Status Unii Amerykańskiej Co roku o tej porze zabieram się do oceny zmian jakie zaszły w ekonomii i polityce państw, z którymi jestem związany tymi czy innymi więzami. Nie tak dawno Wielki Czarny Ojciec z Waszyngtonu wygłosił w Kongresie mowę znaną, jako “State of the Union”. Jest to nieregularnie powtarzane wydarzenie, w którym urzędujacy prezydent wiodącego kraju Wolnego Świata przedstawia swój pogląd na to jak sprawy biegną pod jego wodzą i czego obywatele mogą się spodziewać w najbliższej przyszłości. Nie jestem entuzjastą prez. Obamy, ale nawet gdybym nim był to tylko z największym trudem mógłbym się czegoś użytecznego dowiedzieć z jego wystąpienia. Jak większość polityków posiadł on, bowiem trudną sztukę mówienia długo, ale mało konkretnie o sprawach w gruncie rzeczy bez znaczenia. Tymczasem, jako mieszkańca USA interesuje mnie najbardziej to czy widać już koniec kryzysu i czy Ojciec Narodu ma jakiś pomysł na to, aby przerwać lot nurkowy amerykańskiej ekonomii. Aby to stwierdzić nie wystarczy dobra wola i umiejetność “lania wody”, (w czym Obama jest mistrzem), ale konieczna jest też pewna wiedza oraz umiejetność analizowania wykresów podstawowych wskaźników ekonomicznych. Spójrzmy, więc na wykres historyczny przedstawiający GDP (Produkt Krajowy Brutto) dla USA w latach 1930-2011 przedstawiony na planszy (1). Nas oczywiście interesuje najbardziej stan aktualny albo ostatnie trzy lata, kiedy to USA była rządzona przez administrację Obamy. Warto jednak popatrzeć także na lata wcześniejsze gdyż w tym okresie gospodarka USA przeszła aż przez trzy poważne wstrząsy: lata 1925-1935, 1970-1980 i kryzys obecny, który zaczął się w roku 2001, a który powinien się zakończyć w roku 2011. Niestety, jak widać na wykresie, nurkujący samolot amerykańskiej gospodarki ma jeszcze trochę czasu do zderzenia się z linią oporu, która występuje na poziomie 5×10^9 uncji Au. Jak widać na wykresie ostatnich trzech lat żadna z interwencji Obamy na rynku finansowym nie wpłynęła w decydujący sposób na poprawę sytuacji. Pod tym względem były to stracone pieniądze, które co gorsza zaburzyły normalną dynamikę układu powodując przedłużenie konania amerykańskiej gospodarki. Jeśli oceniać sytuację z wykresu GDP, to moim zdaniem i przy braku dalszych interwencji, dojdziemy do linii oporu gdzieś w roku 2015, a więc za cztery lata. Jest to novum w stosunku do poprzednich kryzysów, które trwały około 10 lat każdy. Na planszy (2) widzimy bilans budżetu państwowego USA (tzw. current account).Jak widać, bilans ten miał przebieg horyzontalno-oscylujacy do roku 1980, po czym deficyt zaczął się powiększać osiągając wielkość maksymalną w latach 2007. Jak się wydaje, na kredyt Obamy możemy przypisać zmniejszenie deficytu, który jednak w chwili obecnej jest daleki od poziomu lat 1960-1980. Co więcej, ostatnie dwa punkty (oddalone o rok leżą już blisko siebie, co sugeruje, że zmniejszanie się deficytu budżetowego wyhamowalo ostatnio z powodow mi nieznanych.) To co naprawdę udało się prezydentowi, to zmniejszenie deficytu bilansu handlu zagranicznego (plansza (3)). Jak widzimy, bilans handlowy jest niemal na poziomie idealnym. Co jest tego powodem zobaczymy za chwilę. Mogę tylko powiedzieć tutaj, że zmniejszenie importu jest tylko częściowo znakiem pozytywnym. W amerykańskiej rzeczywistości, w której większość towarów powszechnego użytku jest sprowadzana z Azji, wyrównanie bilansu handlu zagranicznego oznacza powszechne zubożenie populacji, której po prostu nie stać już na zakupy nawet najpotrzebniejszych towarow. Skąd to wiem? Aby się tego dowiedzieć spójrzmy na plansze (4), gdzie przedstawione jest średnie wynagrodzenia w USA (w uncjach złota rocznie). Przedstawione dane sięgają lat 1945-2011. Jak widać, średnie realne wynagrodzenie roczne spadło do poziomu około 25 uncji rocznie i jest to poziom niższy niż ten jaki osiągnięto w najgorszym roku 1980 poprzedniego kryzysu (lat 1970-1980). Jest oczywiste, że przy tak małej płacy realnej rynek towarów cierpi na brak popytu. Stąd mniejszy import i zamykanie sklepów handlujących towarami importowanymi. Zajmijmy się teraz historycznymi danymi dewaluacji amerykańskiego dolara. Na planszy (5) mamy przedstawioną realnę (czyli w złocie) wartość USD w latach 1900-2011. Oś igreków ma skalę logarytmiczną, aby można było pomieścić cały zakres zmian na jednym wykresie. Odcinki proste a nie-horyzontalne mówią nam o wykładniczym spadku wartości pieniądza typowym dla okresu kryzysu. Do roku 1970 banki Rezerwy Federalnej buforowały wartość dolara na określonym poziomie. Po roku 1970 wartość dolara określał rynek metali oraz okresowe wyprzedaże złota z rezerw bankowych. Ogólnie biorąc, zdrową ekonomię charakteryzuje stałość wartości pieniądza. Taka stabilność nadaje sens oszczędzaniu na każdym poziomie (państwowym, firmowym czy prywatnym), gdyż nie ma obawy, że pieniądz niewydany natychmiast będzie tracił swoją wartość nabywczą. Pozwala też ona na racjonalne planowanie wydatków przyszłych. Główną przyczyną obecnych kłopotów ekonomicznych jest odejście od stabilizacji wartości pieniądza i prowadzenie gospodarki kredytowej, czyli dokonywanie zakupów przed posiadaniem koniecznych na zakup funduszy. Zauważmy także, że praktycznie nie wystepuje rewaloryzacja pieniądza (owszem, mamy drobne oscylacje np. w latach 1980-2000, kiedy podniesiono stopy procentowe i wyprzedawano rezerwy bankowe w złocie w wyniku obniżenia wymagań, co do rezerw). W dłuzszej skali czasowej cena złota zawsze rośnie (plansza (6) Nie liczyłbym na to abyśmy wrócili kiedykolwiek (bez wymiany pieniądza) do poziomu 250 USD/Oz (z roku 1998), nie mówiąc już o trzydziestu paru dolarach za uncję. Spójrzmy też na indeksy giełdowe, które według większości współczesnych ekonomistów wróciły już do poziomu sprzed kryzysowego. Owszem, wróciły, ale tylko wtedy, kiedy nie bierzemy pod uwagę dewaluacji dolara. Realnie, zarówno Dow Jones jak i S&P 500 (plansze (7) i (8)) znajdują się od roku 2001 w systematycznym spadku i pozostało im jeszcze sporo do osiągnięcia linii oporu z lat 1980. Od czasu do czasu mamy fluktuacje, które dają nadzieję na wcześniejsze wyjście z tego morderczego korkociągu ekonomicznego, ale niestety są to zjawiska przejściowe. Główna katastrofa jest jeszcze przed nami! Moi znajomi, którzy uprzejmi czytają niekiedy moje artykuly pytają mnie niekiedy, na kogo zamierzam głosować w najbliższych wyborach. Zrzymają się też, gdy mówię, że żadna z wiodących w USA partii politycznych (GOP czy DFL) nie ma skutecznej recepty na wyjście z kryzysu. Republikanie (GOP) są, bowiem zdania, że należy ciąć świadczenia społeczne, przedłużać czas pracy zawodowej do emerytury oraz obniżać bądź przynajmniej nie powiększać podatków. Demokraci (DFL) zaś chcą zwiększenia świadczen, w tych zaś wprowadzenia powszechnego ubezpieczenia medycznego, oraz podwyższenia podatków dla firm i najwyzej zarabiających. Oczywiście hasło, aby wycisnąć trochę funduszy z najzamożniejszych 10% społeczeństwa jest popularne wśród “mas”, a zwłaszacza zaś wsród ludzi obdarzonych marksistowską żądzą rewindykacji. Nie mniej problem nie polega na tym, kto ma pokryć koszty kryzysu, ale na tym, że w obecnej “globalnej” ekonomii coraz mniejszy procent zdolnej do pracy populacji jest w stanie uzyskać zatrudnienie w dobrze płatnym sektorze gospodarki narodowej. To zaś zmniejsza przychody podatkowe oraz zwiększa koszty osłony społecznej. Moim zdaniem nie uda się odwrócić tego trendu bez zerwania z doktryną wolnego rynku. Ta zaś jest przyjęta za aksjomat przez obie partie wiodące. Obamie udało się dokonać obniżenia wynagrodzeń realnych pracowników do poziomu niewidzianego od roku 1945. To jednak oznacza wyścig w kierunku płac azjatyckich. Wyścigu tego zapewne USA nie wygra, ale nawet gdyby pracownik rodzimy stał się tak tani jak pracownik azjatycki, to oznaczałoby to też drastyczny spadek popytu, czyli ruinę rynku. Moim zdaniem jedynym wyjściem racjonalnym jest powrót do protekcjonizmu, który panował jeszcze w latach 70-tych i przejście do gospodarki w zasadzie samowystarczalnej. No, ale obie partie są zgodne w tym aby utrzymywać status quo. Amerykanie mają powiedzenie: “If you are in the hole – stop digging”, (czyli: jeli jesteś już w kłopotach, nie powiększaj ich). No, ale co zrobić, jeśli większość współobywateli chce kontynuować postępowanie, które doprowadziło kraj do kryzysu? Podsumowując, muszę stwierdzić, że rozpad imperium amerykańskiego wygląda na nieodwracalny, gdyż większość elity, która mogłaby dokonać niezbędnych zmian nie zamierza tego uczynić. Obecny system został tak skonstruowany, że sluzy najlepiej ich interesom. To, co stanie się z krajem i mniej szcześliwie urodzonymi współobywatelami, ich samych nie obchodzi w żadnym stopniu. Ogólna populacja zaś nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji, gdyż jest skutecznie i systematycznie ogłupiana przez media znajdujące się pod całkowitą kontrolą elity polityczno-finansowej USA. Andrzej Bobola
“Zainteresowanie tematyką Smoleńska jest ogromne” – rozmowa z prof. Wiesławem Biniendą Profesora Wiesława Biniendę zapytałem o powody opuszczenia Polski i wyjazdu do USA, przebieg kariery naukowej, współpracę z NASA, okoliczności, w jakich dowiedział się o Tragedii 10.04.2010, jak został współpracownikiem Zespołu Parlamentarnego, dlaczego w literaturze specjalistycznej nie pojawiły się jeszcze prace naukowe analizujące wydarzenia 10.04, czy istnieją zdjęcia satelitarne z miejsca Tragedii, o błąd symulacji, konferencję naukową poświęconą Smoleńskowi i przyszłość badań nad tym, co tam się wydarzyło. Zacznijmy od Pana życiorysu – urodził się Pan w Polsce – z tego, co wyczytałem w Internecie do USA wyjechał pan w 1982 roku. Jakie były powodu wyjazdu? Wyjechałem w następstwie stanu wojennego.
Jak przebiegała Pana kariera naukowa? W USA podjąłem studia doktoranckie na Drexel University w Filadelfii, które ukończyłem w 1987 roku. Następnie dostałem ofertę pracy na uniwersytecie w Akron, gdzie do dziś pracuje.
Czy współpracował Pan z NASA – czego dokładnie dotyczyła współpraca i jaki jest Pana największy sukces w tej dziedzinie? Pytam, bo wiem ze jest Pan laureatem wielu nagród, w tym przyznawanych przez NASA, m.in. NASA “Turning Goals Into Reality Award” w 2004 roku za udział w badaniach dotyczących poprawy bezpieczeństwa w konstrukcjach silników odrzutowych. Współpracuje z NASA od wielu lat. Jednym z ciekawszych projektów, jakie realizowałem we współpracy z NASA było zastosowanie materiałów złożonych do silników odrzutowych. Firma GE zastosowała technologie, nad którą pracowałem do swego najnowszego silnika GENX, który firma Boing użyła do najnowszego modelu Dreamliner, 787··
W jakich okolicznościach dowiedział się Pan o 10.04.2010? Jakie były Pana pierwsze odczucia? Bylem właśnie na konferencji NASA dotyczącej bezpieczeństwa w lotnictwie. Wiadomość ta runęła ta przez sale konferencyjne i wszyscy uczestnicy tylko na ten temat rozmawiali w kuluarach. Wielu z nich podchodziło do mnie żeby złożyć na moje ręce wyrazu współczucia dla Narodu polskiego. Było to dla mnie wielkie przeżycie.
W jakich okolicznościach został Pan współpracownikiem Zespołu Parlamentarnego? Rozpocząłem prace na temat symulacji związanych z katastrofą smoleńską zanim dowiedziałem się o istnieniu Zespołu Parlamentarnego. Po wysłuchaniu pierwszej prezentacji Prof. Nowaczyka przed Zespołem Parlamentarnym postanowiłem się z nim skontaktować w celu nawiązania współpracy.
Próbowałem przeszukiwać bazy czasopism naukowych – dlaczego w literaturze naukowej nie poruszana jest problematyka Smoleńska skoro wzbudza tyle kontrowersji i jest badana, również przez naukowców? Od momentu podjęcia jakichkolwiek badan naukowych do czasu publikacji wyników zawsze upływa dużo czasu. Na ogol taki proces zajmuje od 3 do 5 lat. Wielokrotnie najnowsze wyniki badan można usłyszeć jedynie na konferencjach naukowych.
Czy istnieją zdjęcia satelitarne z 10.04.2010? Nie wiem.
Jaki jest błąd Pana symulacji? Jaki wpływ na wynik końcowy mają stosowane w nich równania ruchu? Cala symulacja jest obliczana przez komputer według znanych praw fizyki, które opisują zachowanie materiałów, ich odkształcenia i pękania, a ruch dynamiczny jest opisany zgodnie z prawami Newtona.
Zapowiadał Pan w jednym z wywiadów, że odbędzie się konferencja naukowa poświęcona badaniom Tragedii Smoleńskiej – czy ta zapowiedź jest jeszcze aktualna? Pomimo mojego zaproszenia, aby eksperci MAK i Millera zaprezentowali swoje badania w sprawie katastrofy smoleńskiej, nikt nie przysłał żadnego abstraktu w tej sprawie. W efekcie braku zgłoszeń, sesja poświęcona katastrofie smoleńskiej w tym roku się nie odbędzie. Jestem gotowy powtórzyć takie zaproszenie na następną konferencję “Earth and Space” lub “Structures Dynamics and Materias” organizowaną przez AIAA w przyszłym roku.
Jak widzi Pan przyszłość, jeśli chodzi o badania Tragedii Smoleńskiej przy pomocy metod symulacyjnych? Czy zamierza Pan modyfikować swoje obliczenia? Praca naukowa nigdy się nie kończy. W miarę uzyskiwania nowych danych i informacji badania będą prowadzone aż do odkrycia wszystkich szczegółów związanych z tą katastrofa.
Wiem, że odbyło się już kilka spotkań z Pana udziałem np. w Chicago, obecnie w Ottawie. Jakie są reakcje ludzi biorących w nich udział? Jak brzmiało najciekawsze pytanie, jakie dotychczas Panu zadano?
Reakcje na nasze prezentacje były zarówno spontaniczne i emocjonalne jak i merytoryczne i wyważone. Zainteresowanie tematyką Smoleńska jest ogromne jak również zaangażowanie wielu rodaków jest imponujące. Pytania pokazują głód informacji na ten temat. Ludzie łakną każdego słowa. Najczęściej pytają, co robić dalej. Jak pokonać zaporę kłamstwa i dezinformacji. Bardzo dziękuję za odpowiedzi.
Reinkarnacja - genialne kłamstwo szatana Aż 32 proc. Polek i Polaków wierzy w reinkarnację. I jest to najwyższy odsetek na kontynencie! Dlatego w szczególności tym "trans-kulturowym" katolikom polecamy ten tekst. S. Michaela Pawlik w latach 1967 - 81 przebywała w Indiach, jako świecka pielęgniarka. To co tam przeżyła całkowicie zburzyło jej idylliczne wyobrażenia. Z własnego doświadczenia przekonała się jak bardzo niebezpieczne i złudne są uroki duchowości Wschodu z wiarą w karmę, dharmę i reinkarnację. Po przyjeździe do Indii pracowała w ośrodku zdrowia przy katolickiej misji. Zżyła się z miejscowymi ludźmi, nauczyła się ich języka i bardzo dobrze poznała ich mentalność, zwyczaje i wierzenia. Mieszkała w rejonie gdzie ludzie żyli duchowością hinduizmu nieskażonego wpływami europejskimi. S. Michaela wspomina: "Wkrótce, jak zaczęłam pracę w ośrodku zdrowia zaszokowały mnie ofiary indyjskiej religii... Proszę sobie wyobrazić, przynoszą mi do ośrodka zdrowia dziecko, które zostało oślepione, z oczodołów leje się ropa - "Ratuj go!" "Co się stało?" - pytam. Okazuje się, że w świątyni dokonano liturgicznej ceremonii przygotowania do pełnienia dharmy tegoż rodu, w którym urodził się ten chłopak. Trzeba go było okaleczyć. A dharmą tego rodu było żebranie, więc żeby skutecznie żebrał, trzeba go było oślepić. W tym celu niektórzy potrafią ręce obciąć do łokcia, pozbawić oczu czy kręgosłup połamać, że powstaje straszna karykatura postaci ludzkiej"(W drodze 1/98 s.34). Pewnego dnia zgłosił się do s. Michaeli wycieńczony z głodu chłopiec ponieważ od dwóch tygodni nie otrzymał wynagrodzenia za pracę. Kiedy razem z nim poszła do pracodawcy z żądaniem, aby wypłacił mu należną pensję ten grzecznie odpowiedział, że wprawdzie konstytucja indyjska nakazuje wynagradzać za pracę, to jednak jest to tylko ludzkie prawo, a on nie jest zobowiązany takiego prawa przestrzegać. Dla niego obowiązujące jest boskie prawo karmy, które mówi, że wszystko, co dzieje się z człowiekiem jest spowodowane życiem w poprzednim wcieleniu. Dlatego chłopiec nie powinien domagać się zapłaty tylko starać się aby jak najlepiej wykonywać swoje obowiązki, a wtedy w następnym wcieleniu urodzi się w wyższej kaście. Pracodawca powiedział również, że nawet gdyby chłopiec umarł z głodu to i tak nic by się nie stało, ponieważ wtedy narodziłby się w wyższej kaście. W ten sposób religijnym prawem karmy i reinkarnacji wytłumaczył swój bezlitosny wyzysk chłopca (por. miesięcznik "List" 11/96). Teoria reinkarnacji pozbawia człowieka poczucia grzechu i zdolności rozróżniania dobra od zła. S. Pawlik po pięciu latach pobytu w Indiach rozpoczęła studia socjologii religii na Karnatak University w Dharwar. Tam doskonale poznała hinduizm i tradycję weddyjską, która do czasów reformy praktykowała palenie wdów wraz ze zwłokami ich mężów; świątynną prostytucję, do której rodzice przeznaczali na całe życie swoje małe córki; składanie bożkom krwawych ofiar z ludzi; prawo nadczłowieka przez traktowanie władcy, jako boskiej postaci; podział na kasty z bezlitosną dyskryminacją ludzi z najniższych kast; traktowanie kobiet, jako istot niższej kategorii od mężczyzn. W Wedach - indyjskich księgach świętych znajdują się poglądy religijne, które są podstawą wiary w reinkarnację. Według tych wierzeń Bóg nie jest osobą, lecz nieosobową energią, którą trzeba czcić w planetach, siłach przyrody, zwierzętach a także w ludziach o wyjątkowych cechach i zdolnościach. Ta sama boska energia jest w każdym żywym organizmie. Nie ma, więc zasadniczej różnicy pomiędzy człowiekiem i zwierzęciem. Dusza zwierzęcia będzie kiedyś w kolejnym wcieleniu miała kształt ludzki. I tak na przykład żaba, pies, kot, świnia, parias to są kolejne etapy oczyszczania się duszy. Zabijanie ludzi i zabijanie zwierząt ma, więc tę samą ocenę moralną. Celem życia ludzi i zwierząt jest uwolnienie się z materii i zlanie w jedno z nieosobowym bogiem. Wiara w reinkarnację znosi odpowiedzialność i wolną wolę człowieka. W tamtejszej duchowości nie ma przykazań. Jedyną normą postępowania jest prawo silniejszego, naturalna selekcja, walka o byt i prawo karmy, czyli "dług" dobrych lub złych czynów, który nagromadziła sobie dana dusza podczas wcześniejszego lub obecnego wcielenia. Jeżeli karma jest dobra kolejne wcielenie duszy nastąpi w wyższej kaście, natomiast, gdy karma jest zła wcielenie będzie w kaście niższej. Według tych wierzeń cierpienie zawsze spowodowane jest złą karmą, dlatego rzeczą bezsensowną jest pomaganie osobie cierpiącej, ponieważ ona sama musi wypracować sobie lepszą karmę. Stąd bierze się pogarda dla ludzi cierpiących i ciężko pracujących. Poprzez prawo karmy wszystko staje się względne, a więc nie można kierować się współczuciem, litością i miłosierdziem. I tak na przykład gwałt na kobiecie tłumaczy się tym, że musiał się on na niej dokonać z powodu złej karmy. Według prawa karmy i reinkarnacji również morderstwa nie można karać z tego względu, że zamordowany, albo nieświadomie chciał, aby się to stało, lub też zła karma musiała zostać przezwyciężona. Tak, więc według teologii reinkarnacji " bezużyteczną rzeczą jest pomaganie biednym i cierpiącym, gdyż, jako ludzie i narody muszą odpracowywać złą karmę i osiągnąć świętość..."(J. J. Steffon. Satanizm, jako ucieczka w absurd. WAM. Kraków 1993. s. 85). Ponieważ, według teorii reinkarnacji, człowiek zbawia się sam, własnym wysiłkiem poprzez ćwiczenia różnych form jogi, medytację i kolejne wcielenia, w konsekwencji taka duchowość prowadzi to do skrajnego egocentryzmu i całkowitej obojętności na potrzeby innych. Cnota życzliwości (maitri) polega na obojętności, a współczucie (karuna) na braku uczuciowego zaangażowania oraz obojętności na potrzeby drugiego człowieka. Jest to "cnotliwość", której ideałem jest osiągnięcie błogostanu i doskonałej obojętności w stosunku do wszystkiego, co istnieje poza własną jaźnią. To właśnie dzięki "duchowości" reinkarnacji w dzisiejszych Indiach bardzo częstymi ofiarami przemocy i niesprawiedliwości, związanej z kultem religijnym, stają się starcy, kobiety i dzieci. Ludzie ubodzy są wyzyskiwani, pogardzani i obwiniani za swoje ubóstwo winami z poprzedniego wcielenia. Zbrodnicze ofiary z dzieci, skrytobójstwa, oszustwa, rabunki, sakralna prostytucja, grzechy sodomskie itp. są popełniane w oparciu o prawo zaczerpnięte z hinduskich "świętych ksiąg". Według nich dusza przyjmuje takie ciało, na jakie zasłużyła, wszelkie cierpienie jest sprawiedliwe i dlatego nie powinno budzić litości a czyny miłosierdzia nie mają żadnego sensu. Trzeba również pamiętać, że idee miłosierdzia, braterstwa czy sprawiedliwości społecznej, które pojawiły się w myśli religijno filozoficznej Indii nie pochodzą z oryginalnego hinduizmu, lecz z judaizmu i chrześcijaństwa. Tylko w Ewangelii znajdujemy motywację do prawdziwego współczucia, czynienia miłosierdzia oraz miłości bliźniego. Studia wierzeń w religiach wschodu pozwoliły s. Pawlik zrozumieć, że wiara w reinkarnację oraz system kastowy została wymyślona przez ludzi z najwyższych kast, aby utrzymać w ślepym posłuszeństwie i poddaństwie ludzi z kast niższych. Do dnia dzisiejszego w Indiach tak zwani siudrowie - ludzie należący do najniższej kasty - są przeznaczeni do najgorszych prac i to pod nadzorem osób z kast wyższych. Warstwy wyższe mają zakaz dotykania tych ludzi. Łamiących te zasady karano chłostą lub zabijano. Jest to rasizm w czystym wydaniu. Bramińskie prawo "nadczłowieka" inspiruje do różnych form bezprawia z potajemnym uśmiercaniem niewygodnych osób włącznie. Trzeba pamiętać, że ideologia hitlerowskiego rasizmu swoimi korzeniami sięga wschodniej duchowości reinkarnacji i kastowości. Czołowi ideolodzy hitlerowscy wyznawali reinkarnację, rasistowską gnozę, byli prawdziwymi okultystycznymi magami należącymi do filii masonerii staropruskiej tak zwanego stowarzyszenia Thule. Do jego członków należeli wszyscy przywódcy nazistowskiego reżimu: Hitler, Hess, Himmler, Rosenberg, Frank, Borman (A. Zwoliński, Tajemne niemoce, Biblioteczka KSM, nr.14, Kraków 1994, s.46-50). Hinduska praktyka świątynnego nierządu gloryfikuje erotyzm we wszelkiej postaci ze zboczeniami włącznie. Yajurveda i kult demonów są natchnieniem dla satanistów i okultystów. Takie są prawdziwe uroki duchowości Wschodu. [Znam takich profesorów (fizyki i gnozy), którzy to w Warszawie wprowadzają w życie. Mirosław Dakowski] S. Michaela wspomina: "kiedyś przyniesiono do ośrodka zdrowia nieletnie dziecko zakażone chorobą weneryczną. Potem się okazało, że jest jeszcze kilka przypadków z tego samego kontaktu. A święta księga Kamasutry - tamtejszej oczywiście redakcji, bo w polskim tłumaczeniu opuszczono już te fragmenty, by nie zniechęcać naszych czytelników - nakazuje, aby zarażony najpierw dokonał płukania różnymi świętymi wodami, jak mocz krowi, wody z Gangesu itd., a jak to nie pomoże, to ma oczyścić się przez "żeńską formę, która nie była skażona miesiączką", czyli dziecko. My się oburzamy na eksploatację seksualną dzieci, a u nich to jest wkomponowane w Wedy i kult Wisznu. My tu krzyczymy na przypadki podobnego zwyrodnialstwa, ale jeżeli się weźmie Wedy - oni mają do tego prawo, oczywiście ci z najwyższych kast. " (W drodze 1/98 s. 35). A. L. Basham pisze, że "w obrzędach seksualnych tantrycznego buddyzmu anulowano wszelkie rodzaje tabu. Dozwolone było nawet kazirodztwo, gdyż to, co było grzechem dla człowieka pogrążonego w niewiedzy, stawało się cnotą dla wtajemniczonego. Podczas tantrycznych sabatów pito alkohol, spożywano mięso, zabijano zwierzęta, a czasem nawet istoty ludzkie - dozwolone były wszelkie występki, jakie tylko sobie można wyobrazić"( Indie. Warszawa 1964. s. 350). Duchowość Wschodu, którą propaguje się obecnie w Polsce to jest już tak zwany zeuropeizowany neo-hinduizm, który został opracowany w obecnym stuleciu przez wolnomyślicieli i jest przesiąknięty elementami chrześcijańskiej kultury. Dlatego przemilczane są w nim zabobonne poglądy z różnymi skandalicznymi dla europejczyka nieetycznymi postawami. Idealizowanie duchowości wschodniej sprawia, że wielu młodych ulega jej złudnemu urokowi i bezkrytycznie przyjmuje informacje dotyczące Wschodu i ślepo naśladuje tamtejsze praktyki. Nie zdają sobie sprawy z tego, że na przykład w świętych księgach hinduskich bóg Kryszna manifestował swoją boską wolność przez zabójstwa, kradzieże, uwodzenie dziewcząt i cudzych żon, urządzanie nieprzyzwoitych zabaw. We wszystkich dziełach poświęconych Krysznie nie było kobiety zdolnej oprzeć się jego urokowi, dlatego został nazwany Wszechmocnym Uwodzicielem. Kryszna według hinduskich wierzeń miał być ucieleśnieniem witalnej mocy Wisznu, bo posiadał 16 000 żon i 180 000 synów, a chociaż wszystkie jego żony mieszkały w osobnych pałacach, Kryszna u każdej z nich był o tej samej porze. Do dnia dzisiejszego Kryszna jest w Indiach czczony przez praktykę nierządu świątynnego, jako władca seksu i płodności zwany "Radżagopalausami".W Polsce nie mówi się, jakie jest prawdziwe znaczenie Kryszny. Poleca się tylko wielogodzinne powtarzanie jego imienia, jako sposób osiągnięcia czystości duszy. W taki oto podstępny sposób wprowadza się satanistyczną "świadomość Kryszyny" w środowisko chrześcijańskie. Niestety niektórzy młodzi ludzie w swojej niewiedzy i naiwności nie są często świadomi, że odmawiając mantrę przez powtarzanie imienia Kryszny oddają cześć bożkowi rozpusty i skrajnego egoizmu. S. Michaela podkreśla, że "wszystkie organizacje, sekty i ruchy antykatolickie pod pięknymi hasłami braterstwa, ekumenii, międzywyznaniowego dialogu itp., zachęcają do korzystania z kultury Wschodu, jako drogi do duchowego rozwoju, stosując akomodację wschodnich poglądów i praktyk do mentalności słuchaczy. Przy każdej sposobności rozpowszechniają one pochwałę, a nawet zachwyt do wschodnich wyznań, z jednoczesnym wykazywaniem braków i niedoskonałości Kościoła. Już utarło się bezpodstawne przeświadczenie, że mistyka indyjska jest głębsza od naszej, że tamci ludzie są lepsi niż katolicy itp." Jakże przykro jest słuchać takich opinii, wiedząc, jak bardzo są one fałszywe, zwłaszcza gdy jest się świadomym istnienia ogromnej liczby nieszczęśliwych ludzi, którzy stali się ofiarami niszczącej ludzką osobowość "duchowości" wschodnich sekt religijnych ( Zofia Pawlik, Normy moralne a wolność sumienia i wyznania, Lublin 1997, s. 5-6). Trzeba pamiętać, że obecna Konstytucja Indii wyrasta z podstawowych chrześcijańskich zasad, a nie z hinduizmu. Również Mahatma Ghandi w czasie studiów w Anglii poznał naukę Chrystusa i chociaż nie został chrześcijaninem to jednak żył jej duchem i wcielał ją w swoje życie. Został zastrzelony przez bramina (przedstawiciela swojej kasty) za to, że łamał hinduską tradycję i nie uznawał kast i reinkarnacji. Z tego bardzo skrótowego przedstawienia założeń i duchowości reinkarnacji wynika, że teoria ta jest niezwykle inteligentną pułapką szatana. Dla katolika wiara w reinkarnację zdradą Chrystusa, dlatego, że według Biblii życie każdego człowieka na ziemi jest niepowtarzalne. Ludzie umierają tylko jeden raz: "A jak postanowione ludziom raz umrzeć, a potem sąd..."(Hbr 9,27). Po swojej śmierci człowiek nie ma już możliwości powrotu do życia ziemskiego: "Nie zapominaj, że nie ma powrotu" (Syr 38, 21a). W momencie śmierci następuje oddzielenie duszy od ciała i decyduje się ostateczny los człowieka: zbawienie albo wieczne potępienie. Natomiast ciała zmarłych zmartwychwstaną dopiero w dniu Paruzji. Jest to prawda, którą objawił nam sam Jezus Chrystus poprzez swoją śmierć i zmartwychwstanie.
Ks. Mieczysław Piotrowski TChr
Blokada kurka z gazem Rosyjski koncern energetyczny Gazprom nie może zapewnić dodatkowych dostaw surowca do zachodniej Europy.
- Gazprom nie może obecnie wysłać dodatkowego gazu na zamówienie naszych partnerów z Europy - oświadczył wiceprezes firmy Aleksandr Krugłow po spotkaniu z Władimirem Putinem. Premier polecił w sobotę, aby Gazprom odpowiedział pozytywnie na potrzeby gazowe Europy po zaspokojeniu potrzeb wewnętrznych. - Proszę o dołożenie starań, żeby zaspokoić potrzeby naszych zagranicznych partnerów, pamiętając, że głównym celem przedsiębiorstw energetycznych, a zwłaszcza Gazpromu, jest zabezpieczenie potrzeb krajowych - podkreślił Putin. Unia Europejska ogłosiła, że Rosja ograniczyła dostawy gazu z powodu fali zimna, która nawiedziła rosyjskie terytorium. Krugłow przyznał, iż w ostatnich dniach nastąpił 10-procentowy spadek dostaw gazu do zachodnich odbiorców, lecz sytuacja już wróciła do normy. W piątek z ofertą pomocy Gazpromowi wystąpiła ukraińska państwowa spółka paliwowa Naftohaz. Jednak nie wyjaśniono, na czym miałaby polegać ta pomoc. Chodzi jednak najprawdopodobniej o uzupełnienie braków w dostawach gazu z Rosji do UE paliwem, które Ukraina zgromadziła w swych zbiornikach podziemnych. Ukraińskie magazyny gazowe należą do największych w Europie i mogą pomieścić ponad 30 mld m sześc. surowca. W grudniu władze w Kijowie informowały, że zgromadziły w nich 19 mld m sześc. gazu. Ukraiński minister ds. energetyki Jurij Bojko odparł też zarzuty Rosji o podbieranie przez Ukrainę gazu dla odbiorców w UE. - Zmniejszenie dostaw nastąpiło z winy Rosji, a nie Ukrainy - mówił, zapewniając, że Kijów wypełnia swe zobowiązania tranzytowe. W Polsce rząd i PGNiG twierdzą, że gazu nie zabraknie. Premier Donald Tusk powiedział, że otrzymał od ministra skarbu informację, iż Gazprom dostarcza całość zakontraktowanego surowca. - Na pewno dzisiaj nie pojawią się żadne problemy, jeśli chodzi o ilość gazu, który ze Wschodu do nas płynie - oświadczył Tusk w piątek. W czwartek zanotowano zmniejszenie dostaw z tego kierunku o około 7 procent. W piątek PGNiG poinformowało, że dostawy gazu wróciły do normalnego poziomu. Wicepremier Waldemar Pawlak ocenił, iż system korzystania z zapasów obowiązkowych gazu działa sprawnie pomimo rekordowego zużycia. Przypomniał, że w Polsce zużywamy obecnie dziennie o około 20 mln m sześc. gazu więcej niż w styczniu. Według danych Komisji Europejskiej, dostawy gazu spadły także do Austrii, na Słowację, Węgry, do Bułgarii, Rumunii, Grecji i Włoch. Według rzecznik KE ds. energii Marlene Holzner, nie ma sytuacji alarmowej, bo kraje te albo były w stanie kupić gaz z innych źródeł, albo wykorzystują swoje zapasy. Holzer przypomniała, że kraje UE utrzymują, zgodnie z unijnymi wymogami, 30-dniowe zapasy surowca. W razie sytuacji alarmowej Komisja Europejska może powołać tzw. grupę koordynacyjną złożoną z przedstawicieli 27 państw. Jednak jak na razie żaden kraj nie prosił o to Komisji. W Polsce zagrożenie przerwą w dostawach gazu wzbudziło jednak niepokój opozycji. PiS zażądało od premiera informacji, czy planowane są podwyżki cen tego surowca. - Donald Tusk powinien publicznie wyjaśnić, w jakim stopniu ograniczenie przez Gazprom dostaw gazu do Polski wpłynie na polską gospodarkę - powiedział przewodniczący Klubu Parlamentarnego PiS Mariusz Błaszczak. Domagał się też skłonienia PGNiG do rozłożenia na raty polskich płatności za rosyjski gaz. Piotr Falkowski
Gazpromowe mity Większość opinii krytykujących paliwa niekonwencjonalne to mity wytwarzane i rozpowszechniane przez przeciwników gazu i ropy z łupków. Złoża tych paliw w Polsce i innych krajach są solą w oku Gazpromu - i to głównie za rosyjskie pieniądze uprawiana jest antyłupkowa propaganda. Przeciwnicy łupków przekonują, że eksploatacja paliw niekonwencjonalnych będzie zagrożeniem dla środowiska naturalnego, a lokalnym społecznościom grożą liczne uciążliwości. Twierdzą, że spowoduje ona szkody górnicze, zanieczyszczone zostaną wodociągi i zeszpecony krajobraz, że trzeba będzie zmieniać plany zagospodarowania przestrzennego. Ostatnio wymyślili, że przy eksploatacji łupków emisja gazów cieplarnianych jest od 20 do 100 proc. wyższa niż emisja towarzysząca wydobyciu węgla. Z mitem tym szybko się rozprawiono i w rezultacie okazało się, że emisja gazów cieplarnianych powstałych przy wydobyciu gazu z łupków stanowi połowę lub jedną trzecią emisji powstałych przy wydobyciu węgla. Podobnie dzieje się z innymi mitami wymyślanymi przez przeciwników eksploatacji złóż łupkowych. Zarzut, że może ona zagrażać środowisku, zwłaszcza powodować szkody górnicze, można odeprzeć, bowiem według ekspertów nowoczesne wiertnie są w pełni bezpieczne, a wydobywanie gazu z głębokości kilku kilometrów nie może spowodować osuwania się ziemi, gdyż objętość ukrytego w skałach gazu czy ropy jest o wiele mniejsza niż w wypadku węgla. Nie może też być mowy o zanieczyszczeniu wodociągów chemikaliami, które w niewielkich ilościach wtłaczane są wraz z wodą pod wielkim ciśnieniem w wywiercone otwory. Zdaniem ekspertów, instalacje stosowane do wydobycia gazu łupkowego całkowicie zabezpieczają wody gruntowe przed zanieczyszczeniem. Jeśli nawet część tych chemikaliów zostanie pod ziemią, to na znacznych głębokościach, gdzie nie ma przepływu wód. Teren wokół wiertni też będzie odpowiednio zabezpieczony. Układa się wokół nich betonowe płyty, buduje zbiorniki, w których wraz z wodami opadowymi gromadzą się wszelkie zanieczyszczenia. Nie trzeba też będzie psuć krajobrazu budową całego ciągu szybów wiertniczych, gdyż nowoczesna technologia pozwala wiercić nowe otwory w odległości kilku kilometrów od poprzednich i łączyć je ze sobą pod ziemią.
Nie żyją, ale są ubezpieczeni W Centralnym Wykazie Ubezpieczonych NFZ figuruje 4 mln ubezpieczonych, którzy już nie żyją. Jest też 850 posłów, bo ci z poprzedniej kadencji nie zostali jeszcze wyrejestrowani – wylicza "Dziennik Gazeta Prawna". Za kilka miesięcy w tej bazie lekarze mają sprawdzać czy pacjent jest ubezpieczony. Rząd obiecał, że we wrześniu wszystkie placówki medyczne będą miały dostęp do Wykazu. Eksperci oceniają, że do tego czasu nie uda się zweryfikować danych tak, aby były one wiarygodne. Specjaliści postulują, by wydłużyć prace nad systemem, nawet jeśli miałoby to więcej kosztować, i wdrożyć go wtedy, gdy stanie się w pełni wiarygodny i będzie miał szersze zastosowanie niż sam dowód ubezpieczenia. Np. karta czipowa mogłaby pełnić funkcję elektronicznej recepty.
Niezależna
Bristolski funt. Wyzwanie dla banksterów Gratka dla numizmatyka? Bristol, miasto na południowym zachodzie Anglii, od maja wprowadza własną walutę. Jest to oddolna inicjatywa lokalnego biznesu, która znalazła poparcie u władz samorządowych i miejscowego towarzystwa kredytowego - podała w poniedziałek BBC. Bristolski funt - o wartości równej wartości funta w ogólnokrajowym obiegu - będzie dostępny w banknotach o nominale 1, 5, 10 i 20 funtów. Lokalnej waluty będzie można używać do płacenia za towary i usługi, w obrocie elektronicznym, np. do opłacania rachunków, a także w rozliczeniach podatkowych z lokalnymi władzami samorządowymi.
- Duże firmy wysysają gotówkę z naszego miasta. Pieniądze włączane są do ich systemu rozliczeń, najczęściej lądują na rachunkach w londyńskich bankach, skąd w formie zysków trafiają za granicę, poza zasięg urzędu podatkowego - wyjaśnia autor inicjatywy Ciaran Mundy. Zdaniem Mundy'ego kluczowa w budowaniu zaufania do lokalnej waluty jest możliwość regulowania w niej lokalnych podatków i płacenia rachunków. Te cechy odróżniają bristolskiego funta od podobnych inicjatyw, których mimo początkowego sukcesu nie udało się rozwinąć na większą skalę.Mundy jest przekonany, że jego inicjatywa będzie nie tylko deklaracją lokalnego patriotyzmu, lecz także wsparciem dla drobnego i średniego biznesu. U źródeł pomysłu leży założenie, że pieniądz zostaje w mieście. Lokalna waluta wydana w miejscowej piekarni oznacza, że piekarnia może jej użyć do opłacenia swych dostawców lub załogi. Ci z kolei będą zmuszeni wydać pieniądze w mieście. Bristolski prawnik Stephen Clarke zaprzecza, jakoby inicjatywa była atakiem na duże sieci handlu detalicznego. "Chcemy zachować niezależność lokalnych sklepikarzy, zmagających się z dekoniunkturą. Tam, gdzie pada lokalny drobny handel, wprowadzają się supermarkety, przez co miasta upodabniają się do siebie nawzajem" - zaznacza. Pod inicjatywą lokalnej waluty podpisało się dotychczas ponad 100 firm. Bristolskim funtem będzie można płacić m.in. za przeprawę promem, bilet teatralny czy deser w kawiarni. Towarzystwo Kredytowe BCU (Bristol Credit Union), operator inicjatywy, jest regulowane przez nadzorcę brytyjskiego rynku usług finansowych FSA. Oznacza to, że depozyty w bristolskich funtach są chronione jak każdy inny rachunek depozytowy. W BCU będzie można otworzyć rachunek w funtach, a towarzystwo wymieni je po kursie 1:1 na funt bristolski. BCU zaprojektowało logo nowej waluty i ogłosiło konkurs na projekt banknotów. Nie wiadomo jeszcze, czy ozdobi je oblicze ważnej osoby czy też charakterystyczny element kojarzony z miastem. Banknoty będą miały zabezpieczenia przed podrabianiem.
PAP
Ratujmy "Roja" Z Jerzym Zalewskim, reżyserem, scenarzystą, autorem m.in. "Obywatela Poety" oraz "Historii "Roja", czyli w ziemi lepiej słychać", rozmawia Agnieszka Żurek Kiedy rozmawialiśmy w listopadzie, wydawało się, że jest szansa na to, aby nareszcie sfinalizować produkcję filmu "Historia "Roja"". Czy to się udało? - Byłem wtedy na etapie wyświetlania filmów na pokazach autorskich, był to jednocześnie jedenasty miesiąc czekania na decyzję telewizji. Przez cały ten rok nie przyjmowano kolejnych wersji mojego filmu, żądając skrótów. Twierdzono, że film musi mieć koniecznie 100 minut, potem - że 120. Jest to argument niezbyt celny, ponieważ telewizja otrzymała także odpowiednio sformatowany serial. Posługiwano się argumentami wyłącznie technicznymi, nie przedstawiono żadnych argumentów merytorycznych. Format mojego filmu był podobno "nietelewizyjny", jednak w telewizji wielokrotnie wyświetlane są filmy trwające 150 minut.
Może zależy, o czym opowiada film... - Tak, to chyba od tego zależy. Podkreślam, telewizja otrzymała także serial, gdzie każdy z trzech odcinków trwał po 43 minuty.
Serial został przyjęty? - Dopiero w listopadzie. Otrzymałem wtedy pieniądze, które pozwoliły mi spłacić część długu, który narósł w czasie, kiedy produkcja filmu została wstrzymana. W sprawie pełnej wersji filmu, po długim oczekiwaniu, otrzymałem w połowie stycznia pismo od zastępcy dyrektora Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej Jerzego Barta, które wyrażało stanowisko wszystkich współproducentów, w którym żądano ode mnie skrócenia filmu, kolaudacji filmu długości 120 minut z udziałem wszystkich producentów bądź zwrotu pieniędzy włożonych w jego produkcję.
To chyba niemożliwe? - Oczywiście, że jest to wykonalne. Otrzymana od producentów kwota została w całości przeznaczona na przygotowanie wersji roboczej filmu i serialu. Film powstał w wersji roboczej, całoroczna zwłoka ze strony telewizji spowodowała natomiast zadłużenie filmu na kwotę 400 000. Prędzej pójdę do więzienia, niż oddam te pieniądze - nie mam po prostu takiej możliwości. Jest to zatem działanie obliczone na to, by zabić ten film.
Postanowił Pan jednak na to nie pozwolić. - Tak, doszedłem do wniosku, że jedyną możliwością zebrania pieniędzy na dokończenie filmu jest zaangażowanie w to jego odbiorców. Tak narodził się pomysł przeprowadzenia ogólnopolskiej akcji pod hasłem "Ratujmy "Roja"". Chcę przeprowadzić zbiórkę prywatną na ten cel, a po uzyskaniu zgody MSW - zbiórkę publiczną.
W jaki sposób? - Poprzez dystrybucję roboczej kopii filmu. Zgłasza się do mnie bardzo wiele osób z całej Polski, które chcą zobaczyć "Historię "Roja"". Bardzo się z tego cieszę, odpowiadam im jednak, że przykro mi, ale pokazy filmu chcę połączyć ze zbiórką pieniędzy na jego dokończenie. Chcę tę produkcję skończyć - wbrew intencjom moich współproducentów.
Może powstanie, zatem "pospolite ruszenie" w obronie "Roja". - Mam taką nadzieję, tym bardziej że widzę, iż w Polsce po katastrofie smoleńskiej rzeczywiście narodził się "drugi obieg". Ściana dzieląca polskie sumienie od fasadowej rzeczywistości jest coraz grubsza. Myślę, że ludzie zwyczajnie potrzebują takich filmów, jak "Historia "Roja"". Wolałbym oczywiście pokazywać go za darmo, ale w tej chwili niestety nie jestem w stanie.
Rusza Pan, zatem z "Rojem" w Polskę. - Tak, będę się starał jeździć po Polsce i pokazywać "Roja" tam, gdzie zostanę zaproszony, spotykać się z widzami. Jeśli sieć spotkań będzie gęsta, możliwe, że nie wszędzie dotrę osobiście, a spotkania poprowadzi ktoś w moim imieniu.
Powiedział Pan, że ludzie już się zgłaszają... - Zainteresowanie jest bardzo duże. Stąd też liczę na serce ludzi w akcji "Ratujmy "Roja"". "Rój" po raz pierwszy został aresztowany właśnie w III RP. W PRL nigdy go nie aresztowano, od razu go zamordowano. Mam wrażenie, że film aresztowany jest od roku, a teraz - poprzez żądania wysuwane pod adresem produkcji - chcą go zabić.
Zgodnie z zapowiedzią ministra Sikorskiego o dorzynaniu watahy. - Dokładnie. Jestem ciekaw, co zrobi wataha. Zastanawiam się, czy w XXI wieku można ot tak, po prostu, zablokować powstanie filmu, w którego produkcję zainwestowano już około 8,5 mln zł i który został wykonany na dobrym poziomie artystycznym. Czy można sprawić, żeby coś tak po prostu zniknęło? Nie zależy to tylko od tych, którzy nam czegoś zabraniają, ale i od tych, którzy na to reagują.
Tak to jest, kiedy chce się poruszyć w filmie naprawdę ważny temat.- Tak, to nie pierwszy raz, kiedy III RP utrudnia mi robienie filmów. Przez 20 lat ciągle właściwie goniłem pociąg, który mi uciekał, wpadałem do przedziału, robiłem zamieszanie, po czym mnie z tego pociągu wyrzucano. Podobnie było chociażby z filmem o Zbigniewie Herbercie. W IV RP poproszono mnie także o zrobienie sześcioodcinkowego serialu o Jerzym Giedroyciu. Zamówił go Instytut Adama Mickiewicza, wydając na jego produkcję 600 000 złotych. W międzyczasie skończyła się jednak IV RP, a włodarzom III RP serial ten się nie spodobał. Nie został nigdzie pokazany, a ja do tej pory nie otrzymałem za niego pieniędzy, sprawa trafiła do sądu. Zastanawiam się, czy nie wydać w drugim obiegu wszystkich moich filmów, które nie przebiły się do szerszej widowni. Skoro ta alternatywna cywilizacja jakoś się w Polsce broni, to może warto to dla niej zrobić. Niech ludzie mają szansę je obejrzeć, przecież do tej pory produkcje, jakie zamawiała u mnie telewizja, były pokazywane raz bądź w ogóle. Skala zjawiska utrudniania pracy nad filmem przy "Roju" jest emblematyczna. Ten film jest dla mnie ogromnie ważny i dopóki go nie skończę, nie będę w stanie myśleć o jakichkolwiek innych projektach.
Stan zawieszenia jest chyba niezbyt komfortowy dla twórcy. - Rok oczekiwania na jakiekolwiek decyzje i stan niemożności skończenia czegoś, co jest już prawie gotowe, był naprawdę bardzo przygnębiający. Fakt, że ten film w ogóle powstaje, nazywam "cudem IV RP". Wcześniej żołnierze wyklęci nie mieli szans na to, żeby o nich opowiedzieć. Narodowe Siły Zbrojne to nie był interesujący temat w III RP. Tymczasem IV RP ponownie zamieniła się w trzecią i postanowiła zemścić się na "Roju".
Gdzie i kiedy odbędzie się, zatem pierwsza projekcja filmu połączona ze zbiórką pieniędzy? - Pierwszy pokaz odbędzie się 17 lutego w Gdańsku. Organizują go kibice Lechii związani z księdzem Jarosławem Wąsowiczem. Środowisko kibiców bardzo mocno włączyło się w organizację tych pokazów - nie tylko w Gdańsku, ale i w całej Polsce. Kolejne projekcje odbędą się w: Lublinie, Białymstoku, Józefowie, Nowym Sączu, Chojnicach, Szczecinie, Garwolinie, Błoniu, Rzeszowie, Częstochowie, Toruniu. W Warszawie oprócz kibiców Legii zaprosili nas także studenci NZS Uniwersytetu Warszawskiego.
Jakie jeszcze środowiska - oprócz kibiców i studentów - i jakie instytucje włączyły się do akcji? - Bardzo różne. Zaproszenia kierują do nas terenowe oddziały IPN, Związek Główny Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych z Lublina, organizacje takie jak Klub Swobodnej Myśli przy kościele Księży Chrystusowców w Szczecinie, czasem są to także inicjatywy prywatne - zapraszają nas przedstawiciele władz poszczególnych miejscowości bądź lokalni działacze społeczni.
Czy program trasy będzie dostępny w internecie? - Tak, zostanie umieszczony na stronie www.historiaroja.pl. Na Facebooku powstał także profil Historii Roja. Grupa ta jest coraz liczniejsza.
Ile pieniędzy potrzeba na dokończenie produkcji? - Dość dużo, około miliona złotych. Dług wynosi około 400 000 złotych. Liczę jednak na to, że jeżeli zbierze się wiele osób, które zdecydują się poprzeć akcję, ten ciężar stanie się możliwy do udźwignięcia. Stowarzyszenie Twórców dla Rzeczypospolitej, którego jestem współzałożycielem, zgodziło się poprzeć akcję ratowania "Roja". Udostępni nam ono subkonto, na które będzie można wpłacać pieniądze. Wystąpi także do MSW o zgodę na przeprowadzenie zbiórki publicznej. Cieszę się z tego wsparcia.
Akcja "Ratujmy "Roja"" przekroczy także granice Polski? - Tak, otrzymałem zaproszenie od Polonii ze Stanów Zjednoczonych i Kanady. W marcu lub kwietniu planuję, zatem pokazać "Historię "Roja"" także za oceanem.
Dziękuję za rozmowę.
ABW na tropie historykaNajsłynniejsze publikacje Sławomira Cenckiewicza to: Komisja Sprawiedliwości i Praw Człowieka zajmowała się w 2008 r. sprawą akcji ABW w domach Piotra Bączka i Leszka Pietrzaka "W sprawie ujawnionej przez "Nasz Dziennik" zastanawia przypisanie przez ABW mojego telefonu (w miejscu mojego zameldowania) Piotrowi Bączkowi. Może to świadczyć albo o skrajnym braku profesjonalizmu śledczych z ABW i prokuratury, lub też o bardziej złożonej kombinacji tajnych służb, które postanowiły wykorzystać tę sprawę do kontroli różnych osób zaangażowanych w proces likwidacji WSI. Działania ABW i prokuratury w tym względzie muszą zostać zweryfikowane i poddane wnikliwej kontroli" - apeluje w specjalnym oświadczeniu dr hab. Sławomir Cenckiewicz. Historyk, o którego billingi zabiegała Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Śledztwo, w związku, z którym wystąpiono o billingi, dotyczyło przecieków z komisji weryfikacyjnej Wojskowych Służb Informacyjnych. A w tym gronie Cenckiewicz nigdy nie pracował. Pomyłka czy świadoma próba wprowadzenia prokuratury w błąd przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego? Wiele osób zadaje sobie to pytanie w związku z ujawnieniem wczoraj przez "Nasz Dziennik" informacji o próbie wydobycia od operatora billingów Sławomira Cenckiewicza pod pozorem śledztwa prowadzonego w sprawie rzekomych przecieków z komisji weryfikacyjnej WSI. Komisji, której nie był członkiem - szefował za to komisji ds. likwidacji WSI. Jako pracownik Instytutu Pamięci Narodowej historyk przygotowywał w tym czasie (przełom 2006 i 2007 r.) posiadające moc informacyjnego dynamitu publikacje historyczne. Sławomir Cenckiewicz domaga się, aby działania ABW i prokuratury zostały zweryfikowane i poddane wnikliwej kontroli. Nie wyklucza, że po zasięgnięciu informacji od pozostałych członków komisji ds. likwidacji WSI i komisji weryfikacyjnej WSI oraz konsultacjach z prawnikami podejmie kroki prawne w tej sprawie. "Nasz Dziennik" dotarł wczoraj do informacji, że pod pozorem śledztwa prowadzonego w sprawie, w której świadkiem był Piotr Bączek, były członek komisji weryfikacyjnej, prokuratura, za wskazaniem ABW, zażądała, by Telekomunikacja Polska SA udostępniła jej wykaz rozmów przychodzących i wychodzących w okresie od 1 października 2006 r. do 16 lutego 2007 r. z numeru należącego do... Cenckiewicza. Śledztwo jak wiele podobnych zostało jednak umorzone, a dotyczyło rzekomego ujawnienia informacji o klauzuli "ściśle tajne" pochodzących z raportu weryfikacyjnego WSI. W związku z tym sprawa wyszła na jaw. W przekonaniu Sławomira Cenckiewicza może to być wierzchołek góry lodowej. - Była przygotowywana prowokacja, która obejmowała wszystkie osoby związane z weryfikacją WSI, także komisję likwidacyjną. Wykorzystano ją, więc chyba także do inwigilowania osób niewygodnych dla rządu Donalda Tuska, chociaż nie miały one żadnego związku z komisją weryfikacyjną - komentuje poseł Antoni Macierewicz. Zdaniem byłego szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego, sprawa ta powinna stać się przedmiotem postępowania ze strony prokuratora generalnego.
- Pokazuje, bowiem po raz kolejny skalę bezprawia w działaniu służb - ocenia Macierewicz. W wydanym wczoraj oświadczeniu Sławomir Cenckiewicz przypomina, że od lipca do października 2006 r. pełnił funkcję przewodniczącego komisji ds. likwidacji WSI. "W październiku 2006 r., czyli w okresie, którym interesowali się śledczy z ABW i Prokuratury Okręgowej w Warszawie, pracowałem nad sprawozdaniem z likwidacji WSI, które do końca miesiąca byłem zobowiązany ustawowo złożyć marszałkowi Sejmu. Później, po blisko trzech miesiącach przerwy, wróciłem do pracy w gdańskim IPN" - przypomina historyk. Poseł Marek Opioła, przedstawiciel PiS w Komisji ds. Służb Specjalnych, sprawą jest zbulwersowany. I uważa, że na forum komisji posłowie powinni zadać szefowi ABW gen. Krzysztofowi Bondarykowi kilka pytań w tej sprawie.
- To zupełnie nowe fakty, które dzisiaj wychodzą na światło dzienne właśnie w kontekście działalności komisji weryfikacyjnej i likwidacyjnej WSI. W mojej ocenie, sprawa ta jest bulwersująca. Przecież w tym czasie Cenckiewicz pracował również nad biografią byłego prezydenta Lecha Wałęsy. Nie wierzę, że to przypadek i pomyłka, a osoby pracujące w służbach popełniały tego rodzaju błędy - ocenia poseł Opioła. - ABW powinna się z tego wytłumaczyć. Postawimy tę sprawę na posiedzeniu komisji - zapowiada poseł. I zadaje sobie pytanie, po co ABW potrzebne były te billingi.
Pytanie jest na poły retoryczne. Cenckiewicz przypomina, w jakiej sytuacji są osoby zaangażowane w likwidację WSI. "Począwszy od 2007 r. do 2011 r., spędziłem wiele godzin na przesłuchaniach w różnych prokuraturach badających kwestie związane z weryfikacją i likwidacją WSI. Warto wspomnieć, że również publikacja przez IPN książki "SB a Lech Wałęsa" znalazła się pod lupą śledczych z Gdańska i Bydgoszczy. Od początku tego typu działań, które miały charakter nękania, miałem świadomość prowadzonych przeciwko mnie przedsięwzięć o charakterze operacyjnym - obserwacji, inwigilacji i podsłuchów" - czytamy w oświadczeniu historyka. Ocenia on, że temu mogło służyć m.in. przypisanie jego osoby do komisji weryfikacyjnej WSI, której członkiem nigdy nie był. O wyjaśnienia w tej sprawie "Nasz Dziennik" zwrócił się do szefa ABW. Maciej Walaszczyk
Janickiemu znów się upiecze? Odmowa przeprowadzenia rekonesansu lotniska Siewiernyj przez oficerów Biura Ochrony Rządu z grupy przygotowawczej nie była działaniem standardowym w praktyce Federalnej Służby Ochrony - ujawnia w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" jeden z trzech funkcjonariuszy BOR, którzy 10 kwietnia 2010 r. byli w Katyniu. Nigdy wcześniej Rosjanie nie stwarzali takich problemów Jeszcze w tym tygodniu śledczy z Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga przesłuchają wiceszefa Biura Ochrony Rządu, gen. bryg. Pawła Bielawnego. W charakterze podejrzanego. Na razie Bielawny nie ma postawionych zarzutów. Liczą się z tym natomiast oficerowie, którzy dwa lata temu bezpośrednio zabezpieczali wizytę prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu. Do odpowiedzialności za jej przygotowanie nie poczuwa się natomiast szef BOR gen. Marian Janicki, który już wcześniej próbował obciążać swojego zastępcę i funkcjonariuszy biorących udział w działaniach operacyjnych. Lista osób wzywanych na przesłuchania w charakterze podejrzanego może być dłuższa. Z informacji, do których dotarł "Nasz Dziennik", wynika, że 10 kwietnia 2010 r. o godz. 8.30 jeden z funkcjonariuszy BOR w Warszawie otrzymał sygnał na temat pogarszających się warunków pogodowych w Smoleńsku. Pytanie - co z tą wiedzą zrobił. I czy tę samą informację otrzymali oficerowie BOR przebywający na miejscu uroczystości katyńskich. Funkcjonariusze nie są tego pewni. - Podejrzewam, że do nas ta informacja nie dotarła. Nie spotkałem się z tym - słyszymy. - Gdybyśmy nawet taką informację mieli, nic nie moglibyśmy z nią zrobić - mówi jeden z trzech funkcjonariuszy, którzy 10 kwietnia byli w Katyniu.
Jak dotąd praska prokuratura wezwała na przesłuchanie w charakterze podejrzanego jednego z dwóch wiceszefów BOR, gen. Pawła Bielawnego. Rzecznik Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga Renata Mazur nie podaje terminu jego przesłuchania. Wiadomo tylko, że jest on nieodległy, a Bielawnemu nie zostały dotąd postawione jakiekolwiek zarzuty. Otwarte jest pytanie, czy prokuratura przesłucha w takim samym charakterze szefa BOR oraz funkcjonariuszy Biura, którzy 7 i 10 kwietnia byli w Smoleńsku. Generał Marian Janicki był już przesłuchiwany przez śledczych dwukrotnie, zawsze w charakterze świadka. - Żadnych informacji na ten temat nie udzielamy - zastrzega prokurator Mazur. Milczy również Biuro Ochrony Rządu. Jeżeli prokuratura skieruje do sądu akt oskarżenia, 45-letniemu wiceszefowi BOR, który pracuje w tej formacji od 21 lat, groziłoby do trzech lat więzienia. Bielawny jest uważany przez swoich podwładnych za profesjonalistę w każdym calu. Zaczynał, jako zwykły funkcjonariusz, doszedł aż do szczebla szefa ochrony prezydenta. Obecnie - jak czytamy na stronach internetowych Biura - "jest odpowiedzialny za profesjonalne wykonywanie zadań służbowych realizowanych przez podległy zarząd działań ochronnych w zakresie ochrony osób zajmujących kierownicze stanowiska w państwie oraz delegacji zagranicznych przebywających na terenie Rzeczypospolitej. Posiadane doświadczenie skutecznie wykorzystuje przy wypracowaniu nowych metod i technik ochronnych".
Generał Bielawny nie chce rozmawiać z dziennikarzami. - Nic nie komentuję - oznajmia przez telefon, uprzedzając nasze pytania.
- Czekamy do momentu, kiedy prokuratura oficjalnie wypowie się w tej sprawie - informuje mjr Dariusz Aleksandrowicz, rzecznik BOR. Jeżeli gen. Bielawnemu zostaną postawione zarzuty, to zgodnie z ustawą o BOR powinien on zostać zawieszony w pełnieniu czynności służbowych. - O tym będziemy mówić, jeżeli będziemy wiedzieli, jakiego rodzaju są te zarzuty - wyjaśnia mjr Aleksandrowicz. W ocenie prawników wezwanie, jakie wysłała prokuratura, oznacza, że prokurator sporządził już postanowienie o przedstawieniu zarzutów, zatem formalnie gen. Bielawny już jest podejrzany. Niektórzy dziwią się ścieżce działań przyjętej przez prokuraturę i uważają, że powinno dojść do jego zatrzymania oraz przeprowadzenia przeszukań i zabezpieczenia dokumentacji Biura Ochrony Rządu. - Sposób poinformowania wiceszefa BOR o tym, że będzie podejrzany, danie mu kilku dni na przygotowanie linii obrony wskazuje na to, że nikomu tak naprawdę nie zależy na wyjaśnieniu całej sprawy - ocenia Bogdan Święczkowski, były szef ABW. - Każdy prokurator wie, że najważniejsze jest, by pewne działania podejmować niespodziewanie, żeby dana osoba nie zdążyła się przygotować. Jeśli mamy do czynienia z wysłaniem wezwania, z przeciekiem medialnym, daniem kilku dni na przygotowanie się, to dostrzegam tu brak właściwej taktyki działania - mówi Święczkowski.
Liczą się z zarzutami Postawienia ewentualnych zarzutów oraz wynikających z tego konsekwencji spodziewają się funkcjonariusze BOR, którzy 10 kwietnia byli w Katyniu. - Jeżeli biegli dopatrują się takich uchybień, to my musimy się z tym liczyć - komentują w rozmowie z "Naszym Dziennikiem". Jak relacjonują, podczas wcześniejszych przesłuchań, w charakterze świadków, prokuratorzy mieli ich zapewniać, że z zarzutami spotkają się raczej tylko ich przełożeni w BOR, nie zaś funkcjonariusze Biura. Nie znają w całości ekspertyzy biegłych sporządzonej na zlecenie praskiej prokuratury. A do zawartych w niej wniosków podchodzą sceptycznie. - Nikt mnie z tą opinią nie zapoznał. Niektóre z tych zarzutów nie pasują do naszej działalności i do tego, co myśmy tam robili i w jakim charakterze tam byliśmy. Jeżeli ktoś pracował w tych służbach i ma trochę orientacji, na czym rzecz polega, to takich zarzutów by pod naszym adresem nie formułował - broni się jeden z nich. Jak podkreśla, ma na myśli m.in. zarzut nieprzeprowadzenia rekonesansu lotniska.
- Instytucja, jaką jest BOR, może skutecznie działać na terytorium naszego kraju. W Rosji jesteśmy na łasce obcego mocarstwa, które narzuca ton tym działaniom. My możemy patrzeć im ewentualnie na ręce i wnosić swoje uwagi - zauważają. Faktem jest, że to Rosjanie jeszcze w marcu 2010 roku odmówili polskim służbom sprawdzenia lotniska Siewiernyj. Argumentem było to, że to oni sami zabezpieczają teren lotniska. - Dla mnie była to trochę dziwna sytuacja. Wcześniej była taka możliwość - kwitują nasi rozmówcy. Zaznaczają przy tym, że kwestia zabezpieczenia lotnisk podczas podróży zagranicznych polskich VIP-ów nie była obowiązkiem BOR, a jedynie jego "dobrym zwyczajem". I że nie każda wizyta była i jest poprzedzona takim rekonesansem. - Nie spoczywa na nas takowy obowiązek. Nie reguluje tego żadna ustawa. Biuro nie jest taką instytucją, która może być w każdym miejscu i o każdej porze - mówią.Ten tok myślenia kwestionuje były szef BOR płk Andrzej Pawlikowski. - Rozumiem, że ci ludzie jakoś muszą się teraz bronić. Odsyłam jednak do ustawy o BOR, która mówi, że należy podjąć wszelkie możliwe działania prewencyjne i profilaktyczne. Zadaniem BOR jest zapewnienie bezpieczeństwa osobom chronionym. Po to są grupy przygotowawcze, które wyjeżdżają wcześniej, by sprawdzić teren. Chyba, że strona przyjmująca gwarantuje na piśmie, że jest w stanie bezpiecznie przyjąć samolot - wtedy BOR nie ma obowiązku wysyłania takiej grupy. Ale zawsze muszą być takie gwarancje potwierdzone przez przedstawicieli protokołu dyplomatycznego obu stron. Są lotniska, które są bezpieczne. A Siewiernyj do takich nie należy. Nie porównujmy, więc np. takiego lotniska w Waszyngtonie do tego w Smoleńsku, które nie było odpowiednio przygotowane. W tym wypadku to grupa polska musiała to lotnisko sprawdzić - wyjaśnia płk Pawlikowski.
Mistrz asekuracji Biuro Ochrony Rządu wielokrotnie twierdziło, że dobrze zadbało o bezpieczeństwo prezydenta Lecha Kaczyńskiego i premiera Donalda Tuska w trakcie ich wizyt w Smoleńsku i Katyniu.
- Funkcjonariusze dopełnili wszystkich swoich obowiązków przy obu wizytach - powtarzał mjr Dariusz Aleksandrowicz, rzecznik Biura. Po tym jak przed tygodniem prokuratura ujawniła główne ustalenia pracujących na jej zlecenie biegłych, którzy negatywnie ocenili pracę BOR, natychmiast pojawiły się próby dezawuowania ich pracy - zarówno ze strony szefa BOR, jak i urzędujących ministrów i polityków. - Opinia biegłych jest krzywdząca dla formacji i funkcjonariuszy, którzy zginęli w katastrofie - oceniał gen. Marian Janicki.
- Mieliśmy u siebie ponadpółroczną kontrolę NIK, wielu specjalistów kontrolowało nasze procedury z wielu poprzednich lat. I zapewniam, że o wiele lepiej zostaliśmy ocenieni przez wysokiej klasy specjalistów z najważniejszej komórki kontrolnej RP - dowodził, choć raport NIK jest przecież sporządzany pod innym rygorem i w innym celu niż ekspertyza biegłych powołanych przez prokuraturę. Z tezami przedstawionymi przez prokuraturę polemizował też szef MSW. - Opinia jest tylko jednym z dowodów i nie daje żadnych podstaw do wyciągania wniosków o odpowiedzialności funkcjonariuszy Biura - komentował minister Jacek Cichocki, który nadzoruje Biuro. Tuż po komunikacie prokuratury szef BOR Janicki sugerował, że płk Jarosław Florczak, (który zginął w katastrofie 10 kwietnia) wyjechał po wizycie premiera ze Smoleńska po to, by przez dwa dni dłużej pozostać z rodziną i dlatego leciał na pokładzie Tu-154M. - Jarek poleciał z premierem Donaldem Tuskiem i odleciał z powrotem do Warszawy z panem premierem. Po to, by przylecieć znów z panem prezydentem Lechem Kaczyńskim. Nasza grupa wyleciała do Smoleńska 5 kwietnia - zaznaczają funkcjonariusze BOR. - Pułkownik Florczak był naszym przełożonym, oficerem wysokiej rangi. On nadzorował nasze działania. A to my mieliśmy dopilnować, by wszystko było OK. Miał do nas zaufanie - relacjonują. Jednak z pewnością płk Florczak nie podjął tego typu decyzji bez zgody przełożonych. To do nich należało znalezienie jego zastępcy, który zająłby się koordynacją działań pozostałych funkcjonariuszy BOR. - Przesłuchanie tylko zastępcy szefa BOR w tym przypadku nie wystarczy. To pan Janicki, jako szef BOR jest odpowiedzialny za koordynację działań wszystkich struktur Biura Ochrony Rządu. Janicki powinien albo zostać zdymisjonowany, albo sam podać się do dymisji - oceniała na wczorajszej konferencji prasowej Beata Kempa, poseł KP Solidarna Polska. Praska prokuratura bada wątek, który w 2011 r. wyłączono z postępowania w sprawie katastrofy smoleńskiej, prowadzonego przez Wojskową Prokuraturę Okręgową w Warszawie. Śledczy sprawdzają, czy w okresie od września 2009 r. do 10 kwietnia 2010 r. doszło do ewentualnego niedopełnienia obowiązków lub przekroczenia uprawnień przez urzędników i funkcjonariuszy publicznych kancelarii prezydenta, premiera, MSZ, MON, polskiej ambasady w Moskwie i BOR w związku z przygotowaniami wizyt w Katyniu prezydenta Lecha Kaczyńskiego (10 kwietnia 2010 r.) i premiera Donalda Tuska (7 kwietnia 2010 r.). W październiku ub.r. prokuratura informowała, że funkcjonariusze BOR mogli nie dopełnić obowiązków, przygotowując obie wizyty. Kilka dni temu prokuratura podała zaś wnioski z ekspertyzy biegłych w tej sprawie. Z dokumentu tego wynika, że uchybienia w działaniach BOR podczas lotów premiera i prezydenta do Smoleńska "miały znaczący wpływ na obniżenie bezpieczeństwa ochranianych osób" i były niezgodne z zasadami i pragmatyką Biura. Prokuratura ujawniła 20 "najistotniejszych uchybień" wskazanych przez biegłych, w tym: brak rekonesansu lotniska; zbyt pobieżne przeprowadzenie rekonesansu w pozostałych miejscach; wyznaczenie do działań funkcjonariuszy "o niskim stopniu kompetencyjności"; brak BOR na lotnisku przed lądowaniami samolotów 7 i 10 kwietnia i podczas nich oraz niezorganizowanie ochrony miejsc bazowania samolotów na lotnisku; sporządzenie planów zabezpieczeń obu wizyt w sposób sprzeczny z przepisami. Anna Ambroziak
Nie skaczmy na plecy policji, nie osądzajmy zbyt łatwo Innym razem ktoś naprawdę porwie dziecko, a policja zamiast dziecka szukać, nad matką będzie się pastwić, żeby jej Rutkowski nie wyprzedził...
1. Miejsce odnalezienia zwłok małej Magdy stało sie w Sosnowcu miejscem pielgrzymek. Ludzie składają kwaty, zapalaja świeczki. To ładnie, ze tak żałują zmarłego dziecka, choc nie jestem pewien, czy tylko żal ich tam sprowadza. Mam wrazenie, ze dla niektórych jest to wyprawa w miejsce znane z telewizyjnego serialu, odbywajacego się od dwóch tygodni. Każdego roku w różnych okolicznościach giną przecież dziesiątki dzieci, a pielgrzymki do miejsc ich śmierci nie chodzą. Bo media tego nie pokazały.
2. Obok kwiatów ktoś postawił napis - matka Madzi jest potworem! Już się sędzia znalazł i ją osądził. A przecież na razie nic nie wskazuje, ze jest ona seryjną morderczynią dzieci, ani nawet, że jest zabójczynią własnego dziecka. Śledztwo obraca się wokół wersji, że był to nieszczęśliwy wypadek. Nie do konca w związku z tym rozumiem, dlaczego prokuratura wnioskowała o areszt, a sąd ten areszt zastosował. Skoro to był nieszczęśliwy wypadek, to matka jest współofiarą tego nieszczęścia i nie powinna siedzieć. Być może prawda jest inna i matka coś jeszcze, albo kogoś ukrywa, ale na razie niczego takiego nie ustalono, wiec zasadność aresztu jest nadzwyczaj wątpliwa.
3. Wbrew wielu rozgrzanym sądom - ja nie skaczę na plecy śląskiej policji. Powiem wiecej - uważam to skakanie za szczególnie niebezpieczne. Może się, bowiem zdarzyć innym razem, ze ktoś naprade porwie dziecko, a policja zamiast go szukać, nad matka bedzie sie patstwić, zeby jej Rutkowski nie wyprzedził. Tam w Sosnowcu nie było innego wyjścia. Dopóki wersja porwania nie została wykluczona, dopóki ta wersja była choćby w jednym procencie prawdopodobna, trzeba była wszelkimi siłami szukać dziecka, a rodzinę dyskretnie obserwować. Policja zdaje sie to właśnie robiła. Co byś wszyscy powiedzieli, gdyby jednak to było rzeczywiste porwanie, a policja maglowała matkę, zamiast dziecka szukać?
4. Co nagle, to po diable, w ś też. Warto przypomniec całkiem niedawną sprawę zamordowanej gdzieś pod Elblągiem 14-letniej Eweliny, gdzie policja ustaliła sprawcę szybko. Zdecydowanie za szybko. 64-letni mężczyzna przyznał sie do zbrodni, z którą jak się potem okazało nie miał nic wspólnego. Zabójcą był ktoś inny, a niewinny człowiek przesiedział 4 miesiące. Juz nie wspomnę innej sprawy sprzed kilku lat, gdzie niewinni rzekomy zabójca, który też się przyznał do zabicia dziecka, spedził w więzieniu 4 lata, osądzony i skazany, a prawda wyszła na jaw, gdy prawdziwy zabójca zabił drugie dziecko. Ja nie chciałbym, żeby policja, prokuratura i sądy działały tak bezmyslnie i nierozważnie. Dlatego nie mam za złe, że sosnowiecka policja mimo niewątpliwych podejrzeń jednak nie brała matki w magiel i w krzyż ogień pytań. Wolę w takich sprawach rozwagę niż gwałtowność i tej wersji się trzymam, nawet, jeśli niektórzy politycy, także z mojej partii, uważają inaczej.
5. Zastanawia mnie ten Rutkowski, skąd on tam się wziął i kto z nim zawarł umowę na detektywistyczne usługi w tej sprawie. Matka dziecka zapłaciła mu, żeby ja samą rozpracował? Ojciec dziecka? Dziadkowie?Wszyscy raczej nie wyglądaja na krezusów, zdolnych do wynajecia najsławniejszego w Polsce detektywa. Nie zdziwiłbytm się ustaleniu, że Rutkowski sam wszedł z butami w ten dramat, a jeśli tak, to pretensje, a nawet zarzuty policji wobec niego uznałbym za uzasadnione.
6. Mała Madzia powiekszyła grono aniołków, nic już na to nie poradzimy, a nad jej matką nie odprawiajmy póki, co sabatu, bo nie wiemy jak było. I nie osądzajmy łatwo, żeby i nas zbyt łatwo nie osądzali.
Janusz Wojciechowski
RBOWANIPRZEWE Dziwny tytuł jest nawiązaniem do bodajże francuskiego filmu, który francuskiego widza miał ostatecznie oswoić z wszechwładzą francuskich merów i z tym, że „wicie, rozumicie” kontrakt na nową oczyszczalnię ścieków dostanie Jean, bo to on zrobił Claudette – córce mera, dziecko. Czy jakoś tak; w każdym razie film był wyświetlany w polskich kinach po tytułem „Rumpowanysko”, więc teraz już chyba wszystko jasne. Dlaczego „Rbowaniprzewe”? Bo się przewerbowali. Kiedy? Nie wiem, gdzieś w drugiej połowie 2011, być może pod wpływem „arabskiej jesieni”, być może po przemyśleniu gróźb Baracka Obamy, który na wiele sposobów i przy pomocy kilku dyplomatycznych gestów dał małym „gaddafim” nad Wisłą do zrozumienia, że „kto władimirowic” ten nie żyje. A pewnie było tak, że po warszawskich ulicach hasali emisariusze. Ważny efekt. Sowieciarze wszystkich szerokości geograficznych mają jedną cechę szczególną – słabują umysłowo. Jak to się dzisiaj mówi: „nie są kreatywni”. Owszem, bywają przebiegli, chytrzy, i okrutni, jak wszyscy Azjaci, ale z nadążaniem za nowinkami krucho; zawsze są o ten jeden krok z tyłu. Dzisiaj są o krok za społeczeństwem informatycznym, które kształtuje się za pomocą internetu. Izwiestia, TVN to za mało, żeby mieć rząd dusz. Rewolucje dzisiejsze robi się na Twitterze i na „Black Berry”, a nie w telewizyjnym studio. Służby zachodu mają „rewolucje on-line” przećwiczone na wszystkie sposoby, i skutecznie wychodzi im wszędzie tam, gdzie internet jest. Nie wychodzi w Afganistanie, bo tam wymiana poglądów jest wciąż, tradycyjnie, wykonywana pomiędzy „muszką, szczerbiną i twarzoczaszką”. Sowieciarze w Polsce rewolucji nie lubią – cała para idzie nie w gwizdek, ale w to, żeby utrzymać się na fali, i po dokonanej rewolucji stanąć na czele rządu tymczasowego, bądź rządu „jedności narodowej”. A że naród przetrzebiony zarazami XX wieku, więc pewnie i to kupi. Oddaliśmy naszą ambasadę w Syrii na potrzeby amerykańskie, za co sami Amerykanie (Déjà vu z Iraku Jeden) są nam wdzięczni, płemieł huknął w stół, żebyśmy nie okradali Warner Bros, a sejmowa komisja zastanawia się, czy Edmund Klich nie był czasem „ruskim szpionem”. „Musimy się dowiedzieć, na czyje zlecenie działał, a pamiętajmy, że był akredytowanym w Moskwie” mówi Marek Biernacki, poseł PO. Panie Marku, pan ma lat pięćdziesiąt i trzy, komu pan tu ciemnotę wciska? Za dużo lat, żeby tak z poniedziałku na wtorek przejrzeć na oczy i dołączyć do „oszołomów smoleńskich”. Chce pan listę „ruskich szpionów”? Pan przejrzy gazety, poświęci trochę czasu na odświeżenie archiwalnych programów z pierwszych osiemnastu miesięcy po 10 kwietnia, to nie będzie pan musiał zdrowieć aż tak gwałtownie. Wszystko jest. K? Jasne. Tani, głupi, ale zdeterminowany, bo bez odwrotu. M? Rozgarnięty jak płaskownik, droższy, ale się ułoży. T? A nie, on jest z bliskiej zagranicy, ale od zachodniej strony. Znaczy, delikatna sprawa, chociaż też na wylocie. „Sześciu młodych posłów PO chce powołać Parlamentarny Zespół do spraw Wolnego Rynku - dowiedziała się Rzeczpospolita".No proszę, jak miło. Proponuję, żeby Zespół nazwać wzespół imieniem „Ronalda Reagana”. Chociaż nie, idźmy po całości: „Parlamentarny Zespół Wolnego Rynku imienia Józefa McCarthyego będzie lepiej. I zawieszczę, że w przeciągu kolejnych 12 miesięcy na polskiej ziemi zagości masa ciężkiego, amerykańskiego sprzętu. Jest problem z długą listą sowieckich wszarzy, ale stąd ten ruch „rbowaniprzewe”, żeby się skróciła. Są na tej liście „ludzie z betonu”, ale więcej jest „ludzi z plasteliny”, więc to, co zostanie długie nie będzie. I nie pożyje – dzieci dzisiaj mamy nerwowe. I teraz mnie pewnie Czytelnik będzie chciał zapytać, czy ja tu czasami nie wyczyniam jakiejś wolty. Otóż nie, jestem wrogiem woltyżerek. Zwyczajnie, niezależnie od tego, że uważam, „rze” bycie amerykańską bazą wojskową jest nieporównanie lepsze pod każdym względem, niż bycie składem kolejowym pomiędzy stacjami Moskwa-Berlin, to bycie czyjąś tam bazą mnie generalnie brzydzi, a Was też powinno. Mogę (osobiście) być sojusznikiem, nawet najbardziej lojalnym, ale na równych prawach, tym bardziej, że kultura anglosaska zna pojęcia i sojusznika i lojalności (również honoru), w odróżnieniu od sowdepskiej. Banda sprzedajnych gnojków i złamasów też nie zna pojęć – będzie, więc chciała nam najprawdopodobniej zainstalować rządy w stylu Mahmuda Karzaja, z czołowym płatnikiem na ciągle tych samych pozycjach w establishmencie. „"Prosimy Niemcy o to, aby otwarcie przyznały, że są największym beneficjentem obecnych porozumień i tym samym, że to na nich ciąży największy obowiązek, aby porozumienia te przetrwały" Wywalił Sikorski w Berlinie zgodnie z atlantycką tezą, że na kryzysie w euro-kołchozie najwięcej mają stracić Niemcy, bo najbardziej nafikały wujkowi Samowi, rezygnując z kurateli, żegnając wojska, i „puszczając się” z Krzepkim Putanem. Też sądzę, że powinny, nie tylko za „Putana”, ale za elity, które przyczyniły się znacznym stopniu do upadku „Zachodu”, ale tej mój sąd, a nie – jak w przypadku Radka, sąd „odbity”. Jeszcze raz powtórzę – zmiana sponsora na zamożniejszego i umytego jest krokiem w dobrym kierunku, (bo bogaty i umyty), nie zmienia to jednak oceny stanu ogólnego, a więc stanu „galerianki”, jak nazwę, żeby pozostać w ryzach. Jaka będzie cena? Jak zwykle wysoka, choć powinno być za darmo. Będzie wysoka, bo banda szczyli, którym powierzamy „waaadzę”, przy okazji zamiany stolików chce tradycyjnie wyszarpać dla siebie, ale za nasze pieniądze. Tutaj wypada parę słów o mentalności nowego hegemona. Musimy się go nauczyć czytać. Otóż hegemon nowy nie jest tak łatwy do odczytania jak poprzedni. Nie wali po pysku i nie każe się samo-obsikać, żebyśmy rozumieli gdzie przód, a gdzie tył. Nowy wuj jest pragmatyczny. Szczerym, radosnym i otwartym pragmatyzmem młodziana, któremu się w życiu powiodło, i ciężką pracą zarobił miliony. Chcesz? Masz. I za ile? Wuj nowy jest zakładnikiem pewnej tezy, i ta teza jest republikańska do szpiku teoretycznego szkieletu. Nie „róbta, co chceta”, ale „mata, co chceta”. A jak „chceta” żeby wami rządziły słupy, lujki i złamasy, którzy zedrą z was ostatniego łacha, to „chceta”. Free choice. „Oni” mają swoje globalne interesy, które realizuje się przy użyciu możliwie minimalnych nakładów, i przy możliwie najwyższych potencjalnych zyskach, posługując się kategoriami ekonomicznymi (koszt, przychód, dochód, zysk, ryzyko). Jak bantustan chce utrzymywać zgraję czarowników i kacyków przymierając głodem, to jego sprawa; dla „nich” ważne jest, żeby na określonym obszarze realizować cele. W jednym miejscu będą mieli dumny naród połączony sojuszem, w innym „plemię” trzymane za mordę przez cieciów, którym się płaci, choć się nimi gardzi. Podobnie jak „plemieniem”, bo cokolwiek nie powiedzielibyśmy o naszych reprezentantach, to ci, którzy ich wybrali muszą być jeszcze głupsi, to chyba logiczne? A na sam koniec clou programu. Smoleńsk. Smoleńsk, Smoleńsk, Smoleńsk, i będę to powtarzał do Waszej albo mojej śmierci. Albo do skutku. Smoleńsk to historia zdrady, podłości, zaprzaństwa i tego, co nie napiszę, bo się trzymam w ryzach. Ale to również szansa. Pan Bóg przyzwalając na Smoleńsk dał nam kolejną szansę, żeby się otrzepać, i raz wreszcie wypełnić te wszystkie śluby, któreśmy składali a to w klasztorze, a to na rynku, a to na wiecu, albo w zaciszu domowego ogniska. Są trzy opcje: opcja sowdepska (kacapska, ruska, jak panienka woli), ale ta jest passe. Jest prawda, i jest coś rzekomo pomiędzy. To pomiędzy ma polegać na tym, że poleci jakiś durny akredytowany i paru chłopaków ze służb byłych i obecnych, a wszarze zawyją w śmiertelnym oburzeniu, że jednak „spisek”, ale nie nasz. A poza tym Ruskie, ale nie te co przyjdą, tylko te co były. No i lody, lody będą dalej kręcone. Reżyser nakręci „Pułaskiego”, a zagra go Aktor (syn) w towarzystwie drugiego Aktora (ojciec), i Aktorki (matka) oraz jeszcze jednej Aktorki (żona); Krytyk napisze piękną recenzję, a Dziennikarz o niej opowie w Programie, który nadaje Stacja. I zostanie po staremu, ale trochę lepiej – zasobniej. Tyle tylko, że nie na tym polega wolność. ROLEX
Przyjaciele Platformy mogą więcej?
1. Jeszcze w czasie trwania grudniowego skandalu, wywołanego tzw. ustawą refundacyjną, niektóre media pisały (między innymi Gazeta Polska Codziennie) o tym, że jednym z beneficjentów nowej listy leków refundowanych jest firma Bioton i jej właściciel Ryszard Krauze. Pisano, że jest beneficjentem i to podwójnym, bo tuż przed ogłoszeniem listy nabył spory pakiet akcji tej firmy, które gwałtownie podrożały już następnego dnia, a także, dlatego, że wzrosły jej przychody, bo w pierwszej wersji tej listy znalazła się na niej tylko i wyłącznie insulina produkowana przez Bioton. Ale te informacje zostały zagłuszone, wykreśleniem z listy leków refundowanych ponad 800 specyfików, informacjami o poważnym wzroście odpłatności za leki ze strony pacjentów, wreszcie protestami lekarzy i aptekarzy.
2.Teraz emocje trochę opadły i dowiadujemy się, że Komisja Nadzoru Finansowego, ponoć prowadzi postępowanie wyjaśniające dotyczące nabycia przez Ryszarda Krauze prawie120 mln akcji firmy Bioton, których wartość w ciągu następnych kliku dni wzrosła o ponad 20%. Przyczyną tego wzrostu miało być umieszczenie, jako jedynej insuliny produkowanej przez Bioton na liście leków refundowanych i zablokowanie wprowadzenia na nią tzw. insuliny analogowej, której firma ta nie ma w swojej ofercie. Trudno przewidzieć jak skończy się to postępowanie KNF w tej sprawie, będę starał się tę sprawę monitorować składając między innymi stosowne interpelacje, choćby z tego powodu, że jakiś czas temu miała miejsce w Sejmie zadziwiająca zmiana prawa, która była wprost związana z tym samym biznesmenem.
3 Jakiś czas temu Rzeczpospolita opisała działania przedstawicieli rządzącej Platformy mające na celu wykreślenie artykułu 585 kodeksu spółek handlowych, który umożliwiał oskarżanie właścicieli spółek w sytuacji, kiedy działali na ich szkodę. W tle tej sprawy znajdowało się trwające od grudnia 2010 roku postępowanie prokuratorskie wobec Ryszarda Krauze, którego spółka Prokom Investments udzieliła na bardzo korzystnych warunkach pożyczki firmie K&K na kwotę 3 mln zł, w sytuacji, kiedy podmiot ten był winien spółkom biznesmena blisko 30 mln zł i nie regulował zobowiązań. Wprawdzie później ta 3 milionowa wierzytelność została odsprzedana innej firmie jak twierdzi biznesmen nawet z zyskiem, ale operacja ta została dokonana w sytuacji, kiedy postępowanie prokuratorskie zmierzało do postawienia biznesmenowi zarzutów. Operację zmiany ustawy przeprowadzono przez sejmową komisję „Przyjazne państwo” wtedy już pod przewodnictwem posła Platformy Adama Szejnfelda tego samego, który został przecież zwolniony z ministerstwa gospodarki po wybuchu afery hazardowej. Przewodniczący Szejnfeld niespodziewanie wniósł na komisję w dniu 11 maja 2011 roku nowelizację k.s.h. polegającą na wykreśleniu artykułu 585, choć parę miesięcy temu kodeks był nowelizowany. Zmianę poparł w imieniu ministra sprawiedliwości Krzysztofa Kwiatkowskiego jego zastępca, a posłowie koalicji PO i PSL ją przegłosowali, mimo tego, że sejmowi eksperci ostrzegali ich, że toczące się postępowania właśnie w takich sprawach będą musiały być umorzone. Potem już na sali sejmowej nowelizację przegłosowała także koalicja PO-PSL. Prokuratura nie miała innego wyjścia musiała zrezygnować z postawienia zarzutów znanemu biznesmenowi i umorzyła toczące się przeciwko niemu postępowanie.
4. Wszystko wskazuje na to, że obydwa zdarzenia nie były przypadkowe, choć mają różny charakter. Przedstawiciele rządzącej partii raz pomogli znanemu biznesmenowi uciec od odpowiedzialności karnej za działanie na szkodę własnej spółki, innym razem zapewnili dodatkowe dochody czyniąc jego firmę ważnym dostawcą refundowanego leku, stosowanego przez ponad 2 mln pacjentów. Uzasadnione wydaje się, więc pytanie czy przyjaciele Platformy mogą w Polsce więcej? Zbigniew Kuźmiuk
NWO Drodzy Przyjaciele. Nieco reakcji wzniecił Anti-Counterfeiting Trade Agreement (ACTA). Obok reakcji osób, które zdają sobie sprawę z faktycznej istoty i celu tej „Zgody” (Agreement), bardzo nieliczni, istnieje „masa ludzka” – jako uogólnienie zwykłych mieszkańców jakiegoś terenu, która nie zdaje sobie sprawy ze szczegółów w czym tkwi sedno sprawy tej „zgody”. Mimo ograniczonych możliwości poznawczych ta „masa” jest wyżej moralnie od odpowiednika takiej „masy ludzkiej” w sejmach, instytucjach rządowych i poza rządowych, rządach wielu państw. Być przeciw oszustwu (counterfeiting) zdaje się być zupełnie naturalną rzeczą. Sprzeciw wobec ACTA jest jednym z dowodów, że ta zwykła „masa ludzka” nie zawsze jest bierna i stoi moralnie wyżej od osobników w tych wpływowych instytucjach. W tych instytucjach istnieje solidarność w stosowaniu, propagowaniu, kamuflowaniu, ochranianiu oszustw na totalną skalę. To jest więcej niż armia. Wszystko to ubrane jest w ubranko „zgodnie z prawem”. Do tego była potrzebna Solidarność (czyja), demokratyzm (przeciwieństwo demokracji) żeby można było kontynuować morderstwa z poprzedniego okresu wszystkiego, co polskie w dosłownym i przenośnym znaczeniu. Sprawa ACTA to tylko jedna z taktycznych rzeczy stosowanych przez „globalnych” np. Monsanto – GMO – szczepionki, śmierć powolna przy równoczesnym drenażu środków płatniczych państw US, w czym Unia Europejska jest jednostką administracyjną. Strategia z szybkimi efektami była przygotowana bardzo dawno, jeszcze przed internetem. Wyszło to na jaw w szerszym zakresie dzięki internetowi w samym jego początku. Można było zapoznać się dosyć dokładnie chcącym wiedzieć z całą ogromną siecią obozów zagłady rozmieszczonych na całym terenie US (poprzednio USA, czyli Ameryki Północnej). Internet a w nim godna uznania nie zarobkowa praca niektórych osób umożliwiła zapoznanie się nieznających angielskiego z jednym z takich obozów aktualnie utrzymywanym w pełnej gotowości. Polskie napisy. USA – jedyny kraj, który użył demonstracyjnie atom, jako masową zagładę, w dodatku na katolickie społeczeństwo zarówno w Hiroszima jak i w Nagasaki. (Tak, metacentrum w Hiroszima to to samo, co w Nagasaki.) Jeszcze wtedy była nazwa USA, czyli Ameryki Północnej. Faktycznie były to już wtedy US bez określenia czyje to są Stany, co trwa do dzisiaj. W tamtych czasach byli to „alianci” Może przychodzić na myśl Sanhedryn razem z gwiazdą także tą pięcioramienną. Drugi wpadek użycia przez US bomby atomowej (masowej zagłady) wraz z rozwiniętą od tamtego czasu technologią atomową to 9/11 (WTC Nowy Jork). Trzecie użycie przez US nowych technologii masowej zagłady to Fukuszima. Pomijam tu sprawe Haiti, jako technologię masowej zagłady, oraz masową zagładę rodzaju Iraku, Jugosławii, Afganistanu i terenu mniejszych państw, w których użyto „zubożony uran” (depleted uranium) w atakach wojskowych. Wszystko to dzieło się i dzieje się dalej w atmosferze przygotowywania masowej zagłady na o wiele większą skale ( aż niewyobrażalne) pod pretekstem spreparowanej sprawy Iranu maskującej posiadanie atomowych technologii masowej zagłady przez Izrael, przy czym trudno przy tym przynajmniej nie wspomnieć Sanhedryn. Narodowy socjalizm to nie wymysł, który przypisuje się Niemcom, jako hitlerowcom, – Nazizm. Aszkanazizm istniał o wiele wcześniej szczególnie właśnie na terenie Niemiec spotęgowany jeszcze wcześniej, przez Chazardizm (Ashkenazim, a Khazar Jew, w j. angielskim) na terenie Rosji. Marks w jednym z prywatnych listów i pewnie nie tylko jednym, określa socjalizm, jako synonim judaizmu. ACTA to tylko jedna z wielu taktycznych jednostek. Wcześniej była taką jednostką National Defense Authorization Act (NDAA) podpisany skrycie 31 grudnia 2011 przez B. Obamę, uzupełniający wszystko, co było „prawnie” potrzebne w chwili ogłoszenia stanu wojennego przeciwko własnemu narodowi. Jeszcze wcześniej „Patriotic Act, Federal Emergency Management Agency (FEMA) i cała masa innych, oraz setki Executive Orders. (Rozkazy niewymagające zatwierdzenia przez Senat) To odnosi się do Ameryki Północnej. Owszem Polska jest od niej dosyć daleko, ale nie zapominajmy, że odległość w dzisiejszych czasach jest drugorzędną sprawą. Działaczom społecznym, nie tym na dobrze płatnych stanowiskach z nadania rządzących, bo tych trzeba usunąć wraz z całym systemem, który ich utrzymuje stawiając na pierwszym miejscu aparaty sądownicze, trzeba uczulić na fakt, że potrzebny jest zmasowany protest międzynarodowy, ale ten zmasowany protest jeszcze bardziej potrzebny jest budowniczym Nowego Światowego Porządku. Nie koniecznie potrzebna jest III Wojna Światowa, ona już cały czas istnieje. To nie tyle wojna, co agresja światowa. Potrzebne jest doprowadzenie do sytuacji, w której całe społeczeństwa Ameryki i Europy będą same domagały się zmiany podobnie do tego, co zastosowano tworząc Solidarność w Polsce. To już nie będzie domaganie się zmiany, lecz domaganie się ratunku. Wtedy znajdą się Kiszczaki i Jaruzelskie, którzy będą „ratować”. Wszystko do tego jest przygotowane zdawałoby się. Nie tak wszystko. Jeszcze jest wiele do doprowadzenia do tego żeby to się stało. Jeszcze jest wiele do wydrenowania ze społeczeństw, państw, całych regionów np. Afryka Północna ostatnio, utrzymując nieodzowny poziom warunków sztucznym pieniądzem a więc to jeszcze trochę potrwa zanim zostanie zastosowane w Ameryce Północnej i Europie cos na miarę w trzech budynkach w Nowym Jorku. Wojciech Właźliński
Ułańska fantazja i pancerna brzoza To brzoza urwała skrzydło tupolewa. Gen. Błasik był w kokpicie. Raport Millera jest wiarygodny. Polski pilot „ułańską fantazją podczas lądowania zaskoczył nawet rosyjskich żołnierzy”. Kto tak twierdził? Tusk, „Gazeta Wyborcza”, MAK? Nie, wszystkie te tezy lansowali dziennikarze i publicyści „Rzeczpospolitej”, której redaktor naczelny Paweł Lisicki już kilka tygodni po 10 kwietnia ogłosił, że nie wierzy w zamach w Smoleńsku. Mimo to publicyści „Rz”, a konkretnie ci z nich, (bo nie dotyczy to wszystkich), którzy głosili powyższe tezy, są w świetnym humorze. Wszak dziennikarze „Rz” dostali za swoje śledztwo salonową nagrodę Grand Press. Są dumni, że zachowywali zdrowy rozsądek. I pouczają innych. Michał Szułdrzyński w sobotniej „Rzeczpospolitej” (z 4 lutego) porównał wiarygodność śledztwa dziennikarskiego „Gazety Polskiej” w sprawie Smoleńska do propagandy „Gazety Wyborczej”. Polemizując z Adamem Michnikiem, stwierdził z zadowoleniem: „Szef GW przyznaje, więc, że z jednej strony była Gazeta Polska, która non stop publikowała niestworzone historie o mgłach, spiskach i udziale osób trzecich, a z drugiej – tylko działająca w przeciwną stronę – Gazeta Wyborcza, która ręka w rękę z MAK broniła tezy o obecności Błasika w kokpicie, rozmaitych naciskach i w ogóle o tym, że wszystkiemu winien był Lech Kaczyński”. Skoro tak, to postanowiliśmy przypomnieć, jak wyglądały rozsądne i wiarygodne ustalenia dziennikarzy „Rz”. Poniżej wybór cytatów.
O pancernej brzozie „(...) posługując się myśleniem zamachowym, prawica traci zdolność przekonywania wyborców do swoich racji. Zainfekowana irracjonalizmem będzie musiała przegrywać kolejne batalie o kształt państwa. Ostatecznie liczba osób, które przyjmą, że w zderzeniu z kilkudziesięciocentymetrowej grubości brzozą nie łamie się skrzydło samolotu, jest ograniczona”. Paweł Lisicki, „Śmiertelnie groźny mit”, 19 listopada 2010 r.
„Do zakończenia pracy wszystkich urządzeń na pokładzie Tu-154M mogło doprowadzić ogromne przeciążenie samolotu w wyniku uderzenia w brzozę, a nie odcięcie zasilania. W białej księdze autorstwa parlamentarnego zespołu badającego okoliczności katastrofy Tu-154 pod Smoleńskiem znalazła się lansowana już wcześniej przez Antoniego Macierewicza, szefa zespołu, wersja »obezwładnienia« (odcięcia zasilania) samolotu na wysokości 15 m nad ziemią. (...)
Choć wątek ten ma znaczenie drugorzędne – bo przy takiej wysokości nawet najlepiej wyszkolonemu pilotowi nie udałby się żaden manewr – odpowiedź na pytanie, dlaczego na 15. m urządzenia pokładowe przestały działać, nie wydaje się trudna. Przede wszystkim wysokość 15 m pochodzi z niedokładnego wysokościomierza ciśnieniowego (barometrycznego) w Tu-154M, którego margines błędu może wynosić nawet 10–15 m. Zakładając jednak, że wysokość podano precyzyjnie, urządzenia mogły przestać działać z powodu zderzenia z brzozą”. Piotr Nisztor, „Kogo chce obezwładnić Antoni Macierewicz?”, 7 lipca 2011 r.
„Nie sprawdziły się proroctwa tych, którzy szukali w tragedii – mimo wszystko – zaczynów dobra. Mamy jeszcze bardziej nieodpowiedzialne władze i bardziej sekciarską opozycję. Jałowość sporu obrazuje to, co mówi się o samym Smoleńsku. Z jednej strony opowieści o brzozie, która nie powinna zgruchotać skrzydła samolotu (a w tle rozważania, czy Rosjanie dobijali rannych). Z drugiej – słodkie błazeństwo wielokrotnie powtarzanej deklaracji, że »nasze państwo się sprawdziło«”. Piotr Zaremba, „Zatrute dusze pół roku po Smoleńsku”, 10 listopada 2010
O ułańskiej fantazji pilotów „W centrum wydarzeń z 10 kwietnia widzę potworny chaos, śmiertelne błędy i zaniedbania, nie Zbawiciela. Widzę Smoleńsk również metaforycznie, jako świadectwo zakorzenienia Polski w świecie Wschodu, gdzie w przeciwieństwie do biurokratycznej kultury Zachodu lekceważy się procedury, omija się przepisy, ignoruje się pisane przez własnych rodaków prawo. Czy Pan Bóg chce, by Polacy ginęli przez własne niedbalstwo? Wątpię. (...) Wspominając, jak zachowywał się pilot, jaka-40, który ułańską fantazją podczas lądowania zaskoczył nawet rosyjskich żołnierzy, nie sposób nie pomyśleć o Zborowskim. Kłopot w tym, że lekcję »polskości«, czyli wolności rozumianej, jako anarchii, Polacy odrobili znakomicie. Może czas na bardziej praktyczne wnioski. (...) Znacznie łatwiej stawiać pytania o zamach i mówić o ścieraniu się dwóch nadnaturalnych sił (dobrej Polski i piekielnej Rosji), niż dostrzec, że ta katastrofa była przede wszystkim lotniczym wypadkiem, do którego mogłoby nie dojść, gdyby nie gigantyczny bałagan panujący w naszym państwie (i jak się okazało, nie mniejszy panujący w Rosji)”. Michał Szułdrzyński, „Polityka zamiast mistyki”, 2 sierpnia 2011 r.
„Choć urządzenia ostrzegały, że zbliża się katastrofa, piloci prezydenckiego tupolewa nie przerwali lądowania. Nadal nie można rozstrzygnąć, czy były naciski na załogę. To wynika z opublikowanych we wtorek stenogramów rozmów z kokpitu prezydenckiego samolotu, który rozbił się 10 kwietnia pod Smoleńskiem. (...) Nie ma wątpliwości, że w ostatniej fazie lotu w kokpicie był gen. Andrzej Błasik, dowódca lotnictwa. Jego głos jest zarejestrowany na dwie minuty przed wypadkiem. Czy naciskał na pilotów? W stenogramach nie ma na to dowodów”. Michał Majewski, Paweł Reszka, „Zapis smoleńskiej katastrofy”, 1 czerwca 2010 r.
O wiarygodnym raporcie Millera „Szef MSWiA Jerzy Miller będzie krytykowany za to, że na swojej konferencji za mało miejsca poświęcił na wytykanie rosyjskich błędów. (...) Problem w tym, że zadaniem komisji Millera nie było zwalenie odpowiedzialności na Rosję, lecz ustalenie, co spowodowało tragedię. Zresztą Miller już wcześniej – po prezentacji raportu MAK – mówił o rosyjskich błędach podczas długiej konferencji. Teraz fachowcy z komisji najwięcej miejsca poświęcili temu, co działo się po polskiej stronie. Tu bałagan, brak kompetencji, złe szkolenie, błędy były przerażające. Winę ponoszą po trosze wszyscy. Szef MON – bo źle nadzorował, Dowództwo Sił Powietrznych – bo kontrolowało tak, żeby nie zobaczyć niedociągnięć w pułku. Dowódcy 36. pułku i instruktorzy – bo wykonywali rozkazy, choć wiedzieli, jaki jest poziom wyszkolenia załóg. Sami lotnicy także popełnili błędy. Okazuje się, że wojskowi mają tak połamane kręgosłupy, że nie są w stanie powiedzieć ważnym »dysponentom lotów«: Przepraszamy, to zadanie nie jest wykonalne. Winę ponoszą politycy i urzędnicy. To oni spóźniali się z zamówieniami na loty i wpisywali na listy pasażerów więcej osób niż miejsc w samolocie. Traktowali 36. pułk jak własną firmę taksówkową. To oni patrzyli na wojskowych, którzy stawali na baczność i przekazywali podwładnym rozkaz: »Wykonać«. To wszystko opisał Miller. Nie ma się co na niego obrażać”. Michał Majewski, Paweł Reszka, „Nie obrażajmy się na ministra Millera”, 29 lipca 2011 r.
PiS gra Smoleńskiem „Celem operacji PiS pod kryptonimem »wyjaśnienie kwietniowej katastrofy« jest moralna i polityczna delegitymizacja Platformy Obywatelskiej”. Michał Szułdrzyński, „Cała prawda o Smoleńsku”, 24 listopada 2010 r.
„Według słów Kaczyńskiego działaniami polskich śledczych nie kieruje dążenie do prawdy, lecz strach. Strach przed ujawnieniem tuż przed wyborami prawdy o »przyczynach katastrofy”«”. (...) Ale obiecywanie Polakom, że jak PiS dojdzie do władzy, odkryje dokumenty kluczowe dla smoleńskiego śledztwa, skończy się najprawdopodobniej tak jak wszystkie wcześniejsze tego typu obietnice – wielkim rozczarowaniem. Jeśli zaś PiS do władzy nie dojdzie, podejrzenie o ukrywanie najważniejszych dokumentów skutecznie będzie zatruwało życie polityczne przez następną kadencję”. Michał Szułdrzyński, „Ujawnić zbrodnie poprzedników”, 17 marca 2011 r.
„Największym wrogiem białej księgi okazał się jednak sam Antoni Macierewicz. Poseł PiS, przygotowując i prezentując dokument, popełnił wszystkie możliwe grzechy, które skazały go na lekceważące traktowanie”. Michał Szułdrzyński, „Księga strasznych faktów”, 12 lipca 2011 r.
Zamach wykluczony od początku „Jak to możliwe, pytam, że tylu ludzi w Polsce wciąż wierzy, że katastrofa smoleńska to był zamach. Świadomie ukartowane, na chłodno i planowo przygotowane zabójstwo. Czas mija, śledztwo trwa, komisje działają, dowodów brak. Ba, ośmielę się powiedzieć, wiem, że ściągnę na siebie gromy, oskarżenia o zaprzaństwo, zdradę, strachliwość, służalczość i wszelkie możliwe inne występki, nie ma na to nawet poszlak”. Paweł Lisicki, „Dwie opowieści o Polsce”, 5 listopada 2010 r. Piotr Lisiewicz
BOR naraził życie prezydenta “Za ochronę prezydenta i premiera zawsze osobistą odpowiedzialność ponosi szef Biura. Jeśli nawet zastępca ds. ochronnych coś przeoczy czy zawali, w przypadku tych dwóch najważniejszych osób w państwie szef BOR ma obowiązek to wychwycić. To jego święty obowiązek i za to ponosi odpowiedzialność. Za to mu płacą, a nie za administrowanie majątkiem Biura” – mówi płk Tomasz Grudziński, były zastępca szefa Biura Ochrony Rządu ds. ochronnych w czasie rządów Prawa i Sprawiedliwości i były pracownik Biura Bezpieczeństwa Narodowego za prezydentury Lecha Kaczyńskiego, w rozmowie z Leszkiem Misiakiem i Grzegorzem Wierzchołowskim. Czy gen. Janicki złamał ustawę o BOR? To rozstrzygnie prokuratura, która sprawdzi, czy podjęte przez niego działania wypełniały zapisy ustawy. Moim zdaniem ją złamał. Mówi ona, bowiem wyraźnie, że BOR ma chronić najważniejszego VIP-a w Polsce – prezydenta kraju – 24 godziny na dobę w każdym miejscu – w pracy, w domu, także podczas snu, przejazdów, przejść w określone miejsca, a szef BOR kieruje Biurem i zapewnia sprawne oraz efektywne wykonywanie jego zadań, w szczególności poprzez organizowanie ochrony. A ponieważ ustalenia Najwyższej Izby Kontroli i prokuratury dowodzą, że takiej ochrony prezydent RP nie miał zapewnionej, wniosek jest oczywisty.
Szef BOR powiedział publicznie dziesięć dni po tragedii, że nie wiedział, kto leci samolotem 10 kwietnia 2010 r. do Katynia. To oznacza, że gen. Janicki nie zapoznał się z planem ochrony prezydenta na czas delegacji do Katynia i nie podpisał tego planu, a co za tym idzie – nie nakazał go procedować.
Może zrobił to jego zastępca, gen. Paweł Bielawny? Za ochronę prezydenta i premiera zawsze osobistą odpowiedzialność ponosi szef Biura. Jeśli nawet zastępca ds. ochronnych coś przeoczy czy zawali, w przypadku tych dwóch najważniejszych osób w państwie szef BOR ma obowiązek to wychwycić. To jego święty obowiązek i za to ponosi odpowiedzialność. Za to mu płacą, a nie za administrowanie majątkiem Biura i zapewnienie utrzymania funkcjonariuszom. Gdy ja byłem zastępcą ds. ochronnych, szef BOR, płk Andrzej Pawlikowski, zawsze, nawet, jeśli gdzieś wyjeżdżał i ja przejmowałem obowiązki, zapoznawał się z planami ochrony, i to nie tylko prezydenta i premiera. Próba zrzucenia z siebie odpowiedzialności przez gen. Janickiego nie licuje z honorem szefa BOR.
Dziś już wiemy, że gdy Tu-154 z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie rozbijał się w Smoleńsku, na lotnisku Siewiernyj nie było żadnego funkcjonariusza BOR. Brak funkcjonariusza BOR na miejscu czasowego pobytu prezydenta RP jest kolejnym dowodem złamania ustawy o BOR. Na płycie w Smoleńsku nie tylko nie było funkcjonariusza Biura odpowiedzialnego za ochronę głowy państwa, który wie, w jaki sposób w razie konieczności ewakuować prezydenta, ale nie było też polskiego pirotechnika, który powinien nadzorować pirotechników rosyjskich, by dokonali wszystkich niezbędnych czynności dotyczących sprawdzenia terenu, nie wpuszczali pewnych osób, samochodów, które nie powinny znaleźć się w tym miejscu, i by objęto ewentualną dodatkową ochroną obiekty i urządzenia znajdujące się na miejscu. Niedopełnienie tych obowiązków jest złamaniem ustawy o BOR.
Biegli powołani przez Prokuraturę Okręgową Warszawa-Praga stwierdzili, że podczas planowania wizyt w Katyniu BOR dopuścił się uchybień, które miały wpływ na bezpieczeństwo ochranianych osób. Stwierdzili m.in. brak nadzoru szefostwa BOR nad organizacją lotu; brak rekonesansu planowanego miejsca pobytu – lotniska Siewiernyj, zbyt pobieżny rekonesans w pozostałych miejscach planowanego pobytu; wyznaczenie do działań funkcjonariuszy nieposiadających doświadczenia; brak funkcjonariusza na lotnisku przed i podczas lądowań i niezorganizowanie ochrony miejsc bazowania samolotów na lotnisku; brak odprawy koordynacyjnej, podczas której funkcjonariusze powinni otrzymać zadania i informacje o ewentualnych zagrożeniach, nieprzeprowadzenie odprawy zadaniowej, sporządzenie planów zabezpieczeń w sposób sprzeczny z przepisami i zasadami działań ochronnych; niewyznaczenie funkcjonariuszy odpowiedzialnych za zabezpieczenie poszczególnych miejsc pobytu. Zapytamy, więc wprost: czy w ogóle cokolwiek gen. Janicki zrobił dla zapewnienia bezpieczeństwa prezydenta i towarzyszących mu osób?! Gdy przeczytałem, co ustalili biegli, trudno mi było w to uwierzyć. To już nie są błędy, ale odstąpienie od statutowych zadań BOR. Wygląda to tak, jakby na szczytach władzy w BOR były same wakaty i nikt tam nie zajmował się ochroną. Te wszystkie ustalenia ściśle ze sobą się wiążą. Jeżeli wysłano do Rosji ludzi bez doświadczenia, to nie mogli oni dobrze przeprowadzić rekonesansu. Jeżeli nie zrobiono dobrze rekonesansu, nie można było dobrze opracować planu ochrony prezydenta. Jeżeli nie zrobiono dobrze planu, to powinien zauważyć to ten, kto te plany zatwierdza. Czyli gen. Janicki lub – jeśli powierzyłby mu to zadanie szef BOR – jego zastępca ds. ochronnych. Nadzór nad przygotowaniem i realizacją zadań ochronnych prezydenta to elementarz zadań szefa Biura. Jeżeli gen. Janicki nie czuwał nad delegacją 10 kwietnia 2010 r., a nawet nie wiedział, kto dokładnie leci tym samolotem, jest to dowód jego niekompetencji. Gdyby był człowiekiem honoru, dawno podałby się do dymisji.
Rozmiar zaniedbań i zaniechań BOR w przygotowaniu i realizacji ochrony prezydenta 10 kwietnia 2010 r. jest tak duży, że nasuwa się pytanie: czy możliwe, by był to wynik wyłącznie nonszalancji? Odnoszę wrażenie, nie tylko po przeczytaniu opinii biegłych w sprawie działań BOR – przypomnę choćby znane utarczki z ministrem Kancelarii Premiera Tomaszem Arabskim o umożliwienie wylotu samolotem do Brukseli – że od pewnego czasu próbowano różnymi działaniami utrudniać prezydentowi Kaczyńskiemu wykonywanie obowiązków głowy państwa, doprowadzić do tego, by nie ruszał się z Pałacu Prezydenckiego, nie wyjeżdżał za granicę, bo podczas każdego wyjazdu bronił spraw Polski i to szło w świat. Te zaniechania wskazane przez biegłych nasuwają podejrzenie, że ktoś nakazał gen. Janickiemu, by zlekceważył wizytę prezydenta Kaczyńskiego w Katyniu. Proszę zwrócić uwagę, że w przypadku delegacji 10 kwietnia – jak stwierdzili biegli – zaniżono stopień ochrony tej wizyty. To bardzo poważna sprawa. Każda z osób ochranianych ma ustalony zakres tej ochrony, m.in. są to: liczba funkcjonariuszy, czas ochrony, miejsca, w jakich osoba ta ma być ochraniana. Prezydent oczywiście musi być chroniony według najwyższej skali, 24 godziny na dobę. Jak można tę skalę obniżyć i z jakiego powodu to zrobiono?!
Gen. Janicki twierdzi, że ocena prokuratury jest niezgodna z prawdą i krzywdząca dla funkcjonariuszy, którzy zginęli w katastrofie. Chowanie się za tragicznie zmarłymi funkcjonariuszami, którzy nie mieli żadnego wpływu na plan ochrony, a właściwie jej niezapewnienie na miejscu, w Smoleńsku, świadczy o całkowitym braku klasy Janickiego. To po prostu podłe.
Zarówno NIK, jak i biegli prokuratury stwierdzili uchybienia w działaniach podejmowanych przez BOR podczas lotów zarówno premiera 7 kwietnia, jak i prezydenta 10 kwietnia 2010 r., stwierdzili oni, że „miały znaczący wpływ na obniżenie bezpieczeństwa ochranianych osób”. Czy te wizyty można porównywać? W żadnym wypadku. Żadnej wizyty nie można porównywać z inną. Wizyty premiera i prezydenta są innymi delegacjami dwóch ludzi, którzy pojechali w tym przypadku w to samo miejsce. To jednak nie ma żadnego związku z oceną ochrony tych wizyt, nie można ich oceniać łącznie. Warunki i specyfikę każdej z wizyt ocenia się i negocjuje z odpowiednikiem BOR danego kraju oddzielnie. Dziwię się, że NIK i prokuratura to łączą. Proszę zwrócić uwagę, że wizyta premiera Tuska 7 kwietnia była połączona z wizytą premiera Rosji. Wiadomo, że w wielu miejscach obaj premierzy pojawią się razem, że Rosjanie te odcinki wyłączą spod naszej ochrony, by funkcjonariusze nie wchodzili sobie w drogę. Już to wystarczy, by zupełnie inaczej podejść do ochrony wizyty premiera i mającej się odbyć za kilka dni wizyty prezydenta. Poza tym podczas lądowania Władimira Putina, a więc także premiera Tuska – jak podawano – zainstalowano nowoczesny system ILS ułatwiający lądowanie nawet w gęstej mgle. Rosjanie zabezpieczyli z całą pewnością podczas lądowania swojego premiera najlepszą obsługę wieży.
Dodajmy, że polscy urzędnicy zrezygnowali z rosyjskiego nawigatora, który miał zostać przydzielony na czas lotu i lądowania delegacji prezydenta Kaczyńskiego 10 kwietnia. Przed wizytą premiera Tuska funkcjonariusze BOR sprawdzali okolicę oraz drogi prowadzące do lotniska. Przyjechali do Katynia 2 kwietnia 2010 r., a wyjechali po wizycie Tuska. Między 7 a 10 kwietnia 2010 r. nie były wykonane dodatkowe badania bezpieczeństwa lotniska i jego okolic. Jak w świetle tych wszystkich faktów można porównywać zabezpieczenie obu wizyt? Nie można. Przed wizytą prezydenta powinien być przeprowadzony drugi rekonesans. Bo jeśli ktoś na przykład rozkopałby z powodu awarii wodociągu główną trasę przejazdu, co wtedy? Nigdy nie spotkałem się z taką sytuacją, że nie przeprowadzono rekonesansu, bo „już wcześniej był tam przeprowadzany”.
Może wymienianie obu wizyt, 7 i 10 kwietnia, jako dwóch w równym stopniu niezabezpieczonych ma przekonać opinię publiczną, że nie tylko 10 kwietnia system bezpieczeństwa wizyty nawalił? Może wynikać to z faktu, że NIK po prostu nie zna się na tajnikach ochrony. Jednak połączenie oceny tych dwóch wizyt – to moje prywatne zdanie – jest działaniem politycznym czy też pod wpływem nacisku politycznego, po to żeby „spłaszczyć” problem.
Mówił Pan o planie ochrony prezydenta. Czy BOR sporządza go przed każdą wizytą głowy państwa? Co powinno się w nim znaleźć? Zawsze jest sporządzany. Ten plan główny ochrony powinien wypełniać ustalenia i wskazówki wynikające z przygotowań wizyty. W takim planie muszą się znajdować m.in.: nota z MSZ, że odbędzie się taka wizyta, data i godzina jej rozpoczęcia, notatki ze spotkań ze stroną rosyjską (odpowiednikiem naszego BOR i przedstawicielami rosyjskiego MSZ). Musi też być wyrys z planu lotniska i wyrys z zabezpieczanego miejsca pobytu, w tym wypadku cmentarza, opis trasy przejazdu lub jej wyrys, notatki z rozpoznania dokonanego na miejscu przez delegację przygotowującą wizytę (BOR, MSZ, protokół dyplomatyczny). Także plan ochrony: liczba osób ochranianych, liczba funkcjonariuszy ochrony ze strony polskiej i rosyjskiej, liczba samochodów, opis, jak powinna wyglądać kolumna aut, czy jest przewidziany „filtr” policyjny, który prowadzi, i „filtr”, który zamyka kolumnę, informacje dotyczące samochodu głównego, samochodów zapasowych, jak jest zabezpieczona trasa oraz miejsca czasowego pobytu głowy państwa. W teczce zawierającej taki plan powinny się też znaleźć tzw. małe plany ochrony osób towarzyszących prezydentowi, które podlegają ochronie BOR, np. prezydenta na uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego. Powinna być też notatka, czy na pokładzie jest catering BOR. Również – jak wyglądają podjazdy do poszczególnych miejsc pobytu prezydenta, wyszczególnienie, kogo z delegacji powinna odprawić straż graniczna, czy zapewniono i jak konkretnie ochronę pirotechniczną. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
Polafrykanie skolonizowani Poseł PiS Marek Suski został publicznie zbesztany. Obecny na posiedzeniu sejmowej komisji włączony czujnie mikrofon TVN24 zarejestrował jak poseł PiS zwracając się do kogoś nazwał ciemnoskórego posła PO pastora Johna Godsona „murzynkiem”. Teraz Suski za żart, czyli „mowę nienawiści” może dostać 3 lata więzienia! Na dobrą sprawą trzeba by też skazać posła Godsona, który przy innej okazji deklarował: „Jestem Murzynem i jestem z tego dumny”, a mimo to nie trafił do kozy. Okazuje się, bowiem, że jeśli ktoś jest czarny to może pomurzynić i że to nie będzie „mowa nienawiści”. W poprawnej nowomowie amerykańskich elit słowo Murzyn (nigger) zastąpiono mianem Afroamerykanin. To by oznaczało, że poseł PiS powinien poprawnie nazywać posła PO Afropolakiem. Mamy też dobrą wiadomość dla posła Suskiego. Przed laty Sławomir Mrożek napisał taki tekst:
DO SZANOWNEJ ORGANIZACJI NARODÓW ZJEDNOCZONYCH, W MIEJSCU Donoszę, że Polacy to też murzyni, tylko biali. W związku z niniejszym należy im się niepodległość. Jakby Sz. Organizację raził ten kolor skóry, albo były z tym, jakie trudności, to my się nawet możemy przemalować. W tym celu prosimy Sz. Organizację o transport czarnej pasty do butów marki Kiwi. Że my są biali, to nie jest nasza wina. Tak się złożyło. A nawet sama Sz. Organizacja jakby szła ulicą i zobaczyła patrol, to by też zbielała na twarzy. Chyba, że Sz. Organizacja ma zamiast twarzy dupę. My tej czarnej pasty nie chcemy nieodpłatnie. Za każde jedno kilo możemy Sz. Organizacji przesłać jedną tonę czerwonego lakieru. Sz. Organizacja bardzo lubi ten kolor, a my go mamy duży remanent z importu. No to będzie obustronne zadowolenie. Z murzyńskim pozdrowieniem Mrożek
A więc poseł Suski, jako biały Murzyn, czyli chyba „Polafrykanin”, nazywając „Afropolaka” Godsona Murzynem nie używał języka nienawiści skoro było to między nami Murzynami. Jednak kwestia „murzyńskości” Polaków ma nie tylko taki poprawno-językowy wymiar. Wydawnictwo Poltext wydało książkę prof. Witolda Kieżuna „Patologia Transformacji” (Warszawa 2012). Autor, Wilnianin, oficer AK i były powstaniec warszawski – za czyn bohaterski został odznaczony bezpośrednio podczas walk przez komendanta AK krzyżem orderu Virtuti Militari, więzień UB i sowieckich łagrów jest wybitnym znawcą procesów zarządzania.Wiele lat wykładał na uniwersytetach francuskich i amerykańskich, głównie w Kanadzie. Był też kierownikiem projektów ONZ dotyczących modernizacji zarządzania w państwach afrykańskich. Twierdzi, że po dekolonizacja Afryka została poddana rekolonizacji. Zostało to przeprowadzone „w ramach modelu neoliberalizmu, później teoretycznie ujętego w formie tzw. Konsensusu Waszyngtońskiego.” Jego tezy wg Kieżuna posłużyły do przeprowadzenia rekolonizacji Afryki. Jak pisze: „W ostatecznym efekcie fenomen neokolonializmu polegał na wyzysku i ekonomicznym uzależnieniu dawnych krajów kolonialnych, teoretycznie niepodległych, o niskim poziome rozwoju ekonomicznego?” Beneficjantem tego procesu okazały się wielkie światowe koncerny. W oparciu o doświadczenia afrykańskie obserwując przemiany, jakie zaszły w Polsce po 1989 roku prof. Kieżun dowodzi, że podobnej jak kraje afrykańskie rekolonizacji została poddana Polska. Wykazuje, że zasady Konsensusu Waszyngtońskiego zastosowano w programie „Wielkiego Wstrząsu” Leszka Balcerowicza (pracownika Instytutu Podstawowych Problemów Marksizmu -Leninizmu przy KC PZPR i… magistra amerykańskiego uniwersytetu). Programu, który powstał z inicjatywy Georga Sorosa wielkiego spekulanta giełdowego, a został opracowany przez prof. Jeffreya Sachsa z Harvard University w USA. Partnerami tandemu Soros-Sachs podejmującymi decyzje rozstrzygającą o przyszłości polskiej gospodarki byli ludzie pozbawieni jakiejkolwiek wiedzy ekonomicznej (Kuroń, Mazowiecki, Michnik, Wałęsa). Wałęsa: „Nie wiem, o czym ten facet (Sachs) mówił, ale to na pewno było interesujące”. Istotnym elementem programu Sorosa-Sachsa realizowanym przez Balcerowicza była prywatyzacja, a w istocie „spontaniczna sprzedaż państwowych przedsiębiorstw zagranicznym inwestorom”. Była to podstawa procesu kolonizacji Polski. W wyniku, czego Polska dziś ma niekorzystną strukturę gospodarki, a jej majątek został zrabowany przez podmioty zagraniczne.
Porucznik Witold Kieżun, ps. „Wypad”, powstanie warszawskie 1944 roku Prof. Kieżun wykazuje, że firmy obce przy pomocy polskich władz przez wrogie przejęcie zlikwidowały polskich producentów wyższej techniki. Zniknęły polskie firmy – w grupie 100 największych przedsiębiorstw w Polsce dziś jest tylko 17 polskich, a i one są przeznaczone do sprzedaży. Polska straciła wiele przemysłów całkowicie, albo własność polska ma w nich charakter marginalny. Prof. Kieżun wskazuje m.in. na zniszczone lub utracone przemysły: stalowniczy, hutnictwa, samochodów osobowych, kolejnictwa, stoczniowy, cukrowniczy (Polska była drugim w Europie producentem cukru, dziś cukier importuje), włókienniczy (upadek Łodzi), tytoniowy, gorzelniany, lniany, ludowy (Cepelia), a także przemysł zbrojeniowy. Upadły polskie inwestycje zagraniczne. Wielki handel, „złote jabłko biznesu”, znalazł się całkowicie w obcych rękach. Prywatny polski handel zanika. Mamy stały ujemny bilans w handlu zagranicznym, bowiem Polska więcej sprowadza niż sprzedaje za granicę. Fatalnie wygląda sektor bankowy. Poza jednym polskim bankiem pozostałe 63 są zagraniczne. Polska telefonia tradycyjna została „sprywatyzowana” w ten sposób, że kupiła ją francuska firma PAŃSTWOWA, a telefonia komórkowa jest w 100% zagraniczna. Także prawie cała prasa polska jest w rękach obcych właścicieli, głównie niemieckich. W efekcie powyższego Polska systematycznie traci dużą część dochodu narodowego poprzez przekazywane za granicę zyski i dywidendy potężnego sektora zagranicznego, wszelkie manipulacje cenami transferowymi i gigantyczne uposażenia zagranicznego personelu. Polski personel w bankach i firmach zagranicznych otrzymuje płace dużo niższe niż obcokrajowcy zatrudnienie na tych samych stanowiskach. Przy tym płace w Polsce są od 4 do 7 razy niższe niż w 18 innych krajach europejskich. Z tego m.in. powodu około 1,4 mln Polaków pracuje poza granicami kraju w większości wykonując zajęcia niskokwalifikowane. Mimo to w Polsce występuje wysokie bezrobocie sięgające 13%, a w 2011 roku statystyki odnotowały, że bez pracy jest około 250 tys. absolwentów wyższych uczelni. Czarnego obrazu dopełnia ujemny przyrost naturalny i rosnące w zastraszającym tempie zadłużenie państwa. Według prof. Kieżuna w Polsce dokonała się transformacja patologiczna za przyczyną ludzi z byłego aparatu władzy PRL. Podobnie, bowiem jak to się stało w krajach afrykańskich zagraniczne podmioty dokonując rabunku majątku narodowego za partnera tego procederu przybrały miejscowych ludzi władzy korumpując ich i stwarzając im możliwość bogacenia się. W Polsce tą grupą była tzw. nomenklatura PZPR. Nic dziwnego, że w gronie 39 tys. firm zatrudniających do 250 pracowników około 63% to tzw. firmy nomenklaturowe. W pewnym miejscu Profesor wykazuje, że aktywiści byłej PZPR porzucili komunizm, ale przejęli własność. Dzięki temu nie tylko uniknęli odpowiedzialności, ale są dziś w Polsce grupą wpływową, także sprawującą władzę. Prezydentem był przecież były komunistyczny minister Kwaśniewski, a rządy RP tworzyło ugrupowanie postkomunistyczne SLD z aparatczykami PZPR takimi jak Cimoszewicz, Oleksy czy Miller. Prof. Kieżun przypomina słowa sekretarza PZPR Władysława Gomułki „władzy raz zdobytej nie oddamy” i konfrontując je z sytuacją w Polsce wskazuje, że była komunistyczna nomenklatura rzeczywiście władzę zachowała. Autor kończy swoją pracę propozycjami reform ustrojowych, które jego zdaniem mogłyby naprawić państwo polskie; „Ze względu jednak na siłę i zachłanną chciwość wielkiego kapitału, obawiam się, że radykalne reformy możliwe są jedynie w wyniku potężnych ruchów protestu, do których być może dojdzie w wyniku dalszych bankructw finansowych i upowszechnienia bezrobocia”. Romuald Szeremietiew
Nadchodzi to, czego Tusk sobie nie wyobraża… W czasie starannie przygotowanej pod względem pijarowskim debaty na temat ACTA, Tusk zapowiedział, że polski rząd nie wycofa swojego podpisu z żadnego dokumentu, „dlatego, że jakaś grupa tego żąda". - Taki rząd powinien podać się do dymisji - uznał. Jednocześnie dodał, że rząd chce rozmawiać, "bo domyślamy się - także z powodu zakresu niepokoju - że coś jest na rzeczy, czego my być może nie dostrzegamy, nie rozumiemy" - podkreślił premier. To oczywiste, że Tusk i jego rząd nie dostrzega i nie rozumie demokracji, której istotną częścią jest instytucjonalna ochrona praw obywatelskich – wyrażająca się w stwarzaniu formalnych zabezpieczeń obywateli przed nadmierną i nieuzasadnioną ingerencją władzy w ich sprawy. Z punktu widzenia trwałości demokracji, istotna jest odpowiedzialność rządzących przed rządzonymi – czyli tworzenie wyspecjalizowanych instytucji kontroli władzy mających w założeniu zapobiegać jej nadużyciom. Pamiętamy te komisje sejmowe tworzone przez Tuska, których jedynym celem było zniszczenie opozycji oraz zamiecenie afery hazardowej, w której zamieszani byli członkowie rządu. Pamiętamy katastrofę smoleńską, po której Tusk oddał całe śledztwo Rosji tylko, dlatego, że zaufał Putinowi, zaś cały aparat państwowy wraz z reżimowymi mediami nastawiono na podtrzymywanie kłamstw, wyprodukowanych przez komisję MAK i komisję Millera. Tusk nie dostrzega i nie rozumie, że „odpolitycznienie” mediów stanowiło zamach na wolność przekonań i wypowiedzi, zaś podpisanie umowy ACTA rozszerzyło to zagrożenie na każdego, kto posiada dostęp do Internetu. Tusk nie rozumie, że rząd anty-demokratyczny i anty-polski powinien podać się do dymisji, jeśli nie chce być zmieciony po demonstracjach ulicznych. Tusk, dla którego „polskość to nienormalność” – nie rozumie Polaków, więc powinien stąd się po prostu wynieść… Bo przecież „dokonania” Tuska i jego rządu, to tylko rozszerzanie biedy, obniżanie standardów opieki społecznej, zatrudnienia (powszechne umowy śmieciowe), opieki lekarskiej a nawet drastyczne obniżenie bezpieczeństwa zarówno wewnętrznego, jak i zewnętrznego. To niedziałające sądy i prokuratura, to organy podatkowe, stanowiące organy represji państwa wobec obywateli, to ciągnące się latami procesy, wyniszczające każdego, kto wpadł w łapska organów skorumpowanego państwa. Z kolei, zewnętrzne bezpieczeństwo państwa nie może opierać się na zaufaniu Tuska do Rosji i do wiernopoddańczych tekstów prezydenta, którego przeraziła możliwość podważenia ustaleń komisji MAK i komisji Millera. To Komorowski wypowiedział słowa, po których w normalnym kraju powinien natychmiast wylądować na politycznym śmietniku: „Wolałbym, żeby nic nie było podważane, nawet jedno słowo, jeden przecinek z raportu, bo społeczeństwo oczekuje jednoznaczności”. Tak, więc zarówno Tusk, jak i Komorowski nie rozumieją, że społeczeństwo polskie nie oczekuje jednoznaczności, ale prawdy, gdyż większośc ma już dość jednoznacznych bajek o katastrofie pod Smoleńskiem, o umowie ACTA, o tańszych lekach i lepszym dostępie do leków i szpitali, o Zielonej Wyspie i postępującym dobrobycie, o zwiększeniu wysokości przyszłych emerytur po zamachu na OFE, o znaczeniu Polski w świecie i konieczności dostosowania się Polski do wszystkich bzdur, które wychodzą z Brukseli, a teraz nawet z USA.Tak samo nam „pieprzyli” sowieccy namiestnicy - sekretarze PZPR, chodzący na pasku Kremla. Skoro Tusk nie może niczego zmienić – niech się poda do dymisji. Ale do tego trzeba mieć odrobinę honoru i szacunku dla demokracji. Dlatego Tusk (nie mówiąc już o marionetkowym prezydencie, który nie potrafi poprawnie napisać jednego zdania), nie wycofa się z niczego, tylko, dlatego, że „jakaś grupa tego żąda”. Tuskowi demokracja wyraźnie przeszkadza w rządzeniu, albo raczej w „żądzeniu” Polaków, coraz to nowymi ograniczeniami, których skutkiem już jest rozszerzenie nędzy na pracowników na umowach śmieciowych. Przyjęty bez żadnych konsultacji przez rząd Tuska program zwiększenia wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn do 67 roku życia – w sytuacji coraz gorszych standardów ochrony zdrowia, oraz zatrudnienia, gdy bezrobocie przekroczyło właśnie 13% (!), jest w istocie kolejnym zamachem na demokrację. Tusk, bowiem oświadczył:
Ja za chwilę będę przeprowadzał bardzo trudną reformę emerytalną. Nie poddam jej pod referendum. Wiem, że przygniatająca większość obywateli będzie przeciw temu. Odpowiedzialna władza bierze czasami na klatę decyzje, co, do których wie, że nie będą cieszyły się akceptacją większości i że nie zyskuje się w ten sposób popularności. Ja - Tusk, sprzeciwiający się referendum, które jest formą głosowania o charakterze powszechnym, najbliższe ideałowi demokracji bezpośredniej, w której udział mogą brać wszyscy obywatele uprawnieni do głosowania (tj. mający czynne prawo wyborcze) - ujawnił twarz małego dyktatora, przerażonego możliwością przegrania referendum. Tusk nie ukrywa, że jest przeciwko obywatelom, których „przygniatająca większość” będzie przeciw jego „reformie” emerytalnej. W ten sposób Tusk sam się skasował, jako demokratycznie wybrany przedstawiciel społeczeństwa. Dla Tuska nie istnieje już Sejm, bo to nie Sejm tylko Tusk „będzie przeprowadzał reformę”, której Tusk nie „podda pod referendum”. Tusk dobrze wie, że przez cztery lata zrobił z Sejmu podporządkowaną sobie maszynkę do głosowania, sam stając się dyktatorem, który skinieniem paluszka tym Sejmem kieruje. Nie jeden dyktator wyrodził się z wynaturzonej demokracji, po „odpolitycznieniu mediów”, zniszczeniu opozycji, ograniczeniu demokracji i obsadzeniu swoimi ludźmi wszystkich możliwych stanowisk. A że przy okazji zatrudnienia dodatkowych 80 tysięcy urzędników dług publiczny wzrósł o 100 miliardów dolarów? Polacy przecież za to już płacą w coraz wyższych podatkach, opłatach, mandatach i cenach. Ale cechą napinanej bez końca struny jest to, że w końcu nieuchronnie pęka... Dlatego dyktatora zmieść może rewolucja albo ulica - o co się Tusk sam prosi: O marsze Pustych Garnków, kiboli, Internautów, okradzionych przyszłych i obecnych emerytów, bezrobotnych, chorych bez dostępu do leków i szpitali, kierowców, płacących horrendalne rachunki na stacjach benzynowych. Ten Dzień Wielkiego Gniewu jest przed nami, czego Tusk i jego kamaryla nie dostrzega i nie rozumie. Pod tym względem nic ich nie różni od aktywu PZPR, który do końca wierzył w nieomylność partii i jej I sekretarza. Dlatego to, co Tuska czeka, wykraczać musi poza jego wyobraźnię… Kapitan Nemo – blog
07 lutego 2012 "Polski premier jest wrogiem demokracji w państwach narodowych. Chce, aby biurokracja brukselska, która nie jest wybierana w żadnym głosowaniu, rządziła Polską i 26 innymi państwami Unii Europejskiej” powiedział w rozmowie z” Rzeczpospolitą” eurodeputowany Nigel Farage, przywódca brytyjskiej Partii Niepodległości Pan premier jest oczywiście wrogiem, ale przede wszystkim wrogiem państwa narodowego, w ogóle wrogiem państwa suwerennego, skoro podpisał Traktat Lizboński, oddaje nasze pieniądze z Narodowego Banku Polskiego za frico, mizdrzy się i kaja przed czerwonymi komisarzami europejskimi, spełnia w podskokach wszystko, co Unia od nas wymaga.. Wczoraj udawał, że jest „ za”, a nawet” przeciw” porozumieniu ACTA, które to porozumienie kazał podpisać pani Rodowicz, naszej ambasador w Japonii.. Najpierw kazał podpisać, chyba nie czytając go- tak jak podpisał Traktat Lizboński- również go nie czytając.. Ki diabeł wstąpił w pana premiera, że niektórych ważnych dokumentów nie czyta, tylko z góry wie, co należy robić? Kiedyś nawet stwierdził, że” Polskość to nienormalność”.. A „ Kaszubskość to normalność? I skąd wie, że nie czytając należy podpisywać? Tak jakby ktoś z tylnego siedzenia nim kierował.. W sprawie ACTA stwierdził nawet, że jest to dokument” dobry”(????) Skoro jest „dobry”, to, po co cała ta hucpa z dialogiem? Dialog pan premier prowadzi po to, żeby narzucić uczestniczącym w dialogu swoje zdanie, którego tak naprawdę nie ma, bo nie czytał i nie wie, co tam jest napisane.. A skoro nie wie, co jest napisane, to skąd wie, że” dobre”? To jakiś kompletny nonsens? Nie czyta, a wie, że” dobre”, a dlaczego nie złe? I dlaczego w ogóle nie czyta ważnych dokumentów? I wszystko po cichu, w skrytości ducha, w utajnieniu.. Oczywiście pan Nigel Farage ma rację: pan premier Tusk chce, aby biurokracja brukselska rządziła Polską wraz z 26 państwami Unii Europejskiej.. Dał nasze 30 miliardów złotych w nadziei, że sobie posiedzi przy stole, a nie za drzwiami.. To posiedzi sobie za drzwiami.. A 30 miliardów nigdy nie odzyskamy.. To jest dopiero polityka- ale nie polska.. Dla każdego obcego, ale nie dla nas- Polaków, zresztą” Polskość to nienormalność”, w przeciwieństwie do Kaszubskości.. Która to Kaszubskość- to normalność? Szczególnie w czasie II wojny światowej po stronie III Rzeszy Niemieckiej.. Teraz budowana jest IV Rzesza Niemiecka.. No i normalność, to jest rządzenie państwem przez pana Donalda Tuska, Codzienne rządzenie to jest wielka normalność - co decyzja - to głupota. Jakoś nie mogę się doszukać jakiejś normalnej decyzji, która by nam służyła.. Wszystkie decyzje, to wielkie naigrywanie się z narodu, zadłużanie go, pętanie przepisami, doprowadzenie do upadku ekonomicznego, zakłamywanie, obiecywanie i niedotrzymywanie… To jest rządzenie? To jest wielka hucpa na szczytach władzy? To jest wielkie nieporozumienie.. ”Młodzi, wykształceni, z wielkich miast”- mają za swoje. I przy okazji my wszyscy.. Też dostajemy w kość.. Ale rzesza urzędników będzie rosła dalej.. W ramach zmniejszania biurokracji, tak jak balcerowiczowskie obniżanie podatków, poprzez ich podwyższanie.. Będzie mniej biurokracji - ale poprzez jej zwiększanie. Tak jak orwellowska wolność.. Pamiętacie Państwo. „Wolność to niewola”.. Trzeba tylko pozamieniać słowa.. I nadać im inne znaczenie.. A dlaczego „ niewola” ma nie oznaczać wolności? Tak jak demokratyczne państwo prawa ma nie oznaczać” państwa prawa”? Czy” sprawiedliwość społeczna”- sprawiedliwości? Kiedyś była ‘ demokracja socjalistyczna”- teraz jest demokracja europejska.. Tu znowu Nigel Farage ma rację - nawet demokracji nie ma, bo jest niedemokratyczna Komisja Europejska składająca się z czerwonych pająków, które wysysają krew z narodów europejskich.. I tym się głównie zajmują, odbierając przy okazji narodom wolność… Bo tyle wolności, co suwerenności.. W każdym razie będziemy mieli nową biurokrację o nazwie, „Pełnomocnik Rządu do spraw Wprowadzenia Euro przez Rzeczpospolitą Polską”. Pełnomocnikiem została pani Maria Orłowska, jednocześnie wiceminister finansów u pana Jacka Vincenta Rostowskieg, człowieka przysłanego do Polski na takie stanowisko, z Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego z Budapesztu, który to Uniwersytet finansuje pan George Soros, wielki międzynarodowy spekulant, miliarder i wielki dobroczyńca ludzkości.. U nas jest honorowym członkiem Fundacji Batorego.. I też ją finansuje? Podobnie jak ponad sześćdziesiąt innych, rozsianych po całym świecie.. W jakim celu? W celu budowy tzw. społeczeństwa otwartego(????) A co to takiego? Z grubsza chodzi o likwidację państw narodowych, żeby były otwarte na inne państwa i żeby wymieszać wszystkie do jednej kupy.. Jak się to wszystko wymiesza, przyprawi i podgotuje- to wyjdzie niezła zupa.. Europesjka zupa z europejskich narodów.. Tylko trzeba pamiętać, żeby ją gotować na wolnym ogniu.. Żeby się nie przypaliła.. Na razie będziemy mieli kolejnego pełnomocnika ds. Wprowadzenia Euro, co zapisano w Traktacie Lizbońskim, który podpisał zarówno pan premier Donald Tusk, jak też pan Lech Kaczyński, nieżyjący już prezydent.. To znaczy zapisano wprowadzenie Euro, a nie wprowadzenie pełnomocnika Euro.. Obaj panowie są siebie warci, tyle, że pan Lech Kaczyński grał na scenie politycznej rolę płomiennego patrioty, a Donald Tusk „ Europejczyka” w każdym calu.. Nie miał, kto zagrać „ Polaka”.. W tym towarzystwie, obrońców polskości nie ma.. Są różni, z różnych obozów.. Ale nie ma z polskiego obozu patriotycznego.. Może kiedyś będzie? Życie nie znosi próżni.. Niedawno pan premier powołał Pełnomocnika Rządu ds. Deregulacji Gospodarczych, Ograniczenia Biurokracji, Walki z Korupcją, Prezydencji, Programu Ochrony przed Powodzią w Dorzeczu Górnej Wisły, Dialogu Międzynarodowego, Przeciwdziałania Wykluczeniu Społecznemu, Równego Traktowania, Opracowaniu Programu Zapobiegania Nieprawidłowościom w Instytucjach Publicznych. Zobaczcie Państwo ilu jest tych pełnomocników? I wszystko mało.. Bo państwo się rozrasta w biurokratycznych biodrach.. Im więcej próbuje obejmować, tym mniej ściska.. W ramach oszczędności rządowych nowy pełnomocnik.. Zgodnie z zasadą pana profesora Leszka Balcerowicza - obniżenia podatków - poprzez ich podwyższenie. To nam wszystkim wychodzi na dobre. A tak naprawdę bokiem. Tylko patrzeć jak powstanie pełnomocnik ds. ACTA.. I wszystkie sprawy pójdą ad acta..”Nerwy puszczają… Oczywiście nie ma jeszcze wielu pełnomocników, a przydali by się w czasach” kryzysu”, żeby rozwiązywali nierozwiązywalne problemy, których narobili posłowie przegłosowując ustawy, które w większości tworzą problemy.. Co nowa ustawa - to nowy problem.. I nie ma takiej bramy, której nie przeszedłby osioł obładowany złotem.. Sejmowym złotem.. Przegłosują wszystko! Bo 13 000 złotych” na czysto” to niezła sumka w czasach” kryzysu”, gdzie bezrobocie osiągnęło już 13,5%, a dopiero było 12,4.. Więcej pełnomocników- więcej bezrobotnych. No i potrzebny byłby pełnomocnik ds. bezrobocia.. Żeby bezrobocia było więcej.. To, że „polski premier jest wrogiem demokracji w państwach narodowych.”- to nic.. On jest wrogiem ludzi mieszkających w państwie, zwanych’ w demokracji- „obywatelami”- rozbudowując rozbudowaną biurokrację do granic nieprzyzwoitości biurokratycznej.. Tak jak jest zimno - bo następuje podskórne globalne ocieplenie.. Tak twierdzą” naukowcy”. Ci jedzie mi w oku czołg? WJR
"Niemiecka Europa" Wprowadzenie paktu fiskalnego w drodze umów międzyrządowych przez 25 z 27 krajów UE (paktu nie podpiszą Czechy i Anglia) nazywane jest przez euroentuzjastów „dalszym pogłębieniem integracji europejskiej”. Jaką „integracyjną” rolę spełniła już wspólna waluta euro, zobaczyliśmy na przykładzie Grecji. Pakt fiskalny jest kolejnym krokiem do podporządkowania UE interesom Niemiec i Francji, które udowodniły, że swoje hegemonistyczne plany mogą realizować nawet bez udziału administracji UE w Brukseli, a więc bez unijnych mechanizmów zawartych w europejskich traktatach. Po raz pierwszy idea niemiecko-francuskiej współpracy w budowie jednego wielkiego europejskiego obszaru gospodarczego pojawiła się tuż po kapitulacji Francji 22 czerwca 1940 roku, która oddała wszystkie swoje zasoby materialne na potrzeby niemieckiej wojennej gospodarki. Oczywiście rolę centrum politycznego wzięły na siebie hitlerowskie Niemcy. Przyszła Europa według niemieckich planów miała być jednolitym, zwartym organizmem polityczno-gospodarczym, silnie związanym podziałem pracy poszczególnych regionów. Oficjalna nazwa tego organizmu „Grosseuropäischer Raum” pojawiła się po raz pierwszy w wystąpieniu Joachima von Ribbentropa w Rzymie w 1943 roku. Na wielką europejską przestrzeń gospodarczą miały się składać dwa obszary kolonialne według strefy wpływów : germańsko-romański i romańsko-germański. Ta „wielka Europa” miała skutecznie konkurować z dwoma innymi organizmami wielkoprzestrzennymi – Ameryką i dalekim Wschodem. Co ciekawe, w niemieckich planach Anglia nie tylko nie miała wchodzić w skład europejskiego obszaru, ale, jak pisał Wacław Jastrzębowski w książce „Gospodarka niemiecka w Polsce 1939-1944”, była nazywana „czynnikiem destrukcyjnym i główną przyczyną, dla której obszar ten z dawna już nie powstał”. Nie wchodząc dziś do paktu fiskalnego, a wcześniej do strefy euro, Anglia, jak widać, nadal pozostaje głównym europejskim „destruktorem”. Niemiecka koncepcja z II wojny światowej nie przewidywała w „nowej Europie” żadnych, nawet pozornych form parlamentaryzmu państw, a więzi narodowe miały zostać zastąpione podobnie emocjonalnymi więziami europejskimi. Kiedy słyszymy dziś od ludzi Palikota deklaracje bycia w pierwszej kolejności Europejczykami, a potem Polakami, to dochodzą nas echa tamtej dawnej koncepcji niemieckiej, mile przyjmowanej i dziś. Euroentuzjaści lubią przywoływać nazwiska założycieli UE, których chrześcijańskie korzenie mają nas przekonywać do dalszej integracji Europy. Jednak zarówno Robert Schumann (co do którego stale pojawiają się pomysły jego beatyfikacji, podobnie zresztą jak w przypadku Alicide De Gasperiego), ale także Konrad Adenauer i Jean Monnnet nie przewidywali zaniku państw narodowych na rzecz federacji pod egidą Niemiec, o czym z taką gorliwością deklarował minister Radosław Sikorski w Berlinie. Pamiętając o „ojcach założycielach”, należy też pamiętać o roli, jaką odegrał Bank Rozliczeń Międzynarodowych w szwajcarskiej Bazylei. Powstał po I wojnie światowej w celu obsługi spłaty reparacji nałożonych na Cesarstwo Niemieckie i funkcjonował bez żadnych problemów przez całą II wojnę światową. Prezes zarządu banku, Amerykanin Thomas McKittrick, miał do pomocy licznych urzędników alianckich oraz dwóch dyrektorów uznanych po wojnie za zbrodniarzy niemieckich – szefa Reichsbanku Emila Puhla i jego zastępcę Waltera Funka. Za pomocą banku BRM niemiecki biznes, jego banki, zrzeszone w organizacji Reichsgruppe Industrie oraz SS Reinharda Heydricha „prały” zagrabione złoto, pieniądze i papiery, przygotowując się na ewentualną klęskę III Rzeszy. Niemieccy przemysłowcy mieli swoich przyjaciół nie tylko w Bazylei, ale w całej podbitej Europie. Warto wiedzieć, że w czeskich zakładach Škoda, które w czasie wojny produkowały dla Wehrmachtu działa samobieżne, dziś Niemcy produkują samochody. W tych samych francuskich zakładach Renault, które z zapałem produkowały dla Niemców czołgi, dziś także produkuje się samochody. Duża część wojennego europejskiego biznesu zakładała po wojnie Wspólny Rynek, któremu Niemcy zawdzięczają swój gospodarczy cud po wojnie. Po 1950 roku byłe zbrodnicze państwo niemieckie znowu stało się wielką potęgą gospodarczą, oczywiście większą od krajów, które podbiły i zniszczyły. Potęga współczesnych Niemiec znowu domaga się funkcjonowania Europy w ramach jednolitego mechanizmu gospodarczego działającego na podstawie „zadaniowanych” regionów. Z grupy państw tworzących Europę Środkową (Bułgaria, Czechy, Litwa, Łotwa, Polska, Rumunia, Węgry) tylko Czechy, głównie ze względu na eurosceptyczną postawę prezydenta Vaclava Klausa, nie przystąpiły do paktu fiskalnego. Kraje te, będące poza strefą euro, stanowią dziś zaplecze gospodarcze dla wielkiego przemysłu europejskiego zdominowanego przez Niemcy i Francję - i z tego też wynikają obecne unijne implikacje. Wojciech Reszczyński
Media milczą o pokojowej rewolucji w Islandii W Islandii doszło do prawdziwej rewolucji przeciw władzy, która to władza doprowadziła Islandię do aktualnego załamania. Na pewno zastanawiacie się, dlaczego te wydarzenia nie zostały szeroko nagłośnione? Główne banki w Islandii zostały znacjonalizowane i mieszkańcy zdecydowali jednogłośnie zadeklarować niewypłacalność długu, który został zaciągnięty przez prywatne banki w Wielkiej Brytanii i Holandii. Doprowadzono też do powołania Zgromadzenia Narodowego w celu ponownego spisania konstytucji. I to wszystko w pokojowy sposób. To prawdziwa rewolucja przeciw władzy, która doprowadziła Islandię do aktualnego załamania. Na pewno zastanawiacie się, dlaczego te wydarzenia nie zostały szeroko nagłośnione? Odpowiedź na to pytanie prowadzi do kolejnego pytania: Co by się stało, gdyby reszta europejskich narodów wzięła przykład z Islandii? Oto krótka chronologia faktów: Wrzesień 2008 roku: nacjonalizacja najważniejszego banku w Islandii,Glitnir Banku, w wyniku czego giełd zawiesza swoje działanie i zostaje ogłoszone bankructwo kraju. Styczeń 2009 roku: protesty mieszkańców przed parlamentem powodują dymisję premiera Geira Haarde oraz całego socjaldemokratycznego rządu,a następnie przedterminowe wybory. Sytuacja ekonomiczna wciąż jest zła i parlament przedstawia ustawę, która ma prywatnym długiem prywatnych banków (wobec brytyjskich i holenderskich banków) wynoszącym 3,5 miliarda euro obarczyć islandzkie rodziny na 15 lat ze stopą procentową 5,5 procent. W odpowiedzi na to następuje drugi etap pokojowej rewolucji. Początek 2010 roku: mieszkańcy zajmują ponownie place i ulice, żądając ogłoszenia referendum w powyższej sprawie. Luty 2010 roku: prezydent Olafur Grimsson wetuje proponowaną przez parlament ustawę i ogłasza ogólnonarodowe referendum, w którym 93 procent głosujących opowiada się za niespłacaniem tego długu. W międzyczasie rząd zarządził sądowe dochodzenia mające ustalić winnych doprowadzenia do zaistniałego kryzysu. Zostają wydane pierwsze nakazy aresztowania bankowców, którzy przezornie odpowiednio wcześniej uciekli z Islandii. W tym kryzysowym momencie zostaje powołane zgromadzenie mające spisać nową konstytucję uwzględniającą nauki z dopiero, co ”przerobionej lekcji”. W tym celu zostaje wybranych 25 obywateli wolnych od przynależności partyjnej, spośród 522, którzy stawili się na głosowanie (kryterium wyboru tej „25%u2033 – poza nieposiadaniem żadnej książeczki partyjnej – była pełnoletniość oraz przedstawienie 30 podpisów popierających ich osób). Ta nowa rada konstytucyjna rozpoczęła w lutym pracę, która ma się zakończyć przedstawieniem i poddaniem pod głosowanie w najbliższych wyborach przygotowanej przez nią „Magna Carty”. Czy ktoś słyszał o tym wszystkim w europejskich środkach przekazu? Czy widzieliśmy, choćby jedno zdjęcie z tych wydarzeń w którymkolwiek programie telewizyjnym? Oczywiście - NIE! W ten oto sposób Islandczycy dali lekcję bezpośredniej demokracji oraz niezależności narodowej i monetarnej całej Europie pokojowo sprzeciwiając się Systemowi. Minimum tego, co możemy zrobić, to mieć świadomość tego, co się stało, i uczynić z tego „legendę” przekazywaną z ust do ust. Póki, co wciąż mamy możliwość obejścia manipulacji medialno informacyjnej służącej interesom ekonomicznym banków i wielkich ponadnarodowych korporacji. Nie straćmy tej szansy i informujmy o tym innych, aby w przyszłości móc podjąć podobne działania, jeśli zajdzie taka potrzeba. kopiuj wklej gdzie sie da! Niech ludzie sie dowiedza!! Piotrskarga
Eksperymenty z wielkoskalową integracją Żaden naród w Europie nie może osiągnąć samodzielnie najwyższego poziomu wolności ekonomicznej współmiernej z wymogami socjalnymi… Musi istnieć gotowość do podporządkowania własnych interesów… interesowi wspólnoty. W poruszeniu wokół ACTA jeden minister palnął prawdę uwagą, że rząd może sobie układ podpisywać lub nie, ale będzie on i tak obowiązywał, gdy go przyjmie unia. Przynajmniej raz wiadomo, po co nam była potrzebna. Gdy teraz równie ochoczo, co ACTA podpisany przez premiera Tuska „pakt fiskalny” wejdzie w życie kraj utraci te resztki suwerenności, które mu jeszcze zostały. Aż strach podsumowywać tę listę „osiągnięć” na drodze ku euro integracji. Kraj uznaje prymat praw obcego państwa nad własnymi. Obce państwa mogą łapać i deportować jego obywateli czy niszczyć ich biznesy jednostronnymi zarzutami rzekomego łamania praw autorskich. Premier przebiera nogami ze zniecierpliwienia, aby kraj pozbawić jak najszybciej suwerenności nad własną walutą. Obce państwo będzie wkrótce zatwierdzało budżet kraju i dyktowało, na co wolno wydać a na co nie. Będzie też nakładało kary za przekroczenie limitów. Ujednolicane będą podatki, jako wstęp do grupowego orgazmu integracjonistów – podatku wspólnotowego. Aby procesowi integracji nikt nie przeszkadzał armię narodową zredukowano profilaktycznie do poziomu kiepsko uzbrojonych sił porządkowych. Po co w takim razie komuś jeszcze państwo? Konstytucja jest przecież i tak martwym słowem, z oczywistymi nonsensami typu prezydenta stojącego na straży niezależności prowincji czy też na czele praktycznie nieistniejących sił zbrojnych. Dawny kraj staje się potiomkinowską atrapą pozbawioną atrybutów niepodległego bytu państwowego. Po co jeszcze utrzymywać tę fikcję? Aby jeździć jakiś czas na tzw. „polskich” numerach rejestracyjnych? Aby wymachiwać flagą z orzełkiem, wkrótce i tak na obowiązkowym niebieskim polu? W końcu nikt nikogo z domu nie wyrzuca, Bruksela się o to troszczy. Co najwyżej nazwę ulicy z Kościuszki zmienią na Barroso. Zresztą jakby wyrzucali to i tak armia polska mu nic nie pomoże. Mówić po polsku Bruksela też nikomu zabraniać nie będzie, nawet jak szkoły i urzędy przejdą na oficjalny język wspólnoty. Czy nie lepiej w takim razie rozpuścić Sejm i po prostu z automatu stemplować płynące z centrali dyrektywy wykonawcze? Dużo taniej a nikt przecież najmniejszej różnicy nie zauważy. W dodatku zgodność wszystkiego z prawem unijnym gwarantowana. Pozamykać też na trzy spusty ambasady, bo przecież nie reprezentują one już nic i nikogo, przeszkadzając jedynie unijnej służbie dyplomatycznej. Północna Dakota też nie ma osobnej ambasady w Warszawie a jakoś żyje. Czemu niby prowincja polska musi mieć coś w Waszyngtonie? Chyba nie do rozdawania folderów turystycznych. Czas też skończyć ze szczególnie kuriozalną rozrzutnością utrzymywania ambasad w innych prowincjach imperium. Na co to, komu teraz? Widział ktoś ambasadę Teksasu na Florydzie? Ironią w tym wszystkim jest to, że tzw. „dwudziestolecie międzywojenne” po z górą 120 latach „integracji” pod zaborami nie wydaje się dłużej aberracją historyczną. Ze skończonym właśnie drugim dwudziestoleciem, po którym znowu straciliśmy niepodległe państwo wygląda to prędzej na prawidłowość. Najwyraźniej 20 lat względnego samostanowienia to maksimum tego, na co stać naród. Tym razem utrata niepodległości nie była kwestią walki i przemocy. Była raczej wynikiem kombinacji polskiego chocholizmu i perswazji gotówką z zewnątrz. Miałeś, chamie, złoty róg… Nie było też tym razem ministra obiecującego Berlinowi, że nie damy nawet guzika. Wręcz przeciwnie, w niedawnych wiernopoddańczych hołdach innego ministra daliśmy Berlinowi, no, mniejsza o to, co… Zajęci konsumpcją w supermarkecie tak na dobrą sprawę nie bardzo nawet zauważamy ponowną integrację Europy pod niemieckim przewodem, dziejącą się na naszych oczach. Pomysł takiej integracji nie jest wcale nowy. Wielcy socjaliści III Rzeszy marzyli przecież o tym bez ustanku. W książce pod tytułem, nomen omen, Wspólnota Europejska z 1940 roku skazany w Norymberdze nazistowski minister gospodarki Walther Funk pisał proroczo o potrzebie „centralnej Unii Europejskiej” i „europejskiej strefy ekonomicznej” akcentując, że żaden naród w Europie nie może osiągnąć samodzielnie najwyższego poziomu wolności ekonomicznej współmiernej z wymogami socjalnymi... Formacja wielkich obszarów ekonomicznych jest konsekwencją naturalnych praw rozwoju…. Musi istnieć gotowość do podporządkowania własnych interesów… interesowi wspólnoty. Inny nazistowski teoretyk Heinrich Hunke pisał, Klasyczna gospodarka narodowa przestała istnieć… wspólnota przeznaczenia, którą jest gospodarka europejska, jej los i zakres europejskiej współpracy zależy od nowego wspólnego planu gospodarczego. Wtórował mu jeszcze inny nazistowski specjalista od wspólnot, Gustav Koenig, Przed nami wielkie zadanie Wspólnoty Europejskiej… Jestem przekonany, że ten wysiłek tworzenia Wspólnoty przetrwa koniec wojny. A najbardziej ze wszystkich przekonany był nie, kto inny jak minister propagandy III Rzeszy Joseph Goebbels, który od teorii przeszedł do czynów. W 1940 nakazał tworzenie …wielkoskalowej integracji gospodarczej w Europie wierząc, że …w ciągu 50 lat nikt nie będzie myślał w kategoriach państw narodowych. Pierwsze podejście do „wielkoskalowej integracji europejskiej” pod przewodnictwem niemieckim zakończyło się jak wiadomo niepowodzeniem. Narody europejskie z jakichś powodów nie chciały się zanadto integrować. Z wielkoskalowej integracji został, więc głównie wielkoskalowy terror i wielkoskalowe zbrodnie. Ale niestrudzeni proponenci integracji europejskiej tak łatwo się nie zniechęcają. Po historycznym przegrupowaniu sił i powojennych wprawkach z unią znowu są w natarciu. Sądząc po niedawnym podpisaniu „paktu fiskalnego”, w którym 25 prowincji euro imperium dobrowolnie zrzeka się resztek suwerenności na rzecz centrali drugie niemieckie podejście do wielkoskalowej integracji europejskiej może okazać się większym sukcesem niż pierwsze. Tym razem bez większego oporu, bez jednego wystrzału setki milionów ludzi w Europie poddaje się ochoczo wielkoskalowemu eksperymentowi maszerując na komendę do swoich baraków. To właśnie niepokoi. Wprawdzie początki wielkoskalowych eksperymentów są często sukcesem, ale rzadko sukcesem bywa ich koniec. Wielkoskalowego terroru jeszcze nie ma. Jak widać jednak po ACTA może być on realnie już w drodze. Są już za to wielkie ruchy socjalizmu w postaci choćby wielkoskalowego dymania całych narodów na ratowanie paneuropejskich banków tonących w wielkoskalowym bajzlu wspólnej waluty. Mamy też typowe dla wielkich budów socjalizmu w problemach zaciskanie pasa a wkrótce eskalację apeli o więcej poświęceń i wielkoskalowe przykręcanie śruby. Raz jeszcze polski barak ma szanse zostać na wiele lat najweselszym barakiem w wielkoskalowym eksperymencie integracyjnym. Byle do następnego dwudziestolecia.
Dwa Grosze
Osoby niezidentyfikowane „Wczoraj po północy czasu moskiewskiego pojawiła się wiadomość, że wśród ofiar katastrofy są dwie osoby niebędące na oficjalnej liście – podała Lenta.ru. Według strony rosyjskiej rozpoznano 62 osoby, w tym właśnie te dwie dodatkowe. Ich nazwisk na razie nie podano.”
http://www.rp.pl/artykul/461265.html
Forum smoleńskie – moderowany przez doc. S. Amielina wątek: „Spadł samolot w Smoleńsku”.
Relacja pielęgniarki 27 kwietnia 2010 o 18:48 rus. czasu komunikat wysłany („Robert” logujący się z Lublina): „Rozmawiałem z jedną kobietą ze Smoleńska. Ona pytała, czyje to było dziecko, które zginęło w katastrofie. Powiedziałem, że w samolocie nie było żadnego dziecka. Odpowiedziała, że jej przyjaciółka (pielęgniarka) była wysłana na miejsce katastrofy. Tam oni widzieli rączkę dziecka w wieku 5-7 lat. Pojawiły się u was jakieś wieści o tym, że jakaś rodzina szuka dziecka?”
http://forum.smolensk.ws/viewtopic.php?f=74&t=48375&start=9420
Odpowiedź na relację pielęgniarki „Oficjalnych danych o ofiarach na ziemi nie ma.”
http://forum.smolensk.ws/viewtopic.php?f=74&t=48375&start=9440
Z jednego z tzw. drastycznych zdjęć (tego z przedziwnym fotelem x) które jakiś czas po tragedii pojawiły się w Sieci, wykadrowałem fragment, który pasowałby do tego opisu przedstawionego przez smoleńską pielęgniarkę: Może ktoś ma zdjęcie lepszej jakości? FYM
"Róża" Smarzowskiego: Ten film jest jak granat rozwalający serce „Roża” jest filmem genialnym. Często nadużywa się tego słowa. W tym przypadku jest ono adekwatne. Dlaczego? Bo Smarzowski pokazał piekielne, czyste zło nazizmu, komunizmu i w końcu dramat wypędzanych ze swoich domów Mazurów. Bo twórcy pokazują etos AK-owców i nikczemność bolszewików. Bo jest to film o upodleniu człowieka przez człowieka. I jest to film o bezwarunkowej miłości. Trudno jest zrozumieć, dlaczego ten wielki film przegrał Złote Lwy na rzecz „Essential Killing” Jerzego Skolimowskiego. Doprawdy nie wiem, co kierowało jury, by główną nagrodę wręczyć poprawnemu politycznie, antyamerykańskiemu obrazowi Skolimowskiego zamiast nagrodzić tego najwybitniejszego filmu ostatniej dekady. Na szczęście większość dziennikarzy była zgodna, że to „Róża” jest moralnym zwycięzcą ostatniego festiwalu w Gdyni. Podczas gdy Skolimowski pokazywał cierpienie niesłusznie oskarżonego o terroryzm więźnia, (co jest marginalnym problemem), Smarzowski pokazuje apokalipsę całego pokolenia Polaków i Mazurów, oraz upadek polskiego państwa, które do dziś nie podniosło się po komunistycznej niewoli. Na dodatek twórca „Domu Złego” opowiada na nowo dzieje zapomnianych ofiar. I robi to w sposób bardzo uniwersalny. Oglądając film Smarzowskiego miałem wrażenie, że przenoszę się na dziki zachód. Zgadzam się z Andrzejem Bukowieckim, który w serwisie portalfilmowy.pl zauważył, że „Róża” to „western” drastyczny, który nakręciłby Sam Peckinpah, gdyby był polskim reżyserem. Różnica jest niestety taka, że o ile dzieła Packinpaha były umownym „baletem śmierci” (pamiętacie umierającego Billy Kida w rytm piosenki Dylana?) to film Smarzowskiego jest do bólu realistyczną opowieścią o rzezi, jakiej dokonano na „ziemiach odzyskanych”. U Peckinpaha mieliśmy twardzieli strzelających dla zabawy, u Smarzowskiego mamy bohaterów oddających życie w imię honoru i ofiary cierpiące katusze tylko, dlatego, że byli Mazurami. Trudno nie zauważyć, że reżyser wraz ze znakomitym operatorem Piotrem Sobocińskim juniorem i autorem przyprawiającej dreszcz muzyki, celowo odnieśli się do tego klimatu. Rzeź Mazurów można porównać do rzezi osadników amerykańskich prerii czy nawet masakry rdzennych mieszkańców Ameryki.
„Na tyłach historii” Siegfired Lenz napisał, że Mazurzy żyli na tyłach historii. To zdanie dobrze pokazuje, kim byli Mazurzy i dlaczego tak niewiele o nich dziś wiemy. Pozwolę sobie na dłuższy cytat z tekstu o „Róży”, jaki popełnił publicysta Dariusz Jarosiński, który żyje na Mazurach i zna je jak mało, kto. „Ta wiejska społeczność południowych kresów Prus Wschodnich formowała się przez niemal siedem stuleci. Tworzyli ją osadnicy z pobliskiego Mazowsza, Niemiec, tworzyli ją też wygnańcy za wiarę – hugenoci francuscy, czy przybyli z okolic Salzburga protestanci, duży odsetek stanowili potomkowie starożytnych Prusów, którzy zasymilowali się z miejscową ludnością. Z różnych nacji, kulturowych, historycznych doświadczeń utworzyła się, wyodrębniła społeczność, którą nazwano niedawno, bo dopiero 170 lat temu, Mazurami. Historycy twierdzą, że moment integracji tej grupy etnicznej nastąpił pod koniec pierwszej połowy XIX stulecia. Wyróżniającymi tę społeczność cechami była gorliwa religijność, silne przywiązanie do tradycji, konserwatyzm, protestancki etos pracy. […] Obok Biblii ich ważną księgą – skarbnicą mądrości i religijności - był zbiór pieśni pt. „Nowo wydany kancjonał pruski (…)”, opracowany w języku polskim w I połowie XVIII stulecia przez pastora Jerzego Wasiańskiego. Kancjonał, zwany mazurskim, zawiera 904 pieśni, w tym m.in. utwory Jana Kochanowskiego; wydawany był w Królewcu, do roku 1926 ukazało się około 150 jego wydań. Język polski był językiem modlitwy, językiem, w którym Mazurzy rozmawiali z Panem Bogiem. Pod koniec lat 30 nabożeństwa w języku polskim dla Mazurów były ograniczane. Starszemu pokoleniu Mazurów nie odebrano jednak prawa do ich tradycji, kultury, języka mazurskiego. Młodzi Mazurzy byli poddani indoktrynacji hitlerowskiej, tak samo jak ich rówieśnicy w Rzeszy - w Berlinie, czy w Koblencji” - zauważa publicysta i dodaje, że „z faktu, iż Mazurzy nosili najczęściej polskie nazwiska, mówili gwarą języka polskiego, czyli po mazursku, nie należy wyciągać wniosku, że „czuli się Polakami”, „tęsknili za Polską”, jak to przedstawiała komunistyczna propaganda uzasadniająca przyłączenie tych ziem do Polski po wojnie. Mazurzy byli Mazurami - z cechami społeczności pogranicza, nieostrej tożsamości narodowej. Szacuje się, że po wojnie, w latach 1946 -1947, zostało ok. 100 tysięcy Mazurów; dzisiaj na swojej rodzinnej ziemi żyje około 5 tysięcy Mazurów”. Dzięki filmowi Smarzowskiego w końcu dowiadujemy się o losach tej społeczności, która na równi z Niemcami była wypędzana ze swoich majątków przez komunistycznych zbrodniarzy. Michał Szczerbic, autor scenariusza „Róży”, który od jakiegoś czasu mieszka na Mazurach przekonywał w wywiadzie dla olsztyńskiego pisma „Debata”, że zwykła powinność nakazywała mu napisać o Mazurach. „Wiedziałem od początku, że ten film może zrobić tylko Wojtek Smarzowski. Nasze poglądy długo się ucierały. Dzisiaj wiem, że powstał film wybitny”- mówił.
Pewnych min nie da się zlikwidować Film Smarzowskiego opowiada o Tadeuszu (fenomenalny Marcin Dorociński), żołnierzu AK, na którego oczach podczas Powstania Warszawskiego Niemcy gwałcą żonę i strzelają jej w głowę. Polski patriota w końcu trafia na Mazury, gdzie postanawia się nie ujawniać i ułożyć sobie życie. Trafia do gospodarstwa Róży Kwiatkowskiej (znakomita Agata Kulesza), której mąż zginął, jako żołnierz Wermachtu. Pogardzana przez niektórych sąsiadów, „Niemra” jest kobietą równie mocno potłuczoną przez wojenne losy jak AK-owiec. Tadeusz z początku pomaga kobiecie jedynie rozminować pole, by mogła uprawiać ziemniaki, które pozwoliłyby przeżyć jej samej i córce. Splot okoliczności powoduje, że chce on "rozminować" coś więcej. Czy jednak możliwe jest "rozminowanie" panującej wokół nienawiści? Czy możliwe jest "rozminowanie" Polski, która została sprzedana komunistom w Jałcie? Czy można "rozminować" w bierny sposób czerwony terror, który niczym nie różni się od tego brunatnego? Czy można "rozminować" stan umysłu po doznanym gwałcie, który obok dzieciobójstwa jest największą zbrodnią każdej wojny? To właśnie gwałt jest ważnym motywem tego filmu. Róża jest wielokrotnie zgwałconą kobietą, która wie, że musi przetrwać wojenną gehennę. „Gwałt nie zna granic, przychodzi jak fala, pobudzona przez wojnę. Smarzowski wykracza jednak poza ramy polityki historycznej. 'Róża' nie zaspokoi tych, którzy chcieliby zobaczyć w niej przede wszystkim film o polskich cierpieniach, ponieważ gwałt zadają również sami Polacy”- zauważa Tadeusz Sobolewski. Chyba to jest największa siła filmu twórcy „Wesela”. Reżyser pokazuje problem, który wielu Polaków chętnie zamiata pod dywan. „Wypędzono ich? Sami są sobie winni. Popierali Hitlera” - myślimy o wysiedleniach Mazurów. Czy jednak poparcie Mazurów dla NSDAP jest wystarczającym powodem, by usprawiedliwić ich powojenny dramat? Film akurat tego nie pokazuje, ale wielu historyków przypomina, że około 100 duchownych mazurskich należało do Kościoła Wyznającego – ruchu sprzeciwiającego się narodowym socjalistom, zaś w roku 1938 w olsztyńskim areszcie znalazło się trzydziestu księży, którzy nie chcieli zbierać kolekty na biskupa Rzeszy. Duchowość Mazurów była bardzo istotną częścią ich egzystencji, co Smarzowski akcentuje w swoim dziele poprzez postać niemieckiego pastora (znakomity Edward Linde Lubaszenko). Spokojny, mądry i pełen chrystusowego ducha pastor jest zresztą w pewnym sensie narratorem historii i oparciem jej bohaterów. To on umacnia swoich wiernych w wierze i przekonuje ich, że nie mogą porzucić swojej ojczyzny. W końcu to on prosi wiernych, by mówili po polsku, a nie niemiecku. I to właśnie w jego oczach widzimy dramat wypędzonych Mazurów pod koniec filmu. Jednak głównymi postaciami tej historii są Tadeusz i Róża oraz ich miłość, która jest jedynym dobrem w tej „krainie złej”. Tadeusz w wykonaniu Dorocińskiego jest ucieleśnieniem tego, czym była Armia Krajowa. Jest on również symbolem sprzeciwu wobec zła, jakim był komunizm. Aktor tworzy postać bezkompromisową i twardą, która nie wyobraża sobie kolaboracji z czerwonym reżimem. Scena tortur w ubeckim więzieniu jest najmocniejszą, jaką wydało polskie kino w całej swojej historii. Róża to zaś ikona kobiecości, która mimo brutalnego traktowania przez okupantów, pokonuje swoich oprawców. Widzimy to szczególnie w scenie, gdy Tadeusz namawia ją do podpisania „polskiej listy”, dzięki której może ona uratować siebie i swoją córkę przez wypędzeniem. Kobieta w końcu go pyta: „A ty byś podpisał?”. Tadeusz milczy. Później staje on przed podobnym problemem i również może się uratować. Tadeusz nie chce walczyć. Nie chce również zaszczytów w UB, jakie mu proponują towarzysze broni, którzy zdecydowali się na współpracę z reżimem. On chce normalnie żyć w gospodarstwie na Mazurach. To właśnie gospodarstwo Róży jawi się, jako ostoja normalności, gdzie człowieczeństwo może być zachowane. Tadeusz, Róża i jej córka nie chcą niczego poza namiastką rodzinnego ciepła. „Rejs” łódką po pięknym mazurskim jeziorze czy wygłupy na rowerze są epizodami, które mają ich wyrwać z koszmaru sowieckiej okupacji. Wojtek Smarzowski podkreślał wielokrotnie, że chciał zrobić film o miłości. Udało mu się. Miłość w tej historii zwycięża. To miłość pozwala przetrwać tortury; to dzięki niej można przetrwać gwałt i komunistyczne piekło. To właśnie miłość pokonuje demona, mimo tragicznego finału tej historii. „W swoim dzieciństwie, mając cztery lata, widziałem różne okrutne obrazy, wiele śmierci. Przez całe życie sprawdzałem, jak to się stało, że nie tylko po wojnie, ale i potem, przez całe dziesięciolecia, dawano Mazurom do zrozumienia, że ich ziemia nie jest ich ziemią. Myślę, że film 'Róża' po to powstał, by obudzić sumienie, by sprowokować widzów do stawiania pytań” - mówi wybitny poeta mazurski Erwin Kruk. Ten film budzi sumienia i zmusza do stawiania pytań i pozostawia otwartą ranę w sercu. Mam wrażenie, że oglądając go wdepnąłem w minę, której Tadeusz nie zdążył rozbroić. A może po prostu nie chciał? Łukasz Adamski
Globalne Ocieplenie Jak wiemy, ONI mają w łapskach wszystkie telewizje. Mają szkoły i wyższe uczelnie. I prawie wszystkie gazety. Trudno się, więc dziwić, że naiwni wyborcy na NICH głosują: skoro WSZYSCY mówią, że trzeba głosować na NICH, na te poważne partie. To głosują. A ONI kpią sobie z nas w żywe oczy. Ostatnim ICH pomysłem jest wytłumaczenie, dlaczego jest tak zimno? Otóż znaleźli sobie "uczonych" (nie przypadkiem z dawnego Związku Sowieckiego i NRD), którzy z całą powagą wyjaśnili, że fakt, iż jest zimno, to właśnie dowód na globalne ocieplenie! Pomysł jest absolutnie genialny. Ale zaraz, zaraz! Przecież w kilkunastu stanach Ameryki Północnej jest teraz akurat wyjątkowo ciepło... To w takim razie dowodzi zapewne, że globalnego ocieplenia nie ma! Grozi nam globalne oziębienie i właśnie, dlatego jest tam tak ciepło! Dobrze mówię? To wszystko byłoby bardzo śmieszne, gdyby nie to, że ONI podnoszą ceny benzyny, elektryczności, gazu i zbierają, co roku 200 miliardów eurosów, by je wywalić na walkę z tym GLOBCIem. Z czego jakieś 10 proc. sobie zaharapczą. Jak już napisałem, ONI mają w rękach większość mediów. Nie mają tylko jednego: Internetu! Wszyscy dziennikarze w gazetach, radiu i TV wychwalają jak nie Kaczyńskiego, to Tuska; jak nie Tuska to Schetynę; jak nie Schetynę, to Millera albo Pawlaka. W ostateczności Palikota. Tylko w sieci większość internautów śmieje się z tej bandy w kułak i otwarcie pisze, co o tych złodziejach myśli. Jak tylko ONI uchwalili, że wywalą na Stadion Narodowy 2 miliardy?(!!!), to następnego dnia w sieci pokazało się zdjęcie komisji sejmowej powołanej w 2013 roku do rozpatrzenia afery EURO 2012... Póki siecią posługiwało się 5 proc. mieszkańców, gangi rządzące Europą i Stanami Zjednoczonymi nie zwracały na to uwagi. No i co z tego, że w sieci połowa głosuje na Korwin-Mikkego i jego Nową Prawicę? To raptem 2,5 proc. Jednak teraz z sieci zaczyna korzystać coraz więcej ludzi, więc ONI podrapali się w głowy i wymyślili ACTA. Pod pretekstem dbania o prawa autorskie (to też skandal, swoją drogą!) postanowili przyznać sobie prawa do kontrolowania każdego komputera, zamykania niepokornych internautów, konfiskowania im komputerów i nie tylko... I nagle okazało się, że internauci to nie pokorne cielęta: zostawili swoje komputery i wyszli na ulicę. I ONI się przestraszyli! I bardzo dobrze: niech się boją! Na jesieni - a może nawet jeszcze na wiosnę - zrobimy z NIMI porządek. Bo różni ludzie rządzili już w Europie. Nieraz byli to zbrodniarze - jak Lenin czy Hitler - ale tak bezczelnych i marnotrawnych złodziei to jeszcze świat i Korona Polska nie widziały! Najwyższa pora, by oglądać ICH nie w parlamentach (z europejskim na czele), tylko w więzieniach! JKM
Tako rzecze Obama JE Barak Hussein Obama, rozpaczliwie walczący o re-elekcję, używa coraz bardziej ryzykownych argumentów. JE Barak Hussein Obama, rozpaczliwie walczący o re-elekcję, używa coraz bardziej ryzykownych argumentów. Ostatnio zaczął usprawiedliwiać rosnące w Stanach Zjednoczonych podatki – twierdząc, że „za wyższymi podatkami dla najbogatszych opowiadałby się nawet sam Jezus Chrystus”. Jest to, oczywiście, wyjątkowa bezczelność, typowa dla Czerwonych Pluskiew. Jak wszyscy chrześcijanie – a także muzułmanie, dla których Chrystus jest Wielkim Prorokiem – wiedzą, że Jezus z Nazaretu twierdził, iż bogaci powinni pomagać biednym, że jeśli chcą dostąpić zbawienia, to mniej ryzykują oddając wszystko, co swoje i idąc śladami Chrystusa – ale nigdy nie wzywał do odbierania im tych pieniędzy siłą! Przecież wtedy danie tych pieniędzy straciłoby wszelką wartość moralną! P. Rysio Santorum, który jest, niestety, dopiero czwarty w wyścigu kandydatów republikańskich (wolałbym, by był drugi - za p.Ronaldem Paulem...) twierdzi, że „ W ciągu ostatnich tygodni prezydent Obama zrobił więcej zamachów na religię niż jakikolwiek prezydent w ostatniej historii, a nawet w ogóle”. Pewno przesadza – ale ta bezczelność warta jest odnotowania. Jutro p.Obama powie zapewne, że Chrystus popierał dodrukowywanie pieniędzy! JKM
Gdy rozsądny człowiek wchodzi do urzędu, zadają mu pytanie: „Czy chce Pan rozmawiać z Szefem – czy z kimś, kto wie, o co tu chodzi?” Właśnie JE Donald Tusk martwi się, że przedstawicielom III Rzeczypospolitej, okupującej Polskę, pozwolono uczestniczyć tylko w niektórych posiedzeniach krajów €urolandu. Ja się dziwię, że w ogóle pozwolono – ostatecznie Polska do €urolandu nie należy. To znaczy: z'obowiązała się wejść – ale przypominam słowa lady Małgorzaty Thatcherowej: „Gdy omawialiśmy wejście Królestwa do €urolandu, ustaliliśmy, że wejdziemy do tej strefy „w odpowiednim czasie”. Zakładaliśmy, oczywiście, że „odpowiedni czas” nie nadejdzie nigdy”. Ja proponuję wejście do niej w 2222 – no, w korzystnych układach w 2221 roku. P.Marcin Schultz, szef EuroParlamentu, oświadczył, że JE Donald Tusk obiecał Mu, że Polska wejdzie do €urolandu w 2015. JE Jan Vincent (ps.”Jacek Rostowski”) natychmiast to zdementował – i to w sposób nieprawdopodobnie energiczny. Cóż: p.Schultz znany jest z tego, że kłamie. Pewno robił to i tym razem... RF wreszcie zmusiła III RP by skorzystała z okazji i zamilczała – co doradzał już jej p. Jakób Chirac. Ale, szczerze pisząc: gdyby przy stole obrad zasiadł szef, vto i tak nic by z dyskusji nie zrozumiał. Ale gdyby III RP reprezentował któryś z młodych ekonomistów – to może szkoda? Bo w Polsce tylko ludzie z tytułem, co najwyżej doktora (pomijam nieliczne wyjątki) orientują się w ekonomii. Reszta orientuje się wyłącznie w ekonomii politycznej socjalizmu – a ta nauka nie ma z ekonomią wiele wspólnego. Generalnie natomiast można zadać sobie pytanie: kto lepiej zna się na gospodarce? Polacy – czy federaści z Brukseli? Bo jeśli uważamy, że my, Polacy, znamy się lepiej – to po jaką cholerę wchodziliśmy do Wspólnoty, a teraz i do Unii? A jeśli uważamy, że federaści znają się lepiej – to po co mamy zabierać gdy Starsi i Mądrzejsi się naradzają? W takiej sytuacji można siedzieć i słuchać – ale po co gębę otwierać? Z drugiej strony proszę pamiętać, że jeśli federaści ze „starej Unii” mówią o „Europie dwóch prędkości” - to należy pamiętać, że ta druga prędkość jest większa! To my rozwijamy się szybciej! To może by JE Wacław Klaus, JE Donald Tusk, JE Wiktor Orban i inni zrobili własny „Okrągły Stół” - a przedstawicielom „Starej Europy” pozwolili słuchać – bez prawa zabierania głosu! JKM
Le Pen najbardziej katolicką kandydatką na prezydenta Francji. Polityczna lewica i postępowi księża atakują Front Narodowy Rozmaite sondaże wskazują, że większość francuskich katolików wydaje się popierać w nadchodzących wyborach prezydenckich kandydaturę Frontu Narodowego. Wg tygodnika „Le Pellerin”, 21% katolików (chodzi o osoby praktykujące przynajmniej okazjonalnie) wyraża intencję głosowania na Le Pen. Wcześniej ten odsetek wynosił około 17%. Jeszcze w 2007 roku znaczna większość „praktykujących” poparła w wyborach Sarkozy’ego. Teraz widać wyraźny odwrót, a warto dodać, że wśród silnego nurtu tradycjonalistycznego w Kościele poparcie dla FN jest jeszcze wyższe. Nie oznacza to, że francuscy katolicy przyjmują kandydaturę Maryny Le Pen bez zastrzeżeń, ale jak się nie ma, co się lubi… Wiele wątpliwości budzi w nich np. jej stosunek do aborcji. Chociaż kandydatka dość konsekwentnie opowiada się „przeciw”, to dopuszcza wyjątki (np. poczęcie w wyniku gwałtu) i jednocześnie wskazuje na antykoncepcję, jako najlepszy środek ochrony przed niepożądaną brzemiennością. Nidy też nie kwestionowała aborcyjnej ustawy Szymony Veil (w rządzie Valéry Giscard d’Estaing’a przyczyniła się do liberalizacji prawa aborcyjnego). Takie „nowoczesne” podejście nie brzmi miło dla ucha katolików, zwłaszcza integrystów.Wrażenia tego nie zacierają ataki na organizacje planowania rodziny, które kandydatka FN oskarża o banalizację zabiegów aborcyjnych. Le Pen była też przeciw finansowaniu aborcji z budżetu państwa. Dla innych kandydatów ten temat stanowi wręcz tabu i na ich tle Maryna Le Pen jawiła się wielu, jako „obrończyni życia”. Ruchy obrony życia zwracają teraz uwagę, że ten ważny punkt zniknął z jej programu wyborczego. Nie zmienia to faktu, że przewodnicząca Frontu jest i tak uważana za najbardziej „katolickiego” kandydata. Nie dziwi, więc specjalnie, że „postępowi” katolicy przypuścili na nią atak. Katolicki tygodnik „La Vie” wyraził wprost swoje zaniepokojenie tendencją zdobywania przez Marynę Le Pen nowych wyborców wśród katolików. W piśmie ukazał się materiał napisany przez deputowanego UMP Stefana Pinte’a i proboszcza z podparyskiego Issy-Les-Moulineaux ks. Jakuba Turcka – autorów wydanej właśnie książki „Skrajna prawica. Dlaczego chrześcijanie nie mogą milczeć?”. Tytuł mówi sam za siebie… Zdaniem autorów, ideologia Frontu Narodowego jest sprzeczna zarówno z nauczaniem ewangelicznym, jak i doktryną społeczną Kościoła. Ks. Turck uważa np. że solidarność z ubogimi jest nie do pogodzenia z preferowaniem wartości narodowych. Co ciekawe, w książce nie porusza się za to zupełnie tematu aborcji, gdzie rzeczywiście trudno byłoby pogodzić tezy Maryny Le Pen z nauką Kościoła. Temat ten jednak nie zabrzmiałby miło także dla innych partii politycznych… W ramach kampanii wyborczej trwa też proces wykluczania FN z przestrzeni publicznej. Wyraźnie się tu radykalizuje lewica. Popierany przez komunistów kandydat Frontu Lewicy wezwał wprost do eliminacji Frontu Narodowego z kampanii. Na skutki apelu nie trzeba było długo czekać. W pobliżu paryskiej Sorbony, w Dzielnicy Łacińskiej doszło do pobicia grupki młodych działaczy FN, którzy ośmieli się tam rozdawać swoje ulotki. Ponad 30 zamaskowanych i uzbrojonych w „bejsbole” działaczy związkowych i „antyfaszystów” zmasakrowało kilku swoich przeciwników. NPA (Nowa Partia Antykapitalistyczna) wydała z tej okazji nawet specjalny komunikat, w którym można m.in. przeczytać: „dzięki naszej mobilizacji uniemożliwiliśmy akcję faszystów (…). FN nie jest partią jak inne partie. Są to wyznawcy rasizmu, seksizmu, homofobii i ksenofobii. Chcą osłabić studentów i studentki, występując przeciw pomocy socjalnej i wolności związkowej na uniwersytetach. Chcieliby przeniknąć do ośrodków uniwersyteckich i liceów, ale antyfaszyści są na miejscu, by pokazać, że idee skrajnej prawicy spod znaku FN i UMP [sic!] nie przejdą”. Pod komunikatem usprawiedliwiającym mordobicie politycznych przeciwników podpisały się m.in. Federacja Związków Studenckich (FSE) i NPA. Rzecz nie wymaga właściwie komentarza, ale warto zwrócić uwagę, że imputowana prawicy skłonność do rzekomej przemocy to dziś niemal immanentna cecha wszystkich młodzieżowych ruchów lewicy Bogdan Dobosz
Macierewicz dla nczas.com: Teza o udziale osób trzecich musi się stać główną hipotezą śledztwa smoleńskiego Z posłem ANTONIM MACIEREWICZEM, przewodniczącym zespołu parlamentarnego ds. wyjaśnienia przyczyn katastrofy rządowego samolotu Tu-154 w Smoleńsku, rozmawiaRafał Pazio.
NCZAS.COM: Po katastrofie smoleńskiej premier zaufał Rosjanom, że wyjaśnią sprawę do końca. Później raport Jerzego Millera był jakąś próbą uratowania polskiego interesu. Jak dziś wygląda sytuacja? Co budzi najwięcej wątpliwości? MACIEREWICZ: Nie uważam, że to, co się nazywa raportem Jerzego Millera, było próbą uratowania sytuacji czy próbą ratowania polskiego interesu. To był najwyżej ogarek dany polskiemu narodowi wobec wielkiej świecy, jaką zapalono Putinowi. Nie miało to nic wspólnego z prawdą, raport Millera był potwierdzeniem podstawowych tez rosyjskich o winie pilotów. Powtarzał fundament kłamstwa smoleńskiego, bazujący na tezie o uderzeniu w brzozę i urwaniu skrzydła, na co nie ma ani cienia dowodu. Powtórzono też rosyjską tezę o naciskach generała Andrzeja Błasika, który miał być w kokpicie i miał wydawać jakieś polecenia i przekazywać informacje o wysokości, widoczności etc. Krótko mówiąc: raport Millera w takiej miękkiej formie, bardziej dostosowanej do polskiej mentalności, jest zgodny z sowiecką zasadą, że istnieją pewne mądrości etapu i odrębności narodowe, które trzeba szanować. W sposób dostosowany do skali polskiego oburzenia i poczucia, że jesteśmy oszukiwani, powtórzył wszystkie podstawowe rosyjskie tezy. Odegrał swoją rolę dużo lepiej niż wypełnił ją przedtem pan Edmund Klich, który w sposób oczywisty wszystkich bulwersował swoją bezczelnością i obcesowością przekazywanych kłamstw.
– Czy pułkownik Edmund Klich pomagał Rosjanom? Współtworzył chociażby czarną legendę o generale Błasiku. – Nie ma wątpliwości, że pułkownik Edmund Klich od samego początku pomagał Rosjanom, ale pod tym względem wszyscy, którzy brali w tym udział – choć w różnym stopniu i być może z różnych powodów i intencji – pomagali Rosjanom. Dotyczy to premiera Tuska, dotyczy to prezydenta Bronisława Komorowskiego. W wymiarze operacyjnym, taktycznym, związanym z codziennym działaniem dotyczy to także pana Edmunda Klicha, Jerzego Millera i prokuratora Krzysztofa Parulskiego. Na każdym z nich spoczywa olbrzymia odpowiedzialność za kłamstwo smoleńskie. Na niektórych ciąży odpowiedzialność karna. Na przykład – zgodnie z zapisami kodeksu karnego – za niewypełnienie przez pana generała Parulskiego obowiązków, jakie przynależą polskiemu prokuratorowi. To jego obowiązkiem było zabezpieczenie terenu, jego obowiązkiem było zabezpieczenie takich dowodów jak czarne skrzynki czy wrak. Jego obowiązkiem było dokonanie sekcji i oględzin zwłok, oględzin miejsca tragedii. Tego wszystkiego po prostu nie zrobił. Nawet nie podał powodu tłumaczącego, dlaczego się tym nie zajął.
– Dziś już okazało się, że nie rozpoznano głosu generała Błasika w kokpicie. Tworzy się kolejne kłamstwo, że jego ciało leżało w kokpicie, który przecież miał ulec całkowitemu zniszczeniu. Jak Pan to ocenia? – Nie jest tak, że nie rozpoznano głosu generała. Nie ma jednak wątpliwości, że te słowa i frazy, równoważniki zdań, które przypisywano generałowi Błasikowi, na pewno wypowiedział ktoś inny. To oznacza, że nie tyle nie rozpoznano jego głosu – nie ma żadnego dowodu dopuszczającego nawet sugestie, iż generał w ogóle w kokpicie był. Aby taką tezę podtrzymać, tworzy się konstrukcję godną sowieckiego prokuratora Wyszyńskiego. Mówi się, że wprawdzie nie ma dowodów, że był, ale nie ma także dowodów, że go tam nie było. Tak jakby osoba obwiniana miała gromadzić przesłanki i dowody, że nie popełniła czynu, o który się ją oskarża. To generał Parulski, panowie Edmund Klich, Jerzy Miller, TVN i wszystkie inne media oraz ludzie, którzy powtarzali i upowszechniali tę tezę, muszą udowodnić, że generał Błasik był w kokpicie. A takiego dowodu po prostu nie posiadają. Nie ma żadnych przesłanek, wskazówek, że generał Błasik tam przebywał, nie mówiąc już o tym, że podejmował jakiekolwiek działania czy przekazywał pilotom informacje.
– Nie ma także dowodów na inne kreowane wcześniej tezy? – Podobnie jak nie ma żadnego dowodu na to, że w kokpicie był generał Błasik, nie ma także żadnego dowodu, że samolot uderzył w brzozę. Chcę to mocno podkreślić, dlatego, że te dwa wydarzenia były fundamentem kłamstwa smoleńskiego. Obie te tezy wyrastały z zafałszowanego odczytu czarnych skrzynek, którym posługiwano się do tej pory. Nowe odczyty Instytutu Ekspertyz Sądowych w Krakowie pokazują jednak, że głos przypisywany generałowi Błasikowi był tak naprawdę głosem drugiego pilota, a domniemany dźwięk uderzenia w brzozę nie był odgłosem uderzenia, tylko hałasem, który zaczął się wcześniej i skończył później, niż to przedstawiano. Był dźwiękiem wydawanym przez przesuwające się po kokpicie przedmioty. I nie miało to nic wspólnego z uderzeniem w brzozę. Wstrząs, który spowodował katastrofę, zaczął się wcześniej niż to, co identyfikowano dotychczas, jako uderzenie w brzozę. Uderzenia w drzewo nie odczytano w kokpicie, a w sposób oczywisty musiano by efekt takiego zdarzenia zauważyć. Odczytano zupełnie, co innego – odgłosy przesuwających się po kokpicie przedmiotów. Nowe odczyty Instytutu Ekspertyz Sądowych potwierdzają bardzo dokładnie i precyzyjnie to, co wynika z ekspertyz naukowców amerykańskich, którzy współpracują z zespołem parlamentarnym, co przedstawiliśmy najpierw we wrześniu 2011 roku, a w sposób poszerzony i pogłębiony podczas telekonferencji w Sejmie na posiedzeniu zespołu parlamentarnego 24 stycznia 2012 roku. Wydaje się, że te analizy i dane zawarte w materiale Instytutu Ekspertyz Sądowych z Krakowa powinny być punktem wyjścia do dalszej pracy. Należy raz na zawsze odrzucić zamulające nasz sposób widzenia raporty Anodiny, MAK-u, raport pana Millera, odczyty, którymi się dotychczas posługiwano, propagandowe wypowiedzi przedstawicieli mediów, pilotów, którzy występowali w roli ekspertów. Po prostu – należy sięgnąć do jedynych twardych przesłanek, jakimi dysponujemy.
– Jak można wyjaśnić tę sprawę przy całej niechęci rządu, polityków Platformy Obywatelskiej, obojętności polityków PSL? – Trzeba się oprzeć na odczycie z Instytutu Ekspertyz Sądowych oraz badaniach ekspertów amerykańskich przygotowanych dla zespołu parlamentarnego. A przede wszystkim ściągnąć główne dowody, czyli czarne skrzynki, wrak w całości, łącznie z urządzeniami nawigacyjnymi i silnikami. Te materiały dowodowe, problemy związane z koniecznością zbadania ich gdzieś zniknęły. A przecież są one w całej tej sprawie niesłychanie istotnym materiałem dowodowym. Musi zostać także powołana wiarygodna komisja międzynarodowa. Tego nie można oddać w ręce pana Millera czy innego jego następcy. To byłaby kontynuacja kłamstwa smoleńskiego.
– Co w Pana ocenie było przyczyną katastrofy? Co było przyczyną wstrząsu w samolocie? – Nie wiem. Trwają badania, są różne hipotezy, ale nie ma jeszcze jasności na tyle, bym mógł to publicznie formułować. Jedno wydaje się pewne: hipoteza, która początkowo w polskim śledztwie była badana, a później ją zawieszono – teza o udziale osób trzecich – musi się stać główną hipotezą tego śledztwa. Nie wykluczam innych rozwiązań, co jest zupełnie oczywiste, ale ta hipoteza powinna powrócić, jako założenie centralne, na którym śledczy powinni się skoncentrować. – Dziękuję za rozmowę.
O europejskim „antysemityzmie” W Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie odbyła się konferencja nt. „antysemityzmu we współczesnej Europie.” W dyskusji panelowej uczestniczyli: Szilvia Peremiczky, dyrektor Węgierskiego Muzeum Żydowskiego w Budapeszcie, wykładowczyni Narodowego Seminarium Rabinicznego, oraz Uniwersytetów Studiów Żydowskich i Eőtvős Loránd (rówież w Budapeszcie); Anna Sommer Schneider, doktoranka na kierunku studiów żydowskich UJ; oraz Gűnther Jikeli, doktorant Centrum Badań nad Antysemityzmem Technicznego Uniwersytetu w Berlinie i współzałożyciel berlińskiego Międzynarodowego Instytutu na rzecz Edukacji i Badań nad Antysemityzmem. Dyskusję podsumował Michael Werz, profesor Uniwersytetu Georgetown (BWM Center for German and European Studies) związany z lewicowym Centrum na rzecz Postępu Amerykańskiego (Center for American Progress). Jak podaje ulotka reklamująca konferencję, była ona ufundowana przez Fundusz Judith B. i Burton’a Resnick’a na rzecz Badań nad Antysemityzmem (Judith B. and Burton Resnick Fund for the Study of Antisemitism). Celem przewodnim konferencji było bicie na alarm w obliczu rzekomo ponownie wzbierającej fali antyżydowskości w Europie. Ofiarami głównego uderzenia były Węgry, Rumunia, i Polska. Zgodnie z duchem postmodernizmu, cechą charakterystyczną odczytów, a przede wszystkim wystąpień panelistek z Polski i Węgier, była stronniczość i selektywność. Mówiąca z twardym akcentem dr. Peremiczky zaatakowała własną naddunajską ojczyznę oraz sąsiednią Rumunię. Wykład węgierskiej panelistki był naszpikowany gniewnym oburzeniem i oskarżycielskim moralizatorstwem. Wg. Peremiczky, Holokaust na terenie Węgier był kulminacją pogromów czasów tzw. „białego terroru” następującego po obaleniu Węgierskiej Republiki Sowieckiej w 1919 r. Nie wspomniała jednak o czerwonym terrorze za rządów Beli Kuna. Opisując rzekomo entuzjastyczny udział Węgrów w wyłapywaniu i eksterminowaniu Żydów „zapomniała” również nadmienić, iż nastąpiło to dopiero po okupowaniu Węgier Horthy’ego przez Niemców w 1944 r., co nie jest nieistotnym szczegółem. Następnie dr. Peremiczky surowo potępiła Rumunów, którzy nie tylko uczestniczyli w antyżydowskich pogromach i mordach, ale również długo i bezczelnie odmawiali przyznania się do swego udziału w Holokauście. Ponadto, co typowe dla dzisiejszej narracji lewicowo-liberalnej, określiła rumuński komunizm, jako ideologię „w wysokim stopniu zabarwioną nacjonalizmem (highly-nationalist coloring).” (Zabieg ów pozwala równocześnie oczyścić internacjonalistyczny marksizm z winy za zbrodnie komunistyczne i obarczyć nią „nacjonalizm.”) Przypomina, że członkowie Żelaznej Gwardii wstępowali w szeregii partii. Wg. Peremiczky tow. Ceausescu realizował odwieczny cel rumuńskiego „nacjonalizmu” – „oczyszczenie kraju z żydowskiej ‘zarazy.’” W postkomunistycznej Rumunii „pozostaje w równie dużym stopniu elementem dzisiejszej mentalności rumuńskiej.”
Przypadek węgierski W przypadku Węgier panelistka przyznaje, że żydowscy mściciele wstępowali do kompartii i ochoczo służyli w bezpiece (AVH), lecz krytykuje antysemitów za koncentrowanie się wyłacznie na tym wąskim aspekcie historii. Czy oznacza to, iż obowiązującą obecnie tezą jest, iż bezpieczniacy pochodzenia żydowskiego tak naprawdę nie byli komunistami, lecz „mścicielami Holokaustu”? Wszakże w szeregach bezpieki znajdowali się także eks-strzałkokrzyżowcy a jej ofiarami bywali także Żydzi. Peremiczky wspomina mimochodem o istnieniu lewicowego „antysemityzmu w stylu zachodnim” w formie antyizraelizmu, jak i o sympatiach rządzącego centroprawicowego Fideszu dla syjonistycznego Likudu w Izraelu. Jednakże stwierdza, iż „jadowity antysemityzm na poziomie popularnym (virulent popular anti-Semitism)” stanowi większy problem na Węgrzech aniżeli w Rumunii. Za największe zagrożenie panelistka uważa rzekomą popularność poglądów uzanawanych za antyżydowskie (przede wszystkim myślenie „spiskowe” obwiniające Żydów za Trianon i tragiczne dzieje Węgier w XX w.) wśród młodego pokolenia wykształconych Madziarów z dużych miast. Podobnie jak Peremiczky, p. Sommer Schneider upatruje się genezy antysemityzmu w „wielowiekowych tradycjach chrześcijańskich (centuries of Christian tradition).” Stąd też, wg. niej, trwanie „antysemityzmu bez Żydów.” Co więcej, wg. p. Sommer Schneider, „polski antysemityzm” często funkcjonuje na poziomie podświadomości. Sommer włączyła, więc do dyskursu niegdyś modną psychoanalizę. Mówienie o antyżydowskości „podświadomymej” prowokuje wiele pytań. W jaki sposób można ją wykryć? Jak ją zdefiniować? Jakie są jej granice? Odpowiedzi niestety nie otrzymaliśmy, chociaż – na poziomie podświadomości – Sommer Schneider niewątpliwie za „podświadomego antysemitę” uważa każdego, kto tylko śmie nie zgadzać się z jej poprawną politycznie wizją świata.
Trzy rodzaje antysemityzmu Panelistka z UJ wytypowała trzy rodzaje antysemityzmu: motywowany religijnie „tradycyjny”; kierujący się ideologią polityczną „nowoczesny”; oraz oparty na rywalizacji o martyrologię antysemityzm „wtórny.” Notabene, Sommer Schneider odwołuje się tutaj głównie do badań przeprowadzonych przez lewicowego prof. Ireneusza Krzemińskiego w 1992 i 2002 r. Ten pierwszy sprowadza się głównie do katolickiej krytyki judaizmu i stwierdzenia, że Żydzi ukrzyżowali Chrystusa. Nowoczesny antysemityzm, wg. tegoż schematu, bazuje na trzech założeniach: potężnych wpływach żydowskich i kontroli nad światowymi finansami; żydowskim dążeniu do władzy; oraz na wzajmenym promowaniu się przez Żydów. Z kolei podstawową cechą antyżydowskości „wtórnej” jest rywalizacja o status narodu pokrzywdzonego. Postawę tę charakteryzuje pogląd, iż Żydzi szerzą kłamliwą antypolską propagandę wykorzystującą fakt, iż Holokaust przeprowadzono w dużym stopniu na ziemiach polskich. Wg. krakowskiej panelistki, geneza tego zjawiska zakorzeniona jest w XIX-wiecznym polskim mesjaniźmie i koncepcji Polski, jako „Chrystusa narodów.” Stąd też „Polacy nie lubią się dzielić” męczeństwem. W tym kontekście Sommer Schneider nadmieniła nazwisko J.T. Gross’a jako ważnego „inicjatora debat” o antysemityźmie nie wspominając ani słowem o Marku Janie Chodakiewiczu czy innych krytykach metodologii profesora z Princeton. „Wydawałoby się, kontynuowała” że w wyniku tego świadomość [o żydowskim cierpieniu - PS] byłaby większa,” lecz Polacy rzekomo uważają, że ucierpieli więcej od Żydów. Ów nieznośny polski mesjanizm „stanowi przeszkodę dla racjonalnego zrozumienia prześladowań Żydów,” przez co „przyczynia się do antysemityzmu.” Surowo zrugany został również polski Kościół, a szczególnie „osławione” Radio Maryja. Kościół ponosi winę za „nie zrobienie niczego” w celu włączenia nauczania Jana Pawła II o Żydach do programów szkolnych w Polsce oraz za brak oficjalnych reakcji ze strony hierarchów kościelnych na „mowę nienawiści” płynącą ze strony niektórych duchownych. Co więcej, Kościół nie podjął „agresywnych działań” w celu zwaczania antysemityzmu? A RM, jak wiadomo, propaguje antyżydowskość … pomimo badań liberalnego prof. Krzemińskiego, (na którego w tym wypadku p. Sommer Schneider nie powołała się), które „antysemicki” charakter Radia zakwestionowały. Mimochodem panelistka podzieliła się jednak pewnymi ciekawymi faktami. Np. badania Krzemińskiego wykazały, iż kontakt z Żydami zaogniał, a nie łagodził, antyżydowskość. Ponadto, więcej osób uznało Kościół Katolicki za bardziej wpływowy od środowisk żydowskich! Wnioski płynące z referatu doktorantki studiów żydowskich UJ są jednak jasne. Słuchacze mieli odnieść nieodparte wrażenie, jakoby antyżydowskie zagrożenie szerzyło się nad Wisłą niczym plaga. Sommer Schneider nie kryła swej głębokiej frustracji spowodowanej krnąbrnością „antysemickich”, lub tolerujących „antysemityzm”, Polaków, którzy uparcie odmawiają przyznania się do winy. „Często odnoszę wrażenie,” elaborowała panelistka znad Wisły, „że jeżeli nie zabijamy Żydów na ulicach, to Polacy uważają, że problem antysemityzmu u nas nie istnieje.”
Muzułmańska judeofobia Doktorant z Niemiec, z kolei, skupił się na muzułmańskiej judeofobii, stanowiącej „ważny czynnik” wzbierającego antyżydowskości XXI w. Oczywiście, w celu zadoścuczynienia wymogom politpoprawności, p. Jikeli stwierdził, iż „muzułmanie mają do czynienia z rasistowską, ksenofobiczną, jak i również specyficznie antymuzułmańską dyskryminacją.” Nadmienił jednak, iż ponad 30 proc. sprawców incydentów antysemickich we Francji (6 proc. ludności) i Zjednoczonym Królewstwie (3 proc. ludności) jest muzułmanami. Badania opinii publicznej również stwierdzają o wiele wyższy poziom przekonań antyżydowskich wśród europejskich muzułmanów w porównaniu z ogółem ludności. Przemilczanie tych faktów jest często motywowane strachem przed „piętnowaniem” imigrantów z krajów islamskich. Z jakich powodów młodzi muzułmanie nie lubią jednak Żydów? Jikeli powołał się na ankiety, które wyodrębniły cztery rodzaje antysemityzmu: „klasycznego” nowoczesnego, opartego na postrzeganiu Izraelitów jako monolitycznego narodu panującego nad światem; antyizraelskiego, bazującego na „starym micie,” iż Izraelczycy zabijają dzieci i okupują islamskie/arabskie ziemie; wynikającego z przesłanek religijnych i przekonania, że Żydzi zostali potępieni przez Allaha, w wyniku czego wzajemnie zrozumienie się staje się niemożliwością; oraz antysemityzmu „bez racjonalizacji,” czyli nie podpartego konkretnymi argumentami (przykładami są np. twierdzenia, że zdrowy rozsądek nakazuje nie lubić Żydów lub, jak ujął to niejaki Baszir z Berlina – „Wszystkich Żydów należy spalić!”). Wg. niemieckiego naukowca, muzułmańskiej antyżydowskości nie powinno się postrzegać, jako reakcji na politykę Izraela, albowiem islamscy antysemici łączą Żydów i Izraelczyków w jeden byt. Najciekawsze są jednak wnioski Jikeli’ego. Otóż, w odpowiedzi na pytanie o czynniki przyczyniające się do otwartego odrzucenia antysemityzmu, podaje on: „wiarę w prawa człowieka”; „silny indywidualizm” (odrzucenie tożsamości „kolektywnej”); oraz życiowe doświadczenie z „ideologiami nienawiści,” które nakazuje postrzegać je jako zagrożenie dla spokojnego życia; oraz bardzo bliskie stosunki z Żydami. Innymi słowy, aby pokonać demona antyżydowskości należy odciąć się od jakiejkolwiek tożsamości – religijnej bądź narodowej – wychodzącej poza abstrakcyjną jednostkę ludzką. Rzekomym lekarstwem na uprzedzenia wobec Żydów ma być politpoprawność, liberalizm, indyferentyzm, i egoizm.
Naiwne wrażenia Podczas ostatecznego podsumowania konferencji, prof. Werz z Georgetown skrytykował podejście panelistek z Polski i Węgier za upatrywanie się korzeni nowoczesnego antysemityzmu europejskiego w „wielowiekowych tradycjach chrześcijańskich.” Przypomniał, iż dzisiejsze społeczeństwa – nawet takie jak Polska czy Węgry – nie są już tradycyjnie religijnymi, lecz świeckimi i areligijnymi, a nawet antyreligijnymi. Co więcej, prof. Werz ostrzegł dr. Peremiczky przed „zanadto etnicznym” („ethnicized”) podejściem i używaniem takich terminów jak określanie Żydów w kompartiach, jako „nienawidzących samych siebie” („self-hating Jews”), albowiem, jak wspomniał, sowiecki gauleiter Węgier, Matyas Rakosi, ostrzegał Stalina o naddunajskiej antyżydowskości. Jednakże, gdy nasz słuchacz zaczął naiwnie ulegać wrażeniu, iż nareszcie usłyszał głos zdrowego rozsądku, prof. Werz okrutnie rozwiał jego nadzieje. Stwierdził, bowiem, że głównym problemem w Europie zachodniej jest nie islamski antysemityzm, lecz … „islamofobia.” Ta, z kolei, wyrasta z braku jakiejkolwiek monoidei jednoczącej dzisiejszą Europę. W latach zimnej wojny „wygodnym” spoiwem było zagrożenie komunistyczne. W wyniku jego zniknięcia Europejczycy (prof. Werz nie raczył wytłumaczyć, KTÓRZY Europejczycy) stanęli, więc przed zadaniem wynalezienia nowej wspólnej tożsamości, którą stała się naturalnie przeciwstawiona Islamowi idea Europy „judeochrześcijańskiej.” Czyżby prof. Werz nie przedstawiał jednak „Europejczyków”, jako monolitu? Ww. sposób przedstawiania problematyki antysemityzmu nie ogranicza się do Muzeum Holokaustu. Stanowi on standardową narrację również na amerykańskich uniwersytetach, którą indoktrywani są szczególnie młodzi badacze dziejów Polski oraz Europy środkowo-wschodniej. Należy jednak podkreślić, że owe cyniczne granie „kartą żydowską” jest głównie instrumentalne. Celem przewodnim pozostaje konsolidacja i dalsza kontynuacja rewolucji kulturowej oraz dezintegracja tradycyjnej świadomości religijnej i etnicznej. Pawel Styrna
Bo Błasik był pilotem Nie wszyscy członkowie Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego zostali zapoznani z ekspertyzą fonoskopijną sporządzoną przez policyjne Centralne Laboratorium Kryminalistyczne - dowiedział się "Nasz Dziennik". A to oznacza, że nie mieli szansy zauważyć manipulacji z głosem gen. Andrzeja Błasika, jakiej dopuścili się ich koledzy Członkowie komisji Millera zgodzili się, że rozumowanie, które doprowadziło do identyfikacji głosu gen. Andrzej Błasika, jest spójne. Tymczasem jego podstawą było karkołomne założenie, że takie słowa, jak prawidłowe określenie wysokości według wysokościomierza barometrycznego, mógł wypowiedzieć tylko człowiek o kwalifikacjach pilota. Z kolei na podstawie listy pasażerów powzięli informację, że oprócz załogi jedynym pilotem na pokładzie był dowódca Sił Powietrznych.
Kto co zrozumiał Z ekspertyzą CLK nie zapoznał się m.in. prof. Marek Żylicz.
- Nie każdy musiał się z tym zapoznawać, bo nie każdy potrafiłby coś z tego zrozumieć - przyznaje w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" prof. Żylicz. - Ja nie w każdy dokument i nie w każdy dowód wglądałem. Nie na tym moja rola polegała - wyjaśnia. Profesor Żylicz nie jest w stanie określić, który z członków komisji informował go o zidentyfikowaniu głosu Andrzeja Błasika. - Było to na jednym z posiedzeń komisji - mówi. Mimo to podpisał się pod raportem, który stawiał właśnie taką tezę. Dlaczego? - Takie były ustalenia całej komisji - tłumaczy się. - To efekt rozmowy pani z panem prof. Żyliczem. Ja mogę tylko zapewnić, że ta opinia fonoskopijna była jednym z elementów, które były wykorzystywane i dostępne dla wszystkich członków komisji. I to wszystko, co mogę pani powiedzieć - wyjaśnia dr inż. Maciej Lasek, zastępca przewodniczącego podkomisji lotniczej. Doktor inż. Stanisław Żurkowski, szef podkomisji technicznej, twierdzi z kolei, że wszyscy eksperci z komisji mieli wgląd w opinię fonoskopijną CLK. Żurkowski zapewnia, że ekspertyza była przedstawiana na posiedzeniach plenarnych. - To normalna procedura. Jeżeli czeka się na coś ważnego, to informuje się o tym wszystkich, omawia się wszystko szczegółowo i odsyła się wszystkich do dokumentu - mówi. Z jego relacji wynika, że wersja papierowa dokumentu znajdowała się u sekretarz komisji Agaty Kaczyńskiej. Była też wersja elektroniczna ekspertyzy, z którą każdy z członków komisji powinien się zapoznać. - I miał taką możliwość - deklaruje Żurkowski. - Bez znajomości niektórych dokumentów nie można zrozumieć przebiegu zdarzeń. Po to są plenarne posiedzenia, by się zapoznawać z takimi dokumentami, a przede wszystkim otrzymywać informacje, że takie dokumenty są. Zapisy rozmów [z CVR - red.] były wielokrotnie omawiane na posiedzeniach plenarnych. Nie można było o nich nie wiedzieć - mówi Żurkowski. Przyznaje jednak, że w posiedzeniach nie zawsze uczestniczyli wszyscy eksperci. - Ale była ich większość - deklaruje. Indagowany o to, kto konkretnie referował ekspertyzę CLK, na początku nie chciał tego powiedzieć.
"Opiekunowie" fragmentów - Osoba zaprezentowała opinię, omówiła, co się w niej znajduje. Nie mam upoważnienia do tego, by mówić, kto się którym fragmentem opiekował. Był to konkretny człowiek. Nazwisko jest mi znane - tłumaczy. Skąd to milczenie, czy to jakaś tajemnica? Dopytywany o to Żurkowski przyznaje, że można to ustalić na podstawie protokołów z posiedzeń komisji. Te jednak nie zostały dotąd opublikowane, więc członkowie komisji nie mogą się o tym wypowiadać. Czy był to ktoś z podkomisji lotniczej? W rozmowie z "Naszym Dziennikiem" 31 stycznia Żurkowski przyznał, że z materiałem z CLK zapoznawał się "ktoś" właśnie z tej podkomisji. I że to właśnie jej eksperci mogli identyfikować głos gen. Andrzeja Błasika. Pytany wczoraj, kto z komisji prezentował opinię CLK, Żurkowski stwierdził, że referowanie wyników badań leży w gestii przewodniczącego podkomisji lub jego zastępcy. Szefem podkomisji lotniczej był ppłk Robert Benedict, jego zastępcą Maciej Lasek. Żurkowski nie był w stanie skonkretyzować daty, kiedy odbyła się prezentacja analiz CLK. Stwierdził tylko enigmatycznie, że pierwsze referowanie analiz nastąpiło tuż po tym, jak opinia dotarła do komisji. Czy podczas tego posiedzenia toczyła się jakaś dyskusja? Ekspert zapewnia, że tak. Ale żaden z członków komisji nie miał wątpliwości co do tego, że niezidentyfikowany głos trzeba przypisać dowódcy Sił Powietrznych. - Wszyscy zgodzili się, że rozumowanie, które doprowadza do identyfikacji tego głosu, jest spójne. Takie słowa, jak prawidłowe określenie wysokości według wysokościomierza barometrycznego, mógł wypowiedzieć tylko człowiek o kwalifikacjach pilota. A z list pasażerów wynika, że oprócz załogi jedynym pilotem na pokładzie był gen. Błasik - mówi.
Jak wskazano Błasika? Przypomnijmy jednak, że ustalenia Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego były inne - wysokość odczytywał drugi pilot - ppłk Robert Grzywna. Laboratorium nie zidentyfikowało żadnego głosu, jako głosu gen. Błasika. Określiło jedynie treść wypowiedzi. Czy komisja brała pod uwagę to, że mógł to być ktoś inny, na przykład ktoś z załogi? Tu eksperci powołują się na to, że CLK ustaliło, iż głos nie należy do członka załogi.
- Sprawa była otwarta. Od razu padło pytanie, kto umiał odczytać prawidłowo wysokość. Pojawiło się pytanie, kto oprócz załogi umiał to odczytać - tłumaczy Żurkowski. Dlaczego jednak wskazano na gen. Błasika? Z wypowiedzi Żurkowskiego wynika, że tezę tę wywiedziono na podstawie następującego rozumowania: z zapisów stenogramów CLK wynikało, iż na początku załoga Tu-154 umawia się, że będzie sobie podawać wysokość w metrach. Kiedy padają poszczególne liczby, z góry wiadomo, że chodzi właśnie o wartość podaną w metrach. Wątpliwości ekspertów wzbudziło natomiast to, że do wysokości barometrycznej, jaką rzekomo podał gen. Błasik, było dodane słowo "metrów". Chodzi o frazy przypisywane przez KBWLLP dowódcy Sił Powietrznych: "250 metrów", "100 metrów". - Mówi to więc ktoś, kto nie był obecny w trakcie, kiedy załoga się umawiała, jak będzie podawać wysokość - wywodzi Żurkowski, dodając, że ktoś, kto to zrobił, musiał wiedzieć, że na obszarze terytorialnym Federacji Rosyjskiej wysokość podaje się właśnie w metrach. Warto tu podkreślić, że ze stenogramów rozmów opracowanych przez IES wynika coś zupełnie innego: wysokość w metrach podaje zarówno dowódca załogi, nawigator, jak i drugi pilot - po podaniu wysokości pada słowo "metry". Jak przyznał Żurkowski, eksperci komisji byli często obecni podczas odczytów nagrań przez CLK. Były to dwie osoby. - Po to, by przedstawić komisji metodykę prac - wyjaśnia. Kto to był dokładnie - nie wiadomo. Ekspert asekuruje się tym, że prace komisji były niejawne i że "z pewnych rzeczy nie zdjęto jeszcze klauzuli niejawności". Chodzi o informacje o tym, kto dokładnie i nad czym w poszczególnych podkomisjach pracował.
Krajobraz po apelu Na ekspertach komisji Millera duże wrażenie zrobił apel pani Ewy Błasik, ale nie zamierzają na niego odpowiadać pozytywnie. Wdowa po dowódcy Sił Powietrznych zwróciła się o podanie do publicznej wiadomości nazwisk osób, które dokonały uzurpacji rozpoznania głosu jej męża. - Ci, którzy chcieli ośmieszyć nie tylko mojego Męża, ale i naszych pilotów, powinni się dziś wstydzić, wiadomo, bowiem, że załoga właściwie pracowała - mówiła Ewa Błasik. - Nie zgadzam się z tą wypowiedzią. Wystarczy odrobina rzetelności w analizie również materiałów Instytutu Sehna, żeby zobaczyć, że załoga absolutnie nie pracowała prawidłowo, a w kokpicie nie działo się tak, jak się powinno dziać. Nie chcę polemizować z panią Ewą Błasik. To wszystko, co mam dzisiaj do powiedzenia - bronił się Lasek i odłożył słuchawkę, zanim zdążyliśmy zadać pytanie o katalog domniemanych błędów. - Najwyraźniej pan Lasek nie zapoznał się z ekspertyzą Sehna, która udowodniła, że właśnie załoga Tu-154M znakomicie ze sobą współpracowała. Drugi pilot właściwie odczytał dane z wysokościomierza barometrycznego. To, co mówi pan Lasek, doskonale wpisuje się w przekaz MAK o tym, że załoga była niedoszkolona i nie umiała ze sobą współpracować, a z którym najwidoczniej ten ekspert całkowicie się zgadza - kwituje por. Artur Wosztyl, dowódca, Jaka-40, który 10 kwietnia 2010 r. lądował w Smoleńsku. - To w komisji nie działo się tak, jak powinno się było dziać w cywilizowanej komisji, merytorycznie badającej sprawę. Czas, kiedy słowa komisarzy Millera można byłoby traktować, jako minimum rzetelności, już minął. Ci ludzie powinni ponieść odpowiedzialność za to, że zdecydowali się na zrobienie czegoś, co przekraczało ich uprawnienia. Kwestionowanie doświadczenia załogi jest tu tylko bronią osób, które wiedzą o tym, że pali im się grunt pod nogami. To metoda ich obrony - mówi Bartosz Kownacki, pełnomocnik prawny Ewy Błasik. Pełnomocnicy rodzin smoleńskich chcieliby zapoznać się z materiałami z prac Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Pomogłoby to w ustaleniu, kto z jej członków zidentyfikował głos. śp. Andrzeja Błasika. Wszystkie posiedzenia komisji Millera zostały zaprotokołowane i nagrane. Pełnomocnicy rodzin, którzy chcieliby zapoznać się z całą tą dokumentacją, obawiają się jednak, że ich ewentualne wnioski spotkałyby się z odmową, z uwagi na to, iż komisja nie pracowała w reżimie jurysdykcji karnej. Dlatego, zaznaczają prawnicy, powinna to zrobić prokuratura, która może też przesłuchać wszystkich członków komisji w kwestii ustalenia, kto identyfikował głos gen. Błasika. Spytaliśmy o to prokuraturę - czekamy na odpowiedź. W ocenie karnistów, pełnomocnicy rodzin jak najbardziej mogą wystąpić o materiały komisji. - Pełnomocnicy rodzin mogą to zrobić. W końcu reprezentują rodziny ofiar. Natomiast jaki będzie efekt, to już inna sprawa. Ale nawet gdyby była odpowiedź odmowna, musiałaby być wskazana także jej podstawa, do której można byłoby się odnieść - mówi prof. Piotr Kruszyński, karnista z UW. Anna Ambroziak
Superglina za kratami “Pitbull” to jeden z najgłośniejszych polskich filmów kryminalnych ostatnich lat. Pierwowzorem głównego bohatera - “Despero”, był Sławomir O., były gliniarz Wydziału Zabójstw Komendy Stołecznej Policji, czołowa postać serialu dokumentalnego “Prawdziwe psy”. Dziś “prawdziwy pies” przebywa w areszcie. Jak się okazuje, jego sprawa wiąże się z sytuacją pewnego “Mira”… Bezkompromisowy, do bólu skuteczny i twardy. Taki wizerunek Sławomira O. pamiętają jego współpracownicy z “psiarni”. - Był szalony, ale też szaleńczo zaangażowany w to, co robił. Komenda była mu więcej niż domem. Domu i rodziny nie potrzebował, bo miał pracę – mówi Dariusz Loranty, nadkomisarz w stanie spoczynku i pierwszy negocjator w historii stołecznej policji.
Jak uratować “Mira”? W maju ubiegłego roku media podały informację, że słynny były glina został zatrzymany przez Centralne Biuro Antykorupcyjne i aresztowany na wniosek katowickiej prokuratury w związku ze śledztwem ws. działalności gangów związanych z tzw. starym Pruszkowem. Pierwowzór “Despera” został następnie przewieziony do Katowic, gdzie po przesłuchaniu tamtejsza prokuratura apelacyjna postawiła mu zarzuty. Potem trafił do aresztu, w którym pozostaje do dziś. Katowiccy prokuratorzy z wydziału przestępczości zorganizowanej zarzucili Sławomirowi O. m.in. udział w tzw. grupie pruszkowskiej, przekroczenie uprawnień służbowych i związane z tym przyjmowanie łapówek, a także nielegalne posiadanie broni palnej. Treść zarzutów wywołała oburzenie wśród ludzi, którzy znali byłego policjanta.
- Dla mnie była to wstrząsająca wiadomość, nie wiem nic o meritum sprawy, ale ja znałem Sławka, jako charakternego i uczciwego. Na flaszkę się dorzucał równo, kurtkę miał jedną i spodnie chyba też. Groszem nie śmierdział, po restauracjach nie chodził – mówi wieloletni współpracownik Sławka z czasów służby w Komendzie Stołecznej Policji. W przypadku byłego gliniarza, powodem zatrzymania są zeznania gangstera “Brody”. Jak wynika z relacji moich informatorów, “trzeciorzędnego bandziorka” i kierowcy grupy, który zdecydował się zeznawać, jako świadek koronny. Sprawa bohatera “Prawdziwych psów” wywołała wiele dyskusji dotyczących tej instytucji. Tym bardziej, że nieraz dochodziło do pomówienia uczciwych policjantów przez tzw. skruszonych gangsterów. - Świadek mówi czasami, co mu ślina na język przyniesie, a niekiedy się go podpuszcza. Proszę mi wierzyć, można weryfikować jego zeznania – mówi były gliniarz Komendy Stołecznej. Zdaniem emerytowanego pracownika operacyjnego policji, największe znaczenie dla sprawy Sławomira O. będą miały wydarzenia o wymiarze politycznym. - Proszę zwrócić uwagę, że sprawą Sławka często się posługuje, by osłabić całość zeznań tego konkretnego świadka. Bo jego zeznania mogą dotknąć kogoś ważnego. Rządzący przegłosują, że nie ma ustawy, to i instytucji świadka nie będzie – mówi Dariusz Loranty. Były policjant nie chciał jednak powiedzieć mi wprost, o kogo “ważnego” chodzi. Wiadomo jednak, że zeznania “Brody” obciążają Mirosława Drzewieckiego. - Kapusta znał “Mira”, jego żonę i to nieźle… Szkoda, że sprawa Sławka została tym samym "podczepiona" pod ten temat. Dlatego muszę kibicować "Mirowi", a gdyby tonął, to bez specjalnych oporów czekałbym, aż utonie – mówi mój informator. Sama Drzewiecka stanowczo zaprzecza, jakoby jej mąż znał “Brodę”/”Kapustę”. Inną wersję zdarzeń przedstawia mój rozmówca, który twierdzi, że żona byłego ministra zachowuje się dziwnie, nie stawiała się na kolejne terminy sprawy i “ewidentnie kręci”...
- Być może nie zdaje sobie sprawy z wagi zeznań albo zgodnie z tym, co słyszy od mężusia: "Polska to dziki kraj", więc i sądy można mieć gdzieś... Szkoda, bo ten sąd akurat bardzo rzeczowo podchodzi do sprawy – tłumaczy mężczyzna. Tak dwuznaczne okoliczności miały duży wpływ na reakcje znajomych “prawdziwego psa”, którzy zdecydowali się nawet poręczyć przed sądem za byłego “psa” w zakresie jego stawiennictwa przed sądem i niemataczenia w sprawie. W tym gronie znaleźli się m.in. twórca “Prawdziwych psów” Krzysztof Lang, reżyser “Pitbulla” Patryk Vega, Marcin Dorociński (filmowy “Despero”), Paweł Królikowski (odtwórca roli Igora) czy wspomniany wcześniej Dariusz Loranty. Mimo świadectwa tak szacownego grona, sąd nie daje wiary dobrym zamiarom Sławka. W efekcie dalej znajduje się po drugiej stronie krat, a jego pobyt przedłuża się. Dzięki mocnemu charakterowi nie załamuje się, choć przebywa na tzw. N-ce – miejscu odosobnienia dla najbardziej niebezpiecznych przestępców.
Świadek koronny Wg zeznań “Brody”, 13 lat temu były glina pomagał mu opiekować się dwoma Rosjanami – Siergiejem i Aleksandrem, zwanym “Saszą”. Według "Brody", temu drugiemu słynny policjant użyczał mieszkania będącego lokalem operacyjnym Komendy Stołecznej, przy ul. Puławskiej, niedaleko od miejsca zamieszkania gen. Marka Papały. 25 czerwca 1998 r. wieczorem jeden z gości miał wyjść z mieszkania, a następnie zabić byłego szefa policji pod jego blokiem przy ul. Rzymowskiego. "Broda" potwierdził jednak przed sądem okręgowym doniesienia medialne, że O. nie miał świadomości, że Rosjanie planują zabójstwo Papały. Takie stwierdzenie padło na procesie gangsterów Andrzeja Z. i Ryszarda Boguckiego, którzy byli wcześniej oskarżeni o współudział w zabójstwie. “Skruszony gangster” utrzymuje również, że kilka godzin po zabójstwie szefa policji Sławomir O. skontaktował się z nim. Podczas umówionego spotkania w Parku Saskim, policjant miał zarzucać “Brodzie”, że wrobił go w zabójstwo Papały. Pozostaje jednak pytanie, skąd O. mógł wiedzieć o tym, że Rosjanin zabił Papałę? Przed sądem “Broda” nie udzielił precyzyjnej informacji. Podzielił się jedynie swoimi przypuszczeniami, co do źródła rzekomej wiedzy byłego policjanta o zabójstwie: “z uwagi na zachowanie Rosjanina”, “z podsłuchanej rozmowy” czy wreszcie z faktu, że “zajrzał do plecaka, w którym była broń, na środki łączności, którymi posługiwał się Rosjanin”. “Kapusta” vel “Broda” jest konfabulantem, który za wszelką cenę chce "zaistnieć". Taki był w czasach, gdy donosił na swoich kolegów Sławkowi, będąc jego informatorem, i takim pozostał. Jego informacje były zawsze chwytliwe i błyskotliwie przygotowane, zawsze były to tematy najcięższego kalibru, zawsze też nic z nich nie wychodziło, a po weryfikacji okazywało się, że były całkowitym wymysłem. Nigdy “Kapusta” nie udzielił informacji, która przełożyłaby się na wiedzę operacyjną, nie mówiąc już o procesie... Po kilku wtopach Sławek zerwał z nim współpracę – mówi Maciej Morawiec, adwokat i wieloletni przyjaciel Sławomira O. A co z zabójstwem byłego szefa policji? - Temat z zabójstwem gen. Papały został podrzucony przez “Kapustę”/”Brodę”, gdy zorientował się, że trafił na prokuratora, który mu wierzy. Zarówno dla “Kapusty”, jak i dla Sławka, to starcie, to walka o życie. “Kapusta” walczy o przyszłość w bezpieczeństwie i komforcie, także wśród fleszy, a o to mu chyba najbardziej chodzi. Sławek walczy o wszystko – tłumaczy mi Morawiec. Mimo to nie traci nadziei w walce o swojego kolegę. - Uważam że właśnie na sprawie zabójstwa gen. Papały najłatwiej złapiemy “Kapustę” na kłamstwie, już mam kilka ciekawych kwestii dowodowych, ale nie mogę w tej chwili o nich opowiedzieć. Uważam, że w sprawie Papały “Kapusta” po prostu za bardzo chciał. Poza tym sprawę prowadzi prokuratura z Łodzi i coś mi się wydaje, że nie są tak łatwowierni, jak ci w Katowicach. Co istotne, mają do czynienia z grupami warszawskimi i wiedzą, gdzie kończy się prawda, a zaczyna ściema – przekonuje obrońca Sławomira O.
Druga Białoruś Adwokat byłego policjanta długo narzekał na współpracę z prokuraturą, której praktycznie nie było – przez kilka miesięcy nie otrzymywał dostępu do akt. Prokurator wyraził zgodę na wgląd dopiero w połowie grudnia. Wcześniej Morawiec zwrócił się do rzecznika praw obywatelskich o pomoc. Ponad miesiąc czekał na odpowiedź z jego biura. - Teraz dopiero widać, jak bardzo brak takich ludzi jak prof. Kochanowski – komentuje. Do tej pory musiał opierać się tylko na uzasadnieniu postanowienia o przedstawieniu zarzutów i na wniosku prokuratora o przedłużenie tymczasowego aresztu. “W tej sprawie nagminnie jest łamane prawo do obrony, zresztą jak można się bronić, nie zapoznając się z dokładnymi zeznaniami pomawiającego? To jest stuprocentowa Białoruś” – mówił mi wówczas adwokat Sławomira O. Faktycznie, można odnieść wrażenie, że tryby prokuratury wolno mielą. Po 5 (słownie: pięciu) miesiącach przetrzymywania broni, prokurator postawił biegłemu pytanie: czy z amunicji zabezpieczonej w pistolecie Sławka (CZ-ki) można oddać strzał z glocka? Amunicja ma 9 mm więc może się zmieścić w obydwu pistoletach i z każdego można oddać strzał. – Zwlekanie z badaniem broni 5 miesięcy zakrawa na kpinę – tłumaczy adwokat byłego gliny. 7 listopada sąd na wniosek prokuratury znów przedłużył areszt dla Sławomira O., co oznaczało jedno – Boże Narodzenie za kratami. Opłatek dostarczył mu obrońca. Po świętach, również zdecydowano się na zafundowanie Sławkowi dalszych “wczasów”. Tym razem do 15 lutego. Morawiec nie traci jednak nadziei. - Mamy kilkunastu świadków, których powołam, a którzy to rozjadą “Kapustę”. Pozostaje tylko problem jego statusu. Już jest świętą krową, która zeznaje "wyłącznie prawdę”, ale myślę, że damy sobie radę. Nawet już nie mówię, że nie wierzę w to, co zeznaje “Kapusta”, bo to jest oczywiste. Za Sławkiem przemawia jego życie i służba nagrodzona brązowym Krzyżem Zasługi. Jako cel pomówień był idealnym kandydatem, a to, że miał problemy z dyscypliną czy alkoholem, nie oznacza, że sprzedał się grupie pruszkowskiej, tym bardziej że podczas służby nigdy nie był objęty postępowaniem służb wewnętrznych policji, jako podejrzany o korupcję – wylicza adwokat. Na słowach nie poprzestaje i złożył wniosek dowodowy o przesłuchanie szefa grupy CBŚ, działającej pod kryptonimem "Enigma", która rozpracowywała skorumpowanych policjantów Komendy Stołecznej Policji w czasach, gdy Sławomir O. działał rzekomo na zlecenie Pruszkowa. – Niestety, prokurator odrzucił ten wniosek. Chyba wiem dlaczego… - mówi Maciej Morawiec. Jakiś czas temu adwokat otrzymał zaskakujący telefon. Anonimowy rozmówca zaproponował mu pieniądze. Za co? Maciej Morawiec sam chciałby znać odpowiedź na to pytanie. Gdy adwokat odmówił, mężczyzna zaoferował, że “wpłaci coś Sławkowi”. - Później rozmowa przybrała bardziej stanowczy charakter, wręcz agresywny. Wreszcie powiedział: "nazywam się Piotr K. i prosiłbym, aby pan nie przekręcał mojego nazwiska na FB i do zobaczenia wkrótce" – mówi adwokat. Morawiec sam nie wie, jak ma potraktować telefon “Brody”: jako propozycję łapówki czy pogróżkę? Sprawa trafiła do prokuratury. Na razie byłego glinę wzmocniła psychicznie rozprawa dotycząca zabójstwa Marka Papały. Była to jedyna okazja do konfrontacji z “Brodą”/” Kapustą”, którego Sławomir O. określił mianem "mistrza pisania scenariuszy". Po raz pierwszy publicznie podważona została wiarygodność “Brody”, a dla Sławomira O. pojawiło się światełko w tunelu…
Adwokat nie chce się rozwodzić na temat warunków, jakie panują w więzieniu. Przecież pobyt “psa” w takim miejscu nie przypomina wczasów wypoczynkowych. – Gdy Sławek wyjdzie, opowie Panu o wszystkim, co przeżył – ucina. Sam nie pobiera za tę sprawę honorariów, choć obrona O. wymaga od niego sporego wysiłku. W rozmowie ze mną, z rozbrajającą skromnością przyznaje, że to nic takiego. “Gdy Sławek wyjdzie”… Przekonanie znajomych o niewinności swojego przyjaciela budzi respekt. W końcu, jak mówią słowa piosenki, “zna i szanuje prawdziwe psy, każda warszawska ulica”. Aleksander Majewski
Stankiewicz o autodestrukcji naszego państwa Bohaterowie filmu „Idy marcowe” są zakłamani, wyzuci z elementarnych uczuć, ale muszą udawać przed społeczeństwem, bo gdyby ich draństwo i kłamstwa wyszły na jaw, to społeczeństwo by ich przegoniło. Bo społeczeństwo premiuje dobre zachowania. W swoim interesie. W Polsce premier mimo świadomości, że oglądają go miliony widzów, którzy albo już wiedzą, że kłamie, albo zaraz się o tym dowiedzą, może kłamać. I tak go wybiorą! Zastępca szefa BOR Paweł B. ma jutro w prokuraturze usłyszeć zarzuty. Jeśli szukać bezpośredniej odpowiedzialności za śmierć prezydenta Lecha Kaczyńskiego podczas tragicznej w skutkach wizyty w Rosji 10 kwietnia 2010 r., to nie da się pominąć Biura Ochrony Rządu, którego pracownicy są opłacani i szkoleni właśnie po to, żeby zagwarantować bezpieczeństwo najważniejszej osobie w państwie.
Kacapskie metody Zarzuty dla zastępcy są uzasadnione, gdyż wiemy, że na lotnisku w Smoleńsku nie było żadnego BOR-owca, a listę zaniedbań czy też działań dywersyjnych można by mnożyć bez końca. Tymczasem sam szef BOR-u został rok po katastrofie smoleńskiej awansowany (!) przez nowo wybranego prezydenta Bronisława Komorowskiego. To niezwykle bezczelny i zuchwały akt pogwałcenia godności narodu, kojarzący mi się jedynie z kacapskimi metodami upokarzania i tresowania ludzi. Jednak, jeśli sądzić po sondażach, najwyraźniej nie bulwersuje on samych upokorzonych.
Piekło polityki Widziałam niedawno film. Nie było w nim nikogo, kto byłby dobry. Rzecz dzieje się w mrocznym świecie amerykańskiej polityki, w sztabie wyborczym kandydata Partii Demokratycznej, który ubiega się o fotel prezydenta Stanów Zjednoczonych. Sam kandydat – dobry mąż, prawy ojciec rodziny, z zasadami, do bólu szczery – jak się okazuje, jest mistrzem pozoru. Są jeszcze lepsi w tej szkole cynizmu i bezwzględności, jak np. jego szef sztabu. Młody, przystojny, ujmujący mężczyzna, który niezwykle sprawnie potrafi manipulować ludźmi. Widzimy jego drogę na samo dno – czyli na szczyt. Po drodze mijamy najciemniejsze zakątki kulis kampanii wyborczej: nieludzkie zachowania miłych, inteligentnych, utalentowanych ludzi, piękne hasła, za którymi stoi jedynie chęć zdobycia stołka, wykorzystywanie haków i sprytne sposoby na eliminację przeciwnika, kompletny brak uczuć. To chyba uderza i przygnębia najbardziej. Zanurzamy się w świat bez uczuć. Bez miłości, bez przyjaźni, bez lojalności. Jedyna osoba – także uwikłana w zło, ale kierująca się uczuciami – popełnia samobójstwo. Potworne. Dlaczego więc gdzieś się kołacze jakieś dziwne uczucie, że nie znał scenarzysta głębszego kręgu piekła?
Jądro ciemności Polskiego widza, który, na co dzień może pooglądać sobie bezwzględność i tupet władzy (do tego jeszcze dochodzi komizm i przaśny wymiar bulu przez „u”), trudno zaskoczyć fikcją o złej polityce. I choć akurat z dystansem patrzę na uproszczony schemat przesłania: wszyscy politycy są źli – wyczuwając tu więcej smaku dramaturgii i modnego trendu dyskusji „w towarzystwie” niż odniesień do rzeczywistości – to jądro zła, jego triumf, lokuję gdzie indziej. Bohaterowie filmu Idy marcowe są zakłamani, wyzuci z elementarnych uczuć, brutalnie grają, idą po trupach do celu, ale muszą udawać przed społeczeństwem, bo gdyby ich draństwo i kłamstwa wyszły na jaw, to społeczeństwo by ich przegoniło. Bo społeczeństwo premiuje dobre zachowania. W swoim interesie. W Polsce premier mimo świadomości, że oglądają go miliony widzów, którzy albo już wiedzą, że kłamie, albo zaraz się o tym dowiedzą, może kłamać. I tak go wybiorą! Można nasikać na grób prezydenta, któremu wcześniej nie zapewniono bezpieczeństwa i w sprawie śmierci, którego nie upomniano się o rzetelne śledztwo, i zdobyć niezły wynik wyborczy! Ciekawe, że po filmie – nawiasem mówiąc, bardzo dobrym, warto go zobaczyć – wychodzę z refleksją nie na temat brudnej polityki, lecz na temat polskich realiów. Kim jesteśmy dziś? Jak zmieniliśmy się po katastrofie smoleńskiej? Czy zdaliśmy egzamin z solidarności? Jak to się dzieje, że premiujemy draństwo w jakimś bezmyślnym masochistycznym akcie autodestrukcji? To przecież nasze życie. Ewa Stankiewicz
Narodowe Koloseum
Stadion Narodowy został otwarty. Inaugurację relacjonowali telewizyjni dziennikarze z podobną emfazą w głosie, jaką epatował spiker z okresu PRL, który triumfalnie obwieszczał telewidzom, że "w porcie gdańskim jest już transport pomarańczy z Kuby". Minister sportu Joanna Mucha i szef Narodowego Centrum Sportu Rafał Kapler spijali piankę z wydarzenia stulecia, bo przecież najnowocześniejszy sportowy obiekt w kraju to ich zasługa i miłościwych rządów Platformy Obywatelskiej. Tymczasem nasz tygodnik postanowił zgodnie z duchem siermiężnego krytycyzmu i niekonstruktywnego rzucania kłód pod nogi ekipie Tuska zadać kilka pytań: co tak naprawdę zbudowano; za ile; kto na tym zarobił i ile nas będzie kosztowało utrzymanie tego "Koloseum" w przyszłości?
Stadion czy obiekt? Na razie trudno nazwać stadionem piłkarskim coś, na czym nie da się grać w piłkę nożną, m.in. z powodu braku trawy. Dlaczego na otwarciu zabrakło zieleni? Niedawno Rafał Kapler, szef Narodowego Centrum Sportu, które zarządza stadionem, odpowiadając na to pytanie, stwierdził bezczelnie, że nie jest ogrodnikiem i nie wie. Z ponad półrocznego poślizgu także nie było się komu tłumaczyć, a Stadion Narodowy miał być gotowy na 30 czerwca zeszłego roku. Tyle że najpierw pojawiły się problemy ze schodami prowadzącymi na trybuny (przez wady konstrukcyjne mogły się zawalić), a potem okazało się, że trawa... nie będzie rosła z powodu złego naświetlenia płyty boiska. Trzeba było zmienić projekt. W tym czasie okazało się, że po opadach deszcz wlewa się do niektórych pomieszczeń, a rozkładany dach może działać tylko przy temperaturze powyżej zera… - W połowie grudnia ogłosili, że stadion został oficjalnie oddany do użytku. I co? Grają tam piłkarze? Odbywają się koncerty? Nie! Bo nie ma płyty, a dach się nie zsuwa. - To jest skandal! – grzmiał wówczas poseł Tomaszewski. - To tak, jakby producent samochodów wypuścił auto, które nie ma silnika albo kół. Złożyłem już w tej sprawie zawiadomienie do prokuratury Warszawa-Śródmieście. Nie dziwię się, że władza podnosi podatki i ściąga pieniądze od najuboższych. Bo przecież trzeba jakoś spłacić ten narodowy bubel - mówił legendarny bramkarz polskiej reprezentacji. Tymczasem już dzień po tym, jak z wielką pompą otwarto Stadion Narodowy, okazało się, że przedstawiciele policji, straży pożarnej i sanepidu negatywnie zaopiniowali rozegranie na nim meczu o piłkarski Superpuchar pomiędzy Wisłą Kraków i Legią Warszawa, który zaplanowano na 11 lutego. Na razie pozytywną opinię na temat organizacji spotkania wyraziło tylko pogotowie ratunkowe. - A to za mało - powiedział naczelnik wydziału imprez masowych i zgromadzeń publicznych w Biurze Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego m.st. Warszawy Mirosław Szymanek.
Wielcy Architekci i Murarze Niedawno "Nasza Polska", podsumowując “sukcesy” rządów PO, pisała, że "dopiero w sierpniu 2008 r. minister Mirosław Drzewiecki zdecydował się zdymisjonować szefa Narodowego Centrum Sportu (nadzorującego budowę Stadionu Narodowego w Warszawie) Michała Borowskiego, mimo że od dłuższego czasu prasa pisała o jego niejasnych interesach. Z kolei we wrześniu rozstrzygnięto przetarg na realizację pierwszego etapu budowy Stadionu Narodowego, który wygrała firma Pol-Aqua, posiadająca bardzo wyraźne koneksje polityczne (w Radzie Nadzorczej zasiadają m.in. były wicepremier Janusz Steinhoff, były dowódca GROM gen. Sławomir Petelicki i były szef Sztabu Generalnego WP gen. Leon Komornicki)". Oprócz firmy Pol-Aqua Stadion Narodowy budowany był głównie przez konsorcjum firm – Alpine Bau Deutschland AG, Alpine Bau GmbH i Alpine Construction Polska Sp. z o.o., Hydrobudowa Polska SA i PBG SA. Warto przypomnieć, że prezes Hydrobudowy Polska SĄ, Jerzy Ciechanowski, nie wywiązał się z otrzymanego w 2002 r. z kontraktu na budowę stadionu w Poznaniu. Doprowadził do upadku MAXER SA (dawniej ENERGOPOL-7 POZNAŃ SA) i zwolnienia 1500 osób. Z Maxeru trafił do PBG wraz z lukratywnymi kontraktami Maxera na poznańskim stadionie, Orlenie, wojsku i w RZGW na budowie stopnia wodnego Malczyce na Odrze. Wdzięczny prezes PBG mianował Ciechanowskiego prezesem słabej Hydrobudowy Śląsk, przez lata budującej coraz drożej skocznię w Wiśle Malince. Po połączeniu Hydrobudowy Śląsk z Hydrobudową Włocławek powstała Hydrobudaowa Polska SA. Z nią Ciechanowski wygrał przetarg na dokończenie budowy stadionu miejskiego w Poznaniu. Natychmiast zażądał 100 mln zł więcej za budowę i Ryszard Grobelny prezydent Poznania kwotę tę przyznał. W zeszłym roku agenci CBA odwiedzili Hydrobudowę w związku z realizacją budowy stadionu w Poznaniu. Śledztwo ma wyjaśnić, czy miasto straciło pieniądze na tej inwestycji. Za budowę Stadionu Narodowego odpowiada Narodowe Centrum Sportu zarządzające kompleksem obiektów sportowych, budowanych na terenach otoczenia byłego Stadionu Dziesięciolecia. Kierowanie NCS okazało się bardzo lukratywną posadą. Poseł Jan Tomaszewski pisał, że "prezes Narodowego Centrum Sportu, Rafał Kapler, w 2010 r. otrzymał na rękę 62,5 tys. zł nagrody, a jego dwaj »wickowie« po 20,2 tys. zł premii netto. Na pytanie, dlaczego za spartoloną robotę zostały przyznane tak ogromne pieniądze, minister sportu Adam Giersz stwierdził, że wynikają one z umów". - Ciekawe, kto w imieniu rządu RP za pieniądze podatników podpisał takie lukratywne kontrakty? Warto również wyjaśnić, czy zapowiadany na wniosek oburzonego premiera zwrot ponad 100-tysięcznych nagród, przydzielonych przez byłego ministra-hazardzistę Miro D. prezesom spółki Euro 2012, został zrealizowany - pytał Tomaszewski. Przewodniczącym Rady Nadzorczej NCS został człowiek Platformy Obywatelskiej Krzysztof Zalibowski. - Wiedziałem, że Krzysztof Zalibowski jest z Platformy. Radę nadzorczą mianuje minister sportu, ale do tej nominacji nie mam zastrzeżeń. Zalibowski to doświadczony menedżer - przekonywał Rafał Kapler, prezes NCS. Zalibowski zapewne z powodu swoich licznych talentów i nieograniczonego czasu został także prezesem PGE Electra, spółki-córki PGE oraz przewodniczącym Rady Nadzorczej PGE Zamojskiej Korporacji Energetycznej. Obstawianie ludźmi PO instytucji decydujących o najbardziej lukratywnych przetargach nie budzi zastrzeżeń polityków PO. - To pracowity i mądry człowiek. Na pewno będzie dobrym prezesem Electry - zachwalał Zalibowskiego były senator PO z Radomia, dziś wojewódzki inspektor transportu drogowego, Andrzej Łuczycki.
Ile zapłaciliśmy? "Portugalczycy na najdroższe, najbardziej efektowne stadiony na Euro 2004 wydali po 100–150 mln euro. Tymczasem stadiony w Gdańsku i Wrocławiu będą kosztować 180–200 mln euro, a Stadion Narodowy ponad 300 mln euro. Nawet gdyby przynosiły na czysto po 10 mln zł zysku rocznie, na nominalny zwrot zainwestowanych pieniędzy trzeba by czekać co najmniej 70-80 lat" - pisali w zeszłym roku dziennikarze "Newsweeka". Dzisiaj wiadomo już, że koszt budowy Stadionu Narodowego był dużo większy. Obiekt kosztował życie trzech ludzi i niemal dwa miliardy złotych. Eksperci różnią się co do oceny rentowności tego przedsięwzięcia. Optymiści przewidują roczne zyski Stadionu Narodowego w wysokości 10 milionów, a pesymiści wróżą straty na poziomie 50 milionów złotych. W każdym razie wiadomo już, że zainwestowane w stadion dwa miliardy przyniosłyby większy zysk, gdyby nawet odłożyć je na procent bankowy. Triumfującym politykom Platformy warto przypomnieć, że koszty wybudowania tego obiektu były bardzo wysokie (w porównaniu z tego typu inwestycjami zagranicznymi), zwłaszcza, jeżeli uwzględnimy w tym brak odpłatności za grunty, na których stoi stadion. W Portugalii rozważa się burzenie stadionów, które wybudowano na mistrzostwa piłkarskie Euro 2004. Miasta Leira i Aveiro mają pilniejsze potrzeby niż permanentne dokładanie po milion euro miesięcznie do stadionów, na które nikt nie chce przychodzić. Tymczasem nasi politycy wydają się niezbyt troszczyć o przyszłość swojego “Koloseum”. Warto dodać, że głównym dochodem takich obiektów jest sprzedaż biletów na imprezy sportowe, a o ile piłka portugalska stoi na wysokim poziomie, to mecze naszych "kopaczy" już takich tłumów przyciągać raczej nie będą. Z utopionych przez Portugalczyków pieniędzy wnioski wyciągnęli Szwajcarzy, którzy z okazji Euro 2008 nie wybudowali żadnego stadionu – powiększyli tylko i zmodernizowali istniejące i te przystawki natychmiast po mistrzostwach zdemontowali. Oczywiście polski rząd mógł za kwotę przeznaczoną na stadion wybudować 4000 tysięcy mieszkań i z samego czynszu czerpać zyski do skarbu państwa około 10 razy wyższe niż ze Stadionu Narodowego (zakładając wersję optymistyczną, że do "Koloseum" nie będziemy dopłacać). Jednak - jak napisał na swoim blogu Janusz Korwin-Mikke: "To wszystko nie jest argumentem za tym, by Stadionu nie wybudować; można wybudować – trzeba tylko powiedzieć uczciwie, że mamy chęć wywalić na to kilka miliardów – bo stać nas na taką fantazję! I nie mydlić oczu twierdzeniami, że »na tym zarobimy«". Robert Wit Wyrostkiewicz
Bunt Na ulice, nie tylko w Polsce, wychodzi coraz więcej młodych ludzi protestujących przeciwko sznurowaniu im ust i braku perspektyw U schyłku zimy i wiosną, kto wie, jak rozległych protestów doczekamy się w Polsce, Europie i na świecie. Zanim ucichną, rzeczywistość może się zmienić nie do poznania. W pewnym momencie tłumy protestujących na ulicach przekraczają masę krytyczną i następuje eksplozja. Już niejeden raz historia to widziała. Pod niszczącym ludzkim tsunami politycy padają zmiażdżeni jak muchy. Przez nasz glob przelewa się bunt “oburzonych”, który zaczął się na Wall Street w Nowym Jorku, teraz dotarł już prawie wszędzie. Niesamowitemu rozwarstwieniu społecznemu i bankierskiej lichwie, brakowi perspektyw życiowych młodzieży “oburzeni” i wszyscy inni protestujący mówią stanowcze “nie”. Z całą pewnością pracują całe sztaby rządowych i korporacyjnych mózgów, zastanawiając się, czy zdławienie manifestacji i rozruchów w ogóle się uda?
Ulica zapowiada: nie damy się zakneblować Polskę ogarnął szał sprzeciwu przeciwko podpisaniu przez rząd Donalda Tuska w tempie błyskawicznym, bez namysłu i zastanowienia porozumienia ACTA (skrót od ang. Anti-counterfeiting trade agreement), tj. umowy, która m.in. pod karą zmusi operatorów do inwigilowania milionów internautów. Dostawcy usług sieciowych mają zostać zobowiązani do cenzurowana Sieci i przymuszeni przez właściwe organy do identyfikacji abonentów. W takich krajach, jak nasz, po latach komuny, nie tak łatwo będzie znów ludzi zastraszyć i włożyć im knebel w usta. Będziemy się bronić, walcząc o wolność słowa w Internecie do ostatniej kropli krwi, zapowiada ulica, na której znajdują się przede wszystkim ludzie młodzi. Mnóstwo z nich ma czas, są bezrobotni.
Sorry, nie stać nas na to Powracając do ACTA, umowa m.in. zakazuje handlu i używania zamienników wszystkich markowych produktów takich, jak m.in. części samochodowe, tonery do drukarek, zamienników koszmarnie drogich leków innowacyjnych. ACTA nie podpisały: Cypr, Estonia, Słowacja, Niemcy i Holandia – ostatnie dwa państwa – wyjaśniają tamtejsze rządy – z przyczyn proceduralnych, a nie, dlatego, że ich na taki gest nie stać; widać jednak, że nawet bogaci się ociągają. Jak zawsze nadgorliwy wobec obcych rząd Donalda Tuska nie zastanawiał się ani sekundy, umowę podpisał i wyjaśnia, że jeszcze nie została ratyfikowana, mamy na to ok. dwa lata, a jeżeli między wierszami będą się kryły jakieś szczury, ratyfikacji nie będzie. Znaczy to, że rząd papierów dokładnie nie przeczytał, podpisał bezmyślnie i ewentualnie nie ratyfikuje. To ci dopiero krętactwo, które ma uspokoić tysiące ludzi. Bezmyślność w Unii Europejskiej rozwija się na całego: Rada UE podpisała umowę ACTA ochoczo, w grudniu ub. roku, a teraz, okazuje się, że jej zapisy naruszają unijne prawo – tak stwierdził Europejski Trybunał Konstytucyjny w Strasburgu. Powiedzmy sobie otwarcie: istotne dla nas jest to, poza wolnością w Sieci, że na podpis pod ACTA na razie nas nie stać
Narasta sprzeciw socjalny Ulica w Warszawie, Krakowie i innych miastach skanduje, wol-ny in-ter-net. Młodzież na manifestacje zwołuje się, klikając myszkami – ruch sprzeciwu jest, więc nie do opanowania. Zima się skończy – protesty przeciw bezmyślności rządu, objawiające się raz po raz, jeszcze mogą się nasilić. To jest nie tylko wielkie NIE młodzieży przeciwko ACTA, ale i bunt socjalny, wywołany tym, że młodzi ludzie nie widzą dla siebie perspektyw. Dwa miliony młodych, wykształconych Polaków opuściło kraj, szukając pracy za granicą, presja na rynku pracy powinna się zmniejszyć, a pracy dalej nie ma. Nawet osoby z dwoma dyplomami, nierzadko z doktoratami i znajomością języków zarejestrowane są jako trwale bezrobotne, co dopiero mówić o ludziach ze słabszym przygotowaniem. Stopa bezrobocia wynosi 12,5 proc., na koniec roku będzie gorzej, szacują, że dojdzie do 13,3 proc. (rząd: nie wierzcie w czarnowidztwo, bezrobocie w końcu tego roku nie przekroczy 12,3 proc., a więc według rządowych, optymistycznych, prognoz zmniejszyłoby się zaledwie o 0,2 proc., niewielkie pocieszenie).
Bezrobotni w kleszczach Na koniec ub. roku w urzędach pracy zarejestrowanych było ok. 2 mln bezrobotnych, prawie połowa z nich bezskutecznie szukała zajęcia dłużej niż rok – podał Główny Urząd Statystyczny. Znalezienie pracy etatowej w wielu regionach kraju graniczy dziś z cudem. Czy ktoś może marzyć o etacie (i jakim takim wynagrodzeniu) na przykład w powiecie szydłowieckim, gdzie bezrobocie wkrótce przekroczy 37,2 proc.? Najwyższa stopa bezrobocia utrzymuje się w województwach: warmińsko-mazurskim (20,1 proc.), zachodniopomorskim (17,5 proc.), kujawsko-pomorskim (16,9 proc). Długotrwale bezrobotni bez grosza przy duszy szukają pracy w pobliżu miejsca zamieszkania. Nie stać ich na wynajęcie mieszkania, gdyby dostali pracę gdzieś dalej, zarobki zazwyczaj są głodowe, nie stać ich także na kosztowne dojazdy do pracy. Banki ludziom bez stałych dochodów nie dają kredytów, pożyczki “na dowód” są niemożliwe, chyba, że ktoś posiada nieruchomości. W ub. roku, w stosunku do roku poprzedniego wzrosła o 7 proc. liczb samobójstw. W Łódzkiem niemal każdego dnia ktoś odbierał sobie życie. Powody takiej desperacji są różne, w kryzysie, kiedy brakuje pracy, samobójstw jest więcej.
Ktoś jest za to odpowiedzialny... Ulice należące głównie do młodych “oburzonych” i protestujących przeciw ACTA szukają odpowiedzialnych za światowy kryzys. W Wielkiej Brytanii winnych za wzrost tamtejszego bezrobocia znaleziono. Według gazety “Daily Mail” – to Polacy “grabią” młodym Anglikom miejsca pracy, zabierając chleb. Czterech z Polski zabiera jedno miejsce Brytyjczykowi, więc huzia na przybyszy. Rząd brytyjski, mając 2,6 mln osób pobierających zasiłki, masowo sprowadza imigrantów – podjudzała niedawno gazeta. Bezrobocie w Anglii wynosiło w ub. roku 8,3 proc., w tym ma zelżeć do 7,8 proc. Według Eurostatu w ciągu roku w Unii przybyło ponad milion bezrobotnych. W grudniu ub. roku bezrobocie w całej UE wynosiło 9,9 proc., a w strefie euro 10,4 proc. Unia posiada ponad 5,5 mln ludzi do 25 roku życia, którzy bezskutecznie poszukują pracy, w ub. roku było ich 241 tys. więcej niż rok wcześniej. Najniższe bezrobocie odnotowano w Norwegii 3,3 proc., Austrii, Luksemburgu i Holandii. Niemieckie wynosiło 6 proc., (w tym roku Niemcy prognozują nieduży wzrost do 6,15 proc.). Stopa bezrobocia we Włoszech doszła do 9,0 proc., na Cyprze o 9,1 proc., Francji 10,0 proc. (w br. szacują nieznaczny spadek do 9,15 proc.), w Estonii 11,3 proc., Portugalii 12,4 proc. (spodziewany jest wzrost do 13,35 proc.), na Łotwie stopa bezrobocia wynosiła 14,8 proc., Litwie - 15,3 proc.
Prawie wszędzie źle się dzieje Najgorsza sytuacja panowała w bankrutującej Grecji, bezrobocie wynosiło tam w ub. roku blisko 20,0 proc., w tym – według rządu jakimś cudem ma się zmniejszyć do 18,5 proc. W Hiszpanii stopa bezrobocia ma spaść z 23 proc. do 20,7 proc., ale w jaki sposób rząd hiszpański zdoła to zrobić, nie wiadomo. W tym kraju (a także w innych) bezrobocie dotyka szczególnie ludzi młodych, poniżej 25 lat. Co drugi młody obywatel Hiszpanii pracy znaleźć nie może. Bezrobocie obejmuje tam 22,85 proc. populacji w wieku aktywności zawodowej; aż 51,4 proc. hiszpańskich bezrobotnych to są bezrobotni młodzi. Takiego bezrobocia nie było tam od dawna...
Apolityczni chcą do polityki W dziesięciomilionowej Portugalii podobnie wysokie jak dziś bezrobocie było 35 lat temu. Rząd Pedra Passosa Coelho w ramach cięć oszczędnościowych zatwierdził nowe zasady przyznawania zasiłków bezrobotnym. W br. okres otrzymywania pomocy w regionach o niższym bezrobociu, został skrócony o 4 miesiące i wynosi 5 miesięcy. Maksymalnie zasiłek można otrzymywać przez 18 miesięcy, a nie – jak dotąd – przez dwa lata. To jeden z warunków umowy kredytowej z maja ub. roku, na mocy której Portugalia otrzymała 78 mld euro pożyczki. U nas zasiłek dla bezrobotnych można dostawać od 6 miesięcy do roku, także w zależności od stopy bezrobocia w regionie, przez pierwsze trzy miesiące wynosi 761 zł, potem się zmniejsza. W urzędach pracy w całej Polsce codziennie można spotkać mnóstwo młodych ludzi. Ci z dyplomami magisterskimi, którzy przyjmują – jeśli jest - etatową pracę szatniarek i stróżów nocnych, są najbardziej oburzeni. To jasne, że będą protestować przeciw umowie ACTA. Liczą, że masowy sprzeciw ma szansę przerodzić w jakąś trwałą siłę, która będzie miała w przyszłości coś do powiedzenia, także w innych sprawach i dodają, że nie chcą być reprezentowani ani nie mają zamiaru reprezentować żadnej istniejącej dzisiaj opcji politycznej. Wiesława Mazur
JESZCZE O ACTA Pan Redaktor Zaremba, który ostatnio „obsabaczył” mnie za sprzeciw wobec ACTA i wmawiał na łamach Rzepy, że stałem się przeciwnikiem własności ogłosił, że: „śmierć prasy papierowej nie będzie oznaczać triumfu społeczeństwa obywatelskiego. Słabe media w sieci i blogerzy nie będą bowiem w stanie skutecznie patrzeć władzy na ręce”.
www.rp.pl/artykul/9157,805770-Internet--spoleczenstwo-obywatelskie-i-ACTA---Zaremba.html
Więc chciałbym Panu Redaktorowi powiedzieć, że śmierci prasie papierowej nie życzę - z wyjątkiem niektórych „dziennikarzy śledczych”. Oczywiście nie chodzi o śmierć fizyczną, tylko obywatelską. Aczkolwiek nie mogę wykluczyć, że Pan Redaktor zacytuje tylko poprzednie zdanie – tak jak było w sprawie ACTA – i ogłosi, że „Gwiazdowski życzy śmierci dziennikarzom”. „Nieomal wszyscy, łącznie z politykami obozu rządowego, podlizują się internautom” – pisze Pan Redaktor, nie dostrzegając różnicy między Internetem – jako medium i Internautami – jako jego użytkownikami. Internet zwiększył zakres naszej wolności. Niektórzy Internauci jej nadużywają – naruszając prawa innych: do własności czy wizerunku. Ale to nie powód żeby prewencyjnie kontrolować wszystkich ani żeby poszkodowanym w Internecie przyznawać inne prawa niż poszkodowanym w jakikolwiek inny sposób. Ja zresztą Internautom się nie podlizuję, bo nie mam powodu. Nigdzie nie kandyduję – więc nie zabiegam o ich głosy. Nie prowadzę bloga komercyjnego – więc nie zabiegam o ich „kliknięcia”. Ale wiem, że to dzięki Internetowi można dziś bronić się przed niektórymi pracownikami hołubionej przez Pana Redaktora „prasy papierowej”, czego niektórzy z nich, na szczęście dla swoich ofiar, w porę nie zauważyli. Stali Czytelnicy mojego bloga doskonale wiedzą, do czego „piję”. Ale właśnie, dlatego pozwalam na moim blogu na wszelkie komentarze, które są publikowane w czasie rzeczywistym, bez żadnej cenzury czy moderowania. I nie chcę żeby jacyś pracownicy służb specjalnych, którzy przez lata napuszczali na Bogu ducha winnych ludzi niektórych „dziennikarzy śledczych” z prasy papierowej mogli kazać mi zrobić cenzurę mojego własnego bloga i kontrolować treści pojawiające się w komentarzach. Pana Redaktora złości, że „próby egzekwowania norm (w Internecie – przyp. mój) wywołują histerię”. Daleki jestem od histerii, ale wiem, że jak się prawa – stanowionego przez polityków – używa jako instrumentu szczegółowej regulacji różnych sfer życia, to w konsekwencji mamy inflację prawa i zwiększenie uprawnień urzędników. Pan Bóg potrzebował raptem dwóch tablic do urządzenia świata dla ludzi. I zapewniam Pana Redaktora, że proste przestrzeganie tylko dwóch z jego dziesięciu przykazań wystarczyłoby do „unormowania” sytuacji w Internecie. Zgadzam się natomiast z twierdzeniem, że „internetowa twórczość (…) będzie poddawana jakiejś regulacji, zapewne przy ożywionych sporach i sprzeciwach. To się będzie rodziło w bólach, których nie umiemy sobie wyobrazić…” Owszem. Odkąd John Locke napisał, ze ludzie rodzą się wolni, pojawili się tacy, których to „uwierało”. I walczą z wolnością pod szyldem równości, sprawiedliwości, własności, albo nawet samej wolności tylko takiej „lepszej”, „prawdziwej”. Gwiazdowski
Sporo ludzi straci pracę
Obecnie należy się spodziewać bardzo bolesnego trendu. Sporo ludzi straci pracę w tym roku, a w przyszłym jeszcze więcej – mówi portalowi Stefczyk.info ekonomista, prof. Krzysztof Rybiński.
Stefczyk.info: Bezrobocie w Polsce wzrosło do 13,3 procent. Już 2,1 miliona Polaków nie ma pracy. Czy to zwykły wzrost sezonowy czy powód do niepokoju?
Prof. Krzysztof Rybiński: W ciągu roku mamy zmiany długookresowe oraz zmiany sezonowe. Wiosną i latem jest więcej miejsc pracy. W tym roku zapewne będzie podobnie. Jednak niepokojące jest to, że od lat widać wyraźnie trend wzrostowy. W styczniu 2012 mamy 13,3 proc., za rok będzie prawdopodobnie o jeden procent więcej. Ja uważam, że w przyszłym roku w Polsce będzie recesja i bezrobocie podskoczy do 15 procent. To złe wiadomości.
Z czego te zmiany będą wynikać?
Z kilku przyczyn. Po pierwsze, w Unii Europejskiej mamy recesje. Eksporterzy z Polski będą mieli trudniej, sprzedadzą mniej. Po drugie, zakończą się inwestycje prowadzone ze środków unijnych. Ludzie zatrudnieni na budowach, czy w firmach, które kooperują z budowami, będą zwalniani. Trzecią ważną kwestią, jest pierwsza od lat fala ograniczania zatrudnienia w administracji. Za czasów pierwszej kadencji Tuska zatrudniano w tempie 30-40 tysięcy urzędników rocznie. Szczęśliwie udało się to szaleństwo ograniczyć. W zeszłym roku spadło zatrudnienie w urzędach, w tym roku również ma spaść.
To zdaje się dobrze
To jest zdrowa tendencja, ograniczenie administracji jest korzystne. Jednak zbiega się to w czasie ze spowolnieniem gospodarczym. Ludzie zwalniani z administracji będą mieli trudności ze znalezieniem pracy, ponieważ wiele firm będzie zwalniać. To wzmocni wzrost bezrobocia. Obecnie należy się spodziewać bardzo bolesnego trendu. Sporo ludzi straci pracę w tym roku, a w przyszłym jeszcze więcej.
Jak Pan ocenia rozwiązania rządu? One sprzyjają kryzysowi zatrudnienia czy łagodzą jego skutki?
Ostatnie cztery lata krytykowałem rząd za brak reform. To były dobre lata do wprowadzania zmian, gospodarka się rozwijała itd. Obecnie, gdy gospodarka zwalnia i idą cięższe czasy, gdy świeci się żółte światło i dzwonią dzwonki alarmowe, rząd zabrał się do zmian. To jest zły moment, ponieważ reformy pogorszą obecnie sytuację. Cięcia w administracji zwiększą bezrobocie, podniesienie składki rentowej sprzyja ograniczeniu miejsc pracy, ponieważ ona staje się droższa. To jeszcze bardzie spowolni wzrost gospodarczy. Niestety działania rządu, które są bardzo potrzebne, zostały zaplanowane na bardzo zły moment koniunktury. To przyczyni się do pogorszenia sytuacji i zwiększenia bezrobocia. Gdyby zmiany zostały wprowadzone dwa, trzy lata temu, dziś bylibyśmy w znacznie lepszej sytuacji.
Rozmawiał Stanisław Żaryn
POLSKI SZWADRON ŚMIERCI Czy w Polsce istnieją szwadrony śmierci? Jawne zabójstwa znanych polityków i osób związanych z mordami, brak wyjaśnień prowadzonych śledztw, powiązane z opiniami niektórych historyków wskazują, że istnieje takie zagrożenie. Atak na pracowników biura poselskiego Prawa i Sprawiedliwości w Łodzi zakończony śmiercią Marka Rosiaka i poważnymi obrażeniami ciała Pawła Kowalskiego posła do Parlamentu Europejskiego z użyciem przez zbrodniarza paralizatora był zaplanowaną zbrodnią wykonaną w sposób profesjonalny. Do dzisiaj nie wyjaśniono sprawy zabójstwa Stanisława Pyjasa przez śmiertelne pobicie, czy Krzysztofa Olewnika, w konsekwencji przerzucając winę na rodzinę zamordowanego, „samobójstwo” Andrzeja Leppera, morderstwo Marka Papały, czy „samobójstwa” więzienne sprawców porwania Krzysztofa Olewnika, nie wyłączając „katastrofy” smoleńskiej, z matactwami komisji Jerzego Millera i osławionej generalissimus Tatiany Anodiny, świadczą o istnieniu takich zagrożeń w powiązaniu ze służbami rosyjskimi. Jeszcze wcześniej zamordowany został premier rządu PRL Piotr Jaroszewicz, ksiądz Stefan Niedzielak, kapelan Armii Krajowej i WIN, współzałożyciel Rodziny Katyńskiej. Ks. Stefan Niedzielak był inicjatorem wzniesienia krzyża katyńskiego na cmentarzu powązkowskim (31 lipca 1981 roku), który to pomnik SB jeszcze tej samej nocy zniszczyła. Za swoją działalność niepodległościową był nieustannie nękany i szykanowany, otrzymywał listy i telefony z pogróżkami, bezpieka wielokrotnie podejmowała próby zastraszenia go, pobicia czy porwania. Zginął zamordowany (prawdopodobnie ciosem karate) przez "nieznanych sprawców" w swojej plebanii na Powązkach w nocy z 19 na 20 stycznia 1989 roku. Był współpracownikiem Delegatury Rządu na Kraj, dzięki czemu wcześnie poznał raport komisji Czerwonego Krzyża o zbrodni katyńskiej. Uczestniczył w powstaniu warszawskim. Był kurierem przewożącym zaszyfrowane komunikaty z Warszawy do Krakowa dla ks. abp. Adama Sapiehy. Latem 1944 przewiózł do Krakowa tzw. depozyt katyński, czyli dowody z przeprowadzonej przez Niemców ekshumacji grobów w Katyniu. W latach 80 wraz z Wojciechem Ziembińskim zaczął tworzyć Sanktuarium Poległych i Pomordowanych na Wschodzie. Został kapelanem Rodzin Katyńskich i upominał się o ujawnienie prawdy katyńskiej. Wspierał repatriantów z Rosji i Kazachstanu, organizował wysyłkę książek do Polaków żyjących w krajach dawnego Związku Radzieckiego.
W Zakładzie Medycyny Sądowej Akademii Medycznej stwierdzono szereg zewnętrznych obrażeń w okolicy twarzy i głowy oraz złamanie kręgosłupa szyjnego, mimo to ówczesne ministerstwo spraw wewnętrznych wykluczało morderstwo. Sprawę śmierci kapłana umorzono 2 października 1990 roku, przyjmując wersję o śmiertelnym upadku z fotela. O zabójstwo podejrzewano SB. Jan Olszewski w swoich pracach sugerował udział KGB w morderstwie. W czasie obrad Okrągłego Stołu mecenas Władysław Siła-Nowicki poprosił o uczczenie zamordowanych kapłanów: Stefana Niedzielaka i Stanisława Suchowolca minutą ciszy. Telewizja Polska usunęła ten moment z transmisji na antenie ogólnopolskiej. Z akt sprawy zabójstwa ks. Stefana Niedzielaka w niejasnych okolicznościach zniknęły materiały zabezpieczone podczas sekcji zwłok i ślady zabezpieczone na miejscu zbrodni. 30 stycznia 1989 roku ciało zamordowanego wikarego Stanisława Suchowolca odnaleziono w jego mieszkaniu na plebanii. Sekcja zwłok wykazała, że zgon nastąpił pomiędzy 2 a 4 w nocy, na skutek zatrucia tlenkiem węgla, spowodowanego pożarem niesprawnego pieca. Prokuratura uznała, że pies księdza również zatruł się czadem. Dochodzenie zakończyło się po kilku miesiącach umorzeniem z powodu braku znamion wskazujących na udział osób trzecich w zainicjowaniu pożaru. W 1992 rozpoczęto w tej sprawie nowe śledztwo. Gospodyni parafii na Dojlidach zeznała, że w nocy z 29/30 stycznia 1989 widziała na plebanii 3 nieznane osoby: dwóch mężczyzn i kobietę. Słyszała ich przyciszone szepty i rozmowy. Około północy jako ostatnia widziała księdza żywego. Z ekspertyzy przeprowadzonej przez biegłych sądowych wynika, że w drewnianej podłodze wybito dziurę, przez którą od strony piwnicy wlano łatwopalną substancję. Jeden ze strażaków w śledztwie zeznał, że w lewym dolnym rogu szyby okiennej widać było dziurę powstałą wskutek uderzenia ciężkim przedmiotem. Biegli weterynarze, zapoznając się ze zdjęciami z miejsca zbrodni, zauważyli, że z pyska psa ciekła krew. Ich zdaniem oznaczało to, że zwierzę zostało zatrute lub zabite. Białostocka prokuratura ogłosiła we wrześniu 1992, że przyczyną pożaru w mieszkaniu, a w konsekwencji powodem śmierci księdza Stanisława Suchowolca, było podpalenie. W sierpniu 1993 roku z powodu nieustalenia sprawców postępowanie umorzono[3]. Zleceniodawców zbrodni popełnionej na bł. księdzu Jerzym Popiełuszce nie odnaleziono, ale media cytują z satysfakcją wypowiedzi Wojciecha Jaruzelskiego „Konsekwentnie należy przestrzegać zasady kija i marchewki, co Kościołowi i duchowieństwu powinno się opłacać, co zaś nie. " Wzmóc działania wobec ks. Jerzego Popiełuszki. Ks. Popiełuszko nie powinien się wtrącać do działań partii i rządu”. Tego, czego nie może powiedzieć związany tajemnicą śledztwa prokurator Andrzej Witkowski, ujawnia ks. Stanisław Małkowski, współpracownik i przyjaciel księdza Jerzego Popiełuszki, w PRL-u kapelan "Solidarności", uczestnik strajku w Stoczni Gdańskiej: - Wersję przedstawioną na procesie toruńskim odbieram, jako próbę obrony ze strony Kiszczaka i Jaruzelskiego - chcieli odsunąć od siebie jakiekolwiek podejrzenia, że są odpowiedzialni za zamordowanie księdza Jerzego, zrzucając winę na gen. Mirosława Milewskiego. Nie mam wątpliwości, że winni śmierci ks. Popiełuszki są właśnie Kiszczak i Jaruzelski. Wiem, że ekipa esbeków, która porwała księdza, była śledzona przez inną ekipę. Mieliśmy, zatem do czynienia ze zbrodnią wielopiętrową. Poza tym ciekawa, symboliczna jest zbieżność dat. 19 października Kiszczak obchodził urodziny i być może Piotrowski porywając księdza Jerzego, chciał zrobić swojemu przełożonemu prezent. Zatem prawdę już znamy, trzeba jeszcze wyjaśnić wszystkie okoliczności. A więc np. to, czy Kiszczak i Jaruzelski działali w powiązaniu z towarzyszami radzieckimi? ( Tadeusz M. Płużański). Jan Olszewski od 20 lat jest przekonany, że mocodawców mordu trzeba szukać w Moskwie: "W moim przekonaniu nikt tutaj, zwłaszcza w MSW, nie odważyłby się zrobić czegokolwiek w sprawie ks. Jerzego, co najmniej bez konsultacji, jak nie bez zaleceń stamtąd". Nie udało się zamordować Jarosława Kaczyńskiego, nie poleciał do Smoleńska. Bardzo szybko po tym usiłowano go zamordować strzelając do jego samochodu. Ślady kul w samochodzie odkrył nowy nabywca auta. Byłego premiera PRL Piotra Jaroszewicza i działających w opozycji księży mogli zamordować ci sami funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa. Tajne komando miało „licencje na zabijanie” osób zagrażającym komunistycznym władzom. To były trzy osoby – kobieta o krótkich jasnych włosach i dwóch mężczyzn, w tym jeden o posturze atlety. Tak zapamiętał ich człowiek, który rankiem 1 września 1992 roku spacerował z psem w Aninie. Świadek widział jak te trzy osoby wybiegły z willi byłego premiera PRL Piotra Jaroszewicza. W noc poprzedzającą to wydarzenie Jaroszewicz i jego żon a Alicja Solska zostali zamordowani. Solską zastrzelono w łazience, a jej męża przed zabiciem wiele godzin torturowano celem uzyskania dokumentów kompromitujących polityków. Takie same rysopisy podał kierowca autobusu komunikacji miejskiej w Warszawie, który składał zeznania w sprawie zamordowania ks. Stefana Niedzielaka proboszcza parafii na Powązkach. Zapamiętał, że przed północą 20 stycznia 1989 roku na przystanku przy cmentarzu wysiedli dwaj mężczyźni i kobieta i poszli w stronę plebanii. Następnego ranka znaleziono tam zwłoki księdza. Dwóch mężczyzn i kobietę o jasnych włosach zapamiętała Marianna K. gospodyni plebanii na Dojlidach w Białymstoku. Według niej byli oni w budynku, w którym mieszkali księża, w nocy z 29 na 30 stycznia 1989 roku. Tej nocy w niewyjaśnionych okolicznościach zginął ksiądz Stanisław Suchowolec, kapelan białostockiej „Solidarności”. Wiele śladów wskazuje na to, że istnieje „komando do mokrej roboty”, które już zabijało na polecenie najważniejszych polityków PRL - uważa Piotr Łysakowski, historyk z Instytutu Pamięci Narodowej, dr nauk humanistycznych, historyk, specjalista historii Niemiec i stosunków polsko – niemiecko – rosyjskich, który badał okoliczności śmierci wspomnianych księży. W III RP komando pojawiało się również wówczas, gdy trzeba było przeszkodzić w rozwikłaniu zagadek zbrodni popełnionych przez peerelowską bezpiekę. Zeznania świadków pozwalają postawić hipotezę, że za opisanymi wcześniej zabójstwami stała ta sama grupa trzech osób. Dodatkowym dowodem wiążącym zabójstwo ks. Niedzielaka ze sprawą Jaroszewiczów są zabezpieczone na miejscach popełnionych zbrodni identyczne odciski palców. Przez kilkanaście lat śledczy byli bezradni, nie wiedzieli, do kogo należą. Jesienią 2004 roku do prokuratorów IPN prowadzących sprawę zgłosił się świadek, który wskazał jednego ze sprawców morderstwa na ks. Niedzielaku. Kilkanaście dni później policjant pracujący w grupie śledczej IPN metodami operacyjnymi zdobył odciski palców wskazanej przez świadka osoby i porównał je z odciskami zabezpieczonymi w mieszkaniu ks. Niedzielaka. Były identyczne. Zidentyfikowanym przez świadka sprawcą jest R. w 2004 roku nadkomisarz warszawskiej policji. To wysoki, postawny, atletycznie zbudowany mężczyzna. Ma pierwszy dan w karate, interesuje się bronią i świetnie strzela. W 1998 roku został przyjęty do Stołecznego Urzędu Spraw Wewnętrznych, gdzie zajmował się sprawami kryminalnymi. Z roczną przerwą pełnił służbę, aż do kwietnia 2005 roku. Przez większość czasu zajmował się zwalczaniem przestępczości zorganizowanej i aktów terroru kryminalnego. 15 lipca 1999 roku prezydent RP Aleksander Kwaśniewski – na wniosek Ministerstwa Spraw Wewnętrznych – odznaczył go Brązowym Krzyżem Zasługi za „zasługi w ratowaniu życia ludzkiego”. Sprawę śmierci ks. Stefana Niedzielaka umorzono, przyjmując, że zabił się upadając wraz z fotelem na podłogę, tymczasem fotel znaleziono stojący, a nieleżący na podłodze. Eksperyment procesowy przeprowadzony 16 marca 1989 roku przez specjalistów kryminalistyki wykluczyłby człowiek o wadze kapłana mógł w ten sposób upaść z fotela. Wykazał ponadto, że obrażenia karku powstałe w wyniku uderzenia o podłogę po upadku z tej wysokości byłyby znacznie mniejsze. Bezpośrednią przyczyną zgonu księdza miało być kilka urazów karku (każdy z nich był śmiertelny!!!). Kapłana znaleziono leżącego na brzuchu. Gdyby potraktować poważnie wersję z 1989 roku trzeba przyjąć, że sędziwy ksiądz celowo wywrócił fotel, w którym siedział, zmarł wskutek silnego uderzenia o podłogę, a następnie - już martwy – wstał, przeszedł przez pokój, postawił leżący fotel i położył się na brzuchu. Hipotezę o komandzie zabójców i roli R. w sprawie potwierdzają również akta operacyjne SB zachowane w zbiorze zastrzeżonym IPN. Wśród nich jest dokumentacja ( pokwitowanie odbioru samochodu i rachunek za hotel) delegacji służbowej do Białegostoku, którą 28-29 stycznia 1989 roku odbył R. Na tych dokumentach nie zachowały się nazwiska towarzyszących mu osób, ale jest nazwa popularnego w Białymstoku hotelu C. W tym hotelu w latach 80 MSW utrzymywało lokal konspiracyjny. Zawsze nocowali w nim oficerowie SB, którzy przyjeżdżali z innych miast. W zeznaniach złożonych po 1992roku i zawartych w VIII tajnym tomie śledztwa kilku byłych oficerów białostockiej SB sugerowało, że ks. Suchowolca zabiła specjalna grupa egzekucyjna, która przyjechała z Warszawy. Zabicie księży związanych z „Solidarnością” miało przestraszyć, co bardziej radykalnych opozycjonistów. Zabójstwa te były czytelnym sygnałem, że komuniści nie dopuszczą, aby na czele opozycji stali ich radykalni przeciwnicy. W 1989 roku komuniści oddali władzę, ale nie zostali rozliczeni ze swoich zbrodni. Cztery lata później otworzyło to postkomunistycznej lewicy drogę do sięgnięcia po władzę w wolnych wyborach. Charakterystyczne są kłamstwa i matactwa o przyczynach śmierci. Nie tylko kłamie komisja Millera , czy MAK, kłamią również polscy politycy i niektórzy profesorowie medycyny. Przed laty słynne kłamstwo medyczno-sądowe, sfałszowanie protokołu sekcji zwłok Stanisława Pyjasa sporządził prof. Zdzisław Marek - etatowy esbecki ekspert sadowy. Dzisiaj po kłamstwach smoleńskich polityka lek. med. Ewy Kopacz działającej wspólnie i w porozumieniu z Donaldem Tuskiem pojawia się nowy skandal z sekcjami zwłok osób poległych w Smoleńsku. Nagle bez powodu przeniesienie ciała ministra Zbigniewa Wassermana z krakowskiego Zakładu Medycyny Sądowej do zakładu wrocławskiego jest kolejnym łajdactwem. Krakowski Zakład Medycyny Sądowej posiada najnowocześniejszy sprzęt badawczy i 200 lat tradycji. Dlaczego Wrocław? Bo tam jest prof. Barbara Świątek, która zdobyła już odpowiednią renomę stojąc na czele zespołu, który wydał orzeczenie w sprawie śmierci Stanisława Pyjasa, wkluczające jakoby został zamordowany. Prof. Barbara Światek kontynuuje orzecznictwa w stylu prof. Zdzisława Marka. W rosyjskiej opinii z sekcji zwłok Zbigniewa Wassermanna były błędy, nie podają one jednak w wątpliwość głównych wniosków tej opinii - to jedna z konkluzji ekspertyzy dokonanej przez polskich biegłych, którą ujawniła Naczelna Prokuratura Wojskowa.
Aleksander Szumański