Dezinformacja na rocznicę Na kilka dni przed 10 kwietnia w jednej ze stacji telewizyjnych ma ukazać się informacja, dotycząca rozmowy telefonicznej Lecha i Jarosława Kaczyńskich przeprowadzonej z pokładu TU154, z której ma jednoznacznie wynikać, że to śp. prezydent RP naciskał na lądowanie – dowiedziała się „Gazeta Polska”. Ma to być kolejny element ataku wymierzony w pamięć po ofiarach smoleńskiej tragedii. Dotychczasowe doświadczenia pokazały, że w tym temacie część mediów, polityków i publicystów nie ma żadnych zahamowań. Nie ma w zwyczaju, by przepraszać za kłamstwa smoleńskie a nieprawdziwe informacje wypowiadane w radiu lub w telewizji pod adresem ofiar katastrofy nie spotykają się z reakcja prowadzącego: wystarczy przypomnieć skandaliczną wypowiedź dotyczącą śp. Lecha Kaczyńskiego w TVN24 Lecha Wałęsy, który stwierdził, że „Na pewno zginął i to jest osiągnięcie, że zginął. Natomiast innych osiągnięć nie widzę”. Na chamstwo byłego prezydenta nie było żadnej reakcji, nie było żadnego „serialu” medialnego, Wałęsy nie spotkał żaden ostracyzm, co wydawałoby się rzeczą naturalną.
Temat wraca jak bumerang Sprawa dotycząca rozmowy prezydenta Lecha Kaczyńskiego z Jarosławem Kaczyńskim co jakiś czas wraca w mediach mimo że temat – wydawałoby się – został już wyczerpany. Na temat treści rozmowy Jarosław Kaczyński zeznawał w prokuraturze, mówił także o niej szczegółowo na antenie Radia Maryja. Mimo to temat wraca niczym bumerang. Ostatnio na ten temat wypowiadał się Lech Wałęsa, który rok temu „apelował” by rozmowa braci została ujawniona. Twierdził, że jest ona „kluczem do wszystkiego” i że on domyśla się, kto spowodował katastrofę. Teraz poszedł dalej, o czym można się była przekonać czytając wywiad z nim w tygodniku „”Wprost”;tuż przed 10 marca. - Wtedy wszystko się ułoży, bo nikt nie wytrzyma prawdy o tamtych zdarzeniach. Wiem, że rozmowa była na pewno, w sytuacji, kiedy piloci nie chcą lądować, jest draka, spóźnienie, więc nie wierzę, że wtedy były jakieś rozmowy rodzinne. To nieprawdopodobne – mówił Lech Wałęsa. Dlaczego temat rozmowy jest tak eksploatowany? Odpowiedź wydaje się prosta. Nie ma żadnych zapisów tej rozmowy, co daje pole do nieograniczonych spekulacji. Jak wynika z naszych rozmów z dziennikarzami jednej ze stacji telewizyjnych, temat ma wrócić tuż przed 10 kwietnia. - Jest przygotowywany materiał z tezą, że z rozmowy braci Kaczyńskich przeprowadzonej w czasie lotu do Smoleńska jednoznacznie wynika, że to prezydent naciskał na pilotów, by wylądowali na lotnisku Siewiernyj. Dowodów nie ma żadnych, ale ma to być połączone anonimowymi wypowiedziami, jak to wcześniej, podczas innych lotów prezydent Kaczyński naciskał na pilotów. Temat mają komentować specjaliści, politycy i publicyści. Ma to być zrobione w podobny sposób jak rzekoma kłótnia gen. Błasika z kpt. Protasiukiem. Wiadomo, że żadnej kłótni nie było, nie ma nawet cienia dowodów na naciski prezydenta, ale chodzi o wrażenie, o spacyfikowanie rocznicy katastrofy – opowiada nasz rozmówca.
Wrzutka „faktury Protasiuka” Kilka dni temu „Nasz Dziennik” ujawnił, że jeden z ogólnopolskich tygodników przygotowuje materiał poświęcony dowódcy lotu do Smoleńska, jako członkowi „grupy fałszerzy faktur” w 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego. Tekst, podobnie jak materiał o rozmowie braci Kaczyńskich ma być gotowy przed pierwszą rocznicą katastrofy. Do rzekomych nieprawidłowości z fakturami odniósł się gen. Anatol Czaban, były szef szkolenia Sił Powietrznych, obecnie asystent szefa Sztabu Generalnego ds. Sił Powietrznych. - Ktoś przecież te faktury księgował, ktoś te pieniądze wypłacał, prawdopodobnie gdzieś ktoś czegoś nie dopatrzył, a teraz atakuje się tych, którzy sami nie mogą się już bronić - mówi gen. Czaban. Zaznaczył, że sprawy nie można też wiązać w żaden sposób z gen. Andrzejem Błasikiem. Problem dotyczy bowiem okresu, zanim objął on dowództwo nad Siłami Powietrznymi RP, co miało miejsce w 2007 roku .
Kłótnia, której nie było Do kanonu „wrzutek” medialnych przejdzie sprawa rzekomej „kłótni” tuż przed odlotem do Smoleńska pomiędzy gen. Andrzejem Błasikiem a dowódcą załogi TU 154 M. kpt. Arkadiuszem Protasiukiem. Najpierw „Gazeta Wyborcza” i TVN podawały , że na nagraniu z lotniskowego monitoringu z 10 kwietnia 2010 r, widać, jak gen. Andrzej Błasik kłóci się z Arkadiuszem Protasiukiem o wylot bez informacji meteorologicznych. „GW” znalazła nawet „anonimowego świadka”, który w prokuraturze o rzekomej kłótni nic nie wspomniał. Prokurator Generalny Andrzej Seremet w Radiu Zet powiedział, że piloci dysponowali dwiema prognozami pogody. - One się nieco różniły, każda wskazywała na zamglenie, jedna na silne, druga na typowe – mówił prokurator Seremet. Stwierdził również, że prognozy przygotowane zostały w oparciu o dane z wieczora dnia poprzedniego potwierdzone przez dane z poranka dnia następnego. Zaznaczył, jedna wskazywała na widoczność od trzech do pięciu tysięcy, a druga od tysiąca do trzech tysięcy metrów. Z kolei w radiu RMF FM prokurator Seremet stwierdził, że „prokuratura nie ma dowodów wywierania nacisku na pilotów Tu-154, ani przed ani w czasie lotu”. Prokurator Generalny powiedział , że na filmie, który miał uwiecznić kłótnię pomiędzy gen. Błasikiem i kpt. Protasiukiem, nie ma nawet kadru, na którym staliby naprzeciwko siebie. Dorota Kania
„Islam nie jest integralną częścią Niemiec” Nowy minister spraw wewnętrznych RFN, Hans-Peter Friedrich (CSU), następca Thomasa de Maizière (który 2 marca zastąpił na stanowisku ministra obrony ustępującego Karla-Theodora zu Guttenberga), w jednym ze swoich pierwszych publicznych wystąpień nieoczekiwanie wsadził kij w mrowisko. Oświadczył bowiem stanowczo – wbrew twierdzeniom znacznej części niemieckiej lewicy czy prezydenta Christiana Wulffa – że „islam nie jest integralną częścią Niemiec”, nie jest „częścią tożsamości Niemiec i nie ma na to żadnych historycznych dowodów”. Prezydent Wulff, były wiceprzewodniczący CDU, który w przemówieniu z okazji obchodów Dnia Jedności Niemiec (3 października) wyraźnie stwierdził, że islam to integralna część tożsamości Niemiec, już nazajutrz po tym wystąpieniu ministra Friedricha potwierdził ponownie tę swoją “kontrowersyjną” tezę w wypowiedzi prasowej. Twierdzenie nowego szefa MSW dość ostro skrytykowali niektórzy liderzy Zielonych, a także przywódcy organizacji muzułmańskich. Np. przewodniczący Niemieckiej Rady Muzułmanów, Ali Kizilkaya, powiedział na łamach gazety „Bild”, że minister Friedrich, w którego gestii leży powołana w ub. roku przez rząd RFN „Konferencja Islamska”, zdyskredytował to niemiecko-islamskie forum jako „pokazowe show”. Dodał, że kanclerz Merkel „musi zadbać o jasność, co do tego, czy muzułmanie są integralną częścią Niemiec, czy też nie są”. A przewodniczący Gminy Tureckiej w Niemczech, Kenan Kolat, w wypowiedzi dla „Rheinische Post” zagroził, że „jeżeli minister spraw wewnętrznych szuka zwady, to ją będzie miał”. Niektórzy partyjni koledzy ministra Friedricha próbowali tłumaczyć publice i Turkom jego i swoje stanowisko. Wolfgang Bosbach (CDU) mówił np. w telewizji: „Oczywiście, że islam jest wpisany w rzeczywistość naszego kraju, ale nie określałbym go jako integralnej części tożsamości naszego kraju”. A Volker Kauder, szef klubu parlamentarnego CDU/CSU, powiedział prasie: muzułmanie są częścią niemieckiego społeczeństwa, jednak „islam nie wyciskał piętna na naszym społeczeństwie i nie robi tego także dziś”. A więc „islam nie jest integralną częścią Niemiec” – stwierdził czołowy polityk chadeków („Deutsche Welle”). Ale może za kilkanaście lat już będzie, jeżeli rządzący Niemcami „chrześcijańsko-demokratyczni” politycy dalej tak będą sobie debatować, zamiast stanowczo i szybko ograniczyć, a przynajmniej utrudnić budowę setek meczetów, minaretów oraz nieustanny (od początku lat siedemdziesiątych) rozwój islamu i jego licznych legalnych organizacji – częściowo finansowanych przez niemieckie państwo… Tomasz Myslek
Moskwa. Miasto miliarderów Gdyby zamożność społeczeństwa była wprost proporcjonalna do liczby żyjących w nim miliarderów, Rosjanie niewątpliwie należeliby do najbogatszych ludzi na świecie, mieszkańcy Moskwy zaś pławiliby się w luksusie. Według ujawnionego niedawno corocznego rankingu najbogatszych pisma „Forbes”, rosyjska stolica jest miastem, w którym mieszka najwięcej miliarderów. Wyprzedziła ona przodujący dotychczas na liście Nowy Jork. W amerykańskiej metropolii żyje ich 58, podczas gdy w Moskwie – 79. W ciągu minionego roku ich liczba zwiększyła się o 21. Ich łączny majątek wynosi 375 mld dolarów. Stanowi to 87 proc. zasobów wszystkich rosyjskich miliarderów i 29 proc. zasobów miliarderów europejskich. Zdecydowana większość rosyjskich miliarderów mieszka w stolicy, tylko nieliczni decydują się na mieszkanie na prowincji. Wynika to zapewne z centralistycznego sposobu zarządzania państwem, który sprawia, że większość miliarderów woli być jak najbliżej ośrodka, w którym zapadają kluczowe decyzje gospodarcze, czyli Kremla i „Białego Domu”, w którym urzęduje Włodzimierz Putin. Miliarderzy mieszkający na rosyjskiej prowincji to niezwykła rzadkość. Najbogatszym rosyjskim miliarderem jest nadal Włodzimierz Lisin. Według „Forbesa”, jego kapitał wynosi 24 miliardy dolarów, co pozwala Lisinowi zajmować 14. pozycję na światowej liście najbogatszych składającej się z 1021 osób. Lisin znacząco zwiększył Lisin, zarządzający kontrolnym pakietem Nowolipieckiego Kombinatu Metalurgicznego, znacząco zwiększył swój majątek w ubiegłym roku. Jeszcze rok temu posiadał bowiem „tylko” 15,8 mld dolarów. Drugim na liście rosyjskim miliarderem jest Michał Prochorow. Posiada on majątek wynoszący 13,4 mld dolarów. Jest on beneficjantem kompanii Oneksim. Trzecim najbogatszym Rosjaninem jest Michał Filman, współwłaściciel Alfa-Grupp i TNK-BP. Jego majątek wynosi 12,7 mld dolarów. Na 500 mln $ mniej specjaliści z „Forbesa” ocenili aktywa Romana Abramowicza. Oleg Deripaska, dyrektor generalny kompanii Bazowy Element i Rusał, dysponuje majątkiem wynoszącym 10,7 mld dolarów. Niewiele mniej, bo 10,6 mld $, skupia w swych rękach współwłaściciel kompanii naftowej Łukoil – Wagit Alkiepierow. O 300 mln $ mniejszy majątek ma posiadacz kompanii Internos – Włodzimierz Potanin. Niemalże identyczne aktywa, bo wynoszące 9,9 i 9,8 mld $, posiadają właściciele Siewierstala – Aleksy Mordaszow i główny akcjonariusz Magnitogorskiego Kombinatu Metalurgicznego, Wiktor Rasznikow. Następni na liście „Forbesa” rosyjscy biznesmeni mają już majątki znacznie mniejsze, bo wynoszące od 8,6 do 4,4 mld dolarów. Jest wśród nich m.in. właściciel cypryjskiej kompanii Madura Holdings, do której należy 80 proc. akcji Uralkalia, Dymitr Rybołowiew, i współwłaściciel firmy Kuzbasrazriezugol, Iskander, Machmudow, a także właściciel holdingu Metalloinwiest, Aliszer Usmanow. Nazwiska tych „biedniejszych” rzadko pojawiają się na łamach prasy i przeciętny Rosjanin nie wie nawet o ich istnieniu. Zdecydowana większość zarówno tych najbogatszych, jak i mniej zamożnych działa w sektorach surowcowych, a więc swój majątek zawdzięcza przede wszystkim „błogosławieństwu” Kremla. Niektórzy z nich, jak np. Roman Abramowicz czy Wiktor Wekselberg, są kojarzeni bezpośrednio z Kremlem. Na jego zamówienie realizują szereg „przedsięwzięć społecznych”, takich jak uczestnictwo w budowie obiektów olimpijskich czy w ogóle sportowych, remont zabytków lub zakup na zachodnich aukcjach dzieł sztuki związanych z Rosją. Niektórzy inwestują też w takie przedsięwzięcia jak Skołkowo, czyli ośrodek pod Moskwą mający pełnić rolę Doliny Krzemowej. Pewnym wyjątkiem jest 31-letni Jerzy Milner, inwestujący w amerykańską Dolinę Krzemową. Jest współwłaścicielem DST Global i Mail.ru Group. Należy on do biznesmenów aktywnych i inwestujących z dużym powodzeniem w przedsięwzięcia związane z upowszechnieniem w Rosji internetu. Wcześniej pełnił wiele funkcji kierowniczych, m.in. w kompanii Menatep i w Koncernie Naftowym. Zdobyty przez niego majątek wynoszący 1 mld $ wystarczył mu oczywiście tylko na „wpisowe” do klubu miliarderów, ale nie ulega wątpliwości, że wszystko jest przed nim. W swoim pokoleniu należy bez wątpienia do najzdolniejszych ludzi mających głowę do robienia interesów. Z zestawienia „Forbesa” wynika też, że w minionym roku tylko jeden rosyjski miliarder wypadł z klubu i przekształcił się w multimilionera. Jest nim syn byłego prezydenta Baszkirii – Uznał Rachimow. Pozbawiony protekcji tatusia stracił kilkaset milionów dolarów i jego majątek, wynoszący wcześniej 1,2 mld $, nieco stopniał. Wśród rosyjskich miliarderów jest tylko jedna kobieta. Jest nią żona eks-mera Moskwy Jerzego Łużkowa – Helena Baturina. Formalnie jej majątek nie jest duży i wynosi tylko 1,2 mld $, ale jak ćwierkają moskiewskie wróble, jej aktywa są znacznie większe. W globalnej ocenie „Forbesa” rosyjscy miliarderzy ustępują amerykańskim. Tych ostatnich w klubie miliarderów jest, bowiem 413. Drugie miejsce zajmują Chińczycy, których jest 115. Rosjanie plasują się na razie na trzeciej pozycji. Zdaniem ekspertów „Forbesa”, liczba rosyjskich miliarderów rośnie jednak bardzo szybko. Jeszcze rok temu było ich tylko 62. W Europie Rosja nie ma już w tej dziedzinie konkurencji. Oczywiście wzrost liczby rosyjskich miliarderów nie przekłada się na poziom życia ogółu mieszkańców. Ten nadal, szczególnie na prowincji, pozostaje niski. Marek A. Koprowski
Musimy nawracać libertarian O libertarianizmie, chrześcijaństwie, Katolickiej Nauce Społecznej mówi portalowi Fronda.pl prezes Instytutu Globalizacji dr Tomasz Teluk*. Fronda.pl: Czy organizowanie konferencji takich jak „Libertariańska teoria państwa i prawa” w Milówce oznacza, że nadal mamy do czynienia z pewną „działalnością misyjną”? Oczywiście, że mamy do czynienia z działalnością misyjną! Musimy się nawracać, musimy nawracać libertarian. Musimy pokazać tę pustkę, którą zionie każda ideologia, czy to libertarianizm, konserwatyzm czy liberalizm. Młodzież często poszukuje spełnienia w ideologiach. Tak jak mówi Pismo Św. w czasach ostatecznych pojawi się mnóstwo idoli, którzy będą odciągać od Nauki Chrystusa. Naszą ideą jest pokazanie, że poszukiwania ideologiczne są skazane na porażkę. Dlatego oprócz pożytku intelektualnego na seminarium, dajemy pewną dawkę pożywki duchowej. Poprzez uwypuklanie elementów etycznych w filozofii klasycznego liberalizmu, libertarianizmu czy konserwatyzmu, dawanie uczestnikom pewnych możliwości rozwoju duchowego, jak choćby uczestnictwa w Nabożeństwie Drogi Krzyżowej, Mszy św. czy katechezie ks. Kastelika.
Z Pana słów wynika, że w pierwszej kolejności jest Pan katolikiem, a w drugiej wolnościowcem… Oczywiście. Ktoś kto jest katolikiem, musi być przede wszystkim katolikiem, a pewne swoje zapatrywania polityczne spychać na dalszy tor. Nie można tego robić odwrotnie, gdyż będzie to dostosowywanie religii do ideologii. Wiele osób tak robi. Czyni tak wielu libertarian, którzy krytykują Kościół za nieuwzględnienie pewnych elementów wolnościowych w swoim nauczaniu. Mówią nawet, że Biblia myli się w jakichś fragmentach. Ale podobnie czynią konserwatyści. Mówię tu o przypadku, gdy ktoś chodzi na Mszę Trydencką, tylko, dlatego, że wynika to z ideologii konserwatywnej. Jest to faryzeizm, gdyż religia jest dostosowywana do przekonań politycznych. W pierwszej kolejności jestem katolikiem, a na dalszym planie są moje zapatrywania polityczne czy światopoglądowe na politykę i myśl wolnościową. Państwo minimalne jest jedynym moralnie akceptowanym modelem państwa, za którym się opowiadam.
Na seminarium libertariańskim został zaprezentowany film „Narodziny Wolności”, gdzie wskazano na więzy łączące chrześcijaństwo z ideą wolnościową. A jak wygląda to na tle innych religii? Nie jestem specjalistą od religioznawstwa, nie zgadzam się również z tym, że np. islam jest jakąś religią wolności. To według mnie bzdury. Chrześcijaństwo jest tym, które najpełniej odzwierciedla idee wolności. Bóg daje przecież człowiekowi tak ogromny wybór, że możemy wybrać między Dobrem a Złem, możemy również Boga odrzucić. Jest to największy przejaw wolności, jaką możemy komuś dać. Wolność kształtowania swojej drogi, wolność osiągania Zbawienia czyni z chrześcijaństwa najbardziej wolnościową religię. Natomiast istnienie systemu etycznego, który jest drogowskazem, ale nie żadnym systemem nakazu czy przymusu, jest czymś, co ułatwia nam iść drogą do Zbawienia. A Zbawienie i życie wieczne jest absolutnym spełnieniem wolności w Bogu. To interesuje nas, jako chrześcijan, najbardziej. Natomiast nie interesują mnie zupełnie inne religie, bo przecież chrześcijaństwo daje nam pełnię i nie potrzebujemy oglądać się na inne wyznania.
Nie bez przyczyny zapytałem o powiązania libertarianizmu z chrześcijaństwem i innymi religiami. Jak wiadomo, wielu libertarian jest katolickimi tradycjonalistami. Wiem, że uczęszcza Pan na Msze tradycyjne, w USA tradycjonalistą jest chociażby Thomas Woods. Na czym polegają powiązania między tradycyjnym katolicyzmem a opcją wolnościową? Rzeczywiście mamy z tym do czynienia. Nie wiem na czym to polega. Na Śląsku również znam ludzi, którzy są związani z Tradycją katolicką, a jednocześnie określają się mianem libertarian. Osobiście nie jestem tradycjonalistą ideologicznym, nie jestem zwolennikiem lefebryzmu. Nie uważam, ze Sobór Watykański II był tylko porażką. Nie uważam również, że Mszę „zniszczyła” masoneria. Po prostu uznaję Starą Mszę, jako piękną tradycję, która musi być w łonie Kościół zachowana. I akurat nadarza się okazja, żeby to robić. I to robimy, aby to piękno było zachowane na równi z innymi formami liturgicznymi.
Zauważyłem jednak, że postępowe środowiska kościelne raczej nie sympatyzują z ideami wolnościowymi w dziedzinie gospodarki. Paradoksalnie większe związki z libertarianizmem mają tradycjonaliści. Skąd, zatem niechęć postępowców do idei wolnościowej? Niewątpliwie naukę społeczną Kościoła dotknęło jakieś ukąszenie marksistowskie i to widać w potocznym rozumieniu spraw gospodarczych. Ale myślę, że największy wpływ ma na to ignorancja i brak wiedzy ekonomicznej. Warto zapoznać się z dorobkiem papieskiej komisji „Iustitia et Pax”, która wypowiedziała się właśnie na temat ekonomii i globalizacji w kompendium nauki społecznej Kościoła. Sądzę, że nawet niewielu katolików i konserwatystów ten dokument zna, a warto go przeczytać, bo jest tam bardzo konserwatywne i wolnorynkowe podejście do kwestii ekonomicznych i społecznych. Dlatego jeśli chodzi o społeczne nauczanie Kościoła, to wydaje mi się, że warto zerknąć do dokumentów, a nie wypowiedzi poszczególnych hierarchów czy lewicowych publicystów, skupionych np. wokół „Tygodnika Powszechnego”. Natomiast nie jestem zwolennikiem podziału Kościoła na modernistyczny i tradycjonalistyczny. Np. Msza trydencka w Gliwicach, na którą chodzę, to pewne zjawisko ekumeniczne. Chodzą na nią tradycjonaliści, zwolennicy Nowej Mszy, lefebryści, Neokatechumenat czy osoby związane z innymi ruchami, które tradycjonaliści uważają za modernistyczne. I okazuje się, że wielu członków Neokatechumenatu jest bardziej konserwatywnych od samych tradycjonalistów. Nie mówiąc już kwestiach związanych z wiarą w życiu codziennym…
Jednak w pewnych kręgach protestanckich możemy zauważyć tendencję do zarzucania Kościołowi propagowania socjalizmu. Np. w Polsce w Lublinie działa środowisko miesięcznika „Idź Pod Prąd”, które stara się przedstawić swoją wizję chrześcijaństwa, jako prawdziwie wolnościową, przeciwstawiając ją „socjalizującemu” katolicyzmowi. Jak odniósłby się Pan do tego typu poglądów? Akurat to, co prezentuje wspomniana sekta z Lublina jest w ogóle poniżej wszelkiego poziomu. W ich piśmie były również bluźnierstwa. Janowi Pawłowi II zarzucano „oddawanie czci drewnu”, czyli modlitwę przy figurach Matki Boskiej. Protestanci bardzo literalnie interpretują Biblię. Przedmiotem nauczania Kościoła nie jest ekonomia i nauki społeczne, ale ekonomia Zbawienia. Rzeczywiście może w tradycji protestanckiej jest większe zainteresowanie sprawami doczesnymi. Na pewno nie jest to nic pozytywnego. Natomiast, jeśli chodzi o katolików, to świadomość, że wolny rynek należy do tradycji chrześcijaństwa jest coraz większa. Weźmy pod uwagę choćby odwoływanie się do Szkoły z Salamanki. Mam przed sobą książkę, wydaną przez katolików związanych z Odnową w Duchu Świętym (ruch uznawany przez niektórych za modernistyczny), a możemy w niej zetknąć się z poparciem dla ekonomii wolnorynkowej, przykłady jak sobie radzić w codziennym życiu, gospodarce kapitalistycznej, ciekawe świadectwa osób, które postanowiły dawać dziesięcinę na cele społeczne, przeznaczyć ją na Kościół, osiągając przez to bogactwo duchowe, ale i materialne. Jak widać, wiele zaczyna się zmieniać?
Być może taki „socjalny” obraz katolicyzmu (zwłaszcza w Polsce) jest efektem działania mediów związanych z o. Rydzykiem, które co prawda są antykomunistyczne, ale nie cechuje je zbytni liberalizm gospodarczy? Jeśli chodzi o „Nasz Dziennik”, to wyraźnie zmienił swój profil w ciągu roku. Jest to gazeta, która notorycznie zamawia moje teksty i obecnie jest niemal tak wolnorynkowa, jak „Najwyższy CZAS!”. Czasem pojawiają się opinie osób, które nie są wolnorynkowcami, ale są tylko przedmiotem w dyskusji. Natomiast coraz częściej pojawiają się autorzy związani z PAFERE, Instytutem Globalizacji czy osoby, który nakreślają elementy wolnego rynku od strony pozytywnej. Coraz mniej możemy przeczytać tam tekstów w klimacie post-PRL-owskim, wychwalających interwencjonizm i socjalizm. Wydaje mi się, że w „Naszym Dzienniku” nastąpiła pewna zmiana pokoleniowa i gazeta ewoluuje w dobrą stronę. Natomiast Radio Maryja kładzie nacisk bardziej na sprawy duchowe. To zupełnie inny target. Większość słuchaczy stanowią osoby starsze.
Czyli „Nasz Dziennik” na plus, a Radio Maryja bez zmian? Powiedziałbym, że na mniejszy plus. Ale „Nasz Dziennik” muszę pochwalić, coraz częściej można tam spotkać wypowiedzi ekonomistów pro-rynkowych. Zupełnie inaczej, niż było to 2-3 lata temu.
Pomimo tych zmian, nadal nie mamy w Polsce silnego wolnorynkowego środowiska politycznego. Istnieje kilka mikroskopijnych partii, które sprzeczają się o to, która jest „prawowitym UPR- em”. Istnieje Stowarzyszenie KoLiber, które niestety nie jest znane dla większości społeczeństwa. Mamy Instytut Globalizacji, który wykonuje dobrą pracę intelektualną, ale co z inicjatywami skierowanymi wprost do wyborców? Dlaczego Polska, która przez 20 lat stworzyła sobie wolnorynkowe zaplecze intelektualne ma problemy z dotarciem do szerszego grona obywateli? Faktycznie, nie ma oferty politycznej dla osób, które są konserwatywne w kwestiach moralnych, a jednocześnie są zwolennikami wolnego rynku. Współczesny człowiek ceni bardziej bezpieczeństwo, także socjalne, od wolności, która wiąże się z większym ryzykiem. Dowodzi tego również teoria gier, według której człowiek zawsze wybierze zamiast niepewnej, ale wielkiej wygranej, małą wygraną, ale pewną. Taka jest natura człowieka. Dlatego nie wierzę, żeby czekała nas jakaś rewolucja w wyniku, której do władzy doszłyby osoby, które jak w Estonii, opowiadałyby się za państwem minimum i były w stanie przeprowadzić jakieś wolnorynkowe reformy w tym kierunku. Być może się mylę i taka praca organiczna przez wiele lat, sprawi, że za 20-30 lat wolnorynkowa oferta polityczna się pojawi i społeczeństwo dorośnie do takich rządów. Nie jestem osobą, która pasjonuje się polityką i nie widzę w politykach zbawicieli narodu, którzy stworzą nam superwarunki do funkcjonowania. Nie interesuje mnie to po chrześcijańsku. Uznaję to państwo, jakim jest i uważam, że społeczeństwo powinno tworzyć własne formy aktywności i nie oglądać się na to, co oferują nam politycy. Należy tworzyć jak najwięcej organizacji pozarządowych, niezależnych mediów, aby z tego ogłupiającego monopolu partyjnego po prostu się wyrwać.
Mówi Pan, że być może za 20-30 lat pojawi się jakaś oferta polityczna. Tyle, że 20 lat temu mówiono dokładnie to samo. Więc może zamiast myśleć o tworzeniu jakiejś nowej siły politycznej włączyć się w obecny nurt? Na przykładzie UPR-u widzę, że wszystkie osoby, które zaangażowały się w działalność partii głównego nurtu, są stracone dla sprawy wolności. Dlatego odradzałbym myślenie tymi kategoriami. Wspomniani byli UPR-owcy całkowicie sprzeniewierzyli się zasadom wolnościowym. Dominujące ugrupowanie wchłania coraz więcej rzesze ludzi, którzy myślą wolnościowo i korumpuje ich intelektualnie bądź jakimiś stanowiskami. To ich wyjaławia. To nie jest dobra droga. Lepiej nawracać się we własnym zakresie i robić swoje. Nie warto liczyć, że polityka coś zmieni w naszym życiu. Myślę, że będzie coraz gorzej. Można się spodziewać coraz większego ograniczenia wolności, coraz mniejszej konkurencji rynkowej, coraz większego monopolu partyjnego i zepsucia moralnego… Nawet Biblia nam przepowiada, że właśnie tak będzie.
Można podnieść zarzut, że jest to jakiś romantyzm. Nie staramy się wpływać na bieżącą politykę, ale zachować pewne prawdy we własnym środowisku… Nie, romantyzm to rzucanie się z siekierą na czołgi. Trzeba po prostu realnie popatrzeć na to, co się dzieje i nie zachować się w sposób głupi i nieracjonalny, a przy tym nie siedzieć cały czas przy ugrupowaniach, które cieszą się jakimś poparciem, z nadzieją, że z tymi ludźmi, pod tym samym szyldem zrobi się nagle jakąś rewolucję. Traci się wówczas czas i złudzenia. Lepiej zająć się czymś innym. Nie jestem optymistą, jeśli chodzi o działania polityczne. Wyborcy opowiadają się tak, jak się opowiadają. Trzeba się z tym pogodzić. Żyjemy w tym kraju, a nie innym. Wyborcy wyznają te wartości, a nie inne. Trzeba to po prostu zaakceptować.
Słuchając Pańskich odpowiedzi, wydaje mi się, że obecnie jest dla Pana punktem odniesienia Kościół. Kiedyś odnosiłem wrażenie, że chce Pan łączyć libertarianizm z chrześcijaństwem. Natomiast teraz widzę schemat: „Jestem chrześcijaninem i dlatego popieram rozwiązania wolnościowe…”. Czy rzeczywiście tak jest? Tak. Jak każdy młody człowiek szukałem swojego miejsca w życiu i jakiejś fascynacji. Libertarianizm stanowił dla mnie przedmiot właśnie takiej fascynacji. Jednak im bardziej się nawracałem, tym mocniej zmieniała się moja analiza. Rzeczywiście, początkowo pisząc książkę „Libertarianizm. Teoria państwa” próbowałem łączyć chrześcijaństwo i libertarianizm. Niekiedy nawet naginając chrześcijaństwo do libertarianizmu, żeby jak najbardziej do siebie pasowały. Będąc świadomym tych błędów, podjąłem decyzję o napisaniu książki „Libertarianizm. Krytyka”, gdzie dołożyłem elementy krytyczne, dotyczące w szczególności kwestii moralnej, jak i zagrożeń, jakie niesie ze sobą nazbyt optymistyczna interpretacja libertarianizmu, a także krytykę anarchokapitalizmu, jako nurtu całkowicie sprzecznego z chrześcijaństwem. Przecież nie odnajdujemy w chrześcijaństwie żadnych elementów negujących istnienia państwa. Jeżeli ktoś mówi, że można być anarchokapitalistą i chrześcijaninem- kłamie, gdyż nie ma żadnych argumentów na poparcie tej tezy. l rzeczywiście, w miarę, jak nawracam się, tym bardziej staram się patrzeć na nauki polityczne przez pryzmat chrześcijaństwa. Będę tak robił dalej. Kto wie, być może kiedyś stwierdzę, że socjalizm jest systemem pobożnym… [śmiech?. Oczywiście żartuję, socjalizm został przecież potępiony. Myślę jednak, że sprawy organizacji społeczeństwa są drugorzędne, powinniśmy skupiać się na przemianie sumienia, starając się być jak najlepszymi ludźmi, żyć zgodnie z przykazaniami, dzielić się z wszystkimi Dobą Nowiną- to jest życie każdego chrześcijanina. Kwestie związane z polityką i ekonomią to tylko praktyczna część naszego oddziaływania na życie publiczne.
Pamiętam, że gdy kiedyś napisałem tekst o niezgodności chrześcijaństwa i libertarianizmu, na okładce „Najwyższego CZASU!” został umieszczony tytuł „Zamordyzm konserwatystów?” Często osoby deklarujące się chrześcijanami nie negują myśli Rothbarda czy Rand. Czy rzeczywiście można godzić wiarę z podziwem dla tych filozofów? Gratuluję odwagi i trzeźwego osądu. Widzę np. w środowisku Instytutu Misesa sympatię dla Rothbarda, który był przecież wrogiem chrześcijaństwa i zwolennikiem aborcji. To nieprawda, że się nawrócił, że zmienił swoje poglądy dotyczące obrony życia. To są tylko czcze próby naginania ideologów libertariańskich do chrześcijaństwa, aby móc traktować ich, jako autorytety. Nie zgadzam się z tym. Tym bardziej, jeżeli chodzi o Ayn Rand, której filozofia może być fundamentem ideologii satanistycznej. Przecież egoizm i stawianie siebie, jako punktu odniesienia do wszystkiego to jeden z postulatów LaVeya! Ideologia Rand jest szkodliwa i dlatego ją zwalczam. Gdy mieliśmy Liberty Camp, powiedziałem młodzieży, że randyzm jest intelektualną pułapką. Pamiętam, że kiedyś Stanisław Krajski, związany z Radiem Maryja, powiedział, że libertarianizm to filozoficzny satanizm. Byłem wówczas oburzony, ale po latach namysłu uważam, ze pewne nurty libertarianizmu można uznać za przejawy satanizmu. Bo jeżeli wprowadzilibyśmy filozofię Rand, Davida Friedmana czy Rothbarda w życie, to mielibyśmy do czynienia z politycznym satanizmem: wszystko każdemu wolno, można gwałcić dzieci, sprzedawać swoje ciało, akceptować społeczności ćpunów i morderców, jako moralnie usprawiedliwione. Jest to moralnie niedopuszczalne! Bardzo silnie się temu przeciwstawiam.
Być może na polskim gruncie jest to spowodowane tym, że młodzi, po okresie komunizmu, wręcz łakną wolności? Czy może taka tendencja występuje również w innych krajach? Myślę, że jest to ogólna tendencja, jeśli chodzi o młodych ludzi. Młodzież jest zafascynowana pewnym ideologiami. W młodym wieku pojawia się poszukiwanie swojego światopoglądu. Często pojawia się jakaś konfrontacja ideologii i religii. Często ideologia zwycięża. Istnieje pragnienie wolności, tłumaczenia swoich zachowań i działań, a takie idee wolności absolutnej, niezwiązanej z odpowiedzialnością, wydają się być pociągające i są wchłaniane przez młodego człowieka. Za każdym razem zastrzegam, żeby nie należy iść tą drogą, nie wolno dać się zwieść ideologiom. Każda ideologia odwodzi nas od nauki Chrystusa, nawet, gdy na pierwszy rzut oka jest łatwiejsza do zaakceptowania, jak prymitywne ideologie, które wydają się atrakcyjne, ale prowadzą do akceptacji takich niemoralnych zjawisk jak aborcja, zboczenia czy kryminogenne zachowania typu pedofilia. Miałem starszych kolegów, również libertarian, którzy interesowali się tym ruchem. Mówili, że są katolikami, a jednocześnie akceptowali szkodliwe poglądy, które są nie do pogodzenia z wiarą.
Z naszej rozmowy można wysnuć wniosek, że jest Pan pesymistą. Jakie pozytywne przejawy działalności na rzecz wolnego rynku widziałby Pan w przyszłości? Jeśli chodzi o pozytywne aspekty działalności na rzecz wolności, to przede wszystkim edukacja ekonomiczna. Jeżeli społeczeństwo będzie wyedukowane, to nie pozwoli sobie narzucać rozwiązań, które uzna za szkodliwe dla siebie. Zdrowa ekonomia to przede wszystkim możliwość rozwoju rodzin. Jeżeli zapewnimy im godziwe warunki rozwoju, to możemy być pewni o przyszłość społeczeństwa. A jeśli dalej będziemy robić politykę w wyniku, której jedna pensja rodziny idzie na podatki, a Polki mają jeden z najmniejszych współczynników rozrodczości w Europie, czeka nas katastrofa demograficzna. Aleksander Majewski
Plan Lotu, Smoleńsk, WTC 9/11 - jak ci od Goebbelsa robią z nas wariatów Ossów - Krętactwa Komorowskiego Mamy bardzo mocne dowody na to, że to obecny prezydent Bronisław Komorowski był inicjatorem budowy pomnika dla bolszewickich żołnierzy, poległych w bitwie pod Ossowem w 1920 roku. Pomysł aby w tym miejscu wykazać się przed Rosjanami swoją sympatią miał on od wielu lat. Oskarżanie o kłamstwo posła Mariusza Błaszczaka, który zwrócił uwagę na ten aspekt polityki prezydenta wygląda w świetle tych faktów po prostu niewiarygodnie. Całe zamieszanie wokół odsłonięcie nieszczęsnej mogiły i dzisiejsza energiczna obrona Prezydenta stwarzają wrażenie, jakby nie był on świadom jak jego prorosyjskie gesty są konkretnie realizowane przez jego własnych współpracowników. Pismo, które publikujemy, wyraźnie określa, kto jest inicjatorem uhonorowania poległych pod Ossowem bolszewików i w czyim imieniu cała ta kuriozalna sprawa została przeprowadzona. „Kancelaria Prezydenta Rzeczpospolitej Polski zwróciła się do Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa o przygotowanie odpowiedniego obiektu, przy którym delegacje rządowe polska i rosyjska mogłyby wspólnie oddać hołd ofiarom okrutnej wojny (…) „ i dalej „pragnę niniejszym pismem potwierdzić życzenie i intencje Kancelarii Prezydenta RP, która rozważa możliwość udziału Prezydenta RP w uroczystościach w Ossowie w dniu 14 sierpnia b.r.” Są to słowa sekretarza ROPWiM, Andrzeja Kunerta, z pisma skierowanego do Burmistrza Gminy Wołomin w dniu 15 lipca 2010. Był to moment najbardziej gorączkowych przygotowań do odsłonięcia bolszewickiej mogiły.
Komorowski od lat związany z Ossowem Samorządowcy z powiatu wołomińskiego oraz osoby od lat zaangażowane w sierpniowe obchody kolejnych rocznic boju pod Ossowem z 1920 roku pamiętają zaangażowanie Bronisława Komorowskiego, jako posła, wiceministra czy Marszałka Sejmu w uświetnienie tych uroczystości. W sytuacji Ossowa, jako miejsca pamięci, oraz całego powiatu Wołomińskiego, takie wsparcie miało ogromne znaczenie. Tereny te, pełne świadectw bolszewickiej klęski z 1920 roku, zostały w PRL skazane na zapomnienie. Ze względu na złe skojarzenia historyczne polscy komuniści zlikwidowali powiat radzymiński a stolicę nowego powiatu umieścili w stosunkowo młodym, „robotniczym” Wołominie. Radzymin, który w sierpniu 1920 roku przechodził kilkakrotnie z rąk do rąk i był najbardziej znanym w Polsce miastem kojarzonym z Bitwą Warszawską, skazały na zapomnienie. Położone kilka kilometrów dalej, we wsi Ossów, międzywojenne sanktuarium – kaplicę i cmentarz poległych polskich żołnierzy – włączono w skład poligonu w Zielonce i surowo zakazano wstępu na jego teren. Po 1990 roku Ossów doczekał się oficjalnych obchodów. Bywał tu prezydent Wałęsa, marszałkowie obu izb parlamentu, posłowie, generałowie. Bywał też wiceminister Komorowski czy Posłanka Jadwiga Zakrzewska. Lokalne władze i działacze patriotycznych komitetów z terenu powiatu witali ich zawsze bardzo ciepło. Ich wizyty były, bowiem szansą wyrwania z zapomnienia miejsc, które są świadkami największych zwycięstw w XX wiecznej historii Polski. Ossów i Radzymin ciągle, bowiem borykały się z niedofinansowaniem. Jeden ze znanych lokalnych działaczy, zasłużony dla odnowienia Ossowskiego sanktuarium wspomina, że już wtedy, w latach dziewięćdziesiątych z ust Bronisława Komorowskiego padały propozycje by na Ossowskie obchody zaprosić historyków z Rosji. Rzucał pomysły wspólnych konferencji historycznych i temu podobne inicjatywy, jednak bez konkretów. – Myśmy go wtedy wysłuchiwali z szacunkiem, bo zależało nam na jego obecności, ale po minach audytorium, jak i w rozmowach z innymi działaczami mogłem się zorientować, że wszyscy traktowaliśmy to jako niezrozumiałą fanaberię. Ot, takie głupstwo, jakie ktoś palnie by błysnąć własną inicjatywą – mówił lokalny działacz. Tymczasem toczące się nieopodal Ossowskiej kapliczki, na tak zwanej Polakowej (lub Polakówej) Górce badania archeologiczne potwierdzają w maju 2008 roku obecność dwu niewielkich mogił sowieckich żołnierzy. Złożono do nich ciała czerwonoarmistów, którzy padli tu w sierpniu, 1920 ale miejsce to było niejako zapomniane. Choć w materiale Gazety Wyborczej z sierpnia 2010 pisze się o znalezionych tam zniczach czy kwiatach, mających świadczyć o pamięci okolicznych mieszkańców, to pytani o to mieszkańcy Ossowa mówią, że na mogiłę raczej nikt nie chodził. Na całym około stuhektarowym obszarze, położonym między kaplicą w Ossowie a Polakową Górką, został następnie ustanowiony park kulturowy „Ossów Wrota Bitwy Warszawskiej 1920roku.” Teren na pograniczu Wołomina, Zielonki i Kobyłki ma się stać jednym wielkim świadectwem tego wspaniałego zwycięstwa, z nowoczesnym muzeum po środku. Prace nad projektem trwały wiele miesięcy a jego finalny efekt doczekał się wizualizacji, kilku artykułów i bardzo ciekawej prezentacji także w Gazecie Wyborczej (z 23 maja 2009). Wielu ludzi związanych z Ossowem całe to przedsięwzięcie raczej zdziwiło i to z kilku powodów. Po pierwsze niedowierzali intencjom ówczesnego burmistrza Wołomina – Jerzego Mikulskiego, – który nie dał się jak dotąd poznać jako szczególnie zainteresowany sytuacją ossowskiego sanktuarium. Po drugie założenia samego parku kulturowego wydały im się tak imponujące, że aż mało wiarygodne. Opiewający na 60 milionów projekt kilkukrotnie przewyższa całą kwotę przeznaczoną na inwestycje w budżetach okolicznych gmin. Trudno także spodziewać się państwowych dofinansowań skoro przytłaczająca część kosztów renowacji skromnej kapliczki i cmentarza polskich żołnierzy pochodziła tylko z lokalnych środków: parafii, samorządów czy komitetów. W końcu wiele osób zwracało uwagę na to, że realizacja tak ogromnego projektu będzie wymagała olbrzymich wydatków infrastrukturalnych: podciągnięcia nowych linii energetycznych, zmian w układzie komunikacyjnym okolicznych wsi i wielu innych a to kolejne miliony złotych – Nie odzywałem się wtedy, bo nie chciałem tej sprawie szkodzić, w końcu Ossów naprawdę zasługuje na promocję, ale to było dla mnie mocno podejrzane. Mikulski nie kwapił się, jak dotąd na jakieś szczególne wydatki w tym miejscu – mówi Konrad Rytel, były starosta wołomiński i radny Wołomina, będący w 2009 roku w opozycji wobec burmistrza Mikulskiego – I skąd ten pomysł na bolszewicką mogiłę na samym końcu projektu, tak się wtedy zastanawialiśmy z wieloma radnymi? – dodaje Rytel.
Ossów niczym anty-Katyń Pomnik-mogiła bolszewicka znajduje się niejako na końcu całego założenia parku kulturowego, którego początkiem jest sanktuarium a punktem centralnym muzeum. Jednak jego budowę, jako jeden z elementów parku kulturowego, rozpoczęto już w 2008 roku. W komitecie poparcia nie zabrakło Bronisława Komorowskiego, ówczesnego Marszałka Sejmu. Mówił on wtedy – Szacunek dla żołnierzy leży w polskiej tradycji. Warto pokazać Rosjanom, że tak samo odnosimy się do ich poległych. Byłoby to dobrym gestem w stosunkach polsko-rosyjskich. Warto zaznaczyć, że te jego słowa przytoczyła w zeszłym roku rosyjska gazeta Wriemia Nowostiej, relacjonując nieudaną próbę odsłonięcia pomnika z sierpnia 2010. Uroczystości, które początkowo miał uświetnić swoją wizytą sam prezydent Komorowski nie doszły wtedy do skutku z powodu protestu okolicznych mieszkańców. Początkowo, mimo zapowiedzi, widocznych także w zamieszczonym piśmie sekretarza ROPWiM, wycofał się z nich Prezydent. Stało się tak, być może, dzięki postawie lokalnych samorządowców i księży, którzy dowiedziawszy się o tym, że do programu obchodów ma być włączone jakieś „spotkanie modlitewne” przy bolszewickiej mogile po prostu odmówili swego przybycia. Do Kancelarii Prezydenta skierowano prywatnymi kanałami informację, że taka uroczystość, i to akurat piętnastego sierpnia nie może być przez mieszkańców dobrze przyjęta. W końcu na uroczystość odsłonięcia mogiły nie przyszedł nawet burmistrz Wołomina. Sekretarz ROPWiM, który próbował przekonać protestujących o konieczności przyjaznych gestów wobec Rosjan nie zyskał u nich posłuchu. Byli oni wściekli także i na to, że polscy żołnierze z okolicznego cmentarza spoczywają pod metalowymi czy drewnianymi krzyżykami a bolszewikom stawia się okazały pomnik.
Tłumaczenia Andrzeja Kunerta, że słowa „pomnik” użył on w znaczeniu bardziej okazałego nagrobka a nie miejsca czci nie miały nic do rzeczy. Rozziew między marmurowym obeliskiem i okazałymi żelaznymi bagnetami na bolszewickiej mogile a prostymi krzyżami z metalowych rurek i tabliczkami z lat siedemdziesiątych na grobach polskich żołnierzy jest dla ludzi niczym policzek w twarz. W czasie protestu wykrzyczeli oni Kunertowi, że nie chcą by tym miejscu oddawać pamięć bolszewikom, że ekshumowane szczątki można przenieść na któryś z cmentarzy żołnierzy radzieckich a cała gra tym miejscem zmierza, w ich odczuciu, do zdezawuowania jego szczególnego znaczenia. Jak rzekome zbrodnie wojenne Polaków na Radzieckich żołnierzach w 1920 roku mają być przyczyną zbrodni katyńskiej tak okazały pomnik poległych bolszewików ma „osłodzić” współczesnym rosyjskim politykom klęskę z 1920 roku?
Polityka historyczna Komorowskiego W końcu mogiłę odsłonięto w cichej uroczystości 1 listopada 2010. Początkowe plany były jednak inne. Zamieszczone pismo sekretarza ROPWiM z 15 lipca 2010 jest jednym z ostatnich, jakie w tej sprawie przesłano. Ożywienie w tej kwestii nastąpiło w czerwcu 2010 roku, zaraz po wyborach prezydenckich. W innym piśmie burmistrz Wołomina wyraźnie pisze o czerwcu, jako początku realizacji projektu mogiły. Prowadzącą na nią drogę przez pola i most na rzece Długiej budowano na początku sierpnia. Pośpiech tych działań, wyraźnie obliczonych na uroczystości 15 sierpnia, wzbudził kolejne podejrzenia lokalnych działaczy. Wątpliwości budzą zarówno tempo wydania decyzji środowiskowych jak i stan właścicielski gruntów, na których zbudowano drogę do pomnika. Ciekawostką jest także pomyłka w samym piśmie sekretarza ROPWiM, który pisze o konieczności zbudowania mostu na rzece Czarna Struga, która przepływa kilkanaście kilometrów na północ od tego miejsca a sama mogiła znajduje się nad rzeką Długą. Wszystkie te fakty świadczą, w opinii zaangażowanych w tę sprawę osób, o niebywałym pośpiechu i jakimś ważnym interesie, który miał się przy bolszewickiej mogile dokonać. Niektórzy samorządowcy w prywatnych rozmowach wyrażają przypuszczenia, że cała ta sytuacja została wykreowana przez któregoś z doradców Komorowskiego a on sam został w nią niejako wciągnięty. Świadczą o tym, ich zdaniem, sygnały, jakie otrzymywali na początku 2010 roku z otoczenia ówczesnego Marszałka Komorowskiego o tym, że nie będzie go tym razem na sierpniowych obchodach. Do kwietnia 2010 roku ówczesny prezydent – Lech Kaczyński – rozważał przybycie do Ossowa 15 sierpnia. Miałby wtedy osobiście wręczyć Order Orła Białego, jaki na wniosek lokalnego komitetu powołanego w tej sprawie, przyznał pośmiertnie księdzu Ignacemu Skorupce, bohaterowi poległemu tu w sierpniu 1920 roku. Katastrofa Smoleńska pokrzyżowała te plany a wobec niejasnej sytuacji odznaczenia członkowie komitetu próbowali ją wyjaśnić w Kancelarii Prezydenta. Już po czerwcowych wyborach otrzymali oni odpowiedź, że prezydent Bronisław Komorowski raczej nie pojawi się w Ossowie, ponieważ będzie to czas wielu uroczystości państwowych a odznaczenie wręczy w imieniu prezydenta ktoś inny. Tymczasem – jak to wiadomo z pisma burmistrza Wołomina – trwały już intensywne prace na rzecz budowy mogiły bolszewickiej. Wkrótce też zaczęło się sondowanie lokalnych samorządowców i księży w sprawie uczestnictwa w jej odsłonięciu. Sytuacja wyglądała, zatem tak, jakby za fakt przybycia Prezydenta do Ossowa celem wręczenia Orderu Orła Białego księdzu Skorupce była odpowiedzialna jedna osoba zaś za jego obecność na odsłonięciu mogiły, w tym samym dniu i tylko kilometr dalej, inna. Ostatecznie prezydent Komorowski przybył jednak tylko na wręczenie orderu księdzu Skorupce a jego udział w odsłonięciu mogiły odwołano. Jednak pamięć po dziwnym zachowaniu jego współpracowników pozostała. Cała ta historia daje szczególny wgląd w politykę historyczną Prezydenta Komorowskiego. Jej osobliwą konkluzją jest sytuacja, w której order dla polskiego księdza poległego od bolszewickiej kuli nie jest początkowo wart przyjazdu prezydenta. Zasługuje zaś na taki gest otwarcie mogiły tych samych bolszewików i to w miejscu, z którego mógł paść strzał do poległego kapłana. Wobec długoletniego zainteresowania Prezydenta Komorowskiego Ossowem, jako miejscem, w którym mógłby on dokonać jakiegoś przyjaznego gestu wobec Rosjan, naprawdę trudno byłoby udowodnić, że tamtejszy pomnik nie powstał także z jego inicjatywy. Tym bardziej dziwi energiczne zaprzeczanie a nawet oskarżanie o kłamstwo osób, które ten fakt publicznie przypominają. Najbardziej jednak żal samego Ossowa, który wykorzystany w rozgrywkach krajowej polityki, próżno dopomina się o wsparcie dla swoich niepowtarzalnych walorów. Konrad Kostrzewa
O zaletach biedy Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, – chociaż na pierwszy rzut oka pogląd taki wydaje się mało prawdopodobny. Weźmy na przykład biedę. Bieda uważana jest za coś złego, – bo przecież gdyby było inaczej, to czyż możni, potężni i bogaci zwalczaliby biedę? Tymczasem walkę z biedą prowadzi Organizacja Narodów Zjednoczonych, urządzając konferencje, podczas których wybrani ludzie dobrej woli, w przerwach między bankietami, namawiają się, jak by tu najskuteczniej walczyć z biedą. Podobnie rządy poszczególnych państw. Nikt nigdy nie słyszał o żadnym polityku, który pragnąłby biedy. Wszyscy chcieliby ją zniszczyć. Ale mimo tych herkulesowych wysiłków, bieda trwa. Najwyraźniej musi wspierać ją jakieś potężne, anonimowe mocarstwo. W rezultacie, skoro biedy nie można pokonać, to wysiłki potężnych szermierzy kierowane są na jej ograniczenie. Niechże przynajmniej niektórzy wydobędą się z biedy! No a którzy “niektórzy”? Ano ci najbardziej wartościowi, ci, którzy bezinteresownie walczą z biedą, to chyba jasne. I rzeczywiście – czy ktoś kiedyś widział biednego polityka? Nikt – i nawet znalazło to wyraz w polskiej literaturze, której wybitny przedstawiciel, pozbawiony złudzeń biskup Krasicki, napisał był we “Wstępie do bajek”: “Był minister rzetelny – o sobie nie myślał”. Przypominam sobie, jak to były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Lech Wałęsa zwołał naradę w sprawie biedy. Żaden z jej uczestników nie był biedny, co wydaje mi się słuszne, bo ktoś, kto sam tkwi w biedzie, nie jest w stanie przecież nikomu skutecznie poradzić, jak z nią walczyć. Nie to, zatem było osobliwe, ale to, że każdy z uczestników tej narady wydobył się z biedy akurat wtedy, gdy został politykiem. Zwracając uwagę na tę koincydencję, radziłem, by w takim razie stworzyć każdemu obywatelowi szansę zostania politykiem choćby na pół roku i jak w tym czasie nie zdąży wydobyć się z biedy, to znaczy, że jest sam sobie winien. Mniejsza jednak o te dygresje, bo chodzi o to, że bieda musi być uważana za zło. Może nie absolutne, jak na przykład – antysemityzm, niemniej jednak. Tymczasem okazuje się, że i ona ma pewne zalety, a mówiąc szczerze – ogromne zalety. Weźmy na przykład sprawę kryzysu finansowego. Bogate rządy Stanów Zjednoczonych i zachodniej Europy pod pretekstem kryzysu finansowego wpompowały w sektor finansowy ogromne pieniądze odebrane wcześniej biednym podatnikom – a rząd premiera Tuska tego nie uczynił, chociaż opozycja bardzo naciskała, żeby zrobił to, “co wszyscy”. On tymczasem tego nie uczynił i to bynajmniej wcale nie, dlatego, że jest taki mądry. O tym w ogóle nie ma mowy. Nie uczynił tego, bo zwyczajnie nie miał żadnych pieniędzy, którymi pod pretekstem kryzysu mógłby dodatkowo na futrować finansowych grandziarzy. Dodatkowo, – bo przecież i tak ich futruje tytułem tzw. obsługi długu publicznego. W bieżącym roku koszty tej obsługi prawdopodobnie wyniosą 38 miliardów złotych, co oznacza, że każdy obywatel, wśród których – jak to w nieszczęśliwym kraju – biednych jest zdecydowana większość, będzie musiał lichwiarskiej międzynarodówce zapłacić 1000 złotych rocznie. Ani dużo, ani mało, – ale jakby tak biedak nie musiał tego płacić, a dodatkowo tylu wysokich podatków, to, kto wie – może by mu się nawet poprawiło? No tak, – ale wtedy dobroczyńcy ludzkości nie mogliby walczyć z biedą, a dzięki temu – z wielką dla siebie korzyścią – mogą. Buńczuczne oświadczenie ministra Sikorskiego jest nieco zagadkowe w kontekście niedawnej pielgrzymki ad limina, którą rząd premiera Tuska odbył w Izraelu. Albo teraz – rząd premiera Tuska, któremu brakuje pieniędzy, kombinuje różne ustawy – i w zależności od tego, jaką grupę społeczną zamierza przy ich pomocy trochę oskubać – aplikuje albo uzasadnienia wolnorynkowe – jak w przypadku pielęgniarek – albo socjalistyczne, a nawet bolszewickie – jak w przypadku ujednolicenia marż handlowych i cen lekarstw w aptekach i hurtowniach. Te przykłady pokazują, że Aleksy de Tocqueville miał absolutną rację, twierdząc, że nie ma takiego okrucieństwa, ani takiej niesprawiedliwości, jakiej nie dopuściłby się nawet łagodny i liberalny rząd, kiedy zabraknie mu pieniędzy. Niemniej jednak i z tej sytuacji możemy w ramach myślenia pozytywnego wyprowadzić korzyść w postaci wzrostu ekonomicznej edukacji społeczeństwa i to zarówno w duchu socjalistycznym, jak i wolnorynkowym jednocześnie. Czegóż chcieć więcej – zwłaszcza, że na najbliższy poniedziałek państwowa telewizja zapowiedziała debatę między ministrem Jackiem Rostowskim a samym profesorem Leszkiem Balcerowiczem. I słusznie, – bo skoro rosną ceny chleba i cukru, to niechże nasi Umiłowani Przywódcy dostarczą nam przynajmniej igrzysk! Ale to jeszcze nic wobec oświadczenia, jakie ośmielił się wygłosić minister spraw zagranicznych naszego nieszczęśliwego kraju Radosław Sikorski w odpowiedzi na “rozczarowanie”, jakie w imieniu władz Stanów Zjednoczonych wyraziła Hilaria Clintonowa, kiedy to premier Tusk wstrzymał prace nad ustawą reprywatyzacyjną, po której kapitanowie przemysłu holokaustu tak wiele sobie obiecywali. Nawiasem mówiąc, oświadczenie pani Hilarii pokazuje, że miałem wiele racji, twierdząc, iż po odstąpieniu prezydenta Obamy od aktywnej polityki w Europie, obecna administracja traktuje Polskę wyłącznie, jako skarbonkę dla jamochłonów. Taki pogląd został wówczas uznany przez autorytety moralne za antysemicki, a tymczasem – sam minister Sikorski nie tylko przypomniał pani Hilarii o umowach indemnizacyjnych zawartych z rządami państw, których obywatele utracili w Polsce mienie wskutek jego nacjonalizacji, ale nawet zarządził wydrukowanie umowy z USA na stronie internetowej MSZ. Nawet nie śmiem przypuszczać, że ściągnął tekst z mojej strony, na której pozwoliłem sobie ją przed kilkoma miesiącami opublikować, – ale kto powróci mi łzy wylane w nieutulonym żalu i rozpaczy po tych oskarżeniach o antysemityzm? Okazuje się, bowiem, że odmowa zgody na ograbianie Polski przez organizacje wiadomego przemysłu żadnym antysemityzmem nie jest. A nie jest, – bo rządowi premiera Tuska, – co zresztą sam expressis verbis stwierdził – zabrakło pieniędzy. Trochę biedy – i oto, jakie rezultaty! Więc jeśli nawet nadal traktujemy biedę, jako coś złego, to musimy przyznać, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło! Inna sprawa, że buńczuczne oświadczenie ministra Sikorskiego jest nieco zagadkowe w kontekście niedawnej pielgrzymki ad limina, którą rząd premiera Tuska odbył w Izraelu wkrótce po podobnej wizycie delegacji rządu niemieckiego i po informacji, jaką 18 lutego podał izraelski dziennik “Haarec”, że tamtejszy rząd podjął decyzję o rozpoczęciu realizacji programu rewindykacji tzw. mienia żydowskiego w Europie Środkowej – a także po spotkaniu, jakie w końcu lutego minister Sikorski odbył z Hilarią Clintonową w USA. Zarówno podczas wizyty ad limina, jak i bliskiego spotkania III stopnia z Hilarzycą musiano się przecież jakoś namawiać, – więc skąd dzisiaj taka niespodziewana zuchwałość naszych Umiłowanych Przywódców? Czy to, aby nie rodzaj bratniej pomocy ze strony starszych i mądrzejszych, którzy na tym etapie, to znaczy – na etapie przedwyborczym, chcą stworzyć premieru Tusku okazję zademonstrowania niezłomnej woli bronienia własną piersią Polski przed rabuśnikami, za co miliony Polaków w podskokach oddadzą mu swoje głosy po to, by po wyborach, kiedy już żadnych pozorów nie trzeba będzie zachowywać, załatwić po cichu wszystko, jak się nasi Umiłowani umówili? Czas pokaże, czy moja podejrzliwość była uzasadniona, – ale przy okazji chciałbym zwrócić uwagę, że ta nagła wojna ministra Sikorskiego z Hilarzycą może sprzyjać przekonaniu nawet “młodych, wykształconych” do “pojednania z Rosją”, – co w połączeniu z ewentualną realizacją żydowskich roszczeń po wyborach ułatwiłoby realizację kolejnego etapu scenariusza rozbiorowego. Co tu ukrywać; to byłaby dopiero bieda, – ale skoro nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, to, czego dobrego moglibyśmy się w takiej sytuacji dopatrywać? Chyba tylko tego, że wtedy już nie trzeba byłoby troszczyć się o nasz nieszczęśliwy kraj, bo – jak to się wśród polityków mówi – “odpowiedzialność” za niego wzięliby starsi i mądrzejsi. SM
ONI w swoim żywiole, – czyli: pożywienie darmozjadów Trzęsienie ziemi uruchomiło w troszczących się o bezpieczeństwo nowe pokłady energii. Właśnie w kolejnych krajach bezpieczniacy postanawiają, że wszyscy przybywający z Japonii mają być poddawani badaniom z uwagi na "zagrożenie skażeniem radioaktywnym”. Skażenie nie jest zaraźliwe – i to osoba podejrzewająca się o nie powinna zgłaszać się na (proste…) badanie. Osoba skażona w takim stopniu, w jakim jest to możliwe w Japonii, w niczym nikomu innemu nie zagraża. Ale już można zatrudnić tysiące pasożytów przy obowiązkowych badaniach pasażerów… Energia i pomysłowość członków "Nowej Klasy” w tworzeniu nowych posad, by żyć za pieniądze podatników, jest nawet godna podziwu. A reguła jest taka, że pretekst znika – a posady zostają. Lady Małgorzata Thatcherowa twierdzi, że podczas urzędowania udało Jej się zlikwidować ponad 800 różnych ciał – zajmujących się np.… ustalaniem położenia Gwiazdy Polarnej! Ale teraz trend jest odwrotny: znów rozmnażają się jak króliki. Podobnie było w 2004 po słynnym tsunami - bo każda okazja jest dobra by utworzyć nową państwową posadę. Wtedy utworzono m.in. „Centrum Ostrzegawcze przed Tsunami”, zlokalizowane na pięknych Hawajach. I Centrum działa. Z okazji trzęsienia ziemi ogłosiło alarm: ostrzegło przed możliwym tsunami. Na rozmaitych wyspach i na zachodnich wybrzeżach USA i Meksyku rozpoczęto kosztowną ewakuacji... Tyle, że żadnego tsunami nie było. A to, że w wyniku trzęsienia ziemi MOŻE powstać tsunami – to ludzie wiedzą i bez Centrum. Z przodu muzeum, we środku liceum... albo nawet uniwersytet. Pisze to w Cambridge po zjedzeniu kolacji w kolegium „Corpus Christi”. 650 lat historii. Tak to wlaśnie wygląda (nie wiem, czy stąd uda mi się to wstawić: – ale w razie czego znajdą to sobie Państwo tu:
http://www.reportersmagazine.com/wp-content/uploads/2010/10/Reporters_e_corpus_01001201.jpg
w znacznie lepszej, jakości. Wrażenie cokolwiek niesamowite – tylko sowy z ważną wiadomością brakowało - bo w Polsce tego typu budynki zostałyby dawno zamienione na muzea. A tu służą Uniwersytetowi, – bo w tym właśnie celu zacni mieszczanie Cambridge – konkretnie: gildia kupców „Corpus Christi” - to kolegium ufundowała. Ludzie obcujący, na co dzień z historią mają chyba głębsze podejście do spraw tego i tamtego świata – niż ludzie mieszkający w wybudowanym lat temu 20 pomieszczeniu tak niskim, że można w nim smażyć, co najwyżej naleśniki. Co do kolacji?.. Cóż: wiadomo, że Anglicy podbili cały świat z dwóch powodów: (1) angielska kuchnia (2) angielskie kobiety. O tym drugim mogłem się przekonać wracając wieczorem do hotelu. Ulice pełne były młodzieży płci obojga – z przewagą tej, nazywanej w innych krajach „piękną” JKM
Nasze podwórko „Z punktu widzenia pewnej formacji kulturowej wyrosłej z PRL, która niestety nie doszła do tego momentu, w którym ludzie, którzy nie byli inteligentami, się nimi stają, być może rzeczywiście pan marszałek jest takim wzorem. Ale my tę barierę przebyliśmy już parę pokoleń przedtem i w związku z tym przykro mi bardzo, ale mamy zupełnie inne kryteria. To, co pan marszałek uważa być może za wzór elegancji, z naszego punktu widzenia jest czymś całkiem innym, po prostu nadmierną pewnością siebie i wynikiem kryzysu pewnej grupy społecznej, o której mówić tu nie będę, chociaż pan marszałek ma z nią związki.” Te słowa z grudnia 2008 roku, zaczerpnięte z sejmowego wystąpienia Jarosława Kaczyńskiego w sprawie uchwały o odwołanie Bronisława Komorowskiego z funkcji marszałka Sejmu, mogłyby posłużyć do opisu większość postaci z grupy rządzącej. Jak również tych, którzy po 1989 roku, licząc na głupotę i amnezję Polaków sami awansowali się do grona „nowej elity”, nazwanej przez Herberta „elitą intelektualną trupów”. Rok 2007 dał początek reaktywacji tego towarzystwa, gromadząc pod szyldem Platformy rzesze miernot, frustratów i niedouczonych ćwierćinteligentów, złączonych wspólną nienawiścią i żądzą odwetu. Jednak dopiero tragedia smoleńska, w której poniosło śmierć wielu przedstawicieli autentycznej elity pozwoliła zaistnieć ludziom, którzy w normalnych okolicznościach nigdy nie pojawiliby się w życiu publicznym i odegrali żadnej, znaczącej roli. Śmierć w Smoleńsku otworzyła szeroko drzwi nikczemnej bylejakości, obwieściła tryumf nienawiści i głupoty, wytyczyła ścieżkę ucieczki od odpowiedzialności i zasad, spychając jednocześnie ludzi honoru do egzystencji na marginesie życia publicznego. Człowiek, o którym mówił Kaczyński, jest dziś symbolem tej formacji i jeśli kogoś dziwi poziom jego wystąpień, zdaje się nie rozumieć, że nie istnieje pojęcie rewolucyjnych przemian kulturowych, a „podwórkowych mężów stanu” czeka mozolny proces dorastania i wielopokoleniowa ewolucja – bez żadnej gwarancji sukcesu. W przypadku dzisiejszego lokatora Belwederu, wypominanie mu językowych lapsusów i gramatycznych błędów, jest raczej niedorzecznym zadziwienie nad aksjomatem, niż rzeczową krytyką. Przypominam o tym, ponieważ nieczęsto się zdarza, by w sferze życia publicznego pojawiały się fakty tak bezwzględnie demaskujące poziom owej formacji, jak wczorajszy tekst Jarosława Kaczyńskiego „Samochwały droga przez mękę” zamieszczony w „Rzeczpospolitej”, jako odpowiedź na artykuł Donalda Tuska z „Gazety Wyborczej”. Usilnie zachęcam do uważnej lektury tekstu Kaczyńskiego, bo stanowi w istocie genialny i może najważniejszy w ostatnim dwudziestoleciu akt dekonspiracji całej samozwańczej „elity” reprezentowanej dziś przez środowisko Platformy Obywatelskiej. Jest również godnym naśladowania wzorcem, jak należy rozmawiać z kimś pokroju Donalda Tuska i jak traktować przekaz formułowany przez jego środowisko.
„Ironia – napisał Kaczyński – jest najlepszą metodą – jak to się teraz mówi – dekonstrukcji napuszonego, autoreklamiarskiego, płytkiego, nielogicznego, niespójnego i często pretensjonalnego dziełka Donalda Tuska. Czegoś takiego nie mogłem potraktować zbyt serio.” Sposób, w jaki Kaczyński obnaża prawdziwy wymiar tuskowego elaboratu i osobę autora, odwołując się przy tym do postaci i dzieł literackich, nie stroniąc od faktów i rzeczowych argumentów – stawia tę polemikę w rzędzie autentycznych „pereł” publicystyki politycznej. „Świat według wójta Tuska”, ukazany dosadnie w artykule prezesa PiS-u , to rzeczywistość na poziomie zgrzebnej retoryki, w której „łańcuchy tautologii” plączą się z „pojęciami jak cepy”, a nędzna demagogia nie wytrzymuje naporu logicznej refleksji. Warto poświęcić czas na tę lekturę, by zrozumieć, jak wielka i nieprzekraczalna przepaść dzieli obu polityków – z których jeden dawno przekroczył barierę, „za którą ludzie stają się inteligentami”, drugi zaś nawet do niej nie dotarł. To tekst, który niesie nadzieję. Przed pięcioma laty, Donald Tusk w niezwykle agresywnym wywiadzie dla Gazety Wyborczej, groził wypowiedzeniem posłuszeństwa wobec legalnego rządu i „przejściem do ataku” na PiS. Stwierdził wówczas: „Jak ktoś się wychował na podwórku, to dobrze wie, że kluczowe znaczenie ma to, kto pierwszy uderzy”. Ta knajacka pogróżka wyrażała autentyczny zasób środków, jakimi dysponują ludzie pokroju obecnego premiera i obnażała zbójecki „świat według Tuska”. Komentujący te słowa, nieodżałowany Maciej Rybiński napisał wówczas „Podwórkiem Tuska jest teraz Polska, a my – obywatele – nie mamy możliwości zabrania swoich zabawek i pójścia na sąsiednie podwórko. Musimy przyglądać się bójce i niewykluczone, że wszyscy dostaniemy po mordzie”. Donald Tusk, który zgromadził na swoim podwórku „policje – tajne, widne i dwu-płciowe”, zależne prokuratury, telewizje i gazety, jest dziś bezbronny wobec słów Jarosława Kaczyńskiego. Donald Tusk już „dostał po mordzie” i nawet nie wie, że musi odejść z naszego podwórka. Aleksander Ścios
„Kreatywnej destrukcji” ciąg dalszy? O Libii, bez Libii… Przegląd bliskowschodnich wydarzeń Interwencja europejska w Libii jest prawdopodobnie kwestią godzin lub minut i przykuwa od dłuższego czasu uwagę mediów. [tekst pisany był przed atakiem sił francuskich - Red.] Pomysłodawcami militarnej interwencji w Libii wg Gulf News są Francja i USA, które zgłosiły wniosek w tej sprawie w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, zwracając uwagę na potrzebę podjęcia „niezbędnych kroków”, w celu ochrony cywilów przed odwetem ze strony sił zbrojnych wiernych Muammarowi Kadafiemu. Głosowanie odbyło się w momencie, kiedy libijski dyktator ogłosił rychłe wkroczenie swoich wojsk do zbuntowanego Benghazi. „Rozpoczynamy dziś, i nie będzie litości”. W przemówieniu wygłoszonym w libijskiej telewizji ogłosił, iż bezwzględnie ścigać będzie rebeliantów „…zdrajców… ulica po ulicy, dom po domu, izba po izbie… „Cały świat oglądać będzie Benghazi i zobaczy, co tam zrobimy…” – ostrzegał wieloletni pupilek lewicy Kadafi. Przyjęta rezolucja Rady Bezpieczeństwa ONZ ogłosiła „zakaz lotów w libijskiej przestrzeni powietrznej”, dając tym samym możliwość do rozpoczęcia działań powietrznych przeciwko siłom Kadafiego. Upoważniono społeczność międzynarodową do podjęcia wszelkich działań prewencyjnych, mających na celu uchronienie libijskiej ludności przed odwetem ze strony wiernych reżimowi sił libijskich, faktycznie zezwalając na przygotowanie międzynarodowych sił zdolnych nie tylko do opanowania obszaru Libii, ale również dłuższego zapewnienia spokoju na obszarze tego państwa. Rezolucja wezwała do konsekwentnego przestrzegania embarga na dostawy broni oraz ogłosiła listę osób, firm i innych podmiotów, które nie mają prawa utrzymywania kontaktów z władzami Libii, oraz którym zamrożono finansowe aktywa. Rezolucja została poparta przez 10 z 15 państw członkowskich Rady Bezpieczeństwa ONZ, w tym USA, Francję i Wielką Brytanię. Wstrzymały się od głosu, (czyli wyraziły bierny sprzeciw) Chiny, Rosja, Niemcy, Brazylia i Indie. Ambasador USA przy ONZ Susan Rice wyraziła zadowolenie z faktu zezwolenia na użycie siły przeciwko siłom Kadafiego. W podobnym tonie przemawiał minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii William Hague, zwracając uwagę, że decyzja „zapobiegnie rozlewowi krwi”. Minister spraw zagranicznych RFN i reprezentant RFN przy ONZ Guido Westerwelle nazwał rezolucję ONZ „niebezpieczną” i stwierdził, iż żaden żołnierz Bundeswehry nie weźmie udziału w ataku na Libię. Kadafi w wywiadzie dla Radiotelevisiao Portuguesa powiedział, że nie uznaje żadnej ONZtowskiej rezolucji, interwencja będzie postrzegana, jako akt agresji a interweniujące państwa uznane za agresorów. Libijski dyktator ostrzegł przed zdecydowaną odpowiedzią libijskich sił zbrojnych w basenie Morza Śródziemnego, skierowaną przeciwko transportowi morskiemu i lotniczemu. Odbywa się debata wśród krajów arabskich dotycząca wsparcia międzynarodowej interwencji. Przedstawiciel Ligi Państw Arabskich przy ONZ Yahiya Mahmassani stwierdził, iż przynajmniej dwa państwa arabskie będą aktywnie uczestniczyć w realizacji utrzymania strefy zakazu lotów nad Libią. Informacja ta nie dotyczy Egiptu, który już otwarł swoje granice na pomoc humanitarną dla ludności libijskiej, wyłączając przekazywanie broni i amunicji. Działania interwencyjne wsparł Katar.
Obama w politycznym rozkroku? Publicysta izraelskiego portalu Artuz Sheva – Amiel Ungar zwraca uwagę na zmianę amerykańskiego postrzegania kwestii libijskiej i pojawienie się nagle wezwania do militarnej interwencji, który jeszcze kilka dni temu obśmiewano, jako relikt z czasów Busha. W swoim artykule Ungar pisze, wprost, że deklaracje polityków Obamy „nie jesteśmy tacy jak Bush” i odcinanie się od „kreatywnej destrukcji” neoconsów są w istocie zasłoną dymną, skrywającą głęboki kryzys w amerykańskiej polityce zagranicznej. Do zmiany stanowiska – w zasadzie wejścia na wojenną ścieżkę kolejnej „Pustynnej Burzy” – administracja Obamy została wepchnięta siłą politycznego rozpędu. I nie rozchodzi się tu tylko o partycypowanie podatników europejskich w kosztowej operacji militarnej, czy rozwój sytuacji w samej Libii, gdzie Kadafi zdołał sobie poradzić z siłami rebeliantów i odzyskał panowanie nad polami naftowymi. Zdaniem Ungara główne przyczyny leżą w kryzysie demokratycznej polityki zagranicznej USA i przyjętej „antybushowskiej” polityce multilateralnej, konsultowania działań na arenie międzynarodowej z sojusznikami. Dotychczasowa polityka demokratów wobec Libii znalazła się pod gwałtownym ostrzałem opozycji zarzucającej w złośliwych komentarzach republikańskich kongresmanów (np. Marco Rubio) „zwlekanie” i „przenegocjowanie” sytuacji politycznej wymagającej szybkiego działania. Jednak krytyka nastąpiła również z pozycji demokratów, niezadowolonych z amatorszczyzny dotychczasowej polityki libijskiej, które wymusiły „przyspieszenie” i „radykalizację” polityki zagranicznej USA. Już dziś wiadomo, że pani Clinton pożegna się niebawem ze swoim stanowiskiem. Specjaliści od PR prawdopodobnie kombinują, jak to sprzedać medialnie. Cała dotychczasowa polityka Obamy opierała się na konsultacjach swoich posunięć z rządami Wielkiej Brytanii i Francji. Obama zdaniem Ungara wpadł w pułapkę tej polityki. Stanął przed wyborem, albo zadośćuczyni francuskiemu pomysłowi interwencji zbrojnej w Libii, albo w kolejnej sytuacji kryzysowej będzie musiał obyć się bez nielicznych już europejskich sojuszników USA.
11 marca… koniec epoki Maastricht? Jedno jest pewne. Nastąpił koniec europejskiej wspólnej polityki zagranicznej, a 11 marca jest historycznym dniem tego końca. Dwa głosy, dwie wykładnie polityki zagranicznej dało się słyszeć na ostatnim szczycie w Brukseli poświęconym m.in. sytuacji w Afryce Północnej. Francuzi i Brytyjczycy starali się przedstawić problem libijski sięgając po humanitarne argumenty. Terror moralny stosowany poprzez zestawienie Trypolisu i Benghazi z ludobójstwem w Bośni ma na celu mobilizację opinii publicznej i skruszenie stanowiska nieprzejednanych europejskich przeciwników interwencji w Libii – Niemiec, Czech, Malty i niezdecydowanych Włoch. Zapomina się jednak, że to paryska polityka do tej pory brylowała w Afryce w militarnym wspieraniu kacyków plemiennych i krwawych dyktatorów. Trudno będzie Sarkozy’emu przekonać pozostałe państwa europejskie, że jego intencje są czyste i nie mają na celu obrony francuskich interesów w Afryce. Wielu Europejczyków pamięta nie tylko Bośnię, ale i Ruandę… Śródziemnomorskie państwa europejskie takie jak Włochy lub Malta obawiają się nie tyle samych działań militarnych przeciwko Kadafiemu ile niekontrolowanego napływu imigrantów z Libii. Włoskie i maltańskie władze przestrzegają przed „biblijnym potopem” emigrantów zalewających Europę. W sytuacji, kiedy Francuzi domagają się zrzucania bomb na Trypolis i rozpętania wojny w tym regionie a prezydent Sarkozy stawia nogę na arabskiej skórce od banana, niemiecka dyplomacja rozpoczyna aktywne działania w krajach Afryki Północnej. Sarkozy cieszy się z francuskiej dominacji w europejskiej polityce zagranicznej, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że jest to duma Napoleona III zmierzającego pod Sedan pełny arabskich imigrantów. Za jego działania zapłacić będzie musiał środkowoeuropejski podatnik, na co zwrócono uwagę w Brukseli. Berlin zamiast bomb obiecał Egiptowi i Tunezji w 2012 roku 100 mln. euro na rozwój drobnych firm i obiecuje korzystne umowy gospodarcze z UE dotyczące ropy i innych surowców, zjednując szybko nowe rządy. Czy kompromitacja Sarkozy’ego zostanie wykorzystana przez niemiecką dyplomację? Czy stoimy w obliczu nowej „Weltpolitik”? Trudno odpowiedzieć jednoznacznie, ale na pewno dyplomacja berlińska staje się rzecznikiem europejskich interesów w afrykańskich krajach arabskich. Wydaje się, że nie mniej istotnym skutkiem dzisiejszej sytuacji jest silniejsze wiązanie przez RFN południowych państw UE swoją polityką. Po Grecji, Portugalii i Hiszpanii wpływy polityczne RFN rosną we Włoszech. Prawdopodobnie Berlin pozwoli skompromitować się duetowi politycznemu Obama – Sarkozy, by jako pierwsi ogłosić ewentualne uznanie nowego „opozycyjnego” libijskiego rządu.
Do przeciwników interwencji w Libii należy również prezydent Czech Vaclav Klaus, który plan ogłoszenia strefy zakazu lotów nad Libią nazwał wprost pomysłem „wypowiedzenia wojny”. Klaus twierdził, iż nie może chować się za jakąkolwiek zewnętrzną decyzją, choćby była to decyzja Rady Bezpieczeństwa ONZ, musi kierować się tym co uważa za wewnętrznie słuszne. Prezydent Czech już 11 marca powiedział, że ogłoszenie zakazu lotów nad jakimś terytorium należy do sfery działań wojennych. Swoje zdanie podtrzymał na szczycie w Brukseli, gdzie Czechy zgłosiły zastrzeżenia wobec interwencji w Libii i odmówiły uznania libijskiej opozycji, jako legalnych władz państwowych, do czego wzywali reprezentanci Francji i Wielkiej Brytanii. Minister spraw zagranicznych Republiki Czeskiej Karel książę Schwarzenberg stwierdził, iż opozycja libijska nie wzbudza zaufania politycznego, ponieważ nie gwarantuje stabilnych zmian w Libii. Bułgarski premier Bojko Borisow zauważył na brukselskim szczycie, że prezydent Sarkozy i premier Wielkiej Brytanii Cameron chcą bezgranicznego zaufania UE dla libijskiej opozycji na czele, której stoi były minister sprawiedliwości Kadafiego – Mustafa Muhammad Abdal Jalil. Zdaniem czeskich władz należy nie mylić politycznego entuzjazmu, ze zdrowym politycznym rozsądkiem. I tak trzymać!
„Wiosna ludów”, czy starcie imperiów? Ekspertyzy UE dotyczące sytuacji na Bliskim Wschodzie nie są tak optymistyczne jak komentarze w poczytnych europejskich mediach. Sytuacja na Bliskim Wschodzie uległa niebezpiecznemu zaostrzeniu i zmierza do dalszej eskalacji. Naiwniacy bredzą o wzroście świadomości demokratycznej wśród muzułmanów i walce o prawa człowieka, podczas gdy stoimy prawdopodobnie w obliczu starcia mocarstw i tworzenia nowych struktur panarabskich. Jednego jednak możemy być pewni: nie ma spontanicznych rewolucji. Europejscy analitycy zwracają uwagę na podskórny konflikt rozgrywający się pomiędzy sunnitami a szyitami, pomiędzy arabskimi mocarstwami regionalnymi – Arabią Saudyjską a Iranem, wspieranymi przez USA lub Rosję. Politycy europejscy obawiają się, że „rewolucje” rozgrywające się na Bliskim Wschodzie są wykorzystywane przez Arabię Saudyjską lub Iran do rozszerzenia swoich stref wpływów. Wskazuje się po cichu na działanie sunnickich krajów, takich jak Oman, Katar, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Arabia Saudyjska w wspieraniu tłumienia protestów. Ale tego, czego najbardziej obawiają się politycy, to ukrytego działania Iranu w rozniecaniu niepokojów w krajach arabskich. Minister spraw zagranicznych Szwecji Carl Bildt w swoim blogu wyraził to dość jednoznacznie – nie wiemy za dużo, ale sytuacja wzmacnia wpływy irańskie. Zwłaszcza sytuacja w rejonie Zatoki Perskiej. Odpowiedź krajów GCC (Rada Współpracy Krajów Zatoki Perskiej) na wybuch rozruchów w Bahrajnie była jednoznaczna. Arabia Saudyjska i inne kraje tego regionu zdecydowały się na zbrojną interwencję mającą na celu uspokojenie sytuacji w Bahrajnie. Rebelianci określili decyzję mianem wypowiedzenia wojny Bahrajnowi i nazwali interwencję okupacją kraju. Z kolei Iran zdecydował się na jednoznaczne poparcie dla rebeliantów, wydalając z Teheranu ambasadora Bahrajnu i oskarżając władze tego państewka o mordowanie szyitów. Prezydent Iranu oskarżył USA o wspieranie saudyjskich planów, mających na celu ratowanie syjonistycznego reżimu w Izraelu, poprzez tłumienie ludowych wystąpień. Wsparcie dla bahrajńskich rebeliantów ogłosił przywódca irackich szyitów Moquata al-Sadr oraz libański Hezbollah. W regionie robi się gorąco. Gdzie dwóch się bije, tam nie śpi Izrael, stojący przed widmem kolejnego palestyńskiego powstania i niebezpiecznym zbliżeniem irańskich wpływów do Tel Awiwu? Na razie ogłoszono blokadę militarną strefy Gazy i rozpoczęto operację przeciwko Hamasowi, wspieranemu i finansowanemu zdaniem władz Izraela przez Iran…
„Dzień gniewu” w cichej Syrii Wydawało się do tej pory, że syryjski reżim przetrzyma każdy polityczny wstrząs, a socjalistyczno-nacjonalistyczne władze w Damaszku mogą spać spokojnie od nieudanych rozruchów w latach 80 XX wieku. Do niedawna. W ubiegły wtorek i środę miały miejsce, w co najmniej trzech miastach syryjskich (w Damaszku, Aleppo i Qamishli) wystąpienia opozycji domagające się ustąpienia prezydenta Bashara al-Assada. Syryjskie siły bezpieczeństwa wg BBC i Reutersa użyły siły przeciwko demonstrantom. Prezydent Assad stwierdził, iż Syryjczycy nie mają podstaw do protestów, ponieważ „rząd zwraca uwagę na potrzeby Syryjczyków”. Na wszelki wypadek jednak podjęto prewencyjną akcję aresztowania dysydentów. Suheir Attasi, działczka syryjskiej opozycji w wywiadzie dla telewizji Al-Jazzera zwróciła uwagę, że ubiegłotygodniowe wystąpienia polityczne w Syrii były pierwszymi objawami zorganizowanego niezadowolenia obywateli. Syryjczycy odczuwają głód wolności – twierdzi opozycjonistka. Uprzedzając ewentualne pytania, dodała, iż demonstranci pochodzili z wszystkich wspólnot religijnych zamieszkujących sunnicką Syrię… Jest jeszcze za wcześnie na formułowanie jednoznacznych wniosków dotyczących mechanizmów arabskiej „wiosny ludów”. Jednego jednak możemy być pewni, nie ma spontanicznych rewolucji. RyM
Zwycięzcy piszą historię, czyli raz jeszcze o „zjednoczeniu” Io non festeggio – powtarzałem przedwczoraj solidarnie z potomkami tych, którzy nie mają żadnego powodu do radosnego świętowania 150 rocznicy tzw. zjednoczenia Włoch. Ku mojemu zaskoczeniu znalazło to dość szeroki i życzliwy odzew, gdyż spodziewałem się raczej gromów potępienia za mój „rewizjonizm”, mając w pamięci i siłę stereotypów w ogóle, narzucanych przez urzędową edukację i propagandę, i – w tym konkretnym przypadku – długą tradycję okazywania w Polsce całkowicie jednostronnej i bezwarunkowej sympatii dla „włosko-patriotycznego” Risorgimenta. Byli w tym zadziwiająco zgodni i nasi „patrioci starej daty” z nurtu romantyczno-insurekcyjnego, i pozytywistyczni liberałowie, i endeccy wyznawcy nacjonalizmu „nowoczesnego narodu”, (którzy też chętnie absorbowali tezę, iż Mussolini „dopełnił” Risorgimento), i tutorzy sanacyjnego „wychowania państwowego”, którym epopeje Garibaldiego znakomicie komponowały się z bojami Komendanta I Brygady, i wreszcie komuniści, którzy mieli okazję do podkreślenia „postępowości” tradycji „narodowo-wyzwoleńczych” (acz oczywiście niepełnej, bo przedmarksowskiej i klasowo nieuświadomionej), jak również do dyskretnego podkreślania w podręcznikach historii, że płk Nullo i inni włoscy ochotnicy w powstaniu styczniowym to dobrzy „internacjonalistyczni” koledzy rosyjskiego („prawie radzieckiego”) kpt. Potiebni, a może nawet prekursorzy wszechświatowej borby z Faszyzmem pod wodzą Słońca Ludzkości i jego wiernego emisariusza na ziemi włoskiej, Palmira Togliattiego. Jakiekolwiek, przeto były to czasy – zaborowe (od schyłku XIX wieku), II Rzeczypospolitej, PRL-u – kilka pokoleń polskich dzieci (zdaje się, że moje było ostatnie) katowano w szkołach lekturą niemożebnie sentymentalnego gniotu (przetłumaczonego przez równie nieszczęsną grafomankę, Marynię Konopnicką), pt. Serce, niejakiego Edmonda De Amicisa, w którym to „arcydziele”, tryskającym gejzerami egzaltowanego patriotyzmu, najbardziej wymownym przemilczeniem było to, że jego dziecięcy bohaterowie, których wzrusza do łez każdy kamień na włoskiej ziemi, nigdy nie zauważają w tym pejzażu żadnego kościoła! Krótko mówiąc, figury takie, jak wspomniany Garibaldi, Mazzini czy Cavour (a więc zarówno „lewica”, jak i „prawica”, Risorgimenta, więc można było sobie kłaść akcent w zależności od własnych upodobań), miały u nas zawsze dobrą prasę: to byli „dobrzy chłopcy”, walczący o słuszną sprawę, i nawet niewielu gorliwym katolikom przeszkadzał fakt, iż po zakończeniu ziemskiego żywota zostali oni, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, lokatorami piekła. Jak to zaś jest dzisiaj, w Trzeciej Rzeczypospolitej, nie do końca się orientuję, bo szczęśliwie dla siebie już całe wieki temu przestałem być ofiarą przymusu szkolnego? Podejrzewam jednak, że w naszej „postpolitycznej” rzeczywistości jakakolwiek „polityka historyczna” nie ma już samoistnego znaczenia (doskonale potwierdza to klęska próby jej przywrócenia w okresie rządów PiS), toteż utrwalony od dawna stereotyp „leci” w szkołach na zasadzie prostej inercji i już bez żadnych emocji – zresztą nauka historii została skazana na zagładę przez ministerium edukacji w gabinecie p. Tuska; tak samo, jakiejś słodkiej idiotce z telewizora też przecież wszystko jedno czy news, który podaje, dotyczy radosnego festynu na ulicach Rzymu z okazji rocznicy „zjednoczenia”, czy zakończenia karnawału w Río – i tak za chwilę o nim zapomni. Czy zatem w ogóle ma sens próba przebijania się przez tę skorupę stereotypów i odkłamywania historii napisanej przez zwycięzców, skoro są to wszystko „zwłoki metafor” nagromadzonych przez naszych przodków, niemające już żadnego znaczenia nawet, jako narzędzia panowania dla naszych postpolitycznych i też pozbawionych jakiegokolwiek indywidualnego oblicza władców? Owszem, ma, acz z uwagi na zupełnie innego adresata niż masowy konsument pigułek Murti-Binga, bo na tę – skądinąd godną podziwu, z uwagi na okoliczności – szczupłą grupę, młodych zwłaszcza ludzi, dla których historia, idee, polityka wciąż jeszcze są przedmiotem namysłu, także zreflektowanego na działanie, i którzy pojmują, że umiejętność odczytania sensu zdarzeń, choćby tak odległych w czasie i przestrzeni, ma znaczenie dla usensownienia życia ich samych i wspólnot, z którymi wciąż się identyfikują i pragną ich dobra, ale którzy studiując te wydarzenia wpadają w pułapkę owych zakrzepłych fałszów i mitów. Nie będę tu wszelako silić się na pełną refutację owych fałszów w odniesieniu do historii Risorgimenta. W szczególności, nie będę przywoływać już argumentów natury „legitymistycznej”, zdając sobie sprawę z ich – niestety! – Niewielkiej nośności w dzisiejszym świecie. Nie będę nawet skupiać się na (anty) religijnym aspekcie „zjednoczenia”, acz nie wolno nigdy o nim zapominać. Chcę jedynie zwrócić uwagę na trzy, wciąż jeszcze powszechnie zrozumiałe, lecz kompletnie zafałszowane, kwestie dotyczące postrzegania tego tematu.Zacznijmy od sprawy najprostszej, bo terminologicznej, czyli terminu zjednoczenie. Słownikowa definicja powiada, iż jest to „organizacja powstała z połączenia instytucji o podobnym charakterze”. Czasownik zjednoczyć znaczy zaś tyle, co „połączyć w całość w celu wspólnego działania”. Jest przeto zupełnie jasne i oczywiste, że zjednoczenie zakłada równorzędną podmiotowość kilku (co najmniej dwóch) podmiotów, które wykazują wolę połączenia się dla wspólnego działania i abyśmy byli jedno. Jeśli ja i ty mamy tworzyć jedno my, to zgoda na bycie odtąd jedną całością musi zostać expressis verbis, świadomie i dobrowolnie, wyartykułowana – tak jak w akcie zawarcia małżeństwa: „ja, X, biorę sobie Ciebie Y za żonę, ja Y biorę sobie Ciebie X-a za męża…”. Jeżeli ten warunek nie jest spełniony, nie może być mowy o zjednoczeniu, a jedynie o przymusowym podporządkowaniu sobie jednego podmiotu (a właściwie wówczas już przedmiotu) przez drugi; o jego uprzedmiotowieniu i zawłaszczeniu. Innymi słowy, w sensie politycznym jest to podbój. I taka właśnie sytuacja zaszła faktycznie na Półwyspie Apenińskim wraz z Sycylią w latach 1859-1861, z rzymską „dogrywką” w 1870 roku. Żadne z wchłoniętych przez Piemont (Królestwo Sardynii) państw nie wyrażało chęci i zgody na „połączenie się w całość z Piemontem”, i to na warunkach bezwzględnego podporządkowania się jemu i jego władcy. Trudno zwłaszcza wprost wyobrazić sobie, aby suweren Państwa Kościelnego – będący jednocześnie widzialną Głową Kościoła Powszechnego – miał życzenie zjednoczyć się z (jakimkolwiek) partykularnym królestwem, i to do tego stopnia złączenia („wyłączającego włączenia”, – ale w tym wypadku siebie samego, jak by powiedział Giorgio Agamben), aby odstąpić jego władcy nawet swój własny pałac.
Wszystkie te państwa, zatem były przez Piemont najechane zbrojnie, pokonane, podbite, spacyfikowane, okupowane, obłożone drakońskimi kontrybucjami i ostatecznie zaanektowane, a dalej już systematycznie ograbiane i wyzyskiwane. Oczywiście takie zdarzenia wielokrotnie zdarzały się, zdarzają i będą zdarzać w historii, bo łupieżcza chciwość cudzych ziem i dóbr jest nieodłączną stroną zepsutej ludzkiej natury. Wiadomo też, że i historycy, i politolodzy, bez większych zahamowań posługują się takimi sformułowaniami, jak „zjednoczenie przez podbój”. Lecz jest to bezwstydna kapitulacja przed najbardziej wulgarnym amoralizmem, za nic mającym również reguły semantyki. Wartość semantyczna (i etyczna) frazesu „zjednoczenie przez podbój” jest dokładnie taka sama, jak sformułowania „ożenek przez gwałt” – i to z „ciężkimi obrażeniami ciała” oraz z ograbieniem ofiary z jej kosztowności i zawartości jej portmonetki. W interesującym nas wypadku, Sycylia czy Toskania „nie wzięły sobie Piemontu za męża”, tylko zostały brutalnie pobite, zgwałcone i obrabowane. Nie możemy oczywiście zmienić biegu historii i „unieważnić” tego podboju; nie musimy jednak również poddawać się dobrowolnie terrorowi języka zdobywców i nazywać gwałt „hymenem”. Nie uda nam się też upudrować zadanych ran eufemizmami o „złożoności” i „bolesności” zasadniczo jednak „słusznego” procesu historycznego. Trzeba po prostu nazywać rzeczy po imieniu. Nawiasem mówiąc:, jeśli usprawiedliwić owo niedobrowolne, lecz jakoby konieczne, „zlewanie się” wszystkich apenińskich strumyków do włoskiego morza pod piemoncką hegemonią, to ja przynajmniej nie potrafiłbym znaleźć przekonujących argumentów przeciwko idei (i jej podobnemu wcielaniu w życie) zlewania się wszystkich słowiańskich strumyków, włącznie z polskim, do morza rosyjskiego. A dlaczegóż by nie, skoro duże i podobne jest zawsze piękne? Druga kwestia, i to kardynalnego znaczenia, bo ona właśnie najbardziej hipnotyzuje zwolenników (lub przynajmniej skłonnych do usprawiedliwiania) „dziejowej konieczności” owego zjednoczenia, to argument „narodowy”. Risorgimento mieści się oczywiście doskonale na trajektorii rozwoju tego iście diabelskiego wynalazku francuskich jakobinów, jakim jest „jednolite i niepodzielne”, scentralizowane „państwo narodowe”, które koniecznie musi na jednym terytorium zawrzeć w swojej administracyjnej, żelaznej obręczy wszystkich, którzy wywodzą się z jednej etnii i mówią jednym językiem, a przynajmniej zbliżonymi dialektami. Jeżeli zaś jacyś autochtoni, żyjący na danym terytorium albo do niego włączeni („zjednoczeni”) nie wykazują pożądanego entuzjazmu do bycia członkami tak pojętego „nowoczesnego narodu”, to należy im – jak to precyzyjnie wyłożył „zjednoczonym” akurat z II Rzeszą Alzatczykom, liberalny (tak samo jak patrioci Risorgimenta, tylko nieromantyczny) nacjonalista Heinrich von Treitschke – „uświadomić”, że są (w tym wypadku) Niemcami, „choćby wbrew ich własnej woli” (pół wieku później, francuscy neojakobini „uświadamiali” im to samo i tak samo, tylko w drugą stronę, – że mają być Francuzami ściśle na paryską modłę). Ten nacjonalitarny bakcyl szerzył się w XIX wieku jak pożar po całej Europie, toteż nic nadzwyczajnego, że dotarł i do Włoch. Z punktu widzenia idei narodu, tak pojęte „państwo narodowe”, które „uświadamia” nieuświadomionym, do jakiego narodu należą jest zresztą zadziwiającym paradoksem, albowiem wówczas przecież to urzędnicy siedzący przy biurkach w niezliczonych urzędach tego państwa decydują ostatecznie, co jest, a co nie jest, „narodowe”. „Duch narodu”, który winien przecież – jak to duch – wiać „kędy chce”, musi jednak wiać zgodnie z kierunkiem nadanym mu przez paragrafy i ustępy okólników. Mogę zrozumieć i usprawiedliwić motywowane włoską ideą narodową dążenia do połączenia krajów północno- i środkowo-włoskich, bo w tym wypadku można mówić o przywróceniu dawno utraconej jedności wczesnośredniowiecznego (powstałego po rozpadzie imperium Karolingów w 888 roku) Regnum Italicum, którego czterech pierwszych władców otrzymało nawet od papieży koronę cesarską, a które później stanowiło przez wieki formalnie jedną z baz terytorialnych teoretycznie uniwersalnego Sacrum Imperium Romanum. Jakkolwiek już w średniowieczu nastąpiła daleko posunięta partykularyzacja polityczna na tym obszarze, nie ulega wątpliwość, że Florencja, Piza, Siena, Padwa, Bolonia, Wenecja, Genua, Turyn, Mediolan etc., to wprawdzie nieraz śmiertelnie skłócone (jak Florencja z Sieną), ale jednak należące do narodowo-kulturowej rodziny italianità konary tego samego drzewa, toteż położenie kresu rozbicia i ponowne „splecenie” polityczne tych konarów wydaje się rzeczą naturalną i słuszną. W wypadku Lombardii (gdzie uformował się tzw. katolicki nurt Risorgimenta z takimi postaciami jak poeta Alessandro Manzoni, pisarz Silvio Pellico czy wielki kompozytor Giuseppe Verdi) dążności te dodatkowo usprawiedliwiał fakt okupacji Lombardii i Wenecji (tzw. Królestwo Lombardzko-Weneckie, ad hoc wymyślone na kongresie wiedeńskim) przez Austrię, do czego nie miała ona żadnego prawowitego tytułu, gdyż Habsburgowie byli przez kilka wieków książętami Mediolanu nie jako władcy Austrii, tylko jako elekcyjni władcy Świętego Cesarstwa, a to przestało istnieć w 1806 roku. Owa odzyskana jedność Italii (w ścisłym sensie b. Regnum Italicum) mogłaby jednak polegać na zawiązaniu konfederacji dotąd istniejących państw (oraz Lombardii i Wenecji), w której królowi Piemontu przypadłaby z natury rzeczy godność primus inter pares, a może nawet Dom Sabaudzki mógłby wskrzesić i sięgnąć – za zgodą książąt Toskanii, Parmy i Modeny – po tytuł króla Italii w tych granicach, zaś dla owego królestwa naturalną i godną stolicą byłby chociażby Mediolan – już kiedyś (w epoce św. Ambrożego) będący przecież nawet siedzibą rzymskich cesarzy. Jeśli zatem mamy na uwadze racje włoskiej idei narodowej (o której pięknie mówił nawet tak brutalnie przez jej nosicieli potraktowany papież bł. Pius IX), to mogły być one spełnione drogą słuszności, prawa i prawdy, bez uciekania się do gwałtu i zniszczenia tego, co istniało.
Zgoła zupełnie odmiennie (pomijając przy tym, jak uprzedziłem, jeszcze innej natury kwestię Państwa Kościelnego) przedstawia się zagadnienie Królestwa Obojga Sycylii (Neapolu). Ani południowa część Półwyspu Apenińskiego, ani tym bardziej Sycylia, nie były nigdy – od czasu upadku imperium rzymskiego – nazywane „Italią”. Nawet w sensie językowym trudno mówić w pełnym tego słowa znaczeniu o „włoskości”: dialekt sycylijski (niektórzy mówią wprost o języku sycylijskim, mającym swój własny zespół dialektów) chociażby jest niewątpliwie pokrewny toskańskiemu, (czyli ostatecznie „włoskiemu” literackiemu), ale nie bardziej niż portugalski kastylijskiemu. Przede wszystkim jednak ten obszar stanowił „od zawsze” wyraźnie odrębną i posiadającą w związku z tym własną „fizjognomię” jednostkę cywilizacyjną i polityczną. Zauważyłem, że osoby skłonne do usprawiedliwiania najazdu Piemontczyków lubią rozwodzić na ciężką dolą Sycylii i Meridionale, od niepamiętnych czasów najeżdżanych i podbijanych przez niezliczone ludy, państwa i dynastie, natomiast ten ostatni epizod traktują, jako coś w rodzaju definitywnego wybawienia od owych opresji. Ten brak konsekwencji wypływa zapewne właśnie z prezentystycznego nakładania nowoczesnej kategorii „narodowości” na historię, co jednak jest absurdem, bo zakłada to (bezpodstawnie), iż od wieków na tym obszarze istniała jakaś narodowo-polityczna „włoskość”, która ciągle jęczała pod jarzmem „obcych” i wypatrywała tylko aż w końcu przybędą jej rodacy z Północy i przyniosą jej upragnioną wolność. Nieustanne podboje i przechodzenie z rąk do rąk tych ziem jest oczywiście „faktograficzną” prawdą (acz nie jest nią już to, że to nieprzerwany ciąg opresji) – trudno się zresztą dziwić temu, że ten „raj na ziemi”, jakim jest Sycylia, kusił i przyciągał, nie mówiąc już o znaczeniu strategicznym. Jeżeli jednak dba się o konsekwencję w myśleniu, to należy powiedzieć, że „wyprawa czerwonych koszul” była niczym innym, jak właśnie kolejną – i ostatnią, jak dotąd – inwazją „obcych”. „Ogromny chłód wieje od Longobardów” – pisał poeta; dla Sycylijczyków i Neapolitańczyków Anno Domini 1860 taki sam chłód, jak wieki temu od Longobardów, Wandalów czy Ostrogotów, wiał od kolejnego, piemonckiego „Ludu Północy”. Ten sam „nacjonalitarno-plemienny” prezentyzm razi w epatowaniu „obcością” normańskich, niemieckich (Hohenstaufowie), francuskich czy hiszpańskich władców tych ziem. Jeśli nawet bywało tak na początku, to owi władcy bardzo szybko wrastali w tę ziemię i stawali się jej dobrymi gospodarzami. Nie należy sobie wyobrażać, że za panowania dynastii aragońskiej, potem hiszpańskich Habsburgów i wreszcie Burbonów, „Włosi” uginali się pod jarzmem „Hiszpanów”; to była zupełnie „swojska” władza, tak samo jak Andegawenów na Węgrzech czy Jagiellonów w Polsce. Pierwszego króla Sycylii z Aragonii (Piotra I) na tron wezwali sami Sycylijczycy, zdesperowani srogimi rządami Karola I Andegaweńskiego (słynne „nieszpory sycylijskie” w 1282 roku). Najdłuższy ze wszystkich okres panowania na Sycylii i w Neapolu Habsburgów, a potem „hiszpańskich” Burbonów, to zasadniczo czas pokoju, stabilności i systematycznego rozkwitu, zwłaszcza kulturalnego, zakłócony tylko dwoma interwałami: wojną sukcesyjną o tron hiszpański na początku XVIII wieku i najazdem hord rewolucyjnych z Francji w latach 1799-1815. Koniec końców: właśnie ta burzliwa i dramatyczna, – ale także jak gigantyczny fresk czy gobelin lub scena najdoskonalszej tragedii – historia Sycylii, Neapolu, Kampanii, Kalabrii i Abruzji, w której jak warstwy palimpsestu nakładają się cywilizacje i rządy Fenicjan, Wielkiej Grecji, Rzymu, Wandalów, Bizancjum, Saracenów, Normanów, Świętego Cesarstwa Staufów, Andegawenów, Aragończyków, wreszcie Napoli spagnola, tworzyła niepowtarzalny amalgamat najwyższej, jakości i nieprzebranego bogactwa kulturalnego, który należało pielęgnować, a nie niszczyć. „Sformatowanie” potomków tych cywilizacji, jako „Włochów” takich samych jak Piemontczycy czy Lombardczycy, podług tego samego, etnonacjonalistycznego strychulca, nijak nie podniosło i nie spotęgowało Duosiciliani, lecz przeciwnie – nieodwracalnie ich pomniejszyło i zubożyło, tak samo jak wyrwanie z instrumentu wszystkich strun poza jedną czy sprowadzenie palety barw do jednolitej szarości. Trzecia i ostatnia kwestia, do której już tylko pokrótce pragnę się odnieść, aby nie znużyć do końca czytelników, to szczególnie przykry i niesprawiedliwy przypadek „czarnej legendy” Południowców, jako zacofanych, ciemnych i leniwych brudasów, na których światli, przedsiębiorczy i pracowici Włosi z uprzemysłowionej Północy muszą nieustannie łożyć, a i tak wszystko, co ze wspólnego budżetu państwowego idzie na ten cel, rozkrada mafia. Jako „oczywistą oczywistość” traktują ten podział na Włochów „lepszych” i „gorszych” nie tylko separatystycznie dziś nastawieni (o ironio historii!) „Padańczycy” – twór oczywiście sztuczny i na czysto materialistycznym egoizmie oparty – z Ligi Północnej, ale i narody postronne, w tym chyba niemal każdy Polak. Jak każde gigantyczne kłamstwo, również i to zbudowane zostało na ziarnie prawdy, tyle że perwersyjnie przekręconej. To prawda, że Południe jest biedniejsze, wsysa w wyciekającą dziurę nieustanny strumień dotacji i jest zdominowane przez mafie: ale to wszystko stanowi właśnie bezpośredni skutek „zjednoczenia”, nie jest natomiast jakąś immanentną właściwością „gorszej jakości” czy wręcz „niższości” ludzi z Meridionale. Przed inwazją z Północy Królestwo Obojga Sycylii było kwitnącym gospodarczo, utrzymującym zdrową równowagę między rolnictwem a przemysłem, państwem o równie zdrowej i zrównoważonej strukturze społecznej. Nieznany był wówczas głód ani emigracja zarobkowa. Historycy obliczają, że w królestwie tym łączna wartość kapitałów znajdujących się w obiegu wynosiła (przed najazdem) 443,3 mln lirów – ówczesnych oczywiście – w złocie, co stanowiło 67 procent ogółu kapitałów we wszystkich państwach Półwyspu Apenińskiego. Było, zatem niewątpliwym prymusem finansowym we Włoszech (na drugim miejscu też wcale nie był Piemont, lecz Państwo Kościelne z 90,7 milionami). Królestwo Neapolu miało też trzecią w Europie, co do wielkości oraz pod względem tonażu i obrotów flotyllę handlową. W gęstości sieci kolejowej wyprzedzała je tylko Anglia. Miało, zatem wszelkie warunki dalszego rozwoju. Najazd oznaczał zaś nie tylko ucisk polityczny i represje (egzekucje, co najmniej 18 000 osób, pierwszy w historii obóz koncentracyjny dla żołnierzy burbońskich), ale celową i trwałą ruinę gospodarki Południa. Najeźdźcy niszczyli systematycznie dobytek materialny i gospodarczy „tubylców”; niszczone były zwłaszcza fabryki, cały sprzęt, maszyny, narzędzia, demontowano i wywożono na Północ. Nie będzie przesadą powiedzieć, że budzący taki podziw, nowoczesny przemysł motoryzacyjny i inny Turynu czy Mediolanu utoczył się na tym, co zagrabił na Południu. Żeby mieć skalę porównawczą tego procederu wystarczy przypomnieć sobie analogiczne postępowanie Niemców w Polsce zarówno podczas pierwszej, jak i drugiej, okupacji w obu wojnach światowych. Lecz przecież Niemcy nie głosili przynajmniej, że nas wyzwolili od złej władzy i „zjednoczyli” z germańską Macierzą. Do tego dochodziły ogromne kontrybucje i niesłychana wprost wynalazczość okupantów w dziedzinie nakładania obciążeń podatkowych. Z tego celowego wtrącenia w ruinę Południe rzeczywiście już nigdy się nie zdołało podźwignąć. A to, że dzisiaj inni muszą na nie płacić, to przecież nieprzewidziany przez nikogo – również przez liberałów „zjednoczycieli” – skutek wymyślenia „państwa opiekuńczego”, już kilkadziesiąt lat później. Bynajmniej nie przez monarchię burbońską. Podsumowując te, selektywne rzecz jasna, spostrzeżenia, należy dodać, że prawdziwościowy fundament rzetelnej oceny dobroczynności – bądź przeciwnie – jakiejkolwiek formy politycznej posiadamy od wieków między innymi w tak klasycznym dziele fundatorskim naszej tradycji, jakim jest filozofia polityczna Arystotelesa. Definiując w Polityce (I, 1252 b) cel doskonałej wspólnoty politycznej Stagiryta pisze: „powstaje ono [państwo] dla umożliwienia życia, a istnieje, aby życie było dobre” (gignomenē men oun tou dzēn heneken, ousa de tou eu dzēn). Chyba jeszcze zgrabniej myśl ta oddana została w przekładzie łacińskim Wilhelma z Moerbecke: facta quidem igitur vivendi gratia, existens autem gratia bene vivendi [„uczynione więc dla życia, istniejące zaś dla dobrego życia”]. Gdyby, zatem nawet dać wiarę tym, co powiadają o „bolesnych, ale nieuniknionych kosztach” zjednoczenia – tym samym, zatem milcząco negują pierwszą część definicji Arystotelesa o „umożliwieniu życia”, traktując tych, którym zabrano życie, jako owe konieczne „koszty” – to i tak, w świetle przytoczonych argumentów, nie da się obronić teza główna, o polepszeniu życia. Dla Duosiciliani i innych podbitych „zjednoczenie” nie oznaczało pod żadnym względem – ani materialnym, ani duchowym – przejścia od „złego” czy „gorszego” do „dobrego” czy „lepszego” życia. I nie chodzi tu tylko o skutki bezpośrednie. Spójrzmy jeszcze na koniec, „z lotu ptaka”, na 150-letnie dzieje zjednoczonej państwowości włoskiej: jakiż jest ich ogólny bilans? Najpierw pół wieku państwa liberalnego, która najwięcej energii wkłada w „zimną wojnę” już nie tylko z papieżem, jako „obcym suwerenem”, ale po prostu z religią narodu, nad którym panuje; państwa, które omal nie kończy podbite przez rewolucję komunistyczną, przed którą ratuje się tylko wpadnięciem pod rynnę statolatrycznej i operetkowo-imperialnej dyktatury faszystowskiej. Dalej okres powojenny, też zaczynający się bezkarnym terrorem komunistów, a potem pół wieku totalnego złodziejstwa demokratycznej klasy politycznej. A dzisiaj dość zabawny, owszem – ale czy państwo to scena komedii dell’arte? – i nawet póki co niezastąpiony jako alternatywa dla „nowej” lewicy, bohater politycznej opery buffo, zręczny w opałach jak Arlekin, a lubieżny jak Brighella, tyle że w wieku Pantalone. Zaprawdę, Włosi, nie tylko ci ongiś podbici, nie mają powodów, by chlubić się takim państwem.
Jacek Bartyzel
21 marca 2011 Ciemna pochodnia w mroku. - Chciałoby się powiedzieć. W Poroninie, gdzie od roku 1948 do 1990 stał pomnik towarzysza Uljanowa pseudonim Lenin, wielkiego zbrodniarza wszechczasów, który to pomnik próbował wysadzać w powietrze- tak przynajmniej twierdzi- pan obecny poseł Platformy Obywatelskiej obywatel Stefan Niesiołowski, najemnik partyjny, który w niejednej partii zęby próbował zjadać - tamtejsza radna, pani Anna Malacina, na styczniowym, posiedzeniu rady, wystąpiła z projektem, żeby taki pomnik przywrócić.(???). Chodzi jej o to, że turyści w Poroninie, których jest tam coraz mniej nie mają, co oglądać. A jak był trzytonowy pomnik Lenina - było, co oglądać. Zjeżdżały się wycieczki z całego kraju i nie tylko. Także z zagranicy! Z hut, kopalni, szkół.. Ciekawy pomysł krajoznawczy, żeby finanse Poronina ratować przy pomocy pomnika Lenina. Można jeszcze dostawić pomnik Stalina, bo właśnie Muzeum Lenina zostało otwarte z okazji 70 urodzin wielkiego Nauczyciela Ludzkości towarzysza Stalina, który „ usta słodsze miał od malin”- jak pisała pani Szymborska- noblistka. Można również dostawić jeszcze jednego zbrodniarza- Trockiego. Będzie wielka trójka zbrodniarzy, tylko po to, żeby przyjeżdżały wycieczki i oglądały zbrodniarzy.. I nie będzie to propagowanie komunizmu-, bo propagowanie komunizmu nie jest zakazane, wbrew temu, co zapisano Konstytucji.. Co innego propagowanie nazizmu? Gdyby w Poroninie postawić pomnik Hitlera- też byłaby atrakcja.. Też przyjeżdżaliby turyści- szczególnie z Niemiec, gdzie pogrobowcy Hitlera zdobywają coraz więcej demokratycznych głosów, tak jak Hitler.. Demokracja służy pogrobowcom Hitlera z NPD.. Na razie wykrzykują, żeby Polacy wynosili się z Niemiec.. O Żydach ani słowa! Niech się do Polski zwali 1,5 miliona naszych rodaków z Niemiec.... Dopiero bezrobocie poszybuje w górę!Pomysł radnej Anny Malaciny, popiera w całej rozciągłości, z wyższego poziomu demokracji samorządowej, radny województwa małopolskiego, pan Kazimierz Czekaj z Platformy Obywatelskiej(???) Też mu się marzy pomnik Lenina w Poroninie.. Pomyśleć, że „liberalna” Platforma Obywatelska ma swoich szeregach komunistów, zwolenników, Wielkiego Wodza Rewolucji.. Jak już radna z Poronina i radny z wyższego szczebla demokracji samorządowej postawią pomnik Lenina, to poseł Niesiołowski będzie miał znowu robotę, jeśli oczywiście to prawda, że wysadzał pomnik Lenina będąc w organizacji RUCH infiltrowanej przez Służbę Bezpieczeństwa?. Będzie miał okazję znowu wysadzać pomnik Lenina, tym razem jak postawi go kolega z jednej partii. Będzie jakby przyjemniej. Zawsze to swój. I dlatego socjaliści nie przetapiają pomników, bo liczą, że przyjdą czasy, w których pomniki mogą się przydać.. I dlatego trzymają je w Kozłówce w Muzeum Socrealizmu, przy Pałacu Zamojskich.. Potomkowie Zamojskich są z pewnością zadowoleni z takiego obrotu rzeczy. Tak jak zadowoleni są wszyscy działacze i członkowie Solidarności na wieść, że dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności został Basil Kerski, zastępując pana Macieja Ziębę, którego już nie nazywam ojcem - Dominikaninem, po tym jak zorganizował 30 lecie Solidarności za ciężkie pieniądze zapraszając na nie jakiś zaklinaczy i jasnowidzów pospołu z działaczami Hare Kriszna wyśpiewującymi piosenki w języku angielskim.. Zorganizował jakieś kompletne jaja niemające związku z ideami Solidarności-, jakie by one nie były, ale były, na pewno niemające nic wspólnego z Hare Kriszna.. Nigdy nie byłem i nie będę zwolennikiem ideałów „ Solidarności”, bo jak mawiał Stefan Kisielewski „ Solidarność to popłuczyny po socjalizmie”. Wielki socjalistyczny ruch, którego hasłem było” Socjalizm tak! Wypaczenia – nie!” W każdym razie pan Basil Kerski został dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności. Wcześniej odbył się konkurs, w wyniku, którego pan Basil został dyrektorem. Uchodzi za osobę związaną z Platformą Obywatelską i panem premierem Donaldem Tuskiem, który właśnie oświadczył, że wojska do Libii nie wyślemy.. Cieeeeekawe… A mamy jeszcze jakieś wojsko zdolne do interwencji zbrojnej? Ci, co umieją strzelać i zachowywać się w warunkach bojowych są już w Afganistanie. Trwa szkolenie następnej grupy przygotowywanej do wyjazdu.. Wygląda na to, ze nie mamy nikogusieńko, kogo moglibyśmy wysłać do Libii. Musielibyśmy szkolić.. Gdybyśmy mieli,. Niewykluczone, że wysłalibyśmy, chociaż Niemcy mówią, że nie wyślą.. Podobnie jak Niemcy zawsze myśli pan Donald Tusk.. Niemal kropka w kropkę.. Po tych samych ścieżkach, ale swoimi stopami.. Być może naprawdę nie jest nas stać na kolejny kontyngent, tak jak nie było nas stać na dopłacanie olbrzymich sum do” kryzysu” czy do zakupu szczepionek na świńską grypę.. Na całe szczęście, że nie mieliśmy pieniędzy.. Całe szczęście, że nie mamy przygotowanych żołnierzy.. Ale mamy noblistę pokojowego, pana Lecha Wałęsy, który jest za bombardowaniem Libii, bo” taka jest widocznie potrzeba.”. Ale jest jak najbardziej za pokojem.. Bo zaraz po wojnie będzie pokój.. Nawet dla tych, którzy będą po bombardowaniach mieszkali wyłącznie w kuchni-, bo pokoje zostaną im zbombardowane. W każdym razie pan Paweł Adamowicz prezydent Gdańska, pardon pan Basil Kerski został dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności, dlaczego Europejskiego, wszak była to specjalność polska na czele z tzw. doradcami, którzy ostatecznie przejęli Solidarność.. 42 letni Kerski jest synem Irakijczyka i Polki. Urodził się w Gdańsku, ale już w wieku 10 lat wyjechał z rodzicami do Berlina, zaś w 1986 roku, na prośbę ojca, który był uciekinierem politycznym, zrezygnował z obywatelstwa polskiego na rzecz niemieckiego. Obecnie po powstaniu Unii Europejskiej, jako jednego państwa o osobowości prawnej międzynarodowej jest obywatelem Unii Europejskiej tak jak my wszyscy, oprócz tych wszystkich, którzy twierdzą, że nie ma jednego państwa – i jest nadal Polska suwerenna.. To ja pytam: czy można być obywatelem organizacji międzynarodowej, jeśli nie jest ona państwem??? Niech odpowiedzą-, jeśli tak zakłamują, że nie oddali Polski bytowi ponadnarodowemu o nazwie Unia Europejska. Oddali bezceremonialnie, bo „Polska przynależy do Europy”, oczywiście, że przynależy, ale nie musi być częścią Unii Europejskiej przynależąc..
Ukończył slawistykę i politologię na Wolnym Uniwersytecie w Berlinie. W 1998 roku został redaktorem naczelnym dwujęzycznego polsko- niemieckiego kwartalnika „ Dialog” wydawanego przez niemiecki Federalny Związek Towarzystw Niemiecko- Polskich, a współfinasowanego przez niemieckie MSZ. W redakcji” Dialogu” zasiada przyjaciel i doradca pana Donalda Tuska jeszcze z czasów studenckich, pan Wojciech Duda. Pan Duda kieruje z kolei redakcją kwartalnika „Przegląd Polityczny”, założonego w 1983 roku jeszcze z panem Donaldem Tuskiem. W redakcji zasiada również pan Basil Kerski.. Jest autorem licznych publikacji poświęconych stosunkom polsko- niemieckim, także sprawom żydowskim i ukraińskim. Jego teksty publikowała „ Gazeta Wyborcza”, „Rzeczpospolita” i „ Tygodnik Powszechny”, a także największe gazety niemieckie…, Jako politolog pracował w berlińskim oddziale niemiecko- amerykańskiego Aspen Institute, w Instytucie Badawczym Niemieckiego Towarzystwa Polityki Zagranicznej, w Bundestagu, Jest konsultantem polsko- niemieckiej grupy ekspertów politycznych tzw. „Grupy Kopernika”. Mimo, że” Kopernik była kobietą”… Był również w radzie Europejskiego Centrum Solidarności.. No i teraz został dyrektorem.. Kim naprawdę jest pan Basil Kerski? Bo „polskość to nienormalność” - jak twierdził swojego czasu pan obecny premier Donald Tusk. A niemieckość- to normalność (????) Już raz się o tym przekonaliśmy- przynajmniej w roku 1939.. I tak krok po kroku- w kierunku niemieckim.. Jakiś radny z Gorzowa Wielkopolskiego z Platformy Obywatelskiej wystąpił z wnioskiem, żeby Gorzów nie był Wielkopolski, tylko po prostu Gorzów, bo przed wojną Gorzów należał do Niemiec.. A do Wielkopolski – nigdy. Oczywiście być może.. A NPD coraz głośniej mówi o przyłączeniu do Niemiec Wrocławia, Szczecina, Ziem Zachodnich i Prus Wschodnich.. I czym się obronimy jak nie mamy armii??? Jak ministrem obrony jest pan Bogdan Klich, który głównie zajmuje się rozbrajaniem armii, szykując jedynie kontyngenty na wojny zaborcze zwane eufemistycznie - misjami. Przez wiele lat był prezesem. Instytutu Studiów Strategicznych zasilanego pieniędzmi poprzez niemieckie fundacje.. Ciemność coraz większa i żadna pochodnia jej nie rozświetli.. Robi się zbyt ciemno! Żadna pochodnia w mroku nie da rady.. Nawet najbardziej rozświetlająca.. To jest kolejny rozbiór naszego kraju. I tę prawdę musimy sobie powiedzieć! Chyba, że ja jestem przewrażliwiony i zbyt uczulony. Ale, niestety- tak to widzę! WJR
Skąd u Żydów więcej złej pamięci o Polakach niż o Niemcach?
1. Dlaczego wśród Żydów ocalałych z Holocaustu tak wiele jest pamięci o złych Polakach i tak mało, prawie wcale, o złych Niemcach? Dlatego, że ocaleli niemal wyłącznie ci Żydzi, którzy w czasie okupacji nie spotkali Niemców. Jeśli ukrywający się Żyd spotkał Niemca, to ginął, najczęściej razem z Polakami, którzy go ukrywali. I już nikomu o złych Niemcach nie opowiedział.
2. Wyjątkowy udokumentowany przypadek, gdy ukrywający się Żyd spotkał Niemca i przeżył, przedstawiony został światu w Oscarowym filmie Polańskiego "Pianista". Kapitan Wehrmachtu Willy Hosenfeld spotkał ukrywającego się w ruinach Warszawy Żyda Władysława Szpilmana - i go nie zabił. Cóż za chwalebne, bohaterskie zaniechanie! Bohaterstwa Hesenfelda nie umniejsza okoliczność, że tuż obok, za Wisłą, stała już Armia Czerwona, a w zgliszczach Warszawy nie było już żywego ducha, który by mógł Hosenfelda zadenuncjować. Nikt się też nie zastanawia, co by zrobił bohaterski Hosenfeld na widok ukrywającego się Szpilmana nie w grudniu 1944 roku, ale wcześniej, w sierpniu 1942 roku, gdy Niemcy szturmowali Stalingrad, a Szpilman uciekał z Umschlagplatz.
3. Przeżyli i zostawili swe wspomnienia ci Żydzi, którzy żyli wśród Polaków i którzy bali się Polaków, żeby ich nie wydali. Ukrywali się gdzieś w tajnych schowkach na strychach, w piwnicach, w stodołach czy oborach, czekali na gospodarza z miską zupy i drżeli, czy nikt ichnie wykryje i nie wyda. A gospodarz upewniał ich w strachu - siedź tu człowieku, nie wychodź, bo ktoś cię zauważy, doniesie i wszyscy zginiemy. I ten ukrywający się Żyd nabierał przekonania, że poza tym jednym jego wybawcą, wszyscy sąsiedzi wokół dybali na jego życie.
4.W rzeczywistości nie chodziło o wszystkich sąsiadów, tylko o tego jednego na tysiąc, który mógł wydać. Ale, że nie wiadomo, który był tym jednym na tysiąc, więc z ostrożności trzeba było bać się wszystkich i ostrzegać przed wszystkimi. Tak jak człowiek wychodzący z domu zamyka na klucz drzwi wcale nie, dlatego, że wszyscy sąsiedzi są złodziejami, lecz dlatego, że jeden na tysiąc może być złodziejem, ale nie wiadomo, który.
5. Niemcy byli daleko. Gdzieś tam w miasteczku stał posterunek żandarmerii, gdzieś dalej stacjonowało komando SS.
Ukrywający się Żyd Niemców nie widział, nie słyszał. A polscy sąsiedzi byli tuż za ścianą. Słyszał ich, jak chodzili, rozmawiali, śmiali się, czasem pili wódkę. Ukrywający się Żyd myślał wtedy - ja ginę, a oni się bawią... Gospodarz -wybawca czasem pozwalał Żydowi wyjść z kryjówki i ogrzać się chwilę w chałupie, ale gdy zaszczekał pies, natychmiast kazał się schować, bo sąsiad idzie, niech cię nie zobaczy! I ten ukrywający się Żyd strasznie się bał tego sąsiada. Bał się wszystkich sąsiadów. O wiele bardziej się ich bał, niż dalekich i niestwarzających bezpośredniego zagrożenia Niemców.
6.Gdy koszmar się skończył i zaszczuty człowiek wreszcie wychodził ze swej kryjówki, dziękował wybawcy i bywało, że nawet go zgłaszał do tytułu "Sprawiedliwy wśród narodów świata". Ale wszystkich bliższych i dalszych sąsiadów wybawcy uważał za swoich potencjalnych zabójców. I opowiadał potem, jak bardzo ci sąsiedzi byli źli i jak bardzo się ich musiał bać. I jak bardzo musiał się bać swoich sąsiadów ten jego wybawca, bo wszyscy Polacy wokół byli wtedy źli, tylko ten jeden był dobry. Potem opowiedział to Grossowi lub innemu podobnemu historykowi, ten to opisał i tak utrwala się w świecie opinia, że Polacy to urodzeni antysemici i jeśli tylko mogli, jeśli Niemcy im nie przeszkodzili, to mordowali Żydów z lubością.
7. Jednym z najgorszych okupacyjnych wspomnień mojego Ojca był widok dwóch żołnierzy niemieckich, okrutnie bijących starego Żyda. To był początek okupacji, jeszcze nie było getta. Ojciec widział, jak dwaj Niemcy zatrzymali idącego rawską ulicą starego brodatego Żyda, mówili coś do niego, a po chwili zaczęli okładać nieszczęsnego człowieka pięściami pogłowie, a gdy upadł - kopali go bez litości. Ojciec przejeżdżał obok wozem konnym, na targ do Rawy. Był młodym, silnym mężczyzną i jak wspominał, najgorsze było to, że musiał ów widok znieść w poniżającej bezsilności. Powinien podejść do tych niemieckich żołnierzy i przynajmniej powiedzieć - przestańcie, co robicie! Wtedy ci Niemcy zabiliby go od razu, razem z pobitym Żydem. Ojciec odwrócił wzrok, popędził konie...nie pomógł bitemu żydowskiemu starcowi... Gdyby tę scenę opisał Claude Lanzman, autor filmu "Shoah" - napisałby, że polski chłop, jadący furmanką, przyglądał się biciu Żyda obojętnie. Jan Tomasz Gross poszedłby dalej i stwierdził, że jadący furmanka polski chłop przyglądał się biciu Żyda z przyjemnością. Może nawet w tym biciu pomagał.
8. I tak tworzy się w świecie obraz Polaków antysemitów i morderców. A Niemcy? A Niemcy już w trzecim kolejnym landzie, w Saksonii, wybierają do landtagu neofaszystowską partię NPD, która jawnie nawołuje do odebrania Polsce Wrocławia i Szczecina. Nikt się tym nie martwi, a najmniej Polska, zajęta zwalczaniem własnego antysemityzmu.
PS. Przedstawiłem moją teorię strachu przyjacielowi, Żydowi ocalałemu z Holocaustu. Zastanowił się i powiedział - masz rację... Janusz Wojciechowski
Strategia na trudne czasy Zajmując się od dziesięcioleci gospodarką globalną, nie mogę uwolnić się od przekonania o jakimś surrealizmie polskiej polityki. To dobrze, że nasz spadek tempa w kryzysie ściągnął nas w dół tylko do poziomu plus 1,5-2,0% wzrostu, a nie do 4-5% spadku, jak choćby u naszego zachodniego sąsiada. Ale z tego nie wynika, że problemy wielu krajów Zachodu – w jakiś cudowny sposób – nas ominą. Tymczasem my zajmujemy się wariatkowem, z jego pochodami przy świecach i Smoleńskiem, a w najlepszym razie rozprawiamy o OFE, jakby to był wyizolowany problem (a nie element przygotowań do trudnych czasów). A jeśli dochodzą już do nas ważkie informacje, to reagujemy na nie w sposób albo frywolny, albo wyrażając święte oburzenie. Gdy dociera do nas raczej oczywisty fakt, iż o problemach wzmocnienia dyscypliny fiskalnej w strefie euro rozmawiać będą ci, którzy zaangażują w to przedsięwzięcie własne zasoby i ponosić będą konsekwencje podejmowanych kroków, oburzamy się, że powstaje Europa dwóch prędkości. Mieliśmy szansę dostosować się do pierwszej prędkości w latach 2004-07 i ta szansa przeszła nam koło nosa, gdy tymczasem Słowacy zdążyli i są już w środku. Zamiast dąsać się, trzeba odpowiedzieć sobie na pytania o strategicznym znaczeniu. Po pierwsze, czy chcemy wejść do strefy, w której - jak i inni - będziemy mieć ograniczone pole do populistycznych manewrów fiskalnych. Osobiście jestem za; wyjdzie to naszej gospodarce (a więc i nam) tylko na zdrowie. Ale mamy też i drugą stronę medalu. Strefa euro (Francja i większość państw przeciążonych socjalem) chce harmonizacji podatków, co nam niewątpliwie pogorszyłoby warunki konkurowania. Po drugie, więc, czy chcemy wejść do takiej strefy, czy też nie? Bilans kosztów i korzyści w tych i innych kwestiach wydaje się absolutnie konieczny. Wreszcie, strategiczne pytania powinny odnosić się także do skrajnych scenariuszy. Jak mawiał słynny futurolog Herman Kahn, należy myśleć i o tym, co wydaje się nie do pomyślenia? Powiem, więc, otwartym tekstem. Nie można wykluczyć, że rozwiązania przyjęte w kwestii strefy euro zakończą się, jak to już nieraz w UE bywało, zgniłym kompromisem, który zaklajstruje problemy na czas jakiś, aby potem wybuchnąć z nową siłą. To kolejne pęknięcie może już być ostatnim i - gdyby miało się zdarzyć - mogą powstać swoiste dwie strefy euro. Po pierwsze, grupa zdyscyplinowanych krajów (zapewne z Niemcami jako liderem), które będą chciały utrzymania silnej waluty i twardych reguł polityki ekonomicznej. I, po drugie, nieco amorficzna grupa krajów, też chcących jakiejś wspólnej waluty, lecz o bardziej miękkich regułach polityki ekonomicznej. Jeśli wierzyć przeciekom politycznym, byliśmy podobno o krok od takiego pęknięcia, w którym liderem tych miękkich miała być Francja. W końcu konflikt zaklajstrowano, ale nierozwiązane problemy z pewnością powrócą. Zasadniczym pytaniem będzie wówczas to, z kim należy trzymać w imię długookresowych interesów ekonomicznych kraju. Autor niniejszego felietonu jest przekonany, że w interesie Polski i większości krajów ósemki, która weszła do UE w 2004r. leży integrowanie się ze zwolennikami twardych reguł polityki ekonomicznej. Nasza konkurencyjność w świecie (nie tylko w Europie) może tylko na tym zyskać. Tak, więc, nie należy oburzać się, perorować o sprawach trzeciorzędnych (np. nie wolno dopuścić do rozbicia polityki spójności, itp.), lecz serio myśleć o prawdopodobnej, a także tej mniej prawdopodobnej, lecz możliwej przyszłości. Dobrze jest trzeźwo zdawać sobie sprawę z tego, w co się gra... Jan Winiecki
Order Orła Białego dla towarzysza Andrzeja W.
Nieco kronikarskich wspomnień na temat dokonań towarzysza Andrzeja W., który dzisiaj otrzyma z rąk prezydenta Bronisława Komorowskiego Order Orła Białego. Nie jest to pierwsze odznaczenie, które otrzymał Andrzej W. W listopadzie 1975 roku, z rąk I sekretarza KC PZPR Edwarda Gierka, na 30–lecie kinematografii polskiej, otrzymał on Order Sztandaru Pracy II klasy.
Z ASP W KRAKOWIE DO PWST W ŁODZI Podanie z 20.08.1949: Do Dyrekcji Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej w Łodzi Proszę o przyjęcie mnie na studia w Wyższej Szkole Filmowej na Wydział Reżyserii. Ukończyłem trzeci rok na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Decyzję studiowania w PWSF motywuję wg. formularza załączonego do podania. Jestem członkiem podstawowej organizacji PZPR przy ZPAP w Krakowie. W ZAMP na ASP jestem kierownikiem wydziału kadr ZU. Resztę danych w załącznikach, które nadeślę do dn.24 bm. Wajda Andrzej
Niektóre odpowiedzi na pytania kwestionariusza osobowego (wyżej w podaniu: „wg formularza”):
1. Decydując się na studia w Wyższej Szkole Filmowej, po ukończeniu trzech lat Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, a więc po okresie doświadczeń, tak, co do zainteresowań jak i co do moich zapatrywań społ.–politycznych, robię to z przekonaniem, że dadzą mi one rodzaj sztuki najbardziej bliski współczesnemu człowiekowi. Sztukę, która jest najważniejsza, przy przekształcaniu człowieka na drodze do nowego ustroju. /.../ Zrezygnowałem ze studiowania na ASP po długiej dyskusji, jaka rozpoczął na naszym terenie szkolnym artykuł napisany wspólnie z kol. Nałęckim Konradem a ogłoszony w tygodniku „Wieś”. Dyskusja skończyła się stworzeniem zespołu samokształceniowego przy Z.U. ZAMP na naszej uczelni, który przez pracę zespołową, kolektywną i stosowanie oceny przydatności politycznej obrazu ma realizować realizm socjalistyczny w plastyce. Jakkolwiek byłem jednym z pierwszych członków zespołu, stałem na stanowisku, że film jest najbardziej bezpośrednią drogą do człowieka, po prostu, dlatego ze film jest „aparatem do notowania życia. /.../
5. Realizatora filmowego poza talentem i poczuciem rzeczywistości musi cechować marksistowska postawa wobec życia i sztuki. /.../
6. Zgłoszony przeze mnie film dotyczył by zagadnienia, które obecnie staje się dramatycznym konfliktem. Artyści, którzy w kieszeni noszą legitymację partyjną tworzą sztukę niezgodną z ideologią Marksizmu – Leninizmu. Gorzej ich wiedza i ocena zjawisk w sztuce jest sprzeczna z tą ideologią. Należałoby przedstawić zasadnicze ugrupowania art. pokazując je w stypizowanych jednostkach. Film ten jednak nie dał by odpowiedzi na dręczące zagadnienie realizmu socjalistycznego. Nie był by też obroną artystów. Powinien być zdemaskowaniem kultury burżuazyjnej, którą ci artyści reprezentują. Powinien być ostrzeżeniem dla klasy robotniczej przed zmniejszeniem nacisku w stosunku do ludzi pracujących w sztuce. Temat ten uważam za niemal tak ważny jak zdemaskowanie za pomocą kina reakcyjnej części kleru i średniowiecznych praktyk z cudami. Notatka kadrowa bez daty: Wajda Andrzej syn Jakóba, urodzony 6.III.1926 w Suwałkach. Soc–pochodzenie inteligenckie. Absolwent A.S.P. w Krakowie. Aktywny członek ZAMP od X.48. poprzednio ZNMS. W ZAMP pełnił funkcję Kier. Wydz. Kadr Zarządu Uczelnianego ZAMP przy A.S.P. W pracy organizacyjnej nie wykazywał samodzielności. Posiada duże wyrobienie ideologiczne oraz wykazuje zdecydowaną postawę. Pod względem politycznym pewny. Członek PZPR. Dobry naukowiec. Zasługuje na zaufanie. Nie ma w stosunku do niego żadnych zastrzeżeń natury politycznej czy też moralnej. Kier. Wydz. Kadr Szydłowski Zygmunt
„NIEZALEŻNE I NIEZAWISŁE” POGLĄDY ANDRZEJA W. (fragment wystąpienia podczas jednaj z narad produkcyjnych) Koleżanki i koledzy, pamiętacie jak przed laty powoływałem się na Włodzimierza Ilicza Lenina, którego definicje stanu rewolucyjnego przytoczyłem na jednej z narad. Powiem skromnie, ze moje przepowiednie okazały się prorocze. Tym razem powołam się na Karola Marksa (…) Polskie filmy stały się dzisiaj pierwszym, a może jedynym sojusznikiem nowego kina radzieckiego, i to właśnie napawa mnie głębokim optymizmem (…) Koleżanki i koledzy, pamiętacie, ze naszym sojusznikiem jest dziś nie byle, kto, tylko kino radzieckie (…) Przyjaźń polsko-radziecka, która wysoko cenimy, nie będzie się mogła dalej rozwijać tak efektownie, jeśli będzie realizowana tylko na oficjalnej płaszczyźnie.
Z KOMISJI OCEN SCENARIUSZY 30.04.1963 – podczas posiedzenia Komisji Ocen Scenariuszy – omówienie scenariusza pt.: „Człowiek z marmuru” Mówi Andrzej Wajda: /.../ Pan Minister zna moje perypetie z filmem polsko–radzieckim, sprowadziłem do Polski ludzi, którzy są przez Chruszczowa stawiani na świeczniku, a potem dowiaduję się, że nie może być robiony film o partyzantce polskiej i radzieckiej. (chodzi o scenariusz wg powieści Przeździeckiego „Schronisko na Lisiej Górze”) /.../ Rok temu wyprawiłem się na rozmowę z tow. Kraśko i zwierzyłem się z tego, że Amerykanie zrobili piękny film „12 gniewnych ludzi”, powiedziałem, że w Polsce można zrobić identyczny temat, ale to nie może być sąd, ponieważ nie odgrywa on takiej roli jak w Ameryce, ale to może być zebranie partyjne. Prosiłem tow. Kraśko, żeby umożliwił mi dotarcie do materiałów Biura Kontroli Partii, żeby przedstawiono mi kilka materiałów zamkniętych, odfajkowanych, a ja jeden z nich sfilmuję i jestem przekonany, że film byłby interesujący i nasz - polski.
Wajda z Lechem Wałęsą podczas kręcenia „Człowieka z żelaza” FOT. (C) BOGDAN BORKOWSKI/FORUM
ZIEMIA OBIECANA EDWARDA GIERKA Fragment książki „Między współpracą a oporem. Twórcy kultury wobec systemu politycznego PRL 1975–1980”, którą opublikuje Wydawnictwo Trio. Fragment tekstu autorstwa Andrzej Krajewskiego Łagodny kurs ekipy gierkowskiej wobec reżysera zdawał się przynosić zakładane skutki. W lutym 1975 na ekrany kin trafiła „Ziemia obiecana”. W Wydziale Kultury KC ekranizację powieści Władysława Reymonta przyjęto z entuzjazmem. „Należy wykorzystać „Ziemię obiecaną” propagandowo w dwu wymiarach. Po pierwsze, nieczęsto zdarza się w naszej kinematografii film, który łączy próbę wykładu fragmentów materializmu historycznego z wysokim poziomem artystycznym – odnotowywała analiza tam sporządzona. – Zarówno dla widza krajowego, jak i zagranicznego, dla którego nazwisko Wajdy jest znaczącą rekomendacją, film jest dobrą lekcją o naszych racjach. Po drugie, trzeba ostrożnie podkreślać, że Wajda opowiedział się klasowo. Taki tryb patrzenia na sprawę, wzmacniając wymowę faktów dokonanych, może oddalić Wajdę od środowisk nieżyczliwych sztuce zaangażowanej, zbliżyć do naszego zaplecza artystyczno–propagandowego” – pisano z nadzieją. Żeby jednak nie kompromitować twórcy w oczach widzów, postulowano: „Nie wolno kreować Wajdy na barda marksizmu, ale należy podkreślać obiektywną wychowawczo–ideową wartość „Ziemi obiecanej”. Edward Gierek podczas posiedzenia Biura Politycznego oświadczył, że natychmiast pogratulowałby Wajdzie nakręcenia „Ziemi obiecanej”, gdyby ten wyciął z filmu dwie erotyczne sceny. Odpowiedzialny za nadzór nad środowiskami twórczymi Wincenty Kraśko otrzymał polecenie przeprowadzenia rozmowy z reżyserem w tej sprawie. Scen erotycznych Wajda nie usunął, a jego film i tak był rozpowszechniany, stając się kolejnym sukcesem. – Starałem się zrealizować film, który po marksistowsku ukazywałby powstanie i główne treści kapitalizmu w Łodzi – miał powiedzieć reżyser (według doniesień pracownika Wydziału KC PZPR, który sprawozdawał przebieg festiwalu na potrzeby KC) podczas konferencji prasowej na IX Międzynarodowym Festiwalu w Moskwie, gdzie film zdobył nagrodę. Niespodziewanie jednak jurorzy z Zachodu (USA, Francji i dwaj z Włoch) zgłosili votum separatum, gdyż uznali „Ziemię obiecaną” za film... antysemicki. Tak też odebrały go środowiska żydowskie. Reakcje te zdumiały twórcę, choć były i tak mniej absurdalne w porównaniu z histerią, która ogarnęła grupę filmowców, skupioną wokół Bohdana Poręby i Ryszarda Filipskiego. Ten ostatni rozesłał do prasy, kolegów z branży i władz list otwarty, w którym oskarżył Wajdę o fałszowanie historii i napisał, że reżyser „idzie na pasku Blumsztajnów i Michników”. W sukurs Wajdzie przyszły władze, zakazując zamieszczania w mediach jakichkolwiek krytycznych uwag o „Ziemi obiecanej”, o czym zawiadomił go osobiście Jan Szydlak.
MORD W KATYNIU Andrzej Wajda zawsze mówił o tym, że chce zrobić film o Katyniu, a kierują nim dwa powody:
„/.../ jeden osobisty, a drugi całkiem obiektywny. To ostatnia chwila, aby móc realizować film z udziałem świadków tych wydarzeń, którzy mają dziś około osiemdziesiątki. /.../ Powodem osobistym jest fakt, że mój ojciec zginął w Katyniu i figuruje na liście ofiar. /.../” [przedruk artykułu z „Journal de Geneve” z 16.12.1989] Znane dość powszechnie są działania Andrzeja Wajdy, który blokował wszelkie inne próby realizowania filmu o zbrodni katyńskiej. Na dokładkę nie wiadomo dokładnie, z jakiego powodu. Wprowadzał opinię publiczną w błąd twierdząc, że jego ojciec zginął w Katyniu. Osoba, która rzeczywiście zginęła w Katyniu, a na którą powoływał się Wajda, nawet nie należała do jego rodziny, o czym Wajda doskonale wiedział od lat. Potwierdzeniem „pomyłki” Wajdy była publikacja w Wojskowym Przeglądzie Historycznym (cykl drukowany w latach 1989–1994) gdzie wzmiankowany w 1943 „kapitan Karol Wajda” okazał się „Karolem Konradem Erazmem Wajdą, kapitanem, synem Stanisława i Marii z Konigow”. Ojciec Andrzeja Wajdy był porucznikiem i na imię miał Jakub. Ostatecznie okazało się, że Jakub Wajda zginął zabity na posterunku milicji w Charkowie, ale Andrzejowi Wajdzie nie przeszkadzało to w zrealizowaniu autobiograficznego filmu, gdzie z dumą prezentował symboliczny grób ojca z wymalowanym napisem, że zginął on w Katyniu. Czy nadal ufacie Andrzejowi Wajdzie?
W KOMITYWIE Z URBANEM Fragmenty wywiadu pt.: „Misja” – z Andrzejem Wajdą rozmawia Jerzy Urban [22.11.1975, „Polityka” s.1 i 5] Andrzej Wajda: W końcu 1970 wystąpiły w Polsce napięcia, wyrzucam sobie, że tego z góry nie przewidziałem, ma to odzwierciedlić nastroje i dążenia społeczne oraz kształtować je. Czuję się nieszczęśliwy i winny, że tak wielkie wydarzenie nie zostało poprzedzone moim filmem. Filmem – sygnałem, że może ono nastąpić. /.../ Sztuka ma moc rozładowywania napięcia społecznego, działa trochę jak psychoanaliza. Rzeczy ukazane ludziom przestają być magiczne, budzić lęk. Sztuka do pewnego stopnia zastępuje rzeczywistość, po obejrzeniu na przykład na ekranie w porę czegoś, co dopiero w świadomości ludzkiej narasta – już jest spełnieniem. Najgorsze, co można czynić to jest wmawianie ludziom, że czegoś, co istnieje po prostu nie ma. Takie udawanie prowadzi do napięć. Artyści byliby bardziej pożyteczni gdyby odbierali fale polityczne i gdyby przetwarzali je na mądre dzieła sztuki. Ich pojawianie się na czas oznaczałoby już spełnienie się, ujawnienie się, rozładowanie tego, co właśnie w społeczeństwie narasta. /.../
Jerzy Urban: Chodziło o rozwój kraju, o gospodarkę, o materialny poziom życia, czy Pana zdaniem te oczekiwania ludzi zostały w ostatnim pięcioleciu spełnione? A.W.: Oczywiście, że tak. Z pewnością tak. Inwestycje muszą dać rezultaty, nie mam żadnych wątpliwości, że znajdziemy się w gospodarczej czołówce, tylko czy to jest naprawdę wystarczający klucz do szczęścia? Gdybym miał przekonanie, że działalność gospodarcza rozwiąże bez reszty problemy społeczne i sama przez się da ogółowi szczęście, wycofałbym się z radością ze swojej pracy. Ostatecznie jest tyle dziedzin, w których mógłbym być pożyteczny... Ale, sztuka jest naszemu społeczeństwu koniecznie potrzebna. Tak, ale prawdą jest, że nie okazujemy dostatecznej zdolności tworzenia całkowicie oryginalnych przedmiotów użytku mogących zaspokoić takie ludzkie potrzeby, które przedtem gdzie indziej były nieznane. Przydałoby się nam również coś materialnego będącego manifestacją naszego ustroju. Skok materialnego poziomu życia jest w ostatnich latach wielki, ale sądzę, że społeczne odczucie zadowolenia nie jest na takąż miarę jak rzeczywiste dokonania. Może istnieje jakiś ideał, którego nie znamy a do którego społeczeństwo się przymierza i dlatego nie docenia bieżących pożytków? /.../ Miałem ostatnio możliwość rozmawiania z Edwardem Gierkiem. Powtarzał z zapamiętaniem „trzeba ludzi wdrożyć do dobrej pracy, trzeba to zrobić, to się da zrobić”. Obecne kierownictwo jest zacięte w poczuciu swojej misji i ma emanujące poczucie służebności. Ja reprezentuję te same cechy, to jest mi bliskie. /.../
I sekretarz KC PZPR Edward Gierek odznacza Orderem Sztandaru Pracy II klasy Andrzeja Wajdę podczas obchodów 30-lecia kinematografii polskiej, listopad 1975 (C) ADM/CAF - CEZARY LANDGA
Są środowiska, grupki, które w ogóle myślą „na nie”. Ich krytycyzm jest nieprzekonywujący przez to, że ogarnia wszystkich i wszystko, że negacja jest celem, a dobór obiektów krytyki środkiem tylko. Poza tym gdyby z tej postawy „na nie” wyciągnąć wnioski, co wobec tego czynić „na tak” byłby to program prowadzący do kataklizmu, byłoby to pchanie do niefrasobliwemu zburzeniu naszego życia. /.../ Śledzę życie gospodarcze i dobrze rozumiem ludzi, którzy je tworzą, szczególnie poczucie koleżeństwa żywię wobec kierowników przemysłu. /.../ Staram się robić widowiska dla wszystkich, nie zakładam elitarnego odbioru moich filmów. Bez sukcesu nie umiałbym pracować /.../ Tymczasem zbyt wielu naszych artystów filmu nie ma pojęcia, że państwo robi im łaskę dając pieniądze na film. Tylko przekonanie, że oni czynią łaskę cokolwiek robiąc /.../ Myślę, że wielu ludzi zajętych tym, co najważniejsze dla życia kraju – jego ekonomią – nie dostrzega dostatecznie możliwości udziału sztuki w tym właśnie procesie. Nie tylko w takim sensie, że artyści utrwalą w swoich pracach obecne bezsporne osiągnięcia, ale że sami będąc bliscy duchowo tym, którzy stwarzają ruch w życiu gospodarczym wzmagając jego puls, mogą intensywnością swoich dzieł, energią własnej pracy, która oddają przecież społeczeństwu, przyczynić się być może nie mniej do stanu większego podniecenie, silniejszego zaangażowania. KONIEC Koteusz's blog
Obraz nędzy i rozpaczy Polska po zaatakowaniu przez Moskwę 10 Kwietnia 2010 r. i po zupełnie kapitulanckiej odpowiedzi ciemniaków na ten atak, odpowiedzi w postaci „hołdu ruskiego”, czyli pełnego oddania się (i przy okazji, oddania całego państwa) w opiekuńcze ręce czekistów, Kremla, Matki Rassiji - nie jest wcale „bezpieczna”. Jeśli teraz, po blisko roku od żenującego pseudo śledztwa „komisji Millera” i niestety także polskiej woj. prokuratury, pojawia się idea, by „mimo wszystko” zwrócić się o logistyczną i ekspercką pomoc do NATO (http://www.gazetapolska.pl/artykuly/kategoria/51/4797/pomoc-nato-ws-katastrofy-smolenskiej),
to w obliczu dokonanego już „zacieśnienia sojuszu” między Warszawą a Moskwą, taki ruch musi się „przyjaciołom Moskalom” wydać nie tylko niezrozumiały, lecz i wrogi. Czekiści mogą przecież powiedzieć: nu, jakże tak, wszystko przecież wspólnie już prawie ustaliliśmy, a wy chcecie zawracać Wisłę kijem? Chcecie od początku wszystko badać, gdyż już pole na Siewiernym zaorane, a buldożery tam jadą, bo będziemy tam jakieś centrum handlowo-turystyczne z myślą o przybywających „smoleńskich pielgrzymach z Polski”, stawiać? Czy jest jeszcze cokolwiek do badania poza paroma uściśleniami paru detali? Czy do tego potrzebne jest uruchamianie machiny Paktu Północnoatlantyckiego, kiedy ten zajęty jest kolejną wojną? Już przecież w czasie tej wojny stanęliście po właściwej stronie odwiecznych obrońców pokoju, jakimi są Rosja i Niemcy, po co więc teraz wyłamywać się z tego przyzwoitego szeregu? Mówiąc poważnie – miejmy świadomość, że czekiści nie pozwolą na zajęcie się badaniem tragedii przez jakichkolwiek natowskich ekspertów. Nie pozwolą nie tylko u siebie, – bo tego możemy być wprost pewni po tym, co widzieliśmy po 10 Kwietnia. Nie pozwolą w ogóle, a więc nawet u nas (z udziałem zachodnich, zwłaszcza wojskowych, specjalistów). Jeśli bowiem Ruscy zadbali, żeby nawet ten wrak, który wykorzystano do makabrycznej inscenizacji miejsca powypadkowego na Siewiernym, nie został zbadany przez „polską stronę”, jeśli nie pozwolono na polskie analizy patomorfologiczne ciał ofiar, jeśli nie pozwolono na udział polskich ekspertów w oblocie nad Siewiernym i sprawdzeniu działania urządzeń w wieży ruskich szympansów, jeśli wreszcie nie przekazano w ciągu roku (przez cały ten rok obiecywanych) oryginałów czarnych skrzynek, na zapisach, których (obok relacji moonwalkera, rzecz jasna (http://freeyourmind.salon24.pl/284554,historia-lunochoda)
przecież oparła się cała „argumentacja dowodowa” neosowieckiego, proputinowskiego „MAK”-u i nie przekazano żadnych istotnych do badania przyczyn tragedii materiałów (vide „polskie uwagi do raportu”) - to nawet Polakom nie chcieli oni umożliwić dojścia tychże przyczyn. Być może zaczyna to docierać do ludzi z prokuratury i „komisji Millera”, ale tu jestem bardzo ostrożnym pesymistą. Jedynym dla czekistów sposobem na powstrzymanie zainicjowania działania takiej międzynarodowej, związanej szczególnie z NATO komisji do badań zbrodni smoleńskiej będzie wzniecenie niepokoju społecznego w Polsce. Oczywiście w żadnym wypadku nie chodzi o to, by doprowadzić do jakiegoś obalenia prokremlowskiej ekipy Tuska (tak zresztą i tak jest traktowana instrumentalnie) ani tym bardziej do jakichś gwałtownych protestów przeciwko podwyżkom, kryzysowi etc. Podstawowym, bowiem narzędziem działania czekistów – w sytuacjach poważnych (a będzie to sytuacja bardzo dla nich naprawdę poważna) – są ataki terrorystyczne wymierzone w ludność cywilną. Tak robiono w Rosji, gdy chciano przypomnieć o konieczności przywrócenia „rządów silnej ręki”, które „zaprowadzą porządek”, rzecz jasna, „z terrorystami” - tak może być i w Polsce. By, zatem zapobiec powołaniu międzynarodowej komisji i wszczęciu badań przez nią, czekiści mogą użyć swej (jak dotąd niezawodnej w łamaniu przeciwników) broni, jaką są właśnie zamachy terrorystyczne. Tym razem, jak się możemy domyślić, na terenie Polski i to zapewne samej Warszawy (o ile atak byłby jeden, a nie kilka). Przeprowadzenie takich kilku sprawnych działań przy obecnym kompletnym (posmoleńskim) paraliżu instytucji państwowych w Polsce nie powinno stanowić dla czekistów większego problemu – abstrahuję tu nawet od stanu i profesjonalizmu antyterrorystycznego rozpoznania w naszym kraju. Co do wspomnianego paraliżu, to ja jestem nawet zdania, jak już kiedyś sygnalizowałem (http://freeyourmind.salon24.pl/263285,bez-panstwa),
że polskie państwo de facto przestało istnieć – są najwyżej jakieś urzędy administrujące pewnymi sprawami na terenie zamieszkiwanym przez Polaków i stopniowo, lecz konsekwentnie przywracanym ruskiemu imperium. Państwo polskie, można powiedzieć nie tylko metaforycznie, zginęło, poległo wraz ze śmiercią członków delegacji prezydenckiej. Instytucje i osoby odpowiedzialne za polskie państwo – w obliczu ataku wymierzonego i w głowę państwa, i w towarzyszące jej, przybywające z pokojową misją, osoby (także przedstawicieli sztabu generalnego) – wykazały się przerażającą wprost indolencją i tchórzostwem. W chwili tragedii ludzie, którzy powinni natychmiast stanąć na wysokości zadania (poczynając od zabezpieczenia sytuacji na Siewiernym, poprzez dopilnowanie spraw logistycznych w obliczu tragedii, kończąc na kwestiach prawno-śledczych; pomijam w tym miejscu postawienie sił zbrojnych w stan najwyższego pogotowia i przygotowanie się do zbrojnej odpowiedzi na ruski atak), zwyczajnie pouciekali i pochowali się po kątach. Załóżmy, bowiem przez chwilę (jak chcą i ciemniacy, i wspierający i ich i Moskwę, ociemniały i/lub przeniknięty agenturą mainstream), choć ten scenariusz jest zupełnie niemożliwy, że 10 Kwietnia doszło do wypadku na Siewiernym. Pomijam kwestię natychmiastowego zwrócenia się o pomoc do Paktu (o logistyczną i ekspercką pomoc), bo to oczywiste, ale po pierwsze należało natychmiast powołać tam na miejscu: POLSKI, podkreślam, POLSKI sztab kryzysowy (z Bahrem i Sasinem na czele, jako najwyższymi urzędnikami/reprezentantami polskiego państwa będącymi aktualnie w Smoleńsku). Po drugie, natychmiast na miejsce zdarzenia powinien przylecieć premier z paroma ministrami (szefowie MON, MSWiA etc.). Po trzecie, natychmiast należało wysłać helikoptery ratunkowe z Polski. Po czwarte, natychmiast należało wysłać specjalny helikopter (wraz ze specjalną ekipą) po ciało Prezydenta, by je przetransportować do kraju. Po piąte, natychmiast należało wysłać ekipę dochodzeniowo-śledczą, by dokonywała dokumentacji i formalnego zabezpieczenia miejsca zdarzenia. To, co wymieniłem wyżej, to rzeczy absolutnie elementarne. Co zaś się 10 Kwietnia dzieje? Pomijam znowu kwestię miejsca i czasu zdarzenia oraz kwestię „rozpoznania i zabezpieczenia lotniska na Siewiernym”, bo o tym już wiele razy dyskutowano. Po pierwsze: nie wiadomo, co z Okęcia leciało i kiedy wyleciało. W pierwszych OFICJALNYCH, oficjalnych, powtarzam, relacjach mówi się przecież o „prezydenckim jaku-40” - MSZ nawet nie jest w stanie ustalić tego, jakiej maszyny użyła prezydencka delegacja. Wydaje się to czymś nieprawdopodobnym i niemal absurdalnym, by takie ministerstwo w sytuacji zagranicznego wylotu takiej delegacji z Parą Prezydencką na czele i natowskimi generałami – NIE wiedziało, jakiego statku powietrznego użyto do podróży. Dopiero po kilkudziesięciu minutach (pierwszy news od Paszkowskiego właśnie o „prezydenckim jaku” dociera do TVN24 przed 9-tą, ale stacja ta ponoć wstrzymuje się z podaniem wiadomości do godz. 9.19, gdyż wcześniej nie ma potwierdzenia z drugiego źródła
(http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/02/efekt-motyla.html)
– w okolicach godz. 9.30 zaczyna być już mowa o „prezydenckim tupolewie”, choć na pasku w TVP Info (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/tvp-info-10iv-od-940.html),
jeszcze o 9.40 podawana jest informacja o jaku-40. Oczywiście, nie tylko na początku nie wiadomo, CZYM delegacja leciała (i kiedy wyleciała, Paszkowski przecież najpierw mówi o godz. 6.50), jaka maszyna uległa katastrofie, ale nawet nie wiadomo, KTO dokładnie był na pokładzie i ile zginęło osób! Mówić się będzie nie tylko o innych urzędnikach kancelarii prezydenta (Sasin, Wierzchowski, Kwiatkowski itd. - TVP Info wymienia niektórych jeszcze o godz. 11.38!), ale nawet o J. Kaczyńskim. Dziś, w dobie nowoczesnych technologii, nie funkcjonują w Polsce instytucje przekazujące w momencie wylotu ostateczną listę osób, które rzeczywiście znalazły się na pokładzie danego statku powietrznego – i to w przypadku dyplomatycznej, zagranicznej delegacji? Wystarczy zwykły rejs cywilny, by nawet mysz nie weszła na pokład bez biletu i odfajkowania, a tu wylatuje z wojskowego, całkowicie kontrolowanego przez polskie specsłużby, lotniska delegacja prezydencka (i największa powojenna tragedia z udziałem tejże delegacji) i nikt z oficjeli w Polsce nie ma pojęcia, kto leciał, a kto nie leciał. To zaledwie początek tego chocholego tańca. Po drugie, po tragedii zarówno Bahr, jak i Sasin wcale nie zajmują się organizowaniem jakiegokolwiek sztabu kryzysowego tam na miejscu, tylko (po krótkiej krzątaninie na Siewiernym; Sasin, jak wiemy z filmu „Mgła”, przybywa w milicyjnej eskorcie z Katynia najprawdopodobniej po telefonie załamanego kompletnie Wierzchowskiego), udają się do Katynia, w sytuacji, w której już o 9.45 ludzie tam zebrani wiedzą o tragedii (czekają jedynie na jej ostateczne potwierdzenie, ale taki komunikat mógł przekazać przecież nawet ktoś z wojskowych), tam zaś Bahr staje z rozdziawioną paszczęką za Sasinem, który ogłasza łamiącym głosem to, co się na Siewiernym stało. Później znowu wracają na lotnisko, ale przecież nie po to, by zabezpieczać „miejsce wypadku” i zająć się procesem identyfikowania ciał ofiar, tylko by „się krzątać”. Sasin, nie wiedzieć zupełnie, czemu, uznaje nagle, że musi wracać do Warszawy, tak jakby tam miał w obecnej, najtragiczniejszej chwili, jakiekolwiek pilne obowiązki.
Zanim jednak wróci, przesiedzi jakiś czas po prostu w jaku-40, czekając na zgodę na wylot. Jest to kompletnie niezrozumiałe zachowanie, jak na najwyższego urzędnika kancelarii Prezydenta, który to Prezydent miał polec właśnie tam, na lotnisku, na którym czeka na arcypilny wylot do stolicy, Sasin. Do Sasina zresztą, jak wiemy z filmu „Mgła”, dzwoni z W-wy poruszony Duda, śledzący zamach stanu, jaki naprędce przeprowadzają ludzie gajowego, no i tenże Duda prosi, by Sasin z Wierzchowskim przynajmniej znaleźli ciało Prezydenta, na co Sasin odpowiada „Andrzej, nie jesteśmy w stanie... Nie damy rady tego zrobić”, wcześniej przyznawszy: „Ja widziałem mniej więcej te ciała, które leżały, które jakby można było zobaczyć. Natomiast pozostałe ciała były gdzieś wśród tych szczątków, gdzieś wymieszane z tymi fragmentami samolotu, czy gdzieś wręcz pod tymi fragmentami samolotu, więc po prostu stwierdziłem, że jest to niemożliwe, żeby dotrzeć do tych innych ciał”. Tymczasem należało przede wszystkim dopilnować, by zostało znalezione i zabezpieczone do czasu przybycia rządowego śmigłowca z Polski właśnie ciało Prezydenta i taki był psi obowiązek najwyższego urzędnika czy to kancelarii, czy to ambasadora Bahra. W rezultacie na pobojowisku zostaje całkowicie skołowany Wierzchowski, który i tak jest w stanie uczestniczyć tylko w identyfikacji ciała śp. L. Kaczyńskiego i śp. K. Doraczyńskiej, a potem już nie wytrzymuje psychicznie („bałem się potwornie, że nie będę mógł spać, bo będę miał przed oczyma te wszystkie...”, opowiada Wierzchowski w „Mgle”). Nie lepsza jednak sytuacja panuje nad Wisłą. Ciemniaków po prostu NIE MA. Wydarzyła się największa tragedia w powojennych dziejach Polski, ale nawet nie zostaje zorganizowana konferencja prasowa, na której ogłoszono by, jakie rząd zamierza wykonać ruchy, jak zostanie zabezpieczone miejsce, jakie ekipy zostają natychmiast wysłane, jakich wyjaśnień domaga się Polska od Rosji, jak będzie organizowana współpraca z Paktem w sprawie badania tragedii. Ciemniaków nie ma, zostawiają społeczeństwo polskie samopas i przyglądają się dalszemu biegowi wydarzeń (choć równocześnie bardzo skwapliwie zajmują się przejmowaniem „wakatów” po różnych urzędnikach poległych 10 Kwietnia w Rosji). Nie wylatuje natychmiast premier, nie wylatuje nawet żaden minister, nie startują żadne ratownicze helikoptery, przez pierwsze godziny NIE DZIEJE SIĘ NIC, powiedzmy otwarcie. Jak zresztą pamiętamy, Sikorski otrzymawszy pierwszą wiadomość dotyczącą tragedii, zastanawia się w ogóle, czy należy wszczynać alarm w kraju („czy stawiać w stan kryzysu całe państwo”) i jedynie wysyła sms-a do Tuska (http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80708,7761052,Sikorski_dzwonil_do_Jaroslawa_Kaczynskiego__Mam_straszna.html).
Chyba trudno sobie wyobrazić świadectwo większej indolencji i głupoty ministra w tak tragicznej dla państwa i polskiego narodu, sytuacji. Już pomijam, bowiem to, na ile rozpoznana jest cała ta sytuacja, także pod względem monitoringu ze strony odpowiednich służb. A propos tego ostatniego. Wczytując się w ten (znowu sprawiający przygnębiające wrażenie, jeśli chodzi o poziom intelektualny rozmówców), zamieszczony swego czasu przez „Wprost”, dialog wojskowych zajmujących się m.in. monitorowaniem lotu polskiej delegacji, można dojść do wniosku, iż goście nie tylko nie widzą, ale nawet nie wiedzą, co się dzieje
(http://www.wprost.pl/ar/215934/Oficerowie-monitorujacy-lot-Tu-154-Witebsk-jest-na-Bialorusi/).
(Bez komentarza pozostawiam hasło „Witebsk też chyba jest na Białorusi”, bo tego nawet chyba by Bareja nie wymyślił, konstruując tego rodzaju scenę do jednej ze swych komedii).
„Ppłk. Jarosław Z:No co, Heniu?
Mjr Henryk G:No, wychodzi na to, że powinien, jak już chce koniecznie, to w Moskwie.
Z: Ale dlaczego? Ale on ma zapasowe na Witebsk i ten… Witebsk i Mińsk.
G.:Witebsk powiedział mi poprzednik, że jest nieczynne. A Mińsk ma taką samą odległość, jak do Moskwy.
Z:No fakt.
G.:I granica...
Z:No tak. Bo tutaj, widzę, do Mińska jest 280 km.
G.:No.
Z:280, a Moskwa.
G.:No, to jest jeden kraj, to bez problemu.
Z:No nie. No o to chodzi.
G.:Ja widzę z mapy, że taka sama odległość. Zresztą Putin ostatnio błyskawicznie przyleciał tam, bo oglądałem, śledziłem transmisję…
Z:Czyli mówisz, że Witebsk jest nieczynny?
G.:No, tak mi powiedział poprzednik. Zresztą, Witebsk też chyba jest na Białorusi.
Z:Jest w Białorusi, oczywiście, że tak.
Kolejna rozmowa 15 minut później, o godz. 8.52, a więc już po katastrofie, o której polskie służby jeszcze nie wiedzą:
G.:Jeszcze na południu jest bliżej Briańsk i tam jest… no pogoda powyżej warunków.
Z:Brańsk?
G.:Briańsk, Briańsk. Briańsk.
Z:BR
G.:Briańsk.
Z:No, słuchaj, zobaczymy…
G.:To jest dużo bliżej od Moskwy.(…) To by leciał jakieś 40 min.
Z:A no zobaczymy, bo ja póki co rozmawiałem z BOR-em. BOR na razie nie ma żadnej informacji. Ja tu poleciłem, żeby Okęcie…
G.:Wiesz, jak nie wiem, czy Smoleńsk nie będzie ich tam kierował.
Z:Całkiem możliwe. No słuchaj, no przecież to, to jest, to jest nasza głowa państwa. I oni też chyba chcą… chyba chcą, żeby tam był.
G.:Dobra. To kogoś informujesz wyżej od nas?
Z.:Nie, na razie nie, bo co, co, słuchaj. Ja nie mam tutaj wpływu i zobaczymy. Załoga podejmie decyzję. Ja im nic nie mogę sugerować tutaj.
G.:A Galca? [gen. Zbigniew Galec, ówczesny dowódca Centrum Operacji Powietrznych – przyp. „Wprost”].
Z:No, na razie no co, Galec? Jak jeszcze będzie jaka, jakaś, jakieś…
G.:Wiesz – jaka jest sytuacja. To wszystko…
Z:Nie, oczywiście, że tak. Jak już coś będzie, jakiś pomysł, to wtedy.
G.:No to weź sobie zapisz. Tam w sumie tak, jak ci mówiłem, w Moskwie jest ta… pogoda i ma się utrzymać, natomiast w Briański jest 2,5 widać przy zamgleniu 150 podstawa chmur niskich i prognoza jest, że to się w najbliższym czasie utrzyma do godziny 10.
Z:No, ale jaka odległość do tego Briańska?
G.:No, do Briańska to, to tak patrzę. Wizualnie…
Z:Bo akurat mi tutaj mapa nie sięga…
G.:No, jedna czwarta odległości trasy z Moskwy, ze Smoleńska do Warszawy. (…) Zeskanuj mapy. Briańsk jest na południe do Smoleńska.
Dwadzieścia minut po katastrofie (08.59 – 09.04)
Rozmowa dyżurnego operacyjnego Centrum Hydrometeorologii majora Henryka G. z Leszkiem K. z Centrum:
K.:I on jest teraz w powietrzu, tak?
G.:Powinien praktycznie lądować w tej chwili. Być może tam i Smoleńsk ich gdzieś kieruje. Ja powiedziałem operacyjnemu, że najbliżej jest Briańsk na południu i Moskwa.
G.:Jeśli będą mieli jakieś pytania, no bo podejrzewam, że decyzję tam nad Smoleńskiem podejmują albo Smoleńsk ich gdzieś kieruje.
K.:Yhyy, kurde, to tak że lotnisko do d... tam.
G.:Ja tak sobie wiesz myślałem, że to jeszcze Niemcy budowali, bo ze Smoleńska szła ofensywa do Moskwy.
K.:Yhyy, kurde.
G.:Tam jakieś loty się odbywają, ale myślę, że to mniej więcej jak nasze Szymany chyba.”
http://www.wprost.pl/ar/215934/Oficerowie-monitorujacy-lot-Tu-154-Witebsk-jest-na-Bialorusi/
Oczywiście dialog ten jest niepełny (nawet tu są zaprezentowane wybrane przez redakcję fragmenty – być może więc coś sensownego wycięto) i być może były też wtedy dialogi inne, o których mogłaby poszlakowo świadczyć informacja o wszczęciu alarmu ok. godz. 8.20 w polskich siłach powietrznych
(http://lamelka222.salon24.pl/288843,alarm-8-20-proba-analizy).
Gdyby do takiego alarmu (np. po otrzymaniu od lecącej delegacji jakiegoś komunikatu o zagrożeniu) faktycznie doszło, a gdyby go ktoś z władz polskich zwyczajnie wyciszył, mielibyśmy namacalny dowód, że w Polsce współdziałano z czekistami w przeprowadzeniu zamachu na osoby towarzyszące Prezydentowi i na samego Prezydenta, naturalnie. Byłoby to też zarazem potwierdzenie tego katastrofalnego stanu rzeczy, w którym Polska jest podbijana nie tylko przez wroga zewnętrznego, lecz i wewnętrznego. Już gorszego scenariusza wydarzeń dla jakiegokolwiek państwa nie można sobie wyobrazić, bo nawet kataklizm w postaci żywiołu pustoszącego jakieś terytorium zamieszkiwane przez ludzi nie prowadzi do takiej apokalipsy, jak takie działania dwóch wrogów. W przypadku kataklizmu ludzie mogą się zjednoczyć, by sobie wzajemnie pomagać – w przypadku podbijania państwa przez zewnętrznego i wewnętrznego wroga, samoobrona danego narodu jest nieustannie paraliżowana. Wróćmy jednak jeszcze na Siewiernyj. Kwiatowski w jednym ze swych publicznych wystąpień, stwierdził, że było ponad 100 trumien przywiezionych na lotnisko (http://www.youtube.com/watch?v=JcI98w_epOo).
Jak pamiętamy, Szojgu pierwszego dnia wieczorem ogłosił, że znaleziono wszystkie 96 ciał ofiar i zostaną te ciała przetransportowane do Moskwy (jest też relacja pracownic pogotowia, które po przybyciu na miejsce zdarzenia miały się doliczyć ok. 90 ciał
(http://freeyourmind.salon24.pl/234632,film-swiadkowie)
Mamy tu, więc bardzo ciekawą i zapewne kluczową do obnażenia ruskiej maskirowki, sytuację, na którą na koniec pragnę zwrócić uwagę. Po pierwsze, wedle relacji takich świadków jak Wierzchowski i Sasin, nie było na Siewiernym widać ciał wszystkich ofiar (a i tak Ruscy wyjątkowo się spieszyli z tychże ciał ewakuacją – oczywiście bez jakiegokolwiek udziału w tych czynnościach polskich ratowników czy choćby lekarzy sądowych, którzy bezwzględnie powinni byli być wysłani przez rząd). Po drugie, przez następne dni „wydobywano” na „miejscu katastrofy” (ciekawe, jak to się odbywało, zważywszy na to, co widać było na materiałach z wrześniowej „Misji specjalnej”, no, ale mniejsza z tym) ciała następnych ofiar, a ciał niektórych ofiar miano nie znaleźć w całości po długich dniach poszukiwań. Tymczasem, już 10 Kwietnia na Siewiernym ma być (jak można sądzić wypełnionych) ca. 100 trumien, – co więcej, już tego dnia ogłasza się, że rodziny mają nazajutrz lecieć do Moskwy na identyfikacje (jak one wyglądały, to już pisałem (http://freeyourmind.salon24.pl/272972,identyfikacja)
Opara opowiada w „Mgle” tak: „Żołnierze, którzy zdejmują trumnę, którzy pakują zwłoki do trumien i stawiają na inne samochody (…) Na podłodze leżało trumien 10. Na 10 trumien kładli dodatkowe 10, a na te 10 dodatkowe 10”. Z kolei „raport komisji Burdenki 2” stwierdza wyraźnie (s. 104), że „o 16.20” znaleziono 10 Kwietnia „25 ciał ofiar” - żadnych innych liczb „raport” nie podaje, choć zaznacza, że już o 15.12 rozpoczęła się ewakuacja ciał ofiar (najpierw ich ewakuacja, a potem znalezienie? To tak jak ze stwierdzeniem: „wsie pogibli”, zanim zdążyły przybyć jakiekolwiek medyczne „brygady”). O godz. 19. Ruscy niby załadowują ciała do śmigłowca Mi-26, ale nie podają, ile ciał jest transportowanych. No więc było te 96 ciał ofiar w Siewiernym, czy nie było? A jeśli było, to, jakie ciała z takim mozołem wydobywano na Siewiernym później przez tyle czasu? I jeśli było, to, czemu nie doliczyli się ich od razu polscy świadkowie? Możliwe, dlatego, że, jak moonwalker Wiśniewski, nie zostali dopuszczeni do „strefy zero”, która była... w innym miejscu. Niekoniecznie na Siewiernym.
http://lamelka222.salon24.pl/288288,briansk-watki-smolenskie-cz-13
http://www.youtube.com/watch?v=2GOdOCX5uu4&feature=player_embedded#at=144 (zeznania J. Opary)
http://www.youtube.com/watch?v=ZrwQlS9IwXo&feature=related (Kopacz mówiąca o fotografiach wykonywanych podczas „zbierania ciał” i o analizowaniu fotografii z Arabskim)
http://www.youtube.com/watch?v=h0KjUXOFiSM&NR=1 (inny wywiad z Kopacz; „w poniedziałek poleciało do Moskwy 116 osób; następnego dnia było 80 osób”)
http://www.youtube.com/watch?v=ImcoKC79GJI&feature=related (m.in. wywiad z polskim dziennikarzem; nie tylko ciekawa angielszczyzna, ale też opowieść o informacji w Katyniu, którą jako pierwszy miał upowszechnić jakiś polski dziennikarz – chodzi o Batera?; no i polski dziennikarz z Katynia jako świadek katastrofy – niezłe, nie?)
http://www.youtube.com/watch?v=JcI98w_epOo A. Kwiatkowski wspomina to, co się działo 10 Kwietnia i mówi o tym, że trumien było „chyba więcej” niż 100
http://www.youtube.com/watch?v=g4pqPqoQhNI&feature=related (początek relacji TVP Info godz. 9.38)
http://www.youtube.com/watch?v=uygzScvx8Us&feature=related (relacja w TVP Info – o 10.18 materiały operatora towarzyszącego Kraśce, a niedługo potem materiał Wiśniewskiego; W. Pac (korespondent z Rosji) mówi (12'20''): „wszyscy pamiętamy historię z prezydentem Bierutem, który z Moskwy wrócił..., pojechał żywy do Rosji, a wrócił..., ale to jest zupełnie inna historia, która nie przekłada się na te zupełnie...”
http://www.youtube.com/watch?v=g4pqPqoQhNI&feature=related (TVP Info od godz. 9.40)
http://lubczasopismo.salon24.pl/katastrofa/post/207741,kiedy-sikorski-rozmawial-z-bahrem-kto-klamie
FYM
Czym zajmuje się TV Bielsat? Główne organizacje kresowe oraz znacząca grupa środowisk i publicystów narodowo-patriotycznych zwróciła się z pytaniami do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji w sprawie TV Bielsat. Jest to kanał telewizji satelitarnej nadawany przez polską telewizję publiczną dotowany głównie przez polski MSZ kwotą przewyższającą wsparcie dla TVP Polonia. Zajmuje się on jednak głównie rozniecaniem białoruskiego nacjonalizmu kosztem promocji polskiego dziedzictwa kulturowego na Wschodzie i wsparcia dla Polaków mieszkających w Białorusi. Poniżej publikujemy to wystąpienie w całości: Warszawa, 17.03.2011r. Szanowny Pan Jan Dworak Przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Popierając idee tworzenia niezależnych mediów na Białorusi, zwracamy się z prośbą o udzielenie odpowiedzi na następujące pytania:
1. Czy celem nadającego na antenie polskiej telewizji publicznej kanału Bielsat jest demokratyzacja Białorusi, tworzenie społeczeństwa obywatelskiego w państwie białoruskim, dostarczanie mieszkańcom Republiki Białoruś wiedzy o wartościach demokratycznych?
2. Czy celem kanału Bielsat nadającego na antenie polskiej telewizji publicznej jest “umacnianie i budowanie poczucia tożsamości narodowej Białorusinów”? Jeśli tak jest, co to oznacza? Jaki interes realizuje TVP S.A.? Czy o tej misji i jej skutkach dla polskiej mniejszości narodowej na Białorusi w dostatecznym stopniu są informowani polscy podatnicy, za których pieniądze stworzono ten kanał?
3. Czy emitowanie przez TVP S.A. audycji przeznaczonych dla Białorusi w języku białoruskim oznacza, że jest to program wyłącznie dla obywateli tego państwa narodowości białoruskiej? Jeśli tak, to dlaczego telewizja polska dyskryminuje liczną część mieszkańców, jaką są Polacy – obywatele białoruscy (ok. miliona osób na zachodzie kraju, gdzie w rzeczywistości polska społeczność stanowi większość)? Czy oznacza to, że pod hasłem szerzenia demokracji na Białorusi wynaradawia się tamtejszych Polaków, którzy przecież, jako pierwsi byli prześladowani przez sowietów za to, że walczyli o wartości demokratyczne? Czy nie oznacza to, że polska mniejszość narodowa jest wyłączona z wizji społeczeństwa obywatelskiego na Białorusi lansowanej przez polską telewizję? Przypominany, że “Ustawa z dnia 29 grudnia 1992r. o radiofonii i telewizji” wśród zadań mediów publicznych wymienia “tworzenie i udostępnianie programów edukacyjnych na użytek środowisk polonijnych oraz Polaków zamieszkałych za granicą” (rozdz. 4. art. 21 pkt.9).
4. Rodzi się pytanie, dlaczego TVP S.A. jako polski nadawca publiczny (!) nie kieruje treści demokratycznych oraz audycji związanych z historią i współczesnością Białorusi do Polaków, którzy są współspadkobiercami kilkusetletniego dziedzictwa Rzeczypospolitej? Czy mimowolnie kanał Bielsat nie działa na szkodę i przeciwko zachowaniu tego dorobku poprzednich pokoleń? Dlaczego w odniesieniu do terenów wieloetnicznych i wielowyznaniowych (dzisiaj 1/5 część mieszkańców Białorusi przynależy do mniejszości narodowych) polskie media publiczne biorą udział w budowaniu demokracji w oparciu o jedną narodowość, jeden język, jedną ideologię nacjonalistyczną (trzonem współczesnej tzw. opozycji demokratycznej na Białorusi są organizacje nacjonalistyczne, negujące m.in. polskość tamtych ziem, odwołujące się do symboliki oddziałów kolaborujących z Hitlerem, gloryfikujące działania białoruskich kolaborantów nazistowskich?. Czy nieświadomie nie unifikujemy, nie tworzymy jednolitego narodu białoruskiego, tak jak robili to okupanci niemieccy, przedwojenna Komunistyczna Partia Zachodniej Białorusi i władza sowiecka? Czy tworzenie kanału Bielsat z myślą wyłącznie o jednej narodowości nie narusza standardów demokratycznych i nie stoi w sprzeczności z interesem Polaków na Białorusi?
5. Podstawą demokracji jest pluralizm. Wszyscy powinni mieć równe prawo dostępu do swojego dziedzictwa narodowego, podtrzymania swojej tożsamości, która wyraża się w języku, własnej kulturze, pamięci historycznej i społecznej. W związku z tym prosimy o udzielenie informacji, ile godzin programu dziennie nadaje kanał TV Bielsat, ile z tego czasu emisyjnego w ramówce codziennej zajmują audycje w języku białoruskim, a ile w języku polskim (konkretnie chodzi o procentowy udział)? Prosimy o podobne zestawienie czasu emisyjnego zajmowanego przez audycje w języku polskim i w języku białoruskim w okresie tygodniowym i w okresie miesięcznym (procentowy udział w styczniu 2011r.). Ile treści i w których audycjach TVBielsat przedstawia dziedzictwo przeszłości Białorusi w związku z polskim wkładem w tworzenie pluralizmu kulturowego, narodowego, wyznaniowego na tamtych terenach? Czy dla Białorusinów przekazywana jest wiedza, że mamy tam dziedzictwo narodowe Polaków? Czy na antenie publicznej telewizji polskiej nie są emitowane programy jednostronnie kreujące historię białoruską, pomijające lub pomniejszające rolę Polski w rozwoju tamtych ziem? Czy Białorusini są informowani o martyrologii Polaków na Białorusi za czasów stalinowskich, prześladowaniu ich za to tylko, że byli Polakami? Dlaczego strona internetowa Bielsatu jest wyłącznie w języku białoruskim?
6. Czy inne anteny polskiej telewizji publicznej, nadające w języku polskim, są odbierane na terytorium Białorusi (np. TVP Polonia, TVP.INFO)?
7. Jeśli tak, to czy są nadawane tam audycje w języku polskim mówiące o polskim dziedzictwie narodowym na Białorusi, sławnych Polakach pochodzących z Białorusi, wysiłku zbrojnym Polaków w obronie tamtych ziem (Powstanie Styczniowe, walki Armii Krajowej i partyzantki poakowskiej, powojenny opór Polaków wobec totalitaryzmu sowieckiego, przymusowe wysiedlenia ludności polskiej w latach 40-tych i 50-tych), czy powstają programy o tym, jak w trudnych warunkach sowieckich dzięki oddziaływaniu polskiej kultury przetrwały wartości, które mają korzenie europejskie, czy są przekazywane informacje o współczesnym życiu polskiej mniejszości na Białorusi? Czy powstają programy służące ułatwieniu kontaktu, integracji polskich rodzin zamieszkałych po obu stronach granicy polsko-białoruskiej? Jakie programy powstały w związku z setną rocznicą śmierci Elizy Orzeszkowej (2010r.)? Prosimy o podanie zestawienia za poprzedni 2010 rok (konkretne tytuły, czas emisyjny).
8. W związku z niedostatecznym informowaniem obywateli polskich o podstawach prawnych utworzenia i nadawania, faktycznej misji i jej skutkach dla polskiego dziedzictwa kulturowego, wysokości i zasadach finansowania ze środków publicznych, kryteriach obsadzania stanowisk kierowniczych i zatrudniania współpracowników w białoruskim kanale tematycznym TVP S.A. oraz kryteriach doboru treści programowych, pojawia się szerego pytań. Czy TV Belsat jako kanał tematyczny TVP S.A. nadający drogą satelitarną nie powinien posiadać koncesji na takie nadawanie przyznawanej przez KRRiTV? Na stronie internetowej KRRiTV, gdzie są zamieszczane informacje o przyznanych koncesjach na rozpowszechnianie programów drogą satelitarną, numeru i daty wydania takiej koncesji nie ma. Czy antena od 10 grudnia 2007 r. nadaje zgodnie z polskim prawem?
9. Jaki jest stosunek nakładów środków publicznych w latach 2007-2010 na kanał TVBielsat nadający na jeden kraj w stosunku do budżetu Programu Satelitarnego TVP Polonia nadającego na cały świat? Czy prawdą jest, że Bielsat ma 37 etatowych pracowników, a TVP Polonia – 27?
10. Kanał Bielsat wyprodukował i wyemitował na antenie polskiej telewizji publicznej sztukę “Tutejsi”, której autorem jest twórca kultu Stalina na Białorusi – Janka Kupała (właśc. Iwan Łucewicz). Sztuka powstała w 1922 roku. W tekście zostało przedstawione, jako okupant Białorusi wojsko polskie walczące z bolszewikami (żołnierze polscy to typ „eleganckiego” gwałciciela i złodzieja). Szczególnie antypolska w swej wymowie jest karykaturalna postać zachodniego „polskiego uczonego” w kontuszu i w konfederatce, mówiącego ciągle o Polskich Kresach Wschodnich. Jest to dialog z absurdalnymi wywodami „wschodniego uczonego” w rubaszce i czapie, który mówi o Małorusach. Kupała szydzi z polskiej szlachty (pan, prześmiewczo nazywany dama-seniora) i z duchowieństwa (pop), czyli z tych warstw społecznych, dla których nie było miejsca w sowieckiej komunistycznej Białorusi. Wyzwolicielem “tutejszych” Białorusinów jest patrol czerwonoarmistów, który łapie głównego bohatera, polsko-niemieckiego-rosyjskiego kolaboranta. Taki jest pierwowzór, do którego odnosi się adaptacja telewizyjna sztuki “Tutejsi”. Za pieniądze polskiego podatnika i na antenie polskiej publicznej telewizji odbieranej także przez Polaków-obywateli białoruskich wystawiono sztukę sowieckiego, stalinowskiego pisarza, agitującego za przyłączeniem Białegostoku do ZSRR, autora słynnego wiersza napisanego ku czci Armii Czerwonej wkraczającej na terytorium Rzeczypospolitej 17 września 1939 roku! Janka Kupała uprawiał swoisty komunizm narodowy oraz tworzył kult Stalina. Jego kariera państwowo-partyjna i artystyczna: народный поэт БССР (1925), академик АН БССР (1928) УССР (1929), Государственная премия СССР (1941). Kupała wydał serię wierszy tzw. «культовых стихов», gdzie sławił sowiecką rzeczywistość, wodza, wszechwiedzącego Stalina (dosłownie): Над рекой Орессой, 1933; Белоруссии орденоносной, 1935; От сердца, 1940. Za tą twórczość i działania na rzecz stalinowskiej władzy w 1940 roku nagrodzono go орденам Ленина (orderem Lenina). Janka Kupała wykonywał zadania: depolonizacji Białostocczyzny i Grodzieńszczyzny, przyłączania tych terenów do ZSRR oraz likwidacji polskiego podziemia. Trafił do Białegostoku 12 października 1939 roku w czasie trwania kampanii wyborczej do Zgromadzenia Ludowego Białorusi Zachodniej. W styczniu 1940 roku w Białymstoku inicjował Dni Leninowskie. Przyjmował i „namaszczał” twórców do Związku Pisarzy Białoruskich. Za te akcje został дэпутатам Вярхоўнага Савета БССР ( 1940 г.), który to organ przyłączył Białostocczyznę i Grodzieńszczyznę do BSRR. Jego udziałem była Государственная премия СССР 1941.
11. W świetle powyższego przykładu i w związku z art. 133 Kodeksu Karnego, („Kto publicznie znieważa Naród Polski lub Rzeczpospolitą Polską, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3″) prosimy o udzielenie informacji, czy są monitorowane programy kanału Bielsat, szczególnie pod kątem propagowania na antenie telewizji publicznej treści komunistycznych, szkalujących Naród Polski i Dobre Imię Polski, podżegających do nienawiści na tle etnicznym i narodowym? Jeśli tak, to, jakie jest uzasadnienie pojawienia się komunistycznej propagandy antypolskiej na antenie polskiej telewizji publicznej?
12. Mimo działania propagandy carskiej, a następnie sowieckiej obraz Polaka w społeczeństwie białoruskim dotychczas był pozytywny. Czy kanał Bielsat nie przyczynia się do budowania w społeczeństwie białoruskim podziałów pomiędzy tamtejszymi Polakami i Białorusinami, co jest sprzeczne z duchem demokracji? Nasze pytania kierujemy, jako obywatele Rzeczypospolitej Polskiej, którzy swoje domy, groby, historię i rodziny pozostawili na Wschodzie. Są nas tysiące zrzeszonych w różnego typu organizacjach pozarządowych i stowarzyszeniach. W Polsce to my reprezentujemy interesy Polaków z Białorusi. Czujemy się w obowiązku upomnieć się o prawa naszych krewnych, którzy pozostali na ojcowiźnie. Jako kilkumilionowa społeczność obywateli polskich będących spadkobiercami dziedzictwa wieloetnicznej, wielokulturowej i wielowyznaniowej Rzeczypospolitej oczekujemy poszanowania tego dorobku przez współczesną Polskę, w tym jej konstytucyjne organy, a w szczególności przestrzegania prawa do rzetelnej informacji o tej problematyce na antenie mediów publicznych. Pragniemy przypomnieć, że zgodnie z Konstytucją Rzeczypospolitej Polskiej:
Art. 6.
1. Rzeczpospolita Polska stwarza warunki upowszechniania i równego dostępu do dóbr kultury, będącej źródłem tożsamości narodu polskiego, jego trwania i rozwoju.
2. Rzeczpospolita Polska udziela pomocy Polakom zamieszkałym za granicą w zachowaniu
ich związków z narodowym dziedzictwem kulturalnym.
Uprzejmie prosimy Krajową Radę Radiofonii i Telewizji o merytoryczne ustosunkowanie się do wyżej przedstawionych kwestii związanych z działalnością kanału tematycznego TV Biełsat i przekazanie odpowiedzi w terminie ustawowym na adres: Federacja Organizacji Kresowych, ul. Krakowskie Przedmieście 64, 00-322 Warszawa, kontakt tel. 609 963 763. za Światowy Kongres Kresowian: prezes Jan Skalski członek prezydium Zdzisław Malinowski rzecznik prasowy Danuta Skalska za prezydium Rady Naczelnej Federacji Organizacji Kresowych: przewodniczący dr Tomir Sołtan wiceprzewodniczący Adam Chajewski członek prezydium dr Robert Wyszyński prof. dr hab. Zdzisław J. Winnicki, dyrektor Instytutu Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego ks. prof. dr hab. Roman Dzwonkowski, Lublin prof. zw. dr hab. Bogumił Grott, Uniwersytet Jagielloński, Kraków dr Lucyna Kulińska, doktor nauk humanistycznych w zakresie historii, Kraków za Stowarzyszenie Pomocy Polakom na Wschodzie “Kresy” w Krakowie prezes Karol Chudoba za Klub Inteligencji Katolickiej w Przemyślu prezes Zarządu Stanisław Szarzyński za Stowarzyszenia Kresowego “Podkamień” w Wołowie prezes Zarządu Henryk Bajewicz za Stowarzyszenie Pomocy “Rubież” w Białymstoku prezes Zarządu Józef Piotr Kulikowski sekretarz Zarządu Bronisława Tomaszewska za Komitet “Pojednanie” w Białymstoku przewodniczący Jarosław Chodynicki za Fundację Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich prezes Aleksandra Biniszewska, właścicielka Muzeum Lwowa za Stowarzyszenie “Kresy – Pamięć i Przyszłość” w Chełmie prezes Zarządu Krzysztof Krzywiński za Związek Towarzystw Gimnastycznych “Sokół” Oddział Warszawski prezes Zarządu Zbigniew Okorski dr hab. Leszek Jazownik, członek Instytutu Kresów Rzeczypospolitej Andrzej Zapałowski, Podkarpacka Liga Samorządowa, Rzeszów Elżbieta Rusinko, Towarzystwo Miłośników Lwowa i Kresów Połuniowo – Wschodnich Oddział w Jarosławiu Zarząd Główny Ruchu Przełomu Narodowego: prof. Jerzy Robert Nowak, dr Krzysztof Kawęcki, Wanda Miecznikowska,
Stefan Stępkowski, Aleksander Szycht, Stowarzyszenie “Memoriae Fidelis” (w organizacji) Jacek Marczyński członek zarządu Stowarzyszenia ”Memoriae Fidelis” (w organizacji) Elżbieta Barbara Guśpiel, rodziny Kresowe Ewa Siemaszko,
współautorka książki “Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia.” Ewa Szakalicka, członek zwyczajny Okręgu Nowogródzkiego Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej Krystyna Pochwalska, organizatorka pomocy charytatywnej i medycznej na Wschód Rafał Porzeziński, producent Marzena Zawodzińska,
publicystka, Jednodniówka Narodowa Adam Śmiech, publicysta, Jednodniówka Narodowa
Do wiadomości kopię pisma otrzymują: Sejmowa Komisja Kultury i Środków Przekazu, Sejmowa Komisja Łączności z Polakami za Granicą, Sejmowa Komisja Spraw Zagranicznych, Senacka Komisja Kultury i Środków Przekazu, Senacka Spraw Emigracji i Łączności z Polakami za Granicą, Senacka Komisja Spraw Zagranicznych, Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Najwyższa Izba Kontroli.
http://mercurius.myslpolska.pl
Troska Brukseli – nasze dane osobowe Unia ukryje w Izraelu. DECYZJA KOMISJI z dnia 31 stycznia 2011 r. na mocy dyrektywy 95/46/WE Parlamentu Europejskiego i Rady, w sprawie odpowiedniej ochrony danych osobowych w Państwie Izrael w odniesieniu do zautomatyzowanego przetwarzania danych osobowych (notyfikowana jako dokument nr C(2011) 332) (Tekst mający znaczenie dla EOG) (2011/61/UE) KOMISJA EUROPEJSKA, uwzględniając Traktat o funkcjonowaniu Unii Europejskiej, uwzględniając dyrektywę 95/46/WE Parlamentu Europejskiego i Rady z dnia 24 października 1995 r. w sprawie ochrony osób fizycznych w zakresie przetwarzania danych osobowych i swobodnego przepływu tych danych (1), w szczególności jej art. 25 ust. 6, po zasięgnięciu opinii Europejskiego Inspektora Ochrony Danych, a także mając na uwadze, co następuje:
(1) Na mocy dyrektywy 95/46/WE państwa członkowskie są zobowiązane zapewnić, aby przekazanie danych osobowych do państwa trzeciego miało miejsce tylko wtedy, gdy dane państwo trzecie zapewni odpowiedni poziom ochrony i gdy przed przekazaniem dopełni się wymogów zawartych w przepisach państw członkowskich wdrażających pozostałe przepisy dyrektywy.
(2) Komisja może stwierdzić, że państwo trzecie gwarantuje odpowiedni poziom ochrony. W takim przypadku dane osobowe można przekazywać z państw członkowskich bez konieczności zapewniania dodatkowych gwarancji.
(3) Na mocy dyrektywy 95/46/WE poziom ochrony danych osobowych powinien być oceniany w świetle wszystkich okoliczności dotyczących operacji przekazania danych lub zestawu takich operacji, ze szczególnym uwzględnieniem szeregu elementów mających znaczenie przy przekazywaniu, wyszczególnionych w art. 25 dyrektywy.
(4) Uwzględniając różne podejście do ochrony danych osobowych w krajach trzecich, należy przeprowadzać ocenę adekwatności ochrony, a każda decyzja na podstawie art. 25 ust. 6 dyrektywy 95/46/WE powinna być wydawana i wykonywana w sposób, który arbitralnie lub w sposób nieusprawiedliwiony nie prowadzi do dyskryminacji państw trzecich lub dyskryminacji między państwami trzecimi, w których występują podobne warunki, ani nie stwarza ukrytych barier handlowych, biorąc pod uwagę obecne zobowiązania międzynarodowe Unii Europejskiej.
(5) W izraelskim systemie prawnym nie istnieje konstytucja w formie pisemnej, ale zasady ustrojowe zostały ustanowione przez pewne „ustawy podstawowe” Sądu Najwyższego w Państwie Izrael. Te „ustawy podstawowe” zostały uzupełnione poprzez szeroki zbiór orzecznictwa, ponieważ system prawny Państwa Izrael jest w dużej mierze podobny do systemu prawa zwyczajowego. Prawo do prywatności jest zagwarantowane w „ustawie podstawowej: godność ludzka i wolność” w części 7.
(6) Normy prawne dotyczące ochrony danych osobowych w Państwie Izrael są w dużej mierze oparte na normach określonych w dyrektywie 95/46/WE oraz ustanowione w ustawie o ochronie prywatności 5741-1981, ostatnio zmienionej w 2007 r. w celu określenia nowych wymogów przetwarzania danych osobowych oraz szczegółowej struktury organu nadzoru.
(7) Prawodawstwo dotyczące ochrony danych zostało również uzupełnione poprzez decyzje rządowe w sprawie wprowadzenia w życie ustawy o ochronie prywatności 5741-1981 oraz struktury i funkcjonowania organu nadzoru, oparte w dużej mierze na zaleceniach sformułowanych w sprawozdaniu Komitetu ds. analizy przepisów dotyczących baz danych na zlecenie Ministerstwa Sprawiedliwości (tzw. sprawozdaniu Schoffmana).
(8) Przepisy o ochronie danych znajdują się także w szeregu aktów prawnych regulujących różne sektory, takich jak przepisy sektora finansowego, przepisy dotyczące zdrowia oraz rejestry publiczne.
(9) Obowiązujące w Państwie Izrael normy prawne dotyczące ochrony danych obejmują wszystkie podstawowe zasady konieczne do zapewnienia odpowiedniego poziomu ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych w zautomatyzowanych bazach danych. Rozdział 2 ustawy o ochronie prywatności 5741-1981, w którym określono zasady przetwarzania danych osobowych, nie dotyczy przetwarzania danych osobowych w bazach niezautomatyzowanych (bazach manualnych).
(10) Stosowanie tych prawnych norm ochrony danych zapewnione jest przez sądowe i administracyjne środki odwoławcze i przez niezależny nadzór prowadzony przez właściwy organ nadzoru – Izraelski Urząd ds. Prawa, Informacji i Technologii (ILITA), posiadający kompetencje w zakresie przeprowadzania dochodzeń i podejmowania działań interwencyjnych, działający zupełnie niezależnie.
(11) Organy ochrony danych w Państwie Izrael dostarczyły wyjaśnień oraz zapewnień odnośnie do wykładni ustawy Andory oraz zapewniły, że przepisy z zakresu ochrony danych w Państwie Izrael są wprowadzane w życie zgodnie z taką wykładnią. Niniejsza decyzja uwzględnia te wyjaśnienia oraz zapewnienia i dlatego jest od nich uzależniona.
(12) Państwo Izrael należy zatem uznać za państwo zapewniające odpowiedni poziom ochrony danych osobowych, o którym mowa w dyrektywie 95/46/WE, w odniesieniu do zautomatyzowanego międzynarodowego przekazywania danych osobowych z Unii Europejskiej do Państwa Izrael, a także w odniesieniu do operacji niezautomatyzowanego przekazywania danych, w przypadku gdy dane te podlegają dalszemu automatycznemu przetwarzaniu w Państwie Izrael. Jednak międzynarodowe przekazywanie danych osobowych z UE do Państwa Izrael, jeśli samo przekazywanie, jak również późniejsze przetwarzanie danych, odbywa się wyłącznie za pomocą niezautomatyzowanych środków, nie powinno być objęte niniejszą decyzją.
(13) Z myślą o przejrzystości i do celów zabezpieczenia zdolności właściwych organów w państwach członkowskich do zagwarantowania osobom fizycznym ochrony w zakresie przetwarzania ich danych osobowych konieczne jest określenie wyjątkowych okoliczności, w których uzasadnione może być zawieszenie przepływu określonych danych, niezależnie od uznania poziomu ochrony za odpowiedni.
(14) Odpowiedni poziom ochrony, o której mowa w niniejszej decyzji, odnosi się do Państwa Izrael zdefiniowanego zgodnie z prawem międzynarodowym. Dalsze przekazywanie danych odbiorcom znajdującym się poza terytorium Państwa Izrael, zdefiniowanego zgodnie z prawem międzynarodowym, należy uznać za przekazywanie danych osobowych do państwa trzeciego.
(15) Grupa robocza ds. ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych, ustanowiona na mocy art. 29 dyrektywy 95/46/WE, wydała pozytywną opinię na temat poziomu odpowiedniej ochrony danych osobowych w związku z zautomatyzowanym międzynarodowym przekazywaniem danych osobowych z UE lub operacjami niezautomatyzowanego przekazywania danych, w przypadku gdy dane te podlegają dalszemu automatycznemu przetwarzaniu w Państwie Izrael. W swojej pozytywnej opinii grupa robocza zachęciła władze Państwa Izrael do przyjęcia dalszych przepisów, które rozszerzą zakres stosowania prawodawstwa Państwa Izrael na manualne bazy danych, wyraźnie uznają stosowanie zasady proporcjonalności do przetwarzania danych osobowych w sektorze prywatnym oraz według których wykładnia wyjątków w międzynarodowym przekazywaniu danych będzie zgodna z kryteriami określonymi w jej dokumencie roboczym dotyczącym wspólnej wykładni art. 26 ust. 1 dyrektywy 95/46/WE (2). Opinia ta została uwzględniona podczas opracowywania niniejszej decyzji (3).
(16) Komitet ustanowiony na mocy art. 31 ust. 1 dyrektywy 95/46/WE nie przedstawił opinii w terminie określonym przez jego przewodniczącego,
PRZYJMUJE NINIEJSZĄ DECYZJĘ:
Artykuł 1
1. Na potrzeby art. 25 ust. 2 dyrektywy 95/46/WE Państwo Izrael uznaje się za państwo zapewniające odpowiedni poziom ochrony danych osobowych przekazywanych z Unii Europejskiej w związku z automatycznym międzynarodowym przekazywaniem danych osobowych z Unii Europejskiej, lub, jeśli operacje przekazywania nie są zautomatyzowane, są one przedmiotem dalszego zautomatyzowanego przetwarzania w Państwie Izrael.
2. Właściwym organem nadzoru w Państwie Izrael w dziedzinie stosowania prawnych norm ochrony danych w tym państwie jest Izraelski Urząd ds. Prawa, Informacji i Technologii (ILITA), o którym mowa w załączniku do niniejszej decyzji.
Artykuł 2
1. Niniejsza decyzja dotyczy jedynie odpowiedniej ochrony zapewnionej w Państwie Izrael zdefiniowanym zgodnie z prawem międzynarodowym w celu spełnienia wymogów art. 25 ust. 1 dyrektywy 95/46/WE i nie ma wpływu na pozostałe warunki lub ograniczenia wykonujące pozostałe przepisy tej dyrektywy, które odnoszą się do przetwarzania danych osobowych w państwach członkowskich.
2. Niniejsza decyzja ma zastosowanie zgodnie z prawem międzynarodowym. Zgodnie z przepisami prawa międzynarodowego nie stanowi ona uszczerbku dla statusu Wzgórz Golan, Strefy Gazy i Zachodniego Brzegu Jordanu, wraz ze Wschodnią Jerozolimą.
Artykuł 3
1. Bez uszczerbku dla ich kompetencji do podejmowania działań zmierzających do zagwarantowania zgodności z przepisami krajowymi przyjętymi zgodnie z przepisami innymi niż zawarte w art. 25 dyrektywy 95/46/WE właściwe władze w państwach członkowskich mogą wykorzystać swoje kompetencje i zawiesić przepływ danych do ich odbiorców w Państwie Izrael w celu ochrony osób prywatnych przy przetwarzaniu ich danych osobowych, w przypadku gdy:
a) właściwy organ izraelski ustalił, że odbiorca narusza obowiązujące normy ochrony; lub
b) istnieje duże prawdopodobieństwo, że normy ochrony są naruszane; istnieją uzasadnione podstawy, aby przypuszczać, że właściwy organ Państwa Izrael nie podejmuje lub nie podejmie w odpowiednim terminie właściwych kroków zmierzających do rozstrzygnięcia danej sprawy; dalsze przekazywanie danych spowodowałoby bezpośrednie niebezpieczeństwo wyrządzenia szkody podmiotom danych, a właściwe organy w państwie członkowskim podjęły odpowiednie w tych okolicznościach czynności w celu dostarczenia stronie odpowiedzialnej za przetwarzanie danych w Państwie Izrael powiadomienia o powyższym oraz umożliwienia jej udzielenia odpowiedzi.
2. Zawieszenie przepływu danych ustaje z chwilą, gdy zagwarantowane zostanie przestrzeganie norm ochrony, a właściwy organ w zainteresowanym państwie członkowskim zostanie o tym powiadomiony.
Artykuł 4
1. Państwa członkowskie bezzwłocznie zawiadamiają Komisję o przyjęciu środków na podstawie art. 3.
2. Państwa członkowskie oraz Komisja powiadamiają się wzajemnie o przypadkach, gdy działania organów odpowiedzialnych za zapewnianie zgodności z normami ochrony w Państwie Izrael nie gwarantują takiej zgodności.
3. Jeśli informacje zebrane na mocy art. 3 i na mocy ust. 1 i 2 niniejszego artykułu potwierdzają, że jakikolwiek organ odpowiedzialny za zapewnienie zgodności z normami ochrony w Państwie Izrael nie pełni skutecznie swojej roli, Komisja powiadamia o tym właściwy organ Państwa Izrael i, w razie potrzeby, przedstawia projekt środków zgodnie z procedurą określoną w art. 31 ust. 2 dyrektywy 95/46/WE w celu uchylenia lub zawieszenia niniejszej decyzji lub ograniczenia jej zakresu stosowania.
Artykuł 5
Komisja monitoruje wprowadzanie w życie niniejszej decyzji i przekazuje wszelkie stosowne ustalenia komitetowi ustanowionemu na podstawie art. 31 dyrektywy 95/46/WE, w tym także wszelkie dowody, które mogłyby podważać założenie zawarte w art. 1 niniejszej decyzji, że ochrona danych w Państwie Izrael jest odpowiednia w rozumieniu art. 25 dyrektywy 95/46/WE, oraz które mogą wskazywać, że niniejsza decyzja jest wykonywana w sposób dyskryminacyjny. W szczególności Komisja monitoruje przetwarzanie danych osobowych w manualnych bazach danych.
Artykuł 6
Państwa członkowskie podejmują wszelkie niezbędne środki w celu zastosowania się do niniejszej decyzji w terminie trzech miesięcy od dnia jej notyfikacji.
Artykuł 7
Niniejsza decyzja skierowana jest do państw członkowskich.
Sporządzono w Brukseli dnia 31 stycznia 2011 r.
Zał. 1.
ZAŁĄCZNIK
Właściwy organ nadzoru w Państwie Izrael, o którym mowa w art. 1 ust. 2 niniejszej decyzji:
The Israeli Law, Information and Technology Authority The Government Campus 9th floor, 125 Begin Rd. Tel Aviv, Izrael Adres pocztowy: P.O. Box 7360 Tel Aviv, 61072 Tel. +972-3-7634050 Faks +972-2-6467064 E-mail: ILITA@justice.gov.il
Adres strony internetowej: http://www.justice.gov.il/MOJEng/RashutTech/default.htm
Ciekawe, dlaczego Bruksela tak troszczy się o ochronę danych osobowych jewropejskiego bydła roboczego, że zmagazynuje je w Izraelu. W mającym się odbyć niedługo spisie powszechnym Goje zostaną „prześwietleni” na wylot i ze szczegółami. Une będą wiedzieć o nas wszystko. Po co im to?
http://lubczasopismo.salon24.pl/nieuczesane/post/287667,totalitarny-spis-powszechny
Jak widać, w Unii Jewropejskiej są równi i równiejsi…Jedni wiedzą o innych wszystko. A ci inni nawet nie wiedzą, kto i po co i gdzie ich dane przegląda i przechowuje. Poliszynel
Źródło: http://www.czystakraina.eu/article?GMObalizacja
STANY ZJEDNOCZONE. Wydaje się, że obrońcy tradycyjnego rolnictwa będą musieli usunąć się z pola pod naporem GMO-nawałnicy wywołanej przez monopol nasienno-chemiczny Monsanto. Oto bowiem koncern Monsanto wprowadził swoich lobbystów do trzech największych amerykańskich sieci dystrybucyjnych żywności organicznej i ustami ich przedstawicieli oznajmił, że zgadzają się one na uprawy GMO i brak konieczności oznaczania produktów spożywczych zawierających GMO. GMO to intensywna chemia dla rolnictwa (nawóz Roundup niszczący florę bakteryjną humusu) oraz monopol nasienniczy w rękach tego samego koncernu – Monsanto. W praktyce GMO oznacza całkowitą utratę suwerenności rolniczej w tych krajach, które zdecydowały się iść tą drogą. Na uprawach GMO jedynym stosowanym nawozem staje się nawóz koncernu Monsanto i tenże sam koncern staje się jedynym dystrybutorem nasion siewnych, odpornych na ten nawóz. I o to chodzi. O monopol nawozowo-nasienny amerykańskiego koncernu Monsanto, bez liczenia strat, jakie to wywołuje w przyrodzie (chorzy ludzie i zwierzęta), w glebie (staje się jałowa) i w socjosferze (wycinanie lokalnej konkurencji i ubożenie regionów).
http://stopsyjonizmowi.wordpress.com/2011/03/20/monsanto-w-natarciu/
Admin przypomina, iż nasiona roślin uprawnych opatentowanych przez żydowską firmę Monsanto albo w ogóle nie nadają się do wysiewu (nie dadzą plonów), albo też używanie ich do wysiewów jest zakazane. W ten sposób Żydzi niszczą liczącą sobie dziesiątki tysięcy lat tradycję rolniczą: przeznaczania części płodów na przyszłoroczne wysiewy/sadzenie. – admin
Smoleńsk zagrodził drogę do Hagi „Brak realnych działań strony rosyjskiej w kwestii ludobójstwa katyńskiego, a w szczególności dalsze negowanie postulatów strony polskiej przez władze Federacji Rosyjskiej może doprowadzić do sytuacji, w której Polska będzie zmuszona do postawienia sprawy zbrodni katyńskiej na forum ONZ i przed Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości w Hadze” – czytamy we fragmencie dokumentu BBN, sporządzonym dla śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, którego publikacji zabronił gen. Stanisław Koziej. Do ocenzurowanego przez współpracownika prezydenta Komorowskiego dokumentu dotarła „Gazeta Polska”. Przytoczony fragment to zakończenie nigdzie nie publikowanego w całości ostatniego rozdziału słynnego dokumentu pt. LUDOBÓJSTWO KATYŃSKIE W POLITYCE WŁADZ SOWIECKICH I ROSYJSKICH (LATA 1943 – 2009), przygotowanego pod kierunkiem szefa BBN śp. Aleksandra Szczygło dla prezydenta RP prof. Lecha Kaczyńskiego w związku z obchodami 70. rocznicy ujawnienia zbrodni katyńskiej. Znaczna część opracowania dr Leszka Pietrzaka i Michała Wołłejko została opublikowana w listopadzie ubiegłego roku w miesięczniku „Nowe Państwo”. Niestety, nie znalazł się w nim ostatni, piąty rozdział, ponieważ nie wyraził na to zgody gen. Stanisław Koziej, obecny szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego, po kursie . Taka decyzja nie dziwi, zważywszy na obecną politykę prezydenta Bronisława Komorowskiego i podległego mu BBN. Przecież to Bronisław Komorowski i Stanisław Koziej zaprosili na XX-lecie BBN byłego generała KGB Nikołaja Patruszewa, który był znany z antypolskich wypowiedzi w czasach, gdy polskim premierem był Jarosław Kaczyński. Przypomnijmy też, że w sierpniu 1987 roku Stanisław Koziej, który wówczas pracował w Śląskim Okręgu Wojskowym, został skierowany do Moskwy na zabezpieczany przez GRU coroczny wyższy kurs operacyjno-strategiczny. Biorąc pod uwagę treść ostatniego rozdziału staje się zrozumiałe, dlaczego całkowicie podporządkowani Moskwie obecni gospodarze Belwederu i BBN nie zgodzili się na publikacje tego dokumentu. Zakładany przez pracowników BBN negatywny scenariusz, mający skutkować szukaniem sprawiedliwości w Hadze i w ONZ spełnił się – Rosja nadal neguje, że Katyń był ludobójstwem. Wybrane fragmenty dokumentu:
ROZDZIAŁ V: Podsumowanie i rekomendacje „W dniach poprzedzających uroczystości w Lesie Katyńskim, pierwszym narzucającym się pytaniem jest to, czy 70 rocznica sowieckiego ludobójstwa na Polakach stanie się przełomem we wzajemnych relacjach i czy możliwe będzie otwarcie drogi do pełnego opartego na prawdzie polsko–rosyjskiego pojednania. Tym czymś bez wątpienia byłoby jednoznaczne przyznanie się strony rosyjskiej, poparte np. jasną deklaracją premiera Władimira Putina, że była to zbrodnia ludobójstwa dokonana przez władze ZSRS, której spadkobiercą faktycznym i prawnym jest Federacja Rosyjska. Dotychczasowe, trwające już ponad pół wieku działania sowieckie, a następnie rosyjskie, które w istocie zawsze zmierzały bądź do fałszowania prawdy o Katyniu lub jej relatywizację, zmuszają do postawienia tezy, że szanse na przyjęcie pełnej odpowiedzialności za zbrodnię i nazwanie jej ludobójstwem lub ewentualne akty ekspiacji ze strony obecnych władz rosyjskich są raczej nikłe. Być może u podłoża niechęci do nazwania zbrodni katyńskiej zbrodnią ludobójstwa leży obawa przed rehabilitacją ofiar i w konsekwencji potencjalnym wypłaceniem rodzinom ofiar odszkodowań. Jednak jeszcze ważniejszą dla władz rosyjskich może być konstatacja, że otwarte powzięcie odpowiedzialności za dokonanie ludobójstwa na Polakach stawia Rosję jako drugie państwo obok nazistowskich Niemiec współodpowiedzialne za akty ludobójstwa w czasie II wojny światowej. Być może najistotniejszą sprawą jest to, że po przyznaniu się do ludobójstwa tysięcy Polaków w 1940 roku otwartą stałaby się kwestia sowieckiej współodpowiedzialności za wybuch II wojny światowej. Nieuchronnie przypomniało by to również to, że w latach 1939 - 1941 ZSRS był wiernym sojusznikiem Adolfa Hitlera. Bez względu na stanowisko strony rosyjskiej i przebieg obchodów rocznicy ludobójstwa katyńskiego, a przede wszystkim treści wystąpienia premiera W. Putina w Katyniu, Prezydent RP, przedstawiciele rządu powinni mówić jednym głosem i reprezentować jednolite stanowisko strony polskiej w kwestii Katynia. Stanowisko to najkrócej można zawrzeć w słowach: domagamy się i będziemy domagać od władz Federacji Rosyjskiej nazwania zbrodni katyńskiej ludobójstwem. Strona polska powinna nieustannie żądać wznowienia śledztwa w sprawie ludobójstwa katyńskiego, które w efekcie powinno doprowadzić do:
- przekwalifikowania masowych zabójstw obywateli RP w okresie od 5 marca 1940 r. do bliżej nieustalonego dnia 1940 r. z przestępstwa pospolitego na zbrodnię wojenną oraz zbrodnię przeciwko ludzkości w jej najcięższej postaci – ludobójstwa i przyjęcia za nią historycznej odpowiedzialności,
- ustalenia wszystkich nazwisk ofiar i ich dokładnej liczby,
- ustalenia dat i miejsc pochówku,
- ustalenia i opublikowania nazwisk wszystkich sprawców: inicjatorów i wykonawców zbrodni,
- pełnej rehabilitacji ofiar.
Wymienione postulaty mają głęboki sens moralny i są jednym z najważniejszych zadań stojących przed RP w odniesieniu do zbrodni katyńskiej. Wynikają one przede wszystkim z głębokiego szacunku i uczciwości wobec naszej narodowej przeszłości i wobec nas samych. W sposób szczególny należy zarekomendować podnoszenie postulatu otwarcia dla polskich historyków pełnego dostępu do archiwów sowieckich. Poważnego rozważenia wymaga także kwestia instytucjonalnego wsparcia ze strony Prezydenta RP dla pomysłu powołania grupy historyków, której zadaniem byłoby przeprowadzenie w sprawie zbrodni katyńskiej głębokiej kwerendy w archiwach Republiki Federalnej Niemiec. Nie można wykluczyć, że odnajdą się tam nowe dokumenty dotyczące ludobójstwa na Polakach w 1940 r. w ZSRS. Biorąc pod uwagę koincydencję dat rozpoczęcia planowego mordowania Polaków w „Sowietach” z akcją o kryptonimie „AB” w strefie okupowanej przez III Rzeszę, można słusznie domniemywać, że Niemcy byli informowani przez władze sowieckie o tym, co stanie się z jeńcami i więźniami polskimi w ZSRS oraz że obie akcje ludobójcze (niemiecka i sowiecka) dokonane na elicie polskiego narodu były ze sobą sprzężone. Należy również zwrócić uwagę na akcenty edukacyjne i patriotyczne działań strony polskiej w odniesieniu do zbrodni katyńskiej. Z tej perspektywy postulat uczynienia z Katynia, Miednoje i Charkowa narodowych sanktuariów pamięci o ludobójstwie, które obowiązkowo byłyby odwiedzane przez polską młodzież licealną w ramach programu nauczania i wychowania obywatelskiego, wydaje się niezwykle pożądanym. Sprawa ta powinna zostać w przyszłości formalnie uregulowana z władzami FR i Ukrainy, a w budżecie Państwa Polskiego powinny znaleźć się niezbędne fundusze na realizację tego projektu edukacyjnego. Ten obszar aktywności strony polskiej winien być również wypełniony inicjatywą Prezydenta RP. W tym miejscu należy przywołać jedną z propozycji polsko – rosyjskiej Grupy ds. Spraw Trudnych. „Uczestnicy Grupy jednomyślnie poparli propozycję, by opinia publiczna obu państw podjęła wspólne kroki na rzecz zachowania pamięci o ofiarach zbrodni katyńskiej; opowiedzieli się również za nadaniem stosownym wysiłkom obu stron charakteru trwałego i instytucjonalnego”. Doceniając wysiłki uczestników Grupy, należy jednak postawić zasadnicze pytanie, czy trwały i instytucjonalny charakter upamiętnienia zbrodni nie powinien zostać poprzedzony przyznaniem się strony rosyjskiej do faktu, że była to sowiecka zbrodnia ludobójstwa. Taka kolejność działań nie zamazywałaby charakteru tej zbrodni w przekazie ogólnym, ponadnarodowym i otwierałaby drogę do trwałego polsko–rosyjskiego pojednania na wzór stosunków polskoniemieckich. Brak realnych działań strony rosyjskiej w kwestii ludobójstwa katyńskiego, a w szczególności dalsze negowanie postulatów strony polskiej przez władze Federacji Rosyjskiej może doprowadzić do sytuacji, w której Polska będzie zmuszona do postawienia sprawy zbrodni katyńskiej na forum ONZ i przed Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości w Hadze.”
BBN Cały artykuł z pełna wersja V rozdziału ukaże się w wydaniu „Gazety Polskiej” dostępnej od środy, 23 marca. Do numery będzie załączony pierwszy zagraniczny film o katastrofie smoleńskiej pt. „ List z Polski”. Dorota Kania