postuluje m.in. wprowadzenie możliwości zakazu demonstracji, gdyby zagrażałby ona życiu i zdrowiu obywateli. Rzecz jasna, wytrych ten służyłby jedynie do uniemożliwiana manifestacji antyrządowych, np. demonstracji związkowych, czy comiesięcznego upamiętniania tragedii smoleńskiej. Szef rządu, reprezentant skrajnej lewicy i flirtujący z Palikotem, rozpoczynający walkę z Kościołem i chcący zmieniać konkordat, nie ma przecież na myśli własnego obozu: „europejskich” parad homoseksualistów i zaczadzonych lewackim postępem zwolenników równości płci.

Polska na podsłuchu Wielki Brat z twarzą Donalda Tuska, nie tylko prowokuje, ale i podsłuchuje, łamiąc przy tym prawo. I to, na jaką skalę! Coraz częściej dla namierzenia przez służby polityków, dziennikarzy, i innych osób publicznych (nazywanych wrażliwymi figurantami, czyli osobami objętymi inwigilacją) stosowany jest podsłuch w samochodzie, lokalu. Wtedy nie ma problemu z legalizacją, czy pozostawianiem śladów u operatorów telekomunikacyjnych. Wykorzystywani są także prywatni detektywi, którzy często są agentami służb. Służby mają samochody, tzw. jaskółki, które podjeżdżają w rejon przebywania figuranta i dzięki wyposażeniu mogą spokojnie podsłuchiwać rozmowy telefoniczne. Na „jaskółki” sądy nie wydają zgody, bo nie mają o nich pojęcia. Ponieważ rządy Platformy Obywatelskiej są rządami represyjnymi, nie zaskakuje, iż zajmujemy pierwsze miejsce w Unii Europejskiej pod względem stopnia inwigilacji obywateli. Potwierdza to raport Komisji Europejskiej z kwietnia br. zgodnie, z którym w 2010 roku policja i służby specjalne skontrolowały, bez zgody sądu i prokuratury, ale przede wszystkim bez wiedzy osób, których akcja ta dotyczyła, 1,3 mln naszych billingów telefonicznych. Dla porównania w Czechach, we Francji czy w Wielkiej Brytanii służby zaglądały do takich danych trzy razy rzadziej, a w Niemczech aż 35 razy rzadziej. Z kolei z danych przedstawionych w 2010 r. przez Fundację Panoptykon wynika, że służby, w ramach kontroli sądowej, sięgały ponad milion razy po billingi naszych rozmów telefonicznych i gromadziły wiedzę na temat aktywności Polaków w Internecie. Ile było działań pozaprawnych Bóg raczy tylko wiedzieć. Wbrew propagandzie Platformy Obywatelskiej, to nie PiS budował państwo policyjne. Jak ujawnił w 2007 r. ówczesny minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro w 2006 r. policja złożyła o 4,6 proc. mniej wniosków o podsłuchy niż w 2005 r., a ABW – o 5,3 proc. mniej. Platforma Obywatelska importuje zaś wzorce reżimu Łukaszenki. Trzy lata temu ówczesny minister sprawiedliwości w rządzie Tuska, Zbigniew Ćwiąkalski, w tajnym wystąpieniu w Sejmie, poinformował, iż w 2007 r. liczba wniosków policji o kontrolę operacyjną wzrosła o 18 proc., z kolei o 25 proc. wzrosła liczba takich działań policji w trybie niecierpiącym zwłoki, co potem akceptowały sądy. 20 lipca br. pierwszy zastępca prokuratora generalnego Marek Jamrogowicz przedstawił na posiedzeniu senackiej komisji praw człowieka i praworządności zestawienie przygotowane przez prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta. Zgodnie z dokumentem, w 2010 r. policja i inne uprawnione służby wystąpiły o zarządzenie podsłuchu łącznie wobec 6723 osób, ale samych podsłuchów było więcej, bo wnioski mogły dotyczyć tej samej osoby więcej razy, np., dlatego, że korzystała ona z więcej niż jednego telefonu.. Wobec 6453 osób sąd zarządził kontrolę i utrwalanie rozmów lub kontrolę operacyjną. Odmówił tego wobec 52,a wobec 218 zgody na wnioski o kontrolę operacyjną nie wyraził prokurator Zgodnie z ustawą w statystycznej informacji osobno wyszczególniona jest działalność policji w dziedzinie podsłuchów. Policja wnioskowała o zarządzenie kontroli operacyjnej łącznie wobec 5824 osób, sąd zarządził taką kontrolę wobec 5594 osób, przy czym na wnioski o kontrolę operacyjną wobec 189 osób zgody nie wyraził prokurator. Z dokumentu wynika, że Żandarmeria Wojskowa, Straż Graniczna, Biuro Ochrony Rządu, ABW, Agencja Wywiadu, Służba Kontrwywiadu Wojskowego, Służba Wywiadu Wojskowego, CBA wnioskowały o podsłuch łącznie wobec 1129 osób.

Prawa człowieka? Nic nie wart świstek papieru Służby III RP mogą podsłuchać każdego – za zgodą prokuratora i sądu lub bez ich zgody. O tym, kogo podsłuchiwać decydują szefowie służb oraz bieżące potrzeby władzy, która chce kontrolować np. działania głównych liderów opozycji, tak jak to było chociażby w okresie rządu Hanny Suchockiej z instrukcją 0015 z 1993 r. i inwigilacją polityków Porozumienia Centrum, czy Ruchu dla Rzeczypospolitej. Jakiekolwiek próby ograniczenia tego procederu, są odrzucane, a uchwalane w czasie rządów PO-PSL ustawy przyczyniły się do zwiększenia i tak już niebotycznych uprawnień w tym zakresie. Weźmy projekt ustawy wprowadzającej zmiany w kompetencjach dziewięciu służb specjalnych, który przewiduje m.in.. dodatkowe przywileje dla wywiadu skarbowego, będącego de facto przybudówką ABW i zakłada wyłączenie tej służby spod nadzoru parlamentarnego. Przewiduje się więc wprowadzenie w ustawie o kontroli skarbowej nowego art. 36, który dopuszcza wykorzystanie informacji z podsłuchów telefonicznych w „innych postępowaniach kontrolnych”. Oznacza to, że jeśli podsłuchiwana osoba ujawni w trakcie rozmowy telefonicznej podejrzane interesy osoby trzeciej, wywiad skarbowy będzie mógł tę informację wykorzystać i na jej podstawie wszcząć postępowanie wobec tej osoby oraz zastosować wobec niej środki kontroli operacyjnej, w tym podsłuch. Takiego prawa nie posiada dziś żadna inna służba. Pretekstem do dalszego zwiększenia inwigilacji stało się również Euro 2012, w którym znalazł się zapis pozwalający policji na „pobieranie, uzyskiwanie, gromadzenie, przetwarzanie, sprawdzanie i wykorzystywanie informacji w tym danych osobowych o osobach mogących stwarzać lub stwarzających zagrożenie dla bezpieczeństwa i porządku publicznego”. Choć ustawa powstała w związku z turniejem Euro i dane zgromadzone przez służby winny zostać zniszczone po jego zakończeniu, przewiduje się możliwość ich dalszego wykorzystania, „jeśli okażą się przydatne dla policji”.Gdy w październiku 2009 roku ujawniono, że ABW podsłuchiwała rozmowy Cezarego Gmyza i Bogdana Rymanowskiego, prowadzone z telefonu Wojciecha Sumlińskiego, premier Tusk natychmiast zapowiedział przeprowadzenie kontroli i złożył deklarację zmiany przepisów dotyczących zakładania podsłuchów. Wykazał się przy tym, jako nadzorujący służby specjalne i biorący za nie całkowitą odpowiedzialność, kompletną ignorancją przyznając, że nie ma żadnej wiedzy na temat liczby stosowanych podsłuchów, ponieważ się tym nie interesował. O zmianę przepisów dotyczących podsłuchów zwracał się wówczas do premiera Rzecznik Praw Obywatelskich Janusz Kochanowski, alarmując, iż „stosowania tzw. podsłuchów pozaprocesowych nie gwarantują konstytucyjnego prawa obywateli do prywatności, wolności i ochrony tajemnicy komunikowania się”. Kilka miesięcy później, pięcioosobowy skład Trybunału Konstytucyjnego wydał postanowienie sygnalizacyjne w sprawie przepisów regulujących stosowanie podsłuchów przez ABW. Trybunał sugerował Sejmowi podjęcie prac nad doprecyzowaniem zapisu ustawy, który stanowi, iż do zadań ABW należy rozpoznawanie, wykrywanie i zapobieganie przestępstwom „godzącym w podstawy ekonomiczne państwa”. Przepis ten, zdaniem Trybunału, „naruszał standardy demokratycznego państwa prawnego, wynikające z konstytucji i orzecznictwa TK”, bowiem przy wystąpieniu ABW do sądu o zarządzenie kontroli operacyjnej, czyli np. podsłuchu telefonicznego lub tajnego podglądu, nie wymaga sprecyzowania rodzaju przestępstwa, a tym samym „uniemożliwia identyfikację typów przestępstw określonych przez ustawę karną”. Na początku stycznia 2011 r. nowa Rzecznik Praw Obywatelskich Irena Lipowicz, przekazała premierowi Tuskowi analizę prawną, z której wynikało, że przepisy o pobieraniu danych telekomunikacyjnych są sprzeczne z konstytucją. Postulowała, zatem wprowadzenie wielu ograniczeń i zmianę prawa. Jacek Cichocki w rządzie Tuska minister spraw wewnętrznych i administracji, a wówczas sekretarz Kolegium ds. Służb Specjalnych przy premierze odrzucił te postulaty. Przed tworzeniem w Polsce państwa policyjnego przestrzegła także Naczelna Rada Adwokacka w raporcie „Retencja danych: troska o bezpieczeństwo czy inwigilacja obywateli”, opublikowanym 12 maja 2011 r. „Poważne wątpliwości budzi nieograniczony i niekontrolowany dostęp do danych telekomunikacyjnych nie tylko tych podmiotów, które zajmują się ściganiem najpoważniejszych przestępstw. Szczególne poważne zagrożenia powstają dla podmiotów zobowiązanych do zachowania tajemnicy zawodowej tj. dziennikarzy, lekarzy, adwokatów, radców prawnych czy notariuszy. Ustawodawca, bowiem nie wyłączył żadnej z tych grup z kategorii podmiotów, o których dane telekomunikacyjne służby mogą wystąpić, podczas gdy dane te mogą być objęte tajemnicą zawodową. W przypadku dziennikarzy, np. przekazanie billingów oznaczać może ujawnienie tożsamości informatora, która to tożsamość objęta jest tajemnicą dziennikarską” Autorzy zwrócili ponadto uwagę, że „prawo unijne, które miało porządkować rozwiązanie dotyczące retencji danych, w Polsce zostało wykorzystane do zwiększenia roli służb. Podstawowym celem Dyrektywy Retencyjnej miało być ściganie najpoważniejszych przestępstw oraz zwalczanie terroryzmu. Tymczasem Polska, implementując Dyrektywę do krajowych porządków prawnych, wykorzystała sytuację do stworzenia bardzo restrykcyjnych przepisów umożliwiających 24-godzinną inwigilację każdego obywatela. Takie rozwiązania powodują poważne zagrożenie dla poszanowania praw i wolności jednostki, a w szczególności prawa do prywatności, W tym tajemnicy korespondencji.” Przeciwko narastającemu totalitaryzmowi zaprotestowała ponownie Rzecznik Praw Obywatelskich, zaskarżając w czerwcu do Trybunału Konstytucyjnego ustawy pozwalające służbom specjalnym zdobywać w tajny sposób, głównie podsłuchem, dane o obywatelu, których zakresu precyzyjnie nie określono. Jak podkreśliła, przepisy te naruszają konstytucyjne prawo do prywatności. Krytyką układ się nie przejmuje. Służby rządzą, więc nie zamierzają kłaniać się w pas jakimś tam zasadom demokracji. Stąd wiceszef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, płk Jacek Mąka, w sierpniu bieżącego roku w kwartalniku „Przegląd Bezpieczeństwa Wewnętrznego” bez żenady napisał, że „to nie podsłuchy, ale działania tajnych agentów czy „prowokacje policyjne” najbardziej godzą w prywatność jednostki”.

Skrytykujesz rząd, ujawnisz aferę, to cię zablokują W XXI wieku jedynym wolnym środkiem komunikacji, jako tako niepoddający się cenzurze, pozostał Internet. Tusk wziął się, więc raźno za jego usidlenie według scenariusza chińskiego. Tam, jak poinformował „New Scientist”, władze monitorują już rozmowy telefoniczne i automatycznie je przerywają, gdy pojawi się słowo takie jak „protest”, jak również zakłócają działanie gmaila oraz filtrują ruch w sieci za pomocą wielkiego firewalla, ale chyba jest coraz bliżej. Jednak jest już chyba coraz bliżej, oczywiście po hasłami obrony wolności obywatelskich. Już niedługo, być może, okaże się, że wizja reżysera Barei z „Rozmów kontrolowanych” przeżyła ustrój komunistyczny. Rząd prawdopodobnie uzyska ustawowe narzędzie cenzury Internetu, czyli znowelizowaną ustawę o świadczeniu usług drogą elektroniczną oraz poprawiony kodeks cywilny. Zmiany pozwolą na wniosek „osoby fizycznej, osoby prawnej lub jednostki organizacyjnej nieposiadającej osobowości prawnej” zablokować każdą, niewygodną dla władzy informację umieszczoną w sieci internetowej. Tu, podobnie jak przy podsłuchach, Tusk wykroczył poza przepisy UE. Dodany rozdział 3a ustawy, autorski pomysł jego rządu, (przywołana dla uzasadnienia nowelizacji unijna Dyrektywa 2000/31/WE nie zawiera sposobu blokowania informacji, pozostawiając jej określenie państwom członkowskim) charakteryzuje „procedurę powiadomienia i blokowania dostępu do bezprawnych informacji”. Zgodnie z nim każdy, kto „posiada informację o bezprawnych treściach zamieszczonych w sieci Internet” będzie mógł zwrócić się do usługodawcy internetowego z wnioskiem o zablokowanie takiej informacji. O tym, co podlega pod definicję „informacji bezprawnej” decydować będzie wnioskodawca, zaś usługodawca może, choć nie musi przychylić się do jego wniosku. Na decyzję o zablokowaniu informacji, użytkownik sieci internetowej będzie miał możliwość złożenia sprzeciwu. Oznacza to, że jeśli np. bloger na swoim blogu zamieści wpis krytykujący premiera bądź prezydenta, ujawni przekręty gospodarcze, czy polityczne, to „osoba uprawniona” – a więc np. polityk, zarząd firmy lub szef służb, może zgłosić do wniosek o zablokowanie dostępu do wpisu, uzasadniając, iż zawiera on „bezprawną informację”. Co zrobi administrator portalu? Oczywiście, treść zablokuje, nie chcąc narażać się władzy państwowej. Niedaleki, więc być może jest moment, gdy podobnie jak w Chinach zabronione stanie się korzystanie z wyszukiwarki Google.

Komputery z wirusem ABW Podsłuch i blokowanie stron internetowych to i tak pestka w porównaniu z nowym pomysłem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji. „Gazeta Wyborcza” z 15 października poinformowała, że MSWiA opracowuje projekt pod nazwą „Autonomiczne narzędzia wspomagające zwalczanie cyberprzestępczości”, finansowany przez Narodowe Centrum Badań i Rozwoju. Da on służbom nieograniczoną inwigilację prywatnych komputerów i laptopów, począwszy od zdalnego włamywania się na dyski twarde przy użyciu specjalnych programów szpiegujących, poprzez blokowanie stron internetowych, aż po kontrolowanie zawartości każdego pliku przesyłanego w sieci.

Gdzie ci aktorzy i celebryci? „Przede wszystkim trzeba PiS dokładnie rozliczyć za ostatnie dwa lata. Nikt przecież wtedy nie myślał, że (…) do władzy dojdą ludzie, którzy będą wykorzystywać podsłuchy i służby do celów politycznych, i którzy, mając większość w Sejmie, zaczną rozwiązywać wszystko, co zechcą. Dlatego teraz trzeba wypunktować wszystkie te błędy, pokazać wyraźnie ludziom, do czego PiS doprowadziło swoimi rządami, i nie dopuścić, by coś takiego się powtórzyło.” – grzmiał najgorętszy zwolennik obecnego rządu Lech Wałęsa tuż pod dojściu do władzy PO-PSL, gdy rozkręcano spiralę antypisowskiej histerii. Dziś, gdy Tusk wprowadza porządki rodem z Białorusi, czy Chin, Wałęsa milczy. Podobnie jak milczą intelektualiści, artyści, salonowi celebryci znani głównie z tego że są znani, którzy jeszcze nie tak dawno budowali w mediach wizję państwa terroru PiS i protestowali przeciwko PiS-owskiej atmosferze podejrzliwości i inwigilacji. Julia M. Jaskólska, Piotr Jakucki

Za aresztowaniem Gromosława Cz. mogą stać INWESTORZY ze WSCHODU Specjaliści ds. służb specjalnych komentują głośnie zatrzymanie przez CBA byłego …

„Super Express”: – Jak pan zareagował na informację o aresztowaniu Gromosława Cz.? Prof. Andrzej Zybertowicz: – Pomyślałem sobie, że któryś z graczy popełnił błąd. Albo generał i inni zatrzymani, albo policja, tajne służby bądź prokuratura. Nieźle znam mentalność tych drugich. Kierują się zasadą „dupokrytki”. Nie podejmują żadnych działań jakkolwiek ważnych z punktu widzenia państwa, jeśli mogą one w nich uderzyć rykoszetem. Jeżeli więc aresztowali Cz., pojawia się pytanie, czy nie stoi za tym ktoś silniejszy od tego układu, ktoś kto mógł dać im zielone światło i gwarancję bezpieczeństwa.

- Pospekulujmy. Kto to taki? - Grupy biznesowe związane z inwestorami ze Wschodu. W planach Platformy są wielkie prywatyzacje. Obecnie toczy się gra o Lotos, trwa inwestycja związana z gazoportem w Świnoujściu, rozważane są inwestycje w sektorze energetycznym. Być może Cz. zbyt często kręcił się przy jednej z nich, a jakimś inwestorom było to zupełnie nie na rękę. Zobaczyli, że sobie zbyt śmiało poczyna i postanowili go „odstrzelić”, żeby się z nim nie dzielić korzyściami.

- O tym, że to raczej Cz. popełnił błąd, świadczy też informacja o wyparowaniu z jego szwajcarskiego konta około miliona dolarów. - To prawda. Ludzie warszawskiego biznesu od dawna mówili też o jego intensywnej obecności przy wielu operacjach biznesowych na dużą skalę. Ludzie pochodzący ze służb są przydatni w transakcjach biznesowych wtedy, gdy chce się coś załatwiać na skróty. Jak ktoś jest wiele lat w służbach specjalnych, a potem jest ich szefem, to posiada mapę mentalną ludzi liczących się w gospodarce, mediach czy w polityce, której nie posiada zwykły obywatel.

- Posiadacz takiej mapy może w biznesie skuteczniej załatwiać pewne rzeczy. - Dokładnie. Te osoby są u niego w głowie otagowane – ktoś był tajnym współpracownikiem SB, ktoś jest podatny korupcyjnie itp.

- Państwo nie może tych funkcjonariuszy tak „zagospodarować”, by z tej wiedzy nie mogli korzystać? - Teoretycznie może. Ale najpierw to państwo musi być, a urzędnicy i politycy muszą być wobec niego lojalni. W niektórych krajach celowo wybiera się sektory państwa, w których mogą pracować byli funkcjonariusze służb, którzy nie złamali prawa. Wtedy pewne firmy, w których mają oni legalne udziały, współpracują z istotnymi dla państwa podmiotami prywatnymi lub z agendami państwowymi. Właśnie po to, by funkcjonariusze, zwłaszcza ci utalentowani, nie musieli ulegać korupcyjnym lub agenturalnym pokusom.

- Jak te założenia przystają do polskiej rzeczywistości? - Nigdy nie próbowano u nas wdrażać takiego rozwiązania. Ale są też sygnały pozytywne. Rząd Tuska nie uchylił rozporządzenia wydanego jeszcze przez premiera Kaczyńskiego, które uprawniało służbę Kontrwywiadu Wojskowego do monitorowania losu zwolnionych żołnierzy WSI.

- Na ile przypadek Gromosława Cz. jest typowy dla byłych funkcjonariuszy służb specjalnych, a na ile odosobniony? - Jakieś sześć lat temu w „Gazecie Wyborczej” pojawiła się rozmowa z Januszem Szlantą pt. „Każdy chce mieć swojego generała”. Otóż biznesmeni, którzy prowadzą gry na wyższym poziomie, zatrudniają ludzi tajnych służb. Z reguły, bowiem biznes w Polsce jest tak nieczysty, że spodziewają się oni jakiegoś „ciosu w plecy”, np. wykorzystania aparatu skarbowego w trybie zaszczucia. Jeśli firma prowadzi negocjacje z inwestorem strategicznym i pojawiają się brudne przecieki o jej kluczowych pracownikach, to może to podważyć zdolność tej firmy do jakiejś dużej fuzji. Żeby się, więc uchronić przed takimi zagrożeniami, bierze ona generałów do odstraszania innych generałów. W efekcie mamy bardzo złą kulturę organizacyjną w wielu sferach biznesu. Prof. Andrzej Zybertowicz

Pora na komplety, Gdy rząd likwiduje naukę historii w szkołach, dążąc do pozbawienia młodych pokoleń pamięci historycznej, by nie przeszkadzała w polityce wasalnej i nie przypominała pojęcia godności, przychodzi czas na komplety. Historii powinniśmy uczyć młodzież w domu. Ale skąd wziąć pomoce naukowe, skoro podręczniki są równie zakłamane, jak życie w III RP? Na szczęście w tym roku ukazała się „Wielka Księga Historii” Jest to wydanie encyklopedyczne, opracowane głównie przez historyków krakowskich. Wystarczy wymienić, iż w skład zespołu redakcyjnego wchodzi prof. Andrzej Nowak, który również opatrzył książkę wstępem, a wśród konsultantów był m.in. śp. Janusz Kurtyka. Prof. Nowak stawia pytanie, czy istnieje jakaś odczuwalna więź między tymi, którzy walczyli o wolność, zbudowali unikalny ustrój i kulturę w miejscu spotkania Wschodu i Zachodu a nami. Czy wielka narodowa historia ma sens? Oczywiście, tradycyjna definicja narodu taką właśnie więź uznaje za oczywistość.

Przywracanie tradycji Nowak ma nadzieję, że właśnie „Wielka Księga” pomoże odbudować pamięć żywą, zrodzi „poczucie współuczestnictwa”, gdyż zagłębiając się w wydarzenia opisane na jej kartach, każdy będzie mógł odnaleźć przodków i ustanowić iunctim między historią indywidualną i narodową. Autorzy nie pisali zwykłego kompendium wiedzy historycznej, lecz chcieli przywrócić Polakom świetną tradycję narodowej historii, co im się udało. W ten sposób sami stanęli w szeregu pisarzy, którzy od Galla do Jasienicy próbowali tworzyć historię wspólną dla wszystkich Polaków. Na pytanie, które stawiają, czy jest jeszcze dobro wspólne dla wszystkich Polaków, prof. Nowak odpowiada, cytując słowa XVI-wiecznego pisarza Stanisława Orzechowskiego:, „Lecz wolność najwyższe dobro spośród wszystkich dóbr”. Przesłanie „Wielkiej Księgi” jest tradycyjne dla członka naszego narodu, a nie jedynie mieszkańca kraju przypadkowo położonego nad Wisłą i Wartą. Walka o wolność jest dla Polaka koniecznością. Encyklopedia nie jest, więc skierowana do lemingów, które przeszłości się wyrzekają i jej nienawidzą. Ta przeszłość zobowiązuje i pokazuje dawną wielkość, która widziana z pozycji pełzaka strasznie boli i pokochanie niewoli czyni trudnym, a więc musi rodzić agresję. Oryginalność „Wielkiej Księgi” polega na tym, iż jest to połączenie kalendarium wydarzeń z przeszło tysiącletniej historii Polski z notami tematycznymi. Po wstępie, omawiającym pradzieje ziem polskich, następuje 9 rozdziałów: Średniowiecze (130 s.), Wiek XVI–XVII (150 s.), Wiek XVIII (100 s.), Pod zaborami (ok. 100 s.), I wojna światowa (ok. 30 s.), II Rzeczpospolita (ok. 80 s.), II wojna światowa (ok. 100 s.), PRL (100 s.) i Czasy współczesne (ok. 60 s.). W ramach każdego rozdziału wydarzenia opisane są w układzie chronologicznym. Nie jest to jednak sucha wyliczanka, lecz opis wydarzenia, jego tła i skutków.

Od kultury do polityki Pierwsza nota dotyczy roku 960, a ostatnia 6 grudnia 2010 r., pod którą to datą opisano przebieg wizyty prezydenta Rosji Dmitrija Miedwiediewa w Warszawie. Obok opisu wydarzeń zamieszczono w ramkach krótkie artykuły monograficzne, np. „Kadrówka” o I Brygadzie Legionów („radują się serca, raduje się dusza, gdy Pierwsza Kadrowa na Moskala rusza”) czy Dymitriady o wyprawach na Moskwę. Wiele miejsca zajęły życiorysy królów i charakterystyki ich polityki oraz opisy ważnych miast (Kraków, Zamość, Lublin, Wilno, Lwów). Biogramy polityków i ludzi kultury są natomiast bardzo skondensowane. Wydarzenia kulturalne zostały potraktowane tak samo jak polityczne. Mamy zdjęcia i noty poświęcone np. Kabaretowi Starszych Panów, potępionemu przez Gomułkę filmowi Skolimowskiego „Nóż w wodzie”, poecie Zbigniewowi Herbertowi, kulturze Odrodzenia itp. Dzięki indeksowi nazwisk łatwo możemy zobaczyć, w jakich notkach pojawia się poszukiwana osoba. Wydaje się natomiast, iż celowym zamierzeniem jest brak indeksu tematycznego. Autorom nie chodziło o to, by szybko odnaleźć opis jakiegoś wydarzenia, lecz raczej szukać i poznawać historię według okresu zainteresowania. Pomijam już fakt, że taki indeks sporządzić byłoby bardzo trudno. Ze względu na ogrom materiału musiałby on powtarzać całość „Księgi” w formie haseł lub być zbyt ogólnikowy, np. stosunki polsko-rosyjskie, i tu wymieniać wszystkie strony, na których pojawiają się informacje o naszych relacjach z Moskwą od XV w., a więc wcale nie ułatwiałby odnalezienie poszukiwanego faktu.

Bez lęku Wydawnictwa encyklopedyczne utrwalają wiedzę, dlatego są bardzo często instrumentem manipulacji i skazywania niewygodnych faktów na niebyt. „Wielka Księga” stanowi przeciwieństwo takiego postępowania – odkłamuje historię i utrwala wiedzę niewygodną dla reżimu i reżimowych elit. Tylko tu dowiemy się, kiedy prokuratura umorzyła śledztwo ws. palenia akt SB na przełomie lat 1989/1990 czy kiedy Wlk. Brytania odmówiła ekstradycji stalinowskiej zbrodniarki Heleny Wolińskiej-Brus. Na podkreślenie zasługuje uczciwość i odwaga w redagowaniu biogramów, np. w poświęconemu Wałęsie umieszczono informację: zarejestrowany przez SB, jako TW „Bolek” w latach 1970–1976. Obok biogramu zamieszczono zapomniane zdjęcie Wałęsy z siekierą podczas kampanii prezydenckiej 1990 r. „Wielka Księga” będzie ozdobą każdej biblioteki. Oprócz wartości naukowej należy podkreślić walory estetyczne książki. Jest to wydanie bibliofilskie, bogato ilustrowane obrazami, rycinami i fotografiami, często unikalnymi.Właśnie ilustracje stanowią wielką wartość „Wielkiej Księgi Historii”, gdyż zostały tak dobrane, by odkłamać przekaz oficjalny i zapełnić białe plamy pielęgnowane w III RP. Ma to zwłaszcza znaczenie dla historii XX i XXI w. Zobaczymy zdjęcia ze współpracy oficerów niemieckich i sowieckich, więzienie na Zamarstynowie po zbrodni NKWD z czerwca1941 r., stację wyładunkową w Katyniu, fotografie z operacji AK Ostra Brama, dowódcę 1 Armii LWP Siewrgieja Gorochowa, w PRL zwanego Popławskim, i słynne ujęcie Gomułki i Cyrankiewicza na przyjęciu u Stalina. A z nowszych czasów słynnego „misia” (dla młodszych: pocałunek w usta połączony z objęciem) Breżniewa i Gierka, radosne spotkanie Kwaśniewskiego z Putinem czy szczęśliwa piątka: Komorowski, Tusk, Jaruzelski, Kwaśniewski i Mazowiecki. Zobaczymy dokładnie twarze esbeków strzelających do demonstrantów w Lubinie w maju 1982 r., ale także Czesława Kiszczaka wizytującego w stanie wojennym oddział żołnierzy, wśród których widoczny jest Jerzy Szmajdziński. Doskonałe są zdjęcia archiwalne z lat 1914–1920, w tym lżejszego kalibru, jak widok Murmańczyków, czyli żołnierzy polskich, którzy ewakuowali się z frontu murmańskiego, z białym niedźwiadkiem Baśką – maskotką oddziału. Nieprzypadkowo tyle piszę o zdjęciach, gdyż one najlepiej ukazują prawdę, często są o wiele wymowniejsze niż sam tekst. Jego autor musi przecież strzec się przed terrorem sądowym Ubekistanu i wyroków skazujących za brak czołobitności wobec kłamstwa.

Józef Darski

USA, Happy Thanksgiving i polityka Tradycja ta wzięła się z trudnych doświadczeń grupy religijnych fanatyków, angielskich Pielgrzymów, którzy prześladowani w Anglii, po nieudanym eksperymencie w Holandii, w 1620 roku wybrali się w drogę do dalekiej Ameryki na statku „Mayflower”, aby tam budować swój szczęśliwy Zion. Wylądowali niedaleko dzisiejszego Bostonu i dostali się w tęgie łapy srogiej zimy, chorób i braku środków do życia. Tylko wiara mogła część z nich uratować, co też się stało, no i pomogli im Indianie, z którymi to w 1621 r. w pażdzierniku dzielili pierwszy Thanksgiving. Ta grupa z czasem zajęła ważne i wpływowe miejsce w amerykańskim społeczeństwie i polityce. Proklamacja Kongresu Kontynentalnego z 1/11/1777 ustanawiała Dzień Dziękczynienia. Proklamacja młodej rewolucji amerykańskiej ustanawiała ten dzień na dzień czwartek (1-szy raz był to 18 grudnia, następnie prezydent Lincoln podpisał dekret proklamacyjny, póżniej przesuwający dzień przez prezydenta FDR na 4-ty czwartek listopada).W tym dniu zgromadzeni w gronie rodzinnym Amerykanie dziękują Bogu za wszystkie dary otrzymane w ostatnim roku, prosząc o pobogosławienie owoców pracy i woli dalszej walki o zachowanie wolności i niepodległości, prosząc jednocześnie o mądrość dla swoich przedstawicieli i rządzących, powodzenia w rodzinie, handlu, nauce, pracy i wojnie. Świeto Dziękczynienia jest najbardziej „rodzinnym” z amerykańskich świąt. Coś jakby polskie Boże Narodzenie, czy święto zmarłych w wymiarze rodzinnym, oczywiście o mniejszym wymiarze religijnym. Może łączy się to z tradycyjną mobilnością Amerykanów, którzy wcześnie opuszczają swoje gniazda rodzinne idąc na studia, czy następnie przenosząc się na drugi koniec kontynentu za lepiej płatną pracą. Ale na to święto prawie wszyscy starają się powrócić do swoich gniazd na swoiste zjazdy rodzinne. Dzień Dziękczynienia jest też festiwalem obżarstwa, coś jakby coroczne polskie wesele z nieodłącznym indykiem i nieskończoną ilością przepysznych przystawek, no i pogawędek w gronie najbliższych, a jest, o czym rozmawiać!Dzisiejsza Ameryka jest nie mniej zwariowana od Polski, następnego dnia, zwanego „czarnym” piątkiem, a właściwie w różnych sklepach jeszcze póżnym czwartkiem, zaczyna się czyste szaleństwo największych przecen, ogromnych obniżek na pewne artykuły.Ludzie z reguły wtedy „głupieją”, kilka godzin przedtem ustawiają się długie kolejki, głodnych rozmaitych okazji klientów. Czasem towarzyszą temu gorszące sceny walczących o miejsce w kolejce amatorów ( liczba obniżonych towarów jest ograniczona i nie dla wszystkich wystarczy). W tym roku jedna z konkurentek użyła pieprzowego spreju wobec konkurencji o przeceniony o połowę Xbox. Aby uzyskać lepsze miejsce w kolejce, czasem bezrozumny tłum stratuje niewinnych współtowarzyszy, oczywiście wszystkie tego typu ekscesy natychmiast trafiają na nagłówki w licznych mediach. Ameryka już od 2008 roku pogrążona jest w kryzysie i stagnacji ekonomicznej. Prezydent Obama, ze swoimi hasłami o nadzieii i zmianie, szybko się zużył, złośliwi mówią, że nalepiej wychodzi mu gra w golfa. Jego notowania dramatycznie spadły, natomiast bezrobocie gwałtownie wzrosło i w wymiarze federalnym utrzymuje się na poziomie 9%. Nawet część jego entuzjastycznych nie tak dawno zwolenników (np. Chris Mathews ze stacji MSNBC), uważa, że niestety może jest on niezłym mówcą, ale żadnym liderem i bezradnie asystuje przy narodzinach długotrwałego kryzysu. Nie mając zaś żadnego osobistego doświadczenia w zarządzaniu i biznesie, wpadł w ręce cwaniaków globalistów, którzy potrzebują go do osiągnięcia swoich celów w przebudowie amerykańskiej i światowej ekonomii. Obama otoczony jest liderami lewicowych zwiazków zawodowych, podstarzałych antyamerykańskich anarchizujących aktywistów, podejrzanych miliarderów i milionerów z Wall Street czerpiących ogromne sumy z machlojek finansowych i globalistów, ubierających się w piórka opiekunów tych, którym się nie powiodło. Obama jest ulubionym odbiorcą wielkich pieniędzy z Wall Street, gdzie większość (milionerów) CEO, kierowników funduszy inwestycyjnych jest demokratami ( jak oni łączą to bycie najbogatszymi ludżmi i jednocześnie najgłośniej walczacymi o prawa najuboższych?). Oczywiście większość z nich tylko werbalnie walczy z biedą, niewiele przykładów dzielenia się własną fortuną. Po stronie republikańskiej ma miejsce tradycyjne rozpychanie się łokciami w ramach prawyborczych selekcji liderów, z których najmniej „poturbowany” zmierzy się w następnym roku z Obamą w walce o prezydencki fotel. Kandydaci odbyli już między sobą chyba z 11 debat, starając się zabłysnąć i zwiększyć swoje notowania w rankingu, niektóre debaty były nawet interesujące. Ulubieńcem partyjnego establishmentu jest b. republikanski gubernator liberalnego Massachusetts, Mitt Romney, arystokratyczny biznesmen z listą osiągnięć, i kilkoma problemami. Jednym z jego problemów jest to, że jest mormonem, którą to religię chrześcijanie z południa uważają za sektę. Innym problemem tego przystojnego polityka jest to, że rządził w liberalnym stanie i wprowadził tam reformę służby zdrowia, podobną (o zgrozo!) do reformy Obamy, tej, z którą teraz tak zawzięcie walczą Republikanie, wskazujac, że jest ona zbyt kosztowna i jest przedsięwzięciem zgoła socjalistycznym. Ale dosyć o polityce, Amerykanie są już zajęci kupowaniem choinek na święta Bożego Narodzenia, a następnym krokiem będzie zmierzenia się z konieczną listą prezentów pod tą choinkę. Czyli gospodarce nadciąga pomoc, ludzie wyciągają portfele…

Jacek K. Matysiak

Czempiński, czyli kto zwija parasol? W 2005 roku, byłem w Nowym Jorku spotkałem się tam z Marianem, jedynym Polakiem, który został świadkiem koronnym amerykańskiej agencji antynarkotykowej DEA. Wraz z dwoma innymi ludźmi z Polski byliśmy jedynymi dziennikarzami, którzy kiedykolwiek rozmawiali z tym człowiekiem. Marian miał szczególne względy w Medellin, kartel dawał mu spore ilości kokainy na kredyt. Wpadł, gdy próbował sprzedać ponad trzysta kilogramów kokainy podstawionym przez DEA kontrahentom. Zdecydował się na współpracę. - Zrobiłem to też, dlatego, że w mojej kuchni codziennie spotykam żyjący wyrzut sumienia. Mojego syna, który jest warzywem. Jest warzywem, dlatego, że jego ojcu zachciało się być bossem. Kula w głowę i mój syn został warzywem .Kula była przeznaczona dla mnie, jako rozliczenie za kolejną transakcję. Kokaina robi cię księciem, ale sprawia, że łatwo staniesz się też mordercą – powiedział Marian w długim wywiadzie, którego nigdy nie pozwolono mi opublikować. Do Nowego Jorku przyleciałem późnym wieczorem. Nie byłem pewien czy tajemniczy świadek rzeczywiście zechce się ze mną spotkać. Rano, gdy jadłem śniadanie, usłyszałem nad sobą głos mężczyzny w średnim wieku, palił cienkiego papierosa. - Chyba na mnie czekasz – usłyszałem zdanie wypowiedziane czystą polszczyzną. Rozmawialiśmy przez kilka dni, Marian opowiadał o niezbyt skomplikowanym systemie korumpowania najważniejszych osób w polskim państwie. Mówił o wizytach znaczących przywódców Ndranghetty w najważniejszych gabinetach warszawskiego samorządu. Opowiadał o wspólnych popijawach, na których zjawiali się ludzie z Polski. Pokazywał wspólne zdjęcia ze znanym polonijnym biznesmenem, z polskimi politykami. W pewnej chwili zaśmiał się i opowiedział mi jak w wyniku rozliczeń za setki przemycanych do Polski samochodów (na tzw „mienie przesiedleńcze”) został właścicielem...osiedla mieszkaniowego w Tychach. Marian był świadkiem negocjacji, które miały doprowadzić do przerzutu do Polski kilkuset kilogramów kokainy, narkotyki miały być ukryte na jachcie. Marian, wprost, choć bez dowodów, opowiadał o korupcji znanych w Polsce polityków. Zeznania Mariana, od których naprawdę robiło mi się wówczas gorąco, trafiły do krakowskiej Prokuratury Apelacyjnej. Prowadzono tam ponoć wielkie śledztwo, w którym Polacy korzystali z pomocy amerykańskiej DEA i...nic! Minęło kilka lat i sprawa rozmyła się kompletnie. Nikt już do niej nie wraca a amerykańska DEA, po cichu, zwinęła swoja warszawską placówkę. Odkrywając nieco kulisy ( na tyle na ile pozwala mi dziennikarska wstrzemięźliwość) mogę jedynie dodać, że polska placówka DEA i jej oficerowie odegrali sporą rolę przy zatrzymaniu i ekstradycji Monzera al Kassara oraz Wiktora Buta.Jeden z amerykańskich oficerów, żegnając się z warszawską placówką, zaprosił mnie na kolację i powiedział słowa, które solidnie sobie zapamiętałem:

- Oglądaj się za siebie – a gdy napotkał moje pytające spojrzenie, dodał:

- Pewnego dnia zrozumiesz, dlaczego z ulgą stąd wyjeżdżam, bo pewnego dnia znienawidzisz swoją robotę. Oficer wyjechał, został nawet wysokim urzędnikiem w centrali. Prowadzone przez DEA sprawy nigdy nie ujrzały w Polsce światła dziennego. Teraz, kiedy aresztowano Gromosława Czempińskiego, przypomniały mi się rozmowy z Marianem i z amerykańskimi oficerami. Przypomniałem sobie dystans, z jakim patrzyli na sytuację w Polsce. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że każdy z polskich oligarchów posiada własną służbę wczesnego ostrzegania (wybaczcie eufemizm), należą do niej byli wysocy oficerowie wywiadu i kontrwywiadu. Emerytowani generałowie i pułkownicy działają oficjalnie, nie czynią ze swoich usług specjalnej tajemnicy. Przypomnijcie sobie skąd do ABW wrócił jej szef (szczególiści powiedzą, że z transparentnego koncernu). Oficerowie wojskowych służb są dziś obecni w każdym niemal dużym biznesie. Nawet w biznesie medialnym (!) - i nie piszę tu o szanownej, szpiegowskiej i bezpieczniackiej progeniturze, bo to zupełnie odrębne zjawisko - czasami to oni właśnie, emerytowani oficerowie i ich współpracownicy, uniemożliwiali publikację niektórych moich ustaleń. Po pewnym czasie zrozumiałem istotę nowej rzeczywistości. Przestałem się miotać, po prostu zacząłem się temu, z pewnego dystansu, przyglądać. Dziś, kiedy wszyscy głowią się nad przyczynami aresztowania pana generała Czempińskiego, zupełnie poważnie twierdzę, że z podobnymi zarzutami w aresztach mógłby wylądować dowolnie wskazany oficer, „sprawdzający się” teraz w biznesie. Aresztowanie to jedynie dowód na fakt, że czyjś parasol zaczął gwałtownie przeciekać. Dzisiejsi ludzie „drugiej strony lustra” zdają się mówić panu Gromosławowi – za daleko znalazłeś sobie protektorów, troszkę nabroiłeś przeciwko bliskiej zagranicy, niech, więc teraz bronią cię twoi protektorzy pod wodzą resetującego stosunki z Rosją prezydenta Obamy. Trochę pobuzuje i przestanie, tak jak w wypadku śledztw paliwowych, gazowych, ubezpieczeniowych i … narkotykowych – czy jakiś polityk dostał zarzuty z tytułu czerpania korzyści z handlu narkotykami, paliwami, gazem? To, że dziś generała Czempińskiego obciąża Peter Vogel znaczy tylko tyle, ze protektorzy pana Vogela, ci, którzy zoperowali mu życiorys i umościli go w Szwajcarii (prawda panie generale?), wydali polecenie: „nada”. Ciekawe czy pan Vogel okaże się równie rozmowny na temat związków pewnego koncernu medialnego z aferą „Clairstream” ….hmmm wystarczy. Nadszedł czas dyscyplinowania szeregów, a generał zbyt lubił media i kto wie czy nie miał zamiaru stać się bardziej niż zwykle rozmowny. W aresztach panuje ostatnio epidemia samounicestwiania się aresztantów baczmy, więc, aby panu "Samum" włos nie spadł z bujnej czupryny, przecież jeszcze nieraz może uraczyć nas komentarzem w "zaprzyjaźnionej stacji"

"Czempińskigate" cz.2 Na początku 2010 roku dowiedziałem się, że funkcjonariusze CBA skłonili szwajcarskiego bankiera Petera Vogela (Filipczyńskiego) do złożenia sensacyjnie brzmiących zeznań. Miał w nich obciążać znane osoby, w tym także emerytowanego generała Gromosława Czempińskiego. Przypomnijmy także, że już wiele wcześniej pojawiały się sensacyjne doniesienia o tym jakoby konta generała w Coutts Banku zostały przez kogoś znacznie uszczuplone. Generał nigdy nie potwierdził, że takowe konta posiadał. Bomba częściowo i selektywnie eksplodowała dopiero w listopadzie 2011 roku. Dlaczego? Nie jest tajemnicą, że generał dyskretnie wspierał Andrzeja Olechowskiego i nie stronił od udzielania wsparcia obecnemu prezesowi Stronnictwa Demokratycznego Pawłowi Piskorskiemu. Słyszałem o ciekawej grze, jaką od wielu miesięcy prowadzi ten ostatni (było nie było kiedyś skarbnik PO) z władzami Platformy Obywatelskiej, a szczególnie z grupą działaczy skupioną przy premierze Donaldzie Tusku. Plotki pochodzące od wyrzuconych przez grupę Piskorskiego działaczy dawnego SD mówiły także i o tym, że w siedzibie głównej stronnictwa, przy ulicy Chmielnej w Warszawie, znajduje się szafa pancerna, w której przechowywane są tajemnicze dokumenty, które miały ponoć powodować podwyższony poziom adrenaliny w otoczeniu premiera. To plotki, domysły, relacje osób wtajemniczonych. Plotką nie jest jednak fakt, że kilka dni przed aresztowaniem Gromosława Czempińskiego prokuratura przesłuchała byłego szefa SD Góralczyka. Ze słów prokuratora wynikało, że sprawa przejęcia SD (a wraz z nim majątku szacowanego na ponad 60 milionów złotych – nieruchomości we Wrocławiu, Warszawie i Krakowie) przez grupę Piskorskiego oraz sprzedaży kamienicy w centrum Wrocławia, stała się nagle priorytetowym dla prokuratury śledztwem. W śledztwie tym mowa jest o postawieniu oskarżenia kilku znanym osobom, a nawet sędzinie warszawskiego sądu. Tak, więc nagle rusza wlokąca się od wielu miesięcy sprawa śledztwa dotyczącego prawa do dysponowania majątkiem SD, a kilka dni później aresztowany zostaje, zaprzyjaźniony z Piskorskim generał Czempiński. Czy kłopoty spadną także na Andrzeja Olechowskiego? Dlaczego akurat teraz ruszyła sprawa niejasności wokół biznesowego życia byłego szefa UOP? Wszystko to wygląda na przygotowaną operację skończenia z trwającą od dawna „grą dawnych kwitów finansowych PO”. Śledźmy, zatem pilnie następne wydarzenia. Wygląda, bowiem na to, że ktoś zadecydował o postraszeniu generała i skłonieniu go do wycofania się z opieki nad Pawłem Piskorskim. W tym kontekście nagłe „wyczyszczenie” kojarzonej z Grzegorzem Schetyną szefowej telewizyjnej „jedynki”, to tylko drobna konsekwencja nowego kursu grupy Donalda Tuska. Tak, skończywszy swoje expose, premier istotnie zabrał się do robotyGadowski

MNI CD Dziś ponownie zebrała się RN MNI SA. Po rozmowie z Panami Michałem Tomczakiem i Andrzejem Piechockim RN postanowił przywrócić ich do pełnienia funkcji Przewodniczącego RN i Prezesa Zarządu. Zarząd podjął decyzję o zwołaniu Walnego Zgromadzenia z punktem zmiany w składzie RN.Co do niektórych komentarzy i pytań o moją aktywność w tej sprawie śpieszę poinformować: Pana Generała C. w ogóle nie znam. Głos zabierałem, jako członek RN MNI SA. Tego wymagają, moim zdaniem, reguły zasiadania w RN ich niezależnych członków. W sytuacji, gdy spółka traci w notowaniach 20% swojej wartości RN nie może chować głowy w piasek, zwłaszcza gdy spółka zaczyna przykuwać uwagę opinii publicznej w dość dziwny sposób. Bo co niby MNI SA miała wspólnego ze sprawą? Nic! A jakoś tak się złożyło, że wszyscy akurat o niej mówili, a kurs dołował. Przecież to nie jest duża ani znana spółka? Ma tylko bardzo ciekawe profil działalności na bardzo modnym ostatnio rynku, na którym akurat w Polsce wydarzyła się największa w tym roku transakcja kapitałowa w Europie. Ilu dziennikarzy, którzy nagle zaczęli o niej mówić, wiedziało dzień wcześniej o jej istnieniu? Nie mówili nic o spółkach, których dotyczyły zarzuty, a dużo mówili właśnie o MNI SA. Ale chyba RN udało się rynek uspokoić – sądząc po dzisiejszych notowaniach. I to by było na tyle w tej sprawie. Innymi wiadomościami – jako poufnymi – niestety nie mogę się dziś podzielić. Ale za jakiś czas przestaną być one poufne.Gwiazdowski

Jan Paweł II „pobłogosławiony” przez rabinów

John Paul II „blessed” by the Rabiis [cz. 2 – Matka Boża Cudu]

http://www.traditioninaction.org/bev/062bev02-03-2005.htm

Atila Sinke Guimarăes – 2005, tłumaczenie Ola Gordon

W dniu 18 stycznia [2005], Jan Paweł II przyjął w Watykanie około 160 rabinów z całego świata. Przybyli żeby celebrować zmianę w naukach katolickich wprowadzoną przez II Sobór Watykański w odniesieniu do judaizmu, oraz złożyć oficjalny hołd temu papieżowi za wspieranie żydów i judaizmu. W punkcie szczytowym spotkania, trzej rabini odprawili rytuał religijny „pobłogosławienia” papieża. Podawana przeze mnie informacja na temat tego wydarzenia pochodzi z witryn CatolicaNet (18.01.2005) i National Catholic Reporter („Word from Rome” – Wiadomości z Rzymu, 20.01.2005). Oceniając znaczenie tego spotkania, rabin Jack Bemporad, dyrektor Ośrodka Porozumienia Między-Religijnego (Center for Inter-Religious Understanding CIU), oświadczył: „Po raz pierwszy w historii, rabini ze wszystkich frakcji judaizmu spotkali się w Rzymie żeby podziękować Papieżowi”. Wśród ważnych rabini obecni byli prezes kolegium rabinów z Nowego Jorku, były główny rabin Europy i Francji, główny rabin Jerozolimy, oraz główny rabin Rzymu. Bemporad podkreślił posoborową zmianę stanowiska, mówiąc: „W dziejach świata, ostatnie 40 lat będzie się uważać za najbardziej rewolucyjne i najważniejsze w relacjach żydowsko-chrześcijańskich”. Przywołując niektóre z przełomowych punktów, zwrócił uwagę, że Jan Paweł II był pierwszym papieżem w historii, który odwiedził synagogę; ten papież także nawiązał stosunki dyplomatyczne z Izraelem, i poprosił o przebaczenie za walkę od zawsze toczoną przez Kościół przeciwko judaizmowi (CatolicNet). [podkr. tłum.]

Podczas podróży do Izraela JP II promował spotkanie z jerozolimskimi rabinami.

(Inside the Vatican, luty 2003)

Była to największa liczbowo audiencja papieska z grupą żydów. Zwykle grupy odwiedzające papieża ze Światowego Kongresu Żydów czy ADL składają się z maksimum 15-20 osób.Według rabina Josepha Ehrenkranza z Connecticut, podczas gdy niektórzy katolicy „nie wiedzą” o rewolucji, która miała miejsce od II Soboru, wielu żydów „nie wierzy w nią”. W związku z tym, powiedział, audiencja 18 stycznia stworzyła okazję dla przywódców żydowskich, by publicznie uznali prawdziwość tej transformacji. Rabin Gary Krupp, inicjator sprowadzenia do Watykanu 160 rabinów, pochwalił JP II w uroczystym przemówieniu: „Przy każdej okazji broniłeś naród żydowski, jako ksiądz w Polsce i podczas pontyfikatu”. Przypomniał wizytę JP II w rzymskiej synagodze w 1986 roku, pierwszą złożoną kiedykolwiek przez papieża od czasów wczesnego Kościoła, oraz jego podróż do Izraela w 2000 roku. Krupp dodał enigmatycznie, że JP II uosabia „duch Aarona, wysokiego kapłana starożytnego Izraela”. Po zakończeniu przemówienia, trzej rabini pobłogosławili JP II w języku angielskim i hebrajskim. Jedna część ceremonii była otwarta dla prasy, druga zamknięta. Nie było żadnych raportów na ten temat (National Catholic Reporter). Dlaczego tym rabinom pozwolono na tak spektakularne zgromadzenie w Watykanie? W oficjalnym wyjaśnieniu powiedziano, że wydarzenie to celebrowało 40 rocznicę soborowej deklaracji Nostra aetate, która przyjęła progresywne podejście do żydów i muzułmanów. Nie wierzę, żeby taki był prawdziwy powód. Po pierwsze, 40 rocznica Nostra aetate będzie dopiero 24 października 2005 roku, zbyt wcześnie żeby organizować specjalną uroczystość w styczniu. Po drugie, tydzień 16-22 stycznia, kiedy odbyła się ta audiencja, był poświęcony stosunkom katolicko-żydowskim. Uważam, że prawdziwy powód leży w tle tego faktu. Postaram się to wyjaśnić. W dniu 20 stycznia 1842 r., Alfons Ratisbonne, młody francuski żyd z ważnej rodziny bankierskiej w Strasburgu ściśle związanej z Rotszyldami, był świadkiem objawienia Matki Bożej i natychmiast przeszedł z judaizmu do Kościoła katolickiego. Jego nawrócenie, które odbyło się w Rzymie, reprezentowało spektakularne zwycięstwo Matki Bożej nad judaizmem, co wywołało ogromne reperkusje we Włoszech, Francji i w całym katolickim świecie. Przez to wydarzenie narodził się kult Matki Bożej Cudu, a Bazylika Sant Andrea delle Fratte, gdzie cud miał miejsce, stała się centrum specjalnej modlitwy o nawrócenie żydów [zob. Matka Boża Cudu]. Alfons Ratisbonne i jego brat, Teodor, który również przeszedł na katolicyzm, zostali księżmi i założyli nową instytucję religijną, Congregation of Our Lady of Sion [Zgromadzenie Matki Bożej Syjonu], poświęconej przechodzeniu żydów z ich przewrotnej religii do Kościoła Katolickiego. Pięćdziesiąt lat później, 18 stycznia 1892 roku, Watykan nadał uhonorował obraz Madonna del Miracolo [Matka Boża Cudu], koronując Ją na królową. Poprzez ten akt, Watykan poparł rosnący powszechny kult Matki Bożej Cudu, pośrednio zatwierdził upamiętnienie konwersji Alfonsa Ratisbonne’a i pobłogosławił ogólne dążenie do nawrócenia żydów. Od tego czasu, co roku w tym tygodniu, te dwie daty – 17 i 20 stycznia były poświęcone dla uczczenia tych wydarzeń. Wręczenie JP II żydowskiej nagrody Centrum Szymona Wizentala (2003) przez rabina Marvina Hiera.

(The Catholic World Report, styczeń 2004)

Zgodnie z przewidywaniami, po II Soborze, postępowa Stolica Apostolska Pawła VI i Jana Pawła II zaniechała organizowanie tych uroczystości. Ale nie tylko to. Kiedy odwiedziłem Rzym w styczniu 1993, dowiedziałem się, że ten tydzień został przeznaczony na coś zupełnie przeciwnego. Chcę powiedzieć, że nie wspominano o konwersji żydów, natomiast wszystko organizowano, żeby celebrować katolicko-żydowski dialog międzywyznaniowy. W tym celu w całym Rzymie odbywały się imprezy ekumeniczne. To międzywyznaniowe świętowanie trwa do chwili obecnej. To, dlatego audiencja 18 stycznia tego wielkiego zgromadzenia rabinów stanowiła część tygodnia dialogu katolicko-żydowskiego w 2005 roku. Zastanawiam się, czy przez to styczniowe wydarzenie nie zrobiliśmy następnego kroku na drodze do zniszczenia tradycyjnej pozycji Kościoła. Oznacza to, że było ono okazją dla żydów do publicznego i otwartego oświadczenia, że judaizm jest „prawdziwą” religią, bez żadnej potrzeby konwersji do Kościoła Katolickiego. Judaizm ma być tak „prawdziwy’, żeby do Rzymu przybyło 160 rabinów, by to ogłosili i „pobłogosławili” głowę Kościoła Katolickiego swoimi złowieszczymi rytuałami. W praktyce rabini udali się do Watykanu, żeby zemścić się za konwersję Ratisbonne’a, żeby zaprzeczyć temu, że było mu to potrzebne, oraz żeby pokazać objawienie Matki Bożej Cudu jako nieistotne i nierozsądne. Według mnie, całe to wydarzenie pokazało wielką symboliczną zniewagę Matki Bożej Kościoła, przebłagiwanej przez obecnego papieża. Konwersja Ratisbonne’a miała miejsce 163 lata temu. Czy liczba rabinów, którzy odwiedzili Watykan „około 160″, miała odpowiadać liczbie lat, które minęły od tego wydarzenia? Nie mam dokładnych danych, żeby dojść do poważnych wniosków w tej kwestii.

Uwaga admina: Możemy zastanawiać się, jakie powody skłoniły Jana Pawła II do postępowania wręcz brutalnie łamiącego dotychczasowe nauki Kościoła względem Żydów: czy była to naiwność, czy jego sugerowane pochodzenie, strach przed mrocznymi siłami lucyferiańskimi, albo, że miał swego sobowtóra… Natomiast gołe, obserwowalne fakty, mówią same za siebie i „interpretować” ich się po prostu nie da.

NIK bierze się za repatriację Najwyższa Izba Kontroli podjęła się pomocy w repatriacji Polaków – potomków ofiar wywózek sowieckich sprzed 75 lat. Dzięki działaniom tej instytucji dwoje repatriantów zamieszka w Polsce. Parlamentarzyści wskazują natomiast, że ustawowe rozwiązanie problemu powrotów naszych rodaków z miejsc zesłania musi poczekać, aż ukonstytuuje się właściwa podkomisja.Państwo Inna i Maksym Ośkowie to jedno z nielicznych małżeństw z Kazachstanu, któremu udało się powrócić do Polski. - Od czasu do czasu staramy się pomagać repatriantom. Wyślemy ich na lekcje języka polskiego. Podróż opłacili we własnym zakresie. Po trochu się usamodzielniają, ale przez ten czas mogą u nas pracować i zajmować lokal służbowy – tłumaczy Paweł Biedziak, rzecznik Najwyższej Izby Kontroli. Wskazuje, że jest to rozwiązanie tymczasowe, dopóki nie znajdą oni stałego mieszkania. - Będziemy starać się zainteresować ich losem gminy – dodaje rzecznik NIK. I tutaj zaczynają się schody. Na skutek obowiązującej od 2000 r. ustawy o repatriacji samorządy – same borykające się z problemami lokalowymi – nie są zainteresowane przyjmowaniem repatriantów. Miał temu zaradzić przygotowany m.in. przez Macieja Płażyńskiego, prezesa Stowarzyszenia „Wspólnota Polska”, projekt obywatelskiego projektu ustawy o powrocie do Rzeczypospolitej Polskiej osób pochodzenia polskiego deportowanych i zesłanych przez władze Związku Sowieckiego. Ustawa nie została przyjęta przed wyborami parlamentarnymi, więc strona społeczna liczy na podjęcie prac nad nią w obecnej kadencji Sejmu. - Ten projekt znajduje się w Sejmie i czeka na skierowanie do pierwszego czytania, które odbędzie się na posiedzeniu plenarnym. Następnie zostanie skierowany do komisji – informuje Jakub Płażyński, syn Macieja Płażyńskiego, przewodniczący Obywatelskiego Komitetu Inicjatywy Ustawodawczej „Powrót do Ojczyzny”, który doprowadził do wniesienia obywatelskiego projektu ustawy repatriacyjnej do Sejmu. Kolejnym etapem pracy powinno być, według niego, powołanie podkomisji, która rozpatrzy projekt. Płażyński wskazuje, że dobrym pomysłem byłoby – jak w poprzedniej kadencji – żeby swoich reprezentantów do podkomisji kierowały trzy komisje, które są szczególnie zainteresowane zmianami legislacyjnymi w tym zakresie, a więc: Administracji i Spraw Wewnętrznych, Łączności z Polakami za Granicą oraz Samorządu Terytorialnego i Polityki Regionalnej. Problem w tym, że nie wiadomo, kiedy to się stanie. Jerzy Polaczek, wiceszef sejmowej Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych, zaznacza, że termin powołania podkomisji będzie znany na najbliższym posiedzeniu Sejmu 1 grudnia. Natomiast zdaniem Beaty Bublewicz, wiceprzewodniczącej sejmowej Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych, powołanie części podkomisji, „które będą pracowały nad określonymi projektami”, nastąpi jeśli nie w grudniu, to najpóźniej w styczniu. Jacek Dytkowski

http://naszdziennik.pl

Jeszcze jedna skandaliczna sprawa. Kolejne rządy przez ponad 20 lat nie były w stanie wyciągnąć ręki do Polaków za granicą, którzy znaleźli się tam wbrew własnej woli. Za to bardzo chętnie „repatriują” członków wiadomej diaspory, niekiedy niemających nic wspólnego z Polską, a także troszczą się o nielegalnych imigrantów z najróżniejszych krajów. – admin.

Przeciek ujawnia nowe technologie kontrolujące obywateli Wall Street Journal dotarł do dokumentów z tajnej konferencji mającej miejsce na obrzeżach Waszyngtonu. Podczas tej konferencji 36 prywatnych firm zaprezentowało najnowsze techniki monitoringu i śledzenia obywateli. Gazeta zamieściła dokumenty na swojej stronie, wskazując, że wiele z nich zawiera opisy narzędzi służących do łamania haseł i włamywania się do wybranych komputerów. Wśród prezentujących swoje produkty firm można było poznać między innymi ofertę przedsiębiorstwa, którego aplikacje umożliwiają śledzenie tzw. „smartfonów” dzięki wykorzystaniu „dziur” w oprogramowaniu urządzeń. Szczególnym zainteresowaniem cieszyły się produkty zwane „massive intercept” umożliwiające monitorowanie ogromną skalę. Są one zdolne przetwarzać i śledzić dane przepływające między dużą ilością komputerów, w tym danych z połączeń telefonicznych oraz emaili. Autorzy twierdzą, że istnieje możliwość wychwytywania całej wymiany internetowej, jaka ma miejsce na terenie danego kraju.Na ile wiarygodny jest „przeciek” z mainstream’owego „Wall Street Journala” pozostawiam weryfikacji czytelnikom, być może dokumenty są autentyczne a ich publikacja ma konkretne cele? Jakie?

Orwellsky

26 listopada 2011 Władza totalitarna potrzebuje wroga - jak go nie ma, zawsze może go wymyślić. Żyjemy w państwie totalitarnym, gdzie państwo już prawie wszystkim się zajmuje, opiekuje się nami, nadzoruje naszą działalność, naszą pracę- proszę przejrzeć opasły Kodeks Pracy- zajmuje się naszymi dziećmi, żebyśmy im nie dawali klapsów, zajmuje się sportem, leczy nas z alkoholizmu, narkomanii, z opasłości i chudości, z różnych chorób, uczy nas tego, co państwo uważa za stosowne poprzez ministerstwo edukacji, roztacza nad nami swoją opiekę intelektualną poprzez środki masowej dezinformacji, które – najprawdopodobniej zostaną zasilone sumą 650 milionów złotych z naszych kieszeni, jak tylko niepotrzebnej Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji, uda się przepchnąć tę ustawę- i wieloma innym sprawami. Łatwiej już chyba wymienić sprawy, którymi – w naszym imieniu- nie zajmuje się państwo.. Państwo totalitarno- socjalistyczne, zwane państwem opiekuńczym.. Te 650 milionów na państwowe radio i państwową telewizję, to tylko, dlatego, że mamy” kryzys”, wywołany zresztą przez tę samą władzę socjalistyczną, gdyby nie to byłoby 2 miliardy z pewnością - która jak z tego wynika- przymierza się do sprawowania władzy nad nami - przynajmniej przez następnych tysiąc lat.. Tak jak inny socjalistyczny Niemiec- tyle, że Narodowy.. Demokracja demokracją, ale ktoś tym wszystkim musi cały czas rządzić, zniewalając tubylców i wikłając ich w pajęczynę przepisów i podatków, żeby nie mogli złapać oddechu i żeby mogli jedynie jeść z ręki władzy.. Wtedy tubylcy będą posłuszni i zniechęceni.. I idzie w tym kierunku.. Ale sprawiedliwością, no nie społeczną, nie ma czasu socjalistyczne państwo się zająć.. Jak podaje „Gazeta Polska Codziennie”, brutalnie skatowany przez policjanta na Poznańskiej (niedaleko od miejsca, gdzie w 1943 lub 1944 roku został zastrzelony przez Armię Krajową dziadek pana Sławomira Wiatra, z podejrzeniem, jako agent Gestapo) uczestnik Marszu Niepodległości w Warszawie, (notabene na Poznańskiej nie było żadnego Marszu!) został w trybie przyspieszonym skazany -uwaga!- za pobicie policjanta (???) Czy to nie wspaniałe? Sąd nie słuchał wyjaśnień pobitego tylko od razu dał wiarę zeznaniom funkcjonariusza, który bił pana Daniela Kloca. Odrzucił również wniosek pana Kloca, by uwzględniono nagrania z monitoringu i skazał go na trzy miesiące bezwarunkowego pozbawienia wolności za naruszenie nietykalności cielesnej funkcjonariusza. Czy jeszcze ktoś ma wątpliwości, co do tego, że żyjemy w państwie praworządnym? Sądu nie interesują dokumenty- sąd wie wszystko na dany temat - bez dokumentów.. I to od razu! Tak jak w przypadku pana Lecha Wałęsy.. Dokumenty sądu nie interesowały! Nawet, gdy pan Krzysztof Wyszkowski przynosił je kilogramami.. Mógłby zwieść tony ciężarówkami - to i tak sądu nie interesowałoby.. Bo pan Lech Wałęsa przeznaczony jest do budowy wokół niego legendy, tak jak legenda wokół socjalisty Piłsudskiego.. Pan Lech Wałęsa będzie synonimem III Rzeczpospolitej.. Będzie miał wiele ulic swojego imienia, placów- lotnisko w Gdańsku już ma.. A, że nieudana III Rzeczpospolita pełna korupcji, agentów, niesprawiedliwości i burdelu - przejdzie do historii, jako najgorszy okres rozkładu państwa - to na razie nikogo nie interesuje. Tak jak nie interesowało panią Krystynę Jandę, że porzucając Kościół Powszechny, na znak protestu przeciw potraktowaniu księdza Adama Bonieckiego, tak naprawdę wroga Kościoła Powszechnego, bo jest zwolennikiem Kościoła Otwartego, zapomniała powiedzieć, że nie jest członkiem Kościoła Powszechnego, lecz…. Protestantką (!!!!) To są dopiero jaja.! Sam nie wiedziałem, że jest protestantką, dowiedziałem się o tym z felietonu Stanisława Michalkiewicza, co nie jest zresztą niczym wstydliwym w dobie tolerancji, że się jest protestantem od Lutra czy Kalwina.. Ale, żeby wystąpić, jako protestantka z Kościoła Powszechnego? Tego jeszcze świat nie słyszał..(??) No to teraz usłyszał.. Nergal też może wystąpić z Kościoła Powszechnego, nieprawdaż? Jak tylko będzie chciał? Bo z Kościoła Szatana najwyraźniej występować nie chce.. Wygląda na to, że pani Krystyna Janda oprócz uprawiania profesji aktorskiej, bawi się w działalność polityczną, po stronie lewactwa wszelakiego... Ukryta działaczka polityczna. Dostała Nawet Nagrodę Kisiela.. Założyciela Unii Polityki Realnej.. Coś podobnego???? Pan Daniel Kloc okazał się „ faszystą”, bo brał udział w Marszu Niepodległości po niewłaściwej stronie.. Jakby był po stronie tęczowych, to by nie oberwał od policjanta, który od razu wymierzył mu sprawiedliwość na miejscu. Mógłby przechodzić sobie nietknięty.. A tak dostał od funkcjonariusza państwowego nieprzebranego za policjana w świetle kamery i widziała to cała Polska. Ale nie widział sąd..(???) I nie chciał widzieć.. Sąd nie chciał widzieć dowodu w sprawie(???) Ale całej Polsce” Wiadomości” pokazały nagranie.. Cieeeeekaweeeee??? Chyba, żeby został zabity przez funkcjonariusza państwowego i upamiętniony tablicą, obok innych tablic informujących o rozstrzeliwaniu Polaków przez Niemców. Tym razem Niemcy przyjechali i pobili kilku ludzi z grupy rekonstrukcyjnej poprzebieranych za ludzi Napoleona.. Tak jak ciekawym jest, że prokuratura odmówiła panu Januszowi Korwin- Mikke zajęcia się sprawą przyjazdu do Polski setki bandytów z Niemiec, przyjeżdżających do nas w gości i w sprawie zablokowania Marszu Niepodległości na zaproszenie Stowarzyszenia 11 listopada.. Do czego nie przyznaje się Porozumienie 11 listopada, grupujące ponad 40 lewackich organizacji, o wypranych mózgach, pozbawionych patriotyzmu i elementarnego myślenia o Polsce.. Patrioci niemieccy przyjechali do Polski na Marsz Niepodległości poprzebierani za kominiarzy w kominiarki.. Chodzi im tylko o to, żeby w Polsce nie odradzał się” faszyzm” jak sprytnie nazywają patriotów, bo sami patriotami nie są.. Przyklejają łatkę, umówiwszy się przed tym, żeby wszyscy zwolennicy państwa o nazwie Unia Europejska posługiwali się tą samą terminologią.. Albo się jest patriotą europejskim, albo patriotą polskim. Tertium non datur.. Żeby nie było dysonansu! Bo mogłoby być tak, że jedni krzyczą” faszyści” a inni z tej samej grupy rekonstruującej komunizm w Polsce- „ antyfaszyści”. I wtedy nie wiadomo, co jest naprawdę grane.. Tak jak na filmie „Zezowate szczęście” z Kobielą w roli głównej.. Jeden miał napisane na tabliczce, którą dzierżył wysoko w górze ”Precz z Sanacją” a inny, „Żydzi na Madagaskar”. Jak pomieszały mu się manifestacje, to było zrywanie boków.. Łatwo natomiast wyobrazić mi sobie lewaka z napisem” Faszyzm nie przejdzie „ pośród patriotów Marszu Niepodległości, tak jak „Antyfaszyści na Madagaskar” po stronie zgromadzenia Porozumienia 11 listopada.. Wszystko to byłoby bardzo zabawne gdyby nie było prawdziwe.. Ale dopiero konfrontacja dwóch światów się zaczyna.. Świata normalności i patriotyzmu, i świata kosmopolityzmu i zaprzaństwa. Gra dopiero się zaczyna! Wrogiem na razie w państwie totalitarnym są” faszyści”.. I władza wyraźnie jest po stronie tzw antyfasztów. Władza nie prowadzi dochodzeń w sprawie; lokalu „Krytyki Politycznej”.. Nie wzywa na zeznania różnych Magdalen Śród, Kazimier Szczukównych, Wand Nowickich czy Robertów Biedoniów.. Do więzienia pakuje natomiast patriotów!. Tak jak przed wojną! I nie prowadzi śledztwa w sprawie rzucania kamieniami przez tajniaków w policjantów umundurowanych.. Przecież ich wszystkich ma na taśmach.. I jakoś nic się nie dzieje.. Natomiast bandytom z Niemiec pozwolono spokojnie wyjechać do Niemiec.. Chyba na podstawie Traktatu o dobrym sąsiedztwie z 1991 roku. do którego to Traktatu pan profesor Skubiszewski nie wpisał praw mniejszości polskiej w Niemczech, a wpisał prawa mniejszości niemieckiej w Polsce..? Esta bien asi? - co się tłumaczy ” Czy tak jest dobrze”? WJR

Jaruzelski – strażnik kłamstwa katyńskiego Od pewnego czasu były komunistyczny dyktator Wojciech Jaruzelski, korzystając ze wsparcia usłużnych mediów, przypisuje sobie zasługi, do których nijak nie ma żadnego prawa. Jedną z tych oczywistych uzurpacji jest powtarzanie, że to on pierwszy publicznie ujawnił sprawców mordu katyńskiego. Podobne wątki pojawiły się w wypowiedziach Towarzysza Generała dla portalu Wirtualna Polska w czerwcu 2010 r.: „Może zabrzmi to nieskromnie, ale to ja pierwszy doprowadziłem do ujawnienia i publicznego przedstawienia kulis mordu i jego sprawców – NKWD. Nie było to jednak łatwe – po pięciu latach usilnych starań, w tym rozmów z Michaiłem Gorbaczowem, po powołaniu dwustronnej komisji historyków, 13 kwietnia 1990 r. prezydent Gorbaczow w świetle jupiterów oficjalnie oświadczył, że strona rosyjska ponosi odpowiedzialność za mord, wyraził ubolewanie i przekazał mi teczki ze spisami zamordowanych oficerów”. Rok później, w żenującym wywiadzie opublikowanym we „Wprost”, wyraźnie onieśmielony brakiem ostrzejszych protestów po pierwszym wystąpieniu, Jaruzelski z właściwą sobie megalomanią mówił: „Przecież to ja pierwszy po pięciu latach usilnych starań, wydarłem oficjalne uznanie prawdy o Katyniu”. Zasługi Towarzysza Generała w sprawie przyznania przez władze sowieckie w 1990 r., że Katyń to jednak zbrodnia NWKD, są mało istotne. Ot, po prostu, przyszedł nowy I sekretarz (Michaił Gorbaczow) i zaczęła się polityka głasnosti. Zmiana podejścia do historii po zmianach na Kremlu prędzej czy później dotknęłaby także sprawy Katynia. Wystarczyło, że Jaruzelski będzie robił to, co zwykle. Czyli bacznie nasłuchiwał i dostosowywał się do najnowszych sowieckich tendencji. Ale najbardziej oczywistą nieprawdą są twierdzenia, że to on „doprowadził do ujawnienia i publicznego przedstawienia kulis mordu i jego sprawców – NKWD”. Tak się składa, że przed Jaruzelskim w 1943 r. był minister propagandy III Rzeszy dr Joachim Goebbels. Po nim sprawę szeroko opisywała konspiracyjna i emigracyjna prasa polska, wielu historyków i pisarzy. Wprawdzie brakowało wtedy kluczowych dokumentów sowieckich, ale wiele opublikowanych na Zachodzie wspomnień i opracowań nie pozostawiało żadnych wątpliwości, kto i kiedy dokonał zbrodni. Przypisując sobie ujawnienie całej sprawy w 1990 r., Jaruzelski wyraźnie nie uznaje tego, co w tej sprawie działo się przez poprzednie 50 lat. Fakt to dla jego umysłowości bardzo symptomatyczny. Wprawdzie inni mówili i pisali prawdę o Katyniu, ale nie mieli na to zezwolenia Kremla. To się, więc nie liczy.

Bohaterski generał Wspominając o swoich wyimaginowanych zasługach w sprawie ujawnienia zbrodni katyńskiej, Jaruzelski zapomniał powiedzieć, jaką naprawdę rolę odegrał w tej historii. Nie ma, bowiem wątpliwości, że to właśnie on przez dziesiątki lat był jednym z najważniejszych strażników kłamstwa katyńskiego. Od 1960 r., jako szef Głównego Zarządu Politycznego ludowego WP, Jaruzelski dbał o to, by prawda o losie kilkunastu tysięcy oficerów wziętych do niewoli przez Sowietów w 1939 r. nigdy nie dotarła do społeczeństwa, a w szczególności do żołnierzy. Dotyczyło to zresztą wielu innych faktów dotyczących historii Polski, nie tylko kwestii stosunków polsko-sowieckich. Naukowców, którzy choćby na krok odstawali od oficjalnej linii PZPR. Towarzysz Generał wyrzucał z pracy. W orwellowskiej rzeczywistości ludowego WP nie było żadnych zasad prawdy historycznej czy przyzwoitości: z polskich bohaterów robiono tu zdrajców, kryminalistów i renegatów, a agentów sowieckich pasowano na bohaterów – jak było chociażby z biografią Michała Żymierskiego. W latach 70. każda „nieprawomyślna” wypowiedź o sprawie katyńskiej, jaka doszła do uszu Towarzysza Generała – ówczesnego ministra obrony – była na jego polecenie ścigana przez WSW. Niemal do końca PRL, już, jako I sekretarz PZPR, Jaruzelski był wiernym synem komunistycznej propagandy. Zaciekle zwalczał pisanie o wrześniu 1939 r., o mordzie katyńskim i inne „antysowieckie prowokacje”. W 1987 r. w rozmowie z jugosłowiańską dziennikarką Zrnką Nowak pomstował przeciwko niesprawiedliwym ocenom wydawanym czasem o głównym sprawcy mordu katyńskiego – Józefie Stalinie, twierdząc, że dopiero w przyszłości zostanie on doceniony przez historię: „Sądzę, że zwiększający się dystans historyczny pozwoli spojrzeć na postać Stalina spokojniej, bez obciążeń świeżymi jeszcze emocjami”. Swoje poglądy wyrażał nie tylko słowem, ale i czynem. Za druk i kolportaż książek o Katyniu można było trafić do więzienia. Represjonowano też piszących na ten temat historyków. Jedną z najważniejszych prac tej epoki („Dzieje sprawy Katynia”) opublikował w wydawnictwie „Głos” Antoniego Macierewicza syn jednego z zamordowanych, prof. Jerzy Łojek (pod pseudonimem Leopold Jeżewski). 13 grudnia 1981 r. funkcjonariusze SB wyłamali drzwi jego mieszkania i, pozorując rewizję, celowo niszczyli meble i sprzęty. Prof. Łojek został internowany, władze zablokowały mu profesurę i zwolniły z pracy. Potem esbecy próbowali zastraszyć naukowca, zabierali mu z domu książki i rękopisy. Dziś m.in. o zasługi prof. Łojka upomina się jego ówczesny prześladowca.Piotr Gontarczyk

Jak “zmniejszyć” zadłużenie państwa? Wystarczy inaczej policzyć dług Ministerstwo Finansów ma nowy pomysł na poprawę sytuacji finansowej państwa: planuje zmienić sposób liczenia zadłużenia Skarbu Państwa. Zamiast wyliczać zagraniczne zadłużenie w danym roku wg stanu na dzień 31 grudnia, urzędnicy chcieliby liczyć je wg średniorocznego kursu waluty. Gdyby w 2011 r. zastosować tę metodę, okazało by się, że Polska ma 23 mld zł długu mniej niż wg kursu walut z 31 grudnia. Eknomiści, jak zawsze, różnią się w ocenie tej “reformy”:, – Jeśli zaczniemy brać pod uwagę kurs średnioroczny, ryzyko ataków spekulacyjnych się zmniejszy – zapewnia Ernest Pytlarczyk, główny ekonomista BRE Banku. Zdaniem Ignacego Morawskiego z Polskiego Banku Przedsiębiorczości, takie liczenie długu jest kontrowersyjnym pomysłem. – 31 grudnia my chcemy wiedzieć, jaki jest dług publiczny na ten dzień, nie, jaki był średnio w styczniu, lutym, marcu, tylko jaki jest na koniec roku. Propozycja, ma pewne zalety, ponieważ ogranicza możliwość gry spekulacyjnej pod poziom długu, ale wydaje mi się, że można byłoby próbować ograniczyć ryzyko takiej gry w inny sposób – ocenił Morawski w rozmowie z TVN CNBC. Resort finansów chce też zmienić zasadę liczenia długu netto, czyli nie uwzględniać pieniędzy już pożyczonych, a jeszcze niewydanych. Sceptyczny wobec takich pomysłów jest też Mirosław Gronicki, minister finansów w rządzie Marka Belki. Zaznacza, że inwestorzy i tak będą patrzyli na rzeczywiste zobowiązania kraju, czyli wyliczone metodą unijną. – Eurostat wylicza długi krajów unijnych, biorąc pod uwagę kurs walut z ostatniego dnia roku, tak samo wyliczy też nasze zadłużenie – zaznacza ekonomista. Jak widać, resort finansów nie ustaje w wysiłkach na rzecz poprawy sytuacji finansowej państwa. Zamiast reform i oszczędności, mamy jednak magię… rp.pl/tvn24.pl/k

Wielka wojna zacznie się od ataku na Syrię? Niedawno na blogu “Kod Władzy” przedstawiałemmożliwy scenariusz nadchodzącego konfliktu na Bliskim Wschodzie, w wyniku, którego dojdzie do zupełnego rozbioru Turcji i odrodzenia Bizancjum. W opinii autora bloga “Mat Rodina” kluczową rolę odgrywał w tym konflikcie sojusz państw islamskich i wsparcie, jakie otrzyma Turcja w wojnie z Izraelem. Według tego scenariusza Syria znajdzie się po stronie Turcji i wspólnie dokonają one inwazji na państwo żydowskie. Wielu komentatorów zauważa, że szczególnie istotne jest w nadchodzącym konflikcie to jak zachowa się Ankara. W tym zaś przypadku władze tureckie wyraźnie rezygnują ze wspierania swojego dawnego sojusznika Al-Assada i zaczynają wspierać opozycjonistów. Syrii bronią dziś przede wszystkim Iran, Rosja i Chiny. Serwis WorldNetDaily powołując się na wiarygodne źródło związane z syryjskimi służbami dyplomatycznymi podaje, że w dowództwie NATO trwają przygotowania do kolejnego zbrojnego konfliktu. W tym samym czasie Rosjanie dokonują inspekcji syryjskiej armii i doradzają w kwestii ewentualnego rozwoju konfliktu. Sam Assad obawia się jednak, że USA i Europa zapropononują Rosji korzyści ekonomiczne w zamian za wycofanie swojego poparcia dla Syrii. Jak podaje irańska agencja prasowa Fars, Assad zadeklarował, że “jeśli zostanie podjęte jakiekolwiek szalone działanie przeciwko Damaszkowi będę potrzebować nie więcej niż sześć godzin by wysłać setki rakiet i pocisków w kierunku Wzgórz Goland i wystrzelić je prosto na Tel Aviv”. Słowa te miały paść po spotkaniu Assada z tureckim ministrem spraw zagranicznych Ahmadem Davutoglu, który ostrzegł syryjskiego prezydenta, że może on się spodziewać międzynarodowej zbrojnej kampanii, jeśli będzie on kontynuować brutalną walkę z opozycją. Dodał również, że wezwie działający w Libanie Hezbollah do ataku rakietowego na Izrael, “do tych wszystkich wydarzeń dojdzie w ciągu trzech godzin, ale w ciągu kolejnych trzech Iran zaatakuje okręty amerykańskie stacjonujące w Zatoce Perskiej”. NATO za pośrednictwem Turcji dało Assadowi czas do marca by ten rozpoczął demokratyczne przemiany w kraju. Czy jednak po obaleniu reżimu Assada w Syrii, podobnie jak w Libii i Egipcie do głosu dojdą ugrupowania o wiele bardziej zakorzenione w islamskiej tradycji a przy tym wrogie Izraelowi? Czy wszystkie obecne “rewolucje” mają jedynie przygotować Bliski Wschód na wybuch prawdziwego konfliktu? Orwellsky

Atak na forinta Agencja Moody´s niespodziewanie obniżyła rating długu publicznego Węgier do poziomu “inwestycji spekulacyjnych” z perspektywą negatywną, co stanowi zapowiedź dalszej obniżki wiarygodności kredytowej tego kraju. Budapeszt uznał to za “atak finansowy” Obniżenie ratingu jest bezpodstawne. Gospodarka węgierska, pomimo trudności zewnętrznych, w większości dziedzin zmierza w korzystnym kierunku, a deficyt finansów publicznych w tym roku po raz pierwszy od wstąpienia do Unii spadnie poniżej 3 proc. PKB – podkreśla węgierski rząd. Także widoczne od pewnego czasu osłabienie forinta to, jego zdaniem, efekt gry spekulacyjnej na załamanie węgierskiej waluty. – Obniżka ratingu to nóż w plecy Węgier – uważa Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK. Jest to, zdaniem ekonomisty, odwet ze strony dużych banków zagranicznych, które straciły w tym roku, co najmniej 0,5 mld USD na skutek wprowadzenia przez Viktora Orbána podatku bankowego oraz usztywnienia kursu forinta do walut obcych przy spłacie walutowych kredytów hipotecznych.

- Sytuacja Węgier jest wynikiem zarówno narastającego w poprzednich latach wysokiego zadłużenia kraju za granicą w walutach obcych, jak i wyprzedaży przedsiębiorstw inwestorom zagranicznym, a więc działań podobnych jak w Polsce. Jeśli kraj ma dużą ekspozycję zagraniczną, to bez stałego dopływu środków zagranicznych jego waluta się załamuje w efekcie odpływu kapitału w postaci transferu zysków i spłaty obligacji. Zachwianie stabilności finansowej spowodowane odpływem kapitału z rynku długu i giełdy może ulec przyspieszeniu w przypadku obniżenia oceny ratingowej przez agencje. Ponadto przy wyższym kursie walutowym poziom zadłużenia w części zagranicznej automatycznie wzrasta, a więc spadają szanse spłacenia zobowiązań przez dany kraj i jego obywateli – wyjaśnia cały mechanizm dr Cezary Mech, finansista, wiceminister finansów w rządzie PiS. Rentowność węgierskich obligacji trzyletnich sięgnęła już 9,1 proc., pięcioletnich – 9,0 proc., a dziesięciolatek – 9,4 procent. Dla porównania – rentowność obligacji Włoch, kraju, który ostatnio objęty został nadzorem UE i MFW, wynosi ok. 7 proc., Portugalii zaś – ponad 11 procent. Obniżenie wiarygodności kredytowej Węgier stanowi zły prognostyk dla Polski z uwagi na nasze wysokie zadłużenie zagraniczne. Rentowność polskich obligacji długoterminowych poszła w ostatnim czasie w górę i przekracza już 6 procent. – Przezorność wymaga, aby kraj zadłużał się w krajowej walucie na jak najdłuższe okresy zapadalności, przy czym rząd i instytucje nadzoru finansowego powinny dbać, aby wszelkie kontrakty handlowe i kredyty udzielane firmom oraz obywatelom także były denominowane w krajowej walucie. Błędem jest też wprowadzanie, zwłaszcza do Konstytucji, zapisów zakazujących skupu krajowych obligacji przez bank centralny – podkreśla Cezary Mech. Węgry, które w 2008 r. stanęły na skraju zapaści, pod rządami Viktora Orbána podjęły kurs na oddłużenie kraju i naprawę finansów publicznych m.in. przez opodatkowanie banków, wielkich korporacji i wielkopowierzchniowych sieci handlowych, które w poprzednich latach bez przeszkód transferowały zyski za granicę. Dzięki temu udało się zredukować deficyt i zmniejszyć o kilka punktów procentowych dług, który dochodził do 81 proc. PKB, (z czego ponad 60 proc. stanowił dług zagraniczny). Niestety, ostry program oszczędnościowy osłabił wzrost gospodarczy, co utrudnia rolowanie zadłużenia. Zapaść Węgier świadczy o tym, że Angela Merkel i Nicolas Sarkozy myślą już tylko o tym, jak ratować eurostrefę i jej banki, a kraje spoza euro pozostawiają samym sobie. Małgorzata Goss

Zapomnieć o euro Uff, wielki kamień spadł nam z serca. Które wprawdzie wciąż się wyrywa do euro a tu minister Rostowski pozwala w końcu o nim zapomnieć… Na razie możemy zapomnieć o euro HT- Łoś A jak pan minister każe zapomnieć to należy się słuchać mądrzejszego, skorzystać z szansy, jaką nam daje, i naprawdę zapomnieć. Więc z miłą chęcią zapominamy. Niech żyje nasz polski złoty, z orzełkiem na… rewersie czy awersie? Kto pamięta? Cieszy nas w każdym razie niezmiernie to, że po raz pierwszy w historii z min. Rostowskim w pełni się zgadzamy. Dziwi nas tylko, że pan minister, pewny nowej kadencji i pełny nowych idei na przyszłość, nie zrobi z tej okazji czegoś oryginalnego. Czegoś, czym utrwaliłby się w pamięci pokoleń, co przeszło by do annałów historii… Jak na przykład odkorkowanie szampana i przyznanie się do błędu, który drogo kosztowałby każdego w tym kraju. Czemu na przykład w imieniu tych, którzy go wybrali nie zawoła: Rodacy, przebaczcie, błądziłem. Opowiadałem wam duby smalone jakoby €250 milionów waszych pieniędzy, które ochotniczo i niezmuszany przez nikogo chciałem wyrzucić na „ratowanie Grecji” miało jakikolwiek sens. Nie miało i mieć nie mogło. 2GR, które na to wskazywało od samego początku miało 100% racji i wniosło swój kamyczek do uchronienia was od tej całkowicie niepotrzebnej straty… Jeżeli bowiem, jak mówię, wejście obecnie do strefy euro w jej obecnym kształcie byłoby niebezpieczne dla polskiej gospodarki to jasne jest że wchodzenie do niej w kształcie sprzed roku, takim samym jak dzisiaj choć nie przez wszystkim dostrzeganym, byłyby równie niebezpieczne. Ergo, powinienem się zorientować wcześniej, że wyrywanie się rok temu jak filip z konopi z wyrzucaniem €250m waszych pieniędzy w błoto na poczet tego wejścia było rzeczywiście kompletną, niczym nieuzasadnioną bzdurą. Rodacy, wybaczcie. Za te 28 zł ekstra, które zostały z tej okazji w każdej polskiej kieszeni wznieśmy toast za pomyślność krajowej waluty. I niech euro ziemia lekką będzie. Amen. DwaGrosze

Prof. Krzysztof Rybiński: Polska właśnie runęła w przepaść. Nadciąga Eurogedon Grecka zaraza zainfekowała Włochy i Hiszpanię, które nieuchronnie zmierzają w miejsce, gdzie opary bankowo-zadłużeniowego matriksa przestają przesłaniać ruiny finansowej rzeczywistości. W swoim cotygodniowym feleitnie profesor pisze - "Ostatnie ziarenka piasku melancholijnie odmierzają czas poprzedzający implozję sektorów bankowych krajów południa Europy, a kliknięcie myszy później to samo stanie się we Francji i być może jeszcze w kilku innych krajach strefy euro. Fala finansowego tsunami przekroczy Odrę i przeleje się przez Karpaty, topiąc nadzieję na zieloną wyspę". Podkresla jednocześnie - "Tratwy ratunkowe nie zmieszczą wszystkich. Będą ofiary, być może liczne, szczególnie wśród młodych ludzi, którzy jeszcze nie nauczyli się pływać w nowej gospodarczej rzeczywistości, bo szkoły i uczelnie do tego nie przygotowują. W narodzie pojawi się najpierw niepokój, potem gniew, bo po raz pierwszy od 20 lat spadnie standard życia wielu grup społecznych. Nadejdzie czas próby elit Rzeczypospolitej. W takim właśnie kontekście trzeba analizować expose premiera Tuska. W świetle nadchodzącego Eurogedonu". Dodaje - "(...) Polska właśnie runęła w przepaść. Czeka nas jeszcze długi lot, zanim uderzymy o dno. Premier w expose zaproponował kilka działań, które dają pewną szansę, choć niedużą, na to, że upadek przeżyjemy bez poważnych obrażeń. Może będą potłuczenia i lekkie złamanie. I co się stało? To co zwykle. Usłyszeliśmy krzyk opozycji, że to stek bzdur, że brakuje wizji Polski. Odezwały się prawie wszystkie grupy interesów, twierdząc, że u nich nie można oszczędzać, że oszczędności są potrzebne, owszem, ale gdzie indziej. Być może tak musi być, bo zawsze tak było". W dalszej wypwiedzi prof. Rybiński pisze - "Trzeba się szybko pozbierać, żeby spaść na cztery łapy i uniknąć finezyjnego rąbnięcia rozszczekanym łbem o wystające skały. Żeby było jasne, expose premiera Tuska miało wiele słabości" - podkreśla ekonomista. Całość artykulu znajdziecie forsal TUTAJ. Trzeba jasano sobie powiedzieć, że to nie są strach na lachy. Fiatowiec

Granice władzy agencji ratingowych Oceny wiarygodności kredytowej przygotowywane przez agencje ratingowe budzą kontrowersje, głównie z uwagi na to, że wpływają one na koszt kredytów zaciąganych przez państwa. Wiele rządów krajów unijnych oburzało się, że obniżenie ratingu niesie ze sobą konieczność podnoszenia oprocentowania emitowanych przez nie obligacji. W sierpniu br. po raz pierwszy w historii obniżono nawet rating USA z poziomu maksymalnego. Czy rzeczywiście agencje ratingowe mają tak wielką władzę? Agencje ratingowe to prywatne firmy, które zajmują się oceną ryzyka inwestycji w papiery dłużne wypuszczane przez konkretne podmioty, takie jak banki, instytucje finansowe i inne spółki, państwa czy samorządy, przydzielając odpowiednie ratingi kredytowe według własnej skali oraz oceny wiarygodności samych instrumentów dłużnych. Na tej podstawie inwestorzy, kredytodawcy i podmioty kupujące obligacje podejmują decyzje inwestycyjne na rynku finansowym. Na świecie jest wiele agencji ratingowych, ale w świecie finansów najbardziej liczą się trzy amerykańskie spółki: Standard & Poor´s, Moody´s Investors Service oraz Fitch Ratings (ta ostatnia z francuskim udziałem większościowym). Z polskich agencji ratingowych, które działają na naszym rynku, można wymienić AFS i EuroRating. Jak zarabiają agencje ratingowe? Pierwotnie oceny ryzyka kredytowego różnych podmiotów nie były udostępniane za darmo, a jedynie inwestorom -subskrybentom publikacji firm ratingowych, którzy wnosili odpowiednie opłaty. Aktualnie tylko małe amerykańskie agencje ratingowe opierają się na takim modelu biznesowym. Natomiast wielkie agencje ratingowe czerpią dochody ze sprzedaży swoich usług bezpośrednio podmiotom, które w związku z emisją obligacji czy zaciąganiem kredytu chcą zostać ocenione pod względem wiarygodności i ryzyka kredytowego. Subskrybenci otrzymują dokładne raporty, co jednak przynosi agencjom niewielkie dochody, a same oceny są dostarczane opinii publicznej za darmo. Swego czasu amerykańskiemu Kongresowi nie udało się wprowadzić ustawowego nakazu, by za ratingi płacili nie emitenci, jak to jest obecnie, lecz właśnie inwestorzy, jak w przypadku małych agencji ratingowych.

Kontrowersje wokół agencji ratingowych Przede wszystkim zarzuca się im, że nie są całkowicie niezależne, gdyż mają zbyt bliskie stosunki z podmiotami, których wiarygodność kredytową mają oceniać. Zdaniem niektórych ekspertów, powoduje to konflikt interesów, co uniemożliwia dostarczanie dokładnych i uczciwych ratingów. Mimo że podstawą działania agencji jest ich reputacja, to wiele razy zdarzały się im wpadki, a może były to nawet zamierzone działania, w wyniku, których umyślnie źle oceniano ryzyko kredytowe. Najgłośniejsza sprawa dotyczyła Enronu w 2001 roku. Mimo iż firmy ratingowe od miesięcy zdawały sobie sprawę z problemów tej wielkiej amerykańskiej spółki energetycznej, to jeszcze cztery dni przed jej bankructwem ratingi dla Enronu wszystkich trzech największych agencji były na poziomie inwestycyjnym. Podobnie w 2008 r. firma ratingowa Moody´s wysoko oceniała zdolność kredytową Freddie Mac tuż przed tym, jak amerykańscy podatnicy musieli wpompować miliardy dolarów w tę instytucję, by uratować ją od bankructwa. Także amerykański bank Lehman Brothers otrzymał pozytywną ocenę na miesiąc przed upadkiem. To nie wszystko. Agencje ratingowe oskarżane są o poważniejsze przewinienia. Na podstawie ich ocen wielkie amerykańskie fundusze inwestycyjne, emerytalne, ubezpieczeniowe, edukacyjne czy rządowe podejmują decyzje inwestycyjne dotyczące miliardów dolarów. Tymczasem, jak pisze Chińczyk Song Hongbing w doskonałej książce “Wojna o pieniądz. Prawdziwe źródła kryzysów finansowych”, największe amerykańskie agencje ratingowe dla “toksycznych” papierów wartościowych MBS (opartych na długoterminowych pożyczkach hipotecznych na zakup nieruchomości emitowanych przez Freddie Mac i Fannie Mae) wydawały najwyższe oceny AAA, na czym miały zarabiać wielkie pieniądze. Tym samym były wspólnikami w oszustwie. Problem polega na tym, że odnośnie do niektórych instrumentów dłużnych, takich jak CDO (“przepakowane” MBS, instrumenty sekurytyzacji oparte na długu), inwestorzy nie mają bezpośredniego dostępu do wiarygodnych informacji i decyzje inwestycyjne podejmują na podstawie zaufania do ocen wystawianych przez agencje ratingowe. Właśnie instrumenty CDO były oceniane bardzo wysoko, a późniejsze spadki ich wartości miały wpływ na powstanie kryzysu finansowego w USA pod koniec poprzedniej dekady. Niektórzy eksperci z branży, jak np. profesor Claire A. Hill ze Szkoły Prawnej Uniwersytetu w Minnesocie, twierdzą nawet, że gdyby nie błędne ratingi, to w ogóle nie doszłoby do kryzysu finansowego w 2008 r. w Stanach Zjednoczonych.

Niskie oceny źle widziane Jak widać, wiele można zarzucić amerykańskim agencjom ratingowym. Na działalność tych firm oburzają się również europejscy politycy, jednak nie z powodu błędów popełnianych przez te agencje lub braku ich obiektywizmu, ale dlatego, że najzwyczajniej w świecie nie podobają im się niskie oceny wystawiane ich rządom. Bezpośrednio powoduje to konieczność podwyższania oprocentowania obligacji emitowanych przez europejskie rządy (niższy rating oznacza miliardy euro więcej na obsługę zadłużenia, a w skrajnym przypadku może spowodować niemożliwość sprzedania papierów dłużnych), które bez coraz większego finansowania z zewnątrz nie są w stanie utrzymać zbudowanego przez siebie ogromnie kosztownego państwa opiekuńczego. Ironią losu jest to, że właśnie nadmierne wydatki państw powodują deficyty w finansach publicznych, a te z kolei rodzą konieczność zaciągania nowych kredytów. I koło się zamyka, ponieważ to właśnie nadmierne zadłużenie powoduje, że agencje ratingowe obniżają swoje oceny kredytowe. Michel Barnier, unijny komisarz ds. rynku wewnętrznego, zaproponował nawet, by zabronić agencjom ratingowym publikowania ocen wiarygodności kredytowej pogrążonych w kryzysie krajów Unii Europejskiej, co jest kompletnym absurdem. Pojawiły się też pomysły, by Europa uniezależniła się od agencji amerykańskich i stworzyła własną agencję ratingową. Kanclerz Niemiec Angela Merkel już w zeszłym roku mówiła, że opowiada się za utworzeniem niezależnej europejskiej firmy ratingowej, która działałaby “ze zrozumieniem europejskiej kultury gospodarowania i zasady socjalnej gospodarki rynkowej”. W zamyśle miałaby ona stać się przeciwwagą dla hegemonii amerykańskich agencji, ale chyba nikt nie wierzy, że byłaby ona bezstronna i odporna na naciski uniokratów z Brukseli. Z kolei José Manuel Barroso, przewodniczący Komisji Europejskiej, mówił latem tego roku, że konieczne jest nałożenie specjalnych przepisów na agencje ratingowe. – To strategia zabijania posłańca za złe wieści. Przecież takie kraje jak Grecja z własnej winy znalazły się na krawędzi bankructwa – trafnie komentował w “Financial Times” prof. Geoffrey Wood z Cass Business School w Londynie. W połowie listopada Komisja Europejska zaproponowała jednak regulacje dotyczące firm ratingowych, które mają umożliwić inwestorom skarżenie ich do sądu oraz zwiększyć przejrzystość samych ratingów. Niestety Komisja ma również zamiar umożliwić czasowe zawieszanie oceny krajów, które są w kryzysie, jak to obecnie ma miejsce w przypadku Grecji, Irlandii czy Portugalii. Nie tędy droga. Europejscy politycy nie chcą, bowiem leczyć przyczyn kryzysu, jakimi są zbyt duże wydatki i nadmierne długi, ale zamierzają ukrywać fatalne skutki swych działań przed opinią publiczną, którymi są zmniejszające się wiarygodności kredytowe.

Coraz niższy rating USA Tak czy inaczej ostatnimi czasy kraje unijne nie mają lekko z amerykańskimi agencjami ratingowymi. Obniżanie ratingu dla jednego z krajów członkowskich strefy euro niekiedy powodowało na rynku spadek wartości tej waluty w stosunku do dolara (tak było w przypadku Portugalii w 2010 roku). Z oczywistych względów bardzo niski rating (CCC) ma Grecja. Latem bieżącego roku agencja Moody´s obniżyła długoterminowy rating Portugalii do tzw. poziomu śmieciowego, czyli oznaczającego, że kredyty nie zostaną spłacone, czym oburzyła nie tylko portugalskich polityków. Na początku października agencja ratingowa Fitch, ze względu na powolny wzrost gospodarczy i wysokie zadłużenie, obniżyła ratingi Włoch i Hiszpanii. Co gorsza dla strefy euro, mówi się nawet o możliwości obniżenia ratingów Niemiec i Francji. Agencja Moody´s podała otwarcie, że “nie można finansować francuskiego modelu społecznego, jeśli nie zachowa się potencjału gospodarczego kraju”. Z kolei agencja Standard & Poor´s groziła wcześniej, że obniży najwyższy rating kredytowy Niemcom, jeśli władze w Berlinie zdecydują się na większy udział w unijnym funduszu pomocowym. Ze względu na gigantyczne zadłużenie publiczne USA, które jest największe w historii świata – wynosi ponad 15 bln dolarów, czyli około 100 procent ich produktu krajowego brutto, i rośnie w tempie prawie 56 mld dolarów dziennie – w sierpniu br. stało się to, w co niewielu wierzyło – obniżono rating amerykańskich papierów dłużnych. Jako pierwsza z dużych agencji odważyła się na ten krok Standard & Poor´s, która zredukowała ocenę wiarygodności kredytowej USA z maksymalnego poziomu AAA do AA+. Trzy tygodnie wcześniej, co prawda mała firma Egan-Jones z Pensylwanii też obniżyła maksymalny rating tego kraju, jednak nie rozeszło się to echem w mediach, gdyż jest to malutka firma zatrudniająca zaledwie pięciu pracowników. Inne amerykańskie agencje ratingowe ostrzegły, że także mogą obniżyć rating Stanów Zjednoczonych. Z kolei chińska agencja Dagong Global Credit Rating, która uważa, że USA mają coraz mniejszą zdolność do spłaty zaciągniętych zobowiązań, już dawno utrzymuje wiarygodność Stanów Zjednoczonych na znacznie niższym poziomie. Richard Bove z amerykańskiej instytucji finansowej Rochdale Securities wyraził nawet opinię, że Stany Zjednoczone mają tak złą sytuację finansową, że gdyby były firmą prywatną, to ich rating kredytowy miałby poziom śmieciowy.

Bat na polityków Wiele prognoz rynkowych czy dotyczących ruchów na giełdach papierów wartościowych, wygłaszanych przez doświadczonych komentatorów, się nie sprawdziło. Zawsze może zdarzyć się błąd. Agencje ratingowe, choć czasem omylne, są jednak potrzebne, bo pomagają inwestorom w podejmowaniu decyzji. Ogólnie rzecz biorąc, niskie ratingi państw rozwiniętych gospodarczo i nieogarniętych wojną nie są wynikiem wróżenia z fusów, ale są spowodowane zwykle olbrzymim zadłużeniem publicznym i fatalnie prowadzoną polityką finansową. I właśnie w związku z tym agencje ratingowe mogą mieć jeszcze jedną pozytywną cechę. Mianowicie ich oceny wiarygodności kredytowej, a nawet same ostrzeżenia o obniżeniu ratingu mogą wpłynąć na polityków, by prowadzili rozważniejszą i bardziej racjonalną politykę finansową swoich krajów. Na przykład agencje już od zeszłego roku wielokrotnie ostrzegały polskie władze, że jeśli nie wezmą się za realne reformy strukturalne w zakresie finansów publicznych, to będą musiały obniżyć wiarygodność kredytową Polski. Jak widać, to agencje ratingowe stały się ostatnią instancją, która wstrzymuje polityków przed jeszcze większym marnotrawieniem pieniędzy podatników, bo reflektują się oni w obawie przed spadkiem ratingu. Rozwiązaniem nie jest zamknięcie ust agencjom ratingowym, gdyż nie poprawi się przez to sytuacji finansowej bankrutujących państw opiekuńczych Unii Europejskiej – Japonii czy USA, lecz pilne uzdrowienie finansów publicznych. W przeciwnym razie państwa dalej będą brnęły w coraz głębsze bagno, z którego coraz trudniej będzie się wydostać. Firmy ratingowe tylko oceniają zastaną sytuację, nie mogą ani kreować, ani zmniejszać wydatków państw czy też redukować ich zadłużenia. Mogą to robić jedynie krajowe władze poprzez prowadzenie rozsądnej polityki finansowej. Optymalnym kierunkiem byłby oczywiście brak deficytu budżetowego oraz deficytów całych finansów publicznych lub nawet lekka nadwyżka umożliwiająca stopniowe spłacanie narosłego od lat zadłużenia publicznego. Dlatego jeśli firmy ratingowe swoją oceną wiarygodności kredytowej wskazują, że “jest bardzo źle, a będzie jeszcze gorzej”, to politycy powinni pójść po rozum do głowy, a nie dyskredytować agencje za to, że krytycznie zdiagnozowały ich działania. Tomasz Cukiernik

Greckich sztuczek ciąg dalszy

1. Wiceminister Finansów Dominik Radziwiłł poinformował opinie publiczną, że jego resort przygotowuje zmiany w ustawie o finansach publicznych dotyczące sposobu liczenia deficytu sektora finansów publicznych, a w konsekwencji także długu publicznego. Podstawowa zmiana ma polegać na tym, że do liczenia zadłużenia wyrażonego w walutach obcych byłby stosowany średnioroczny kurs danej waluty do złotego, a nie kurs z dnia 31 grudnia danego roku. Kolejna zmiana to niezaliczanie do długu publicznego danego roku środków, które zostałyby pożyczone na potrzeby roku następnego, pod warunkiem ich wyodrębnienia na odrębnym rachunku. Ponieważ nasz dług wyrażony walutach obcych wynosie na koniec 2011 roku (po kursie około 4,4 zł za euro) wyniesie blisko 236 mld zł to już liczony po kursie średniorocznym (wynoszącym niewiele ponad 4 zł) wyniósłby tylko 212 mld zł, a więc byłby aż 24 mld zł mniejszy, co stanowi aż 1,5% PKB. Drugi problem pojawił się pod koniec tego roku. Ze względu dużą niepewność w nabywaniu obligacji krajów peryferyjnych strefy euro (mimo ich wysokiej rentowności) popyt przeniósł się na obligacje krajów określanych, jako rynki wschodzące ( w tym polskie obligacje). Ich rentowność przejściowo obniżyła się poniżej 6% i minister finansów, który w roku 2012 musi pożyczyć aż 175 mld zł doszedł do wniosku, że będzie pożyczał „awansem” na rok następny. Tyle tylko, że pożyczone pieniądze należały zaliczyć do długu już w tym roku i dlatego minister Rostowski pożyczał na następny rok skromne sumy. Te propozycje mają jednak „grecki” charakter i służą statystycznemu ukrywaniu prawdziwej wielkości zobowiązań Skarbu Państwa. A w takich działaniach Minister Rostowski specjalizuje się już od kilku lat.

2. Takim posunięciem jest niezaliczenie Krajowego Funduszu Drogowego do sektora finansów publicznych, co skutkuje tym, że zobowiązania tego funduszu, które już wynoszą blisko 30 mld zł, nie są zaliczane do długu publicznego. Minister Finansów konsekwentnie od kilku lat, nie zalicza do deficytu i do długu zobowiązań SPZOZ, które przeciętnie wynoszą około 10 mld zł i wprawdzie gwałtownie nie rosną, ale i nie zmniejszają się, co oznacza, że Skarb Państwa za jakiś czas, będzie musiał je sfinansować. Wreszcie mimo użycia środków z Funduszu Rezerwy Demograficznej, Fundusz Ubezpieczeń Społecznych, żeby na bieżąco wypłacać emerytury i renty, musi w ostatnim kwartale pożyczyć w bankach i w budżecie przynajmniej 10 mld zł. Na koniec 2010 roku Minister Finansów stosował także interwencje na rynku walutowym a by wzmocnić sztucznie złotego w stosunku do euro i dolara przynajmniej o parę groszy, a także tzw. transakcje swapowe na długu, (czyli sprzedawał nasz dług w grudniu żeby odkupić go w styczniu i tym samym na koniec grudnia mieć dług mniejszy o kilka miliardów złotych). Wszystko to razem daje kolejną kwotę 60 mld zł czyli blisko 4% PKB. Ujawnienie tych deficytów w bilansie sektora finansów publicznych na koniec 2010 roku oznaczało by, że deficyt tego sektora nie wynosił 8% PKB, ale ponad 12% PKB, a to powodowało by najprawdopodobniej niemożliwość lokowania kolejnych transzy naszych obligacji na rynku i konieczność korzystania z elastycznej linii kredytowej MFW, a pewnie bardzo szybko kłopotów na miarę tych greckich.

3. Na większość tych sztuczek odporna jest Komisja Europejska i Eurostat (może poza transakcjami swapowymi). One liczą dług publiczny według tzw. metody ESA 95, a ta zalicza do długu, zobowiązania wszystkich podmiotów publicznych (a więc i naszego Krajowego Funduszu Drogowego), a także dług w walutach zagranicznych przelicza na złote po kursie z ostatniego dnia grudnia. W tej sytuacji kolejne propozycje resortu finansów, które oddalają nas od prawdziwej wielkości zobowiązań naszego państwa to „droga grecka”, której w obliczu postępujących problemów krajów strefy euro, powinniśmy unikać jak ognia. Zbigniew Kuźmiuk

Historia; trzeba głośno mówić Subotnik Ziemkiewicza Na targach książki historycznej nigdy jeszcze nie wydałem tak mało pieniędzy, choć, jak zawsze, wyszedłem obładowany. Aż głupio się przyznawać, ale przeważnie wystarczało mi zainteresować się konkretnym tytułem, by życzliwy wydawca zaczął nalegać na przyjęcie gratisa. W najmniejszym stopniu nie przypisuję tej życzliwości jakimś swoim zasługom, wynikła ona z ogólnego nastroju, czyniącego z Targów swoistą kontynuację Marszu Niepodległości. Już u drzwi spotkać można było rekonstruktorów w historycznych mundurach, w tym − tak się akurat złożyło − także w TYM konkretnym historycznym mundurze Legii Naddunajskiej, który niemieccy troglodyci, ściągnięci tu do zablokowania niepodległościowej manifestacji, uznali za atrybut „polskich nazistów”. Jeśli się zastanowić, to ze swego punktu widzenia oni wszyscy mają rację. Ten głupi osiłek, jego niemieccy i polscy towarzysze, i „Porozumienie 11 Listopada”, które ich tu wezwało do bicia polskich narodowców, i „Krytyka Polityczna”, która usłużnie użyczyła sponsorowanego przez podatników lokalu na skład pałek, baniek z gazem i kastetów. Mają rację propagandyści z „Wyborczej”, brnący z dnia na dzień coraz głębiej w oszczerstwa i kłamiący w żywe oczy, by stworzyć swym pupilkom atmosferę przyzwolenia i bezkarności, mają rację pan Wajda z panią Holland i inne dyżurne autorytety, które własnymi podpisami postanowiły zaręczyć, że zatrzymani przez policję niemieccy chuligani to niewinni turyści, obecni w tego dnia Warszawie czystym przypadkiem, a arsenał do „Krytyki Politycznej” podrzuciła sama policja. Ze swego punktu widzenia, powtórzę. Z ich punktu widzenia budzenie zainteresowania historią Polski, uczenie tej historii młodych, popularyzowanie jej, jest niewskazane, a nawet wręcz groźne. Polakowi niech wystarczy Gross i szydercze wzmianki „autorytetów”, więcej się własną przeszłością interesować nie powinien. Z takiego zainteresowania wyniknąć może tylko tyle, że jeszcze mu nagle błyśnie w oczach „dawnego przodków jenijuszu świetność” i zamiast pokornie ssać euromądrości transmitowane doń przez salony, zacznie roić o bohaterach, dawnej chwale biało-czerwonych sztandarów − a to już prosta droga do faszyzmu. Skutki − wiadome. „Wzbiera brunatna fala”, „osiem tysięcy nazistów przemaszerowało przez Warszawę”, „w ostatnich latach naziści dopuścili się w Polsce kilkudziesięciu morderstw”. Wprawdzie w kilkudziesięciotysięcznym Marszu nie udało się czujnym tropicielom faszyzmu dostrzec ani jednego, ani nawet pół „naziola”, ale udało się obietnicą „ustawki” z Niemcami ściągnąć trochę agresywnych kibiców, no i byli też rekonstruktorzy, których od dawna już „Wyborcza” tępi za „urządzanie strzelanin na ulicach polskich miast”. Dla osobników pokroju Beylina, Blumsztajna czy Domosławskiego to zupełnie wystarcza, by uznali rozkręcenie histerii przeciwko tradycji Dmowskiego i całemu w ogóle Świętu Niepodległości za całkowicie uzasadnione. Wieczorem tego samego dnia zaproszono mnie do dyskusji po zamkniętym (innych urządzać autorom nie wolno) pokazie filmu „Historia III RP”, przygotowanego niegdyś dla TVP „Historia” i od lat trzymanego przez telewizję pod kluczem. Usiłowałem znaleźć w tym filmie cokolwiek, co można by zakwestionować. Ale cały problem twórców tego „półkownika” − jednego z bardzo wielu w III RP − polega na tym właśnie, że zrobili film z obrazów, relacji i wydarzeń powszechnie znanych, tylko nigdy nieukładanych w jeden, logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy. Proste opowiedzenie ich w takiej kolejności, w jakiej miały miejsce, czyni całą naszą historię najnowszą całkowicie niecenzuralną, nieprzystającą do oficjalnej narracji. Więc działa mechanizm jak z Zyzakiem, Cenckiewiczem czy Gontarczykiem − nie można zaprzeczyć, to trzeba zakazać. W III RP historia funkcjonuje tak, jak ją kiedyś prezentowano maluczkim na odpustach − w postaci serii oderwanych obrazków, ustawianych pod czujnym okiem narratora opowiadającego na wszelki wypadek widzom, co właśnie widzą. Oto, szanowna publiczności, obrazek: dzielna tramwajarka zatrzymuje tramwaj. To nowy obrazek, którym zastąpiliśmy poprzedni, „dzielny elektryk skacze przez płot”, z powodu, że płot gdzieś nam zginął i nie można go znaleźć, ale najważniejsze w tym obrazku jest, że zarówno elektryk, jak i tramwajarka, są dziś po słusznej stronie, po stronie władzy, i poglądów „normalnych, europejskich”. Poproszę teraz na scenę uczestników kolejnego obrazka: „światłe elity z obu stron historycznego podziału porozumiewają się w sprawie reform i włączenia Polski do Europy”… Jakoś tak uświadomiłem sobie, że nie napisałem dotąd o książce Bohdana Urbankowskiego „Czerwona Msza”. Jest to jedno z najważniejszych źródeł, potrzebnych do zrozumienia naszej obecnej sytuacji − historyczny esej daleko wykraczający poza insynuowane mu „lustrowanie”, co jaki lizus napisał za Stalina na jego cześć. Urbankowski opowiada o procesie tworzenia w podbitym kraju przez okupanta nowej, kolaboranckiej elity, i o zastępowaniu nią eksterminowanych równolegle resztek warstwy przywódczej z czasów suwerenności. Taka kolaborancka − niektórzy piszą mądrze „kompradorska” − elita jest zawsze zasadniczym problemem społeczeństw postkolonialnych, do jakich niewątpliwie się po półwieczu PRL zaliczamy. Ci, którzy są − że znowu się posłużę frazą Mickiewicza − „na narodu wierzchu” nie są wcale „na narodu czele”. Bardziej czują się związani z metropolią, niż z własnym ludem, od którego oddziela ich wzajemna niechęć, płynąca zarazem z kompleksu wyższości i lęku. Nie są w stanie tworzyć dla „tubylców” wizji, planów, strategii, poza jedną − mają przestać być sobą, wypluć z siebie swe tubylcze tradycje, stać się na podobieństwo kolonizatorów, których tutejszymi przedstawicielami, swoistym pasem transmisyjnym cywilizacji, jest właśnie owa postkolonialna elita. W „Michnikowszczyznie” próbowałem opisać dalszy los tej formacji, którą zainstalował tu generał Sierow − proces przekształcenia postkolonialnej elity peerelowskiej w elitę III RP, na zasadzie „amnezja i zachowanie wpływów oraz szacunku za posłuszeństwo nowym prorokom, nowej idei i nowej metropolii”. Nikczemny przyjaciel Czesława Miłosza chwalił mu się w znanym liście, że „sowieckimi kolbami wybijemy Polakom z głów alienację”. Jego duchowi potomkowie też nie są w stanie sformułować programu, który miałby być wykonany inaczej, niż przez siłę zewnętrzną. Unijnym nakazem, eurodyrektywą, tresurą zachodnich mediów, zarządzeniem Komisji Europejskiej lub europarlamentu − w ostateczności, jeśli trzeba, pałkami niemieckich „antyfaszystów”. Zamiast budzących do wczoraj pogardliwy uśmieszek elit, a od wczoraj ich otwartą agresję, tubylczych tam-tamów na cześć Boga, Honoru i Ojczyzny − przyszłe roztopienie się w europejskiej rodzinie. Zamiast biało-czerwonej patriotycznej cepelii − ogólnikowa „kolorowość” pod tęczowym sztandarem. Zamiast cierpień dusznych, „mrocznych wyziewów mesjanizmu” i „demona polskiego patriotyzmu” − radosna obfitość kolorowych towarów w supermarkecie i beztroskie zawierzenie swych losów silniejszym, tworzącym „główny nurt europejskiej polityki”. Nie wszystkim ta oferta odpowiada, nie wszyscy uważają, że warta micha obroży? Spokojnie, w razie, czego odwołamy się do naszych przyjaciół z Europy, a oni już pogodzą tubylczy motłoch z dziejową koniecznością. Wobec tak światle się rysującej przyszłości, po co tubylcom uczyć się własnej historii, już unieważnionej? Po co urządzać „strzelaninę na ulicach miast” i parady w historycznych mundurach, zamiast paradować w różowych perukach i z kolorowymi piórami w tyłkach? Trzeba ten cały historyczny balast po apuchtinowsku obciąć (wystarczy, żeby tubylcy znali Grossa) plasterek po plasterku, zaczynając od Dmowskiego i jego tradycji „polskiego faszyzmu”, a potem stopniowo obrzydzając i delegalizując kolejne przejawy polskiej zaściankowości i ciemnogrodu. Tylko, sądząc po frekwencji i na Marszu, i na Targach, jakoś słabo się udaje. Może, dlatego, że metropolia przędzie coraz cieniej i jakby mniej imponuje, niż jeszcze kilka lat temu? RAZ


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
621
ogrodnik 621[01] z3 01 u
621
621
analyse transactionnelle id 621 Nieznany (2)
620 621
ogrodnik 621[01] z4 01 n
ogrodnik 621[01] z5 02 u
ogrodnik 621[01] o1 03 n
ogrodnik 621[01] z4 02 u
ogrodnik 621[01] z3 02 n
ogrodnik 621[01] z1 03 n
ogrodnik 621[01] z4 03 u
ogrodnik 621[01] z2 03 u
ogrodnik 621[01] z5 03 u
ogrodnik 621[01] o1 04 n
ogrodnik 621[01] o1 01 n
621

więcej podobnych podstron