355

Wpadka posłanki Muchy: „starsi ludzie chodzą do lekarza dla rozrywki”. Na Facebooku akcja: „Zabierz babci operacje” Posłanka Joanna Mucha w wywiadzie dla partyjnej gazetki „Pogłos” nie ugryzła się w

język i deliberując o singapurskim systemie ochrony zdrowia stwierdziła, że w Polsce „starsi ludzie są przyzwyczajeni do traktowania wizyty u lekarza co dwa tygodnie jako rozrywki.” Sprawę opisał „Fakt”. Posłanka się wytłumaczyła. Napisała w oświadczeniu: Sytuacja wynikła w pełni z mojego błędu, który polegał na tym, że trudny i bardzo wymagający wywiad został przeze mnie autoryzowany przez telefon, w wielkim pośpiechu, bez poświęcenia mu odpowiedniej uwagi. W związku z tym w tekście znalazły się przeinaczenia moich słów. W ciągu najbliższych godzin na mojej stronie internetowej przedstawię ten sam wywiad, ale zautoryzowany w sposób rzetelny i mam nadzieję, że to pozwoli na szczerą i merytoryczną rozmowę na temat systemu opieki zdrowotnej. Chyba nie pozwoli, bo po zamieszczeniu na swojej stronie internetowej wywiadu poprawionego przez samą siebie dopiero zrobiło się kuriozalnie. W oryginale, czyli w „Pogłosie” (który znaleźć można tu), mamy taki fragment:

„POgłos”: – Jeszcze raz zapytam o system singapurski, on się wydaje odpowiedzią na większość bolączek polskiej służby zdrowia. Skąd założenie, że ludzie go nie zechcą? Joanna Mucha: – Moim zdaniem jest nie do wprowadzenia w Polsce. On ma bardzo wiele wrażliwych miejsc. Np. starsi ludzie przyzwyczajeni do traktowania wizyty u lekarza co dwa tygodnie jako rozrywki. W wersji „poprawionej” przez Joannę Muchę zdań zrobiło się więcej i ich sens się zmienił: - Moim zdaniem jest nie do wprowadzenia w Polsce. On ma bardzo wiele wrażliwych miejsc. Mówiłam już o hazardzie moralnym, to nadużywanie świadczeń, które otrzymujemy za darmo. Ale to także nakłanianie pacjenta przez lekarza do częstszego niż potrzebne korzystania z opieki zdrowotnej - jeśli tylko lekarz otrzymuje pieniądze za każdą wizytę. Oznacza to, że starsi ludzie są często odsyłani po kilka, czasem kilkanaście razy między lekarzem a diagnostyką i w rezultacie spędzają w poczekalniach całe dni. Kiedyś nawet nazwałam to wycieczkami. To nie jest dobre ani dla nich, ani dla systemu. Marny teraz los pani redaktor Aldony Toczek z miesięcznika „POgłos”, która wywiad przeprowadziła.

Sprostowania nie pomogły. Posłanka tak zainspirowała internautów, że 1 kwietnia pod siedzibą PO ma się odbyć akcja „Zabierz babci operacje”. Organizatorzy piszą na Facebooku: “Młoda, wykształcona, i z duzego miasta” poslanka Joanna Mucha okresliła operowanie osób starszych jako bezsensowne. Zwracamy sie z apelem do spoleczenstwa “ZABIERZ BABCI OPERACJĘ !!!” Bedzie to kontynucja innej slynnej i skutecznej akcji Platformy Obywatelskiej “ZABIERZ BABCI DOWÓD” Czynimy starania, aby podczas wiecu wystapila była poslanka PO (jeszcze nie beatyfikowana) Beata Sawicka. Wygłosi ona wykład “Dlaczego lepiej KRĘCIĆ LODY niz operować”. Do organizatorów akcji małe sprostowanie - dr Joanna Mucha (bo tak posłanka chwali się na swojej stronie), koordynatorka projektu „Akademia Janusza Palikota”, nie pochodzi z dużego miasta. Urodziła się w sympatycznym skądinąd miejscu, jakim jest Płońsk.wPolityce.pl

Nie możemy spocząć na laurach Jeszcze raz o Lasach Państwowych, czyli jak społeczeństwo potrafiło się zorganizować w obronie swojej własności.Ostatnie miesiące ubiegłego roku to walka o zachowanie obecnego statusu Lasów Państwowych. Dzięki zdecydowanej postawie społeczeństwa udało się oddalić niebezpieczeństwo włączenia Lasów Państwowych do sektora finansów publicznych w 2011 roku. Nie oznacza to, że niebezpieczeństwo minęło. Obowiązuje bowiem nadal dokument nadrzędny wobec ustawy o finansach publicznych, jakim jest Wieloletni Plan Finansowy Państwa z 3 sierpnia 2010 roku, jednogłośnie uchwalony przez rząd PO - PSL. Widnieje tam zapis, że Lasy Państwowe wchodzą do sektora finansów publicznych. Możemy się więc spodziewać powrotu do tej koncepcji w roku bieżącym, gdyż gra toczy się o wielkie pieniądze zgromadzone w Lasach Państwowych, które będzie można "zagospodarować" na inne cele niż leśne, po destrukcji tej organizacji. Lasy Państwowe są konsekwentnie niszczone od ponad trzech lat, a więc od objęcia rządów przez PO - PSL. To trzy lata temu rozpoczęto wyrafinowane działania stanowienia prawa, deprecjonujące pozycje ministra środowiska i prowadzące do korozji ustawy o lasach. Należy podkreślić - ustawy całkowicie zgodnej z dyrektywami Unii Europejskiej. Ponieważ nie można jej zaatakować od strony wymogów UE, rozpoczęto celową działalność polegającą na tworzeniu i nowelizacji innych aktów prawnych zgodnych z wymogami UE, ale sprzecznych z ustawą o lasach. W roku 2008 ustawą o zmianie ustawy o ochronie przyrody zreorganizowano system zarządzania Naturą 2000 tak, że nadleśniczemu faktycznie zabrano kontrolę nad lasami jego nadleśnictwa, o ile wchodzą one w ten system. W tym samym roku ustawą o udostępnieniu informacji o środowisku i jego ochronie, udziale społeczeństwa w ochronie środowiska oraz o ocenach oddziaływania na środowisko wymuszono, aby dziesięcioletnie plany urządzania lasu były poddane ocenom oddziaływania na środowisko przez organizacje niekoniecznie kompetentne, ale mogące zablokować cały tok planowania i zarządzania w Lasach Państwowych. Ustawą o systemie zarządzania emisjami gazów cieplarnianych i innych substancji pozbawiono Lasy Państwowe możliwości uzyskiwania dochodów za pochłanianie dwutlenku węgla, stwarzając równocześnie takie możliwości obcokrajowcom, o ile kupią lasy w Polsce lub też kupią od polskich prywatnych właścicieli lasów prawo do pochłanianie dwutlenku węgla przez te lasy. O konsekwencji działania obecnego rządu w zakresie destrukcji prawa leśnego świadczą ostatnie nowelizacje ustaw o lasach i ochronie przyrody, wprowadzające służebność drogową i służebność przesyłu pod liniami energetycznymi na terenie Lasów Państwowych. O zdeprecjonowanej pozycji ministra środowiska świadczy zaś to, że ministrem upoważnionym do prezentowania stanowiska rządu w toku prac parlamentarnych był podsekretarz stanu w Ministerstwie Gospodarki. Minister środowiska, konstytucyjnie odpowiadający za lasy, nie był nawet obecny na sali sejmowej. Powtórzyła się więc sytuacja z procedowania koncepcji włączenia Lasów Państwowych do sektora finansów publicznych. Wtedy również minister środowiska nie był obecny ani podczas prac komisji sejmowych, ani podczas procedowania na sali sejmowej. Całą sprawę referował podsekretarz stanu w Ministerstwie Finansów, który na pytanie, dlaczego nie ma tu ministra środowiska, stwierdził wręcz, że jest on zbyteczny. Można więc przypuszczać, że nie odstąpiono od skrzętnie realizowanego pomysłu, a tylko zawieszono decyzje w bieżącym roku, pomniejszając równocześnie rolę konstytucyjnego ministra środowiska, przy całkowitej bierności tego ostatniego.

Zdecydowana postawa społeczeństwa Z całą pewnością można więc stwierdzić, że Lasy Państwowe włączono by do sektora finansów publicznych już w 2011 roku, gdyby nie zdecydowana postawa społeczeństwa. Członkowie rządzącej koalicji przerazili się, że 24 listopada ub.r. pod Sejm przybyło około 8 tys. osób, głównie leśników. O przerażeniu świadczy fakt, że w dotychczasowej historii rządów PO - PSL nie widziano tak licznie zgromadzonej i tak dobrze wyposażonej policji na terenie Sejmu, jak tego dnia. Na stanowisko rządu wpływ miała także dynamiczna akcja zbierania podpisów pod referendum odnośnie do przyszłości polskich Lasów Państwowych, organizowana przez Stowarzyszenie na rzecz Zrównoważonego Rozwoju Polski. Stało się oczywiste, że obecny rząd nie liczy się z argumentami. Liczy się jedynie z siłą i było to widać właśnie 24 listopada ubiegłego roku.

Niezmienny cel Patrząc z perspektywy ostatnich kilkunastu lat, można stwierdzić, że cel pozostał niezmieniony, a zmieniono jedynie metody. Pierwszą próbę destrukcji Lasów Państwowych podjęto za czasów rządu koalicyjnego AWS - UW, mimo że fundamentem programu gospodarczego AWS było zachowanie państwowego charakteru polskich lasów. Pierwszym etapem było wywołanie wielkiego szumu medialnego w skali światowej w związku ze znacznym powiększeniem Białowieskiego Parku Narodowego i zbieżny z tym cichy demontaż ustawy o lasach. Szum medialny miał przekonać zagraniczną opinię publiczną, że rząd AWS - UW prowadzi politykę ochrony przyrody. Demontażowi ustawy o lasach miały służyć nagłośnienia niekoniecznie prawdziwych incydentów, którym środki społecznego przekazu starały się nadać rangę afer korupcyjno-obyczajowych. To ostatnie miało przekonać polską opinię publiczną, że w Lasach Państwowych króluje bałagan, niegospodarność i korupcja. Apogeum tego procesu była próba powołania przez Radę Ministrów, latem 1999 roku, jednoosobowej spółki Skarbu Państwa z Lasów Państwowych. Próba ta została podjęta przez zaskoczenie bez jakichkolwiek analiz i konsultacji społecznych. Na wniosek ówczesnego premiera doszło do precedensu, a więc głosowania zakończonego sukcesem (13 głosów za i 1 przeciw) liberalnego punktu widzenia. Tylko dzięki wotum separatum ówczesnego ministra środowiska głosującego przeciw doprowadzono do następnego precedensu, polegającego na reasumpcji tego głosowania na następnym posiedzeniu rządu. Dzięki skomasowanej obronie, podobnej do tej z ostatnich miesięcy, powtórzone głosowanie zakończyło się, ku zaskoczeniu premiera, odrzuceniem (7 głosów za, 6 głosów przeciw) pomysłu stworzenia z Lasów Państwowych jednoosobowej spółki Skarbu Państwa, przedsionka do prywatyzacji. Obecnie sytuacja idealnie się powtórzyła. Nie tak dawno Green Peace protestował pod Ministerstwem Środowiska, domagając się powiększenia Białowieskiego Parku Narodowego. Równocześnie nagłośniono w środkach społecznego przekazu incydenty w Lasach Państwowych i przygotowano ustawę o finansach publicznych, włączającą Polskie Lasy Państwowe do tego sektora z zamiarem ich destabilizacji finansowej. Destabilizacja finansowa miała służyć najprawdopodobniej powieleniu znanego spektaklu - wykazaniu zapaści finansowej i rozpoczęciu procesu "naprawy", a więc prywatyzacji. Nie można więc spocząć na laurach i z niezwykłą uwagą należy śledzić poczynania obecnego rządu. Jest to nie tylko prawo, ale i obowiązek społeczeństwa polskiego. Naród jest suwerenem, a rząd jedynie wykonawcą woli suwerena, i o tym musimy pamiętać.

Działania na przyszłość Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że budżet państwa jest w bardzo trudnej sytuacji, a propaganda o zielonej wyspie była robiona jedynie ze względu odwrócenia uwagi od takich wydarzeń i problemów, będących pochodną sprawowania rządów w okresie ostatnich trzech lat (likwidacja stoczni i cukrowni, praktycznie likwidacja armii, zapaść finansów publicznych, kompletna ruina służby zdrowia i ubezpieczeń społecznych, coraz większe problemy demograficzne, rosnące bezrobocie, ubożenie wsi i zanik bezpieczeństwa energetycznego kraju spowodowany karygodnie wynegocjowanym "pakietem klimatyczno-energetycznym"). Chciałbym się mylić, ale już niedługo polskie społeczeństwo, chcąc chronić pozostałości suwerennego państwa, może być rzeczywiście zmuszone do wielkich wyrzeczeń. Wtedy, podobnie jak kilka razy już to miało miejsce w naszej tysiącletniej historii, trzeba będzie sięgnąć po ostatnią deskę ratunku, jaką będą lasy. Muszą jednak istnieć ku temu racjonalne przesłanki i pragmatyzm działania oparty na dokładnych analizach zarówno ekonomicznych, jak i przyrodniczych. Nie znam takich analiz, a nieudolność i widmo dymisji ministra finansów lub też całego rządu to nie powód do dekompozycji polskich Lasów Państwowych i zniszczenia ich wielkiego dorobku, budowanego przez wiele dziesięcioleci. Nie dajmy się również zwieść takim wyssanym z palca ideom reformistycznym, jak na przykład uspołecznienie zarządzania Lasami Państwowymi. Pamiętajmy, że Lasy Państwowe pełnią i mają pełnić swą podstawową funkcję, czyli zapewnić bezpieczeństwo ekologiczne państwa. Pod tym pojęciem kryją się zasoby wodne, powietrze i trwałość występowania dziko żyjących gatunków. Temu celowi służą w Lasach Państwowych wypracowane metody zarządzania, oparte na gruntownej wiedzy przyrodniczej. Nie ma tu miejsca na demokrację i dobre serce. Jest natomiast przestrzeń dla decyzji podejmowanych w oparciu o solidną wiedzę uzupełnianą niezbędnymi badaniami naukowymi. Społeczeństwo winno być o tym informowane i edukowane od najmłodszych lat, i to jest również obowiązek państwa.

Akcja zbierania podpisów Stowarzyszenie na rzecz Zrównoważonego Rozwoju, przy wsparciu wielu posłów PiS, zainicjowało i prowadzi akcję zbierania podpisów pod referendum w sprawie zakazu włączenia Lasów Państwowych do systemu finansów publicznych. Udało się zorganizować ogólnopolski, ponadpartyjny ruch w obronie Lasów Państwowych. W akcji zbierania podpisów uczestniczą tysiące woluntariuszy, mieszkańców miast i wsi. Podpisy są zbierane przy wydatnej pomocy medialnej "Naszego Dziennika", Radia Maryja, TV Trwam, tygodnika "Niedziela", przez koła łowieckie, kombatanckie organizacje wojskowe, nadleśnictwa, organizacje ekologiczne, organizacje kościelne, stowarzyszenia gospodarcze i twórcze oraz tysiące osób prywatnych. Zbiera się je pod kościołami, w sklepach, urzędach, domach emerytów, szpitalach, szkołach, na wyższych uczelniach i na ulicy. Dostaliśmy dziesiątki tysięcy listów przepojonych duchem patriotyzmu od ludzi różnych zawodów, o różnym stopniu wykształcenia i różnych orientacjach politycznych. Wolontariusze posortowali do chwili obecnej ponad 800 tys. podpisów, z których do dobrze zebranych zakwalifikowano ponad 650 tysięcy. Prace przy segregacji trwają i będą trwały do momentu otworzenia ostatniego przesłanego nam listu. Każdemu, kto złożył swój podpis, już w tej chwili serdecznie dziękujemy. Każdemu, kto przesłał list i zbierał podpisy, postaramy się podziękować listownie. Wszelkie bieżące informacje można uzyskać na stronie internetowej Stowarzyszenia na rzecz Zrównoważonego Rozwoju Polski: www.ekorozwoj.pl. Prof. dr hab. Jan Szyszko

Elegancki morderca z Krakowa Był najsłynniejszym – obok Paramonowa i „Wampira z Zagłębia” – seryjnym mordercą czasów polskiego stalinizmu. Propaganda nazwała go eleganckim mordercą. Nie bez przyczyny – miał wszelkie cechy porządnego krakowianina: grał w brydża, jadał w Wierzynku i Hawełce, a oplem olimpią podróżował do Zakopanego. I zawsze usiłował być w przyzwoitych stosunkach z władzą – jakakolwiek by była. Władysław Mazurkiewicz urodził się 100 lat temu, w 1911 roku. Mieszkał w Krakowie, miał także lokum w Warszawie. Podczas okupacji należał do tych niezbyt licznych Polaków, którzy podjęli współpracę z okupantem. Gestapo roztoczyło nad nim ochronę – pozwalano mu np. poruszać się po miastach po godzinie policyjnej. Zajmował się m.in. handlem biżuterią, którą skupował od Żydów za grosze. Miał w tej działalności wspólnika Tadeusza Z. – otruł go cyjankiem w roku 1943. Również w powojennej rzeczywistości poradził sobie doskonale. Uważano, że podjął współpracę z bezpieką (dokumentów to potwierdzających nie odnaleziono), a na pewno był w zażyłych stosunkach z funkcjonariuszami UB. Wykorzystując sytuację przedwojennego ziemiaństwa i zamożnych krakusów, skupował od nich kosztowności. Między innymi od Jerzego L. – Mazurkiewicz zamordował go w 1946 roku strzałem w tył głowy. Ciało wrzucił do Wisły. Osiem lat później zabił jego dwie córki, a ich ciała zabetonował we własnym garażu w Krakowie. We wrześniu 1955 roku Mazurkiewicz zaatakował po raz ostatni. Postrzelił w głowę swojego kontrahenta, z którym handlował zegarkami, Stanisława Łopuszańskiego, gdy ten zasnął w drodze powrotnej z Zakopanego. Lekarze odnaleźli w jego czaszce pocisk kaliber 7,65 mm, ale Łopuszański przeżył. Aresztowany przez milicję, w śledztwie Władysław Mazurkiewicz opowiedział o przeszło 30 mordach, których był sprawcą. Psychologowie ocenili, że zabijał dla pieniędzy – ogarnięty żądzą zysku. Dowody wystarczające, aby postawić go przed sądem, zdobyto tylko w sześciu sprawach. – Tak, to prawda – odpowiedział sądowi, wysłuchawszy aktu oskarżenia. Głośny proces relacjonował Marek Hłasko, a broniący Mazurkiewicza adwokat w mowie końcowej jako okoliczność łagodzącą podawał, że „ofiarami byli tylko ludzie niepełnowartościowi”. Mordercę stracono w dzień jego 46. urodzin, został powieszony w krakowskim więzieniu na Montelupich. Ant.Trz

Mordercy w białych rękawiczkach... Ostatnio Rzeczpospolita przypomniała o najsłynniejszym obok Paramonowa i "Wampira z Zagłębia", seryjnym mordercy czasów polskiego stalinizmu Władysławie Mazurkiewiczu. Nazywany był "Eleganckim Mordercą z Krakowa". "Głośny proces relacjonował Marek Hłasko, a broniący Mazurkiewicza adwokat w mowie końcowej jako okoliczność łagodzącą podawał, że ofiarami byli tylko ludzie niepełnowartościowi." Czy nasz kraj różni się od takich reżimów jak np. Korea Północna ?, zdecydowanie tak. Ale jak się wydaje tylko modus operandi..

Polska zaczyna przypominać PRL i nie są to żarty anie fobie. Odrzućmy współczesne nazewnictwo (PR) i nazwijmy rzecz po imieniu. Nowe pokolenie dziennikarzy, aparatu propagandy to coraz lepiej wyszkolenie funkcjonariusze, słudzy kłamstwa i pomówienia. Doskonale wytrenowani przez swoich pryncypałów rodem z PRL-u. Michnik, Urban, Miecugow, Paradowska i wielu innych to stara dobra komunistyczna szkoła. Po ich stronie stają też dawni wrogowie i prześmiewcy reżimy, którzy udzielają się jak np. Jacek Fedorowicz tu i ówdzie oraz w wewnętrznym biuletynie PO jakim jest PO-głos. Żywcem przypomina słynny Notatnik Lektora PZPR. Nie wiadomo czy przy czytaniu śmiać się czy też pakować walizki. Zachęcam do lektury, świetne zdjęcia Premiera, jego wyraz twarz, gesty, przypominają pewnego wodza narodu. To o PiS-owcach mówi się, że są oszołomami, tak ja jestem oszołomiony i zadziwiony tym co się tu wyprawia. Czerwoni okopują się w Pałacu Prezydenckim razem z Uwolami, a PO grabi od lewa do prawa. Teraz idą na kasę z dotacji dla partii. Nic nowego, przekażą je do fundacji gdzie sami Swoi i Królik i jego rodzina, by żyło się lepiej - wybrańcom. Chyba czas wznowić w TV serial Czarne Chmury, bo się niebo „burtasi” nad Polską. Czy nie przypomina Wam to wszystko klasyka sal sądowych.. Zapada wyrok na gwałciciela, mordercę, młody facet stoi przed sądem, twarz mu ani drgnie. A zrozpaczona matka krzyczy – „To nie mój syn, to nie był mój syn, to takie dobre dziecko”. Taka jest ślepa miłość wielu obywateli Polski do PO, SLD, PSL. PiS nie jest bez grzechu. Ale to nie PiS dzierży ster władzy. To nie PiS „układa” się z Moskwą, gdzie karty rozdaje były pułkownik KGB o pseudonimie „Szachista”, jeden z liderów „Moskiewskiej Loży” i to nie masońskiej. Ale brednie zakrzykną pożyteczni idioci, wy węszycie wszędzie spisek. W necie pojawia się coraz więcej wpisów, artykułów, które mają zakrzyczeć wszelkie wątpliwości, zdezawuować często mądrych ludzi, specjalistów w wielu dziedzinach. Rację mają tylko niezawodni eksperci z TVN-u. I to na pewno nie są ludzie powiązania ze służbami. Oczywiście, że nie, nie wszyscy, tylko ci co trzeba. LOK, związki sportowe i co tylko sobie życzycie pozostaje w kręgu wpływu, a często jest własnością służb cywilnych, wojskowych i resortu spraw wewnętrznych. Można to udowodnić na konkretnych przykładach i nazwiskach. Ale PO CO, szczęśliwy póki co wyborca PO i konsument zaangażowany i tak w to nie uwierzy. Bo tak wygodniej żyć, za miłość przyjdzie jednak im zapłacić, a komornik ich zlicytuje bez litości. U nas dokonuje się medialnego linczu w białych rękawiczkach na nieprawomyślnych, chciało by się rzec na „niepomyślnych”, tych co nie chcą żyć i działać po myśli i linii jedynie słusznej Władzy i Partii.

Ich apologeci zróżnicowani by dotrzeć do wszystkich umysłów i serc. Od chamowiska w internecie, w mediach, dzieci Palikota, Kutza i Niesiołowskiego, do drwiących jak Szejnefeld, aż po intelektualistów jak Wajda, Olbrychski, Pilch. Mamy w rządzie naprawdę wybitne postacie, wielkich reformatorów gospodarki jak Grabarczyk i Grad, wojska - Pilch, słynną Kopaczkę. Nie ma chyba takiego kraju, który by udźwignął ciężar rządów PO. Warto by na wiosnę zacząć dużo spacerować, przypomnieć sobie o opornikach w klapie. Niech się władza oswaja z początkiem jej końca. Oni jak Mubarak, nie chcą oddać władzy, wiedzą, że byłaby to duża krzywda dla Polski, następnych kilka lat musielibyśmy się zająć ich rozliczaniem, a jest co rozliczać. Tak więc trwają na straży dobra, pomyślności i przyszłości Partii i Narodu, bo Naród z Partią ( ponad połowa polaków obawia się o przyszłość, nie ufa rządowi, ale za to jest na tyle dużo ich popleczników, powiązanych emocjonalnie, interesami z PO, SLD i SLD, iż do ostatniej kropli krwi będą bronić tej władzy. Wielu wyborców PO się doskonale utożsamia z tą przyjazną firmą „Przekręt i synowie”. Im po prostu jest po drodze. Zły PiS chciał ukrócić korupcję, toż to zamach na wolność obywatela do lewych interesów. A jakie mamy kadry w ministerstwach i urzędach, to każdy sobie dopowie. Istne Średniowiecze PRL-u. To PiS ma według bardów PO bolszewicki rodowód, nawet jak się nie było synem SB-eka, to i tak sięjest bolszewikiem. A Anna Dziadzia wspaniale po chrześcijańsku wychowała dzieci i Bronka, a rodziców Z MBP po prostu nie słuchała. Oj nieładnie Aniu, rodziców słuchać należy, a może się mylę i jednk Ania była i jest nieodrodną córką Dziadziów. Takie to mamy Dziadziowskie Państwo.

Wrócił do łask Urban, klasyczny rzeźnik w białych rękawiczkach i fartuchu. Kogo ma zamiar zdemaskować jako wichrzyciel i wroga Partii i Narodu jak Ks. Jerzego Popiełuszkę. Ano pierwszy w kolejce jest Jarosław Kaczyński i jak widać po wypowiedziach poziom emocji, nienawiści i strachu przed rozliczeniem czerwonych i teamu Donaldinho jest ogromny. Jeżeli Polska jest krajem cywilizowanym i opartym na istniejącym prawie, to część osób powinna się nie wypłacić z nawiązek na rzecz...., kosztów sądowych do końca życia i zostać zesłana do społecznego i politycznego Tartaru. Bo nie ma nic gorszego niż judzenie, szczucie, nawoływanie do mordu, nienawiści. To wszystko już było, ale niczego nas n ie nauczyło, jedni w atłasowej pościeli z Media Marktu chłoną piekielny obraz PiS-u i Naczelnego Szatana jego, będąc armatnim mięchem PO, a inni im to łajno wlewają w puste łby za sowitą zapłatą Pana. Czy wreszcie ludzie zobaczą w jakim Matrixie żyją, jak się spełnia Orwellowski scenariusz. Boją się prawdy, bi prawda to ciężar, a nikt nie chce go udźwignąć. Jak sobie życzycie, jak was prawda nie wyzwoli, to może znowu Bratnia Armia, tym razem Rosyjska. Wystarczy przetrzeć oczy i otworzyć okno, by poczuć, iż wiatr wieje ze wschodu, nie bez mieszania się z masami zatęchłego lewacko-burzuazyjnego ( sprzeczność ) powietrza z Unii Jewropejskiej. Nasza Ukochana Władza sprawia wrażenie i wystraszone i zarazem pewnej siebie, pewnej w poczuciu bezkarności i wsparcia wiernych sługusów i pupili dawnej i obecnej władzy oraz wsparcia ze strony swoich Mocodawców. I tu już powoli też tracą grunt pod nogami. Już się widzieli na Maracanie, a ładują samobója za samobójem, co przy prawie 100% skuteczności napastników Dynama Moskwa gwarantuje wynik, co najmniej dwucyfrowy. A wynik jak wiemy idzie w świat. A ludzie pokroju Eleganckiego Mordercy z Krakowa tylko czekają na swój czas. jwp's blog

Narodowy Dzień Pamięci "Żołnierzy Wyklętych" świętem państwowym ! Sejm RP ustanowił nowe święto państwowe - 1 marca Narodowym Dniem Pamięci "Żołnierzy Wyklętych" ! Sejm Rzeczypospolitej Polskiej przyjął ustawę o ustanowieniu Narodowego Dnia Pamięci "Żołnierzy Wyklętych". W myśl jej postanowień 1 marca ma stać się Narodowym Dniem Pamięci "Żołnierzy Wyklętych" i świętem państwowym. Projekt ustawy o ustanowieniu Narodowego Dnia Pamięci "Żołnierzy Wyklętych" złożył w ubiegłym roku prezydent Lech Kaczyński: w hołdzie "Żołnierzom Wyklętym" - bohaterom Powstania Antykomunistycznego, którzy w obronie niepodległego bytu Państwa Polskiego, walcząc o prawo do samostanowienia i urzeczywistnienia dążeń demokratycznych społeczeństwa polskiego, z bronią w ręku przeciwstawili się sowieckiej agresji i narzuconemu siłą reżimowi komunistycznemu.W myśl jej postanowień, 1 marca ma stać się świętem państwowym obchodzonym corocznie jako Narodowy Dzień Pamięci "Żołnierzy Wyklętych", nie ma to jednak być dzień wolny od pracy. Do zaproponowanego tekstu ustawy członkowie sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu wprowadzili poprawki. W preambule sformułowanie "bohaterom Powstania Antykomunistycznego" zastąpiono "bohaterom antykomunistycznego podziemia", a do zwrotu "z bronią w ręku przeciwstawili się" dodano "z bronią w ręku, jak i w inny sposób przeciwstawili się". Zmieniono również treść art. 3, tak by ustawa weszła w życie z dniem ogłoszenia, a nie po upływie 14 dni od dnia ogłoszenia, jak zakładał projekt. Uzupełnienie tekstu projektu o zwrot mówiący o sprzeciwianiu się sowieckiej agresji i narzuconemu reżimowi "także w inny sposób" nastąpiło na wniosek posła Tadeusza Sławeckiego (PSL), który postulował, by w ten sposób uczcić także osoby niosące pomoc czy ukrywające członków podziemnych organizacji niepodległościowych. Zamiarem projektodawcy jest oczywiście uczczenie wszystkich walczących w podziemiu lub wspomagających je w różny sposób. Jedni walczyli z bronią w ręku, inni słowem, a jeszcze inni nieśli pomoc lub ukrywali walczących. I wszyscy ci, którzy nie godzili się na łamanie praw państwa demokratycznego i ponieśli za to karę, powinni być honorowani - wyjaśnił sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta. Prezydent Komorowski kontynuuje i wspiera tę inicjatywę świętej pamięci prezydenta Kaczyńskiego. Celem projektu jest złożenie hołdu Żołnierzom Wyklętym. Proponuje się, by dniem ich upamiętniającym był 1 marca, rocznica stracenia z rąk UB kierownictwa IV Komendy Zrzeszenia "Wolność i Niezawisłość". Ustanowienie tego dnia jest wyrazem szacunku dla żołnierzy drugiej konspiracji za niezłomną postawę patriotyczną i niepodległościową oraz konsekwentne sprzeciwianie się narzucanemu Polsce i nieakceptowanemu przez społeczeństwo ustrojowi. Należy podkreślić, że za prowadzoną na rzecz niepodległego państwa walkę żołnierzy Armii Krajowej i innych organizacji niepodległościowych zamiast wdzięczności spotkały represje, często zakończone karą śmierci lub długoletnim więzieniem ze strony aparatu komunistycznego - mówił dalej obecny na obradach komisji sekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta Krzysztof Łaszkiewicz. Aby ustawa weszła w życie, musi ją jeszcze zaakceptować Senat i podpisać prezydent.

NIECHCIANE SŁOWO "POWSTANIE" Unikanie sformułowania "powstanie antykomunistyczne" w odniesieniu do ustawy, która ma pomóc zachować pamięć o "żołnierzach wyklętych", utrwala sytuację, w której pod szyld "podziemie antykomunistyczne" wciąga się działalność Adama Michnika z lat 60. czy rozgrywki wewnątrzpartyjne, w których brał udział Jacek Kuroń.
Niechciane słowo "powstanie" Z preambuły projektu, który ustanawia 1 marca Narodowym Dniem Pamięci Żołnierzy Podziemia Antykomunistycznego, na ostatnim etapie prac sejmowych wykreślono sformułowanie "powstanie antykomunistyczne". Niesłusznie. Historycy, którzy od lat badają ten temat, są zgodni: w latach 1944-1953 w Polsce miało miejsce narodowe powstanie przeciw sowieckiej okupacji, krwawo stłumione przez wspierany przez NKWD aparat bezpieczeństwa. Ustawa została przyjęta przez Sejm, teraz zajmie się nią Senat. Wszystko wskazuje na to, że 1 marca już w tym roku będzie Narodowym Dniem Pamięci Żołnierzy Podziemia Antykomunistycznego. Inicjatywa czekała na szczęśliwy finał prawie dwa lata. Przed rokiem stosowny projekt skierował do Sejmu prezydent Lech Kaczyński. Jednym z jego pomysłodawców był ówczesny prezes IPN Janusz Kurtyka, również tragicznie zmarły w katastrofie smoleńskiej. "W hołdzie Żołnierzom Wyklętym - bohaterom Powstania Antykomunistycznego" - od tych słów zaczynała się preambuła ustawy przesłanej jeszcze przez Kancelarię Prezydenta Kaczyńskiego do parlamentu. Jednak na środowym posiedzeniu Komisji Kultury i Środków Przekazu, w której przez kilka miesięcy projekt leżał i nie był rozpatrywany, dopóki o sprawie nie napisał "Nasz Dziennik", to właśnie określenie wzbudziło sprzeciw jednego z posłów SLD. Jego stanowisko natychmiast podchwyciła przewodnicząca komisji, poseł Iwona Śledzińska-Katarasińska (PO). I tak z treści preambuły określenie "powstanie antykomunistyczne" zostało w drodze kompromisu wykreślone. - Nie chcieliśmy, by idea ustanowienia tego dnia upadła w wyniku tego sporu, więc szybko zgodziliśmy się na sformułowanie: "W hołdzie Żołnierzom Wyklętym - uczestnikom podziemia antykomunistycznego" - przyznaje w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" poseł Piotr Babinetz (PiS). On sam był zwolennikiem pierwotnej wersji, czyli pozostawienia w ustawie określenia "powstanie antykomunistyczne". Ostatecznie zagłosował jednak tak jak większość. Tymczasem problem nazewnictwa, z pozoru nieistotny, nie jest wcale błahy. W sferze publicznej świadomości znaczy bardzo wiele. Świadczy o tym nie tylko fakt, że ktoś do prezydenckiego projektu takie sformułowanie wpisał, ale również to, że poseł SLD postanowił właśnie te słowa zmienić. Mimo że już od wielu lat prace badawcze wielu historyków dowodzą, że w latach 1944-1953 (przy czym okres ten jest umowny) na terytorium Polski miało miejsce powstanie przeciwko nowej sowieckiej okupacji. Już od samego początku, a więc od końca lat 40. XX wieku, zarówno propaganda sowiecka i komunistyczna w kraju, a potem będąca na jej usługach historiografia wprowadziły do opisu tego okresu historii Polski kilka określeń-wytrychów, które przetrwały do dziś. Żołnierzy podziemia antykomunistycznego nazywano "bandytami", wojsko i milicja pacyfikowały "bandy", a walkę z sowiecką agenturą na terenach okupowanej Polski w postaci PPR oddziałów GL i AL określano mianem "wojny domowej". - Wojna domowa jest wtedy, gdy w jednym państwie walczą poróżnione ze sobą dwie strony. Wszelkie dokumenty, szczególnie z lat 1944-1947, wytworzone przez zgrupowania podziemia, jak i aparatu bezpieczeństwa, wskazują to samo, że bez pomocy sowieckich garnizonów w miastach wojewódzkich i powiatowych okupacyjna władza PKWN czy Rządu Tymczasowego w żadnym razie by się nie utrzymała - podkreśla dr Wojciech Muszyński, historyk z IPN. - Oni byli silni tylko siłą Sowietów - dodaje.

Ciągłość oporu Skąd więc określenie "powstanie"? - W 1944 roku na obczyźnie działały legalne władze, wciąż istniały struktury Polskiego Państwa Podziemnego. Mimo ich pewnego zaniku były wciąż scentralizowane, obejmowały całe terytorium kraju i miały jasno wytyczony cel - osiągnięcie niepodległości - tłumaczy Leszek Żebrowski, historyk, autor wielu publikacji i książek na temat zgrupowań podziemia antykomunistycznego. Jak podkreśla, aktywność skierowana przeciwko sowieckiej okupacji nie ograniczała się tylko do oddziałów zbrojnych, ale wiązała tysiące osób, ludność cywilną, która nowej władzy postawiła opór. Dlatego według niego unikanie słowa "powstanie" ma na celu zatarcie faktu, że działalność tych oddziałów stanowiła ciągłość oporu z czasów wojny z państwem podziemnym, jak również wykluczenie jakiegokolwiek porównania z innymi powstaniami znanymi z historii. Tymczasem zasięg, skala i czas trwania oporu przeciw nowej władzy świadczą o tym, że w postaci biernej i czynnej w latach 1944-1953 miało w Polsce miejsce antykomunistyczne powstanie przeciw nowej okupacji. - Gdyby porównać skalę działania zgrupowań podziemia antykomunistycznego z działalnością oddziałów z czasów Powstania Styczniowego, to okazuje się, że w latach 1944-1953 przez struktury oddziałów przeszło około 150 tys. żołnierzy. W Powstaniu Styczniowym około 100 tys. - tłumaczy Wojciech Muszyński. - Unikanie dziś sformułowania "powstanie antykomunistyczne" utrwala sytuację, w której to pod szyld "podziemie antykomunistyczne" wciągnąć można także działalność Adama Michnika z lat 60. czy rozgrywki wewnątrzpartyjne, w których brał udział Jacek Kuroń - podkreśla Żebrowski. Podobnego zdania jest prof. Marek Jan Chodakiewicz, historyk, który wielokrotnie podkreślał, że powstanie antykomunistyczne było ogólnonarodową kontynuacją powstania antyniemieckiego wyrażonego operacją "Burza". Jak podkreśla, powstańcy wypełniali wtedy rozkazy przejęcia władzy w terenie postawione im w 1944 r. przed wejściem Sowietów, a niemal wszystkie podziemne organizacje uważały swą walkę za kontynuację czynu zbrojnego zaczętego w 1939 roku. I to jest może najlepszy sposób, by ukazać fałszywe światło, w jakim Sejm stawia "żołnierzy wyklętych". Podstawmy w miejsce Sowietów i NKWD - Niemców, SS i Gestapo. W jaki sposób parlament niepodległej Polski nazwałby zbrojny i cywilny opór tysięcy Polaków przeciw okupacyjnej władzy? Uczestnikami "tragicznych wydarzeń", "nielegalnych oddziałów przeciw legalnej władzy", "antyhitlerowskiego podziemia"? Żołnierze Wyklęci's blog

Tusk zmarnował wszystkie swoje szanse Wywiązała się ciekawa wymiana zdań między Aleksandrem Ściosem a Rekontrą – na jej tle zaś ja sobie pozwolę na dorzucenie paru słów komentarza. Swego czasu zresztą, tj. po lekturze wystąpień D. Tuska w polskim parlamencie, kiedy toczyła się niesławna a głośna debata dot. Smoleńska, nosiłem się z zamiarem opublikowania nawet „listu otwartego do premiera Tuska”, by jako zwykły, szary obywatel wyrazić, co o tymże premierze sądzę, stwierdziłem jednak, że nie ma to najmniejszego sensu. Nie dlatego, że (co bardzo prawdopodobne) Tusk mógłby tego nie przeczytać, a nawet jakby przeczytał, to by nie zrozumiał, ale przede wszystkim dlatego, iż nie reprezentuje on w najmniejszym stopniu polskiego interesu narodowego. Kierowanie więc do tego polityka jakichś obywatelskich uwag zupełnie mija się z celem. Równie dobrze mógłbym napisać list otwarty do S. Ławrowa i oczekiwać reakcji. Sądzę jednak, że warto te refleksje, które towarzyszyły mojemu pomysłowi z „listem do premiera” przenieść do obszaru dyskusji między Ściosem a Rekontrą, mogą one bowiem stanowić pewne jej uzupełnienie. Ten ostatni był łaskaw stwierdzić, iż Tusk stanowi jedynie pionka w moskiewskiej grze, w związku z tym nie można go traktować jako uczestnika tejże gry (tak jak to przedstawia Ścios). Oczywiście, jeśli tak próbujemy spojrzeć na sprawy, to wiele zależy od tego, jak pojmiemy „bycie pionkiem”, a jak „uczestnictwo” w jakiejś politycznej grze. Przy założeniu, że ktoś kto jest pionkiem - jest zarazem po prostu popychany przez innych do pewnych działań (inni wykonują wszelkie ruchy za niego) - to w takiej sytuacji o jakimś uczestniczeniu w grze nie może być za bardzo mowy. Inni pogrywają danym politykiem, który jak słup w lewych interesach, tylko kwituje cudze papiery. Nie sądzę, by tego rodzaju opis pasował do Tuska, nawet jeśli wiele z decyzji przez niego podjętych było wynikiem „dobrych rad” kręcącej się od lat wokół PO agentury, tudzież „braci Moskali”. To mimo wszystko w gestii polskiego premiera (po zlikwidowaniu stanowiska koordynatora służb specjalnych) leżało decydowanie o podstawowych zagadnieniach związanych z pracą tychże służb oraz o zwróceniu się 10 Kwietnia o pomoc NATO, zachodnich ekspertów zajmujących się katastrofami lotniczymi czy choćby amerykańskiego NTSB. To do tego premiera należało „opanowanie sytuacji”, która była nadzwyczajna, bezprecedensowa – zarówno na zewnątrz kraju (tragedia smoleńska), jak i wewnątrz (szok polskiego społeczeństwa).

Co powinien był zrobić Tusk, gdyby był porządnym polskim premierem, a nie politykiem marnego, żałosnego formatu? Po pierwsze, natychmiast po uzyskaniu informacji o tragedii zwołałby konferencję prasową i skierował do Polaków przesłanie, które pozwoliłoby obywatelom czuć się pewnymi, że tenże premier bierze na siebie ciężar odpowiedzialności za dalszy bieg zdarzeń i za wyjaśnienie tego, co się stało. Po drugie, skierowałby oficjalnie (właśnie przed kamerami, by słyszał cały świat i by odtwarzały to potem inne telewizje) komunikat do Rosji, że w takiej sytuacji domagamy się wyjaśnień ze strony rosyjskiej, jak mogło dojść do śmierci uczestników całej polskiej delegacji prezydenckiej (czy np. nie spowodował jej atak terrorystyczny) i w związku z tym domagamy się jedynie otoczenia miejsca zdarzenia, nieruszania niczego i umożliwienia zabezpieczenia wraku oraz ciał ofiar przez polskie siły. Jednocześnie, po trzecie, premier taki zwróciłby się o bezzwłoczną pomoc zachodnich instytucji wyspecjalizowanych w badaniu katastrof lotniczych, uzasadniając to brakiem zaplecza eksperckiego i technologicznego pozwalającego samodzielnie Polsce zająć się tą sprawą. Po czwarte, taki premier ogłosiłby natychmiastowe powołanie zespołu kryzysowego, który weźmie udział w badaniach na miejscu w Smoleńsku, zaś od strony rosyjskiej Polska domaga się tylko nieprzeszkadzania w badaniach. Po piąte, wyraziłby taki premier głębokie ubolewanie z powodu kampanii nienawiści, jaka prowadzona była w stosunku do Prezydenta i prosiłby wszystkich Polaków o autentyczne zjednoczenie się w obliczu tej tragedii. Po szóste zaś, próbowałby pojednać się z premierem J. Kaczyńskim... a nie z premierem W. Putinem przecież. Ten ostatni gest (wykonany przecież 10 Kwietnia), w sytuacji, w której nie mogło być wcale wyjaśnione, jak naprawdę doszło do tragedii, wykonany przez Tuska na Siewiernym (a ustawiany do kamer i aparatów fotograficznych), to jedna z wyjątkowo koszmarnych scen współczesnej historii Polski. Gest nie tylko irracjonalny i niezrozumiały (chyba że faktycznie Tusk uważa Putina za swego sojusznika), lecz przede wszystkim zupełnie przedwczesny. Polski premier powinien był wtedy wstrzymać się od takich gestów, i od jakichkolwiek komentarzy na temat tego, co się stało – oczekując szczegółowych raportów od międzynarodowej grupy ekspertów, którzy się zajmą badaniem. Nie powinno było więc być mowy, do czasu uzyskania tychże eksperckich wyjaśnień, o żadnym lotniczym wypadku, ale też nie powinno być objęte cenzurą słowo „zamach”. Tusk jednak stanął (i wtedy i potem) po stronie Rosji. Nie tylko symbolicznie, lecz i proceduralnie oraz politycznie. Ważniejsze okazało się pojednanie z Putinem niż z Kaczyńskim!, a przecież miał niezwykłą szansę, by zakończyć wojnę, którą sam wraz ze swoimi kolegami dawno temu wszczął. Stając po stronie Putina na Siewiernym (oczywiście była w tym konsekwencja w stosunku do wcześniejszych działań – takich jak choćby „alternatywne” obchody katyńskiej rocznicy), Tusk wcale nie zadziałał jak pionek, lecz wprost jak ktoś, kto włącza się do bardzo niebezpiecznej gry (bez względu na to, czy ma świadomość, jak bardzo jest ta gra niebezpieczna) – tak czy tak więc dokonał pewnego (i życiowego, i politycznego) wyboru. Może się straszliwie bał? Może nie uczynił tego z wyrachowania? Może to nie był cyniczny ruch polityka, który z nienawiści do opozycji jest w stanie nawet kooperować z wrogim Polsce państwem? No ale jeśli się bał, to powinien był 10 Kwietnia to otwarcie Polakom powiedzieć i podać cały swój gabinet do dymisji. Tak jednak nie zrobił. Mało tego, wraz z ludźmi gajowego zajął się pospiesznie „porządkowaniem sceny politycznej” w kwestii zapełnienia „wakatów” po zabitych w Smoleńsku. Skoro tak, to chyba ten strach Tuska miał swoje granice. O ile więc może neokomunistycznej Rosji się premier bał, to już Polski i polskiego społeczeństwa niekoniecznie. Tusk stracił wszystkie swoje szanse i przejdzie do historii jako polityk, który w chwili największej próby, jakiej po wojnie została poddana Polska, tej próbie zupełnie nie sprostał. Najgorsza wiadomość dla niego i dla gabinetów ciemniaków (jego i gajowego), jest taka, że tego wszystkiego nie da się już ani zahukać, ani propagandowo zakryć, ani „wziąć na przeczekanie”, ani zbyć prostackimi żartami Grasia czy jemu podobnych. To wszystko, co wiąże się ze Smoleńskiem było, jest i będzie bardzo długo wyznaczać dalsze koleje losu Polski. Będzie ono też stanowić pryzmat, przez który będziemy patrzeć na postawy polityków – czy są po stronie Polski, czy Rosji. Może ciemniacy sądzą, że tak jak monopartia PZPR i jej gensekowie, nie zostaną pociągnięci do odpowiedzialności za to, co się stało i za swoją promoskiewską postawę. Może sądzą, że jak PZPR, będą rządzić przez kilkadziesiąt lat, a potem już tylko „historia będzie ich osądzać”? Może tak sądzą, ale mylą się w tym osądzie tak jak i we wszystkim, co zdziałali przez ostatnie lata w naszym kraju. Już niedługo przyjdzie im płacić wszystkie rachunki.

http://cogito.salon24.pl/275022,wspolny-raport-czyli-jak-rozbroic-opozycje

FYM

Papież musiał zginąć Jako jedyni poznaliśmy niepublikowane dotąd wyjaśnienia Mehmeta Ali Agcy, który strzelał do Jana Pawła II. Ujawniamy, kto zaplanował zamach i kto jeszcze strzelał do papieża 13 maja 1981 r. W kwietniu 2006 r. katowicki pion śledczy IPN wszczął śledztwo w sprawie zamachu na życie Jana Pawła II. Jego najważniejszym celem było ustalenie okoliczności przygotowania do zamachu, szczegółowe opisanie przebiegu oraz ujawnienie działań dezinformacyjnych, podjętych w latach 80. ub. wieku. Prowadzi je Michał Skwara, prokurator IPN, który zgromadził już wiele tomów dokumentów w tej sprawie, głównie włoskich. Wśród nich wyjątkowe znaczenie mają wyjaśnienia Mehmeta Ali Agcy (dalej Agca), niedoszłego zabójcy Jana Pawła II, składane przed włoskimi sędziami od grudnia 1981 r. do wiosny 1985 r. Żadna ich część nigdy nie była publikowana, znane są tylko z omówień na sali sądowej. Nie mieli do nich dostępu nawet autorzy najgłośniejszych książek na temat zamachu – Paul B. Henze, Nigel West czy Claire Sterling. Wybrane dokumenty, które znajdują się w IPN, zostaną wydane w książce, która – mam nadzieję – będzie miała premierę 13 maja br., w 30. rocznicę zamachu na papieża. Ponieważ od pewnego czasu jako ekspert pomagałem w prowadzeniu tego śledztwa, zostałem poproszony o dokonanie ich wyboru, opracowanie, a także napisanie wstępu. Zanim książka będzie dostępna, w czterech najbliższych numerach GN ukaże się cykl artykułów, w których odtworzymy przebieg zamachu, wcześniejsze przygotowania oraz wskażemy, kto i w jakiej roli w nim uczestniczył.

Wersja niepełna, lecz wiarygodna W obiegowej opinii utarło się przekonanie, że Agca jest notorycznym kłamcą, który nigdy nie przedstawił prawdziwej wersji zamachu, przygotowań do niego oraz jego zleceniodawców. To przekonanie utrwaliły zwłaszcza głośne ekscesy na sali sądowej w 1985 r. oraz późniejsze, kiedy Agca ogłaszał się mesjaszem, ręką Opatrzności i zmieniał bądź odwoływał praktycznie wszystkie swoje zeznania. Także jego liczne wywiady oraz książka gmatwały tropy i zaciemniały obraz. Agca zapowiadał, że ujawni prawdę, gdy odzyskał wolność w ubiegłym roku, ale jak dotąd milczy. Do tego doszła gigantyczna kampania dezinformacyjna, prowadzona w mediach zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie, która miała zdyskredytować wszystkie próby dotarcia do prawdy. Kiedy jednak uważnie czyta się wyjaśnienia Agcy, wyłania się z nich spójna, logiczna i komplementarna wersja wydarzeń, którą on sam modyfikuje później w wielu szczegółach, np. ukrywając początkowo tożsamość niektórych osób, ale nie zmieniając zasadniczej chronologii wydarzeń oraz roli osób w niej występujących. Nie twierdzę, że ta wersja jest w każdym detalu prawdziwa. Proces, który rozpoczął się w 1985 r., zweryfikował wiele z jego stwierdzeń. Należy pamiętać, że przed sądem nie stanęli nigdy najważniejsi pomocnicy Agcy, zarówno Bułgarzy, jak i Turcy. Włoski sąd nie próbował także weryfikować śladów wskazujących nie tylko na bułgarski, ale i na sowiecki ślad w wyjaśnieniach Agcy, co można wytłumaczyć ówczesną sytuacją międzynarodową. Agca zawsze wskazuje na ludzi, którzy przebywali w określonym czasie i miejscu, których tożsamość została później w różny sposób potwierdzona. Opowiada o okolicznościach, w których mieli z nim się spotkać. Nie ma tam żadnej postaci wymyślonej, mimo że mówi o ponad 20 osobach. Kiedy zdecydował się mówić, był już osądzony (w lipcu 1981 r.) i skazany na dożywocie. Ponieważ nie przyszedł ratunek z zewnątrz, na który liczył, sam postanowił się ratować. W świetle tych wyjaśnień należy odrzucić szeroko lansowaną w niektórych mediach ocenę, że Agca w swoich wyjaśnieniach był inspirowany przez włoskie służby specjalne. Jedyne udokumentowane takie spotkanie miało miejsce 29 grudnia 1981 r. i ograniczyło się do złożenia mu obietnicy złagodzenia wyroku za przerwanie milczenia. Wszystkie inne twierdzenia są dezinformacją, rozsiewaną przez obrońców Bułgara i Turków, aby podważyć wiarygodność zeznań Agcy. W swej relacji ogranicza się on głównie do „technicznej” strony zamachu i nie odsłania politycznych mocodawców zbrodni, którą miał popełnić. Nie podważa to jednak jej wartości. W moim przekonaniu, wersja Agcy zaprezentowana w czasie wyjaśnień przed włoskimi sędziami jest najbardziej szczegółową i najbardziej zbliżoną do prawdy wersją wydarzeń, które miały doprowadzić do zgładzenia Jana Pawła II. Plac św. Piotra w Watykanie 13 maja 1981 r. Audiencja generalna zaczęła się punktualnie o godz. 17. Był pogodny, ciepły dzień. Papież uśmiechnięty odkrytym samochodem wyjechał od strony Wieży Dzwonów. Obok niego w samochodzie siedział jego sekretarz osobisty ks. Stanisław Dziwisz. Samochód z papieżem powoli zaczął objeżdżać wypełniony wiernymi Plac św. Piotra. Nikt nie zwracał uwagi na młodego człowieka w szarej marynarce, który stanął w sektorze E. Jak pozostali, robił zdjęcia, a w każdym razie trzymał w ręku aparat fotograficzny. To był Ali Agca, poszukiwany międzynarodowym listem gończym turecki terrorysta i zamachowiec, oskarżony m. in. o zabicie w lutym 1979 r. Abdiego Ipekciego, redaktora naczelnego „Milliyet”, jednego z największych tureckich dzienników. W listopadzie 1979 r., w przeddzień przyjazdu Jana Pawła II do Turcji, Agca przesłał właśnie do tej gazety list, w którym groził, że zabije papieża. Później nie umiał wyjaśnić powodów tego czynu. Był muzułmaninem, ale sprawy religijne nigdy go nie interesowały. Z pewnością nie był religijnym fanatykiem. Amerykański dziennikarz Paul B. Henze twierdzi, że list jest dowodem na to, że już wtedy Agca, być może sam o tym nie wiedząc, był obsadzony w roli papieskiego zabójcy.

We Włoszech był od kwietnia 1981 r. Wiele podróżując po kraju, m.in. zapisał się na uniwersytet dla cudzoziemców w Perugii. Posługiwał się paszportem na nazwisko Faruk Ozgun. Tego dnia, gdy Agca na niego czeka, papież praktycznie jest chroniony jedynie przez żandarmów, którzy idą wokół jego pojazdu. W pewnym momencie papieski pojazd znajduje się naprzeciwko Agcy, ale Jan Paweł II jest obrócony do niego tyłem. Turek nie strzela, choć ma bardzo dogodną pozycję, gdyż papieski pojazd porusza się bardzo wolno, co chwilę przystając. Agca jednak wie, że jego chwila jeszcze nie nadeszła, a papież za chwilę po raz drugi okrąży plac. Czeka więc, aż będzie odwrócony do niego przodem, aby z odległości ok. 3 metrów wpakować weń kule z Browninga kal. 9 mm. Jest zawodowcem, świetnie strzela, słynie z opanowania i zimnej krwi, co udowodnił zarówno w czasie wcześniejszych akcji, jak i brawurowej ucieczki z najlepiej strzeżonego tureckiego więzienia wojskowego w Kartal Maltepe. Na zdjęciach, które obiegną później cały świat, utrwalony jest moment, gdy Agca zaczyna strzelać. Jest godz. 17.19. Moment został wybrany idealnie, gdyż przed chwilą papamobile zatrzymał się, aby papież mógł wziąć w ramiona maleńką Sarę Bartoli, podaną mu przez rodziców z tłumu. Kiedy papież oddaje dziecko rodzicom i błogosławi wiernych, Agca rzuca na ziemię aparat i zza paska spodni wyciąga pistolet, przysłonięty wcześniej marynarką. Browning jest już naładowany i odbezpieczony. Agca wznosi broń nad głową i strzela. Ile strzałów pada? Dwa lub trzy, powie później Agca przed sądem. Ekspertyza balistyczna, a przede wszystkim ślady po kulach na papamobile wskazują, że strzałów było więcej i że zostały oddane z różnych kierunków. A to oznacza, że strzelców było więcej. Kto był z Agcą?

Przyjaciele z Malatyi Poszerzmy teraz wąski kadr ze znanego zdjęcia, aby objąć wzrokiem szerszą grupę ludzi zgromadzonych niedaleko miejsca, w którym stoi Agca. Włoski sąd dysponuje takimi fotografiami. Włoscy prokuratorzy zaznaczyli kółkami cztery postacie, które były później zidentyfikowane jako prawdopodobni wspólnicy Agcy. Najważniejszym z nich jest Oral Celik, przyjaciel Agcy, o którym on sam będzie mówił, że był mu jak „brat”. To prawdopodobnie on wprowadził Agcę do grona „Szarych Wilków” – skrajnie nacjonalistycznej organizacji terrorystycznej, siejącej postrach w Turcji i poza jej granicami. Podobnie jak Agca pochodził z Malatyi, miasta w Anatolii. Celik brał udział w zamachu na Ipekciego, odegrał także ważną rolę w uwalnianiu Agcy z więzienia w Kartal Maltepe. Blisko rok wspólnie przygotowywali plan zabicia papieża, uzgadniając szczegóły i podział ról. Stanęli na placu w odległości kilkunastu metrów od siebie, Celik bliżej fontanny. Cały czas byli w kontakcie wzrokowym. Ustalili, że zaczyna strzelać ten, kto ma lepszą pozycję. Los zrządził, że papież znalazł się obok Agcy, dlatego to on skinął głową w stronę Celika i sięgnął po broń. Mierzył w tułów papieża. Czy strzelał tylko on, czy także Celik? Tej sprawy ostatecznie nie rozstrzygnięto. Agca początkowo starał się ukrywać tożsamość Celika, gdy jednak zaczął mówić, nie ulegało wątpliwości, że jego rola w przygotowaniu zamachu była kluczowa. Gdyby potwierdzono, że Celik także strzelał, mogłoby się okazać, że to właśnie jego pocisk trafił papieża w palec i lewe przedramię. Taką możliwość dopuszcza jedna z rekonstrukcji techniczno-balistycznych, analizująca tor pocisków.

Miał rzucić granaty Nieopodal stał dobry znajomy tej dwójki – Omer Ay. Znali się od dawna. To Ay wiosną 1980 r. pomógł Agcy uzyskać fałszywy paszport na nazwisko Faruk Ozgun, z którym przyjechał do Włoch. Później razem mieszkali w Wiedniu, a w 1981 r. spotykali się RFN. W trakcie zamachu Ay nie stał w tej samej linii co Agca i Celik, lecz nieco z tyłu, w pobliżu kiosku Poczty Watykańskiej. Był uzbrojony, ale nie miał strzelać. Jego zadaniem było rzucenie w tłum granatów hukowych, które miał w torbie, aby wywołać panikę, co dawało całej grupie szanse ucieczki. Panika na placu rzeczywiście wybuchła po strzałach. Ranny był nie tylko papież, którego błyskawicznie wywieziono z placu. Postrzelone zostały także dwie kobiety. Na zamachowców w umówionym miejscu czekał pracownik bułgarskich linii lotniczych Sergiej Antonow. Jego samochód, niebieski Alfa Romeo 2000, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami czekał zaparkowany pod kanadyjską ambasadą przy Watykanie, która znajduje się przy ulicy Conziliazione. Antonow miał zawieźć zamachowców do bułgarskiej ambasady, skąd tego samego dnia, wieczorem, opieczętowanym TIR-em, jako bagaż dyplomatyczny, mieli zostać przerzuceni do Jugosławii bądź Bułgarii. Ay wcześniej kontaktował się wielokrotnie z Agcą i uczestniczył w spotkaniach, na których omawiano szczegóły zamachu oraz podział pieniędzy, jakie mieli za niego otrzymać. Pytanie, dlaczego granaty nie zostały rzucone, pozostaje bez odpowiedzi. Agca wyjaśniał to tym, że miały zostać użyte po piątym strzale, a padły tylko trzy. Poza tym Ay widział, jak szybko Agca został zatrzymany dzięki franciszkance, s. Letycji z Bergamo, która rzuciła się na zamachowca. To skłoniło Aya do panicznej ucieczki z Placu św. Piotra.

Kim jest Akif? Czwartym zamachowcem był Sedat Sirri Kadem, przyjaciel Agcy z dzieciństwa, którego nazwisko zamachowiec długo chronił. W zeznaniach innych Turków figurował pod pseudonimem Akif. Śledczy długo się głowili, zanim na podstawie zeznań innego Turka, Yalçına Özbeya, ustalili wreszcie jego prawdziwą tożsamość. Agca mylił tropy w sprawie Akifa, ponieważ czuł się z nim blisko związany. Wspólnie chodzili do liceum Kamela Mustafy w Malatyi, choć bliżej Agca poznał go dopiero później, za pośrednictwem Celika. Kadem był członkiem lewicowej bojówki Dev-Sol, która utrzymywała kontakt z palestyńskimi ugrupowaniami terrorystycznymi. W Rzymie używał fałszywego paszportu na nazwisko Galip Ilmez. Na Placu św. Piotra był uzbrojony. Stał w innym miejscu aniżeli Celik i Agca. Miał strzelać, gdyby papież znalazł się właśnie w pobliżu niego. Posiadał opinię świetnego strzelca. Agca twierdził, że Sedat Sirri Kadem razem z nim przeszedł przeszkolenie w palestyńskim obozie w 1977 r. (to ważny wątek, do którego jeszcze wrócę). Dlatego gdy rozważano wariant zastrzelenia papieża w czasie wizytacji w jednej z rzymskich parafii, brano pod uwagę użycie długiej broni, a strzelcem miał być właśnie on. Jednak plan zamachu, którego cała czwórka miała dokonać w Watykanie, nie był ich dziełem. Byli jedynie wykonawcami. W Rzymie pojawili się trzy dni wcześniej. Nie znali miasta ani topografii Watykanu. Nigdy z bliska nie widzieli papieża ani nie wiedzieli, jaki jest przebieg audiencji generalnych. Te szczegóły były dobrze znane trójce Bułgarów, których Agca znał pod nazwiskami: Sotir Kolev, Sotir Petrov i Bayramik. W istocie byli to Todor Stojkow Ajvazov, Jelio Kolew Wasiliew oraz Sergiej Antonow. Rola tego ostatniego w całym przedsięwzięciu była najmniej ważna, ale to właśnie on, jako jedyny z Bułgarów, został aresztowany w listopadzie 1982 r. Stanął przed włoskim sądem w 1985 r. Ten jednak nie znalazł dostatecznych dowodów jego winy i zwolnił go w kwietniu 1986 roku z więzienia.

Trzy dni wcześniej. Plac św. Piotra 10.05.1981 r. W niedzielne popołudnie wśród tłumu turystów i rzymian, przechadzających się po pustym już Placu św. Piotra, niczyjej uwagi nie zwracało dwóch mężczyzn spacerujących wzdłuż kolumnady Berniniego. Zatrzymywali się przy kiosku Poczty Watykańskiej, żywo dyskutowali i uważnie obserwowali wszystkie szczegóły. Gdyby ktoś próbował podsłuchiwać ich, toczoną w języku angielskim, rozmowę, dowiedziałby się, że wyższy i starszy nazywany jest Sotirem, a niższy hinduskim imieniem Yoginder. Sotir Kolev to pseudonim oficera bułgarskiego wywiadu Todora Stojkowa Ajvazowa, który pracował w Rzymie pod przykryciem kasjera bułgarskiej ambasady. Agca tak go opisuje: „Z wyglądu miał około 25–28 lat i około 180 cm wzrostu, czarne włosy, trochę długie opadające na ramiona, bez brody i wąsów, o szczupłej, nieokrągłej twarzy i koloru oliwkowego; miał na sobie kurtkę skórzaną typu kierowcy ciężarówki, koloru czarnego, rozpiętą koszulę”. Jego prawdziwe nazwisko Agca poznał dopiero w więzieniu, gdy w czasie jednego z przesłuchań pokazano mu album ze zdjęciami 56 osób, z których wskazał 3 Bułgarów. Z zeznań Agcy wynika, że to Ajvazov był w Rzymie mózgiem całego przedsięwzięcia. Agca poznał go rok wcześniej w Sofii. Posługiwał się wówczas fałszywym paszportem na nazwisko Yoginder Sing, tak właśnie później nazywał go Ajvazov. Używał także imienia Metin, innego pseudonimu Agcy, którym tamten posługiwał się w rozmowach telefonicznych. Tamtego popołudnia Agca po raz pierwszy zobaczył papieża, jak wyjeżdżał z Watykanu. Zaplanowali, że gdyby nie powiódł się zamach w najbliższą środę, 13 maja, spróbują ponownie 17 maja, strzelając do niego z broni snajperskiej, gdy będzie pozdrawiał wiernych w czasie modlitwy „Anioł Pański” albo gdy będzie jechał na wizytację. Wcześniej Ajvazov zaprowadził Agcę do hotelu Isa, gdzie miał spędzić ostatnie trzy dni przed zamachem. Rano tego dnia wspólnie z Celikiem i Ajvazovem spotkali się w barze Cafe Indipendenza koło dworca Termini, a później poszli do hotelu Ymca, w którym Agca mieszkał. W hotelowym pokoju Ajvazov zapoznał ich ze swoją dokumentacją na temat sposobu poruszania się papieża po Placu św. Piotra – w niedzielę w czasie modlitwy „Anioł Pański” oraz w środę podczas audiencji generalnej. Przedstawił zdjęcia papieża w czasie audiencji, a także zdjęcia sytuacyjne z samego placu, szczególnie koncentrujące się na różnych wyjściach i wejściach na jego teren. Wtedy wybrano miejsce, z którego Agca miał strzelać. Chodziło także o to, aby w decydującym momencie nie został oślepiony przez słońce, a jednocześnie miał możliwość stosunkowo łatwej ucieczki. Następnego dnia wizja na Placu św. Piotra została powtórzona. Uczestniczyli w niej także pozostali Turcy, którzy mieli brać udział w zamachu, a więc Oral Celik, Omer Ay oraz Sedat Sirri Kadem. Wówczas też szczegółowo omówiono plany ewakuacji po zamachu, przechodząc drogę od placu pod ambasadę, gdzie w samochodzie miał na nich czekać Antonow. Już wcześniej ustalono, że gdyby strzały Agcy nie były celne, do akcji miał wchodzić kolejny zamachowiec. Jan Paweł II nie mógł żywy opuścić placu. Jak Agca powiedział w czasie składania wyjaśnień: „Nasze uzgodnienia były takie, że w każdym przypadku papież musiał zginąć”.
W następnym odcinku o wcześniejszych fazach przygotowania zamachu, spotkaniach w Mediolanie, Zurychu oraz Sofii. Andrzej Grajewski

„Gość Niedzielny" dotarł do niepublikowanych wcześniej wyjaśnień ws. zamachu na papieża Katowicki IPN od kwietnia 2006 roku prowadzi śledztwo w sprawie zamachu na Jana Pawła II. Część dokumentów ukaże się w książce, jednak już teraz pomagający przy śledztwie publicysta „Gościa Niedzielnego" przybliża szczegóły zamachu z 13 maja 1981 r. Andrzej Grajewski zapowiada, że w cyklu artykułów będzie przybliżał kulisy zamachu na papieża, a także ujawni nieznane dotąd szczegóły związane z jego przebiegiem, uczestnikami oraz mocodawcami. Wybrane dokumenty, które znajdują się w IPN, zostaną wydane w książce, która – mam nadzieję – będzie miała premierę 13 maja br., w 30. rocznicę zamachu na papieża. Ponieważ od pewnego czasu jako ekspert pomagałem w prowadzeniu tego śledztwa, zostałem poproszony o dokonanie ich wyboru, opracowanie, a także napisanie wstępu. Zanim książka będzie dostępna, w czterech najbliższych numerach GN ukaże się cykl artykułów, w których odtworzymy przebieg zamachu, wcześniejsze przygotowania oraz wskażemy, kto i w jakiej roli w nim uczestniczył. - czytamy w tekście Andrzeja Grajewskiego w „Gościu Niedzielnym". Publicysta „Gościa Niedzielnego" podkreśla, że mimo licznych zarzutów pod adresem zeznań Agcy, można w nich dostrzec logiczną i kompletną wizję wydarzeń z 13 maja 1981 roku. Andrzej Grajewski zauważa, że pomimo, iż w zeznaniach pojawia się ponad 20 osób, żadna z nich nie jest fikcyjna, a ich tożsamość została potwierdzona. Ważnym fragmentem tekstu w „Gościu Niedzielnym" jest próba odtworzenia przebiegu zamachu na Jana Pawła II. Andrzej Grajewski zwraca uwagę, że ekspertyzy balistyczne wykazały, że padło więcej strzałów niż liczba podana w zeznaniach przez Agcę. Ponadto strzały były oddane z różnych kierunków. Okazuje się zatem, że Ali Agca nie mógł tego dnia działać sam... Na zdjęciach, które obiegną później cały świat, utrwalony jest moment, gdy Agca zaczyna strzelać. Jest godz. 17.19. Moment został wybrany idealnie, gdyż przed chwilą papamobile zatrzymał się, aby papież mógł wziąć w ramiona maleńką Sarę Bartoli, podaną mu przez rodziców z tłumu. Kiedy papież oddaje dziecko rodzicom i błogosławi wiernych, Agca rzuca na ziemię aparat i zza paska spodni wyciąga pistolet, przysłonięty wcześniej marynarką. Browning jest już naładowany i odbezpieczony. Agca wznosi broń nad głową i strzela. Ile strzałów pada? Dwa lub trzy, powie później Agca przed sądem. Ekspertyza balistyczna, a przede wszystkim ślady po kulach na papamobile wskazują, że strzałów było więcej i że zostały oddane z różnych kierunków. A to oznacza, że strzelców było więcej. Kto był z Agcą? Poszerzmy teraz wąski kadr ze znanego zdjęcia, aby objąć wzrokiem szerszą grupę ludzi zgromadzonych niedaleko miejsca, w którym stoi Agca. Włoski sąd dysponuje takimi fotografiami. Włoscy prokuratorzy zaznaczyli kółkami cztery postacie, które były później zidentyfikowane jako prawdopodobni wspólnicy Agcy. Najważniejszym z nich jest Oral Celik, przyjaciel Agcy, o którym on sam będzie mówił, że był mu jak „brat". To prawdopodobnie on wprowadził Agcę do grona „Szarych Wilków" – skrajnie nacjonalistycznej organizacji terrorystycznej, siejącej postrach w Turcji i poza jej granicami. Podobnie jak Agca pochodził z Malatyi, miasta w Anatolii. Celik brał udział w zamachu na Ipekciego, odegrał także ważną rolę w uwalnianiu Agcy z więzienia w Kartal Maltepe. Blisko rok wspólnie przygotowywali plan zabicia papieża, uzgadniając szczegóły i podział ról. Stanęli na placu w odległości kilkunastu metrów od siebie, Celik bliżej fontanny. Cały czas byli w kontakcie wzrokowym. Ustalili, że zaczyna strzelać ten, kto ma lepszą pozycję. Los zrządził, że papież znalazł się obok Agcy, dlatego to on skinął głową w stronę Celika i sięgnął po broń. Mierzył w tułów papieża. Czy strzelał tylko on, czy także Celik? Tej sprawy ostatecznie nie rozstrzygnięto. Agca początkowo starał się ukrywać tożsamość Celika, gdy jednak zaczął mówić, nie ulegało wątpliwości, że jego rola w przygotowaniu zamachu była kluczowa. Gdyby potwierdzono, że Celik także strzelał, mogłoby się okazać, że to właśnie jego pocisk trafił papieża w palec i lewe przedramię. Taką możliwość dopuszcza jedna z rekonstrukcji techniczno-balistycznych, analizująca tor pocisków. - czytamy w tekście Andrzeja Grajewskiego. Publicysta „Gościa Niedzielnego" rekonstruuje także dalszy przebieg wydarzeń i ujawnia, w jaki sposób zamachowcy mieli wydostać się z Placu św. Piotra i bezpiecznie opuścić Włochy. Nieopodal stał dobry znajomy tej dwójki – Omer Ay. Znali się od dawna. To Ay wiosną 1980 r. pomógł Agcy uzyskać fałszywy paszport na nazwisko Faruk Ozgun, z którym przyjechał do Włoch. Później razem mieszkali w Wiedniu, a w 1981 r. spotykali się RFN. W trakcie zamachu Ay nie stał w tej samej linii co Agca i Celik, lecz nieco z tyłu, w pobliżu kiosku Poczty Watykańskiej. Był uzbrojony, ale nie miał strzelać. Jego zadaniem było rzucenie w tłum granatów hukowych, które miał w torbie, aby wywołać panikę, co dawało całej grupie szanse ucieczki. Panika na placu rzeczywiście wybuchła po strzałach. Ranny był nie tylko papież, którego błyskawicznie wywieziono z placu. Postrzelone zostały także dwie kobiety. Na zamachowców w umówionym miejscu czekał pracownik bułgarskich linii lotniczych Sergiej Antonow. Jego samochód, niebieski Alfa Romeo 2000, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami czekał zaparkowany pod kanadyjską ambasadą przy Watykanie, która znajduje się przy ulicy Conziliazione. Antonow miał zawieźć zamachowców do bułgarskiej ambasady, skąd tego samego dnia, wieczorem, opieczętowanym TIR-em, jako bagaż dyplomatyczny, mieli zostać przerzuceni do Jugosławii bądź Bułgarii. Ay wcześniej kontaktował się wielokrotnie z Agcą i uczestniczył w spotkaniach, na których omawiano szczegóły zamachu oraz podział pieniędzy, jakie mieli za niego otrzymać. Pytanie, dlaczego granaty nie zostały rzucone, pozostaje bez odpowiedzi. Agca wyjaśniał to tym, że miały zostać użyte po piątym strzale, a padły tylko trzy. Poza tym Ay widział, jak szybko Agca został zatrzymany dzięki franciszkance, s. Letycji z Bergamo, która rzuciła się na zamachowca. To skłoniło Aya do panicznej ucieczki z Placu św. Piotra. - czytamy w tekście opublikowanym na łamach „Gościa Niedzielnego".

Andrzej Grajewski zapowiada, że w następnej części cyklu publikowanego na łamach „Gościa Niedzielnego" opisze wcześniejsze fazy przygotowania zamachu i tajemnicze spotkania w Mediolanie, Zurychu i Sofii. Gość Niedzielny

"Łukaszenka przygotowuje skok na Rosję" Pamiętam grudzień 81 roku w Polsce - moment wprowadzenia stanu wojennego. Jednym z powodów wyboru terminu tej operacji była chęć zatrzymania w koszarach poborowych. Nowi, którzy mieli przyjść już w styczniu, przeszli przez doświadczenie Solidarności i mogli być nieprzewidywalni. W Egipcie także to wojsko jest kluczowym i - nieprzewidywalnym - graczem. Utrzymanie jego neutralności jest warunkiem uniknięcia wojny domowej. Także dlatego, że kolektywnie kierowany - przejściowy reżim wojskowo - biurokratyczny mógłby umożliwić rozmontowanie klik i oligarchii umocowanych przez 30 lat klientelizmu reżimu Mubaraka i pozwolić na prawdziwą demokratyzację w przyszłości.

Pustka władzy i wejście w nią fundamentalistów grozi globalną destabilizacją. Talibowie uzyskali przewagę w Afganistanie (a NATO przegrywa) także dlatego, że - w imię demokratyzacji - zdestabilizowano Pakistan. Scena geopolityczna zmienia się dziś gwałtownie i widać tu szczególną pętlę. Władze Chin boją się podobnego społecznego wybuchu, w imię godności, wolności i sprawiedliwości, jaki dziś obserwujemy w Egipcie. A równocześnie to właśnie Chiny zmieniłyby ostatnio wektor polityczny na Białorusi. Tuż za naszą granicą. Łukaszenka odwrócił się od Europy i zlekceważył jej skromną ofertę pomocy finansowej, bo otrzymał lepszą od Chin. Wielomiliardowy kredyt tuż przed wyborami, z ofertą wprowadzenia podobnej jak w Chinach, stawiającej na inwestycje i technologie, formuły kapitalizmu państwowego. Mińsk ma stać się wizytówką modelu chińskiego dla Rosji nieudolnie szukającej własnej drogi rozwoju. To, co dziś widać - próby Łukaszenki, aby zrusyfikować własne społeczeństwo - paradoksalnie oznacza, że przygotowuje on skok polityczny na Rosję. I chce przedstawić się jako bardziej kompatybilny z nią twór, niż obecnie. Prezydentura Wspólnoty Niepodległych Państw i model transformacji jako wzór - to prawdziwe ambicje Łukaszenki. A posługujące się nimi Chiny będą mogły nie tyko zdominować kolejny region świata (w każdy wchodząc inaczej) - do UE przez masowy zakup euroobligacji, ale pokazać Europie, na czym polega chiński sukces. O ile masowy ruch ku demokratyzacji nie zmieni samych Chin. I tak pętla geopolityczna się zamyka.
Prof. Jadwiga Staniszkis

Armia Czerwona nie uratowała Krakowa Przez lata pisano, że genialny manewr marszałka Koniewa uratował Kraków od zniszczenia. Tymczasem prawda jest inna. Niemcy nie zamierzali burzyć miasta, a czerwonoarmiści nie mieli najmniejszej ochoty na jego zdobywanie. Nie tak dawno jedna z telewizji pokazała film “Ocalić miasto” z 1971 roku. Film oburzył mieszkańców Krakowa, bo powiela mit Armii Czerwonej, która uratowała miasto przed zniszczeniem. – Ten film powstał w okresie, kiedy obowiązywała wersja, że Armia Czerwona wyzwoliła Kraków. Dlatego głoszono, że dzielni sowieccy żołnierze, dowodzeni przez wspaniałego marszałka Koniewa, dzięki genialnemu planowi strategicznemu, ocalili piękne zabytkowe miasto przed zniszczeniem. Szkoda tylko, że nasi wschodni sąsiedzi, którzy brali udział w powstawaniu filmu, nie udostępnili naszemu scenarzyście i reżyserowi swoich dokumentów wojskowych, z których wynikało coś zupełnie innego – mówi dr Teodor Gąsiorowski z IPN. Historyk podkreśla, że telewizje, które prezentują ten film, powinny zdobyć się na pięć minut komentarza historyka, który opowiedziałby o tym, jak było naprawdę. Jego zdaniem widz, w szczególności młody, powinien mieć świadomość, że ma do czynienia z hagiografią a nie historiografią. Peerelowskie kłamstwo Niemcy nie zamierzali zburzyć Krakowa, a czerwonoarmiści nie mieli najmniejszej ochoty zdobywać miasta. Prof. Andrzej Chwalba z Uniwersytetu Jagiellońskiego przypomina, że w latach 70. bardzo intensywnie propagowano mit “leninowskiego Krakowa”. Miasto miało dwa muzea Lenina i jeden pomnik „wodza rewolucji”. Częścią tego mitu była aktywność Koniewa i Armii Czerwonej w 1945 roku. To było to, co Gierek nazywał propagandą sukcesu, która miała cementować przyjaźń polsko – radziecką – podkreśla historyk. Dr Teodor Gąsiorowski z IPN przypomina o propagandzie, która dominowała w latach PRL. Według niej Niemcy zaminowali starą część Krakowa i byli przygotowani na jej wysadzenie, w momencie wejścia wojsk sowieckich. Zdaniem historyka było to technicznie niemożliwe, żeby z jednej centrali zaminowania wysadzić tak wielki obszar miasta w powietrze. Dr Gąsiorowski zaznacza, że co najwyżej zachodnia część Krakowa była przygotowana przez wojska niemieckie do obrony, ale nie byli oni przekonani do tego działania. Kłamstwem były również twierdzenia , że „wyzwoliciele” byli witani kwiatami przez rozradowanych mieszkańców Krakowa. Mieszkańcy miasta szybko na własnej skórze odkryli co oznacza “wyzwolenie”. Czerwonoarmiści skupili się na grabieniu, szukali głównie zegarków i alkoholu, który w trudnych warunkach frontowych ułatwiał im „funkcjonowanie”. Razem z wojskiem do miasta wkroczyło NKWD i rozpoczęły się aresztowania. Do rangi symbolu urasta aresztowanie żołnierza polskiego, który zawiesił na Wawelu biało – czerwony sztandar. Jedyną jego winą było to, że reprezentował Narodową Organizację Wojskową. Epilog „Genialny wyzwoliciel” Krakowa, marszałek Koniew otrzymał w latach PRL honorowe obywatelstwo miasta, a w 1987 roku wybudowano mu pomnik, który przetrwał cztery lata, a następnie został zdemontowany i wywieziony do Rosji. PolskieRadio(pd)

Moralna bezmyślność Sprawiedliwość nie może kończyć się na zaspokojeniu społecznego niezadowolenia. Gdy słyszę coraz bardziej kuriozalne wiadomości o rozkładzie naszej cywilizacji, gdy media donoszą o projektach legalizacji kazirodztwa w Szwajcarii czy „współ-homo-ojcostwie” (czy jak to jeszcze nazwą) Eltona Johna i jego kolegi, nie bardzo mam ochotę przyłączać się do rozdzierania szat. Najłatwiej wszystko zrzucić na mityczną poprawność polityczną. Jednak o wiele ciekawsza od politycznej poprawności jest zwykła moralna bezmyślność. Warto zastanowić się nad stanem polskiego dziennikarstwa, gdy dziennikarze jeden za drugim powtarzali jako zabawną ciekawostkę, bez słowa dezaprobaty, ponury news o „surogatce” wynajętej do urodzenia dziecka dla dwóch homoseksualistów. Szkoda, że nie pomyśleli choć przez chwilę o swojej godności, o tym, jak traktują zasady, do których przecież, nawet jeśli rzadko, w większości się przyznają. Chrześcijaństwo nie jest bowiem mglistą filozofią. Choć ma metafizykę, to chrzest albo ślub stanowią fakty bardzo konkretne, angażujące określone, zrozumiałe i regularnie powtarzane, zobowiązania. Cywilizacja chrześcijańskiego Zachodu jest niszczona nie dlatego, że ci, którzy ją otwarcie zwalczają, od czasu do czasu wygrywają wybory. Gdyby tak było – ich pomysły lądowałyby na śmietniku po każdej wygranej „centroprawicy”. A przecież kontrkultura śmierci postępuje stale i coraz dalej, niezależnie od zmieniających się rządów. Dlaczego? Bo zasady porzucają ci, którzy udają, że je ciągle wyznają. We Francji to rząd „centroprawicy” jeszcze za prezydentury Giscarda d’Estaing zalegalizował dzieciobójstwo prenatalne. W Wielkiej Brytanii rządzą dziś neotorysi, wysyłający delegatów na parady homoseksualne. To Angela Merkel (jak powiedziałby z emfazą Adam Bielan – niemiecka Joanna Kluzik-Rostkowska) ma wicekanclerza żyjącego w oficjalnym związku homoseksualnym. To nie poprawność polityczna, lewacy czy liberałowie spowodowali ustrojową deregulację współczesnego Zachodu. Spowodowało ją porzucenie cywilizacji chrześcijańskiej przez tych, którzy zostali powołani do jej obrony. Jan Paweł II nazywał to milczącą apostazją. Bez otwartych deklaracji, po cichu, większość przywódców Zachodu przyjęła nowe zasady, które coraz bardziej otwarcie sprzeciwiają się normom etyki chrześcijańskiej. Większość tyranii chciała zawsze, by ich poddani świetnie się bawili, a sprawy poważne zostawiali władzy. Z dyktaturą relatywizmu też kolaboruje się na wesoło. Dziennikarze się bawią, a politycy milczą. Parlamenty nie wydają uchwał przypominających, że dziecko ma prawo do dwojga naturalnych rodziców (bo może zabrać ich zły los, ale nie może ich odbierać społeczeństwo, wprowadzając wywrotowe antyprawa). Komisja Europejska nie domaga się wyjaśnień. A najbardziej „konserwatywni” politycy uspokajają nas, że pary hetero mogą mieć swoje dzieci, a nawet mogą swój sposób życia przedstawiać (oczywiście z należytym umiarem) jako właściwy. Rzeczywistym wyjściem z kryzysu Zachodu nie jest epatowanie się ekscesami, które – jeśli nie zatrzymamy dekadencji – jutro staną się powszechne, ale zdecydowane zaangażowanie na rzecz zasad cywilizacji chrześcijańskiej. Trzeba je proponować, traktując jako rzeczywiste gwarancje godności, wolności i solidarności ludzi. Jedynie one są alternatywą dla dyktatury relatywizmu. Tertium non datur. Cywilizacja chrześcijańska nie jest utopią. Miliony Europejczyków wierzą w Dekalog i Ewangelię. Jeśli opinia chrześcijańska działa, jeśli są politycy, którzy mają odwagę ją reprezentować – narody mogą ją zachować i rozwijać. Na Węgrzech premier Viktor Orban proponuje nową konstytucję, wyraźnie odnoszącą się do Boga i potwierdzającą prawo do życia od poczęcia (będące dziś najważniejszym sprawdzianem ustrojowego charakteru państw).

Miejmy nadzieję, że dziennikarze naszej radykalnej centroprawicy – wczoraj z przejęciem tłumaczący, dlaczego nakazem racji stanu jest zaliczenie „Evangelium vitae” do rzędu utopii – nie będą jutro pisać apeli do premiera Węgier, by politykę ograniczył do… polityki. Węgry – stojące dziś na czele Unii Europejskiej (co samo w sobie jest pięknym znakiem czasu) – proponują rzeczywistą alternatywę dla Europy i jest to alternatywa wiarygodna, bo Viktor Orban prowadzi politykę naprawdę. Na gorszące odprawy postkomunistycznej nomenklatury w przedsiębiorstwach państwowych nałożył 98-procentowy podatek. To prawdziwa decyzja, odzyskująca społeczne pieniądze, a nie ekwilibrystyka „antyubekizacyjna”, po której ubeckie emerytury są ciągle wyższe od emerytury przeciętnego Polaka. Viktor Orban pokazał, co znaczy wypełnić demokratyczny mandat. Ale proponując przywrócenie państwu węgierskiemu chrześcijańskiego charakteru pokazał też, że sprawiedliwość nie może kończyć się na zaspokojeniu społecznego niezadowolenia. Dobro wspólne to powinności poszczególnych ludzi wobec narodu, ale również moralne powinności narodu wobec Boga i każdego człowieka, szczególnie najsłabszego, najbardziej potrzebującego solidarności. Marek Jurek

Rząd Donalda Tuska reaktywuje koncepcję „goralenvolku” Czy czeka nas powtórka z Ruchu Autonomii Śląska?

I. „Goralenvolk” – recydywa. W mającym trwać od 01.04 do końca czerwca tego roku narodowym spisie powszechnym przewidziano nowinki polegające na  poszerzeniu palety dostępnych opcji narodowościowych i etnicznych. Oprócz narodowości śląskiej, będzie można zadeklarować m.in. narodowość góralską. W ten oto sposób rząd III RP wpuścił tylnymi drzwiami do publicznego obiegu narodowosocjalistyczną, hitlerowską koncepcję „goralenvolku”, czyli „narodu góralskiego”. Przypomnijmy, że koncepcję „ludu”, bądź też „narodu” góralskiego, który miał rzekomo posiadać germańskie korzenie, hitlerowska administracja Generalnej Guberni usiłowała przeforsować podczas… spisu powszechnego w czerwcu 1940 roku. Mimo szykan, zaledwie ok. 27 tys. na 150 tys mieszkańców zdecydowało się przyjąć „karty góralskie”, przy czym, w wielu przypadkach decydowały prozaiczne względy – racje żywnościowe, zwolnienie bliskich z obozów jenieckich itp. Polskie władze podziemne od początku traktowały goralenvolk jako kolaborację. Szef „Goralenverein” (kontynuacji przedwojennego Związku Górali) Wacław Krzeptowski został z  wyroku Polskiego Państwa Podziemnego powieszony przez partyzantów z AK 20.01.1945 roku. Generalnie, „goralenvolk” delikatnie mówiąc, nie cieszył się sympatią miejscowych, o czym świadczy również zakończona niepowodzeniem próba stworzenia Goralishe Waffen SS Legion.

(więcej – http://pl.wikipedia.org/wiki/Goralenvolk ).

Doprawdy, w powyższym kontekście cisną się pod pióro grube złośliwości na temat genetycznych, wehrmachtowskich obciążeń premiera, które zdają się co jakiś czas wyłazić na wierzch – czy to przy okazji dopieszczania Ruchu Autonomii Śląska, którego lider, Jerzy Gorzelik, jawnie demonstruje swe antypolskie nastawienie, czy to przy okazji przewijającej się w twórczości Tuska autonomii Kaszub, czy też, jak obecnie – „narodowości góralskiej”.

II. Hodowla sojusznika na wrogim terenie. Ja jednak, starając się dociec choćby cienia racjonalnych przyczyn tego poronionego pomysłu, pozwolę sobie na małą teoryjkę spiskową. No bo, pomyślmy – jeśli ma być „narodowość góralska”, to czemu nie „kurpiowska” albo, dajmy na to – „mazurska”? Otóż, moim skromnym zdaniem, jest to próba zantagonizowania lokalnej społeczności w regionie uchodzącym za „bastion PiS”. Zawsze jest możliwość, że jakiś odsetek zadeklaruje „góralską” przynależność etniczną (tak jak owe 27 tys. w 1940 roku), następnie „mniejszość” się zorganizuje – i będzie można w następnych wyborach samorządowych powtórzyć koalicyjny manewr dokonany niedawno w sejmiku wojewódzkim z Ruchem Autonomii Śląska. Może nie od razu na skalę województwa, ale kilku gmin, czy powiatu tatrzańskiego – czemu nie? Patrząc pod tym kątem, mamy do czynienia z próbą wyhodowania sobie przez PO sojusznika na wrogim terenie (wedle myślenia – spójrzcie: to my, Platforma, obdarowaliśmy was, górali, narodowością, dbamy o waszą odrębność kulturową, a ci zamordyści i centraliści z PiS-u, chcieliby was zglajszachtować z „ceprami”). Słowem – dziel i rządź! Hitlerowcom wprawdzie nie wypaliło, ale „swoim” teraz, po 20 latach „poprawnościowej” tresury w duchu „państwo narodowe to przeżytek”, kto wie… Pozostaje wierzyć w góralski patriotyzm i  zdrowy rozsądek. Z drugiej strony jednak nie wolno zapominać o pokusie związanej z unijnymi „dutkami”. Takie „mniejszości” są programowo dopieszczane, również finansowo.

III. Efekt domina? Inna moja obawa, abstrahując już od politycznych sympatii i antypatii, a patrząc na sprawę bardziej „państwowo”, wiąże się z możliwością uruchomienia „efektu domina”, kiedy to uznania za „grupy etniczne” będą domagały się kolejne „mniejszości”, które nagle „odkryją” swą tożsamość. Ujmując sprawę nieco karykaturalnie, skrajnym efektem może być wręcz regres do początków naszej państwowości i powrót do jakiejś struktury quasi-plemiennej. Tego typu procesy i dążenia są hołubione przez różne finansowane z  budżetu UE instytucje, wspomagające wszystko co może przyczynić się do rozpadu tradycyjnych państw. Kto zagwarantuje, że nagle nie objawią się jacyś neo „-Kujawianie”, „-Bobrzanie”, „-Goplanie” czy inni „-Wieleci”? (Zwłaszcza to ostatnie Niemcom by się podobało…). Takie „rozformowanie” narodu na luźny etniczny konglomerat, skupiający się przede wszystkim na  swych, jak się to ładnie ujmuje „małych ojczyznach” byłoby wielce europejskie i postępowe… OK – postraszyłem, doprowadzając problem do absurdu, niemniej przy okazji recydywy „goralenvolku” w nowym, eurotolerancjonistycznym opakowaniu, mamy do czynienia z  właśnie tego rodzaju eksperymentem. Zresztą, nie pierwszy to raz, kiedy dla spodziewanych korzyści politycznych obecny rząd igra sobie z polskim interesem narodowym. A byty raz powołane do życia potrafią wykazywać się dużą żywotnością i nabierają własnej dynamiki. Wystarczy spojrzeć, czym był RAŚ jeszcze kilka lat temu – bagatelizowanym marginesem. Dziś współrządzi województwem śląskim i dzięki PO forsuje swe postulaty. Wystarczy, że „naród góralski” przybierze jakieś formy organizacyjne i znajdzie swego Gorzelika, a podobny problem stanie się faktem w kolejnym regionie Polski. Gadający Grzyb

Z tekstu: “..Tego typu procesy i dążenia są hołubione przez różne finansowane z  budżetu UE  instytucje, wspomagające wszystko co może przyczynić się do rozpadu tradycyjnych państw..”

04 lutego 2011 "Nerwy puszczają, czyli kupa wariatów"... - taki tytuł dał pan Janusz  Korwin- Mikke jednej ze swoich książek, wydanych ze dwa lata temu, a zawierających, jak zwykle - genialne felietony. Myślę i nie wątpię, że ten tytuł spokojnie może funkcjonować każdego dnia, wobec rządzących naszym umęczonym krajem  demokratycznych urwisów, który codziennie zmieniają go w kupę gruzów - na razie w sensie przenośnym, ale jak tak dalej pójdzie stanie się to naprawdę.. To tylko kwestia czasu.. Jak to pisał Mark Twain?: „ Czasami lepiej milczeć i sprawiać wrażenie idioty niż się odezwać i rozwiać wszelkie wątpliwości”(!!!) Ten to był inteligenciak.. Co bo nie powiedział - zawsze w sedno sprawy! I dlatego ja nie milczę.. Znowu będzie nam bezpieczniej na ulicach.. Dzięki panu posłowi Arkadiuszowi Mularczykowi z Prawa,, i że tak powiem- Sprawiedliwości.. Pan poseł – w imieniu Klubu Parlamentarnego Prawa i Sprawiedliwości złożył w  Sejmie projekt legislacyjny zakazujący noszenia noży i innych ostrych narzędzi w miejscach publicznych(????) To znaczy- idąc tropem ustawy nikotynowej- miejscem publicznym  są: przystanki  komunikacji publicznej, środki transportu publicznego, place zabaw dla dzieci, obiekty służące obsłudze podróżnych, zakłady opieki zdrowotnej, uczelnie, pomieszczenia zakładów pracy, pomieszczenia obiektów kultury i wypoczynku oraz obiekty gastronomiczno - użytkowe. Dwa lata więzienia będzie groziła każdemu, kto zostanie złapany w miejscu publicznym z maczetą, mieczem samurajskim lub… nożem o długości ostrza powyżej 8 centymetrów(???) Dlaczego akurat 8 centymetrów? Może poseł Mularczyk te 8 centymetrów wziął z tego słynnego dowcipu: Jakie są prawidłowe rozmiary kobiety? - 90, 60, 90 - centymetrów.. - A mężczyzny? - 90, 60 i 8 - centymetrów.. I dlaczego tylko dwa lata więzienia? A nie wpisano do ustawy ile będzie się czekało na odsiadkę.. Bo więzienia są przepełnione- głównie alimenciarzami, za których alimenty płacimy- MY- niewinni ”obywatele”, z państwowego Funduszu Alimentacyjnego, który napełniamy wcześniej naszymi pieniędzmi.. Nawet nie mieliśmy żadnej przyjemności, a płacimy alimenty na cudze dzieci.. Co prawda- jak śpiewa Majka Jeżowska- „ wszystkie dzieci nasze są”. Ale czy w sprawie zbiorowego płacenia na nich alimentów też? No i mam nadzieję, że już powychodzili z więzień wszyscy ci rowerzyści, którzy jechali po „pijanemu” na swoim rowerze do sąsiada lub do pobliskiego baru na wsi  i zostali złapani przez funkcjonariuszy państwowej policji, którzy ich zbadali alkomatami. Bo to działa w jedną stronę: funkcjonariusza alkomatem zbadać nie wolno, byłoby to naruszenie ustawy o wychowaniu w trzeźwości, ustawy wielokrotnie nowelizowanej.. Ale jadącego na rowerze- jak najbardziej.. To nie jest naruszenie ustawy o wychowaniu w trzeźwości. A skąd wiadomo, że państwowy funkcjonariusz, akurat nie wyszedł z pobliskiego baru, bo wpadło mu parę groszy za dogadanie się  w sprawie nietrzeźwości- ale zgodnie z ustawą o wychowaniu w trzeźwości.? .. Dzięki ministrowi Zbiorze z Prawa i Sprawiedliwości- który walczył z przestępczością- za kratki powędrowało ponad 10 000” pijanych” rowerzystów, którym poodbierano rowery i zrujnowano resztkę życia, które zresztą spędzali głównie na rowerze, bo na nic innego nie było ich stać- wobec fiskalnego państwa demokratycznego, no i prawoczłowieczego.. Przecież ośmiocentymetrowym nożem można poderżnąć człowiekowi gardło, tak jak utopić go w łyżce wody.. Równie dobrze można zakazać noszenia przy sobie wody.. A rękoma też można udusić  innego człowieka? Zakazać noszenia rąk.. Można zabić człowieka szklaną butelką- zakazać noszenia szklanych butelek.. Problem polega na tym, że demokratyczni ustawodawcy od dwudziestu lat odchodzą od kar kryminalnych, nie odchodzą  natomiast od fiskalnych, bo fiskalizują państwo demokratyczne, bo dzięki temu mogą sobie pożyć na koszt państwa demokratycznego. Bo jak mają żyć wesoło i z przytupem- jeśli nie będą mieli pieniędzy? Dlatego kary finansowe – jak najbardziej i coraz wyższe, a kryminalistów  zwalniać  do domów, albo zakuwać w elektroniczne bransoletki, żeby mogli sobie pochodzić w miejscach publicznych, takich jak, przystanki komunikacji publicznej, środki transportu publicznego, place zabawa dla dzieci, obiekty służące obsłudze podróżnych, zakłady opieki zdrowotnej, uczelnie, pomieszczenia obiektów kultury i wypoczynku, pomieszczenia obiektów sportowych oraz  obiekty gastronomiczno- rozrywkowe... Nie ma tu logiki! Kary finansowe- jak najbardziej, ale kary wobec kryminalistów to rzecz niehumanitarna.. A gdzie w demokracji jest logika?  No i skazani prawomocnymi wyrokami przez demokratyczne sądy , czekają w miejscach zamieszkania na swoją kolej, jeśli chodzi o odsiadywanie kary. Czekają i myślą: może by tu  coś jeszcze skubnąć i przestępczyć, gdy czekam w kolejce na karę, a jak skubnę - to znowu proces potrwa kilka lat i znowu będę czekał w kolejce na odsiadkę.. Jak się człowiek dobrze zakręci, to może całe życie przeczekać w domu na swoją kolejkę do…. więzienia(????) Gdy go tymczasem nie zakują w elektroniczna bransoletę, w której oczywiście będzie mógł kraść do woli, tyle, że będąc monitorowanym przez  człowieka odpowiedzialnego przy monitorze monitorującym, któremu trzeba będzie jeszcze dodatkowo zapłacić.. A jak będzie się obijał przy monitorowaniu- też zakuć w bransoletkę elektroniczną.. Chodzi i o to, żeby w przyszłości w ogóle zlikwidować więzienia jako miejsca odosobnienia i tortur wobec człowieka przestępczego.. Przestępcy mają być pośród nas i się resocjalizować wspólnie z nami. Bo my też wymagamy ciągłej resocjalizacji i oczywiście  prania  mózgów.. Pan Arkadiusz Mulaczyk jest adwokatem, pracował w Biurze Legislacyjnym Kancelarii Senatu, w 2000 roku ukończył podyplomowe studium Helsińskiej Fundacji  Praw Człowieka w Warszawie w tytule” Prawa i Wolności Człowieka”(????) Tam się nauczył widocznie, że prawem człowieka jest nie noszenie ze sobą noża o długości ostrza powyżej 8 centymetrów.. Helsińska Fundacja Praw Człowieka- jest o ile mi wiadomo finansowana również przez pana G. Sorosa- a której to  działalności zakazuje u siebie pan prezydent Łukaszenka.. Może za to go tak bardzo nie lubią w międzynarodówce.. W 1999 roku, gdy w Polsce pan profesor Buzek realizował swoje wiekopomne reformy-  zdał egzamin przed Komisją Ministerstwa Skarbu Państwa, na członka rad nadzorczych Skarbu Państwa. Do 2005 roku był adwokatem i został wpisany na listę kandydatów na syndyków przez Sąd Okręgowy w Nowym Sączu... Pan poseł jest bardzo dobrze przygotowany na każdą okoliczność zmian w  swoim  życiu.. Może być zarówno adwokatem, syndykiem jak i członkiem- jednej z licznych rad nadzorczych  w państwowych spółkach tzw. skarbu państwa.. A tak naprawdę skarbów państwa,  na które składają się wszyscy podatnicy.. A dlaczego nie zakazać używania noży również nie  w  miejscach publicznych? Na przykład w domu? Też może  stać się nieszczęście.. Małżonkowie się mogą wzajemnie powyrzynać nożami  o ostrzu  powyżej 8 centymetrów  długości?

A już wcale nie wyobrażam sobie wiezienia  takie noża do zaostrzenia.. Jak mnie zatrzyma państwowa policja- umarł w butach! Jak się wytłumaczę, że wiozę nóż do zaostrzenia.? A nie w celach morderczych... No i trzeba będzie – w ramach obowiązków służbowych- co jakiś czas organizować łapanki na „ obywateli” czy przypadkiem nie mają przy sobie noży.. Tak jak to się robi w przypadku „nietrzeźwych” kierowców.. Przeczesuje się  samochodowe  kolumny w poszukiwaniu potencjalnych sprawców nieszczęść.. Stoi taka kolumna, a funkcjonariusz państwowy każdego bada  i karze mu dmuchać upokarzając i traktując  go jak przysłowiowe bydło.. W przypadku poszukiwania noży sprawa będzie łatwiejsza.. Podstawi się samochodowe budy, do nich spędzi określoną grupę „ obywateli,” przeszuka ich kieszenie- a potem wypuści i zapoluje na następnych” obywateli”. W końcu są te prawa człowieka czy nie, panie pośle Arkadiuszu Mularczyk - z Prawa i Sprawiedliwości? Jest to oczywiście bezprawie i niesprawiedliwość.. I jak tu nerwy nie mają puszczać? Jak to mówi propaganda” Uczciwy obywatel nie musi się niczego obawiać”???. Ale jak wszędzie rządzi taka kupa wariatów? WJR

Białoruskie wybory i Tajemnice Wikileaks

Część I – Białoruskie wybory Wikileaks ponownie udowodniła, że wyjawia dobrze skrywane tajemnice. Nie jest to materiał na przykuwające uwagę nagłówki, lecz ilustruje, jakie możliwości ma Departament Stanu USA, by organizować rozruchy w spokojnym wschodnioeuropejskim kraju. Jako obserwator międzynarodowy na grudniowych wyborach na Białorusi w roku 2010, byłem świadkiem zarówno praworządności głosowania jak i skandalicznych rozruchów. Jest to opowieść o Białorusi i o tym, w jaki sposób przy pomocy dolarów chciano obalić i podporządkować sobie tę pokojową konstytucyjną republikę.

1. Wprowadzenie Grudzień na Białorusi jest mroźny. Piękne północne leśne nimfy ubrały się w grube luksusowe śnieżnobiałe płaszcze – jest za zimno by kusić w stroju Ewy. Za miastem wzrok ginie w nieskończonej białej przestrzeni, przerywanej jedynie nielicznymi domami i cerkwią. Puste drogi ożywiają białe zające zeskakujące z oblodzonych poboczy i stada dzikich ptaków lecących po pochmurnym niebie. O tej porze, w tym kraju wszystko jest białe, nie darmo nosi piękną nazwę Białej Rusi. Białorusini niewiele się różnią od swoich rosyjskich sąsiadów, lecz mają własny charakter. Są rzetelni i opanowani, pojednawczy i uporządkowani, posłuszni i wytrwali. Słabo zasiedlone białoruskie kresy były w ciągu wieków polem konfliktów między Wschodem i Zachodem. W ostatniej wojnie Białoruś straciła jedną trzecią mieszkańców, były to największe straty poniesione spośród wszystkich krajów w Drugiej Wojnie Światowej. Stołeczny Mińsk był całkowicie zniszczony przez Luftwaffe. Wtedy to, w jej puszczach i bagnach ginęły wyborowe niemieckie dywizje SS. Obecnie Białorusini żyją w spokoju, pośród śnieżnych zasp. Po tej białej pustyni, Mińsk nieoczekiwanie jawi się, jako cywilizowane miasto dla nowoczesnych ludzi. Został odbudowany w latach 1950, a ostatnio poddany gruntownej renowacji. Ulice są zadbane, i nie zapomniano o ruchu pieszym. W przytulnych małych kawiarniach jarzą się kominki, na każdym stole leżą angielskie gazety. O nadchodzącym Bożym Narodzeniu przypomina wielka świąteczna choinka na głównym placu miasta, który przekształcony został na lodowisko, gdzie cały dzień ślizgają się piękne młode dziewczyny w białych spódnicach i czerwonych szalach, razem z elegancko ubranymi chłopcami. Lodowisko jest otwarte i bezpłatne dla wszystkich, jak w Skandynawii. Białoruś jest wschodnioeuropejskim odpowiednikiem niegdysiejszych socjalistycznych państw skandynawskich; lecz, gdy Szwedzi i Duńczycy zajęli się demontażem swoich socjalnych osiągnięć, Białoruś dotychczas opiera się prywatyzacji. Trudno tutaj znaleźć policjanta, najczęściej trafiają się ci z drogówki. Nie ma oznak państwa policyjnego: brak jest tajemniczych czarnych samochodów, nie ma niepokojącej ciszy, radzieckiego ponuractwa ani poradzieckiego bałaganu. Młodzież jest elegancka, przyjazna i otwarta. Ulice są zatłoczone, równe i czyste. Prezydent Białorusi, nazywany przez Departament Stanu USA ostatnim dyktatorem Europy, chodzi swobodnie wśród ludzi. Lecz co teraz oznacza być dyktatorem? Epitety nadawane światowym przywódcom są zadziwiająco logiczne, lecz używane słowa zostały przedefiniowane. Wydaje się, że aby zasłużyć na miano „dyktatora”, przywódca powinien jedynie odrzucić rady Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW). Jeśli przywódca nie zgadza się z NATO, to może zostać zakwalifikowany do otrzymania tytułu „krwawego dyktatora”. Mówiono, że Castro jest „dyktatorem”. Mówiono też, że Chavez jest „dyktatorem”. Teraz mówi się, że Ahmadinejad jest „krwawym dyktatorem”. Długotrwałym i zdecydowanym sprzeciwianiem się imperialnej potędze USA można w końcu zasłużyć na tytuł „tyrana”, którym wyróżniono Stalina i Mao. Sama Białoruś została przez Departament stanu nazwana „państwem buntowniczym”. Gdy ZSRR rozpadł się na łatwe do połknięcia kąski, jedynie maleńka Białoruś postanowiła zachować radziecką flagę, radziecką armię, i socjalistyczny etos. Białoruś nie porzuciła tak szybko, jak inne kraje, tego, co było dobre i trwałe w radzieckim systemie. Gdy inne kraje ucierpiały z powodu narzuconej przez MFW prywatyzacji, Białoruś wybrała powolną, ale pewną drogę inteligentnego doskonalenia i odbudowy przemysłu i miast. W rezultacie Białoruś jest taka sama, jak każde nowoczesne państwo na Wschodzie.

2. 19 grudnia 2010 roku Byłem na Białorusi, aby obserwować wybory prezydenckie i, prawdę mówiąc, spodziewałem się zainscenizowania jakichś zdarzeń mających na celu zepsucie tego dnia. Wyniki wyborów nie wywoływały większych wątpliwości. Naród był zadowolony z pełnego zatrudnienia i popierał rząd. Dobrze wiedział, co się stało, gdy sąsiednie kraje przyjęły warunki MFW, i dlatego nie czuł ideologicznej potrzeby podążania tą samą zwodniczą drogą. Jednakże, do niektórych ludzi silniej przemawia dolar niż patriotyzm, i spodziewałem się ich zobaczyć. Można zawsze liczyć na tłum prozachodniej bananowej młodzieży protestującej przeciwko temu, kogo wybrała większość. Protestowali w Iranie po wyborczym zwycięstwie Ahmadinejada. Protestowali w Palestynie, gdy wyborcy oddali władzę Hamasowi. W roku 2005 doprowadzili do obalenia wyników głosowania na sąsiedniej Ukrainie, i pomarańczowe gangi zdołały ukraść prezydenturę na pięć długich lat. Jeśli nie zdołają przekonać ludzi za pomocą dolarów, to po prostu doprowadzają do zamieszek i dochodzą do władzy siłą. Przez cały dzień obserwowałem Białorusinów tłoczących się przy urnach wyborczych. Rozmawiałem z wieloma z nich. Ich prezydent Łukaszenko jest wschodnioeuropejskim Chavezem, który uparcie trzyma się socjalizmu. Będąc przyjacielem Hugo Chaveza i Castro, kupuje ropę w Wenezueli i w Rosji, robi interesy z Chinami, i stara się utrzymać dobre stosunki z sąsiadami. Ludzie go znają, i wiedzą, czego od niego oczekiwać. Rzadko kto znał nazwiska kandydatów opozycyjnych. W każdym punkcie wyborczym wisiały oficjalne plakaty wyborcze, na których było nazwisko i fotografia każdego kandydata, lecz ci całkiem nieznani politycy i ich optymistyczne slogany były narodowi obce. Głosowanie było przejrzyste, jak wszelkie inne wybory w Europie, i było na nich setki obserwatorów międzynarodowych; żaden z nich nie zauważył jakichś nieprawidłowości. Każdej osobie zapewniono tajność głosowania, oddawali swoje głosy bez obaw. Nawet najbardziej prozachodni analitycy, jak Alexander Rahr z Niemiec, stwierdzili: Łukaszenko przeprowadził wybory przy zdumiewającej popularności 80%. Podobne wyniki dały sondaże wśród wyborców opuszczających lokale wyborcze. Dopiero po tym, jak w wiadomościach podano sondaże przeprowadzone wśród wyborców opuszczających lokale wyborcze, siły opozycyjne w Mińsku, jakieś pięć tysięcy ludzi, zaczęły maszerować z głównego placu w kierunku budynków rządowych. Marsz był pokojowy, i nie przyciągał wielu policjantów. W rzeczywistości, było o wiele mniej przygotowanej policji niż w przypadku podobnych marszów w Londynie lub Moskwie. Rząd oczekiwał zbiegowiska na placu. Jednak nie oczekiwano, by odpowiednio ubrani ludzie zaczęli szturmować budynek, w którym podliczano głosy. Tłum wykształconych i dobrze ustawionych mińszczan rozbił okna i wyłamał drzwi, próbując siłą dostać się do budynku. Dla wszystkich świadków było jasne, że zamieszki te na pewno nie były spontaniczne, i że była to przemyślana próba zniszczenia kart do głosowania i unieważnienia wyborów. Przekazywana na żywo transmisja pokazująca buntowników szturmujących budynek rządowy, zaszokowała republikę. Naród białoruski jest przyzwyczajony do porządku i wymaga od ludzi działań uporządkowanych i praworządnych. Dla władz nastąpił moment prawdy; niepraworządnym prowokacjom trzeba było natychmiast przeciwstawić praworządną siłą. Policja spełniła swój obowiązek, zastosowała siłę i powstrzymała buntowników. Lecz Białoruś to nie Chiny, i nie był to plac Tien-An-Mien. Nie było to także Seattle ani Goteborg. Nie było ofiar; całe zdarzenie można było porównać do zamieszek spowodowanych przez kibiców piłkarskich, niezadowolonych z wyniku rozegranego meczu. Lecz zdarzyła się rzecz haniebna; nagle, jak gdyby na jakiś znak, moi koledzy, moi kumple dziennikarze zaczęli w centrum prasowym wysyłać histeryczne telegramy opiewające straszny rozlew krwi spowodowany przez tajną policję ostatniego dyktatora Europy. Dzięki Bogu, że Białorusini są zbyt spokojni by pójść na takie ekscesy. Nawet opozycyjna partia komunistyczna uznała za właściwe wysłanie policyjnych oddziałów prewencji. Zagrożenie wolnych wyborów oznacza zagrożenie wolności każdego obywatela; jest to groźba podważająca demokrację. Mój cyniczny przyjaciel, profesor miejscowego uniwersytetu nie będący sympatykiem Łukaszenki (w jego opinii prezydent jest gburem i kretynem), powiedział: opozycja miała zrobić dobre widowisko, aby zasłużyć na wszystkie granty i subsydia jakie dostała. Dolary z Departamentu Stanu, NED (Narodowej Fundacji Demokracji), od Sorosa i CIA, miały na celu obalenie ostatniego socjalistycznego reżymu w Europie. Pieniądze te miały pozwolić liderom opozycji zachować fason, do którego się przyzwyczajono, lecz raz na jakiś czas oczekuje się, że pokażą prawdziwą krzepę. Wikileaks ujawniła obecnie, w jaki sposób te nielegalne pieniądze przepływają ze skarbców w USA do białoruskiej „opozycji”. W poufnej depeszy 000732 z Wilna, z dnia 12 lipca 2005, amerykański dyplomata informuje Departament Stanu, że litewski urząd celny zatrzymał białoruskiego pracownika USAID (Amerykańskiej Agencji do Spraw Rozwoju Międzynarodowego) obwiniając go o przemyt pieniędzy. Kurierka została aresztowana, ponieważ próbowała przejechać z Litwy na Białoruś z 25 000 dolarów. Ponadto, przyznała się, że podczas dwóch poprzednich podróży przemyciła z Litwy ogółem 50 000 dolarów. Dolary te są jedynie wierzchołkiem pieniężnej góry lodowej, która płynie od podatników amerykańskich do opozycji na Białorusi. Litewski urzędnik chwalił się, że rząd litewski „wykorzystuje różne osoby i drogi do przesyłania pieniędzy do poszczególnych ugrupowań na Białorusi, łącznie z dyplomatami”. Łukaszenko zawsze utrzymywał, że USA wydaje miliony dolarów na obalenie rządu maleńkiej Białorusi. Przedstawiciele Zachodu automatycznie temu zaprzeczają. Zachodnia prasa była oburzona: KRWAWY DYKTATOR WINI OPOZYCJĘ ZA WTRĄCANIE SIĘ YANKESÓW. Dowód znajduje się w poufnej depeszy ambasady USA do Departamentu Stanu. Nie da się temu zaprzeczyć.

Czarodziej Łukaszenko Dlaczego USA musi płacić ludziom, by przeciwstawiali się Łukaszence? Jaka tajemnica kryje się za popularnością Łukaszenki? Został on wybrany demokratycznie w roku 1994, już po rozpadzie ZSRR. W pewnym sensie, zdołał on przekształcić chaotyczny upadek w całkiem dobre rozwiązanie. Zatrzymał prywatyzację, zapewnił wszystkim pełne zatrudnienie, zmierzył się ze zorganizowaną przestępczością i ją pokonał; jednym słowem, zabezpieczył porządek i utrzymał istniejące stosunki społeczne. Dla gości z Zachodu, Białoruś jest raczej dobrze utrzymanym doskonale funkcjonującym małym państwem wschodnioeuropejskim, nie różniącym się bardzo od swoich bałtyckich sąsiadów. Lecz dla przybywających z Rosji lub Ukrainy, jej bezpośrednich sąsiadów, jest cudownym, wyrosłym z poradzieckiej republiki ideałem państwa, którym one także mogły się stać. Jak Białoruś, mogłyby mieć czyste ulice, pełne zatrudnienie, sklepy sprzedające miejscowe produkty, policję nie wymuszającą łapówek, emerytury dla starych ludzi, i równość ekonomiczną. Łukaszenko powstrzymał te rodzaje prywatyzacji forsowanej przez MFW, które zrujnowały sąsiadów Białorusi. W Rosji, kilku kolesi byłego prezydenta Jelcyna, jak obecnie więziony miliarder Chodorkowski, zagarnęli cały przemysł, kopalnie rudy żelaznej i tereny roponośne. Większość z ukradzionego narodowi mienia sprzedali przedsiębiorstwom zachodnim, które złupiły Wschód z pazernością nie mającą miejsca od czasów podboju Meksyku przez Corteza. Zwykli Rosjanie stracili pracę, mieszkania, i zostali pozbawieni usług socjalnych, natomiast superbogaci oligarchowie zaczęli kupować nieruchomości w luksusowych dzielnicach Londynu i na Lazurowym Wybrzeżu, wielkie jachty i drużyny piłkarskie. Dopiero prezydent Putin powstrzymał tę organizowaną pod auspicjami MFW szaloną wyprzedaż zasobów, i ocalił Rosję, lecz nikt nigdy nie zapomni koszmaru „szalonych lat dziewięćdziesiątych”. Na obszarach poradzieckich wielkim problemem jest zorganizowana przestępczość. W ostatnim miesiącu obywatele Rosji dowiedzieli się o gangu, który narzucił swoje rządy na bogatym Kubaniu na południu Rosji, gwałty i bezkarne morderstwa trwały latami, gangsterzy i policjanci współuczestniczyli w zbrodniach i dzielili się łupami. Jednak na Białorusi nie ma zorganizowanej przestępczości, nie ma tajnych struktur na podobieństwo mafii. „Gangsterzy uciekli stąd w latach dziewięćdziesiątych”, powiedzieli mi tubylcy. Na Białorusi policjanci nie biorą łapówek, czym dotychczas nie mogą się pochwalić inne państwa poradzieckie. Łukaszenko osiągnął to przez zagwarantowanie emerytowanym policjantom przyzwoitych emerytur, dobrze przekraczających średnią, i przez bezlitosne zwalnianie ze służby skorumpowanych policjantów. Na Białorusi nie ma oligarchów. Socjalizm ograniczony jest do większych pracodawców; własność prywatna i prywatny biznes są absolutnie respektowane. Miejscowi biznesmeni mówili mi, że korupcja jest mała, o wiele mniejsza niż w sąsiednich państwach. Jest wielu zamożnych ludzi, lecz brak superbogaczy; na ulicach Mińska jest wiele pięknych samochodów. Ogromna większość samochodów w Mińsku to nowoczesne ekonomiczne auta europejskie i japońskie. Starych radzieckich samochodów praktycznie się nie spotyka.

Na Białorusi nie ma konfliktów na tle narodowym lub religijnym. Kościoły katolickie i cerkwie prawosławne stoją na tych samych placach; przed pojawieniem się wielokulturowości, w ciągu wielu wieków zbudowano meczety i synagogi. Wschód był zawsze wielokulturowy: prawosławni chłopi, katolicka szlachta, żydowscy kupcy i tatarscy żołnierze mieszkali razem na Białorusi na długo przed XV wiekiem, kiedy to kraj ten stał się częścią Wielkiego Księstwa Litewskiego, największego wtedy państwa w Europie. Oficjalnym językiem Księstwa był język starobiałoruski. Białoruskie oddziały, razem z polskimi rycerzami i smoleńskimi pułkami, 500 lat temu pobiły Krzyżaków na polach Grunwaldu.

Przeciwnicy Łukaszenki próbowali zagrać kartą etniczną, która okazała się tak skuteczna na Ukrainie i Litwie dla poróżnienia tradycyjnych przyjaciół. Popierali białoruski nacjonalizm i stary język białoruski, lecz obie te idee nie wypaliły. Romantyczna wizja opozycji – odrodzenie narodowe Białorusinów – jest bardzo poetyczna, jak odrodzenie innych mniejszości w Europie, lecz naród praktycznie nie chce za to walczyć. Radziecki styl Łukaszenki w gospodarce pozwolił zachować źródła produkcji miejscowej, i okazuje się, że obok wszędobylskich towarów importowanych, podstawowe produkty są pochodzenia miejscowego. Białoruski ser, mleko, chleb i warzywa są ekologiczne i rosyjscy goście zawsze kupują i wiozą do domu tyle, ile mogą, smacznych, zdrowych i tanich produktów. Białoruski przemysł także się zachował. Podczas gdy MFW, w gwałtownym procesie deindustrializacji, wpędził sąsiadów do Trzeciego Świata, Białoruś wciąż wszystko produkuje, od odbiorników telewizyjnych do traktorów, od olbrzymich ciężarówek do kostiumów zaprojektowanych przez Yves Saint Laurena. Na Białorusi nie ma partii politycznych. Nie ma tu jednej wielkiej partii politycznej, jak w Rosji, ani dwupartyjnego systemu, jak w USA. W ogóle nie ma tu partii politycznych. Partie nie są zakazane, lecz po prostu nie powstały. Była to jedna z wielkich idei Simone Weil, francuskiej filozofki marksistowskiej i przyjaciółki T.S. Eliota, chociaż ona zakazałaby partii całkowicie. Białoruś przedstawia sobą interesujący udany model postępu ekonomicznego. Przypomniała światu, że mądry władca może uratować kraj. Lekcja ta jest szczególnie na czasie, ponieważ MFW doprowadził wiele krajów do bankructwa i niewypłacalności. Świat obecnie z dezaprobatą przypatruje się MFW i innym międzynarodowym inwestorom. Monetaryzm zbankrutował. Agresja militarna, na której polegał Bush, zawiodła. Żyjemy w erze pokryzysowej. Obecnie poszukiwane są inne drogi rozwoju. Ludzie zaczynają pytać: czy nie ma lepszej drogi? Białoruś udowodniła, że jest. Jedno z głównych osiągnięć Białorusi polega na tym, że obroniła się przed wielkimi międzynarodowymi korporacjami. Podczas 20 lat, w ciągu których Zachód podporządkowywał sobie świat, maleńka Białoruś zdołała zachować swoje aktywa. Jest to bardzo ważna lekcja dla wielu krajów. Białoruś nie może pochwalić się żadnym Abramowiczem [rosyjski oligarcha], lecz kraj ten jest prawdziwą ojczyzną dla milionów raczej zadowolonych zwykłych obywateli. Ogromna większość narodu białoruskiego jest zadowolona ze swego życia. Mają skromne zarobki porównywalne z sąsiednią Rosją, lecz nie ma bezrobocia i nie obawiają się, że ich zakład pracy zostanie zamknięty. Ich miasta są czyste, żywność tania, ogrzewanie i emerytury są dotowane, a komunikacja działa dobrze. Nie są sługami Wall Street, banku Goldman Sachs, Pentagonu, ani Panów Dyskursu. Swoim istnieniem zmuszają sąsiadów do zrobienia rachunku sumienia, są żywym dowodem na to, że Związek Radziecki nie musiał upaść, że socjalizm może działać dobrze, i że często działa lepiej od kapitalizmu finansowego. To właśnie dlatego źli ludzie chcą zniszczyć Białoruś. Kraj jest odizolowany od Zachodu: Białorusinowi bardzo trudno odwiedzić swego kuzyna w sąsiedniej Polsce lub Litwie, ponieważ UE nie da mu wizy. Szczególnie wrogo usposobiona jest Polska. Panując kiedyś na Białorusi, Polacy uważają siebie za uprawnionych do narzucania Wschodowi siłą zachodnich porządków. Wizy są bardzo drogie dla miejscowych. Jedyne lotnisko międzynarodowe jest praktycznie puste; jest bardzo mało lotów do i z Białorusi.

Stosunki z Rosją są dalekie od doskonałości. Rosyjscy oligarchowie usiłowali wykupić białoruski majątek, przemysł i rurociągi. Łukaszenko oparł się spekulantom z Nowego Jorku i Berlina, i nie ma zamiaru oddać narodowych bogactw w ręce złodziei z Moskwy. Zaczęły się więc naciski na Białoruś. Wiele można byłoby powiedzieć o ścisłym sojuszu z Rosją, lecz Białoruś zdaje sobie sprawę, że gdzieś za szerokim rosyjskim uśmiechem, czai się kłamstwo oligarchów. Im bardziej Rosja zdoła okiełznać zachłanność oligarchów, tym mniej będzie podejrzeń, co do zamiarów cynicznego wykorzystania naturalnej bliskości i chęci wzajemnego wspierania się obu narodów. Obecnie, Łukaszenko prowadzi skomplikowaną grę z UE, mówi się nawet o możliwości wejścia Białorusi do zjednoczonej Europy. Nie jest to niemożliwe: ekonomicznie Białoruś jest w o wiele lepszej sytuacji niż większość państw wschodnioeuropejskich będących członkami UE. Białoruś ma przyjacielskie stosunki z Wenezuelą i Kubą, z Chinami i Wietnamem. Jest krajem socjalistycznym, lecz ten socjalizm jest łagodny, pozostawia wiele miejsca dla przedsiębiorczości prywatnej i wolności osobistej. Białoruś znalazła sposób na zakonserwowanie i rozwój tych elementów socjalizmu, w które gdzie indziej całkowicie zwątpiono na początku lat 1990. Nie zważając na rozpacz MFW, socjalizm nieoczekiwanie rusza sprawnym chodem, w nowych szatach i z nową nadzieją. Wspaniale, że Białoruś dała radę przejść linę rozpiętą między wolnością i odpowiedzialnością, lawirując między rozpadem i obcymi wpływami. Szczególnie ważna, a nawet gorzka, jest ta lekcja dla sąsiedniej Rosji. Rosyjski analityk polityczny Sergiej Kara Murza powiedział, że system białoruski mógłby posłużyć za wzorzec wskrzeszenia państwa socjalistycznego. Słowa te przypomniały mi historię meczetu Cristo de la Luz. Legenda mówi, że koń króla Alfonsa VI wkraczającego do Toledo zatrzymał się nagle i ukląkł przed ścianą meczetu; gdy odmurowano niszę, ukazał się krucyfiks oświetlony lampką oliwną, która płonęła nieprzerwanie przez 373 lata mauretańskiej okupacji. Był to wyraźny znak, że chrześcijaństwo niechybnie powraca nawet po długich latach ciemności. Gdy już socjalizm ponownie zwycięży, zwycięzcy odkryją jaśniejącą lampkę socjalizmu, wciąż palącą się na Białorusi. Israel Shamir
http://www.israelshamir.net/Polish/Belarus1-pl.htm

Autor uparcie nazywa socjalizmem ustrój, który jest oryginalnym wkładem Łukaszenki do praktyki gospodarczej. Ustrój nie wylęgły w żydowskich mózgownicach i sprzedawany gojom niczym g***o opakowane w sreberko – ale system, który będąc przyjazny zwykłemu człowiekowi minimalizuje zakres biedy w społeczeństwie i w którym niewielka grupka złodziei nie bogaci się kosztem narodu. Nie mam najmniejszej wątpliwości, iż „teoretycy wolnego rynku” i „liberalizmu” z furią odrzucą łukaszenkizm jako socjalizm. I nawet – czego Białorusinom szczerze życzę! – nawet gdyby poziom życia w ich kraju dziesięciokrotnie przewyższył poziom życia w USA, oni i tak, z pianą na ustach, będą udowadniać wyższość kapitalizmu nad wszystkim innym i wyższość spekulacji giełdowych nad pracą. G***o obchodzi mnie liczba „najbogatszych Białorusinów”, którą mogłoby z dumą publikować jakieś ichniejsze żydowskie pismo i porównywać do podobnych list publikowanych przez międzynarodowe żydowstwo. G***o mnie też obchodzi liczba „najbogatszych Polaków”, na której Polaka szukać ze świecą. Natomiast obchodzi mnie, jaki procent narodu żyje poniżej granicy ubóstwa. I właśnie tego libertyńskie kurwy umysłowe nigdy, nigdy nie zrozumieją i nie zaakceptują. Admin

Dlaczego Finkelstein unikał pytań o syjonizmie? Kontrowersyjny tekst do oceny czytelników. Osobiście uważam, że Norman Finkelstein zrobił bardzo wiele dobrego ukazując żydowskie okropności zarówno „przedsiębiorstwa holokaust”, jak i stojąc w opozycji do żydo-syjonistycznego apartheidu Izraela. Należy o tym pamiętać. Admin [strony Stop Syjonizmowi] Why did Finkelstein avoid Zionism questions?
http://www.arabamericannews.com/news/index.php?mod=article&cat=OtherOpinions&article=3849
Dr David Sarbina (wykładowca filozofii UM-D),  tłumaczenie Ola Gordon

Prelekcja Normana Finkelsteinana na UM-Dearborn w środę była pouczająca i odkrywcza, chociaż, jestem pewien, nie w zamierzony sposób. Impreza rozpoczęła się kiedy mówił przez około godzinę i 20 minut, przeważnie o inwazji i masakrze w Gazie w grudniu 2008 roku. Zrelacjonował fakty o tragicznym wydarzeniu: fakty, które były zapewne znane niemal wszystkim na sali wykładowej. Spędził około 20 minut na wydarzeniu na Marmara Mavi z maja ubiegłego roku, a kolejne 10 na temat ostatnich wydarzeń. Prelekcja nie zawierała żadnych nowych wiadomości, żadnych kontrowersyjnych wypowiedzi – tylko zwykłe potępienie okrucieństw izraelskich, które dla każdego przyzwoitego człowieka są przerażające. Potem przyszedł czas na pytania. Byłem pierwszy. Powiedziałem: „Norm, podczas prelekcji nie zasugerowałeś ani dyskusji, ani krytyki syjonistycznego projektu. To sugeruje, że według ciebie syjonizm jest albo nieadekwatny, albo nieistotny dla kwestii Palestyny. Więc mam dla Ciebie trzyczęściowe pytanie:

(1) Jaka jest twoja definicja syjonizmu?

(2) Jaki procent żydowskich Amerykanów jest syjonistami? i

(3) Czy jesteś syjonistą?”

Przez następne 15 minut, dosłownie, publiczność otrzymała chaotyczną, niespójną odpowiedź, która nawet nie dotyczyła, nie mówiąc o udzieleniu odpowiedzi, żadnego z trzech pytań. Sedno jego wypowiedzi, na ile mogę powiedzieć, składało się z odrzucenia terminu „syjonizm”, jako bez znaczenia dla współczesnego społeczeństwa. Etykietowanie ludzi jest szkodliwe, zdawał się mówić. Nie chcemy nikogo denerwować, sugerował. Finkelstein zakończył swoją odpowiedź, wskazując wyraźnie, w kwestii własnego syjonizmu, „Odmawiam odpowiedzi.” (Ten brak odpowiedzi wywołał oklaski kilku osób, w tym Nabeela Abrahama HFCC). Moderator Tarek Beydoun zadał wtedy kolejne pytanie, z którego wynikało, że pierwsze pytanie było rzeczywiście istotne – i dlaczego Finkelstein nie odpowiada na nie?  Finkelstein wtedy rozpoczął jeszcze jedną (!) 15 minutową, rozłażącą się nie-odpowiedź, kończącą się sugestią, że wszyscy potrzebujemy „zmienić i dostosować się” do realiów, cokolwiek to znaczy. Potem nie było lepiej. Spośród kilku pozostałych pytań, dowiedzieliśmy się, że Norm dba tylko o okupację i zabójstwa cywilów, oraz że jest mało troski o prawa izraelskich Arabów; że „nikt” naprawdę nie wierzy w równość wszystkich ludzi; i że po prostu jest nierozsądne, by zezwolić wszystkim palestyńskim uchodźcom na powrót do ojczyzny („może oni po prostu powinni dokonać wyboru by nie wracać”). Większość ludzi opuściła salę wiedząc niewiele więcej niż wtedy, gdy weszli. My nie potrzebujemy nikogo, kto mówi nam to, co jest oczywiste. Musimy zbadać ideologiczne podstawy obecnej sytuacji. Musimy ujawniać siłę izraelskiego lobby w mediach i rządzie. I potrzebujemy konkretnej strategii w celu przywrócenia sprawiedliwości i prawdziwej demokracji na Bliskim Wschodzie. Być może jestem zbyt surowy wobec Norma. Każdy ma swoje granice, dla niego były to tylko najbardziej oczywiste i rażące izraelskie zbrodnie. To jest w porządku. Ale nie oszukujmy się. Nie przedstawiajmy człowieka jako jakiegoś szlachetnego krytyka syjonistycznego państwa. W rzeczywistości on w ogóle nie jest krytykiem syjonizmu; nawet nie będzie dyskutował na ten temat. W najlepszym przypadku Finkelstein ma bardzo płytki próg krytyki. W najgorszym jest apologetą syjonizmu. Jeśli amerykańscy syjoniści chcieli stworzyć „bezpieczną” krytykę państwa żydowskiego, która wskazuje tylko na najbardziej oczywiste defekty osłaniając przyczyny, mogli zrobić to trochę lepiej niż Norm Finkelstein.

http://stopsyjonizmowi.wordpress.com

PO straszy PSL kontaktami z rosyjskimi specsłużbami Coś o kontaktach Waldemara Pawlaka ze słynną ruską razwiedką, której nikt nie widział, której działalność niczym się nie przejawia, ale która rządzi Polską. Osoby, które niezawodnie odbiorą poniższy artykuł jako obronę Pawlaka, proszę uprzejmie, aby mnie w d*** pocałowały. – admin

Ta informacja zaczęła szybko krążyć po sejmowych kuluarach. Na kolegium ds. służb specjalnych przy premierze, szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Krzysztof Bondaryk miał przedstawić notatkę obciążającą wicepremiera Waldemara Pawlaka. Dziennikarze szybko ustalili źródło tego przecieku. Okazało się, że z Kancelarii Premiera ludzie ze słynnego zespołu medialnego telefonowali do znajomych dziennikarzy przekazując tę rewelację. Niektóre media, jak np. Rado Zet nawet ją podały na antenie. Ale większość szybko się zorientowała, że to szyta grubymi nićmi prowokacja i nie dała się zmanipulować. A redakcja „Rzeczpospolitej” zwróciła się o pisemne stanowisko do Waldemara Pawlaka i Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. W zadanym pytaniu wspomniano czego dotyczyła notatka. A mianowicie, że chodzi o utrzymywanie przez wicepremiera i szefa ludowców kontaktów z osobami podejrzanymi o współpracę z rosyjską Federalną Służbą Bezpieczeństwa. Rzekomo premier D.Tusk miał zażądać od swego zastępcy wyjaśnień i że te wyjaśnienia były niesatysfakcjonujące. W swojej odpowiedzi Kancelaria Premiera zasłoniła się tajemnicą państwową i nie chciała ani potwierdzić, ani zdementować. Czyli nie przecięła plotek. A sam Pawlak zaprzeczył tym rewelacjom i podsumował je jako prowokację. Moment pojawienia się tego przecieku wiąże się z ostatnimi działaniami PSL w Sejmie. W dwóch ważnych sprawach politycy tej partii zajęli inne stanowisko niż PO. Pierwsza dotyczy wotum nieufności wobec ministra obrony narodowej Bogdana Klicha. Kilku posłów z PSL publicznie oświadczyło, że minister ten powinien być dawno zdymisjonowany i że nie mają ochoty głosować w jego obronie. Dodatkowo na potwierdzenie tych rozterek szefostwo klubu PSL ogłosiło, że w tej sprawie nie wprowadzi dyscypliny klubowej. Druga samodzielna akcja to zgłoszenie poprawek do ustawy o OFE radykalizujących rządowe propozycje oraz dążenie do szybszego głosowania całości zmian. Najprostsza interpretacja tego co się wydarzyło to chęć kierownictwa PO zdyscyplinowania koalicjanta. Dymisja min. Klicha byłaby bolesną porażką szczególnie dotkliwą, gdyż ostatnie miesiące są złe dla premiera Tuska i jego partii. Nie bez podstaw jest też podejrzenie, że może to być pretekst do zerwania koalicji, upadku rządu i przyśpieszonych wyborach. Można postawić jeszcze parę hipotez. Czas je zweryfikuje. Nie zależnie od tego co ostatecznie kierowało decyzją o puszczeniu tego przecieku, odsłania on trochę prawdy o rzeczywistych stosunkach między koalicjantami i dużo mówi o naszym państwie, gdzie na porządku dziennym jest wykorzystywanie służb specjalnych do rozgrywek politycznych. Jan Siewierski

I parytet nie pomoże Stara ludowa mądrość - zbieżna zresztą z tym, co za ciężkie pieniądze doradzają pijarowcy - uczy, że jak już się coś palnęło, to lepiej przeprosić i na czas jakiś zamilknąć, a ludzie szybko zapomną, niż zaprzeczać, tłumaczyć się i się tym sposobem pogrążać. O tej prostej mądrości posłanka Mucha z PO zapomniała. Najpierw pani posłanka udzieliła wywiadu do partyjnego pisemka "POgłos". Do partyjnego pisemka nikt zapewne nie zagląda, można sądzić, że nie czyni tego nawet większość członków partii (zważywszy, jak wysoka była frekwencja w tzw. prawyborach można uznać, że do PO jej członkowie nie idą po to, by się realizować w wewnętrznych debatach, tylko w zupełnie innym celu), więc Mucha, jak sama się przyznała, nie wysiliła się na precyzyjne wyrażanie swych przemyśleń ani nie przyłożyła do autoryzacji. Pech chciał, że jednak ktoś zajrzał - dziennikarze "Faktu", mianowicie. I w ten sposób cała Polska dowiedziała się, jakie są, zdaniem może nie pierwszej twarzy, ale na pewno pierwszych nóg rządzącej partii, przyczyny wielomiesięcznych kolejek w służbie zdrowia. Ano takie, że gabinety oblegane są przez staruszków, którzy częste wizyty u lekarza traktują jako rozrywkę, bo i zresztą leczyć takiego na przykład 85-latka w zasadzie nie ma większego sensu. Zrobiła się z tego chryja, więc posłanka zaczęła się tłumaczyć, że jej słowa przeinaczono, bo autoryzowała je w pośpiechu i przez telefon. Dlaczego dziennikarka, jeśli nie jest to zbyt szumne określenie, partyjnego biuletynu PO miałaby przeinaczać słowa Joanny Muchy? Logicznie, istnieją tylko dwie możliwości. Pierwsza - Platforma zatrudnia ludzi, delikatnie mówiąc, bardzo niekumatych. Druga - pracownica "POgłosu" celowo chciała wrobić Muchę, w ramach frakcyjnych walk Schetyny z Tuskiem. Które z tych wyjaśnień chciała Mucha zasugerować? Jeśli drugie, to któremu z wymienionych gratulować posiadania jej w swojej drużynie? Zamiast postawić sprawy jasno, opublikowała Mucha właściwie już autoryzowaną wersję swej wypowiedzi, i wyszło równie śmiesznie, bo poprawiła się o tyle, że teraz już nie obciąża winą samych staruszków, tylko pazernych lekarzy, którzy wykorzystując ich słabość do przesiadywania pod gabinetami, zmuszają ich do częstych a zupełnie niepotrzebnych wizyt celem wyduszenia zawrotnych refundacji z NFZ. Tak czy owak, Sławek Nowak... To znaczy, chciałem powiedzieć, tak czy owak, winni są dywersanci, a czy są nimi akurat staruszkowie, czy lekarze, to sprawa drugorzędna. Platforma, minister Kopacz i w ogóle "władza" robi wszystko dobrze, tylko głupi lekarze i pacjenci psują jej robotę. To już naprawdę lepiej było pozostać przy wersji pierwotnej. W końcu elektorat PO stanowią MWzWM "młodzi, wykształceni, z większych miast" którzy leczą się prywatnie. Oni się generalnie zgodzą, że babci należy zabrać nie tylko dowód, ale i NFZ, bo po co marnować pieniądze na leczenie kogoś, kto i tak jest jedną nogą w grobie? Żeby głosował na PiS i przynosił nam obciach przed światem? Ba, nie tylko się zgodzą, ale uznają, że Mucha jest spoko i dżezi, bo myśli tak jak fejsbuk przykazał i nie obcyndala się powiedzieć dziadom prawdy w oczy. A że emeryci się obrazili? No to co, od kiedy to ktokolwiek po 49 roku życia mieści się w tym, co pijarowcy nazywają "targetem"? Poza tym, trudno zaprzeczyć, że korzystanie z publicznej służby zdrowia służy rozrywce. Wyleczyć może nie wyleczą, ale ubaw jest gwarantowany. Ot, koledze właśnie zachorował trzymiesięczny bejbiś, a ponieważ karmiony jest piersią, do szpitala poszła z nim także mama. I okazało się, że mama, jeśli chce być z dzieckiem, musi wykupić szpitalne posiłki, co jeszcze nie jest niczym horrendalnym, ale wykupić je można tylko w szpitalnej kasie, która jest otwarta w poniedziałki i czwartki, a był akurat piątek. Zresztą nawet gdyby był poniedziałek, to wykup poniedziałkowy działa dopiero od wtorku. Jest zabawa? Na całego! I proszę nie współczuć tego heroicznego wyboru, czy cztery dni czekać z leczeniem u oseska zapalenia oskrzeli, czy też na ten sam czas pozbawić go cyca, bo sam sobie winien, że zachorował w niewłaściwym momencie. I mama też winna, że go karmi piersią, jakby nigdy nie czytała "Wysokich Obcasów" i nie rozumiała, że kobieta nie urodziła się kobietą, że ma się realizować zawodowo i ideowo, a nie tkwić w pieluchach. A między MWzWM takie rzeczy rozumieją się same przez się. Słowem, MWzWM na pewno by się na panią Muchę nie obrazili, gdyby swych słów nie odwoływała i nie plotła teraz o pospiesznej telefonicznej autoryzacji. A nawet zresztą gdyby się obrazili, to pikuś w porównaniu z tym, kto się może poczuć obrażony jej nieprzemyślanymi sprostowaniami. Problem bowiem w tym, że wycofując się z raz wygłoszonej tezy, złamała Mucha niepisaną zasadę partyjnego pijaru, którą, parafrazując sławne zdanie przywódcy podobnej partii sprzed lat kilkudziesięciu, ująć można w słowach: bzdury raz powiedzianej nie cofamy nigdy. Czy Tusk kiedykolwiek kogokolwiek przepraszał, że mu się wymsknęło, że pośpiesznie autoryzował, że powiedział albo obiecał co innego niż miał na myśli? Tusk oczywiście regularnie zmienia zdanie o 180 stopni, ale robi to tak, jakby nigdy go nie zmieniał. Wczoraj mówił czarne, dziś mówi czerwone, i dziś zawsze mówił czerwone, a gdy jutro znowu powie czarne, to też wszyscy jego chwalcy będą zaciekle wierzyć, że tak właśnie zawsze mówił. Tak to się robi. Jak się mianowało ministrem choćby kompletnego idiotę i ignoranta, to się go nie odwołuje. W każdym razie, nigdy z tego powodu. Ministra można go "awansować", czyli z szefa kluczowego resortu przesadzić na symboliczną funkcję w klubie poselskim, jeśli bruździ wodzowi. Ale w żadnym wypadku nie wolno ukarać ministra rzeczywiście beznadziejnego za rzeczywiste, wytykane przez media zaniedbania, głupotę, nepotyzm, nieudolność, przestępstwa nawet. To by była słabość, a słabości okazać nie wolno. Pani Mucha tyle lat w PO - i nic z tego nie rozumie. Dlatego - o ile zakład? - kariery w polityce nigdy nie zrobi, i żaden parytet jej w tym nie pomoże. RAZ

Niechciane słowo “powstanie” Unikanie sformułowania “powstanie antykomunistyczne” w odniesieniu do ustawy, która ma pomóc zachować pamięć o “żołnierzach wyklętych”, utrwala sytuację, w której pod szyld “podziemie antykomunistyczne” wciąga się działalność Adama Michnika z lat 60. czy rozgrywki wewnątrzpartyjne, w których brał udział Jacek Kuroń. Z preambuły projektu, który ustanawia 1 marca Narodowym Dniem Pamięci Żołnierzy Podziemia Antykomunistycznego, na ostatnim etapie prac sejmowych wykreślono sformułowanie “powstanie antykomunistyczne”. Niesłusznie. Historycy, którzy od lat badają ten temat, są zgodni: w latach 1944-1953 w Polsce miało miejsce narodowe powstanie przeciw sowieckiej okupacji, krwawo stłumione przez wspierany przez NKWD aparat bezpieczeństwa. Ustawa została przyjęta przez Sejm, teraz zajmie się nią Senat. Wszystko wskazuje na to, że 1 marca już w tym roku będzie Narodowym Dniem Pamięci Żołnierzy Podziemia Antykomunistycznego. Inicjatywa czekała na szczęśliwy finał prawie dwa lata. Przed rokiem stosowny projekt skierował do Sejmu prezydent Lech Kaczyński. Jednym z jego pomysłodawców był ówczesny prezes IPN Janusz Kurtyka, również tragicznie zmarły w katastrofie smoleńskiej.
“W hołdzie Żołnierzom Wyklętym – bohaterom Powstania Antykomunistycznego” – od tych słów zaczynała się preambuła ustawy przesłanej jeszcze przez Kancelarię Prezydenta Kaczyńskiego do parlamentu. Jednak na środowym posiedzeniu Komisji Kultury i Środków Przekazu, w której przez kilka miesięcy projekt leżał i nie był rozpatrywany, dopóki o sprawie nie napisał “Nasz Dziennik”, to właśnie określenie wzbudziło sprzeciw jednego z posłów SLD. Jego stanowisko natychmiast podchwyciła przewodnicząca komisji, poseł Iwona Śledzińska-Katarasińska (PO). I tak z treści preambuły określenie “powstanie antykomunistyczne” zostało w drodze kompromisu wykreślone. - Nie chcieliśmy, by idea ustanowienia tego dnia upadła w wyniku tego sporu, więc szybko zgodziliśmy się na sformułowanie: “W hołdzie Żołnierzom Wyklętym – uczestnikom podziemia antykomunistycznego” – przyznaje w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” poseł Piotr Babinetz (PiS). On sam był zwolennikiem pierwotnej wersji, czyli pozostawienia w ustawie określenia “powstanie antykomunistyczne”. Ostatecznie zagłosował jednak tak jak większość. Tymczasem problem nazewnictwa, z pozoru nieistotny, nie jest wcale błahy. W sferze publicznej świadomości znaczy bardzo wiele. Świadczy o tym nie tylko fakt, że ktoś do prezydenckiego projektu takie sformułowanie wpisał, ale również to, że poseł SLD postanowił właśnie te słowa zmienić. Mimo że już od wielu lat prace badawcze wielu historyków dowodzą, że w latach 1944-1953 (przy czym okres ten jest umowny) na terytorium Polski miało miejsce powstanie przeciwko nowej sowieckiej okupacji. Już od samego początku, a więc od końca lat 40. XX wieku, zarówno propaganda sowiecka i komunistyczna w kraju, a potem będąca na jej usługach historiografia wprowadziły do opisu tego okresu historii Polski kilka określeń-wytrychów, które przetrwały do dziś. Żołnierzy podziemia antykomunistycznego nazywano “bandytami”, wojsko i milicja pacyfikowały “bandy”, a walkę z sowiecką agenturą na terenach okupowanej Polski w postaci PPR oddziałów GL i AL określano mianem “wojny domowej”. - Wojna domowa jest wtedy, gdy w jednym państwie walczą poróżnione ze sobą dwie strony. Wszelkie dokumenty, szczególnie z lat 1944-1947, wytworzone przez zgrupowania podziemia, jak i aparatu bezpieczeństwa, wskazują to samo, że bez pomocy sowieckich garnizonów w miastach wojewódzkich i powiatowych okupacyjna władza PKWN czy Rządu Tymczasowego w żadnym razie by się nie utrzymała – podkreśla dr Wojciech Muszyński, historyk z IPN. – Oni byli silni tylko siłą Sowietów – dodaje.

Ciągłość oporu Skąd więc określenie “powstanie”? – W 1944 roku na obczyźnie działały legalne władze, wciąż istniały struktury Polskiego Państwa Podziemnego. Mimo ich pewnego zaniku były wciąż scentralizowane, obejmowały całe terytorium kraju i miały jasno wytyczony cel – osiągnięcie niepodległości – tłumaczy Leszek Żebrowski, historyk, autor wielu publikacji i książek na temat zgrupowań podziemia antykomunistycznego. Jak podkreśla, aktywność skierowana przeciwko sowieckiej okupacji nie ograniczała się tylko do oddziałów zbrojnych, ale wiązała tysiące osób, ludność cywilną, która nowej władzy postawiła opór. Dlatego według niego unikanie słowa “powstanie” ma na celu zatarcie faktu, że działalność tych oddziałów stanowiła ciągłość oporu z czasów wojny z państwem podziemnym, jak również wykluczenie jakiegokolwiek porównania z innymi powstaniami znanymi z historii. Tymczasem zasięg, skala i czas trwania oporu przeciw nowej władzy świadczą o tym, że w postaci biernej i czynnej w latach 1944-1953 miało w Polsce miejsce antykomunistyczne powstanie przeciw nowej okupacji. - Gdyby porównać skalę działania zgrupowań podziemia antykomunistycznego z działalnością oddziałów z czasów Powstania Styczniowego, to okazuje się, że w latach 1944-1953 przez struktury oddziałów przeszło około 150 tys. żołnierzy. W Powstaniu Styczniowym około 100 tys. – tłumaczy Wojciech Muszyński. - Unikanie dziś sformułowania “powstanie antykomunistyczne” utrwala sytuację, w której to pod szyld “podziemie antykomunistyczne” wciągnąć można także działalność Adama Michnika z lat 60. czy rozgrywki wewnątrzpartyjne, w których brał udział Jacek Kuroń – podkreśla Żebrowski. Podobnego zdania jest prof. Marek Jan Chodakiewicz, historyk, który wielokrotnie podkreślał, że powstanie antykomunistyczne było ogólnonarodową kontynuacją powstania antyniemieckiego wyrażonego operacją “Burza”. Jak podkreśla, powstańcy wypełniali wtedy rozkazy przejęcia władzy w terenie postawione im w 1944 r. przed wejściem Sowietów, a niemal wszystkie podziemne organizacje uważały swą walkę za kontynuację czynu zbrojnego zaczętego w 1939 roku. I to jest może najlepszy sposób, by ukazać fałszywe światło, w jakim Sejm stawia “żołnierzy wyklętych”. Podstawmy w miejsce Sowietów i NKWD – Niemców, SS i Gestapo. W jaki sposób parlament niepodległej Polski nazwałby zbrojny i cywilny opór tysięcy Polaków przeciw okupacyjnej władzy? Uczestnikami “tragicznych wydarzeń”, “nielegalnych oddziałów przeciw legalnej władzy”, “antyhitlerowskiego podziemia”? Maciej Walaszczyk

Kutz odpowie za „polskie obozy”? We wtorkowym programie „Warto rozmawiać” w TVP1 poseł Kazimierz Kutz mówił, że po II wojnie światowej Ślązacy ginęli w „polskich obozach koncentracyjnych”. Na informację, że jego wypowiedź będzie podstawą doniesienia do prokuratury o popełnieniu przestępstwa znieważenia narodu polskiego, Kutz odparł dziennikarzowi TVP.info: – To demagogia i stara technika głupiego szantażowania. Może mnie w d… pocałować. Wtorkowe „Warto rozmawiać” było poświęcone Ruchowi Autonomii Śląska, który od kilku miesięcy w koalicji z Platformą Obywatelską współrządzi regionem. Rozmowa zeszła jednak na temat obozów koncentracyjnych, w tym Auschwitz, które po II wojnie światowej komuniści przekształcili w więzienia. „Auschwitz i kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt obozów poauschwitzowskich przekształciło się w polskie obozy koncentracyjne, które funkcjonowały przez pierwszy rok. Byli mordowani ludzie dlatego, że byli Ślązakami. Dla Ślązaków to była Polska, a nie jacyś Ruscy. Ruskich nie było” – mówił poseł Kazimierz Kutz (wybrany list PO, obecnie niezrzeszony). Za znieważenie narodu polskiego grozi do trzech lat więzienia. Kazimierz Kutz przepraszać jednak nie zamierza. – Dla Ślązaków komuniści to byli Polacy. Wszystkie obozy prawie były w rękach polskich, a nie rosyjskich – mówi. – To demagogia, stara technika głupiego szantażowania. W d… mnie może pocałować – dodaje.

Z ustaleń portalu tvp.info wynika, że w związku z wypowiedzią o „polskich obozach koncentracyjnych” Kazimierz Kutz stanie też przed Sejmową Komisją Etyki Poselskiej. (tvp.info/ro)

Podsłuchiwali prezydenta – afera większa niż Watergate Według polityków Prawa i Sprawiedliwości podsłuchiwanie Lecha Kaczyńskiego i jego rodziny to afera większa niż Watergate. – To niebywały skandal – mówi w rozmowie z portalem Niezależna.pl poseł PiS Zbigniew Girzyński. Politycy PiS chcą złożyć do prokuratury doniesienie o popełnieniu przestępstwa przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego. ABW, w ramach śledztwa w sprawie wyjazdu prezydenta Lecha Kaczyńskiego do Gruzji, podsłuchiwała głowę państwa i jego rodzinę. Zdaniem przedstawicieli największej partii opozycyjnej mamy do czynienia z aferą większą niż Watergate w USA (afera podsłuchowa, w wyniku której z urzędu ustąpił prezydent Nixon – red.). – To niebywały skandal – mówi w rozmowie z portalem Niezależna.pl poseł Prawa i Sprawiedliwości Zbigniew Girzyński. – To afera większa niż Watergate, ponieważ tu zależne od rządu służby specjalne podsłuchiwały samego prezydenta RP i jego najbliższych. Według Girzyńskiego tym razem Donaldowi Tuskowi nie uda się zamieść afery pod dywan – Jestem przekonany, że obecnie rządząca ekipa będzie starała się zatuszować sprawę, tak jak miało to miejsce chociażby w przypadku afery hazardowej. Jednak w tym przypadku tego typu zabieg się nie uda. Donaldowi Tuskowi ciężko będzie wytłumaczyć Polakom, dlaczego podsłuchiwano ich prezydenta. Tym razem nie ujdzie im (rządzącym – red.) to na sucho. Parlamentarzysta uważa też, że całe środowisko dziennikarskie powinno dążyć do ujawnienia prawdy na temat “polskiego watergate”. – Skala tej afery jest tak wielka, a sprawa na tyle bulwersująca, że wszyscy dziennikarze, niezależnie, od przekonań i sympatii, powinni dążyć do jej ujawnienia – mówi Girzyński. Wcześniej, podczas zorganizowanej dziś konferencji prasowej inny polityk PiS, Arkadiusz Mularczyk, apelował do dziennikarzy: Czy Donald Tusk wiedział o inwigilacji śp. Lecha Kaczyńskiego? Wzywamy wszystkich dziennikarzy w Polsce: Monikę Olejnik, Tomasza Lisa, wszystkich dziennikarzy “Gazety Wyborczej”, by pytali o to pana premiera. Oprac. Przemysław Harczuk Niezależna.pl, TVN24

Paweł Deresz - w uścisku tajnych służb Co jeszcze można napisać o 73-letnim Pawle Dereszu – wdowcu po poległej Jolancie Szymanek–Deresz - w aspekcie roli, jaką odgrywa w związku z wyjaśnieniem (a raczej zaciemnieniem) przyczyn katastrofy rządowego TU-154M? Wielu blogerów Salonu 24 zarzuca Dereszowi, iż stał się gwiazdą ITI i Agory oraz nieetatowym rzecznikiem rządu, starając się z jednej strony ośmieszyć wszelkie spekulacje na temat ewentualnego zamachu, z drugiej strony konsekwentnie wybielać i usprawiedliwiać premiera oraz prokuraturę przed opinią publiczną za słuszną i merytoryczna krytykę formułowaną przez przedstawicieli niektórych rodzin poległych. Ostatnio o Dereszu sporo napisano w interesującym i niezmiernie ważnym artykule, opublikowanym w "Gazecie Polskiej" 25 stycznia 2011 r. pióra Andrzeja Melaka zatytułowanym Ceny ofiary smoleńskiej.
Andrzej Melak tak oto charakteryzuje Deresza: Z internetu dowiedziałem się, że Paweł Deresz został zarejestrowany jako kontakt operacyjny Służby Bezpieczeństwa. W PRL był korespondentem polskiej prasy w Czechosłowacji, sprawował również istotne funkcje w aparacie PZPR. Zgodnie z linią partyjną komentował inwazję na Czechosłowację w 1968 r., a jako dziennikarz „Kuriera Polskiego” chciał wejść do Wydziału Propagandy Prasy i Wydawnictw KC PZPR. Po 1989 r. był w gronie stałych współpracowników miesięcznika „Przegląd Międzynarodowy” założonego przez Wojskowe Służby Informacyjne. W inicjatywę tę zaangażowani byli m.in. szkoleni w ZSRR szefowie WSI – gen. Konstanty Malejczyk i gen. Marek Dukaczewski. Według Raportu z weryfikacji WSI, miesięcznik był przykładem aktywnej roli służb w sferze mediów. [...] Paweł Deresz to wieloletni dziennikarz i członek kierownictwa redakcji „Kuriera Polskiego” (organu Stronnictwa Demokratycznego, satelickiej wobec PZPR partii) oraz pracownik i korespondent zagraniczny Polskiej Agencji „Interpress” w Czechosłowacji i na Węgrzech. Wystarczy poczytać teksty Deresza opublikowane w „Kurierze Polskim” w latach 60. i 80., żeby nie mieć w tym względzie żadnych wątpliwości. Deresz był do końca istnienia PZPR jej lojalnym członkiem. Co do kwestii współpracy Deresza z bezpieką, rzecz ma się zgoła inaczej. Zadam więc, następujące pytania:

Czy Paweł Deresz współpracował z organami bezpieczeństwa państwa komunistycznego? Odpowiadam: Tak, i są na to dowody.

Czy Paweł Deresz współpracował z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi? Odpowiadam: mógł, są na to twarde poszlaki.
Czy znajomość Pawła Deresza z gen. Markiem Dukaczewskim z WSI mogła mieść charakter relacji niejawnych, tj. kontaktów operacyjnych? Odpowiadam: mogła, i na to są także twarde poszlaki. W pierwszej kolejności przypomnijmy pokrótce przeszłość zawodową bohatera naszego wpisu: Karierę dziennikarską Paweł Deresz rozpoczął w Polskiej Agencji Prasowej w roku 1962. Deresz w opracowanych przez siebie życiorysach, twierdzi, iż do PAP dostał się w wyniku konkursu, który miał wygrać. W PAP pracował do roku 1967. Następnie związał się gazetą Stronnictwa Demokratycznego wychodzącą na rynku pod nazwą „Kurier Polski”, gdzie pracował prawie 10 lat jako dziennikarz działu zagranicznego. Deresz do „Kuriera Polskiego” powróci po wieloletniej przerwie, w drugiej połowie lat 80. ubiegłego wieku i pozostanie w redakcji do końca istnienia tytułu, do roku 1999. W 1977 r. Paweł Deresz rozpoczął błyskotliwą karierę w Polskiej Agencji „Interpress” - agendzie komunistycznego wywiadu i kontrwywiadu wojskowego. Do agencji przyjmował Deresza ówczesny szef PAI „Interpress”, płk Mirosław Wojciechowski. Płk Wojciechowski, późniejszy Prezes Radiokomitetu, to wieloletni wysokiej rangi oficer wywiadu wojskowego (Zarządu II sztab Generalnego LWP). Ze służby operacyjnej wywiadu przeniesiony został w 1971 r. do KC PZPR, gdzie miał kierować do 1976 r. Wydziałem Zagranicznym KC PZPR.To właśnie płk Wojciechowski mianował Deresza Kierownikiem Działu Polityczno-Gospodarczego PAI „Interpress”, a następnie wysłał Deresza na placówki zagraniczne jako stałego korespondenta do Czechosłowacji oraz na Węgry. Właśnie w PAI „Interpress” Deresz poznał swojego młodszego kolegę - Lwa Rywina, który pierwszą swoją pracę zawodową w PRL, po powrocie z USA, rozpoczął właśnie w PAI „Interpress” (Lew Rywin należał do ulubieńców płk. M. Wojciechowskiego, który obejmując w 1983 r. stanowisko Szefa Radiokomitetu, zaproponował stanowisko swojego zastępcy właśnie Rywinowi). W najbliższym otoczeniu Deresza znajdował się także inny pracownik PAI „Interpress” - Maciej Górski - późniejszy Ambasador RP we Włoszech, i wieloletni niejawny współpracownik komunistycznego wywiadu wojskowego, a następnie WSI o pseudonimie „GUSTAW”. Oficerem prowadzącym „GUSTAWA” był nie kto inny, tylko późniejszy szef WSI gen. Marek Dukaczewski. Z zagranicy Paweł Deresz powrócił do Polski w 1984 r. Rozstał się z PAI „Interpressem” (płk Wojciechowski pełnił już od roku funkcję Prezesa Radiokomitetu) i rozpoczął pracę w „Kurierze Polskim” na stanowisku zastępcy redaktora naczelnego gazety. Z gazetą związany był, jak już wspomniano wcześniej, do końca jej istnienia, tj. do roku 1999. Co ciekawe, po zwycięskich dla SLD wyborach do Sejmu RP (co miało miejsce na jesieni w 2001 r.) - nastąpił wielki come back Deresza do Polskiej Agencji „Interpress” (wówczas działającej pod firmą PAI S.A. w Warszawie), gdzie pełnił w latach 2002-2004 funkcję członka Zarządu Spółki. Pikanterii dodaje fakt, że przełożonym Deresza (tj. Prezesem Zarządu) był działacz młodzieżówki SLD - Rafał Steffen, jak się później okazało, równolegle niejawny współpracownik pionu wywiadowczego WSI o ps. „JERICHO”. W tym samym też czasie jego eminencja ambasador Maciej Górski powrócił z placówki we Włoszech i na krótko zagościł w PAI S.A. jako doradca Zarządu Spółki (przed wyjazdem na placówkę w 1996 - „GUSTAW” pełnił w PAI S.A. funkcję Prezesa Zarządu Spółki). Historia zależności służbowej, jak widać, lubi się powtarzać. Paweł Deresz, obejmując funkcję członka Zarząd PAI S.A. wbrew obowiązkowi prawnemu, nie złożył tzw. oświadczenia lustracyjnego. Przypomnijmy sobie w tym miejscu listę Wildsteina. Pod pozycją IPN BU 00191/27 oraz IPN BU 1001043/1848 figuruje Paweł Jan Deresz. Otóż nie mamy w tym wypadku do czynienia z przypadkową zbieżnością nazwiska i imienia. Pod wymienioną sygnaturą IPN kryją się akta agenturalne wytworzone przez Wydział VII Departament II SB MSW (teczka personalna i mikrofilm) dotyczące Pawła Deresza, s. Jana i Pauliny z domu Trombik, urodzonego w Warszawie 23 marca 1937 r. Według danych rejestrowych, Deresz został pozyskany do niejawnej współpracy z pionem kontrwywiadowczym Służby Bezpieczeństwa w sierpniu 1973 r. Dokładnie rejestracja pod nr 36419 nastąpiła w dniu 13 sierpnia 1973 r. Jednostką operacyjną SB, która dokonała rejestracji Deresza w sieci, to Wydział VII Departament II MSW. Wobec Deresza, ze względu na funkcję II sekretarza POP, jaką pełnił w redakcji ”Kuriera Polskiego”, SB zastosowało zarezerwowaną dla takich przypadków kategorię współpracy i zarejestrowało Deresza jako „kontakt operacyjny”. Wyeliminowanie z sieci agenturalnej nastąpiło w dniu 6 października 1978 r., a materiały operacyjne złożono do archiwum. Eliminacja Deresza jako współpracownika nastąpiła z powodu braku istotnych informacji oraz niechętnego stosunku do współpracy z SB. Deresz został pozyskany w związku z jego bliską znajomością z korespondentem zagranicznym - obywatelem RFN, który był podejrzewany o powiązania z zachodnimi służbami specjalnymi. Zachował się mikrofilm oraz akta operacyjne. W okresie swojej współpracy z SB Paweł Deresz pracował jako dziennikarz działu zagranicznego „Kuriera Polskiego”; tuż przed jej zakończeniem rozpoczął karierę w PAI „Interpress”. Po powrocie z placówek w połowie lat 80. ubiegłego wieku (1984), Deresz kontynuował działalność dziennikarską w redakcji „Kuriera Polskiego" na stanowisku zastępcy redaktora naczelnego. W tym mniej więcej okresie ujawnia się udokumentowane zainteresowanie operacyjne Dereszem ze strony komunistycznego wywiadu wojskowego. Dokładnie w dniu 19 marca 1987 r. nastąpiło zabezpieczenie operacyjne Deresza w Biurze „C” MSW ze strony osławionego Oddziału „Y” Zarządu II Sztabu Generalnego LWP (pismo Szefa Oddziału „Y Zarządu II Szt. Gen. znak 00196/POY/87). W ten sposób organy represji zapewniały sobie wyłączność na daną osobę, a jak powszechnie wiadomo, wywiad wojskowy rozpracowywał obywateli polskich tylko i wyłącznie pod kątem ich werbunku. Zakończmy na chwilę ten wątek, i zajmijmy się znajomością Deresza z wieloletnim oficerem komunistycznego wywiadu wojskowego, a następnie oficerem oraz Szefem WSI – Markiem Dukaczewskim. Z ogólnie dostępnych informacji, możemy założyć, iż znajomość Deresza z Dukaczewskim najpóźniej mogła zostać zawarta w roku, w którym Dukaczewski został powołany przez ówczesnego Szefa Kancelarii Prezydenta RP – Jolantę Szymanek-Deresz (drugą żonę Pawła Deresza) na stanowisko Podsekretarza Stanu (co miało miejsce w 2001 r.). Bankiety, przyjęcia, wspólne wyjazdy do prezydenckiego ośrodka na Helu musiały relacje obu panów zacieśniać. Ale kiedy w rzeczywistości znajomość Deresza z Dukaczewskim została zawarta i jaki miała przebieg oraz charakter? Wróćmy do redakcji „Kuriera Polskiego” i „Przeglądu Międzynarodowego” oraz pierwszej połowy lat 90. ubiegłego wieku. Jak powszechnie wiadomo, gazeta „Kurier Polski” będąca organem propagandowym Stronnictwa Demokratycznego do roku 1992, kiedy to gazetę przejął Zygmunt Solorz-Żak, po wygranych przez Lecha Wałęsę wyborach prezydenckich ochoczo atakowała twórców Porozumienia Centrum, przede wszystkim braci Jarosława i śp. Lecha Kaczyńskich oraz osób z PC powiązanych. Przykładem tego są choćby publikacje dotyczące domniemanej afery „Telegraf”. Po upadku rządu premiera Jana Olszewskiego (4 czerwca 1992 r.) dziennik „Kurier Polski” stał się agendą działań propagandowych UOP i WSI wymierzonych przeciwko środowisku politycznemu skupionemu wokół mec. Olszewskiego. Jak już powszechnie wiadomo, w obu służbach funkcjonowały samodzielne zespołu operacyjne mające na celu niszczenia wszelkimi metodami prawicę niepodległością oraz niepokorną i anarchizującą lewicę spod znaku PPS Piotra Ikonowicza. „Kurier Polski” wyróżniał się w tej operacji prowadzonej do końca prezydentury Lecha Wałęsy szczególnymi osiągnięciami. To właśnie w redakcji „Kuriera Polskiego” pracował na etacie niejawnym Jacek Podgórski jako oficer pod przykryciem UOP, którego działalność „dziennikarska” była bezpośrednio kierowana przez płk. Jana Lesiaka. Podgórski powtórnie zasłynął w roku 2003, kiedy spartaczył prowokację wymierzoną przeciwko Przewodniczącemu Sejmowej Komisji Śledczej ds. afery Rywina – Tomasza Nałęcza. Chodziło o zdyskredytowanie Nałęcza jako osoby uwikłanej w aferę kupowania zapisów ustawy medialnej. Podgórski pełnił wówczas funkcję doradcy premiera Leszka Millera. W tym czasie pracownikiem etatowym redakcji „Kuriera Polskiego” i bliskim znajomym Pawła Deresza był także Andrzej Nierychło. Nierychło był uprzednio dziennikarzem pisma „ITD.”, którego redaktorem naczelnym i kolegą był Aleksander Kwaśniewski. Po odejściu z „Kuriera Polskiego” Nierychło stał się wydawcą „Pulsu Biznesu”. Według Reportu Przewodniczącego Komisji Weryfikacyjnej WSI (MP Nr 11 poz. 110.z 16.02.2007 r.) Andrzej Nierychło jako współpracownik komunistycznego wywiadu wojskowego od 1983 r., następnie jako współpracownik WSI, brał udział w próbach wykorzystania na rzecz WSI struktur medialnych organizowanych przez Zygmunta Solorza (którego poznał jako właściciela „Kuriera Polskiego”). Osoba Andrzeja Nierychło stanowi klucz do opisu i poznania niejawnych relacji Deresza z WSI oraz osobą Dukaczewskiego. Kim jest Andrzej Nierychło (obecnie lat 57)? Z wykształcenia geograf, z zawodu dziennikarz. Studia na Wydziale Geografii i Studiów Regionalnych Uniwersytetu Warszawskiego ukończył w roku 1978. Oczywiście był aktywnym członkiem SZSP (etatowy członek Zarządu Głównego). Odznaczony złotą odznaką SZSP. W PZPR od 1978 r. W ITD pracę rozpoczął dokładnie w dniu 1 marca 1981 r. Jego partyjna praca została doceniona przez radzieckich towarzyszy, bo w stanie wojennym (1983 r.) został zaproszony do ZSRR przez KC WLKZM. W tym samym roku wziął udział jako delegat w Zjeździe Światowej Rady Pokoju w Pradze. Nierychło odbył służbę wojskową w stanie wojennym w redakcji „Żołnierza Wolności” jako żołnierz służby zasadniczej oddelegowany na etat publicysty. Służył w armii gen. Wojciecha Jaruzelskiego do grudnia 1982 r. kiedy to został zwolniony do rezerwy w stopniu sierżanta podchorążego. Do grona swoich przyjaciół, których podał w kwestionariuszu osobowym kandydata na niejawnego współpracownika komunistycznego wywiadu wojskowego, Nierychło zaliczył m.in.: Aleksandra Kwaśniewskiego (ówczesnego redaktora ITD.), Waldemara Sowińskiego (Z-cę redaktora ITD.), Piotra Aleksandrowicza (dziennikarza ITD.) oraz Jacka Zalewskiego (z-cę rad. ITD.). Ujawnił służbie swoje hobby (zbieranie książek), a za szczególne cechy charakterystyczne swojej osoby, podał cyt. „masywna budowa ciała”. Andrzej Nierychło został zwerbowany w sierpniu 1983 r. przez porucznika Jerzego Zadora jako niejawny współpracownik o ps. „SĄSIAD”. W okresowej opinii współpracownika por. Zadora tak oto charakteryzował Andrzeja Nierychło: „Ob. Andrzej Nierychło jest życiowo wyrobiony dobrze, kulturalny, spokojny i zrównoważony. Posiada własne opinie na dyskutowane tematy w tym i polityczne. Oddany obecnemu ustrojowi PRL”. Werbunek odbył się w lokalu „Słoneczna” w Warszawie dokładnie 11 sierpnia 1983 r. o godz. 13. Nierychło ochoczo wyraził zgodę na współpracę i własnoręcznie podpisał deklarację współpracy z wywiadem wojskowym PRL. Współpraca „SĄSIADA” przebiegała bez większych zakłóceń. Został przeszkolony w zakresie podstawowych zasad konspiracji oraz pouczony o konsekwencjach zdrady i działania na szkodę PRL. Konspiracyjna praca Nierychło dla wywiadu wojskowego PRL polegała na udostępnianiu zagranicznym agentom wywiadu (np. agentowi o ps. „HUTNIK”) swojego adresu zamieszkania i przekazywania korespondencji w nienaruszonym stanie oficerowi prowadzącemu. W roku 1987 współpracownika „SĄSIAD” na kontakt przejął nie kto inny, a ówczesny kpt. mgr Marek Dukaczewski. Dukaczewski prowadził osobiście „SĄSIADA” do końca istnienia Zarządu II Sztabu Generalnego LWP, i następnie w ramach WSI co najmniej do roku 1996. Niejawna współpraca Nierychło z Dukaczewskim trwała w okresie wspólnej pracy Nierychło i Deresza w redakcji „Kurier Polski”. O szczególnym znaczeniu Andrzeja Nierychło dla WSI świadczy fakt utajnienia jego akt operacyjnych na kolejne lata jeszcze w styczniu 2001 r. Akta Nierychło zostały ostatecznie odtajnione przez IPN i przekazane do zbioru ogólnego dopiero w 2008 r. (akta są dostępne pod sygnaturą IPN BU 003179/623). O silnej pozycji Dukaczewskiego w redakcji „Kuriera Polskiego” dobitnie świadczy ujawniony publicznie fakt udzielania skutecznej pomocy agenturze WSI w zatrudnianiu jej na etacie w redakcji. W Raporcie Przewodniczącego Komisji Weryfikacyjnej WSI poruszono ten problem na przykładzie ukierunkowania życia zawodowego Krzysztofa Krzyszycha, współpracownika WSI o ps. TERON”. Na stronie 271 Raportu czytamy, cyt.: Od 2 listopada 1993 r. do 30 kwietnia 1995 r. Krzyszycha pracował jako cywilny starszy specjalista w Jednostce Wojskowej 3362 [ tj. Centrala WSI w Warszawie] ( …) W trakcie kursu wywiadowczego Krzyszycha był namawiany do kontynuowania kariery dziennikarskiej (wśród namawiających była pewno płk. Marek Dukaczewski). Skierowano go też do „Kuriera Polskiego”, „pod opiekę” dziennikarza Andrzeja Nierychło. Przypomnijmy, że w tym właśnie czasie Paweł Deresz zajmował w redakcji „Kuriera Polskiego” stanowisko zastępcy redaktora naczelnego i na politykę kadrową, z formalnego punktu widzenia, miał wpływ współdecydujący. Klamrą, która zamyka twarde poszlaki niejawnej współpracy Deresza z WSI i dyskrecjonalnej znajomości z Dukaczewskim, jest udział Pawła Deresza w redagowaniu periodyku wydawanego pod tytułem „Przegląd Międzynarodowy”. Wiadomym jest już, że w 1994 r. w ramach powołanej przez WSI Grupy Wywiadowczej „GROT” utworzono dla celów wywiadowczych redakcję tytułu prasowego „Przegląd Międzynarodowy”, który był wydawany jako dodatek do gazety codziennej „Trybuna Śląska”.
Grupa Wywiadowcza „GROT”, a za nią tytuł prasowy „Przegląd Międzynarodowy”, została powołana rozkazem ówczesnego Szefa WSI – Konstantego Malejczyka. Bezpośredni nadzór na projektem powierzono płk. Markowi Dukaczewskiemu. Organizatorem GW „GROT” i redaktorem naczelnym oraz wydawcą „Przeglądu Międzynarodowego” został Jerzy Tepli, wieloletni współpracownik komunistycznego wywiadu wojskowego, następnie WSI o ps. „EUREKA” (korespondent TVP i POLSATU w Niemczech). W skład redakcji „Przeglądu Międzynarodowego” oprócz Jerzego Tepli (ps. „EUREKA”) i Pawła Deresza weszli inni wybitni współpracownicy WSI: Grzegorz Woźniak, współpracownik o ps. „CEZAR” (dziennikarz TVP), Krzysztof Mroziewicz „ps. „SENGI” (dziennikarz PAP, "Polityki" i także były dziennikarz TVP, prowadzący program „7 Dni Świat”) oraz Edyta Maluta-Gąsior, oficer pod przykryciem OPP o ps. „KRYSTYNA” (dziennikarka „Trybuny Śląskiej”). Dla „Przeglądu Międzynarodowego” pisał także Andrzej Bilik, współpracownik wywiadu wojskowego PRL od 1965 r., a następnie WSI o ps. „GORDON” (były dziennikarz, redaktor naczelny „Dziennika Telewizyjnego”, były ambasador w Algierii). Redakcja „Przeglądu Międzynarodowego”, stanowiąca dla WSI instytucją przykrycia, mieściła się w Warszawie przy ul. Koszykowej. WSI zastrzegło sobie prawo dostępu do wszelkich informacji pozyskanych przez redakcję oraz prawo do wglądu w artykuły i ewentualnego wstrzymywania ich publikacji (przy zachowaniu prawa autora do honorarium). „Przegląd Międzynarodowy” miał w zamiarze swoich mocodawców zlecać opracowania znanym publicystom, politykom i specjalistom. WSI chodziło o wyrobienie sobie łatwej i wiarygodnej ścieżki dostępu do czołowych polityków tak w kraju jak i za granicą (str. 269-270 Raportu). Ostatni numer „Przeglądu Międzynarodowego” wydano w 1998 r. Po ujawnieniu Raportu Przewodniczącego Komisji weryfikacyjnej WSI w lutym 2007 r. ówczesny redaktor naczelny „Trybuny Śląskiej” tak oto wypowiedział się dla „Tygodnika Polityka” na temat genezy powstania dodatku: Tadeusz Biedzki, ówczesny redaktor naczelny „TŚ”, mówi: – Skontaktował się ze mną Jerzy Tepli, nasz wieloletni współpracownik, korespondent w Niemczech, z informacją, że w Warszawie zrodził się pomysł wydawania miesięcznika o tematyce międzynarodowej i zaproponował, aby na początku była to wkładka do „TŚ”. Tepli powiedział, że to projekt rządowy, państwo pokryje koszty wydawnicze, a celem jest przybliżanie rodakom spraw międzynarodowych. „Przegląd” był redagowany w Warszawie, do Katowic przychodziły materiały i makiety stron, były czytane, czasami poprawiane – i szły do drukarni. Pierwszy numer poświęcony był polskiej racji stanu. Otwierały go rozmowy z prof. Bronisławem Geremkiem i Jurijem Kaszlewem – ambasadorem Rosji w Polsce. O polskiej racji stanu pisał w nim Jerzy J. Wiatr. Drugi numer, październikowy, też był tematyczny: Plotka po rosyjsku, niemiecku, francusku i amerykańsku. W kolejnych numerach Eugeniusz Guz odsłania kulisy zerwania po wojnie konkordatu, Jan Gadomski analizuje sytuację w Rosji na progu 1995 r., a Andrzej Bilik rysuje sylwetkę Borysa Jelcyna. W 1996 r. wkładka nabrała kolorów i wychodziła pod tytułem „Świat”. „PM” pojawił się jeszcze w 1998 r. ze stopką: Redaktor – Jerzy Tepli. Stali współpracownicy: Paweł Deresz, Jan Gadomski, Stanisław Głąbiński, Grzegorz Woźniak. Inicjatywa „Przeglądu” umarła śmiercią naturalną. Grzegorz Woźniak (współpracownik WSI o ps. „CEZAR”), który pełnił funkcję sekretarza redakcji „Przeglądu Międzynarodowego” do roku 1995 (wtedy został pełnomocnikiem kampanii telewizyjnej Aleksandra Kwaśniewskiego na urząd Prezydenta RP) i był opłacany przez WSI z funduszu operacyjnego kwotą 1200 marek zachodnioniemieckich miesięcznie (zachowało się jego 18 pokwitowań), zaproszony do udziału w programie radiowym RMF Konrada Piaseckiego (30 listopada 2007 r.), w ten sposób tłumaczył się opinii publicznej ze swej współpracy z WSI, cyt.:
„Konrad Piasecki: Jak Grzegorz Woźniak został tajnym współpracownikiem Wojskowych Służb Informacyjnych o kryptonimie Cezar? Grzegorz Woźniak: Nic nie wiem o kryptonimie Cezar, dlatego nie mogę odpowiedzieć na to pytanie.
Konrad Piasecki: A jak został tajnym współpracownikiem WSI? Grzegorz Woźniak: Jeżeli pan chce w ten sposób nazwać, to proszę uprzejmie. To były lata 90-94, kiedy byłem bezrobotnym. Zwrócono się do mnie o pomoc przy redagowaniu pisma o tematyce międzynarodowej. Zacząłem współpracować z owym pismem i później się zorientowałem, że to pismo służyło do legalizacji jednego z funkcjonariuszy polskiego wywiadu wojskowego za granicą.
Konrad Piasecki: To pismo było założone przez Wojskowe Służby Informacyjne, czy ten współpracownik wywiadu był tylko jakimś elementem tego pisma? Grzegorz Woźniak: Nie umiem panu powiedzieć, czy pismo było założone przez Wojskowe Służby Informacyjne, bo się ukazywało jako lege artis dodatek jednej z gazet regionalnych.
Konrad Piasecki: Pan podpisywał jakieś zobowiązania? Grzegorz Woźniak: Nie.
Konrad Piasecki: A miał pan świadomość – wchodząc do tego pisma, że ono ma coś wspólnego z WSI? Grzegorz Woźniak: Z czasem się zorientowałem, bo trudno się nie zorientować.
Konrad Piasecki: A jak się człowiek orientuje, że pismo ma coś wspólnego z WSI? Grzegorz Woźniak: Przychodzą ludzie; widzę, co robią, czemu to służy – to jest cały szereg takich sygnałów, które z czasem robią się bardzo czytelne, i tyle.
Konrad Piasecki: Wtedy pan rozwiązał pan współpracę z tym pismem czy ono upadło? Grzegorz Woźniak: Pismo padło samo.
Konrad Piasecki: A jakiś oficer WSI oficjalnie z panem rozmawiał kiedykolwiek? Grzegorz Woźniak: W sumie tak.
Konrad Piasecki: Ale przedstawił się: jestem oficerem Wojskowych Służb Informacyjnych? Grzegorz Woźniak: Tak.
Konrad Piasecki: Czego chciał? Grzegorz Woźniak: Upewnić się, czy będę to robił, czy będę w tej gazecie. Byłem.
Konrad Piasecki: Wiedząc, że ta gazeta ma takie właśnie drugie, podstawowe zadanie? Grzegorz Woźniak: Że ma drugie zadanie.”

Proszę zwrócić szczególną uwagę, na odpowiedź na pytanie zadane przez Piaseckiego, czy wchodząc do pisma, Woźniak miał świadomość, że może ono mieć coś wspólnego z WSI, Woźniak odpowiada, cyt.: „Z czasem się zorientowałem, bo trudno się nie zorientować”, i dalej ciągnie cyt.: „Przychodzą ludzie; widzę, co robią, czemu to służy – to jest cały szereg takich sygnałów, które z czasem robią się bardzo czytelne, i tyle”. Na koniec Wożniak nie pozostawia słuchaczom żadnych wątpliwości co do podjęcia współpracy z WSI i świadomości faktu pełnej kontroli tej służby nad redagowanym przez niego pismem. Czy możliwe było, by Paweł Deresz nie miał takiej świadomości. Deresz był uważany za bardziej inteligentnego i spostrzegawczego od Woźniaka i Mroziewicza. Odpowiedź może być tylko i wyłącznie jedna, bo negatywna. Paweł Deresz miał pełną świadomość swego udziału w przedsięwzięciu założonym przez WSI i realizowaniu zadań na rzecz tej służby. Co najmniej na płaszczyźnie „Przeglądu Międzynarodowego”, jak również na płaszczyźnie „Kuriera Polskiego” dochodziło do dyskrecjonalnych kontaktów Deresza z oficerem WSI – Markiem Dukaczewskim. Andrzej Melak (rodzony brat poległego w Smoleńsku Stefana Melaka), w odpowiedzi na haniebną wypowiedź Deresza o śp. Lechu Kaczyńskim, który według Deresza miał rozpocząć podczas uroczystości w Katyniu kampanię prezydencka, wywołał publicznie Deresza i powiedział „sprawdzam, i proszę, by te dowody wyłożył [Pan] na stół. Proszę, by udowodnił, że prezydent chciał zacząć swoją kampanię na grobach zamordowanych przez NKWD oficerów. Niech dowiedzie, że mieli mu w tym pomóc zaproszeni goście, w tym mój brat.”. W tej sytuacji, i ja wywołuję Deresza do tablicy, i mówię „sprawdzam”, niech w świetle zaprezentowanych powyżej informacji publicznie zaprzeczy swojej współpracy z WSI i operacyjnych kontaktów z Dukaczewskim. I z tych niejawnych relacji i powiązań (być może uzależnień) Paweł Deresz winien przed rodzinami poległych w Smoleńsku oraz przed opinią publiczną się rozliczyć i wytłumaczyć. Tak długo jak tego nie zrobi, winien zachować milczenie oraz usunąć się z wszelkich przejawów życia publicznego. Maria Argus

Kolejna manipulacja "GW" Tym razem sprawa dotyczy emisji filmu „List z Polski”, która odbyła się 19 stycznia w III LO w Opolu. Jednym z organizatorów był Klub "Gazety Polskiej" w Opolu. Fragmenty relacji ze spotkania można posłuchać na www.klubygp.pl/kluby/opole/2011_01_19.html i zdecydowanie różni się ona od tego, co napisała „GW”. Po pokazie w III Liceum Ogólnokształcącym został zaproszony Mariusz Pilis, reżyser Listu z Polski wyprodukowanego wspólnie z Holendrami. Organizatorami spotkania byli KZ NSZZ „Solidarność” przy Uniwersytecie Opolskim oraz Klub "Gazety Polskiej" w Opolu. Film dokumentalny List z Polski nawiązuje do smoleńskiej katastrofy; był to jeden z powodów zorganizowania spotkania, które prowadził wicedyrektor Marek Białokur. Na samym początku przypomniał on, że w tym roku szkolnym liceum gościło dr. Sławomira Cenckiewicza, który zaprezentował swoja książkę Anna Solidarność. Spotkanie z historykiem wzbudziło ogromne zainteresowanie podobnie jak spotkanie z dr. Janem Żarynem. Po emisji filmu była dyskusja, reżyser odpowiadał na zadawane przez młodzież pytania. Tak wyglądał stan faktyczny, który różni się od wizji przedstawionej przez „GW”. (...)- Puszczanie naszym dzieciom w szkole filmów prezentujących skrajny pogląd polityczny, to manipulacja - komentują rodzice. (…) - Przed puszczeniem tego filmu wicedyrektor Marek Białokur powiedział jedynie „Sami wyróbcie sobie opinię na temat tego, co się stało” - relacjonują nam uczniowie III LO. Proszą o anonimowość. - Nie opłaca się ujawniać nazwisk – dodają. Film im się nie podobał. - Jakieś półprawdy, niedopowiedzenia. Poza tym był najzwyczajniej w świecie nudny i niektórzy wyszli. Inni oglądali z przymrużeniem oka. Mnie tylko zniesmaczył - podkreśla jeden z uczniów.(...) - pisze „GW” Kto z uczniów rozmawiał z „GW”? Nie wiadomo. (...) W domach opowiedzieli o filmie rodzicom. A ci zadzwonili do „Gazety”. Również chcą pozostać anonimowi. III LO to renomowane liceum, trudno się tam dostać, nie chcą więc zadzierać z dyrekcją. - To chyba przesada, by naszym dzieciom prezentować tylko jedną i to bardzo radykalną myśl polityczną? Tym bardziej że to nie pierwsze tego typu zdarzenie - mówi jeden z rodziców (...) - pisze „GW” . Jacy rodzice zadzwonili to „GW” ? Też nie wiadomo, bo cała relacja opiera się na anonimach. - Ani do mnie, ani też do pana Stanisława Tomczyka, przedstawiciela Komitetu Zakładowego NSZZ "Solidarność" przy Uniwersytecie Opolskim, współorganizatora spotkania z panem Pilisem, nikt z pretensjami nie dzwonił i nie przychodził. Wręcz odwrotnie – uczniowie i rodzice nam dziękowali. Zresztą łatwo się przekonać, kto mówi prawdę, bo nagrane relacje ze spotkania są w Internecie – mówi nam Ryszard Szram, szef Klubu "Gazety Polskiej" w Opolu. Dlaczego „GW” teraz nagłośniła sprawę, skoro spotkanie miało miejsce 19 stycznia? Wpływ na publikację „GW” mógł mieć wpływ fakt, że Stanisław Tomczyk publicznie krytykował bezdyskusyjne przyznanie Lechowi Wałęsie doktoratu honoris causa przez Uniwersytet Opolski w styczniu tego roku oraz to, że w III LO gościli zajadle atakowani przez „GW” historycy dr Sławomir Cenckiewicz i dr Jan Żaryn. Nie bez znaczenia był też fakt, że współorganizatorem jest Klub "Gazety Polskiej" w Opolu oraz KZ NSZZ „Solidarność” przy Uniwersytecie Opolskim. Dorota Kania

Po enuncjacjach Petelickiego Po katastrofie smoleńskiej min. Klich (...) chciał od razu zawiadomić NATO (...). I wtedy pan premier wg osób  związanych z Klichem, nie pozwolił na to po rozmowie w cztery oczy z Putinem. (...)

Pan premier doszedł do wniosku, że uźyjemy,  po rozmowie z Putinem, konwencji chicagowskiej, która jest do cywilnych. Wg Petelickiego obawa Tuska przed ujawnieniem tego faktu była przyczyną braku wcześniejszej dymisji min. Klicha. Petelicki dodał też, że w  MON trwa spór o schedę po Klichu. Jedną ze stron sporu jest gen. Piątas, najbliższy współpracownik Klicha.  Przyjrzyjmy się chronologii badania katastrofy przedstawionej przez dr E. Klicha;

10 kwietnia. E. Klich udaje się pierwszym samolotem do Smoleńska i obejmuje kierownictwo nad badaniem katastrofy.

11 kwietnia. Po południu przybywa ekipa wojskowa z płk Grochowskim i przejmuje sprawę. Klich informuje, ze sprawa ma być procedowana wg zał. 13 konwencji chicagowskiej.

12 kwietnia. Rokowania Grochowskiego z przedstawicielami komisji rosyjskiej.  Szefem rosyjskiej komisji ma być nie znany z nazwiska generał. 

13 kwietnia. Premier Putin oznajmia, na konferencji prasowej, że podstawą badania katastrofy bedzie załącznik 13 do konwencji, zaraz potem E. Klich przejmuje, z własnej inicjatywy, kierownictwo polskiej ekipy śledczej. Odtąd będzie trwała dziwna sytuacja, gdzie akredytowanym i szefem polskich śledczych będzie E. Klich, ale faktyczne polecenia polskim ekspertom będzie wydawał płk. Grochowski, jednocześnie główny śledczy komisji Millera.

15 kwietnia. E. Klich uzyskuje oficjalną akredytację polskich władz.

 Gdyby informacje z MON, których listonoszem mieni się gen. Petelicki były prawdą to:

a. wiele wskazuje na to, że jednym z ważniejszych poczynań premiera RP tuż po katastrofie była kwestia jak wyślizgać MON z badania przyczyn tragedii.

b. kiedy miała miejsce rozmowa "w cztery oczy" Putina z Tuskiem? Mowa o rozmowie telefonicznej czy o spotkaniu w Smoleńsku?

c. Czy wszystkie informacje przekazane przez Petelickiego sa prawdziwe? Ile jest tu przemilczeń?

Foros

Posłanki Muchy "złote myśli" o zdrowiu

1. Jedna z bardziej „aktywnych w mediach” posłanek Platformy Joanna Mucha w wywiadzie dla partyjnego biuletynu „Pogłos” przekazała polskiej opinii publicznej dwa stwierdzenia, którym bez wahania należy przyznać status „złotych myśli”. Pierwsza z nich brzmiała następująco „ nie ma sensu w robieniu operacji biodra 85- latka, gdy taka osoba nie chodzi i nie będzie chodzić bo się nie zrehabilituje”. Tej „złotej myśli” towarzyszył dłuższy wywód jak to dyrektorzy szpitali mający dobre kontakty w NFZ załatwiają sobie wysokie kontrakty np. na operacje biodra, a potem nie mogą wykonać takiego kontraktu. W związku z tym taki dyrektor, zamierza wozić ludzi z domu spokojnej starości, bo tam właściwie każdy kwalifikuje się na operację biodra. Druga z kolei to, że starsi ludzie stanowią dla naszego systemu ochrony zdrowia spory kłopot „ bo chodzą do lekarza co dwa tygodnie dla rozrywki”. Wypowiedzi te wywołały „burzę” zarówno w mediach jak i wśród polityków i w związku z tym następnego dnia posłanka opublikowała wyjaśnienia sprowadzające się do stwierdzenia, że „wywiad był przez nią pośpiesznie autoryzowany” i stąd tego rodzaju kontrowersyjne stwierdzenia.

2. Tego rodzaju sprostowanie nie tylko niczego nie prostuje ale raczej potwierdza, że posłanka ma takie poglądy jeżeli chodzi o leczenie osób starszych. W związku z tym ,że prezentuje je ważna posłanka rządzącej partii politycznej, są to poglądy wręcz groźne jeżeli miały by znaleźć odzwierciedlenie w propozycjach reform w ochronie zdrowia. Wszyscy ci którzy znają choć trochę rzeczywistość polskiej ochrony zdrowia doskonale wiedzą, że korzystający z niej pacjenci wcale nie przychodzą do przychodni i szpitali dlatego, że traktują to jak rozrywkę, bo są to miejsca, które raczej do rozrywki nie skłaniają. Problemy polskiej ochrony zdrowia są pochodną nie nadmiaru pacjentów i realizowanych zabiegów jak sugeruje posłanka Mucha a niskich nakładów finansowych na ochronę zdrowia w Polsce. W tej sprawie nie możemy się nie tylko porównywać do rozwiniętych krajów Europy Zachodniej gdzie publiczne nakłady na ochronę zdrowia sięgają 10% PKB tych krajów, a nawet do krajów z dawnego bloku wschodniego (Czech ,Węgier ,Słowacji) gdzie nakłady te przekraczają 6% ich PKB. W Polsce publiczne nakłady na ochronę zdrowia ledwie przekraczają 4% PKB i ten wskaźnik od paru lat specjalnie nie zwiększa się, choć w związku ze starzeniem się społeczeństwa ilość pacjentów i zabiegów w systemie ochrony zdrowia systematycznie rośnie.

3. Takich mówiąc najoględniej kontrowersyjnych wypowiedzi reprezentantów Platformy dotyczących reform w ochronie zdrowia było w ostatnich latach więcej, choć dosyć szybko były one „przykrywane” innymi wydarzeniami.

Taką wypowiedzią teraz już zapomnianą było stwierdzenie byłej już posłanki PO Beaty Sawickiej, która wprost mówiła o „kręceniu lodów na majątku ochrony zdrowia” w związku z proponowaną przez Platformę komercjalizacji placówek ochrony zdrowia. Powoływanie szpitali w formie spółek przy permanentnym niedofinansowaniu ochrony zdrowia to w prostej linii wywoływanie procesów ich upadłości z upłynnianiem majątku przez syndyków i to właśnie o tym nazywając ten proces „kręceniem lodów” mówiła była posłanka Platformy.

4. Tego rodzaju stwierdzenia są zręcznie przemilczane albo wręcz maskowane przez sprzyjające Platformie media ale dlatego trzeba na nie zwracać uwagę nawet codziennie choćby w internecie. Pokazują one bowiem „prawdziwą twarz” Platformy w tak newralgicznej dziedzinie jak ochrona zdrowia. Ludzie Platformy w postrzeganiu wielu spraw dziejących się w Polsce są oderwani od rzeczywistości, a ich zamierzenia reformatorskie mają głównie na celu jak ochronić interesy tych zamożniejszych z dużych miast i z wyższym wykształceniem, a ci pozostali jeżeli interesują Platformę to tylko w okresie wyborów jako źródło potencjalnych głosów na tą partię. Brak szacunku dla tych środowisk bardzo jaskrawo wynikał z wypowiedzi ówczesnego lidera opozycyjnej Platformy Donalda Tuska, który w debacie nad expose Premiera Marcinkiewicza w dniu 10 listopada 2005 roku mówił o „ moherowej koalicji” Później za to parę razy przepraszał ale jak widać „swoista moda” na takie, a nie inne traktowanie ludzi z tych środowisk jest kontynuowana w Platformie i ma ciągle wielu gorliwych naśladowców. Zbigniew Kuźmiuk

Warzecha dla wPolityce.pl: Przypadki Ćwiąkalskiego i Klicha, czyli o odpowiedzialności politycznej.

Styczeń 2009 r. Premier Donald Tusk przyjmuje dymisję Zbigniewa Ćwiąkalskiego w związku ze śmiercią w areszcie Roberta Pazika, zamieszanego w porwanie i zabójstwo Krzysztofa Olewnika. Luty 2011 r. Premier Donald Tusk zaciekle broni w Sejmie ministra Bogdana Klicha, ponoszącego odpowiedzialność polityczną za śmierć 116 osób w dwóch katastrofach lotniczych, z głową państwa na czele. Do tego doliczyć można prawdopodobnie śmierć jakiejś liczby polskich żołnierzy na trudnych, zagranicznych misjach z powodu złych procedur i fatalnej jakości sprzętu. Te dwa wydarzenia łączy pojęcie odpowiedzialności politycznej. Gdyby traktować to pojęcie poważnie, minister Klich powinien był stracić stanowisko już dawno temu – po katastrofie casy. Najpóźniej zaś po katastrofie smoleńskiej. Fakt, iż nie tylko go nie stracił, ale jeszcze jest zaciekle i w wyjątkowo arogancki sposób broniony przez swojego pryncypała świadczy o tym, iż pojęcie odpowiedzialności politycznej przestało mieć w polskiej polityce jakiekolwiek znaczenie.

Tu trzeba wyjaśnić, cóż to jest odpowiedzialność polityczna. Bogdan Klich bowiem w swojej mowie obrończej w Sejmie zastosował wybieg, polegający na utożsamieniu tego pojęcia z pojęciem zwykłej, bezpośredniej odpowiedzialności. Uznał, że skoro nie przyłożył do katastrof i niepowodzeń polskiej armii ręki bezpośrednio, w postaci jakichś podpisów lub ich braku (co zresztą też jest kontrowersyjne) – innymi słowy, jeśli wszystko formalnie jest w porządku, to nie ma powodu, aby go dymisjonować. Nie wiem, czy Bogdan Klich jest wystarczająco inteligentny, aby dokonać takiej manipulacji świadomie. Faktem jest jednak, że jest to właśnie manipulacja. Odpowiedzialność polityczna – jak sama nazwa wskazuje, będąca domeną polityków – nie oznacza bowiem wcale odpowiedzialności bezpośredniej. Odpowiedzialność polityczną ponosi się za to, co dzieje się w dziedzinie, powierzonej danemu politykowi, nawet jeżeli nie ponosi się za określone wypadki odpowiedzialności bezpośredniej. Taka właśnie odpowiedzialność dotknęła Zbigniewa Ćwiąkalskiego. Jego bezpośrednie powiązanie ze śmiercią Pazika (jak wykazało dochodzenie – samobójczą, choć nie wiemy przecież, czy przez kogoś nie inspirowaną) było znacznie mniej wyraźne niż powiązanie Bogdana Klicha z sytuacją w polskiej armii. Mimo to Ćwiąkalski musiał odejść (złożył dymisję sam, ale doskonale wiemy, że takie decyzje nie zapadają bez inspiracji szefa rządu, który dymisję natychmiast przyjął). Można się spierać, czy Ćwiąkalski powinien był odejść akurat w związku ze sprawą Pazika. Może powinien był odejść z innych powodów albo też w ogóle nie było powodu, aby go dymisjonować (pomijam tutaj kwestię tego, że realizował politykę, z którą możemy się nie zgadzać). Jednak kontrast pomiędzy tymi sytuacjami pokazuje, iż kwestię odpowiedzialności politycznej traktuje Donald Tusk całkowicie instrumentalnie, niszcząc w zasadzie całkowicie to pojęcie. Odpowiedzialność polityczna istnieje dla niego tylko o ile pasuje do aktualnego zapotrzebowania piarowego. Bo przecież gdyby było inaczej, odejść powinni i Ewa Kopacz, i Jacek Rostowski, i Cezary Grabarczyk. (Podkreślam: nie mówię tu o niezgodzie na realizowaną przez nich politykę, bo zwycięski obóz polityczny ma prawo forsować swoje rozwiązania, ale o odpowiedzialności politycznej za konkretne porażki w realizacji tejże.) Charakterystyczne też, że – podobnie jak w przypadku debaty o katastrofie smoleńskiej – zamiast wyjaśnień szefa rządu, dostaliśmy z sejmowej trybuny porcję aroganckich ataków na opozycję. Podkreślam: zamiast, bo to, że premier odgryzałby się opozycji, uznałbym za uzasadnione. Poza tym jednak sytuacja w wojsku wymaga tłumaczeń. Ale Tusk uważa, że nic go do tego nie zobowiązuje. Taka jest logika państwa podzielonego, ogarniętego polityczną wojną. Swoi wybaczą wszystko, nawet największe chamstwo i największą arogancję, byle skierowaną wobec przeciwnika, właściwie wroga, wobec którego lider jednego z obozów nie czuje się już w żaden sposób zobowiązany, choć przecież ten „wróg" to znaczna część obywateli, którymi rządzi. Łukasz Warzecha

Sławomir Petelicki, pierwszy dowódca GROM: Każdy byłby lepszy od Klicha Żołnierze nazywają ministra Bogdana Klicha Master of disaster - mówi generał Sławomir Petelicki "Super Express": - Razem m.in. z gen. Waldemarem Skrzypczakiem wysłał pan list do marszałka Schetyny z prośbą o interwencję w sprawie GROM-u. Dlaczego? Gen. Sławomir Petelicki: - Fakt, że z kluczowych stanowisk odchodzi trzynastu świetnych żołnierzy, świadczy o tym, że sytuacja w GROM-ie woła o pomstę do nieba.

- W jednostce aż tak źle się dzieje? - Po pierwsze, zaczęto sztucznie tworzyć dowództwo wojsk specjalnych. Wcześniej mówiło się o tym, że ma ono powstać na bazie ludzi, którzy przeszli przez GROM - szkolili się w Stanach Zjednoczonych i brali udział w operacjach. Teraz Bogdan Klich odszedł od tego pomysłu, mianując generałów, którzy z GROM-em nie mają nic wspólnego. Dodatkowo mamy do czynienia z malwersacjami finansowymi, które ujawnił były dowódca GROM-u gen. Zawadka. Chodzi o zdefraudowanie 6 mln złotych.

- Czemu adresatem jest akurat marszałek Schetyna, a nie minister obrony, który sprawuje bezpośrednie zwierzchnictwo - nad GROM-em? - Bogdan Klich nie jest osobą godną zaufania. Nie gwarantuje, że cokolwiek w GROM-ie, a szerzej w armii się zmieni. To, że nie poczuwa się do żadnej odpowiedzialności w sprawie katastrofy smoleńskiej i za wszelką cenę broni ministerialnego stołka, sprawia, że nie ma z nim o czym rozmawiać. Marszałek Schetyna, jako druga osoba w państwie, może sprawić, że kwestią defraudacji w GROM-ie zajmie się prokuratura cywilna i CBA. On jest ostatnią deską ratunku, bo nie mamy się już do kogo zwracać. Zaimponował nam zresztą tym, że mówi prawdę. Że po męsku powiedział, że w sprawie raportu MAK rząd spóźnił się z reakcją.

- Jak pan ocenia całą kadencję Bogdana Klicha jako ministra obrony? - To najgorszy minister obrony w ostatnim dwudziestoleciu! Jego działania jedynie szkodzą armii. Politycznie odpowiada za niewyciągnięcie wniosków z katastrofy CASY, co doprowadziło z kolei do katastrofy w Smoleńsku. Nie zadbał o wprowadzenie skutecznych procedur, które pozwolą uniknąć takich tragedii. Kupiono co prawda samoloty Bryza, które miały przewozić dowództwo, ale ich nie wykorzystywano. Jak można było pozwolić wsiąść najważniejszym generałom polskiego wojska do jednego samolotu? Minister Klich tłumaczy się, że nic o tym nie wiedział, ale przecież to byli jego podwładni!

- To częste zarzuty wobec ministra Klicha... - Mam też inne. Samo to, że wydłużył wiek emerytalny dla generałów skutkuje tym, że na czele polskiego wojska stoją ludzie, którzy kończyli jeszcze moskiewskie akademie wojskowe i nie mają pojęcia o nowoczesnej armii. Mamy przecież młodych generałów, którzy uczyli się na natowskich uczelniach. Spokojnie mogą przejąć dowództwo i sprawić, że do wojska trafi powiew świeżości, który jest tak mu potrzebny.

- Coś dobrego da się chyba jednak powiedzieć o ministrze. To on wprowadził uzawodowienie armii, program F-16... - Uzawodowienie zostało przeprowadzone w sposób katastrofalny. Jak można zlikwidować pobór, nie mając w zanadrzu przeszkolonych żołnierzy zawodowych? To znacznie osłabiło zdolność bojową naszej armii. Jeśli chodzi o F-16, to nie Klich odpowiada za wprowadzenie ich do polskich sił zbrojnych, tylko jego poprzednicy. Odpowiada jednak za to, że do dziś nie są tak naprawdę gotowe do jakichkolwiek działań. To dlatego ministrowi Klichowi tak zależało, żeby w Polsce stacjonowali Amerykanie ze swoimi samolotami. Proszę się więc nie dziwić, że żołnierze nazywają go Master of disaster.

- Widzę, że nie przepada pan za Bogdanem Klichem... - Proszę nie myśleć, że chodzi tu o jakiś personalny konflikt. Wielokrotnie doradzałem ministrowi i starałem się mu pomóc. Jest jednak uparty i nie chce słuchać rad.

- Jeśli byłby pan posłem, zagłosowałby pan za jego odwołaniem? - Tak. Chciałbym zaapelować do posłów, żeby w czasie głosowania nad wotum nieufności wobec niego nie kierowali się interesem partyjnym, ale interesem polskiego wojska, a tym samym polskiego państwa.

- Kogo by pan widział na jego miejscu? - Na początku kadencji PO najlepszym kandydatem był Bogdan Zdrojewski, który długo wcześniej przygotowywał się do objęcia teki ministra obrony. Był bardzo dobrym szefem komisji obrony i moim zdaniem świetnie nadawał się na to stanowisko. Ale teraz każdy byłby lepszy. Gen. Sławomir Petelicki

Współtwórca i pierwszy dowódca jednostki GROM Bogdan Klich miał namawiać Donalda Tuska by smoleńskie śledztwo oddał w ręce NATO - twierdzi generał Petelicki Generał Sławomir Petelicki powiedział w tvp info, że jeszcze do wtorku był zwolennikiem dymisji Bogdana Klicha, ale zmienił zdanie, gdy dowiedział się, że minister obrony narodowej namawiał premiera, by ten przekazał śledztwo w ręce NATO. Czy tak było? Generał Petelicki przekonuje, że informacje ma z pewnego źródła. jm/tvp info

Kiedy wrócą książki życzeń i zażaleń? P. Michał Kluska tekst o tym, że SN orzekł (CSK 218/10), że sądy mogą badać zapisy wzorców tzw. programów lojalnościowych rozpoczął słusznie od słów: „Stało się!” Oto fragmenty: „Rozstrzygnięcie Sądu Najwyższego oznacza w praktyce, że klienci będą mogli skarżyć do Sądu Ochrony Konkurencji i Konsumentów warunki wszystkich programów lojalnościowych. Mogą też się zwrócić o to np. do powiatowego rzecznika praw konsumentów. Pozostawienie klauzul abuzywnych skutkuje głównie: bezskutecznością takiego zapisu (taki zapis jest nieważny), czy w dalszej kolejności potencjalnym narażeniem na odpowiedzialność z kodeksu wykroczeń, czy karę pieniężną nakładaną przez Prezesa UOKIK. Bezskuteczność (nieważność) zapisu jest równoważna w skutkach obowiązkowi korzystania w sytuacjach uregulowanych danym zapisem z przepisów powszechnie obowiązujących (...). Aktualny rejestr klauzul [chodzi o program VITAYJKM] można znaleźć pod adresem: http://www.uokik.gov.pl/rejestr_klauzul_niedozwolonych2.php "

Oznacza to, ni mniej ni więcej, że sądy mogą na wniosek jednej ze stron uznać, że umowa, którą strona zaakceptowała (bo przecież by wejść w „program lojalnościowy” trzeba się na to dobrowolnie zgodzić – i poświadczyć podpisem, ze zaakceptowało się regulamin!) unieważnić! Najprawdopodobniej będą też mogły to zrobić na wniosek jakichś „organizacyj konsumenckich”. A przecież jeśli firma zmieni warunki w czasie gry – to można odwołać się do sądu na podstawie Kodeksu Z'obowiązań! Jak tak dalej pójdzie, to wrócą (za „komuny” obowiązkowe) „Książki Życzeń i Zażaleń” – a potem? Kto wie? Może i Inspekcje Robotniczo-Chłopskie, sprawdzające, czy sprzedawcy nie oszukują klientów?

Na pewno wielu naiwnych by tego chciało JKM

3-II - Dzień bez Smoleńska Stara dykteryjka mówi o Arabie, któremu Kalif obiecał dać córkę za żonę, jeśli ten przez cały dzień ani razu nie pomyśli o kalafiorze. Arab poddał się po minucie – choć gdyby nie ta oferta zapewne i przez miesiąc ani razu by o kalafiorze nie pomyślał. Kalif, zachwycony uczciwością Araba, który od razu się przyznał, córkę mu (nie dbając o protesty feministek...) za żonę dał – ale to już inna historia. Podobnie skutkuje akcja „Dzień bez Smoleńska”. Ponieważ do akcji „Dzień bez Smoleńska” przyłączył się p. Janusz Palikot, przeto oczywiście muszę w tym dniu coś o Smoleńsku napisać. Przekorny jestem. Przepraszam. Ale tylko dwie krótkie sprawy. Po pierwsze: mało kto bierze pod uwagę, że kontrolerzy lotu, odradzając śp. kpt. Arkadiuszowi Protasiukowi lądowanie we mgle, mieli w tym ważny osobisty, wręcz życiowy, interes. Oto gdyby „Tu-154M” wyrżnął w ziemię paręset metrów dalej, to mógłby trafić prosto w wieżę kontrolną... Zapewne dlatego nadzorca kontrolerów, najprawdopodobniej w stanie wskazującym, darł się: „A na ch*j nam oni tutaj? Niech sp*******ją, k***a, gdzie indziej!”. Ale, oczywiście, trudno na tej podstawie oskarżać kontrolerów (nie: „Rosjan”! kontrolerów!!! - to ważna uwaga!) o spowodowanie Katastrofy. I sprawa aktualna. Wirus „Smol-II” nadal pustoszy głowę WCzc. Jarosława Kaczyńskiego, Oto fragment Jego wypowiedzi: „Jeszcze przed katastrofą podjęto decyzję, która miała daleko idące konsekwencje, choć już nie w stosunku do prezydenta. Tuż przed tym lotem poprosiliśmy ówczesnego marszałka Komorowskiego o przełożenie głosowań, nic nadzwyczajnego. W czym rzecz. Otóż kilku członków z naszej delegacji, w tym dwie panie: Grażyna Gęsicka i Aleksandra Natalii-Świat, chciały pojechać pociągiem. I mogłyby, gdyby przełożono głosowanie. Komorowski odmówił i nie przełożył. Gdyby nie był tak straszliwie małostkowy, jak był, jego postawa wobec PiS była tak straszliwie wroga i małostkowa, to przynajmniej trzy osoby by żyły, bo na pewno chciały jechać pociągiem, dwie inne być może by chciały.” A teraz wyobraźmy sobie, że NCzc. Marszałek głosowanie przełożył, śśpp. Grażyna Gęsicka i Aleksandra Natalii-Światowa pojechały pociągiem – i doszło do katastrofy kolejowej, w której obydwie zginęły. Obecny p. Prezydent zostałby teraz oskarżony, że zgodził się na przełożenie głosowań – bo wtedy obie denatki poleciałyby samolotem i uniknęłyby śmierci. Dokładnie tak samo, jak oskarża się Moskwę o to, że zgodziła się by „Tu 154M” próbował lądować w Smoleńsku. JKM

Zielone światło dla innych płci "W tym dniu zebraliśmy się wszyscy tutaj razem kochAAAni moi: stAAArsi oficerowie, młOOOdsi oficerowie, stAAArsi urzędnicy, młOOOdsi urzędnicy, chłOOOpcy okrętowi, kobiEEEty, mężczYYYźni, INNE PŁCIE..." - przemawiał z okazji wigilii Bożego Narodzenia kapitan transatlantyku "Piłsudski" Eustazy Borkowski - ten sam, który zasłynął z najkrótszego protokołu przekazania innego transatlantyku - obiektu milionowej wartości: "Statek TSS 'Kościuszko' zdan kapitanem Eustazym Borkowskim kapitanu Mamertu Stankiewiczu w stanie takim, w jakim jest". Kapitan Borkowski wspominał między kobietami i mężczyznami o "innych płciach" jako o rzeczy zwyczajnej, a pewne światło na tę zagadkową sprawę rzuca przemówienie, a właściwie inwokacja, wygłoszone jeszcze przed I wojną światową przez Wojciecha Dzieduszyckiego na pewnym przyjęciu: "Piękne Panie, szanowni Panowie i Ty, Dawidzie Abrahamowiczu!". Sprawa "innych płci" nabiera dzisiaj aktualności nie tylko obyczajowej, z uwagi na wzmożoną aktywność sodomitów i gomorytek, ale również na postępującą coraz szybciej polityzację zagadnień płciowych. Kiedyś, w normalnych czasach, wydawało się, że w polityce najważniejsze są poglądy; jeden jest, dajmy na to, socjalistą, inny znowu komunistą, tamten chadekiem, ów znowu konserwatystą, jeszcze inny liberałem czy faszystą - i tak dalej. Dzisiaj - jak zauważył poeta - "poglądy, charakter, postawa, zjawiskiem są dosyć rzadkim. Więcej się da wytłumaczyć zwyczajnym losu przypadkiem". A cóż może być bardziej przypadkowego od płci? Na poglądy człowiek ma jakiś tam wpływ, podczas gdy jego płeć zdeterminowana jest takim, a nie innym układem chromosomów. Skoro zatem w środowisku naszych Umiłowanych Przywódców daje się zauważyć postępujące wyjałowienie z poglądów, nic dziwnego, że powstałą w ten sposób próżnię próbują oni wypełnić jakimiś rzucającymi się w oczy substytutami - a cóż bardziej rzuca się w oczy, nawet dzieciom, nie mówiąc już o "młodych wykształconych", niż różnice płci? Wprawdzie nie zawsze są one duże; przeciwnie - wymowni Francuzi twierdzą nawet, że niewielkie, chociaż oczywiście przywiązują do nich ogromną wagę, powtarzając w popularnym porzekadle: "Vive la petite difference!" - co się wykłada: "Niech żyje maleńka różnica!". Nie będziemy ukrywali, że chociaż ona maleńka, to potrafili robić z niej rozmaity użytek, ale nawet im nigdy nie przychodziło do głowy, by robić z niej problem polityczny. Dopiero gdy sodomici, gomorytki, rozmaite cwane panie, co to potrafią wywęszyć pieniądze nawet spod ziemi, no i oczywiście pani filozofowa Magdalena Środa zorientowali się, że szmal można wycisnąć również z płci - płeć została umieszczona w centrum zainteresowania politycznego. Poza tym, przy nasilającym się terrorze politycznej poprawności, posiadanie jakichkolwiek poglądów politycznych nie jest specjalnie bezpieczne, toteż coraz więcej Umiłowanych Przywódców w różnych krajach ustawia się do polityki nie tyle frontem, co - za przeproszeniem - kroczem. W tej sytuacji wreszcie przyszło to, co przyjść musiało. 31 stycznia br. pan prezydent Komorowski podpisał ustawę nowelizującą ordynację wyborczą w ten sposób, że odtąd ścisłe kierownictwa partii na listach wyborczych będą musiały umieścić co najmniej 35 procent kobiet i 35 procent mężczyzn. Nietrudno się domyślić, że pozostałe 35 procent miejsc na listach wyborczych przypada przedstawicielom innych płci, o których mimochodem wspominał zarówno kapitan Eustazy Borkowski, jak i Wojciech Dzieduszycki. Ja oczywiście wiem, że suma tych parytetów przekracza 100 procent, ale dzięki temu nikt nie zarzuci nam żadnego deficytu demokracji. Pociąga to za sobą daleko idące konsekwencje polityczne nie tylko dla naszej młodej demokracji, ale również dla płciowej stratyfikacji środowiska naszych Umiłowanych Przywódców, a także dla preferencji w werbowaniu agentury przez rządzące w imieniu strategicznych partnerów naszym nieszczęśliwym krajem Siły Wyższe. Nie da się ukryć, że za sprawą Sił Wyższych, które raczej nie lubią żadnych niespodzianek, a także nasilających się wśród naszych Umiłowanych Przywódców skłonności do pewnego sybarytyzmu, tubylcza scena polityczna ulega pogłębiającej się oligarchizacji. Od 20 lat kręcą się na niej właściwie ci sami ludzie, dla rozmaitości zmieniając sobie tylko szyldy partyjne. Trudno w tej sytuacji spodziewać się po nich jakichś niespodzianek, zwłaszcza że prowadzenie jakiejkolwiek rzeczywistej polityki co najmniej od 2007 roku, kiedy to strategiczni partnerzy przeszli na ręczne sterowanie naszym nieszczęśliwym krajem, mają oni surowo zakazane. W tej sytuacji wprowadzenie parytetów płciowych ułatwia Siłom Wyższym ręczne sterowanie nie tylko układaniem list partyjnych na parlamentarne wybory, ale również - a może nawet przede wszystkim - kształtowanie układu sił na tubylczej scenie politycznej. Rzecz w tym, że w każdej partii jest grupa zasiedziałych działaczy reprezentujących wszystkie możliwe płcie, których trzeba umieścić na odpowiednich miejscach list, ryzykując w przeciwnym razie głęboką dekompozycję stronnictwa. Dlatego też młodzi ambicjonerzy, których z wyborów na wybory przybywa, natykają się na nieusuwalną barierę personalnych zatorów. Jedynym sposobem jej ominięcia stają się w tej sytuacji rozłamy i secesje. Dlatego już dzisiaj widać rosnące zainteresowanie młodych ambicjonerów takimi inicjatywami, jak: Forsa, to znaczy - pardon - oczywiście Polska Jest Najważniejsza, która będzie musiała kompletować swoje listy wyborcze z łapanki. Ileż możliwości pojawia się tutaj dla Sił Wyższych, nawet przy konieczności uwzględniania parytetów? Wiadomo, że nie ma takiej rzeczy, której nie można by uczynić dla dobra Polski, a skoro tak, to i dostosowanie własnej płci do aktualnych wymagań parytetowych dla człowieka ambitnego nie powinno stanowić żadnego problemu. SM

Dostojeństwo i wielkość ofiary Mszy św. – ks. Stefan Somerville Łacina była językiem liturgicznym Kościoła od IV wieku, a nawet wcześniej, tj. przez co najmniej szesnaście stuleci. Przedmiotem naszych obecnych rozważań jest sama Msza św., jej wartość i dostojeństwo. Wiemy, że Msza św. czy też święta Eucharystia jest największym z siedmiu sakramentów, wiemy też dzięki św. Tomaszowi z Akwinu, że pozostałe sakramenty są jej podporządkowane i że Eucharystia ma swoich konsekrowanych sług. Prawdopodobnie wszyscy czytaliśmy te czy inne inspirujące i poruszające komentarze do Mszy św. Być może pamiętamy też piękne słowa kard. Jana Henryka Newmana: „Mógłbym nieustannie uczestniczyć we Mszy i nie odczuwać zmęczenia”. Pewien irlandzki dominikanin napisał: „Msza jest największym cudem na tym świecie. Ani na ziemi, ani w niebie ma nic jej równego” (o. O’Sullivan OP, The Wonders of the Mass). Św. Alfons Liguori zaś powiedział: „Nawet sam Bóg nie mógł uczynić nic świętszego, lepszego czy większego niż Msza św.”. Na koniec przytoczmy słowa św. Wawrzyńca Justyniana: „Żadna modlitwa ani dobry uczynek nie jest tak wiel­ki, tak miły Bogu, tak pożyteczny dla nas, jak Msza św.”. Po tych krótkich świadectwach odnośnie do dostojeństwa Mszy św. pragnę przekazać wam również parę refleksji dotyczących obecnej sytuacji w Kościele świętym. Dzieje się wiele rzeczy niepokojących, groźnych czy wręcz gorszących. Dzieje się wiele rzeczy, powiedzmy to wprost, grzesznych. Pewien poeta pisał o duszy chorej od grzechu. Wydaje się, że dziś całe ciało Kościoła trapi ta sama choroba.

Skutki zmian Zacznijmy od uczestnictwa we Mszy. Nasze kościoły nie są nawet w przybliżeniu tak zapełnione, jak uprzednio. Św. Jan Chryzostom napisał kiedyś, że „kiedy ma być odprawiana Msza, sanktuarium wypełnione jest niezliczonymi aniołami, które adorują Boską Żertwę, ofiarowaną na ołtarzu”. Jednak nawa kościoła, przeznaczona dla wiernego ludu, jest coraz bardziej pusta. Trudno podać dokładne liczby, jednak poważne badania mówią, że regularne uczestnictwo we Mszy św. spadło z ok. 70% do 15–20%, na niektórych obszarach może mniej, jednak prawdopodobnie gdzie indziej – zwłaszcza w wielkich miastach – jeszcze bardziej. Spadek zaczął się w latach 1960. i stopniowo robiło się coraz gorzej. Innym problemem jest liczba kapłanów. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX w. miał miejsce przerażający exodus z kapłaństwa. Proces ten zwolnił nieco tempo, ale się nie zatrzymał. Liczba księży, którzy porzucili kapłaństwo, przekroczyła znacznie 100 tys., a liczba obecnych kandydatów do kapłaństwa jest ułamkiem tego, z czym mieliśmy do czynienia uprzednio. Wiele seminariów zostało zamkniętych. Dla porównania: rocznik, z którym byłem wyświęcany w roku 1956 w Quebecu, liczył 50 kleryków. Wiecie też zapewne, że wiele parafii zostało zlikwidowanych. Zgromadzenia zakonne tak bardzo cierpią z powodu braku kandydatów, że większość z nich po prostu „umiera ze starości”. Bardzo niewiele nowych, niedawno założonych zgromadzeń znajduje się w stanie rozkwitu. Liczba unieważnień małżeństw i separacji podskoczyła z bardzo nieznacznego poziomu przed Vaticanum II do 40 czy 50%. Pamiętajcie również, że zjawiskiem powszechnym jest dziś współżycie bez ślubu. Wszędzie szerzą się straszliwe plagi aborcji oraz sztucznej antykoncepcji, dwa grzechy, które wcześniej były stosunkowo rzadkie i zaledwie wspominane.

Czy znamy remedium? Jednak dosyć tych przerażających statystyk, tych „wskaźników wzrostu” choroby Kościoła katolickiego. Wszyscy znamy je aż za dobrze. Przed tymi złymi wiadomościami przedstawiłem wam krótki szkic o dostojeństwie Mszy św., prezentując wypowiedzi kilku wielkich świętych i teologów. Pozwólcie mi teraz przytoczyć jeszcze kilka cytatów, by pokazać, że ta sama Msza, w całej swej wielkości, mogłaby stać się remedium, lekarstwem na wspomniane wyżej, bolesne problemy. Św. Bonawentura mówi nam, że: „Msza jest kompendium całej miłości Bożej, wszystkich Jego dobrodziejstw wyświadczonych ludziom, każda Msza obdarza świat dobrodziejstwem nie mniejszym od tego, jakim obdarzyło go wcielenie”. Św. Tomasz z Akwinu uczy, że „każda Msza przynosi ludziom te same dobrodziejstwa co ofiara krzyża”. A sługa boży Fornerius mówi: „Poprzez jedną Mszę św., której wysłuchujemy w stanie łaski, (…) uzyskujemy dla siebie więcej dobrodziejstw i korzyści, niż przez najdłuższe i najuciążliwsze pielgrzymki”.

Wypływa z tego wniosek, że traktując uczestnictwo we Mszy św. poważniej, łatwo otrzymalibyśmy od Boga łaski, które pozwoliłyby uzdrowić sytuację czy zapobiec litanii nieszczęść, o których przed chwilą wspomniałem. Z pewnością św. Bonawentura i inni święci mężowie zgodziliby się z nami! Pamiętajcie jednak, że litania ta zaczęła się od masowego opuszczania Mszy św. Zaczęła się od pustoszenia kościołów i porzucania kapłaństwa. Zaczęła się od odrzucenia Mszy św. Możecie w tym miejscu zaoponować i powiedzieć, że liberalizm i ekumenizm zaczęły wywierać wpływ na mentalność katolików nawet przez II Soborem Watykańskim, który zaczął się pod koniec 1962 roku. Bez wątpienia wy, starsi obserwatorzy, macie słuszność, mówiąc, że sam symptom opuszczania Mszy św. nigdy nie występował samodzielnie, że towarzyszyły mu lub poprzedzały go inne grzechy. Pamiętam, jak mój ojciec mówił mi, gdy byłem jeszcze nastolatkiem w latach 1940., że zna na naszej ulicy więcej katolików nieuczestniczących we Mszy św., niż uczęszczających na nią. Mój ojciec, Henryk Somerville, był przez całe życie poważnie traktującym swą wiarę katolikiem i przez dwadzieścia lat redaktorem ukazującego się w Toronto tygodnika „Catholic Register”. Był wnikliwym, zawodowym obserwatorem katolickiego życia. Inne zastrzeżenie mogliby wysunąć ci z was, którzy pamiętają zarówno soborowe, jak i przedsoborowe lata, panowanie Piusa XII w latach 1939–1958. Również najmłodsi spośród was mogą, z lektury, znać epokę poprzedzającą lata 1960. Możecie powiedzieć, że Msza była nadal wielką świętością aż do połowy lat 60., do pierwszych zmian w jej ceremoniach. Tak, zgadzam się z tym wszystkim, być może z tym zastrzeżeniem, że trudno mówić już było o świętości w pełnym znaczeniu tego słowa. Kiedy więc obiektywnie Msza św. zaczęła być mniej święta, kiedy przestała być świętością w ogóle? Kiedy nastąpiła zmiana priorytetów kapłańskiego życia i kryzys osobistej świętości kapłanów? Kiedy seminaria utraciły swą niewinność? Patrząc wstecz pamiętam, że zmiany następowały stopniowo. Mimo to, po głębszym zastanowieniu, trzeba powiedzieć, że zmiana była niepokojąco gwałtowna. Pamiętam niewypowiadane głośno, lecz powszechne opinie, że katolicy żyli w mrokach aż do lat 60., a głosiciele „nowej teologii” oświecali nas i mówili nam po raz pierwszy prawdę. Pamiętam moje własne, osobiste wrażenie, że Kościół wychodził z długiego okresu dzieciństwa i wchodził w niespokojny wiek dojrzewania. Pamiętam uczucie zakłopotania i niepewności, jakie odczuwałem, pomimo ekscytującego faktu mianowania mnie pierwszym kanadyjskim i zarazem najmłodszym członkiem doradczej komisji ICEL. Pracowałem w niej w latach 1964–1973, po czym zostałem konsultantem ICEL na kolejnych piętnaście lat. W tym czasie stawałem się coraz bardziej krytyczny wobec prac ICEL i coraz bardziej sfrustrowany kierunkiem, w jakim ewoluowała.

Sobór a reforma Mszy św. Jednak odłóżmy na bok osobiste wspomnienia i powróćmy do naszego tematu. Poważne problemy pojawiły się w latach 60. i po Vaticanum II. Święci powtarzali niejednokrotnie, że Msza św. jest największym darem, jaki Bóg mógł nam ofiarować, a jednak Kościół odwrócił się od lepszego ku gorszemu. Msza św., serce wszystkich łask, źródło niewypowiedzianej siły duchowej, przestała powściągać i leczyć słabości. Dlaczego tak się stało? Skąd tak wielki kryzys katolickiego życia? Spróbuję teraz przedstawić moją odpowiedź. Być może nie będzie ona odpowiedzią całkowitą – jest jednak poważną i wnikliwą analizą, dotykającą kwestii Mszy św. i samej wiary. Musicie wiedzieć, że reformatorzy Vaticanum II ułożyli swój rewolucyjny terminarz na długo przed rozpoczęciem soboru. Obejmował on zarówno silne zaangażowanie ekumeniczne, jak i drastyczną reformę Mszy św. Po, a nawet podczas II Soboru Watykańskiego, niejeden czołowy biskup i ekspert teologiczny powtarzał, że Vaticanum II jest rewolucją francuską w Kościele katolickim. Mówiono o tym z aprobatą. Również abp Bugnini, sekretarz Consilium, komisji, która przygotowała szkic nowej liturgii, mówił: „Miłość do dusz i pragnienie przyjścia z pomocą braciom odłączonym, poprzez usunięcie wszystkiego, co nawet w odległy sposób mogłoby być dla nich przeszkodą, czy sprawiałoby, że czują się źle na drodze do jedności, zmotywowały Kościół do poniesienia nawet tych bolesnych ofiar” („L’Osservatore Romano” 6 marca 1965). Jednak protestanci nie wierzą w przeistoczenie, w rzeczywistą obecność Chrystusa czy w ofiarną naturę Mszy św. Konsekwentnie, wszystkie te ważne elementy doktryny katolickiej, będące przedmiotem definicji dogmatycznych Soboru Trydenckiego, musiały zostać zatuszowane, umniejszone, rozmyte i przedstawione w sposób możliwy do zaakceptowania dla protestantów. Sześciu czołowych liturgistów protestanckich było obserwatorami prac Consilium w Rzymie. Nowe katolickie ordo missş kształtowało się na ich oczach. Jakiś czas temu przeprowadziłem dogłębną analizę nowej Mszy pod względem, po pierwsze: prawdziwej zmiany substancji chleba i wina w Ciało i Krew Chrystusa, po drugie: prawdziwego ofiarowania Żertwy Bogu Ojcu, i po trzecie: wynikającej stąd obecności rzeczywistej i prawdziwej ofiary składanej w sposób widzialny przez prawdziwego kapłana, będącego sługą niewidzialnego Najwyższego Kapłana – głównego Ofiarnika każdej Mszy św. W moim studium zająłem się porównaniem tradycyjnego i nowego ordo missş. Przyglądałem się słowom, wyrażeniom i gestom wspierającym doktrynę prawdziwej ofiary Mszy św., składanej Bogu na prawdziwym ołtarzu, w poświęconej świątyni, w intencji odpuszczenia grzechów i oczyszczenia, by stać się bardziej miłym i przyjemnym Bogu. Zadałem sobie pytanie: czy usunięcie pewnych słów, wyrażeń i gestów prowadzi do osłabienia naszej wiary w rzeczywistą obecność Chrystusa oraz prawdziwą i rzeczywistą ofiarę, verum et proprium sacrificium, o której mówi Sobór Trydencki? Odpowiedź brzmi: z pewnością tak, zmiany te naprawdę osłabiły naszą wiarę. Wiecie, ile osłabiających doktrynę zmian i pominięć znalazłem? Dziewięćdziesiąt dwie! Liczba ta jest do pewnego stopnia przybliżona, gdyż niektóre z nich niejako wtapiają się w inne. Wiele gestów obecnie jest pomijanych, jak np. znaki krzyża, pochylenia i pokłony, ucałowania ołtarza. Moje obliczenia obejmują również te elementy, które znaleźć można w Kanonie rzymskim, a pamiętajmy, że tzw. I modlitwa eucharystyczna nie jest prawie nigdy odmawiana przez księży podczas odprawiania Novus Ordo.

Lex orandi, lex credendi Powód, dla którego te pominięcia osłabiają naszą wiarę, wynika ze starej zasady teologicznej: Lex orandi, lex credendi, prawo modlitwy implikuje prawo wiary. Wierzymy tak, jak się modlimy. Oznacza to, że im dłużej odmawiamy, słuchamy i powtarzamy pewne modlitwy, zwłaszcza przebogate w treść stare modlitwy, tym bardziej te modlitwy będą kształtować naszą wiarę i utrzymywać jej siłę. Również inne katolickie teksty kształtują naszą wiarę, na przykład katolicki katechizm, Credo – zarówno Skład Apostolski, jak i Symbol nicejsko­konstantynopolitański, a także nowenny czy inne praktyki wiary. Jednak szczególnie potężnym, cennym i niezastąpionym wsparciem naszej wiary są nasze codzienne i cotygodniowe modlitwy, zwłaszcza liturgia Mszy św., taka, jaka odprawiana była w Kościele przez ok. 1600 lat do lat 60. ubiegłego wieku. Co się z nią stało? Została niemal całkowicie zniszczona! Uległa rewolucyjnej zmianie! Została w swej istocie zastąpiona czymś całkowicie nowym. Ten nowy ryt czy też prawo modlitwy zasługuje na miano rozwodnionego, zubożonego, wieloznacznego, synkretycznego, sprotestantyzowanego, zeświecczonego, zdemokratyzowanego i w ostatecznym skutku – jak możemy się słusznie obawiać – prowadzącego do apostazji. Oczywiście chętnie przyznaję, że w liturgii nowej Mszy znaleźć można wiele elementów wyrażających wiarę katolicką. Czy inaczej udałoby się szatanowi zwieść nas tak łatwo? Uznaję też, że twórcami tej nowej formy kultu byli przypuszczalnie eksperci teologiczni, biskupi i papież. Jednak czy Pan Jezus nie przepowiedział, że powstanie wielu fałszywych proroków i fałszywych chrystusów i że zwiodą wielu? Przyznaję dalej, że wielu dobrych katolików, włączając w to kapłanów, karmi swe życie wiary poprzez stałą, głęboką modlitwę, nowenny, nabożeństwa, psalmy brewiarzowe i przede wszystkim ulubioną modlitwę Matki Bożej – różaniec. Niemniej jednak uważam, że tak długo, jak ich główną liturgią będzie Novus Ordo, katolicy ci znajdują się w stanie poważnego niebezpieczeństwa utraty wiary. Czy przesadzam? Czy maluję sytuację w zbyt czarnych barwach? Pozwólcie mi najpierw przytoczyć pewną wymowną statystykę. Nie tak dawno przeprowadzony został poważy sondaż dotyczący wiary w rzeczywistą obecność Chrystusa Pana w Eucharystii. Wynikało z niego, że siedemdziesiąt procent dorosłych katolików [w USA] w wieku 20–40 lat już w to nie wierzy. Nie powinno to być zaskoczeniem, jeśli pamiętamy o usuwaniu tabernakulum, przyjmowaniu Komunii na rękę i na stojąco oraz faktycznym zniesienie postu eucharystycznego. Jednak jeśli Ciało i Krew Chrystusa nie są rzeczywiście obecne, gdzie jest Żertwa ofiarna? Jeśli nie ma Żertwy, nie ma ofiary!

Klejnot nieskończonej wartości W tym miejscu, drodzy przyjaciele, powróćmy do naszego ukochanego św. Alfonsa, którego słowa przytoczyłem na początku: „Nawet sam Bóg nie mógł uczynić nic świętszego, lepszego i większego niż Msza”. Dlaczego? Dlaczego nie ma nic świętszego, lepszego ani większego niż Msza św.? Ponieważ jest ona darem, jaki czyni z siebie samego Bóg Syn Wcielony, ofiarując się Bogu Ojcu. Nie sposób wyobrazić sobie większego daru ani większego ofiarodawcy, większego obdarowanego ani większych więzi miłości jednoczących tych Dwóch, niż Duch Święty. „Zawsze czynię Jego wolę” – powiedział Zbawiciel. A Bóg Ojciec rzekł: „To jest Syn mój miły, w którym sobie upodobałem”. Czy to historyczne samoofiarowanie się Pana Jezusa jest ofiarą religijną? Oczywiście, i to od momentu, kiedy Chrystus przychodząc na ten świat powiedział: „Oto jestem, abym pełnił wolę Twoją”, do ostatniego momentu męki na Kalwarii, kiedy wypowiedział słowa: „Ojcze, w ręce Twoje powierzam ducha mego”. Jeśli śmierć Chrystusa jest ofiarą, czy jest On również prawdziwym kapłanem? Zaprawdę jest, gdyż Ojciec powiedział do Niego, jak czytamy w Psalmie: „Jesteś kapłanem na wieki, wedle porządku Melchizedeka”. Zbawiciel potwierdził to w Ewangelii według św. Mateusza (rozdz. 22) i w Liście św. Pawła do Żydów (5–10), który jest traktatem o Chrystusowym kapłaństwie. Sobór w Efezie w roku 431 orzekł, że Słowo Boże, stając się Ciałem, stało się naszym Najwyższym Kapłanem. Chrystus dzieli Boską naturę ze swym Ojcem, a ludzką naturę z nami. Tak więc jest on „z ludzi wzięty, dla ludzi (…) postanowiony w tym, co do Boga należy; aby składał dary i ofiary za grzechy” (Hbr 5, 1). Ofiara jest najbardziej podstawową funkcją urzędu kapłańskiego. W liturgii ofiara oznacza zewnętrzny akt religijny polegający na ofiarowaniu materialnego daru przez wyświęconego sługę ołtarza, w uznaniu najwyższej władzy Boga i dla uzyskania przebaczenia grzechów. Czy samoofiarowanie się Chrystusa na krzyżu było prawdziwą i rzeczywistą ofiarą? Oczywiście. Sobór w Efezie to stwierdził, a potwierdził to Sobór Trydencki. Izajasz i św. Paweł nauczają o tym bardzo często. Mówił o tym sam Zbawiciel w ofiarnych słowach ostatniej wieczerzy. Ciało wydane! Krew przelana! Odpuszczenie grzechów! Zaczynamy rozumieć prawdziwość słów św. Alfonsa: „Nawet Bóg nie mógł uczynić nic świętszego, lepszego i większego niż Msza”. Jest ona doskonałym darem z samego siebie, złożonym z najdoskonalszą miłością najdoskonalszemu Bogu. Jest czymś więcej niż tylko oddaniem czci Bogu. Składa się ją również jako wynagrodzenie za ludzkie grzechy, co teologowie nazywają zastępczym zadośćuczynieniem. Oznacza to, że Chrystus Pan zajmuje nasze miejsce, albo zastępuje nas, czyniąc zadośćuczynienie za nasze grzechy. W nieco podobny sposób papież, wikariusz Chrystusa, zastępuje Chrystusa w rządzeniu Kościołem. Pismo św. pośrednio wspomina o tym zastępczym zadośćuczynieniu. Jan Chrzciciel, powtarzając słowa Izajasza o niewinnym Baranku, woła na widok Jezusa: „Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata”. Św. Paweł naucza o tym w bardzo mocnych słowach (2 Kor 5, 21): „Tego, który nie znał grzechu, uczynił [Bóg] grzechem, abyśmy my stali się w nim sprawiedliwością Bożą”. Sam Zbawiciel mówi bardzo prosto: „Kładę moje życie za owce moje” (J 10, 15). Jednak nie koniec na tym. Ten sam Chrystus Pan przychodzi, by odnawiać swą ofiarę Kalwarii w każdej Mszy św. sprawowanej w Jego Kościele przez wyświęconego kapłana.

Ofiara czysta Reformatorzy protestanccy w pożałowania godny sposób zanegowali prawdziwie ofiarną wartość Mszy św. Uczynili to sądząc, że Msza św. jest niezależną ofiarą obok ofiary krzyża i że ma ona zyskiwać nam łaski tylko przez działanie ludzkiego kapłana. Prawda wygląda natomiast tak, że Msza św. odnawia ofiarę Kalwarii i uobecnia ją, tym razem w sposób sakramentalny, używając chleba i wina, których istota staje się Ciałem i Krwią Chrystusa, nie tracąc swych akcydensów. Sam Chrystus jest więc prawdziwie obecny na Mszy św. jako główny kapłan i sam siebie składa w ofierze, z tą samą mocą i wysługując te same łaski, co podczas ofiary Kalwarii. Ponadto Eucharystia jest równocześnie ofiarą i sakramentem. Jako ofiara istnieje dla czci Boga i jest akcją przemijającą. Jako sakrament istnieje dla dobra człowieka i jest rzeczywistością trwałą, istniejącą w przyjmujących ją wiernych oraz adorowaną przez nich na ołtarzu. Stary Testament zwiastował tę ofiarę Nowego Przymierza. W rozdziale 14 Księgi Rodzaju kapłan Melchizedek składa w ofierze chleb i wino oraz błogosławi Abrahama po zwycięstwie. Prorok Malachiasz zaś zapowiada powszechną „czystą ofiarę” wśród narodów, wśród których „Imię Boże jest wielkie” (Mlch 1, 10). Wedle Didache i św. Justyna Męczennika, ustęp ten dotyczy Eucharystii, podobnie uczą późniejsi Ojcowie Kościoła i katolicka tradycja.

„Czysta ofiara” Malachiasza zawiera w sobie potężny ładunek treści. Musimy przede wszystkim pamiętać, że rzeczywista obecność Ciała i Krwi Chrystusa gwarantuje również obecność Jego Duszy i Bóstwa. Na mocy słów konsekracji, wypowiadanych podczas Mszy św., Ciało i Krew stają się obecne oddzielnie w postaci ofiarowanej Żertwy. Jednak Jezus nie jest już martwy – żyje w chwale i nie może już umrzeć. Tak więc, ponieważ Jego Ciało i Krew są obecnie ponownie połączone w chwalebnym życiu, razem z Jego Duszą i Bóstwem – w tak zwanym współistnieniu – mamy całego Chrystusa obecnego w sakramencie i w naszej Komunii św. Przez tysiąc lat teologowie prowadzili dyskusje na ten temat, jednak Duch Święty już w pierwszym wieku natchnął św. Jana do zapisania słów Chrystusa: „Kto spożywa Moje Ciało i Krew Moją pije, mieszka we mnie”. W następnym wersie Jezus mówi: „Kto mnie spożywa” – i wskazuje, że w sakramencie tym obecna jest cała Boska Osoba, cały Chrystus. Prawda ta jest dogmatem Kościoła katolickiego. Kolejny dogmat, będący konsekwencją poprzedniego, mówi, że Chrystusowi obecnemu w Eucharystii należne jest uwielbienie, tj. latria (kult boski). Biorąc pod uwagę, że obecność całego Chrystusa we Mszy św. stała się dogmatem, nie dziwi nas, że święci opisywali tę tajemnicę w najwznioślejszych słowach. Św. Bonawentura mówi: „Msza św. jest tak pełna tajemnic, jak ocean pełny jest kropel [wody], jak niebo pełne jest gwiazd, a dwór niebieski pełen aniołów”. Papież Pius XII nauczał nas w encyklice Mystici corporis Christi, że „w Nim przebywa Duch Św. z taką pełnią łask, że większej nawet wyobrazić sobie nie można”; „A wreszcie jest On osobiście tak pełen łaski i prawdy, że z niezgłębionej tej pełni Jego wszyscy bierzemy”.

Msza świętych Owa „niezgłębiona pełnia” to właśnie cały Chrystus obecny podczas Mszy. O. Pio, jak wiadomo, bardzo długo przygotowywał się do odprawiania Eucharystii, a kaplica, w której ją sprawował, zatłoczona była przez setki wiernych od ok. drugiej w nocy, na wiele godzin przed rozpoczęciem Mszy św. Znany z odprawiania długich Mszy św. był też augustianin św. Jan z Facundo. Jego przeor, irytując się początkowo z tego powodu, wybadał o. Jana i zapisał, że „odprawia [on] Mszę św. tak powoli, ponieważ Bóg objawia mu głębokie tajemnice, które dokonują się podczas Eucharystii – tajemnice tak wzniosłe, że rozum ludzki nie jest w stanie ich pojąć. (…) Uświadomiło mi to ogrom dobrodziejstw, jakie spotykają ludzkość poprzez odprawianie czy słuchanie Mszy św. Uczyniłem silne postanowienie nigdy nie zaniedbać jej odprawienia czy wysłuchania”. Nie wątpimy ani przez chwilę, że Msza św. uobecnia święte tajemnice męki naszego Zbawiciela. Zresztą obie te ofiary są jedną i tą samą, różnią się jedynie sposobem ofiarowania: męka krzyżowa jest ofiarą krwawą, a Msza św. – bezkrwawą. Wierzymy też, że wszystkie tajemnice Chrystusa zawarte są w Jego ofierze i że męka i śmierć są jedynie ich szczytem i wypełnieniem. Chrystus Pan spiął swą zbawczą misję dwiema klamrami. Na samym początku: „Oto jestem, abym pełnił wolę Twoją”, i na końcu: „Ojcze, nie moja wola, ale Twoja niech się stanie”. Jak możemy wątpić, że cała reszta tajemnic jest również zawarta w Eucharystii! Słuchajcie słów kapłana podczas Mszy św., kiedy obmywa ręce przy słowach Psalmu 25: „Przystąpię do Twego ołtarza Panie (…) by (…) głosić wszystkie Twoje cudowne dzieła”. Król Dawid prorokuje w Psalmie 110: „Pan uczynił pamiątkę swych cudownych dzieł”. Bez wątpienia oznacza to Mszę św.

Tajemnice Chrystusowe we Mszy św. Zacznijmy od cudownego dzieła wcielenia, fundamentu wszystkich pozostałych. W momencie tym Najświętsza Maryja Panna ofiarowała się Bogu, ofiarowała ciało i duszę, by stać się Jego narzędziem, przez które Bóg weźmie ciało. „Oto ja służebnica Pańska”. „A Słowo stało się ciałem i mieszkało między nami”. Podobnie, kiedy kapłan wypowiada słowa konsekracji nad chlebem i winem, stają się one prawdziwym Ciałem i Krwią Chrystusa i odnawiana jest Boska tajemnica wcielenia. Kapłan trzyma w swych dłoniach Wcielone Słowo, podobnie jak Najświętsza Dziewica trzymała Je w swym niepokalanym łonie. W chwilę potem kapłan ukazuje Hostię wiernym dla adoracji, podobnie jak Maryja pokazała nowonarodzonego Chrystusa pasterzom w Betlejem. Tak więc możemy powiedzieć, że również tajemnica narodzin Chrystusa znajduje odbicie we Mszy św. Chrystus ukazywany wiernym podczas Mszy ukazany został również Mędrcom i Symeonowi oraz przedstawiony swemu Ojcu w świątyni jerozolimskiej. Również te tajemnice wspominane są podczas Mszy św. Podczas każdej Mszy św. słuchamy kapłana czytającego Ewangelię, przypominającą nam o słowach i dziełach Chrystusa, podjętych dla naszego uświęcenia i zbawienia naszych dusz. Następnie kapłan mówi: „Niech słowa Ewangelii zgładzą moje grzechy”. Tak więc w różne niedziele i święta przed naszymi oczyma przesuwa się obraz tajemnic zbawienia, zawarty na kartach Pisma św. W trakcie Mszy św. wspominane są kolejno i stopniowo coraz wyraźniej wielkie tajemnice Wielkiego Czwartku, Wielkiego Piątku i Soboty Wielkanocnej. To prawda, nie możemy widzieć ich naocznie, jak Apostołowie i pierwsi uczniowie, ale tym większą mamy z tego powodu zasługę. Pan Jezus powiedział: „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli”. Pod koniec swej ziemskiej misji Zbawiciel pocieszał swych uczniów słowami: „Oto ja jestem z wami po wszystkie dni aż do skończenia świata” (Mt 28, 20). Słowa te są prawdziwe nie tylko z powodu wszechobecnego Bóstwa Chrystusa, ale również poprzez Jego cielesną, sakramentalną obecność, będącą owocem każdej Mszy św. Chrystus Pan jako Oblubieniec objawia się swej oblubienicy – Kościołowi świętemu. Wierny jej, tj. nam, nie zostawia nas samych, ale pozostaje zawsze obecny, a ta obecność eucharystyczna jest wspaniałą manifestacją Jego wierności. Bóg powiedział przez usta proroka Ozeasza: „I poślubię cię sobie na wieki, a poślubię cię sobie w sprawiedliwości i w sądzie i w miłosierdziu i w litościach, (…) a poznasz, żem ja Pan” (Oz 2, 19–21). Z wiarą w te natchnione słowa strzeżmy dalej Mszy Wszechczasów i pamiętajmy o słowach Doktora Kościoła św. Alfonsa Liguoriego: „Nawet sam Bóg nie mógł uczynić nic świętszego, lepszego i większego niż Msza św.” Ω ks. Stefan Somerville


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
351 355
Dz U Nr 55, poz 355
1 (355)
plik (355)
Braun golarka męska Pocket Shaver, CruZer Twist, PocketGo P10, 350, 355 instrukcja obsługi
355 360
355 Manuskrypt przetrwania
MPLP 354;355 21.09.;03.10.2012
355 sprawozdanie
355
C 355
355
355
355
354 355
355
355

więcej podobnych podstron