331

"Sławek, opisz to, bo ja się boję" wywiad Sławomira Cenckiewicza dla „Gazety Pomorskiej” Rozmowa Hanki Sowińskiej z dr. SŁAWOMIREM CENCKIEWICZEM, historykiem, laureatem tegorocznej nagrody Czytelników w konkursie "Książka Historyczna Roku" za publikację "Anna Solidarność." Życie i działalność Anny Walentynowicz na tle epoki (1929-2010), współautorem książki "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii" - "Prawo równi pochyłej jest jednakie dla wszystkich. Kto na nią raz wkroczy, toczy się dalej". Ten aforyzm Józefa Mackiewicza wybrał pan za motto swojej strony internetowej. Trochę mnie pan rozczarował. Spodziewałam się innej "złotej myśli" Mackiewicza: "Tylko prawda jest ciekawa". - To oczywiście jest ważna maksyma, ale nieco wyświechtana. Teraz każdy się do niej odwołuje. Natomiast sytuacja, w której znalazłem się po roku 2008 bardziej odpowiada wybranemu przeze mnie mottu.

- Dlaczego? - Ze względu na to, że część kolegów i przyjaciół, którzy mają prywatnie identyczne poglądy jak ja, nie miała odwagi stanąć na wysokości zadania - nie miała odwagi bronić mnie, a tak naprawdę bronić sprawy. Można powiedzieć, że prawo równi pochyłej w jakimś sensie ich dosięgło. Oni są - że tak powiem, tu gdzie dzisiaj są. Nic z tego, co obiecali, że zrobią - nie uczynili. Więc jest to jak najbardziej zasadna maksyma.

- W imię prawdy zaryzykował pan. Ale liczył się z tym, że to może się tak skończyć? - Oczywiście. Jednak nie przypuszczałem, że tak wielu kolegów "ucieknie z pola bitwy". Że zostanę sam z tematem, który zrealizowałem.

- Za publikację ujawniającą i dokumentującą współpracę Lecha Wałesy ze Służbą Bezpieczeństwa stracił pan pracę w IPN. Nie miał pan żalu do prezesa Janusza Kurtyki, że "poświęcił" pana na ołtarzu wielkiej sprawy, bo chciał ratować Instytut. - Zbyt mało czasu minęło od tamtych wydarzeń i od 10 kwietnia (Janusz Kurtyka zginął w katastrofie smoleńskiej - przyp. red.). Wciąż nie ma spokojnej dyskusji wokół IPN. To nie jest odpowiedni czas, by o tym mówić, ale przyjdzie taki moment. Pani pierwszej to powiem - pisałem w tamtym czasie dziennik. Kiedyś go opublikuję. Będzie w nim m.in. o politykach, którzy wtedy różne rzeczy mówili, naciskali, spotykali się z prezesem, a prezes mi to relacjonował.

- Podczas promocji książki "Anna Solidarność" w Bydgoszczy ujawnił pan kulisy związane ze znalezieniem w archiwach IPN akt dotyczących TW "Bolek" - mówił m.in. o powołaniu super tajnego zespołu, który miał zdecydować, co z nimi zrobić. Czy gdyby w 2005 r. prof. Leon Kieres ponownie został szefem IPN tej publikacji by nie było? - To jest oczywiste. Książka "SB a Lech Wałęsa" mogła powstać dzięki odwadze Janusza Kurtyki. To był zupełnie inny człowiek, zupełnie inny prezes. Kieres uosabiał w IPN wszystkie najgorsze cechy polskiego dyskursu i życia intelektualnego III RP. Był niewolnikiem pewnych konwenansów i układów salonowych. Nie miał osobistej odwagi, żeby zmierzyć się z jakimkolwiek trudnym tematem. Przykładem sprawa o. Hejmy, którego prezes IPN, na konferencji prasowej, w skandaliczny sposób ogłosił agentem. To sytuacja bez precedensu. Nigdy nic takiego już się nie powtórzyło.

Przez tę sprawę Kieres stracił szanse na bycie prezesem drugą kadencję. - Krytycznie ocenia pan swego pierwszego szefa. Przypomnę, że za kadencji prof. Kieresa kierowana przez niego instytucja musiała zmierzyć się ze zbrodnią w Jedwabnem.

- Sprawę Jedwabnego wywołała książka Jana Tomasza Grossa. To, co robił IPN było reakcją na tę publikację. Wydane przez Instytut dwa tomy studiów i dokumentów nie wzbudziły większych kontrowersji, poza skrajnymi stanowiskami. Największa burza była wówczas, gdy Gross głosił efekty - w cudzysłowie - swoich badań naukowych i IPN został tym zaskoczony. - Paweł Zyzak, autor kolejnej "nieprawomyślnej" książki o Wałęsie, w której znalazły się nieznane wątki z prywatnego życia przywódcy "S" też został wyrzucony z pracy. W jednym z wywiadów mówił, że aby utrzymać rodzinę wykładał towar w hipermarkecie. Pan ponoć nie jest całkiem prywatnym historykiem z Trójmiasta.

Ktoś pana zatrudnił? Ma pan etat, może pół? - Nie, żyję z tego, co napiszę. Przyznam, że to całkiem ciekawe doświadczenie. Podejmuję trudne tematy. Moje książki nie są finezyjnie skonstruowane, a zważywszy na ich objętość nie docierają do dużej liczby czytelników, chociaż sprzedaję po kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy. To jest pewien fenomen, że można z wydawania książek naukowych utrzymywać się na powierzchni... Nie ma takiej siły, która sprawi, że nie będę tego robił. Historia jest moim życiem.

- Za to "określenie się" dostał pan od publiczności zgromadzonej w bydgoskim "Węgliszku" gromkie brawa. Szczególnie za deklarację, że nie ma takiego polityka, który by pana do czegoś zmusił. - Bo nie ma. Politycy mają to do siebie, że chcą mieć władzę nad przeszłością. Aczkolwiek muszę powiedzieć, że to, co się wydarzyło w ostatnich dwóch latach jest czymś, co nie ma precedensu. Całe zastępy polityków wypowiadały się na temat książki, której nie czytali. Pamiętam taką sytuacja - siedzę w studio telewizyjnym, a dziennikarz łączy się z premierem Tuskiem, który komentuje książkę o Wałęsie, mimo że do niej nie zajrzał, do czego się przyznał. Inny przykład - ukazuje się poza IPN-em praca magisterska... - ...Zyzaka - .... a minister nauki Barbara Kudrycka organizuje konferencję, na której ogłasza, że powstanie rządowa komisja dla sprawdzenia tej publikacji. Wszystko to dzieje się w kraju, w którym tysiące prac magisterskich i dyplomowych to plagiaty! W kraju, w którym nie ma żadnych instrumentów prawnych, żeby z tym walczyć. Tymczasem państwo polskie, poprzez swoich ministrów, zajmuje się konkretnymi książkami tylko dlatego, że dotyczą one ich obozu politycznego i ludzi, którzy ich wspierają. To bardzo psuje debatę. Również naukową. Od czasu książki o Wałęsie bywają konferencje naukowe, na które część historyków nie jedzie, bo są tam zaproszeni inni historycy, i na odwrót. To jest sytuacja, w której nie podajemy sobie rąk. Tak było między innymi na uroczystości wręczenia nagród w konkursie Książka Historyczna Roku. Proszę mi wierzyć, przed 2008 rokiem tego nie było.

- Reakcje niektórych historyków były zadziwiające. Wytknięto panu np. brak analizy jakiegoś ważnego dokumentu, choć de facto w książce był. - Zarzuty sformułowane przez Andrzeja Friszke i Pawła Machcewicz były kuriozalne. Zastanawiali się między innymi, w jaki sposób dotarliśmy do niektórych źródeł. Powini cieszyć się, że jako badacze znaleźliśmy te dokumenty

- Dwa lata, które minęły od paskudnej nagonki udowodniły, że jest zapis na tych, którzy "szargają narodowe świętości". Ktoś jednak pana zaprasza. Kto? - Bardzo różne środowiska - od naukowych, studenckich, po sieć klubów "Gazety Polskiej", samorządowcy, domy kultury.

- Niektórzy zapraszali, a potem odwoływali spotkania. - Tak było w trakcie promocji książki o Wałęsie. Prezydent Opola mnie zaprosił, ale w wyniku nacisku kierownictwa Platformy Obywatelskiej odwołał spotkanie. Smutne jest to, że ataki personalne - na mnie, Gontarczyka, Pawła Zyzaka, Henryka Głębockiego, autora tekst o Kuroniu - mają służyć zastraszeniu i w jakimś sensie skrępowaniu polskiej nauki. Idzie o to, by młodzi badacze, zanim podejmą się jakiegoś zadania, parę razy zastanowili się nad tym. Powiem pani, że to działa. Niektórzy mówią: - Sławek, popieram cię, ale opisz to, bo ja się boję. Nie chcę być na pierwszej stronie gazety "wiadomej". Nie będę tego robił ze względu na swoją sytuację życiową. Mam rodzinę, wziąłem kredyt. To jest zwycięstwo sił przeciwnych. Przejrzałem monumentalną historię "Solidarności". Chciałem zobaczyć, czy "zakazane książki" są tam cytowane.

- I są? - Dotychczas wyszły cztery tomy, a tylko jeden autor zacytował Pawła Zyzaka. Tak działa klasyczna autocenzura. Autor myśli, że nie wypada cytować zakazanych pozycji...

- Przerabialiśmy to w PRL. - Prof. Andrzej Zybertowicz nazywa to strategią unieważniania prawdy. Polega ona na tym, że nie dyskutuje się merytorycznie o treści publikacji, tylko mówi o autorze - o tym, jak wygląda, drwi z nazwiska, jak było w przypadku Gontarczyka i Zyzaka, przykleja epitet "wnuczek ubeka". Do dyskursu publicznego wprowadza się elementy, które odwracają uwagę od książek, a ich autorów czyni się osobami niewiarygodnymi. Ludzie odrzucają ich publikacje, bo nasłuchali się lub naczytali o nich tak wiele złych rzeczy. Przez niewiarygodność autora nie sięgamy po jego prace.

- To jest bardzo groźne i bardzo niebezpieczne, kiedy z powodów politycznych i koniukturalnych próbuje się zamykać usta tym, którzy ujawniają prawdę. Chciałoby się powiedzieć, że to chichot historii. - Dotarłem do protokołów z posiedzeń Wydziału Historii Uniwersytetu Warszawskiego w sprawie zmarłego przed rokiem prof. Pawła Wieczorkiewicza. Konał na raka, o czym wszyscy wiedzieli, a mimo to panowie profesorowie i doktorzy habilitowani dywagowali nad tym, że mają do czynienia z neonazistą i że należy coś z tym zrobić. Jak umarł to w protokole znalazły się dopiski: "Usunąć". Cóż, głupio by było pokazać dokument, w którym jest mowa, jak wykończyć faceta, gdy on już umarł. Dodam, że podstawą zajęcia się jego osobą był materiał wyemitowany przez TVN24. Napisałem o tym artykuł.

- Lech Wałęsa zapowiadał w 2008 roku, że poda panów do sądu. I co? Mają panowie proces z byłym prezydentem? - Nigdy z nikim nie miałem żadnego procesu. Słyszałem nawet o milionie euro, które mam zapłacić. Nic takiego nie było. Żadna z gróźb, nie tylko z jego strony, nie znalazła finału w sądzie.

Jak to jest naprawdę z tym OFE, ZUS i KRUS? W „Dzienniku Polskim” i na blogu na ONET.pl zamieściłem taki tekst: Mega-rabunek P. prof. Leszek Balcerowicz przyłączył się do chóru ludzi ostro potępiających rabunek dokonany przez III RP na przyszłych emerytach. Nie wiem, czy dlatego, że ta reforma narusza interesy firm zarządzających OFE - czy dlatego, że narusza interesy emerytów. Prawda jest taka, że OFE od początku były nieporozumieniem. Takim samym zresztą, jak ZUS i KRUS. OFE nie za bardzo się sprawdziły – bo zły był sposób powołania firm nimi zarządzających. A ponadto OFE miały obowiązek kupować obligacje tego bandyckiego państwa... JE Donald Tusk przeprowadził próbę obrabowania tych, co mieli pobierać emerytury z OFE za 15 lat – na rzecz tych, którzy mają pobierać je z ZUS dziś – komentując to cynicznie: „ Generalnie nie należy poświęcać jednych ludzi dla innych ludzi” Co właśnie uczynił! Trybunał Konstytucyjny zapewne orzeknie nieważność tej ustawy. Tym niemniej ci, którzy za nią głosowali, mimo to powinni stanąć przed sądem. Próba rabunku też jest przecież czynem karalnym! Wyjaśnijmy sobie tu jednak, że tak naprawdę to wszystko jest prawna kazuistyka. Żyjemy w państwie totalitarnym. Budżet też jest totalny. Jeśli brakuje pieniędzy w ZUSie – to się po prostu dokłada z budżetu państwa – i robi się to od lat. Przedtem z budżetu ZUS zabierano do budżetu PRL... Jest więc zupełnie wszystko jedno, czy z ZUSu dopłacamy do KRUSu, czy z OFE do ZUSu – czy odwrotnie. Jest wszystko jedno, czy płacimy niższe podatki, a za to wyższą „składkę emerytalna” (a potem „Rząd” będzie musiał mniej dopłacać z budżetu do ZUSu...) - czy odwrotnie. Wszyscy doskonale wiedzą, że teraz III RP zabrała z OFE – a w razie czego dopłaci do OFE... jeśli będzie miała z czego. Ale czy to nie wszystko jedno, czy nie dopłaci wtedy do ZUSu czy do OFE? Powody, dla których ONI obrabowali OFE, są dwa:

1) Te składki, które miały leżeć na kontach OFE i procentować, by dać emerytury oszczędzającym w OFE – zostaną wykorzystane TERAZ. Potem forsy zabraknie - ale: "Po nas – choćby potop".

2) ponieważ obecnie pieniądze w ZUS będą, nie trzeba będzie tyle dopłacać z budżetu – i będzie można przekonywać UE, że u nas deficyt nie przekracza jakiejś-tam, wymyślonej przez polityków, sztucznej granicy. Ale przecież nam jest wszystko jedno, czy wynosi on 2,9% PKB czy 3,1% PKB; czy zadłużenie wynosi 54,94% - czy 55,01% To tylko ONI nie zostaną, być może, za karę zaproszeni na jakieś obiadki w Brukseli lub polowania w Afryce. JKM

Ręce precz od 1 Maja! Jeszcze jedna sprawa znowu boleśnie podzieliła tubylczych Polaków. Przywrócenie po 50 latach dnia wolnego od pracy w Trzech Króli z jednej strony spotkało się z pochwałą nawet ze strony zazwyczaj szalenie ostrożnego kardynała Kazimierza Nycza, ale z drugiej - nie tylko ze zdecydowaną krytyką lecz również z zapowiedzią zaskarżenia stosownej ustawy do Trybunału Konstytucyjnego. Zaskarża stowarzyszenie „Lewiatan” skupiające pracodawców prywatnych, zaś sekunduje mu Sojusz Lewicy Demokratycznej. Proponuje on by zamiast wolnego dnia w Trzech Króli, przyznać tubylczym Polakom wolny dzień w wigilię Bożego Narodzenia. Od razu widać, że siły postępu i nowoczesności są przeciwko Trzem Królom, którym jak zwykle patronują siły wstecznictwa. Krótko mówiąc – mimo ostrożności kardynała Kazimierza Nycza nie da się ukryć, że Kościół znowu „jątrzy” i „dzieli Polaków”. To jasne, ale warto też zwrócić uwagę, że mimo demonstrowanej przez „Lewiatan” gospodarskiej troski o pełniejsze wykorzystanie tubylczej siły roboczej i mimo nieukrywanej niechęci SLD do Trzech Króli, nikt dotąd nie odważył się podnieść świętokradczej ręki na Święto Pracy, które za sprawą naszych okupantów, to znaczy – Związku Radzieckiego i Rzeszy Niemieckiej, zostało na ziemiach polskich wprowadzone jako dzień świąteczny w roku 1940. Nikt nie odważył się zażądać skasowania tego święta naszych okupantów, chociaż z uwagi na to, iż 3 maja przypada święto państwowe, zawsze mamy do czynienia z przedłużonym weekendem. Najwyraźniej za utrzymaniem świątecznego charakteru 1 maja przemawiają względy, wobec których tracą znaczenie wszelkie argumenty ekonomiczne. Cóż to mogą być za względy? Ano – cóż by innego, jeśli nie konieczność utrzymania ciągłości? Co na zamieszkałym przez tubylców „polskim terytorium etnograficznym” ustanowił Józef Stalin z Adolfem Hitlerem, to powinno być kontynuowane również za Naszej Złotej Pani Anieli i zimnego ruskiego czekisty Włodzimierza Putina. I wszyscy to rozumieją, pamiętając też, że i okupująca Polskę razwiedka też jest do Święta Pracy tradycyjnie przywiązana, jako do jeszcze jednego ogniwa łączącego ją z łubiańską Macierzą. SM

Przepoczwarzanie komuny Dopiero wczoraj mogliśmy przekonać się, jak bardzo rozciąga nam się w czasie nasza sławna transformacja ustrojowa. Święto Trzech Króli zostało przywrócone, jako dzień wolny od pracy dopiero po 50 latach od jego skasowania przez Władysława Gomułkę i nie bez oporów – dopiero w 22 roku transformacji ustrojowej. Wygląda na to, iż komunikat, który 4 czerwca 1989 roku przekazała pani Joanna Szczepkowska, że oto tego dnia „skończył się w Polsce komunizm”, był nadmiernie optymistyczny i wskutek tego – nieprawdziwy. Komunizm w Polsce nie skończył się ani 4 czerwca 1989 roku, ani 4 czerwca 1992 roku, ani 8 czerwca 2003 roku, kiedy to odbyło się referendum w sprawie Anschlussu Polski do Unii Europejskiej, ani 20 czerwca 2010 roku, kiedy to odbyła się pierwsza tura wyborów prezydenckich. Komunizm bowiem w ogóle się nie skończył, tylko – jak twierdzi prof. Bogusław Wolniewicz – „mutuje” czyli się przepoczwarza. „A to jest wielka prawda stara; z poczwarki – miast motyla – nędzna wykluje się poczwara” – przestrzega domorosły poeta. I nawet nie tyle dlatego, że przecież ani po 4 czerwca 1989 roku, ani w latach następnych bolszewicy nie rozpłynęli się w powietrzu. Nie rozpłynęły się w powietrzu ubeckie dynastie, których początki giną w mrokach niemieckiej jeszcze okupacji. Przeciwnie – to właśnie oni, a ściślej – ich awangarda w postaci razwiedki wojskowej, do spółki z jej konfidentami i garstką „pożytecznych idiotów”, nie tylko przygotowała i przeprowadziła, ale także kontrolowała właściwy przebieg transformacji ustrojowej – zgodnie z receptą księcia Saliny – bohatera znakomitej powieści Lampedusy – „Lampart”: „trzeba wiele zmienić, by wszystko zostało po staremu”. Ostentacyjna obecność generała Wojciecha Jaruzelskiego wśród konsyliarzy prezydenta Bronisława Komorowskiego pokazuje, iż historia zatoczyła koło i wracamy do punktu wyjścia – przynajmniej pod pewnymi względami. Kiedy mówimy o kolejnej mutacji komunizmu, to warto zwrócić uwagę, że podstawą obecnego systemu prawnego III Rzeczypospolitej są jakby nigdy nic – komunistyczne dekrety nacjonalizacyjne, od których komunizm przecież zarówno w Rosji, jak i w Polsce się zaczął. Niezawisły Trybunał Konstytucyjny nie odważył się podnieść ręki na te komunistyczne pryncypia i stwierdzić ich niezgodność z konstytucją z 1921 roku. Jest to sytuacja podobna do tej, jakby podstawą systemu prawnego Republiki Federalnej Niemiec, były – jak gdyby nigdy nic – hitlerowskie ustawy norymberskie – i pokazuje, na jakiej krótkiej smyczy jesteśmy trzymani. Ma to oczywiście swoje konsekwencje – między innymi w postaci kapitalizmu kompradorskiego, w którym o dostępie do rynku i możliwości funkcjonowania na nim decyduje przynależność do sitwy, której najtwardszym jądrem są tajniacy z komunistycznymi rodowodami. To właśnie on – błędnie utożsamiany ze zwyczajnym kapitalizmem – sprawia, że narodowy potencjał gospodarczy wykorzystywany jest w niewielkim stopniu – ze wszystkimi tego konsekwencjami, zarówno dla kondycji narodu, jak i siły państwa. Ustawodawstwo gospodarcze kształtowane jest pod kątem zachowania i umocnienia przywileju sitwy, wskutek czego podatki już dawno przestały na to wystarczać i obecnie jedynym sposobem stwarzania wrażenia płynności finansowej państwa przez piastujących zewnętrzne znamiona władzy Umiłowanych Przywódców jest stachanowskie powiększanie długu publicznego, to znaczy – żerowanie na przyszłych pokoleniach mniej wartościowego narodu tubylczego. Opuszczony właściwie przez wszystkich, próbuje on z kapitalizmem kompradorskim walczyć na swój sposób; przypominam sobie uwagę pewnej inteligentnej kobiety interesu, która jeszcze w początkach lat 90-tych powiedziała mi, że dla niej komunizm skończy się dopiero wtedy, gdy będzie mogła zlikwidować „lewy” magazyn. I co? Już można? Ale skądże znowu! Przeciwnie – prędzej trzeba konspirować ten oficjalny. Na przywrócenie wolnego od pracy święta Trzech Króli musieliśmy czekać 50 lat od jego skasowania i 22 lata od rozpoczęcia sławnej transformacji ustrojowej. Na likwidację kapitalizmu kompradorskiego i zastąpienie go zwyczajnym kapitalizmem, w którym dostęp do rynku i możliwości funkcjonowania na nim w zasadzie zależą od tego, czy człowiek jest pracowity, pomysłowy, rzutki, nie boi się ryzyka i ma szczęście – na przywrócenie ludziom władzy nad bogactwem, jakie wytwarzają - nawet się nie zanosi. To pokazuje, w jakim kierunku przepoczwarza się komunizm obecnie. SM

Jak Tusk pilnuje polskich interesów?

1. W mediach pojawiła się informacja, że mimo polskich protestów Gazociąg Północny budowany przez konsorcjum rosyjsko-niemieckie został ułożony na dnie Bałtyku w taki sposób, że utrudni rozwój portu w Świnoujściu. Premier Tusk po wielokroć zapewniał, że podczas jego rządów, nasze stosunki z Niemcami znacząco się poprawiły i nie mamy spraw spornych. Ba bardzo często oglądaliśmy w mediach obrazki , poklepywania po plecach Premiera Tuska przez Kanclerz Niemiec Angelę Merkel co świadczyło o ich bardzo dobrych relacjach osobistych. Na początku grudnia Tusk obył jednodniową wizytę w Niemczech, gdzie rozmawiano o polskiej prezydencji w UE ale jak się wydawało także sprawa położenia na dnie Bałtyku gazociągu została załatwiona po naszej myśli              

2. Niestety nic takiego się nie stało, Niemcy jak widać nie przejęli się naszymi protestami i kontynuują inwestycję według dotychczasowych planów. Protesty te były nie tylko uzasadnione ale i solidnie udokumentowane. Ponad pół roku temu zarząd portu Szczecin – Świnoujście przesłał do Urzędu Hydrografii i Żeglugi w Hamburgu zażalenie wraz z kompletem dokumentów na zbyt płytkie ułożenie gazociągu na wysokości portu Świnoujście. Właśnie na wysokości tego portu jest kładziony na głębokości zaledwie 18,5 m ale biorąc pod uwagę średnicę rur (1,5 m) i tzw. strefę ochronną (2,5 m) wpływające do tego zespołu portów statki będą mogły mieć najwyżej zanurzenie 14 metrowe a to uniemożliwia wpływanie wielkich jednostek. Proponowaliśmy dwa rozwiązania albo zakopanie rur budowanego gazociągu w dnie Bałtyku, albo też przesunięcie trasy gazociągu o około 2 km na północ gdzie morze jest znacznie głębsze. Niestety nie było nie tylko reakcji na te postulaty ale nawet jakiejkolwiek reakcji niemieckiego urzędu albo konsorcjum inwestorów. Ponad pół roku temu zwróciliśmy się również do Komisji Europejskiej ze skargą na rosyjsko-niemieckiego inwestora Gazociągu Północnego ale i tam nasze papiery krążą pomiędzy różnymi dyrekcjami, jak do tej pory bez żadnego rezultatu.

3. Dla porządku tylko należy przypomnieć, że od paru lat przygotowujemy się do budowy gazoportu w Świnoujściu, inwestycji strategicznej z punktu widzenia dywersyfikacji dostaw gazu do naszego kraju. Ba po wielu miesiącach jej blokowania przez niemieckie urzędy poprzez między innymi żądania zbadania jej wpływu na środowisko naturalne wreszcie na jesieni 2010 roku , po dostarczeniu pozytywnych dla tej inwestycji wyników tych badań, rozpoczęto tą budowę. Ma ona być zrealizowana do połowy 2014 roku i ma pozwolić na dostarczenie drogą morską 5 mln m3 skroplonego gazu ziemnego z możliwością zwiększenia tej ilości do 7,5 mld m3 po dodatkowej rozbudowie. Inwestycja ma kosztować około 3 mld zł i udało się na nią pozyskać 80 mln euro środków z budżetu UE.

4. W związku z brakiem reakcji strony niemieckiej na polskie protesty i faktycznym już ułożeniem gazociągu w kolizji z rozpoczętą już inwestycją gazoportu w Świnoujściu pojawia się coraz natarczywiej pytanie, czy ten gazoport będzie mógł normalnie funkcjonować? Czy nie jest to kolejna odsłona zakulisowych oddziaływań rosyjskiego Gazpromu (zresztą głównego inwestora Gazociągu Północnego) aby w dalszym ciągu utrudniać faktyczną dywersyfikację dostaw gazu ziemnego do Polski? Czy po kuriozalnym długoterminowym kontrakcie gazowym jaki ostatecznie podpisaliśmy z Gazpromem, po ciągle jeszcze trwającym zamieszaniu co do dostępu do przesyłu gazu przebiegającym przez Polskę Gazociągiem Jamalskim dla podmiotów zewnętrznych, nie jest to działanie podważające sensowność inwestycji w Gazoport.

5. Szkoda ,że Premier Tusk ciągle unika jasnej odpowiedzi na pytanie czy jego dobre relacje z Angelą Merkel, przełożą się wreszcie na realizację najważniejszych naszych narodowych interesów. Zupełnie niedawno premier Tusk wbijał pierwszą łopatę, rozpoczynając prace budowlane związane z budową Gazoportu i wtedy na zaimprowizowanej konferencji prasowej jeszcze w kasku budowlańca zapewniał, że wszystkie przeszkody związane z realizacją tej inwestycji zostały usunięte. Minęło kilka tygodni i dowiadujemy się, że jest zupełnie inaczej. Panie Premierze co Pan załatwił w ostatnich tak ponoć owocnych rozmowach z Kanclerz Merkel? Zbigniew Kuźmiuk

Ten straszny kapitalizm Pojęcie kapitalizmu obrosło tyloma nieporozumieniami, że warto byłoby się zastanowić, czy warto go nadal używać. Naturalnie, takie same wątpliwości budzić musi zdecydowana większość ogólnych pojęć, w których ujmować chcemy ludzką rzeczywistość. Każdy rzut oka pokazuje, jak bardzo są nieprecyzyjne, jak zmieniają się w czasie, a nawet jak równocześnie używane bywają w rozmaitych znaczeniach. Jesteśmy jednak na nie skazani, gdyż myślenie i mówienie polega na abstrahowaniu ogólnych kategorii z chaosu otaczających nas zjawisk. Bywają jednak pojęcia takie, które więcej zaciemniają niż wyjaśniają i do nich należy kapitalizm właśnie. Został on tak dalece zideologizowany przez Marksa i jego następców (a także poprzedników), że dziś mało kto mówiąc o nim, jest w stanie wyplątać się z owych formuł, które coraz bardziej oddalają nas od rzeczywistości. A najbardziej fałszywą z możliwych jest ciągle powszechnie obowiązująca opozycja kapitalizm-socjalizm. Bez względu na to jak definiujemy kapitalizm, jest on efektem cywilizacyjnego procesu i stanowi formę gospodarki, albo szerzej: cywilizacji ludzkiej. Twierdzą tak również jego wrogowie, twórcy socjalizmu jak Saint Simon, Marks czy Prudhon. Tyle tylko, że w miejsce znienawidzonej rzeczywistości proponują wymyślony przez siebie konstrukt, który nigdy i nigdzie wcześniej nie istniał. Wiemy jak skończyło się usiłowanie jego budowy. Wprawdzie wyznawcy socjalizmu lub komunizmu — tu znowu różnica jest mętna — narzekają, że nigdy nie był realizowany właściwie i dlatego się nie udał, ale próba jego bardziej konsekwentnego wprowadzania czyli radykalnego eliminowania dawnych porządków jak w Kambodży Czerwonych Khmerów czy Korei Północnej tylko wyraźniej pokazywała jego konsekwencje. Akceptujący parlamentaryzm i mechanizmy rynkowe socjalizm jest sprzecznością samą w sobie i za taki uznany byłby przez swoich twórców. Można wprawdzie zgodzić się, że pewne formy etatyzmu, które ograniczają indywidualną przedsiębiorczość dziedziczą elementy socjalistycznej ideologii, ale chyba trudno nazywać je socjalizmem. Innymi słowy: opozycja między kapitalizmem czyli naturalnie rozwijającą się formą ludzkiego gospodarowania, a socjalizmem — wymyśloną przez grupę myślicieli ideologią, jest nonsensem. Ten długi wstęp, który mógł zmęczyć część czytelników, musiał jednak otwierać refleksje nad recepcją filmu „Wall Street”, a szerzej: tego typu krytycznych dzieł na temat współczesnego kapitalizmu (mógłbym napisać: współczesnych form gospodarki rynkowej, albo: postaw generowanych przez obecną gospodarkę, ale pójdę po najmniejszej linii oporu). Obraz ten przypomniał ostatnio kanał „Ale kino!”, który od jakiegoś czasu nie tylko proponuje filmy, ale na wszelki wypadek tłumaczy je widzom przed pokazaniem, aby mylnie ich sobie nie zinterpretowali. Owa pedagogiczna działalność wpisana jest w szerszy plan i dlatego realizowana przez te same podstawowe instytucje wychowawcze III RP takie jak „Wyborczą”, „Politykę” czy ich przybudówki w rodzaju „Tok FM”. Gwiazda tej ostatniej, Anna Laszuk prowadzi dyskusje przed filmami, a ponieważ z kina rozumie tyle samo co z polityki (i gospodarki), „Wall Street” to dla niej film antykapitalistyczny. Na jej usprawiedliwienie dodać można, że taka jest opinia ogółu. Zresztą, wyjątkowo przed „Wall Street” pojawiły się elementy autentycznej dyskusji, gdyż ekonomista, Marek Zuber próbował bronić gospodarki rynkowej, ale jako profesjonalista wdawał się w próbę beznadziejnych wyjaśnień czym jest rynek opcji i instrumenty pochodne, co raczej oddalało go od meritum sprawy i dawało oponentom możliwość konsekwentnego piętnowania diabelskiej istoty kapitalizmu. Jego dyskutant, krytyk filmowy, Janusz Wróblewski ogłosił, że film Stone’a jest przełomowy, gdyż pierwszy odsłania ją w amerykańskim kinie. W rzeczywistości „Wall Street” mieści się bez reszty w tradycyjnym nurcie amerykańskiej kultury (i kina), które krytykuje potentatów biznesu i polityki, wskazuje na korupcyjne sprężyny wielkich karier i potrzebę czujności, aby nie przekształciły się one w strukturalny mechanizm amerykańskiego życia. Kim jest grany przez Michaela Douglasa negatywny bohater filmu, Gordon Gekko? To przestępca, człowiek, który łamie prawo, aby zdobyć pieniądze. Próby uzyskiwania giełdowych informacji nielegalną drogą jest uznawane za poważne przestępstwo i karane latami więzienia. Wyrok taki odsiadywały i odsiadują również rekiny nowojorskiej giełdy. Amerykański nadzór giełdowy: United States Securities and Exchange Commission istnieje już 80 lat i analizuje wszystkie budzące wątpliwości transakcje, aby schwytać i postawić przed sądem tych, którzy łamią prawo. Nie wszyscy z nich zostają ujęci, tak jak nigdzie i nigdy nie uda się schwytać wszystkich przestępców. Pozytywna postać filmu, Carl Fox, ojciec bohatera, którego korumpuje Gekko, pracuje w liniach lotniczych, porządnej, rynkowe firmie. Nie taki znowu mały biznes. Przedsiębiorstwo jest zagrożone przez przestępczych graczy jak Gekko, ale okazuje się, że potrafi wytrzymać i dobrze funkcjonować posługując się uczciwymi metodami. Jaki tu atak na kapitalizm? Owszem, film piętnuje jego ekscesy jakimi jest obłąkana pogoń za zyskiem przy łamaniu elementarnych zasad, a nawet norm prawa, ale mieści się to w tradycyjnej moralistycznej formule, zwłaszcza amerykańskiej sztuki. Gdyż w przeciwieństwie do europejskiej jest to kultura dużo bardziej egalitarna i antyelitarna. Czy gdybyśmy pokazali karierowiczów, którzy łamią prawo w środowiskach prawników, albo policjantów czy oznaczałoby to, że atakujemy wymiar sprawiedliwości i instytucje ścigania jako takie? Każdy postęp ma swoją ciemną stronę, każdy techniczny wynalazek można użyć przeciw człowiekowi. Stworzenie pieniądza z pewnością stworzyło większe możliwości oszustwa niż handel wymienny, a współczesna ewolucja rynków obok korzyści, które generuje dla światowej gospodarki, niesie ze sobą groźbę dużo większych niż dotychczasowe wstrząsów. Czy jednak chcemy zrezygnować z dobrodziejstw technicznego postępu? Nie chcę lekko zbywać problemów, które on prowokuje. To jednak bardzo skomplikowana sprawa, którą ideologiczne bajdurzenie o złu kapitalizmu tylko zaciemnia. Bronisław Wildstein

Koza ma poparcie prezydenta - wyprowadzić się nie da Rząd Donalda Tuska wprowadził kozę, żeby ją przed wyborami, z krzykiem i beczeniem wyprowadzić. Przez 3 lata zwiększył zatrudnienie w administracji o 10 procent, zatrudnił 60 tysięcy nowych urzędników,a teraz chce ich zwolnić. To po cholerę ich zatrudniał?

1. Prezydent  nasypał rządowi piachu w szprychy, blokując ustawę o zmniejszeniu zatrudnienia w administracji rządowej o 10 procent. Ten pierwszy spór między pałacami władzy przesłonił sedno sprawy, że za 3-letnich rządów PO-PSL zatrudnienie w administracji państwowej wzrosło dokładnie o 10procent. Liczba urzędników wzrosła z 576 do prawie 640 tysięcy. Zakwestionowana przez prezydenta ustawa miałaby przywrócić poziom zatrudnienia do rozmiarów, jakie były za rządów PiS.

2. Dla zwolenników PO powtarzam jeszcze raz: Rząd Donalda Tuska, obiecujący Polakom tanie państwo, w ciągu 3 lat swego funkcjonowania zwiększył zatrudnienie w administracji o ponad 60tysięcy urzędników. Trzy dywizje, prawie armia nowozatrudnionej biurokracji!

3. Uznanie budzi fakt, że to ogromne, doprawdy imponujące zwiększenie zatrudnienia w administracji nastąpiło w okresie kryzysu gospodarczego i budżetowego, gdy rząd poszukiwał oszczędności gdzie się da (lub raczej gdzie się zabiera) i zabierał, to zasiłki, to wcześniejsze emerytury, to podatki podwyższył, to wreszcie rzucił się na OFE – a w administracji proszę bardzo - zatrudnienie zwiększył o 60 tysięcy pracowników. Ludzie –czy to nie cud?

4. Rząd jest instytucją odpowiedzialną i zakładam (nie wiem, czy słusznie) iż wie, co robi. Skoro wprowadza ustawowe ograniczenie zatrudnienia w administracji o 10 procent, to znaczy, że państwo może funkcjonować bez tych 60 tysięcy urzędników. A jeśli może się bez nich obyć, to ciśnie się pytanie – po cholerę ich zatrudnił? Po jakie licho w czasach kryzysu opłacał z naszych podatków armię dodatkowych urzędników, jak się okazuje zbędną.

5. W tym szaleństwie jest metoda, z dowcipu o rabinie i kozie. Rząd wprowadził kozę, czyli 60 tysięcy nowych urzędników, a teraz, przed wyborami udaje, że chce ją wyprowadzić. Udaje, bo jakby chciał naprawdę zwolnić te 60 tysięcy ludzi, to by ich zwolnił bez tej śmiesznej ustawy.

6. Koza może zatem spać spokojnie i grzać się w cieple posad. W razie czego zaprze się kopytami o biurko i wyprowadzić się nie da. Zwłaszcza, że prezydent ja popiera. PS. A jak mi któryś komentator (na zasadzie a u was Murzynów biją) napisze, że rząd PiuS-u też zwiększał zatrudnienie, to od razu go zgaszę – owszem, ale zwiększył go do niezbędnego poziomu, takiego, jaki rząd Tuska usiłuje nieudolnie przywrócić - 576 tysięcy urzędników

Janusz Wojciechowski

Śpiewak . PiS jest ideowe .Tusk afirmuje cwaniactwo Wywiad Mazurka ze Śpiewakiem w Rzeczpospolitej

„RZ Jeśli PO wygra jesienne wybory… To ma wszystko: parlament, rząd, prezydenta, swój Trybunał Konstytucyjny, rzecznika praw obywatelskich, wkrótce IPN. Ma telewizje, radia, swoje media. Będą mieli pod kontrolą wszystko, łącznie ze sportem. A pokusa wszechwładzy jest pokusą bardzo dużą.

Rz: W co, po dziesięciu latach istnienia Platformy Obywatelskiej, wierzy Donald Tusk? Paweł Śpiewak: Tusk jest konsekwentny, głosząc, że Platforma nie może trzymać się żadnej stałej idei, programu. I ta zasada jest realizowana. Platforma Obywatelska to wielki wehikuł władzy i do tego jest Tuskowi potrzebna.

Rządy PO nie przeorają więc świadomości Polaków, jak rządy Thatcher przeorały mentalność Brytyjczyków? Śpiewak Zdecydowanie nie. One wręcz są skonstruowane na tej zasadzie, by wzmocnić w Polakach to, co w nich już jest, czyli tę skłonność do indywidualizmu, rodzinności, obchodzenia świata i instytucji, popierają etos dawania sobie rady, pewnej specyficznej przedsiębiorczości gdzieś między kompetencją a cwaniactwem. Polityka Donalda Tuska sankcjonuje i afirmuje taką postawę.

RZ W USA regularnie wygrywa prezydent z silnym przekazem: tacy byli Reagan, Clinton, nawet młody Bush czy Obama. A my jesteśmy inni niż reszta świata, nie chcemy żadnej idei? Śpiewak W Polsce jest partia bardzo silnego przekazu – to Prawo i Sprawiedliwość. Nawet jeśli teraz trudno ten przekaz zdefiniować, to w takiej aurze psychologicznej jest coś takiego, co każe patrzeć na PiS jak na ugrupowanie ideowe.”….” I w tym sensie wciąż aktualne pozostaje to wezwanie z lat 2004 – 2005, że to państwo potrzebuje radykalnej zmiany. Potrzebujemy IV Rzeczypospolitej tak samo jak wtedy. RZ Dawno nikt nie wzywał do budowy IV Rzeczypospolitej. Nie skupiajmy się na haśle, ale na projekcie zmiany państwa, który ono firmowało. Dziś widać jeszcze wyraźniej, jak bardzo jest potrzebne to potrząśnięcie i zbudowanie nowej struktury życia społecznego. I to w każdym wymiarze … (źródło) Mój komentarz Polecam cały wywiad ze Śpiewakiem .Nie zostawił suchej nitki na Tusku Platformie . warto zauważyć na przykładzie Śpiewaka przebudzenie polskich intelektualistów. Nie mylić z wykształci uchami. Śpiewak, dawniej poseł na Sejm z ramienia Platformy od dawna jest według mnie w szoku. Od dawna wyraża zdziwienie, że Polacy dalej popierają coś takiego jak Tusk Platforma. Śpiewak, Staniszkis, Ziemkiewicz, Michalkiewicz, Krasnodębski, Legutko , Rokita, Dudek, że tylko ich wymienię różnią się swoimi sądami i opiniami co do roli PiS u, czy n przykład jak daleko ma sięgać integracja europejska, ale są zgodni w tym, że III Rzeczpospolita musi być zlikwidowana. Że musimy zbudować IV, czyli upraszczając dokonać gruntownej modernizacji państwa, zmienić jego ustrój. Wszyscy oni są zgodni, że główną przeszkodą, barierą jest Tusk i Platforma, bezideowy, bez wizji, bez celu politycznego poza władzą. Chciałbym zwrócić uwagę na sąd Śpiewaka, że Tusk sankcjonuje i afirmuje postawę cwaniactwa. Zgodzę się z tym ,że Tusk taką postawę afirmuje w swoje partii, w Platformie. Cwaniactwo Sekuły szefa Komisji Hazardowej, Schetyny, który przyszedł na posiedzenie komisji z objawami zawansowanej sklerozy, z trudem sobie przypominał jak się sam nazywa , a co dopiero, czy kogoś pamięta lub zna. Chlebowski, Halicki, cała plejada. Nieco inaczej należy spojrzeć na sprawę poza partia .Postkomunistyczna konstytucja wygenerowała system polityczny którym decydująca kastą stała się  kasat urzędnicza. Nieprzypadkowo sytuacji kryzysu gospodarczego za platformy powstało prawie 70 tysięcy nowych stanowisk urzędniczych. Zupełnie niepotrzebnych synekur, których jedna racja byty jest zapewnienie rodzinom urzędniczym bezpiecznego przetrwania kryzysy  kosztem reszty społeczeństwa. Kasta urzędnicza jest praktycznie bezkarna pozbawiona kontroli. Członkowie tej kasty zniszczyli Kluskę i tysiące polskich firm bezkarnie. Za zniszczeniu Optimusa nikt nie poszedł siedzieć, co jeszcze bardziej rozzuchwaliło urzędników. System podatkowy i prawny jest tak skonstruowany aby zrobić z każdego przedsiębiorcy złodzieja, który jakoś musi się dogadać z urzędnikami, aby ci go nie zniszczyli.

Platform nie likwiduje  patologicznego systemu, ale wmawia przedsiębiorcom, że jak przyjdzie PiS to zacznie swoją akcją antykorupcyjną zmuszać urzędników do egzekwowania chorego neototalitarnego prawa podatkowego, do wprowadzeni terroru fiskalnego. I ci biedni terroryzowani przez urzędników przedsiębiorcy wola Platformę, bo ta afirmuje cwaniactwo. Bo urzędnik może bezkarnie zniszczyć każdego, co wyznał do ukrytej kamery szef jednego   z urzędów skarbowych . Ale łapówka, która może bezpiecznie wziąć, wyłudzić  bo Kamiński już nie jest szefem CBA  jest tańsza od terrorystycznych działań fiskalnych pastwa polskiego i jego rządu. Marek Mojsiewicz

„Holokaust” to oszustwo Oficjalne źródła z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża dowodzą, że „holokaust” był oszustwem:

http://just-another-inside-job.blogspot.com/2007/06/official-records-from-international-red.html

Tłumaczenie: Ola Gordon.

Ostatnio udostępnione dokumenty, zamknięte przez lata, pokazują, że całkowita liczba zgonów w „obozach koncentracyjnych” wynosi tylko 271.301. Nie zginęło 6 mln Żydów: to twierdzenie jest zwykłym zmyśleniem *. Przez wiele lat Żydzi mówili całemu światu, że 6 mln z nich było systematycznie mordowanych w niemieckich „obozach koncentracyjnych” podczas II wojny światowej. Każdy kwestionujący to twierdzenie jest zjadliwie oczerniany jako nienawistny antysemita. Kraje z całego świata skazywały na więzienie osoby kwestionujące roszczenie o wymordowanych 6 mln.

Teraz cały świat może obejrzeć zeskanowany obraz oficjalnego dokumentu Międzynarodowego Czerwonego Krzyża jako dowód na to, że tzw. „holokaust” nigdy nie miał miejsca. Żydzi na całym świecie umyślnie kłamali w celu zdobycia emocjonalnych i finansowych korzyści dla siebie. Popełnili oni popełnione z pełną premedytacją oszustwo na milionach mieszkańców świata! „Holokaust” to największe kłamstwo kiedykolwiek powiedziane. Miliony dolarów wypłacano dla „ocalałych z holokaustu” i ich potomków za coś co nie miało miejsca. Jest to umyślne, przestępcze oszustwo na skalę tak masową, że jest prawie niewytłumaczalne. Poniżej zeskanowany obraz raportu Oficjalnej Całkowitej Liczby Zgonów od Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Apeluję o ściganie osób i grup, które założyły fałszywe procesy sądowe w celu uzyskania odszkodowań za holokaust i nagrody finansowe za szkody, za popełnienie celowego oszustwa w sądach. Apeluję do usunięcia wzmianek o holokauście w podręcznikach historii i materiałach edukacyjnych. Apeluję o usunięcie Memoriałów Holokaustu na całym świecie. Już dawno to umyślne oszustwo powinno być zatrzymane, a ci którzy go dokonali postawieni przed sąd za 60 lat zjadliwych kłamstw i oszustwa finansowego.

Faktyczna ocena „holokaustu” przez Czerwony Krzyż Nie ma dowodów na ludobójstwo Żydzi i obozy koncentracyjne: faktyczna ocena „holokaustu” przez Czerwony Krzyż Istnieje jedno badanie nt. kwestii żydowskiej w Europie podczas II wojny światowej, oraz warunków w niemieckich obozach koncentracyjnych, prawie unikalne pod względem uczciwości i obiektywności, 3-tomowy Raport Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża [MKCK] o jego działalności w ciągu II wojny światowej, Genewa 1948 rok. Ten kompleksowy materiał z całkowicie neutralnego źródła, uwzględnił i poszerzył wyniki dwóch wcześniejszych prac: Documents sur l’activité du CICR en faveur des civils détenus dans les camps de concentration en Allemagne1939-1945 [Dokumenty o działalności Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża na rzecz ludności cywilnej w obozach koncentracyjnych w Niemczech 1939-1945] (Genewa, 1946), oraz Inter Arma Caritas: the Work of the ICRC during the Second World War [Działalność MKCK w czasie II wojny światowej] (Genewa, 1947). Zespół autorów z Frédéric Siordet na czele wyjaśnił na początkowych stronach raportu, że ich obiekt, w tradycji Czerwonego Krzyża, zachował ścisłą neutralność polityczną, i na tym polega jego wielka wartość. MKCK z powodzeniem zastosował Wojskową Konwencję Genewską z 1929 roku w celu uzyskania dostępu do internowanych osób cywilnych przetrzymywanych w Europie środkowej i zachodniej przez władze niemieckie. Ale MKCK nie mógł uzyskać żadnego dostępu do Związku Radzieckiego, który nie ratyfikował Konwencji. Miliony internowanych wojskowych i cywilnych przetrzymywanych w ZSRR, którego warunki były znane do tej pory jako dużo gorsze, byli całkowicie odcięci od wszelkiego międzynarodowym kontaktu lub nadzoru. Raport Czerwonego Krzyża ma dużą wartość, gdyż jako pierwszy wyjaśnia uzasadnione okoliczności, w których przetrzymywani byli Żydzi w obozach koncentracyjnych, tj. jako wrodzy cudzoziemcy. W opisie dwóch kategorii internowanych osób cywilnych, Raport rozróżnia drugi ich rodzaj jako „cywilów wywiezionych na działki administracyjne (niem.: „Schutzhäftlinge”), których aresztowano z motywów politycznych lub rasowych, ponieważ ich obecność uznawano za zagrożenie dla państwa lub sił okupacyjnych” (t. 111, s. 73). Osoby te, mówi, „zostały umieszczone na tych samych zasadach jako osoby aresztowane lub uwięzione na mocy prawa powszechnego, ze względów bezpieczeństwa.” (s. 74).

Raport przyznaje, że Niemcy były początkowo niechętne kontroli przez Czerwony Krzyż w zakresie osób przetrzymywanych z powodów związanych z bezpieczeństwem, ale w drugiej połowie 1942 roku, MKCK uzyskał z Niemiec ważne koncesje. Dopuszczono go do dystrybucji paczek żywnościowych do głównych obozów koncentracyjnych w Niemczech od sierpnia 1942 roku, a „od lutego 1943 r. koncesję tę rozszerzono na wszystkie inne obozy i więzienia” (t.111, s. 78). MKCK szybko nawiązał kontakt z komendantami obozu i rozpoczął program pomocy żywnościowej, który funkcjonował aż do ostatnich miesięcy 1945 roku, za co napływały listy z podziękowaniami od żydowskich internowanych.

Obdarowywanymi przez Czerwony Krzyż byli Żydzi Raport mówi, że „Pakowano aż 9.000 paczek na dobę. Od jesieni 1943 do maja 1945 r., do obozów koncentracyjnych wysłano około 1.112.000 paczek o łącznej wadze 4.500 ton.” (t. III, s. 80). Oprócz żywności, w paczkach była odzież i środki farmaceutyczne.” Paczki wysyłano do Dachau, Buchenwald, Sangerhausen, Sachsenhausen, Oranienburg, Flossenburg, Landsberg-am-Lech, Flöha, Ravensbrück, Hamburg-Neuengamme, Mauthausen, Theresienstadt, Auschwitz, Bergen-Belsen, do obozów w pobliżu Wiednia w Europie środkowej i południowych Niemczech. Głównymi ich odbiorcami byli Belgowie, Holendrzy, Francuzi, Grecy, Włosi, Norwegowie, Polacy i Żydzi bezpaństwowi.” (t. III, s. 83). W trakcie wojny, „Komitet był w stanie przesłać i rozpowszechnić w formie pomocy humanitarnej, ponad 20 mln franków szwajcarskich, zebranych przez żydowskie organizacje społeczne na całym świecie, w szczególności przez American Joint Distribution Committee z Nowego Jorku.” (t. I, s. 644). Tej ostatniej organizacji rząd niemiecki pozwolił utrzymywać biuro w Berlinie, aż do chwili wejścia Ameryki do wojny. MKCK skarżył się, że utrudnianie ich ogromnej operacji pomocy dla internowanych Żydów nie pochodziło od Niemiec, ale od mocnej blokady Europy przez aliantów. Większość zakupów pomocowych w zakresie żywności dokonywano w Rumunii, na Węgrzech i Słowacji. MKCK szczególnie chwalił za liberalne warunki, jakie panowały w Theresienstadt do czasu ich ostatniej wizyty w kwietniu 1945 roku. Ten obóz, „gdzie było około 40.000 Żydów deportowanych z różnych krajów, był stosunkowo uprzywilejowanym gettem.” (t. III, s. 75). Według Raportu, „delegaci Komitetu mieli możliwość zwiedzenia obozu w Theresienstadt (Terezin), który był przeznaczony wyłącznie dla Żydów i był prowadzony na specjalnych warunkach. Z informacji zebranych przez Komitet, ten obóz został uruchomiony przez pewnych przywódców Rzeszy jako eksperyment… Ci ludzie chcieli dać Żydom możliwość utworzenia życia wspólnotowego w mieście, pod ich własną administracją i z niemal pełną autonomią… dwóch delegatów mogło odwiedzić obóz 6.04.1945 roku. Potwierdzili oni korzystne wrażenie nabyte podczas pierwszej wizyty.” (t. I, s. 642). MKCK również pochwalił reżim Iona Antonescu faszystowskiej Rumunii, gdzie Komitet mógł objąć szczególną pomocą 183.000 rumuńskich Żydów, do czasu okupacji sowieckiej. Wtedy pomoc zakończono, i MKCK skarżył się, że nigdy nie udało mu się „wysłać czegokolwiek do Rosji” (t. II, s. 62). To samo odnosiło się do wielu niemieckich obozów po „wyzwoleniu” przez Rosjan. MKCK otrzymał obszerną pocztę z Auschwitz do okresu okupacji sowieckiej, kiedy wielu internowanych zostało ewakuowanych na zachód. Ale wysiłki Czerwonego Krzyża, aby wysyłać pomoc internowanym pozostałym w Auschwitz pod kontrolą sowiecką, były daremne. Jednak paczki żywnościowe były nadal wysyłane do byłych więźniów KL Auschwitz, przeniesionych na zachód do takich obozów jak Buchenwald i Oranienburg.

Brak dowodów na ludobójstwo Jednym z najważniejszych aspektów Raportu Czerwonego Krzyża jest to, że wyjaśnia prawdziwą przyczynę tych zgonów, które miały miejsce niewątpliwie w obozach pod koniec wojny. Czytamy w Raporcie: „W chaotycznym stanie Niemiec, po inwazji w ostatnich miesiącach wojny, obozy nie otrzymywały żadnych dostaw żywności, i głód powodował coraz więcej ofiar. Sam zaniepokojony tą sytuacją, rząd niemiecki w końcu. poinformował MKCK 1 lutego 1945 … W marcu 1945 roku, dyskusje między przewodniczącym MKCK i gen. SS Kaltenbrunnerem dały nawet bardziej zdecydowane wyniki. Odtąd MKCK mógł rozprowadzać pomoc, a jeden delegat miał pozwolenie na pobyt w każdym obozie … „(t. III, s. 83). Najwyraźniej władze niemieckie miały na celu łagodzenie tragicznej sytuacji na tyle ile mogły. Czerwony Krzyż dość wyraźnie twierdzi, że dostawy żywności ustały w tym czasie, z uwagi na alianckie bombardowania niemieckiego transportu, a w interesie internowanych Żydów protestowali 15.03.1944 roku przeciwko „barbarzyńskiej wojnie powietrznej sojuszników” (Inter Arma Caritas, s. 78). 2.10.1944 roku, MKCK ostrzegał niemieckie Ministerstwo Spraw Zagranicznych o zbliżającym się upadku niemieckiego systemu transportu, oświadczając, że warunki głodowe dla ludzi w Niemczech są nie do uniknienia. Mając do czynienia z obszernym, 3-tomowym Raportem, ważne jest, aby podkreślić, że delegaci MKCK nie znaleźli dowodów na to, by w obozach w okupowanej Europie, była celowa polityka eksterminacji Żydów. Na żadnej z 1600 stron, Raport nie wspomina nawet o czymś takim jak komora gazowa. Przyznaje on, że Żydzi, podobnie jak wiele innych narodów w czasie wojny, znosili trudy życia i niedostatki, ale jest zupełna cisza na temat planowanej zagłady, jest obszerne obalenie legendy o Sześciu Milionach. Podobnie jak przedstawiciele Watykanu, z którymi pracowali, Czerwony Krzyż nie mógł cierpliwie znosić nieodpowiedzialnych oskarżeń o ludobójstwo, które były na porządku dziennym. Jeśli chodzi o prawdziwy wskaźnik śmiertelności, Raport wskazuje, że większość żydowskich lekarzy z obozów wykorzystywano w celu zwalczania tyfusu na froncie wschodnim, tak że byli oni niedostępni gdy w obozach wybuchła epidemia tyfusu w 1945 roku (t. I, s. 204 ff) – nawiasem mówiąc, często się twierdzi, że przeprowadzano masowe egzekucje w komorach gazowych sprytnie przebranych za prysznice. Znowu Raport zawiera bezsens tego twierdzenia. „Nie tylko miejsca do mycia, ale instalacje do wanien, pryszniców i pralni są kontrolowane przez delegatów. Musieli często podejmować działania, w celu otrzymania lepszego sprzętu, naprawy lub powiększenia” (t. III, s. 594 ).

Nie wszystkich internowano Tom III Raportu Czerwonego Krzyża, rozdział 3 (I. Żydowska ludność cywilna) traktuje o „pomocy udzielanej żydowskiej części wolnego społeczeństwa,” i ten rozdział wyjaśnia dość jasno, że w żaden sposób nie wszystkich europejskich Żydów umieszczono w obozach internowania, lecz pozostali oni, z zastrzeżeniem pewnych ograniczeń, częścią wolnej ludności cywilnej. Jest to w bezpośredniej sprzeczności z „dokładnością” rzekomego „programu eksterminacji,” oraz z twierdzeniem w fałszywych pamiętnikach Hössa, że Eichmann miał obsesję na punkcie aresztowania „każdego Żyda, którego mógł złapać.” Raport stwierdza, że w Słowacji, na przykład, gdzie nadzorował asystent Eichmanna – Dieter Wisliceny, „znaczna część mniejszości żydowskiej miała pozwolenie na pozostanie w kraju, a w pewnych okresach Słowacja była traktowana jako względna oaza schronienia dla Żydów, zwłaszcza dla pochodzących z Polski. Ci, którzy pozostali na Słowacji wydawali się względnie bezpieczni do końca sierpnia 1944 roku, kiedy miał miejsce bunt wobec sił niemieckich. Choć prawdą jest, że prawo z 15.05.1942 roku przyniosło internowanie kilku tysiącom Żydów, ci ludzie byli trzymani w obozach, gdzie warunki zakwaterowania i wyżywienia były do zniesienia, i gdzie internowani mogli wykonywać płatną pracę na warunkach niemal takich samych jak na wolnym rynku.” (t. I, s. 646). Nie tylko duża liczba 3 mln europejskich Żydów w ogóle uniknęła internowania, ale emigracja Żydów podczas wojny trwała nadal, na ogół przez Węgry, Rumunię i Turcję. Jak na ironię, powojenna emigracja Żydów z terytoriów okupowanych przez Niemców, była także ułatwiana przez Rzeszę, jak w przypadku polskich Żydów, którzy uciekli do Francji przed okupacją. „Żydzi z Polski, którzy podczas pobytu we Francji, uzyskali zezwolenie na przyjazd do Stanów Zjednoczonych, byli uznawani za obywateli amerykańskich przez niemieckie władze okupacyjne, które zgodziły się ponadto uznać ważność około 3.000 paszportów, wydanych Żydom przez konsulaty państw Ameryki Południowej” (t. I, s. 645). Jako przyszli obywatele USA, ci Żydzi znajdowali się w obozie w Vittel w południowej Francji, dla amerykańskich cudzoziemców. Emigracja europejskich Żydów z Węgier, w szczególności w czasie wojny, przebiegała bez przeszkód ze strony władz niemieckich. „Do marca 1944 roku,” mówi Raport Czerwonego Krzyża, „Żydzi, którzy mieli przywilej wiz do Palestyny, mogli opuścić Węgry” (t. I, s. 648). Nawet po wymianie rządu Horthy w 1944 roku (po jego próbach zawieszenia broni z ZSRR) rządem bardziej zależnym od władz niemieckich, emigracja Żydów była kontynuowana. Komitet otrzymał gwarancje zarówno W. Brytanii jak i Stanów Zjednoczonych,” że udzielą wszelkiego możliwego wsparcia emigracji Żydów z Węgier,” i od rządu USA MKCK otrzymał wiadomość mówiącą, że „Rząd Stanów Zjednoczonych … teraz specjalnie powtarza swoje zapewnienia, że dokona ustaleń w kwestii troski o wszystkich Żydów, którzy w obecnej sytuacji mogą wyjechać” (t. I, s. 649). Biedermann zapewnił, że w 19 przypadkach, które przytoczył w „Did Six Milion Really Die?” [Czy naprawde zginęło 6 mln?] z Raportu MKCK na temat jego działalności w czasie II wojny światowej, oraz Inter Arma Caritas (łącznie z wyżej wymienionym materiałem), zrobił to dokładnie. Cytat z Charlesa Biedermanna (delegat MKCK i dyrektor Międzynarodowego Biura Poszukiwań Czerwonego Krzyża) przedstawiony pod przysięgą w procesie Zundela (9-10-11-12.02.1988). Powyższy tekst pochodzi z rozdz. IX książki „Did Six Million Really Die?” * był to pomysł rabina Wise. Przebąkiwali o tej liczbie od dawna. Około 1917 roku wyprodukowali broszury na temat tej liczby. „Już w latach 1900, rabin Stephen Wise powiedział grupie syjonistów „jest 6 mln żywych, krwawiących, cierpiących argumentów korzystnych dla syjonizmu” (New York Times, 11.06.1900).” Ten Wise to prawdziwa cnota. Zablokował emigrację zagrożonego europejskiego żydostwa do Ameryki północnej motywując to tym, że nowy Izrael chciał tylko rodzące ciała, a pozostałe mogły zostać spalone.

Powyższy tekst to rozdział 9 z książki „Did Six Million Really Die?”

Pani Oli Gordon dziękujemy za szybkie przetłumaczenie artykułu i przepraszamy za samowolne wprowadzenie paru nieistotnych  poprawek stylu. Cała książka jest stosunkowo łatwa do znalezienia na Internecie, acz do jej ściągnięcia może być potrzebny program Bittorrent lub podobny (polecamy uTorrent). Admin

Po filmie „Mgła” ludzie pytają: Kto nami rządzi? Minęły już trzy dni od premiery filmu „Mgła” o smoleńskiej katastrofie, a dyskusje nie milkną. Przyznam się, że się ociągałem z obejrzeniem tego filmu. Kiedy jednak już zacząłem, nie mogłem przestać, jak pijak. Jeszcze raz! I jeszcze raz! I jeszcze zdjęcia resztek samolotu, tej niewiarygodnej miazgi, jakby przeszedł przez jakiś kosmiczny mikser! Tytułowa mgła jest intrygująca: pojawia się nagle, tylko w słowach, jest niesamowicie gęsta i niespodziewanie znika, tak że zdążamy już tylko na widok czystego błękitu nieba.

To nieprawda, że bohaterami są urzędnicy Kancelarii Prezydenta RP, Lecha Kaczyńskiego. Oni są narratorami. Prawdziwymi bohaterami tej historii jest kto inny. Przypomnijmy ich w kilku scenach:

to „podwójny” as dyplomacji, Turowski, zostaje oddelegowany już w lutym na placówkę w Moskwie, by zajmować się przygotowaniami wizyt w Katyniu; w filmie pojawia się on obok Jarosława Kaczyńskiego, wieczorem, na miejscu katastrofy (zastanawiam się, ilu jeszcze agentów jest w jego otoczeniu?);

to rosyjskie służby ignorują Prezydenta RP: ambasador Grinin publicznie kłamie, że nie otrzymał żadnej informacji o planowanej wizycie w Katyniu Prezydenta Lecha Kaczyńskiego; bezpośrednio po wyjściu z rozmowy z Prezydentem, wyjaśniającej stan faktyczny, dalej kłamie; podobno niedawno otrzymał on wysokie odznaczenie państwowe z usłużnych rąk Komorowskiego;

to Putin dzwoni do Tuska i „powiadamia” go o terminie planowanych wspólnych uroczystości w Katyniu, a Tusk przekazuje tylko te decyzje Kremla mediom (plany te pomijają Prezydenta Lecha Kaczyńskiego); logika wskazuje na to, że wszystko było już wcześniej „na roboczo” ustalone, zapewne podczas tajemniczej wizyty ministra Arabskiego w Moskwie, o której wiemy skądinąd;

w filmie można by dodać, że w okresie bezpośrednio poprzedzającym katyńskie uroczystości kremlowskie media publikują seriami nienawistne artykuły o braciach Kaczyńskich, szczególnie atakując śp. Lecha za Ukrainę i Gruzję;

powstaje obraz Prezydenta RP jako persona non grata; nota bene taką samą metodę propagandowego przygotowania służby stosują przed zamachem na życie naszego papieża Jana Pawła II i przy innych zamachach;

to FSB jest od razu, natychmiast, na miejscu katastrofy, dyskretnie filmuje miejsce zdarzenia, powstrzymuje – czego w tym filmie akurat nie widać  – świadków, pracowników lotniska od udzielania wywiadów zagranicznym dziennikarzom; wyprowadza i aresztuje natychmiast kontrolerów lotu z wieży;

to FSB wprowadza dezinformację na lotnisku Siewiernyj, podając, że TU 154 podejmował cztery próby lądowania albo że były trzy karetki z rannymi (wiadomość tę nagłośnił niemiecki Reuters);

to Miedwiediew rozmawia z Komorowskim bezpośrednio po katastrofie i przysyła natychmiast zaświadczenie o śmierci Prezydenta Lecha Kaczyńskiego (wg słów p.Czapli z Kancelarii Sejmu), gdy urzędnik Kancelarii Prezydenta domaga się takiego oficjalnego dokumentu i odmawia podjęcia jakichkolwiek czynności związanych z przejęciem władzy przez marszałka na podstawie doniesień medialnych; Miedwiediew podpisał ów dokument w momencie gdy ciała Prezydenta jeszcze nie odnaleziono i formalne potwierdzenie zgonu było niemożliwe;

to służby bez żadnych jasnych powodów najpierw przytrzymują dwie godziny, a potem nagle odpuszczają i pozwalają na odlot człowieka Prezydenta – Sasina do Warszawy;

to Putin organizuje spotkanie z Tuskiem, pokazówkę w niebieskim namiocie, gdzie korzystając ze specjalnych „gorących” linii wydaje rozkazy wszystkim podległym służbom, kierując operacją „katastrofa w Smoleńsku” – to też mogłoby się w filmie znaleźć;

to służby „spowalniają” przyjazd Jarosława Kaczyńskiego na lotnisko, kiedy jedzie rozpoznać brata, a potem przez niemal godzinę trzymają pod bramą, nie pozwalając wjechać na teren lotniska, gdzie odbywa się ściskanie premierów Tuska i Putina – wyreżyserowana, klasyczna „ustawka” przed kamerami; Tusk jest wcześniej instruowany, gdzie ma być handshake, gdzie uściski itd.

to służby „powiadamiają”  pułkownika Klicha, że podstawą prawną dochodzenia ma być konwencja chicagowska, a on przekazuje to już jedynie Tuskowi, Tusk zaś przyjmuje to do realizacji; to też nasza wiedza spoza filmu;

to FSB pilnuje i klasycznie zastrasza urzędników Kancelarii, którzy zostają na noc 10/11 kwietnia w hotelu, by asystować następnego dnia rano w uroczystościach pożegnania ciała Prezydenta RP  i odlotu do Warszawy. Moim zdaniem dla wyjaśnienia „arcyboleśnie prostych przyczyn katastrofy”  powinniśmy żądać w pierwszej kolejności nagrań i stenogramów nie z kabiny pilotów, ale z rozmów Tuska, Komorowskiego i Arabskiego z Rosjanami. FSB przy tych nagraniach na pewno taśma się nie zacięła, nie ma na co liczyć! W tych dniach wiele razy powtarza się pytanie, kto nami rządzi? Już wiecie chyba… Źródło: http://lubczasopismo.salon24.pl

"Coś" W głośnym filmie, jednym z najlepszych horrorów, tytułowe „coś” to forma życia posiadająca własną inteligencję, ale egzystująca wyłącznie we wnętrzu żywego organizmu, nad którym przejmuje całkowitą kontrolę. Atakuje także ludzi. Zachowanie nosiciela nie różni się od zachowania normalnego człowieka. Na stacji arktycznej, gdzie dzieje się akcja filmu wszyscy już zostali namierzeni przez „coś”. Gdyby nie udało się w porę zidentyfikować „coś” nikt już nie byłby sobą. „Coś” wiedziało, kto najbardziej zagraża. Na liście UBekistanu jest ileś tam nazwisk gorących. Najgroźniejsi wrogowie. Podpięci do wszelkich możliwych czujników i rejestratorów. Każde poruszenie, słowo, drgnięcie powieki, zachowanie otoczenia monitoruje się z dużą czułością na gorących liniach, by nie przegapić pretekstu do uderzenia, najlepiej między oczy, na odlew. By cios był skuteczny, powinien wyjść z nieoczekiwanej strony. Dlatego tak wielkimi gwiazdami mediów niemal w całości kontrolowanych przez UBekistan stali się Marcinkiewicz, Kaczmarek (śpioch UBekistanu, który uprzedził Leppera o namierzeniu przekrętu gruntowego przez CBA prowadzone przez Mariusza Kamińskiego), Dorn, Zaleski, Kowal, Poncyliusz i jego przemiłe panie, Kamiński (ten z ZCHNu), Lepper, Giertych, Król (zięć Moczulskiego) itd. Katastrofa smoleńska zredukowała liczbę monitorowanych w trybie gorącym. Rosyjscy pomogli Polskim radykalnie rozprawić się z wrogami, ale nie ostatecznie. Nadal istnieją Polskie Elity zdolne do poprowadzenia Narodu ku niepodległości. Zagrożenie to spędza Rosyjskim i Polskim sen z powiek. Jednym i drugim z innych powodów, choć od trzech wieków tych samych... Gorącego monitorowania wymagają zarówno wielcy politycy, polscy mężowie stanu, jak i największe osobowości polskich ośrodków opiniotwórczych pozostających poza kontrolą Ubekistanu. Obok Jarosława Kaczyńskiego, Antoniego Macierewicza, Bronisława Wildsteina i innych wspaniałych ludzi z całą pewnością należą do tej grupy najbardziej znani publicyści Gazety Polskiej. Wrogiem największym z tego ostatniego środowiska musi być Tomasz Sakiewicz. Osoba o charyzmatycznej życzliwości do ludzi, wielkiej kulturze, wiedzy, mądrości, umiejąca zmobilizować innych do działań dla dobra wspólnego, świetny organizator i menedżer. Nie trudno sobie wyobrazić, wściekłość, jaką wywołuje wieloletnia praca zespołu Gazety Polskiej demaskująca metody działania UBekistanu, rosyjsko-ubeckiej agentury i rosyjsko-ubeckiej agentury wpływu, pokazująca Polakom wszystko, co media UBekistanu usiłują ukryć, afery, zdrady, przekręty, infiltrację newralgicznych struktur państwa, działania wbrew interesom państwa, manipulacje, dezinformacje itd. Mimo gorącego monitoringu przez lata nie udawało się UBekistanowi dopaść Sakiewicza, choć nęka się go stale i uciążliwie. Brakowało fajerwerków, jakiegoś procesu pokazowego, na którym można byłoby pokazać palcem na wcielenie zła wszelkiego. No i wreszcie, udało się. Właściwie samo przyszło. Coś pękło, coś się skończyło gdzieś obok. To „coś” wyszło tym razem z dziennikarza spoza stajni UBekistanu. O takiej kanonadzie nie marzyło się nawet na Czerskiej: "Pan nakłamał", "zachował się Pan podobnie jak swołocz", "zakładam, że jest Pan wystarczająco rozgarnięty", "świadomie fałszuje Pan". Przy okazji świat dowiedział się, a jego postępowa część utwierdziła jeszcze bardziej, że czytelnicy „Gazety Polskiej” i wszyscy, którzy nie podzielają powyższych opinii to hołota i klakierzy, a nie tylko faszyści, ciemnogród, mohery, frustraci, mitomani, psychiczni, nawiedzeni. Trzeba przyznać, że określenia „hołota” i „klakierzy” nie były do tej pory wykorzystywane w wystarczającym stopniu. Siła rażenia Bartoszewskiego, Kutza, Wajdy, Kuczyńskiego, Niesiołowskiego i Palikota nieco osłabła ostatnio. Dziennikarza czekają wielkie chwile. Jak to się dzieje, że tak regularnie powtarza się ten scenariusz? Że co rusz ktoś długo opierający się ciśnieniu nienawiści, wykluczenia, deprecjacji, delegitymizacji tylko z tego powodu, że „nie z nami” nagle pęka i bryzga tym „czymś” - kleistą, brudną i śmierdzącą substancją na tych, którzy wraz z nim poddani zostali tym samym szykanom. Odpowiedź jest znana dobrze psychologom. Możliwości opierania się człowieka długotrwałej presji są ograniczone. Zmęczenie materiału. „Coś” przejmuje kontrolę. Coś pęka, coś się kończy. dodam's blog

Spiskowa teoria z wypadkiem Tupolewa Osoby wyznające spiskową teorię, jakoby polska prezydencka delegacja zginęła w wypadku lotniczym sprawiają od wielu już miesięcy wrażenie odpornych na jakąkolwiek racjonalną argumentację. Nie ma dla nich żadnego znaczenia ani to, że brak jakiegokolwiek dowodu potwierdzającego tę spiskową teorię (ani jednego zapisu filmowego pokazującego wypadek, brak zdjęć satelitarnych z fazami wypadku), ani też to, że wypadki lotnicze w podobnych okolicznościach kończyły się zniszczeniami o skali nieporównywalnej do tej, jaką objęte są szczątki polskiego tupolewa. Dla ludzi ślepo wyznających spiskową teorię z wypadkiem zupełnie nie liczy się to, jak Ruscy potraktowali miejsce katastrofy, wrak, zwłoki, badania ciał ofiar i kwestię zabezpieczania obszaru po rzekomym wypadku. Zupełnie nieistotne jest dla tych ludzi ślepo wierzących w spisek z wypadkiem także to, iż Ruscy natychmiast zaczęli niszczyć dowody, dowozić ziemię, zakazywać wstępu dziennikarzom, kraść sprzęt natowski, a nawet rozmaite rzeczy osobiste ofiar, wymieniać żarówki i ciągnąć kable do „reflektorów” na wymarłym lotnisku, wycinać drzewa wokół miejsca katastrofy, następnie zaś ingerować w zapis czarnych skrzynek, dezinformować etc. Ludzie od tej maniakalnie powtarzanej spiskowej teorii zdają się być kompletnie głusi na argument, że gdyby faktycznie doszło do wypadku, to po pierwsze byłyby niezbite jego dowody w postaci materiałów audiowizualnych. Po drugie, niczego by nie ruszano na miejscu katastrofy do czasu przybycia specjalistycznych ekip z Polski. Wiedziano by bowiem (po trzecie), że tak poważny wypadek wymaga bezprecedensowego zabezpieczenia miejsca katastrofy. Oczywiście, jeśliby istniała potrzeba ratowania rannych, to po czwarte, bezzwłocznie udzielono by im pomocy, natomiast ciała pozostałych ofiar oraz szczątki samolotu pozostawiono by do czasu przybycia polskich ekspertów medycyny sądowej, kryminalistyki itd. bez czyjejkolwiek ingerencji. Postawiono by, po piąte, warty przy szczątkach samolotu, których by pod żadnym pozorem nie dotykano do czasu przybycia europejskich i natowskich specjalistów od katastrof lotniczych jako że Polska jest państwem unijnym i należy do Paktu Północnoatlantyckiego. Po szóste, z uwagi na rangę wypadku i wysokie stanowiska państwowe zabitych osób, powołano by również międzynarodową komisję śledczą, by dokładnie zbadała przyczyny katastrofy, pieczołowicie rekonstruując w specjalnie zbudowanym pod Warszawą hangarze wrak Tupolewa. Wszystkie szczątki Tupolewa zostałyby, po siódme, zebrane przez polskich żołnierzy, policjantów i harcerzy, którym władze rosyjskie z racji wyjątkowości tragicznego wydarzenia zezwoliłyby na przybycie i dokładne przeczesanie terenu. Władze te, po ósme, natychmiast przekazałyby wszystkie pokładowe rejestratory oraz pełną dokumentację lotniska wraz z zapisami rozmów i pracy urządzeń w wieży kontroli lotów. Do dyspozycji polskiej prokuratury i międzynarodowej komisji oddano by pracowników lotniska odpowiedzialnych za kontrolę lotu. Osoby uporczywie trzymające się spiskowej teorii z wypadkiem Tupolewa mają za nic relacje niezależnych rosyjskich dziennikarzy takich np. jak Anna Politkowska, którzy głoszenie prawdy o autorytarnym systemie rządów w Rosji (oraz totalnej czekistowskiej kontroli nad społeczeństwem oraz instytucjami państwowymi) przypłacili życiem. Ludzie od spisku z wypadkiem nie chcą pamiętać o wrogości jaką car Putin żywił szczególnie wobec Prezydenta Kaczyńskiego, czemu zresztą niejednokrotnie dawał wyraz, zwłaszcza po rajdzie Rosji na Gruzję powstrzymanym śmiałą akcją Kaczyńskiego z udziałem kilku innych prezydentów. Ludzie ci zdają się wychodzić z założenia, że skoro dowody, które świadczyłyby o zamachu zostały zniszczone lub są wciąż niszczone, to zamachu nie było. Zapewne więc, gdyby ci ludzie wysłuchali kilkadziesiąt lat temu stu świadków smoleńskich zebranych przez komisję Burdenki i dowiedzieliby się, że skrupulatni badacze sowieccy znaleźli przy ciałach polskich oficerów zamordowanych w Katyniu łuski po niemieckich nabojach – byliby przekonani, tak jak kiedyś J. Broniewska, że katyńskiego ludobójstwa dokonali Niemcy. No bo co innego mogliby myśleć, nie kierując się żadnymi niepotrzebnymi emocjami? FYM

Bezpieka PO inwigilowała prezydenta Kaczyńskiego Podaję za portalem wpolityce.pl:

Dwaj dziennikarze śledczy Michał Majewski i Paweł Reszka ujawniają w "Rzeczpospolitej" kulisy działania ABW: inwigilowanie dziennikarzy i najważniejszych osób w państwie: ministrów, urzędników oraz pary prezydenckiej, śp. Marii i Lecha Kaczyńskich. Czemu to miało służyć? Śledztwo i operacja służb dotyczyły upublicznienia przez nas poufnego raportu ABW z listopada 2008 r., dotyczącego strzałów w Gruzji. Szef agencji Krzysztof Bondaryk pisał w nim, że najpewniej „sytuacja mogła być wykreowana przez stronę gruzińską". Rzecz w tym, że jakość raportu kompromitowała ABW. Był on zwykłą prasówką, przeglądem tego, co o sprawie pisały media. Szef agencji nie przedstawił dowodów na poparcie daleko idących hipotez. Na ławie oskarżonych ma usiąść były szef Kancelarii Prezydenta Piotr Kownacki. Powodem jest rzekome ujawnienie Reszce i Majewskiemu poufnego raportu służb specjalnych. Raport ABW, podpisany przez Krzysztofa Bondaryka, trafił do 16 najważniejszych osób w państwie. Agencja po ujawnieniu przez dziennikarzy jego treści rozpoczęła wielką akcję operacyjną, która miała na celu wykrycie informatora: Sprawdzano nasze połączenia telefoniczne, odtwarzano, gdzie jeździliśmy, przeglądano zapisy kamer z instytucji państwowych, w których bywaliśmy. Agencja używała także innych „metod operacyjnych".Jakich? Tego funkcjonariusz zeznający przed prokuraturą nie ujawnił. Rekonstrukcję tego, z kim się widzieliśmy, agencja przedstawiła na tajnym posiedzeniu Komisji ds. Służb. Wymieniono nazwiska „podejrzanych" o przeciek urzędników, m.in. Kownackiego. Oczywiście momentalnie przedostały się one do mediów. Obok operacji ABW toczyło się oficjalne śledztwo prokuratorskie. Śledczy nie tylko uznali, że działania ABW zostaną uznane za dowody, ale poszli dalej. Prokuratura przesłuchała setki świadków, m.in. premiera, marszałków Sejmu i Senatu, ministrów. Sprawdzano billingi urzędników z kancelarii poprzedniego prezydenta. Sięgnięto do zapisów połączeń Lecha Kaczyńskiego i jego małżonki. Do wszystkich danych dostęp miała ABW. Robiono eksperymenty, czy jeden z urzędników mógł w określonym czasie przemieścić się ze ścisłego centrum Warszawy na plac Na Rozdrożu – by spotkać się z nami. Praca operacyjna ABW, inwigilacja dziennikarzy, sprawdzanie billingów, wszystkie przesłuchania i eksperymenty procesowe doprowadziły prokuratorów do wniosku, że naszym informatorem był Kownacki. - piszą autorzy tekstu "Oskarżony Piotr Kownacki". Majewski i Reszka twierdzą, że sprawdzanie billingów dziennikarzy i nagrywanie ich rozmów staje się powoli dla służb normą. Co więcej, ABW podsłuchiwało śp. Marię i Lecha Kaczyńskich, będąc jednocześnie stroną w śledztwie w sprawie ujawnienia poufnego raportu! ABW przeprowadziła tak wielką akcję przekraczającą ramy wewnętrznego śledztwa, ponieważ - zdaniem dziennikarzy "Rz" - chodziło o zemstę za ujawnienie kompromitującego Krzysztofa Bondaryka i jego służbę raportu. Śledztwo prokuratorskie odbywało się z takim zaangażowaniem, że zdołano przesłuchać kilkaset osób, w tym wielu ważnych polityków z premierem włącznie. Życzylibyśmy sobie, aby z równą rzetelnością i zaangażowaniem zajmowano się śledztwem smoleńskim! To życzenie kierujemy zarówno do prokuratury wojskowej jak i służb specjalnych, które powinny strzec bezpieczeństwa państwa i jego najwyższych przedstawicieli. Dotyczy to zwłaszcza ABW, która także ponosi pośrednią odpowiedzialność m.in za wysłanie super szpiega PRL Tomasza Turowskiego do Moskwy w celu organizacji wizyty śp. Lecha Kaczyńskiego w Smoleńsku, nie weryfikując jego przeszłości lub - co gorsza - znając jego przeszłość. aaadddaś

Cezary Gmyz dla wPolityce.pl o działaniach ABW wobec dziennikarzy "Rz": "Ten dokument żadnych tajemnic nie zawierał!" W związku z artykułem Michała Majewskiego i Pawła Reszki „Oskarżony Piotr Kownacki" w "Rzeczpospolitej" poprosiliśmy o komentarz red. Cezarego Gmyza, wobec którego podobne działania, zmierzające do wymuszenia ujawnienia informatorów, podejmowano w ostatnich latach wielokrotnie. Redakcja wPolityce.pl. Poniżej jego gościnna wypowiedź: A minori ad maius – jeżeli nie wolno mniej, nie wolno też więcej. To zasada prawa rzymskiego wbijana studentom prawa na pierwszych latach studiów. Niestety w wielu przypadkach okazuje się, że wbijana bezskutecznie. Prokuratorzy i funkcjonariusze Agencji Bezpieczeństwa prowadzący postępowanie i czynności w sprawie tzw. przecieku gruzińskiego najprawdopodobniej byli na zajęciach z prawa rzymskiego, gdzie wykładano zasadę Nullum crimen sine legenie ma przestępstwa bez prawa. Niestety zwrot ten najczęściej w Polsce jest tłumaczony „co nie jest zabronione jest dozwolone". Sędzia Piotr Gąciarek, który uchylił postanowienie prokuratury, która nie dopatrzyła się przestępstwa w podsłuchiwaniu obrońców i dziennikarzy (w tym niżej podpisanego) powołał się właśnie na zasadę a minori ad maius. Stwierdził, że jeżeli w polskim prawie jest zakaz przesłuchiwania obrońców na okoliczność tego czego dowiedzieli się od swoich klientów to tym bardziej organa śledcze nie mają prawa podsłuchiwać rozmów obrońców z klientem. Podobnie w przypadku dziennikarzy. Jeśli dziennikarza obowiązuje tajemnica zawodowa co do tożsamości jego informatorów, to nie można próbować ustalić tej tożsamości kontrolując bilingi czy podsłuchując telefon dziennikarza. Tymczasem, jak wynika z tekstu Michała Majewskiego i Pawła Reszki „Oskarżony Piotr Kownacki" organa ścigania powyższe zakazy dowodowe miały w najwyższej pogardzie. Przeciwko dziennikarzom, prezydentowi RP Lechowi Kaczyńskiemu i jego małżonce oraz najwyższym urzędnikom prezydenckiej kancelarii Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego kierowana przez Krzysztofa Bondaryka uruchomiła gigantyczną operację. Przesłuchania dziesiątek ludzi, kontrole bilingów, analizy poruszania się dziennikarzy po mieście po przez śledzenie ich telefonów (tzw. łączenia do BTS), zabezpieczenie nagrań z kamer, eksperymenty śledcze. Wszystko to sprawia wrażenie, że musiało dojść do niezwykle niebezpiecznego zdarzenia na miarę przygotowań do zamachu terrorystycznego nie zaś zwykłego przecieku. Zwróćmy przy tym uwagę, że tą gigantyczną operację rozpętano nie ustalając nawet czy do przestępstwa doszło ani nawet jaka była społeczna szkodliwość tego czynu i czy w ogóle jakaś była. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że złamania prawa mógł się dopuścić nie człowiek, który udostępnił dziennikarzom ten dokument lecz ten co nadał mu klauzulę „poufne" (jedną z najniższych jeśli chodzi o dokumenty niejawne). Obowiązujące w Polsce prawo zabrania bowiem zawyżania bądź zaniżania klauzul niejawności. W praktyce oznacza to, że jeśli ktoś nada informacji, która powinna mieć status „poufne" status „ściśle tajna" to dopuszcza się złamania prawa. I tutaj po raz kolejny kłania się zasada a minori ad maius. Jeśli złamaniem prawa jest zawyżanie klauzul to tym bardziej jest nim nadawanie klauzul informacjom, które nie są niejawne. Dogłębna analiza dokumentu ujawnionego prze Majewskiego i Reszkę prowokuje do konstatacji, że dokument podpisany przez Krzysztofa Bondaryka żadnych informacji niejawnych nie zawierał. Sam nawet premier Donald Tusk po ujawnieniu tego dokumentu stwierdził, że wolałby aby dokumenty dostarczane mu przez służby zawierały mniej publicystyki. I nakazał sporządzenie kolejnego, jawnego zresztą raportu.

Ujawnienie inwigilacji dziennikarzy czy urzędującego prezydenta przez służby w większości krajów wywołało by niewyobrażalny skandal. U nas osoba odpowiedzialna za to awansowała niedawno na stopień generalski. I to chyba wystarczy za cały komentarz. Gmyz

Agent Tomasz - ciąg dalszy. "Turowski chwalił się, że wysokie stanowisko w stolicy Rosji załatwiał dla niego Bronisław Komorowski" Infiltrujący - wg IPN - Watykan, były jezuita, a potem dyplomata służbie III RP, ostatnio nr 2w Polskiej ambasadzie w Moskwie Tomasz Turowski wielokrotnie publicznie chwalił się, że wysokie stanowisko w naszej placówce w stolicy Rosji (ambasador – minister pełnomocny) załatwiał dla niego ówczesny marszałek Sejmu RP, obecny prezydent Bronisław Komorowski. Obaj panowie są zaprzyjaźnieni, są ze sobą po imieniu i utrzymywali również kontakty nie tylko służbowe, ale towarzyskie, poza gmachem na Wiejskiej w Warszawie.

Ciekawe, że dotąd Kancelaria Prezydenta RP nie wydała żadnego oświadczenia, uparcie milczy, mimo, że o bliskich relacjach Turowskiego i Komorowskiego pisałem na blogu już w dniu 19 grudnia 2010 roku. Współpracownik SB (czy tylko?) Tomasz Turowski w zakresie swojej odpowiedzialności na moskiewskiej placówce miał również dialog międzywyznaniowy i pilotował „ocieplenie"stosunków między Kościołem Katolickim w Polsce a Cerkwią Prawosławną w Rosji. Miał też mieć wgląd do projektu wspólnego dokumentu obu tych Kościołów. Skądinąd wiadomo, że Turowski chwalił się poparciem - w kontekście starań o wyjazd do Moskwy - szeregu biskupów i wręcz demonstracyjnie obnosił się zażyłymi relacjami z niektórymi hierarchami. „Incydent" gen. Cieniucha i „wizyta" ambasadora Rosji. Szokujące słowa generała; słowa, które padły w obecności członków rodzin ofiar 10/04 W środę 22 grudnia 2010 roku na wigilijnym spotkaniu 36 Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego (specpułk obsługujący premiera, prezydenta i innych VIP-ów) zaproszony tam gen. Mieczysław Cieniuch, po katastrofie smoleńskiej mianowany w miejsce gen. Franciszka Gągora szefem Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, w swoim przemówieniu określił tragedię pod Smoleńskiem 10 ub. r. jako ... „przykry incydent"!!! Ta skandaliczna, pełna nonszalancji  i arogancji wypowiedź przyjęta została z oburzeniem, zwłaszcza przez obecnych tam członków rodzin ofiar katastrofy samolotu Tu-154. Cieniuch powiedział to, co mu w sercu gra. Ale język lekceważenia tej największej narodowej tragedii Polski i Polaków po II Wojnie Światowej (jak w specjalnej uchwale stwierdził w kwietniu 2010 Sejm RP) jest udziałem nie tylko i nie głównie szefa Sztabu Generalnego WP. Posłuchajmy niektórych przedstawicieli rządu i głównej partii rządzącej. Ci ludzie na każdym kroku robią wiele, aby przyzwyczajać opinię publiczną do lekceważenia i minimalizowania tego, co stało się 9 miesięcy temu. Przykładem tego jest chociażby ostatnia wypowiedź prezydenta Komorowskiego, który winę za katastrofę zwalił faktycznie na polskich pilotów. Dla wielu szokująca również była obecność na tym spotkaniu ambasadora Rosji. W sytuacji gdy Rosjanie robią wszystko, aby maksymalnie utrudnić śledztwo w sprawie tragedii smoleńskiej, niszczą wrak samolotu, nie oddają czarnych skrzynek, usiłują zrzucić odpowiedzialność wyłącznie na Polaków, moskiewski dyplomata pasował tam jak Piłat w Credo. P.S. Panie Generale, incydent to jest jak zderzą się dwa samochody na drodze, ale jeśli będą w nim choćby lekko ranni, to już jest wypadek. Nie mówiąc o 96 ofiarach śmiertelnych. Jak powiem to otwartym tekstem i drukowanymi literami, to może Pan Generał w końcu to zrozumie. Ryszard Czarnecki

09 stycznia 2011 Wielki hałas Wielkiej Socjalistycznej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Już dziewiętnasty raz w karierze Jurka Owsiaka. odbędzie się dzisiaj. Jest to  wielkie” święto” lewicy wpisane  już na stałe do kalendarza postępowca. Intryguje mnie słowo” świątecznej”., bo lewica ma inne święta, niż prawica.. Bo gdyby nazwa Fundacji była Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy Bożego Narodzenia.. Nie miałbym wątpliwości o co chodzi, a tak.. Jestem na rozdrożu, bo w grudniu lewica obchodziła następujące ‘ święta”: Światowy Dzień Walki z AIDS, Międzynarodowy Dzień Zniesienia Niewolnictwa, Dzień Wolontariuszy Społecznego i Ekonomicznego Rozwoju, Międzynarodowy Dzień Pomocy Cierpiącym,, Kanadyjski Dzień Pamięci i Działania przeciwko Przemocy wobec Kobiet, Mikołajki, Międzynarodowy Dzień Lotnictwa Cywilnego, Dzień ”Białego” Górnika, Międzynarodowy Dzień Walki z Korupcją,, Międzynarodowy Dzień Praw Człowieka, Dzień Chruścika, Światowy Dzień Astmy,, Dzień Wydawcy i Księgarza, Światowy Dzień Telewizji Dla Dzieci,Dzień Pisania Życzeń Świątecznych, Światowy Dzień Dziecka w Mediach, Dzień bez Przekleństw, Chanuka, Dzień Ryby, Światowy Dzień Snowbordu, Gwiazdka, Międzynarodowy Dzień Pocałunku, Dzień Biologicznej Różnorodności. I jeszcze inne – równie śmieszne. Ale Bożego Narodzenia nie ma.. W  sprawie jakiego „ święta”: w takim razie, jak nie Bożego Narodzenia gra Wielka Orkiestra Świątecznej  Pomocy? Może w sprawie Dnia bez Przekleństw, albo Międzynarodowego Dnia Pocałunku..(???) Mój pogląd od wielu lat, na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy jest następujący: ponieważ w Polsce istnieje skansen o nazwie Służba Zdrowia, która pochłania rocznie 55 miliardów złotych  z budżetu państwa ( może obecnie i więcej!)i jest skansenem socjalistyczno- komunistycznym opartym na bezwładności państwowej, która – dla większych jaj- zarządzają urzędnicy  ministerstwa  zdrowia(???).  Jak urzędnicy zarządzą dobrze czymkolwiek, to mi kaktus socjalistyczo-demokratyczny na  dłoni  wyrośnie.. Nie ma takiej opcji. Bałagan  i marnotrawstwo jest przeto nieludzkie, jest to wór bez dna, bo nie ma właściciela i nie uczestniczy w prawach rynku. Wprost przeciwnie : sytuowany jest poza prawami rynku, prawami podaży i popytu, kosztami, grą rynkową i konkurencją.. Taki byt nie ma prawa funkcjonować, tak jak socjalizm, oparty na redystrybucji upaństwowionych pieniędzy odebranych podatnikom.. Skończy się wtedy- gdy skończą się pieniądze.. Ponieważ ten model państwowego leczenia nigdy , do końca świata i o jeden dzień dłużej się nie sprawdzi, bo kiedyś zabraknie pieniędzy, pan Jurek Owsiak wpadł na genialny pomysł, żeby tej formie bezwładności pomagać, co się oczywiście nigdy nie uda, bo żeby to cudactwo mogło funkcjonować należałoby całość sprywatyzować, dopuścić do rynku wszystkich chętnych, którzy chcieliby świadczyć usługi medyczne, ale najpierw oddać biednym ludziom pieniądze, które idą w błoto państwowej służby zdrowia.. Może dlatego twierdzi,, że będzie grał do końca świata i o jeden dzień dłużej.. On doskonale wie, że temu skansenowi nie pomogą żadne pieniądze z zewnątrz, a co dopiero 40 milionów złotych zebranych, wobec 55 wkładanych miliardów corocznie i więcej z roku na rok, przy pomocy 120 000 ludzi żebrzących na ulicach, 1000 pracowników telewizji,  kosztownej scenografii, kamer, sprzętu telewizyjnego, czasu antenowego, gdzie za 1 minutę trzeba zapłacić krocie.. To zbieractwo się oczywiście ekonomicznie nie opłaca, ale opłaca się ideologicznie.. Wmawia się milionom ludzi, że jak pan Jurek Owsiak pozbiera pieniądze przy pomocy machiny propagandowej telewizji, to uda się utrzymać formę państwowej bezwładności, i tylko potrzeba pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy i będzie się działo. No i że bez Fundacji Jurka Owsiaka . życie medyczne zamrze.. Mówiłem panu Jurkowi Owsiakowi kilka , a może już kilkanaście lat temu w rozmowie telefonicznej, że ten skansen trzeba sprywatyzować, żeby funkcjonował, to odpowiedział mi, że on nie jest politykiem i on o tym nie decyduje.. I słuszna jego racja, ale mógłby- gdyby chciał = szepnąć temu i owemu, żeby zaczęli prywatyzować ten skansen komunistyczny.. Ale gdyby się udało to robić, wtedy do czego byłaby potrzebna propaganda Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy? Fundacja nie miałaby pieniędzy na swoje funkcjonowanie, w tym na przystanek Woodstock, kontynuację błotno- seksualnego horroru roku 1969 opisanego przez Ayn Rand w swojej książeczce pt. „Powrót człowieka pierwotnego”. Gdzieś mam tę  książeczkę, ale nie mam czasu szukać odpowiedniego cytatu. Może kiedyś, przy okazji. Kupowanie sprzętu tak bez ładu  i składu rynkowego i wrzucanie go do państwowych szpitali niczego de facto nie zmienia.,. bo zaraz pojawiają się nowe trudności, jak na przykład fakt, że sprzęt się psuje i trzeba go naprawiać.. A za co? I stoi w szpitalu i czeka na wyminę  gdy zagra znowu WOŚP i kupi nowy.. System pozostaje- a kłopoty się piętrzą.. To tak jakby upaństwowić wszystkie piekarnie, oczywiście bez istnienia rynku by chleba zabrakło- i pan Jurek Owsiak grałby corocznie, żeby kupować piece piekarnicze dla państwowych piekarni, bo brakuje chleba.. Ja bym mu mówił, że trzeba sprywatyzować piekarnie i zrobić rynek, a on by grał i organizował hałas na całą Polskę, żeby wszyscy składali się na zakup pieców piekarniczych do państwowych piekarni.. I by nam telewizja wmawiała, że to dobrze, bo tak trzeba, i ludzie są głodni i trzeba pomagać głodnym.. Są głodni, bo nie ma chleba. A nie ma chleba, bo nie ma rynku i prywatnych  piekarń.. I nie ma kto piec chleba Przecież nie upieką go urzędnicy, bo oni zajęci są posadami.. I  jeszcze  socjaliści powołaliby  Ministerstwo Chleba, tak jak Ministerstwo Zdrowia, gdzie nie   byłoby niczego oprócz biurokracji chlebowej. Tak  jak nie ma zaspokojenia usług medycznych,  bo istnieje państwowa bezwładność i rządzą urzędnicy, tak nie byłoby sposobu na zaspokojenie głodu.. Oczywiście prywatnie upaństwowieni piekarze jakoś tam piekliby ten chleb... I sprzedawali na boku... Tam gdzie jest prywatne świadczenie usług- tam jest normalnie  i  nie ma kłopotu z leczeniem. Zresztą w państwowej służbie zdrowia jest wielu dobrych lekarzy, ale oni też leczą prywatnie, bo wykorzystują sytuację nierynkową, panującą w państwowej służbie zdrowia, uczestnicząc w rynku, który istnieje niezależnie od fanaberii rządzących.. Zło  grania WOŚP polega również na tym, że przedłuża i  utrwala w świadomości ludzi fakt , że państwowa służba zdrowia jest dobrem, tylko trzeba jej pomóc przy pomocy  zbierających w puszki wolontariuszom.. I wrzucić tam  określoną przez siebie kwotę.. Prywatyzacja służby zdrowia stworzyłaby nową sytuację, w której system usług medycznych funkcjonowałby normalnie i nie potrzeba byłoby zbierania pieniędzy na  funkcjonowanie samego systemu.. Co innego pomoc charytatywna dla pojedynczych ludzi przez prywatną fundację.. Fundacja ma pomagać ludziom- a nie skorumpowanemu i marnotrawnemu systemowi  i przedłużać jego żywotność.. Poza tym charytatywność zawsze odbywała się w ciszy i spokoju, a nie   w hałasie  i w  świetle jupiterów  i kamer. To nie jest charytatywność- to jest ideologia.. Pan Jurek Owsiak jest częścią systemu, który należy zmienić, a nie go utrwalać.. Jako laureat nagrody  Stowarzyszenia” Nigdy Więcej”, jako Antyfaszysta Roku 2002- oczywiście może o tym nie wiedzieć.. Jest człowiekiem lewicy, laureatem nagród i odznaczeń i stanowi cegiełkę w systemie socjalizmu biurokratycznego. .Dostał też odznakę za” za zasługi dla ochrony praw człowieka”, order „Ecce Homo”, Medal Św. Jerzego, ufundowany przez Tygodnik Powszechny, część koncernu ITI . Dostał też  Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski.. w 2000 roku.. Jest ogniwem systemu, złego systemu, który zniewala człowieka i próbuje walczyć  przeszkodami nie znanymi w innych ustrojach., jako były hippis mazowiecki, a więc człowiek ideologii” róbta co chceta”, a nie wartości konserwatywnych.. Dla niego wartości konserwatywne nic nie  znaczą, bo ideologicznie jest na innym biegunie.. I on dostaje państwową telewizję do dyspozycji, i wszyscy przed nim klękają, jak przed wielkim  bogiem.. Który ratuje państwową służbę zdrowia, której uratować się w tej formie nie da.. W 2006 roku pan Jurek Owsiak został Europejczykiem Roku . To mówi wszystko za siebie. .Ja czuję się Europejczykiem, ale nie takiej Europy jaką mamy dzisiaj, ale takiej jaka była- zjednoczona duchem, chrześcijaństwa.. Przypomnę jeszcze czytelnikom, kto  został laureatem   tytułu” Antyfaszysta Roku”.. Simon Mol w 2003 roku, Krzysztof Skiba- w 2006, w 2004 roku- Masada Sound System- kolektyw muzyczny czerpiący inspiracje z wielu kultur, a także w 2005 roku- Barbara Radziewicz- przewodnicząca Ogólnopolskiego Związku Bezrobotnych.. I ci lewaccy aktywiści  kształtują świadomość młodych ludzi.. Bo na tym froncie są najlepsi! PS. Popatrzę sobie na fragmenty tego hałasu i opiszę na juto co widziałem WJR

Niech NIK skontroluje rozrost biurokracji w rządzie Tuska To jest niebywałe, aby w ciągu 3 lat rządu PO-PSL zatrudnienie w administracji rządowej wzrosło o 10 procent. Składam wniosek, aby sprawę tę zbadała Najwyższa Izba Kontroli. Rawa Mazowiecka, 9 stycznia 2011 roku Pan Jacek Jezierski Prezes Najwyższej Izby Kontroli Zwracam się do Pana Prezesa z wnioskiem o przeprowadzenie kontroli prawidłowości zatrudnienia pracowników administracji rządowej w latach 2007-2010. Sugeruję podjęcie tej kontroli w obliczu podawanych w mediach informacji, że w okresie ostatnich 3 lat zatrudnienie w państwowej administracji rządowej zwiększyło się o 10 procent, o ponad 60 tysięcy osób.
Istnieje obawa, że ten wzrost zatrudnienia nie miał merytorycznego uzasadnienia, nie miał bowiem miejsca wzrost zadań administracji rządowej, uzasadniający tak znaczący wzrost zatrudnienia. Pośrednio przyznaje to rząd, z  którego inicjatywy uchwalona zostało ostatnio ustawa redukująca zatrudnienie w administracji rządowej o 10 procent. Skoro państwo może obyć się bez tych 10 procent zatrudnionych, to tym bardziej wątpliwym wydaje się zwiększanie zatrudnienia, mające miejsce w ciągu ostatnich 3 lat Celem kontroli powinno być sprawdzenie, czy zwiększenie zatrudnienia w administracji rządowej było działaniem gospodarnym, rzetelnym i celowym, a w szczególności czy zwiększenie to było uzasadnione rzeczowymi potrzebami administracji, w szczególności zwiększeniem jej zadań? Metodyka kontroli mogłaby polegać na badaniu, czy wzrost zatrudnienia w instytucjach rządowych - ministerstwa i urzędach centralnych, urzędach wojewódzkich, agencjach państwowych, inspekcjach itp. był powiązany ze wzrostem zadań tych instytucji, czy też był od nich niezależny. To mogłaby być osobna kontrola lub też w ramach obecnej kontroli wykonania budżetu państwa mógłby Pan zlecić zbadanie tej kwestii to znaczy, o ile w ostatnich 3 latach zwiększyło się w kontrolowanej instytucji zatrudnienie personelu i czy w tym czasie miało miejsce wzrost zakresu zadań tej instytucji. Sądzę, że to będzie ważna i bardzo potrzebna kontrola. Z poważaniem Janusz Wojciechowski

„W imieniu Rzeczypospolitej…” Stefana Korbońskiego – Jan Bodakowski

Jedną z wielu ciekawych publikacji wydanych przez Instytut Pamięci Narodowej jest „W imieniu Rzeczypospolitej…” Stefana Korbońskiego (praca po raz pierwszy opublikowana w Paryżu w 1954 roku). Stefan Korboński był działaczem Polskiego Stronnictwa Ludowego i jednym z przywódców Polskiego Państwa Podziemnego. Jego wspomnienia są jedną z najważniejszych i najwcześniejszych książek o polskiej konspiracji. A co najważniejsze jedną z niewielu relacji świadków (o co skutecznie, w trakcie wojny i po niej, zadbali naziści i komuniści). Stefan Korboński bardzo plastycznie opisał życie w okupowanej Polsce (autor opisał kadrami doskonale nadającymi się do scenariusza filmowego). Talent literacki autora ukazuje jego wrażliwość na emocje, nastroje, atmosferę, ducha okupowanej Polski. Czytelnik poznaje zagubienie Polaków w pierwszych miesiącach okupacji, zagubienie wobec nowej rzeczywistości. Dbałość autora o oddanie szczegółów rzeczywistości jest tak duża że ukazuje on nawet wytworzenie się pod okupacją nowej mody. Polacy nie byli przygotowani na okupacje. Terror okupanta był dla Polaków szokiem. Polacy naiwnie wierzyli że Niemcy będą szanować prawo międzynarodowe. Patriotyzm był tak silny że nikt nie był (poza wyjątkami potwierdzającymi regułę) zainteresowany kolaboracją (nie była więc postawa Polaków spowodowana brakiem woli Niemców do wciągnięcia Polaków w kolaboracje). Konspiracja nie była profesjonalna, istniała tylko dlatego że terror niemiecki nie był permanentny tak jak terror sowiecki. Konspiracja znalazła też swoje oparcie w solidarności wszystkich Polaków. W swych wspomnieniach Korboński opisuje też realia niemieckiego terroru ( w tym łapanek, więzień niemieckich które poznał podczas swojego pobytu na Pawiaku), życia politycznego i pracy w podziemiu, konfliktów o dominacje w podziemiu, trudu wkładanego w utrzymanie łączności z rządem polskim w Londynie. Niezwykle ciekawy jest opis przepisów Polskiego Państwa Podziemnego obowiązujących Polaków. Reguły postępowania wobec Niemców nakazywały nieustanne stawianie oporu (zawsze i wszędzie) wobec okupanta, sabotaż przepisów szkodliwych dla Polski i Polaków, zakaz zapisywania się na Volkslisty i utrzymywania stosunków towarzyskich z Niemcami. Przepisy podziemne zobowiązywały lekarzy do wydawania lewych zaświadczeń Polakom, sędziów polskich do nie przekazywania spraw do niemieckich sądów, pracodawców do nielegalnego podwyższania pracownikom pensji i ochrony praw robotników. Polacy byli zobowiązani do posłuszeństwa wobec władz podziemnych. Władze podziemne nakazywały bojkot: niektórych lokali, prasy wydawanej przez okupanta, kin. Nakazywano sabotowanie pracy i kontyngentów dla okupanta. Zakazane było: fałszowanie produktów sprzedawanych Polakom, wymuszanie łapówek. Nakazywano spisywanie (i przekazywanie konspiracji) relacji o zbrodniach niemieckich. Przepisy walki cywilnej były powszechnie przez Polaków przestrzegane. Kierownictwo Walki Cywilnej nakazywało sabotaż kontyngentów, dostarczanie jak najmniej, jak najgorszej jakości. „Instrukcje uczyły (…) jak należy ukrywać i zabezpieczać artykuły żywnościowe przed zepsuciem”. „Została przeprowadzona akcja terroryzowania urzędników ściągających kontyngenty, na przykład wielu ”kolczykarzy” którzy rejestrowali i znakowali bydło, otrzymało kary chłosty”. Przedstawiciele Kierownictwa Walki Cywilnej wysypywali ziarno z wagonów kontyngentowych. Działania polskiego podziemia były skuteczne też z powodu wykazywania przez Niemców przejawów bycia cywilizowanym narodem. Niemcy, co dziś wydaje się niezwykle, rozumieli że gdy rolnicy nie mają co dać – to dać nie mogą [dziś takie podejście jest obce instytucjom III RP] i honorowali pokwitowania wystawione przez partyzantów za zarekwirowane zwierzęta. „Partyzanci np. zabierali z dworu dwie świnie, a wystawiali kwit na sześć. Niemcy, zgrzytając zębami, honorowali te pokwitowania”. Niemcy byli równie bezsilni wobec powszechnego sabotażu. Nawet terror (masowe mordy całych wsi) nie zniechęcały do sabotażu. Ochrona kontyngentów wiązała w Polsce olbrzymie niemieckie siły. Żywność ocalała przed rekwizycją, też dzięki paleniu przez partyzantów urzędów gminy z dokumentacją kontyngentów, trafiała do miast za pośrednictwem czarnego rynku. Niemcy wprowadzili głodowe normy żywnościowe dla Polaków. Polityka okupanta doprowadziła do tego że śmiertelność podczas okupacji była czterokrotnie większa niż w przed nią. Do 1943 roku Polakowi na miesiąc przysługiwało 9 kilogramów chleba (lub w zamian jednego kilograma chleba 0,75 kg mąki), 125 gramów kawy zbożowej, 300 g cukru, 500 g marmolady, 400 g mięsa, 200 g środków odżywczych. Rocznie Polak miał prawo do 100 kg ziemniaków. Dzieci do lat 14 dostawały tylko 4,5 kg chleba i 500 g środków odżywczych. Polaków od śmierci głodowej ratował tylko czarny rynek. Na potrzeby czarnego rynku pracowało 2000 nielegalnych piekarni, rzesze przemytników, doskonale zorganizowany hurtowy przemyt (oparty na sfalowanych dokumentach legalizacyjnych). Żandarmi niemieccy zazwyczaj tolerowali czarny rynek i przemytników. Pod niemiecką okupacją sektor nielegalny był wielokrotnie większy od sektora legalnego. Realną walutą były tylko dolary i złoto. By przeciwdziałać wywózkom niewolników do pracy przymusowej w Niemczech, podziemie organizowało fałszywe zatrudnienie i fałszywe orzeczenia lekarskie o niezdolności do pracy. Sami niewolnicy w Niemczech sabotowali prace przymusową. Odpowiedzią czarnego rynku na zwiększona konsumpcje alkoholu podczas okupacji była nielegalna produkcja i handel alkoholem. Nielegalne przemysłowe bimbrownie funkcjonowały dzięki płaceniu haraczu Niemcom. Niemieccy reketierzy brali też w ramach haraczu bimber który z zyskiem sprzedawali w Niemczech. Produkcja nielegalnych bimbrowni była przeznaczana na handel lub hurtowo dostarczana do lokali gastronomicznych. Lokale gastronomiczne stały się podczas okupacji miejscem pracy dla aktorów i muzyków którzy odmówili świadczenia pracy na rzecz niemieckiej propagandy. Wspomnienia Korbońskiego zawierają barwny opis lokali w okupowanej Warszawie. Ulubionym miejscem spotkań polskich konspiratorów stały się bary kawowe. Niestety pijaństwo często doprowadzało do dekonspiracji a bimbrownie były zinfiltrowane przez niemieckich agentów. W swych wspomnieniach Korboński opisał funkcjonowanie podziemnego wymiaru sprawiedliwości. Specjalne sądy konspiracyjne stosowały przepisy konspiracyjne i II RP. Sady specjalne wydawały trzy rodzaje orzeczeń: uniewinniały, przekazywały do rozpatrzenia po wojnie lub wydawały wyroki śmierci. Wyroki musiał zatwierdzać Delegat Rządu na Kraj. Takich wyroków podczas wojny wykonano około 200. W sytuacjach ekstremalnych „okręgowy kierownik Walki Cywilnej mógł zarządzić egzekucje osoby” stanowiącej zagrożenie. Ludność cywilna akceptowała wykonywanie wyroków śmierci. Egzekutorami nie mogły być kobiety, harcerze i inwalidzi. Egzekutor mógł wykonać tylko trzy wyroki. Podziemie przeprowadzało akcje plakatowe informujące o wykonaniu wyroku. Prócz sadów funkcjonowały Komisje Sądzące Walki Cywilnej. Komisje Sądzące orzekały o karach infamii, nagany i upomnienia za bratanie się z okupantem (od 1944 roku kary chłosty i uczynienia szkody na majątku). Dodatkowo zbierały dowody antypolskiej działalności. Stefan Korboński w swoich wspomnieniach opisał też przypadki utrzymywania kontrowersyjnych relacji z okupantem. Proniemiecki publicysta Władysław Studnicki podczas wojny „składał Niemcom liczne memoriały, w których wytykał zbrodnie niemieckie i piętnował głupotę polityczną okupanta”. Z pismami w obronie Polaków „nie bał się chodzić do Gestapo, skąd go często wyrzucano za drzwi”. Do Katynia Niemcy wysłali komisje złożoną z Goetla, Emila Skiwskiego i księdza Stanisława Trzeciaka. Narodowiec [i pisarz SF] Feliks Burdecki podczas wojny wydawał kolaboracyjne pismo „Przełom”. „W imieniu Rzeczypospolitej…” jest też doskonałym opisem organizacji Kierownictwa Walki Cywilnej, walk sanacji z przeciwnikami sanacji o dominacje w podziemiu, niemieckiej polityki demoralizowania polskiej młodzieży (w teatrzykach rewiowych, kinach, loteriach), pomocy podziemia dla dla żydów, działalności propagandowej podziemia, skuteczną nieniecką infiltracje podziemia, ludzi podziemia, ich życie i bohaterskiej śmierci z rąk Niemców (a po II wś komunistów). Wspomnienia Korbońskiego wyzwalają od idealistycznej wizji Polskiego Państwa Podziemnego. Ukazują smutny obraz partyjniactwa i amatorszczyzny. Obraz tak podobny do współczesnego obrazu elit politycznych. Wspomnienia Korbońskiego są wstrząsającym zapisem martyrologii narodu polskiego i żydowskiego. W 1942 roku polskie podziemie dostarczało aliantom informacji o eksterminacji żydów. Alianci ukrywali ten informacje przed opinią publiczną, co prowadziło do konsternacji polskiego podziemia. Gdy Polacy domagali się od aliantów publikowania w mediach informacji o holocauście alianci odmawiali. Alianci nie wierzyli Polakom, uważali że Polacy oczerniają Niemców w ramach walki propagandowej, dopiero jak sami zdobywali informacje poprzez swoją agenturę o holocauście informacje publikowali. Nie tylko alianci ale i sami żydzi nie wierzyli Polakom, pomimo ostrzeżeń Polaków żydzi dawali się wywozić do obozów. Pomimo obojętności aliantów i żydów, polskie podziemie na własną rękę informowało społeczeństwo polskie i zachód o holocauście. Podziemne sady wydawały wyroki śmierci które wykonywano na szmalcownikach. Polskie podziemie dzięki bezpośredniej łączności z Londynem dostarczało alianckim radiostacjom bezpośrednie relacje z Powstania w Getcie Warszawskim. Olbrzymim problemem dla Polskiego Państwa Podziemnego była sowiecka agentura na terenach niemieckiej okupacji. Przed atakiem Niemców na ZSRR Wanda Wasilewska była dzięki pomocy Niemców w Warszawie gdzie sprzedała mieszkanie ojca. Komuniści przed 1941 rokiem zwalczali polski sabotaż na kolei by wspierać współprace gospodarczą Niemiec i ZSRR. Po ataku Niemiec na ZSRR Polska Partia Komunistyczna odrodziła się jako Polska Partia Robotnicza. Akcje bojówek PPR były bezsensowne np. atak sowieciarzy na Cafe Club polegał na rzuceniu z tłumu cywilnych przechodniów granatu do ogródka kawiarnianego. Po ujawnieniu przez Niemców 13 kwietnia 1943 roku grobów polskich oficerów zamordowanych przez sowietów w Katyniu polskie podziemie oskarżyło o tą zbrodnie ZSRR. W odwecie sowieciarze z PPR będący agenturą NKWD (zajmującą się między innymi infiltracja władz Polskiego Państwa Podziemny) zaprzestali walki z Niemcami i zaczęli zwalczać polskie podziemie. W Warszawie akcjami PPR wymierzonymi w polskich patriotów kierowali funkcjonariusze NKWD. Bardzo nie poprawne politycznie są wspomnienia Korbońskiego o Józefie Rettingerze który na zlecenie Londynu wizytował podziemie. Rettinger mając 50 lat i kurzą ślepotę nocą został zrzucony na spadochronie z brytyjskiego samolotu na teren niemieckiej okupacji. Nosił w okupowanej Polsce pseudonim Salamander. W okupowanej Polsce spotkał się z doktorem Henrykiem Kłodzkim masonem który kreował scenę polityczną i rządy w II RP (po II wś Kłodzki kolaborował z sowietami, jako poseł zgłosił kandydaturę Bolesława Bieruta na prezydenta). Pod okupacją niemiecką nie był w nachodzony przez Gestapo – co według Korbońskiego było dowodem międzynarodowych wpływów masonerii. Stefan Korboński był też świadkiem Powstania Warszawskiego. Autor „W imieniu Rzeczypospolitej…” opisuje atmosferę w Warszawie w przeddzień Powstania. Warszawiaków niezwykle radowały kolumny Niemców cofające się na zachód. Niemców w Warszawie ogarniała panika, niemieccy cywile z dobytkiem w panice uciekali. Do Warszawy docierały odgłosy walk z okolic Owocka i Radzymina. Niemcy nagle zapragnęli zaprzyjaźnić się z Polakami, wszystko co mogli spieniężali (pielęgniarki niemiecki sprzedawały zegarki i papierośnice ukradzione rannym niemieckim żołnierzom). Armia rozstrzeliwała dezerterów, żołnierze sprzedawali oporządzenie. W lipcu Niemcy ewakuowali urzędy, kolaboranci uciekali z Niemcami, zastraszone patrole niemieckie bez powodu strzelały do cywili. Nastrój radosnej ekscytacji ogarniał Polaków. Powszechnie uważano że Polacy powinni sami wyzwolić Warszawę. Sam wybuch powstania zaskoczył Korbońskiego. Nie był on poinformowany o przygotowaniach do Powstania, przypadkowo dowiedział się o planach od szeregowego żołnierza. 30 lipca kiedy niemieccy cywile opuścili Warszawę, a w mieście pozostał Wehrmacht i Gestapo, wśród Niemców zapanował spokój.  Dzień później w opustoszałych budynkach pozostawionych przez niemieckie urzędy zaczęli urzędować Polacy. Sowiecka radiostacja „Kościuszko” nawoływała Polaków do powstania. Polacy byli przekonani że sowieci im pomogą. Niestety sowieci nie pomogli, nie pozwolili nawet aliantom korzystać w celu dokonywania zrzutów z ich lotnisk oddalonych od Warszawy o kilkanaście minut. Dodatkowo zagrozili że będą internować wszystkich alianckich lotników niosących pomoc walczącej Warszawie. Po bohaterskich walkach (które opisał w swych wspomnieniach Korboński) Niemcy uznali prawa wojskowe kapitulujących powstańców. Ostanie wspomnienia Korbońskiego dotyczą sowieckiej okupacji, terroru nowej władzy, eksterminacji polskich patriotów, aresztowania przez NKWD, prób funkcjonowania w nowej sytuacji politycznej i ucieczki na zachód.

Jan Bodakowski

Mam kłopot z tekstem Łukasza Warzechy na temat filmu "Mgła". Kłopot mój polega na tym, że nie wiem do końca, o co mu chodzi Publicysta "Faktu" nie podważa merytorycznej zawartości dzieła Lichockiej i Dłużewskiej. Co więcej, podkreśla znaczenie świadectwa urzędników Kancelarii Prezydenta, odrzucając wszelkie ewentualne zarzuty o jednostronność przekazu. Łukasz Warzecha stawia jednak autorkom filmu "Mgła", moim zdaniem, nietrafione zarzuty. A mówiąc jeszcze precyzyjniej, opiera się w swojej krytyce wobec postępowania autorek na zbyt słabych przesłankach, aby wyciągać z nich tak jednoznaczne i kategoryczne wnioski. Zasadniczy zarzut Warzechy dotyczy świadomego umieszczenia filmu w konkretnym kontekście, który - jeśli dobrze rozumiem jego tok rozumowania - sprawia, że "Mgła"  traci szansę na dotarcie do widzów, którzy nie są zwolennikami PiS-u i jego wizji świata. Pisze:  " (...) uważam, że Lichocka i Dłużewska zrobiły świetną robotę, ale jej rezultat od razu pozwoliły zaszufladkować". A zatem, powiada Warzecha, film o niewątpliwym uniwersalnym przesłaniu staje się przez określony kontekst pozbawiony waloru uniwersalności i zostaje wprzęgnięty w pisowską narrację, stając się głosem w partyjnej nawalance. Jakie są powody tego zaszufladkowania według Warzechy? Po pierwsze, autorki wydały swój film w "Gazecie Polskiej", która jest gazetą partyjną i na siłę forsuję tezę o zamachu 10 kwietnia. Po drugie, uroczysta premiera filmu, która odbyła się 3 stycznia w kinie "Kultura" , zamieniła się w "imprezę w zasadzie partyjną". Aby zrozumieć, dlaczego zdaniem Warzechy umieszczenie filmu w "Gazecie Polskiej" oraz uroczysta jego premiera mogą osłabić jego wymowę, trzeba znać jego diagnozę sceny politycznej po katastrofie smoleńskiej. Publicysta "Faktu" od pewnego czasu uważa i tu zgadza się z diagnozą twórców PJN, że sprawa katastrofy smoleńskiej stała się zakładnikiem gigantycznego sporu partyjnego między Platformą Obywatelską, której na jej rzetelnym wyjaśnieniu nie zależy oraz Prawem i Sprawiedliwością, które z kolei wyjaśnieniu wszystkich okoliczności i przyczyn katastrofy TU-154 M podporządkowało całą swoją politykę. Łukasz Warzecha przeprowadza tym samym symetrię między partią rządzącą a największą partia opozycyjną. Sęk w tym, że to symetria nieuprawniona i fałszywa, ponieważ ich pozycja oraz możliwości działania są diametralnie różne. Platforma Obywatelska, mająca ogromną władzę i poparcie większości mediów (z nielicznymi wyjątkami, do których należy "Gazeta Polska"), posiada w swoich rękach wszystkie, podkreślam, wszystkie, narzędzia do tego, aby wyjaśnić tajemnice największej katastrofy w dziejach powojennej Polski. Nie trzeba być zwolennikiem PiS-u, żeby dostrzegać, że jej przedstawiciele z premierem Donaldem Tuskiem na czele, nie dokładają wszelkich starań, aby do jej wyjaśnienia doszło. Każdy średnio zorientowany obserwator polskiej polityki potrafi podać co najmniej kilka przyczyn tego postępowania. Powtórzmy: 10 kwietnia 2010 r. doszło do największej, bezprecedensowej katastrofy w powojennej historii naszego narodu. Partia rządząca, która posiada absolutną pełnię władzy jest bezradna wobec tego, w jaki sposób przebiega najważniejsze śledztwo dwudziestolecia (i nie mam tu na myśli nacisków na niezależną przecież prokuraturę, ale wolę polityczną, która jest rozstrzygająca w stosunkach ze stroną rosyjską, dzierżącą wszystkie kluczowe dowody w tej sprawie). Partia rządząca i rząd polski są bezradne na własne życzenie. Rzecz w tym, że szkodzą tym nie sobie, lecz przede wszystkim państwu, za które wzięły pełną odpowiedzialność. Prawo i Sprawiedliwość jest największą partią opozycyjną i, jak każda partia, jej publiczna działalność podlega ocenie. Z absolutnej większości mediów papierowych i elektronicznych wyłania się jednak obraz partii, której lider oszalał albo przynajmniej działa nierozumnie, a wokół niego zgromadził się aparat partyjny najwierniejszych z wiernych, którzy za swoim przywódcą pójdą w ogień. Można mieć wątpliwości do wielu z tych ocen, z wieloma też się zgadzać, ale trzeba być ślepym i głuchym, żeby nie zauważyć, że po 10 kwietnia rozpętała się jeszcze większa nagonka na Jarosława Kaczyńskiego i jego obóz polityczny, przygotowująca społeczny grunt pod jego anihilację. Media i medialni celebryci, którzy już dawno porzucili jakiekolwiek dziennikarskie standardy, tym razem poszli krok dalej. Ich wściekłość i ciągłe zajmowanie się Jarosławem Kaczyńskim, który realnej władzy nie ma, jest bardzo wymowna. Kto nie wierzy, niech przeglądnie ostatnie numery "Wprost" lub posłucha sztandarowego programu informacyjnego jednej z telewizji. Przykładów zresztą jest o wiele więcej. Gdyby jakiś Marsjanin przeglądał nasze gazety i zobaczył parę programów informacyjnych, musiałby uznać, ze Polską rządzi szef PiS, którego trzeba jak najszybciej wyeliminować. I to jest realny kontekst Łukaszu. Nieliczne media, takie jak wspomniana "Gazeta Polska", czy "Nasz Dziennik" i "Rzeczpospolita" oraz ostatni tego typu program telewizyjny w telewizji publicznej:  "Warto rozmawiać", który w marcu spada z emisji, ośmielają się zadawać trudne pytania rządzącym i śledzą systematycznie postępy śledztwa smoleńskiego, przeprowadzając również własne. Robią to od początku i konsekwentnie, dlatego pomijam nieliczne wyjątki w mediach głównego nurtu, które zwykle po paru miesiącach dochodzą do tych samych rewelacji, które "Gazeta Polska" czy "Nasz Dziennik" ujawniły dużo wcześniej.

Wiele tez na temat przyczyn katastrofy, które pada na łamach chociażby "Gazety Polskiej" jest nietrafionych albo po prostu słabo udokumentowanych. Ale jest jeszcze więcej takich, które dają do myślenia i które nie pozwalają zamieść wielu spraw pod dywan. Gdyby nie te media i odwaga ich redaktorów, wielu pytań dzisiaj byśmy nie usłyszeli. A rządzący mogliby spokojnie udawać, że â  państwo zdało egzaminâ  , bo w tym utwierdzałyby ich wszystkie media.

Tak, jak można było zdezawuować film "Solidarni 2010", który przejdzie do historii polskiego reportażu powtarzając do znudzenia cytat jednego z bohaterów, który zarzucał Donaldowi Tuskowi, że ma krew na rękach, tak dzisiaj można podważać wiarygodność "Gazety Polskiej", bo w paru teksach poszła o parę kroków za daleko. Tak sobie myślę, z drugiej strony, gdyby nie to, może dzisiaj warszawską archidiecezją rządziłby abp. Stanisław Wielgus. Tak, na marginesie, film "Solidarni 2010" został wyemitowany w przeddzień ogłoszenia przez Jarosława Kaczyńskiego startu w wyborach prezydenckich. Niemal wszyscy powtarzali, że to nie był przypadek. Tak się składa, że brałem udział w kolaudacji tego filmu, jako jego redaktor prowadzący z ramienia Redakcji Publicystyki TVP 1 i znam kulisy tej decyzji. Film miał pierwotnie pojawić się 19 kwietnia, w niedzielę, ale w wyniku decyzji kierownictwa anteny nie doszło do tego. Decyzja ważyła się do ostatnich minut i była podjęta w dramatycznych okolicznościach po konsultacji z prezesem TVP. Po wielkich staraniach zespołu i ówczesnego szefa redakcji, Pawła Nowackiego, film wyemitowano wreszcie tydzień później, o czym też zdecydowała ostatecznie dyrekcja anteny. A Paweł Nowacki po okresie żałoby narodowej został za swoją niepokorność i niezależność (także od PiS-u) wyrzucony. Ot i cała tajemnica. Na filmie Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego też zaciążył kontekst. Ale to nie zmienia jego wymowy i nie umniejsza znaczenia. O atmosferze po uroczystej premierze filmu "Mgła" wypowiadać się nie będę, bo mnie tam niestety nie było. W internecie mogłem jednak obejrzeć fragmenty wypowiedzi wielu osób. Największe wrażenie na mnie zrobiło wystąpienie pani Magdaleny Merty. Wdowa po śp. Tomaszu Mercie wyglądała jak wdowa po oficerze zamordowanego oficera w Katyniu. Zrobiła na mnie wstrząsające wrażenie. Z jej ust padły słowa bardzo stanowcze i ostre. Pani Merta zasugerowała, że nie żyjemy w suwerennym i wolnym państwie, a lata rządów PiS taką namiastką wolnego i suwerennego państwa były. Nie sprawiało to na mnie jednak wrażenia partyjnej agitki. W wolnym i suwerennym państwie taka opinia byłaby dopuszczalna i mieściłaby się w ramach publicznego dyskursu. Ale ci, którzy myślą inaczej, choć starają się wznieść ponad partyjne spory, sami popadają w takie myślenie, które tego typu wypowiedź traktuje jako przejaw partyjniactwa. P.S. Łukaszu, traktowanie wypowiedzi pod swoim komentarzem jako pośredniego dowodu na słuszność swoich argumentów, jak to czynisz w tekście "Między nami sekciarzami" na Salonie24 nie jest właściwe i donikąd nie prowadzi. Strategia, która polega na wrzuceniu PiS-u i PO do jednego wora z napisem "partyjniactwo" i stawianie się w roli rzecznika rozumu jest ryzykowne. Jak ryzykowne pokazuje los PJN oraz jego intelektualnego zaplecza. Artur Bazak

Teraz moja polemika z Bazakiem. "Artur pisze gdzieś obok. Może na szczęście, bo mamy natężenie chorych emocji". Artur Bazak napisał na portalu wPolityce.pl tekst, odnoszący się do mojego artykułu poświęconego filmowi „Mgła". A właściwie nie tyle samemu filmowi, co kontekstowi, w jakim został on wyprodukowany i pokazany. Celowo nie używam słowa „polemika", ponieważ tekst Artura polemiką nie jest i w żaden sposób nie unieważnia moich tez. Artur pisze gdzieś obok i nie bardzo wiem, w jaki sposób konkluzje, do jakich dochodzi, miałyby zaprzeczać moim spostrzeżeniom. Zaczyna się obiecująco. Artur Bazak rozumie, jak się wydaje, moje spostrzeżenia. Pisze bowiem:

Zasadniczy zarzut Warzechy dotyczy świadomego umieszczenia filmu w konkretnym kontekście, który – jeśli dobrze rozumiem jego tok rozumowania – sprawia, że »Mgła«  traci szansę na dotarcie do widzów, którzy nie są zwolennikami PiS-u i jego wizji świata. Tyle że dalej w żaden sposób z tym poglądem się nie rozprawia. Nie pisze np., jak jego zdaniem „Mgła" miałaby dotrzeć do tych, którzy incydentalnie zagłosowali w ostatnich wyborach, w ich drugiej turze, na Jarosława Kaczyńskiego, a dziś są do niego mocno zniechęceni, zaś na hasło „Gazeta Polska" reagują alergicznie.

Nie przedstawia i nie dowodzi poglądu, iż „GazPol" przestał być dla tej grupy ludzi synonimem pisowskiej agitki. Lub też nie wyjaśnia, dlaczego dotarcie do tej grupy ludzi nie jest, jego zdaniem, ważne. Czyli – idąc tropem mojego rozumowania – dlaczego nie warto walczyć o to, by smoleńska tragedia stała się sprawą całego narodu, a nie tylko jednej jego części. Gdyby zajął się choć jednym z tych wątków, uznałbym, że mam do czynienia z autentyczną polemiką.

Pisze za to Artur dużo o filmie „Solidarni 2010" czy o poruszających momentach premiery „Mgły", co jednak nie ma zgoła nic wspólnego z treścią mojego tekstu. Opisuje też sytuację polityczną (brak równowagi w realnej sile pomiędzy PiS a PO) oraz medialną (przewaga mediów nieprzychylnych PiS), z którym to opisem się zgadzam. Ale znów – jaki ma to związek z moją diagnozą, dotyczącą „Mgły"? Nie bardzo rozumiem. Wydaje mi się, że Artur Bazak popełnia błąd, który bardzo często obserwuję u swoich blogowych polemistów: myli sferę pragmatycznej polityki oraz opis realnej rzeczywistości ze sferą normatywną – jak być powinno i jak jest sprawiedliwie. Rzecz w tym, że rzeczywistość polityczna jest daleka od tego, jaka być powinna w świecie idealnym. Można się oburzać i uznawać za skrajnie niesprawiedliwe to, że „Gazeta Polska" jest przedstawiana w wielu miejscach – a co za tym idzie, taki jest pogląd wielu niezaangażowanych i politycznie nieświadomych wyborców – jako prasowa przybudówka PiS, ale tak po prostu jest. A ja piszę o tym, jak jest i do tego się odnoszę. Piszę o tym, jak ten film, za sprawą kontekstu, w jakim się pojawia, będzie przez tych mało świadomych i mało zaangażowanych postrzegany, i stwierdzam, że to wielka strata. Bo będzie to kolejny powód, dla którego będą oni mogli uznawać, że katastrofa smoleńska to sprawa jakiejś części Polaków, a nie nas wszystkich. Z tą moją oceną Artur zresztą też nie polemizuje. Nie przedstawia argumentów na rzecz tezy, że jest inaczej i że obecny układ sceny politycznej oraz traktowanie sprawy smoleńskiej mogą w jakikolwiek sposób zuniwersalizować tę tragedię. Mogę zatem powiedzieć, że Artur Bazak napisał tekst generalnie słuszny, a także – co bardzo miłe – w żaden sposób nie polemiczny wobec mojego. PS. Zestaw komentarzy, jaki przedstawiłem w tekście na Salonie24, jednak czegoś, Arturze, dowodzi. Pokazuje, jakie jest natężenie chorych emocji – tym razem po stronie zwolenników PiS, choć nie mniejsze jest po stronie ich przeciwników. Wobec takiego zdziczenia nie trzeba specjalnie kreować się na strażnika rozumu. Wystarczy zachować zdrowy rozsądek i chłodną głowę. Warzecha

BIAŁY ORZEŁ BEZ KORONY Z SZYMBORSKĄ W TLE Order Orła Białego – najstarsze i najwyższe odznaczenie państwowe Rzeczypospolitej Polskiej, nadawane za znamienite zasługi cywilne i wojskowe dla pożytku Rzeczypospolitej Polskiej, położone zarówno w czasie pokoju jak i w czasie wojny. Nie dzieli się na klasy. Nadawany jest najwybitniejszym Polakom oraz najwyższym rangą przedstawicielom państw obcych. 17 stycznia 2011 prezydent Bronisław Komorowski uhonoruje na Wawelu m.in. tym orderem Wisławę Szymborską laureatkę literackiej nagrody Nobla i Agnieszkę Holland. Poprzednio z rąk Komorowskiego to najwyższe odznaczenie państwowe otrzymał redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” Adam Michnik. We wrześniu 2002 roku Jerzy Korzeń prezes Towarzystwa Pamięci Narodowej im. Pierwszego Marszałka Polski Józefa Piłsudskiego w imieniu zarządu Głównego Towarzystwa napisał list adresowany do ówczesnego prezydenta m. Krakowa Andrzeja Gołasia. Oto znaczący fragment owego listu: „Szanowny Panie Prezydencie, nawiązując do pozostającej głęboko w pamięci ostatniej pielgrzymki papieża do Krakowa i jego tradycyjnych spotkań z Krakowianami przed Kurią Metropolitalną przy ul. Franciszkańskiej, przekazuję tekst publikacji prasowej dot. procesu księży z krakowskiej kurii, jaki miał miejsce w Krakowie w styczniu 1953 roku przed komunistycznym sądem wojskowym. Asumptem do przypomnienia tej sprawy jest wydany ostatnio tomik wierszy Wisławy Szymborskiej, zapobiegliwie rozpowszechniany przez poniektóre krakowskie redakcje. Szymborska – obecnie honorowa obywatelka stołeczno – królewskiego miasta Krakowa, odegrała w tych wydarzeniach sprzed pięćdziesięciu laty, swoistą haniebną rolę, podobnie jak kilku innych literatów, wyróżnionych krakowskimi honorami i materialnymi profitami. Rodzi się pytanie, dlaczego przyznaje się honorowe obywatelstwo miasta, oraz przydziela mieszkanie w luksusowych dzielnicach Krakowa ludziom politycznie skompromitowanym, sygnatariuszom zbrodniczej rezolucji z 8 lutego 1953 roku, kto w magistracie z takimi wnioskami w ogóle występuje, opiniuje i kieruje do realizacji? Myślę, że nie będą to pytania retoryczne”. Do listu dołączono materiały prasowe, w których m. In. jest tekst rezolucji podpisanej przez 53 krakowskich literatów w dniu 8 lutego 1952 roku, w kilka dni po wydaniu wyroków śmierci na jednego księdza i dwie osoby świeckie, dożywocia dla innego księdza, pozostali księża otrzymali 8 i 15 letnie wyroki. Oto tekst rezolucji: „W ostatnich dniach toczył się w Krakowie proces grupy szpiegów amerykańskich, powiązanych z krakowską Kurią Metropolitalną. My,  zebrani w dniu 8 lutego 1953 r. członkowie Krakowskiego Oddziału Związku Literatów Polskich, wyrażamy bezwzględne potępienia dla zdrajców Ojczyzny, którzy wykorzystując swe duchowe stanowiska i wpływy na młodzież skupioną w KSM /Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży – dopisek. A.S./, działali wrogo wobec narodu i państwa ludowego, uprawiali za amerykańskie pieniądze szpiegostwo i dywersję. Potępiamy tych dostojników z wyższej hierarchii kościelnej, którzy sprzyjali knowaniom antypolskim i okazywali zdrajcom pomoc, oraz niszczyli cenne zabytki kulturalne. Wobec tych faktów zobowiązujemy się w twórczości swojej jeszcze bardziej bojowo i wnikliwiej niż dotychczas podejmować aktualne problemy walki o socjalizm, ostrzej piętnować wrogów narodu – dla dobra Polski silnej i sprawiedliwej”. Sławomir Mrożek dopisał: „Nie ma zbrodni, której byśmy się po nich nie mogli spodziewać. Zaciekłość niedobitków będzie tym większa, tym bardziej będą się upodobniać do SS – manów, do „rycerzy płonącego krzyża” – Ku – Klux – Klanu, do brunatnych i czarnych koszul – występując w tym samym co SS – mani, krzyżowcy, koszule i inni falangiści interesie”. Poza Mrożkiem i Szymborską  rezolucję podpisali jeszcze m. In. Adam Włodek / pierwszy mąż Szymborskiej /, Kornel Filipowicz / późniejszy mąż Szymborskiej /, Olgierd Terlecki / konfident SB m.in. w Radiu Wolna Europa /, Bruno Miecugow – ojciec Grzegorza Miecugowa, do dzisiaj prowadzącego wrogą Polsce audycję telewizyjną TVN 24 „Szkło kontaktowe”, Hanna Mortkowicz – Olczakowa – konfidentka SB, Władysław Machejek – naczelny redaktor „Życia Literackiego”- konfident SB, Maciej Słomczyński – konfident SB, Tadeusz Nowak – konfident SB, Tadeusz Kwiatkowski – mąż Haliny Kwiatkowskiej – konfident SB, Jan Błoński – profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego – konfident SB, Henryk Markiewicz – profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego – konfident SB, Stefan Otwinowski, Adam Polewka, Karol  Szpalski,  Jan Wiktor, Jerzy Zagórski, Marian Zagórski – wszyscy konfidenci SB. Obok takich faktów przywołanych nam brutalnie, krakowskie środowisko literackie nie może przejść obojętnie. Nie może kryć głowy w piasek i udawać, że deszcz nie pada. Jak hańba, to hańba, ułomność literatów jako ludzi małych i koniunkturalnych pozostaje plamą nie do wywabienia w żadnej pralni pisanego słowa. Że niby takie były czasy, że dyktatura, że UB, że partia etc. – takie gadanie nic nie pomoże, zwłaszcza w Krakowie, w którym zobowiązania wobec przeszłości i chwały Najjaśniejszej z natury swojej muszą być klarowne i ponadnormatywne. Kto nie dorósł do wielkości prochów spoczywających w Katedrze – won od pióra. Przynajmniej w takim temacie i w takiej materii”. Prezydent Bronisław Komorowski w czasie swej krótkiej przecież prezydentury, Orderem Orła Białego zdążył już uhonorować, jak wspomniałem,  redaktora naczelnego wrogiej Polsce „Gazety Wyborczej” Adama Michnika. Ta osoba, obok  Wisławy Szymborskiej znajduje się w poczcie „polskich świętości”, których nie należy i nie wolno szargać. Skąd inąd wiadomo, iż nic tak dobrze nie robi „świętościom”  jak ich szarganie. Pomimo tego każda próba opisania „wielkości” redaktora Adama Michnika kończy się w sądzie. Michnik wyznaje: „należałem do komunistów w sześćdziesiątych latach. Uważałem, że komunistyczna Polska to moja Polska. Środowisko z którego pochodzę to liberalna żydokomuna. Jest to żydokomuna w sensie ścisłym, bo moi rodzice wywodzili się ze środowisk żydowskich i byli przed wojną komunistami. Być komunistą znaczyło wtedy coś więcej niż przynależność do partii, to oznaczało przynależność do pewnego języka, do pewnej kultury, fobii, namiętności / „Powściągliwość i Praca” nr 6 z 1988 – pismo katolickie /. Żydokomuna – termin antysemickiej propagandy, a przede wszystkim agitacji politycznej, przypisujący Żydom winę za komunizm. Oskarżenie to zdobyło popularność wśród przeciwników bolszewizmu w czasie wojny domowej w Rosji (1917-1920). W latach dwudziestych termin zdobył popularność na świecie i stał się jednym z ważniejszych elementów ideologii i propagandy nazistowskiej („jüdischer Bolschewismus”). W Polsce używany też w następujących znaczeniach: Nazwa grupy lub organizacji lewicowej o prawdziwej lub rzekomej przewadze Żydów we władzach. Przypisywana Komunistycznej Partii Polski, a następnie Urzędowi Bezpieczeństwa. Obecnie używany (w Polsce) dla stygmatyzacji środowisk liberalnych oraz wywodzących się z byłej PZPR.   Jest używany głównie przez środowiska nacjonalistyczne i ksenofobiczne ,w mediach głównego nurtu praktycznie zupełnie nieobecny. Pojęcie to pojawiło się na przełomie drugiego i trzeciego dziesięciolecia XX wieku, w związku z przypisywanemu Żydom kierowaniem ruchem komunistycznym – tak w Rosji Radzieckiej, czyli późniejszym ZSRR – jak i w Polsce. / Wikipedia – strona zmodyfikowana 3 grudnia 2010 r. /. Rodzice Adama Michnika wywodzili się z nurtu działaczy komunistycznych Komunistycznej Partii Polski z programem przyłączenia Polski do ZSRS, oderwania od Polski ziem wschodnich, oraz zrzeczenia się na rzecz „bratnich socjalistycznych Niemiec” Górnego Śląska i Pomorza. Ojciec Adama Michnika odbył przed wojną kilkuletni wyrok więzienia, za działalność przeciwko suwerenności i niepodległości RP. Jak donosi „Kurier Galicyjski” z września 2008 r – dwutygodnik ukazujący się w Iwanofrankowsku /  Stanisławów / w języku polskim, Adam Michnik wytrwale dąży śladami swojego ojca Ozjasza Szechtera pragnącego likwidacji państwa polskiego i przyłączenia  Polski do ZSRS. W ten sposób Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów zostanie również zaspokojona w swoich roszczeniach terytorialnych. Na konferencji prasowej odbytej we wrześniu 2008 w siedzibie redakcji „Kuriera Galicyjskiego” w Stanisławowie Adam Michnik wysunął propozycję likwidacji państwa polskiego i przyłączenia go do Ukrainy. Michnik nowej, poszerzonej o ziemie polskie Ukrainie pragnie nadać nazwę „UKR – POL” lub „POL – UKR”. Będziemy wówczas państwem, z którym się będzie musiał liczyć każdy i na wschodzie i na zachodzie – uważa Adam Michnik. „To jest olbrzymia szansa – ona jest realna. Teraz pytanie: co to pokolenie, które dzisiaj dochodzi do władzy w Polsce i na Ukrainie potrafi z ta szansą uczynić? Ja mam z Ukrainą więzi sentymentalne. Mój ojciec urodził się we Lwowie, mój przyjaciel Jacek Kuroń też się urodził we Lwowie”. W tym miejscu należy przypomnieć jeszcze raz, że ojciec Adama Michnika, członek Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy z dążeniami przyłączenia Polski do związku sowieckiego odbył 8-letni wyrok więzienia za działalność przeciwko suwerenności i niepodległości Rzeczypospolitej. Instytut Pamięci Narodowej czyn ów nazwał szpiegostwem i z powództwa urażonego Michnika proces przegrał. Za czyn Michnika opisany wyżej Komorowski daje mu Orła Białego, a jeszcze wcześniej Uniwersytet Pedagogiczny obdarza tego „historyka i działacza niepodległościowego” honorowym doktoratem przy cynizmie rektora UP prof. dr. hab. Michała Śliwy, który powiedział protestującym naukowcom: „gdyby nie Adam Michnik, to wszystkich was zamknęła by dzisiaj Służba Bezpieczeństwa PRL”. Wisława Szymborska zadebiutowała w 1945 roku w pisemku NKWD redagowanym przez Jerzego Putramenta, publikując tam swoje debiutanckie wiersze stalinowsko – leninowskie. Jerzy Putrament, postać ogólnie znana, był jeszcze przedwojennym agentem NKWD w Polsce. Szymborska jest uznaną prekursorką żelbetowej komunistycznej poezji w Polsce po 1945 roku. Wielbiła  gorliwie rewolucję bolszewicką, w wyniku której wymordowano miliony niewinnych ludzi, opowiadając poetycko o zbrodniczych awanturach w Pałacu Zimowym, właśnie na łamach NKWD - owskiego pisemka Jerzego Putramenta. Miała wówczas 20 lat, gdy napisała taki oto wiersz zamieszczony w owym pisemku: „…gdy wdarli się na te schody marmurowe, Kołowały światła złoceń jak w lichtarzach, Dygotały ściany płowe, Stropy płowe, I warczało echo kroków w korytarzach. Stary świecie, oto przyszła noc zapłaty, Gdzie się skryjesz przed wyklętym który powstał. Robotnicza ciężka młotem dłoń Z sierpem już się wdrąża w twoją skroń. I zapłacisz Za te noce dzieci nieprzespane,
Za te matki z swoim życiem przeoranym Za tych ojców co dla dzieci nadstawiali skroń Z młotem sierpem ich dosięgnie Sprawiedliwa dłoń (…) …więc zapadaj się jak w topiel w głąb zwierciadła, Jazdo moru, jazdo głodu, pańska jazdo
Z każdą chwilą podobniejsza do widziadła Kawalerio kapitału, na dno, na dno”. „… nie znam mowy ludu Turkmenii,
Myślę tylko że słowa Październik, Trupem pana Jak woda źródlana Pragnącemu miłością podana. Niż bardziej zwierzęcego Niż czyste sumienie Komsomolskie jasne słońce Opromienia cały świat Pozdrowienia śle dziś Polsce Cała młodzież Kraju Ra”..
Szymborska pisała również wiersze wymierzone w katolicyzm, jeden z nich „Budowa nowej plebanii” opowiada, jak księża cynicznie zastraszają ludzi, by wyciągnąć od nich pieniądze. Zdumiewa wyrażany przez laureatkę polskiego Nobla pogląd w jej utworach o rzekomej obojętności Polaków wobec zagłady Żydów, przecież polskich obywateli. „Antysemityzm” Polaków i antypolonizm jako żywo występuje w wierszach Szymborskiej podobnie jak w „esejach” Jana Tomasza Grossa, odznaczonego w 1996 roku przez Aleksandra Kwaśniewskiego Krzyżem  Kawalerskim Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej. I tak: „Syn niech imię słowiańskie ma Bo tu liczą włosy na głowie Bo tu dzielą dobro od zła Wedle imion i kroju powiek”. Twórczość Wisławy Szymborskiej, członkini PZPR, partyjnej lektorki, to przecież oddanie się artystki w służbę zbrodniczemu totalitaryzmowi i jej nadzwyczajna gorliwość w tej służbie. Wierszy Wisławy Szymborskiej o partii, Leninie, Stalinie, profilach, np. czwartym, komunizmie, etc. jest doprawdy ogrom. Poetce, która przez całe swoje twórcze życie napisała ok. 600 wierszy należy postawić pytanie: „czy Pani czuje się Polką, uważając wszystkich Polaków za antysemitów, utożsamiającą się w swojej twórczości z mordercami sowieckimi i wypełniającą „wolne chwile” rezolucjami „zabić księży”, porównującą miłoszowy Ciemnogród, „Polak musi być świnią bo się Polakiem urodził”, czy „…Polaków …mam w dupie”, z twórczością Juliusza Słowackiego i Adama Mickiewicza? Szymborska próbowała swoje wiersze usuwać z księgarń, zapominając o potędze Internetu. W 1964 znalazła się wśród sygnatariuszy sfałszowanego przez władze protestu potępiającego Radio Wolna Europa za nagłośnienie Listu 34. 14 marca 1964 Antoni Słonimski złożył w kancelarii premiera w Urzędzie Rady Ministrów dwuzdaniowy list protestacyjny przeciw cenzurze, który później określano, z powodu liczby sygnatariuszy, jako List 34: Po Inspirację pochwalającą totalitaryzm bolszewicki Szymborska sięgnęła do twórczości swojego pierwszego redaktora w 1945 roku enkawudzisty Jerzego Putramenta: Jerzy Putrament –„Dziewiąty marca” „Nasza boleść nie będzie łzawa, Niech pomoże nam pracować dzielniej. Niechaj szybciej wzrasta Warszawa Niech się mnożą wiejskie spółdzielnie. Niech w najdalsze, najuboższe wioski Dotrze Jego pomocne słowo Niech rozświetli rozum stalinowski ciemnotę, nędzę wiekową. Z Jego ludem szeregi zwieraj, Łam trudności, odpieraj wroga! Poprowadzi Bolesław Bierut Naszą Polskę Stalinowską drogą”! A potem już samodzielnie Wisława Szymborska: „Pod sztandarami rewolucji wzmocnić warty Wzmocnić warty u wszystkich bram Oto Partia ludzkości wzrok Oto Partia siła ludów i sumienie Nic nie pójdzie z Jego życia w zapomnienie”. Wstępującemu do Partii „Pytania brzmią ostro Ale tak właśnie trzeba Bo wybrałeś życie komunisty I przyszłość czeka Twoich zwycięstw Jeśli jak kamień w wodzie Będzie twe czuwanie Gdy oczy zamiast widzieć Będą tylko patrzeć Gdy wrząca miłość W chłodne zmieni się sprzyjanie Jeśli stopa przywyknie do ziemi najgładszej Partia. Należeć do Niej Z nią działać z nią marzyć Z nią w planach nieulękłych Z nią w trosce bezsennej Wiesz mi to najpiękniejsze Co się może zdarzyć W czasie naszej młodości Gwiazdy dwuramiennej”.
O Leninie „… że w bój poprowadził krzywdzonych nowego człowieczeństwa Adam”.
O śmierci Stalina „Jaki ten dzień rozkaz przekazuje nam Na sztandarach rewolucji profil czwarty? Pod sztandarem rewolucji wzmocnić warty”! Następne wzmocnienie wart przygotował Bronisław Komorowski 17 stycznia 2011 roku na Wawelu. Aleksander Szumański

Nowa, Wspaniała UPR? Już chyba piętnaście lat temu napisałem – i powtarzałem to przy różnych okazjach – że UPR-owi czasem trafiali się sympatycy, którzy twierdzili, że UPR jest wspaniałą partią. Trzeba tylko zmienić program, statut, prezesa, flagę, godło i deklarację ideową – i wtedy to już na pewno UPR wygra każde wybory! Radziłem proponentom, by w takim razie założyli po prostu nową partię – i wygrali wybory. Czego im serdecznie życzyłem. Jakoś nikt się do tej rady nie zastosował. To znaczy: może ktoś się i zastosował – ale nigdy nie udało nam się usłyszeć, by jakaś taka partia przekroczyła choć 1‰ w wyborach. Piszę to – bo właśnie na stronie http://www.prokapitalizm.pl/unia-polityki-rynkowej.html

objawił się kolejny (anonimowy zresztą) Geniusz proponujący dokładnie to samo. Nie proponował tylko zmiany prezesa - ale za to zmianę jeszcze bardziej fundamentalną: zmianę sposobu wybierania prezesa. W celu pogłębienia d***kracji wewnątrzpartyjnej. Oto jego postulaty, dla wygody tutaj:

1.zmiana nazwy partii na Unia Polityki Rynkowej (nadal UPR)
2.stworzenie nowego, optymistycznie kojarzącego się loga partii,
3.stworzenie nowego programu ustrojowo-społeczno-gospodarczego,
4.zachowując podejście wolnorynkowe złagodzenie stanowiska w pewnych sprawach gospodarczo-społecznych,
5.przedyskutowanie i ujednolicenie poglądów głoszonych przez partię,
6.stworzenie grupy, która będzie interpretowała ogólny program i przedstawiała opinię partii na dany szczegółowy problem,
7.usuwanie z partii ludzi, którzy będą głosić poglądy sprzeczne z programem partii,
8.wybranie ludzi, którzy mają predyspozycje i chęci do bycia w mediach. Należy wysłać ich na profesjonalne szkolenia medialne,
9.usprawnienie biura prasowego i poprawa strony internetowej,
10.nawiązanie kontaktów z organizacjami biznesowymi. Dwa ostatnie punkty wyglądają nawet sensownie... Zawiadamiam więc „Rozsądnego Rynkowca” ( rynkowiec@o2.pl ), że żadna partia nie przetrwałaby w opozycji i bez pieniędzy 20 lat – z głęboką d***kracją wewnątrzpartyjną. Ze złym statutem. Nawet PZPR się od tego rozleciała. Nie przetrwałaby trzech ataków bezpieki - i nie dotrwałaby do czasów, gdy wahadło znów przesuwa się w prawo, ludzie coraz szybciej rozczarowują się do PiSu, PO, SLD i PSL – i po raz pierwszy (w ostatnich wyborach do sejmiku mazowieckiego), udało mi się w normalnych wyborach przebić 5%. O włos, co prawda – ale liczę, że te procesy będą się nasilać. Na wybory powinno być już nieźle. Tylko trzeba wziąć się do roboty, Zaczepił mnie przedwczoraj człowiek: „Panie, w Panu jedyna nadzieja! Zróbcie coś z tym wreszcie, bo wytrzymać nie można!”. A ja spytałem: „A może Pan by się włączył? Nas tu w sumie: UPR (obojga odłamów...) RW JKM i WiP, nie ma nawet dwóch tysięcy..." Zostawiłem go w głębokim zamyśleniu. Wybory – nawet, jeśli będą na jesieni – już niedługo. Od wczoraj zaczynamy tworzyć jednolitą siatkę na cały kraj. To gigantyczne zadanie. Potrzebujemy co najmniej 10.000 aktywnych, dobrze z'organizowanych osób! Ale wreszcie zaczynamy nie na dwa miesiące przed wyborami. Bo chyba jednak nie odbędą się 27 marca, jak zapewniał p. Janusz Palikot.

"NIE" - dla Bandy Czworga (z przydatkami) Pojawiła się w Sieci strona
http://www.niedlapsakielbasa.pl/
wzywająca do podpisywania deklaracji, że w najbliższych wyborach pójdzie się do urny - i NIE zagłosuje na będące obecnie w Sejmie i reklamowane w reżymowych telewizjach partie: Bandę Czworga oraz te, jak im tam, odpryski z PiS i PO. Prosiłbym Państwa o podpisanie się tam. Bardziej cenne jednak by było, by po dokonaniu tego ci z Państwa, którzy chcą głosować na nas, weszli na zakładki (u góry), gdzie każdy może wpisać przyczynę, dla której NIE należy głosować na  zaznaczoną partię - i jednocześnie napisali tam Państwo na jaką partię (UPR + WiP + RW JKM) zagłosują Państwo - i dlaczego!! Podejrzewam bowiem, że tę stronę zrobiła jakaś tworząca się, już przezornie montowana przez bezpiekę, partia - która będzie chciała to wykorzystać w przyszłych wyborach. Tak czy owak: wykorzystajmy ją my! A oto oryginalny chiński plakat zachęcający do walki z Bandą Czworga: (Czworgiem dygnitarzy KPChin, z wdową po Ze-Dongu Mao, którzy po śmierci Wielkiego Przewodniczącego chcieli zahamować pro-kapitalistyczne reformy Xiao-Pinga Denga i i zawrócić w stronę jeszcze surowszego komunizmu). Zupełnie inne, niż te rozwieszane w czasach komunizmu - nieprawda-ż? JKM

Przed rehabilitacją Heroda Jeszcze się taki nie urodził, żeby wszystkim dogodził. Wydawało się, że w 1960 roku wszystkim dogodził Władysław Gomułka, kasując dzień wolny od pracy w święto Trzech Króli. Wprawdzie nikt przeciwko temu oficjalnie nie protestował, przeciwnie – ludzie na wyścigi, jeden przez drugiego, dziękowali partii i rządowi, że oto mogą więcej pracować ku chwale Związ… to znaczy pardon – żadnego tam Związku Radzieckiego, to znaczy oczywiście Związku Radzieckiego także, jakżeby inaczej – ale przede wszystkim – ku chwale socjalistycznej ojczyzny, którą “dla nas partyjniaków” – jak zauważył Mieczysław Moczar, partyjniak nieposzlakowany, był (i jest nadal) Związek Radziecki, więc – jak widać – na jedno wychodzi – ale tak naprawdę ktoś musiał jednak być niezadowolony, skoro po 50 latach partia i rząd, próbując podlizać się opinii publicznej, znowu święto Trzech Króli przywróciły. Od razu pojawiła się nowa świecka tradycja, to znaczy – korowody z udziałem Trzech Króli. Wprawdzie nawet jeden król bywa problemem politycznym – o czym mogliśmy przekonać się przy okazji inicjatywy intronizacji Chrystusa na króla Polski – więc przy trzech królach na raz od polityki uciec niepodobna – ale wspomniane korowody starannie unikały jakichkolwiek odniesień czy aluzji politycznych. Zwłaszcza unikały wszelkiej akcentów antyherodowych, bo w przeciwnym razie “światowej sławy historyk” Jan Tomasz Gross ani chybi dostałby od starszych i mądrzejszych nowy obstalunek.

Żeby tylko nie umarł nam z przepracowania, bo wyssać sobie z palca całą książkę “Złote żniwa” to nie w kij dmuchał. A taka właśnie książka autorstwa Jana Tomasza Grossa ma ukazać się w krakowskim wydawnictwie “Znak” już w lutym tego roku. Pokazuje ona światu, jak tubylczy nadwiślańscy Irokezi eksploatowali pozostałości po Żydach wymordowanych przez złych nazistów. Chociaż “światowej sławy historyk” fabułę swoich utworów, podobnie jak baron Munchhausen swoich opowieści, buduje na dodawaniu “dramatyzmu”, to przecież z książki wyraźnie wynika, że metody eksploatacyjne, stosowane przez tubylczych Irokezów, były szalenie prymitywne – zwłaszcza gdy zestawi się je z wydajnymi, nowoczesnymi metodami eksploatacji pozostałości po Żydach wymordowanych przez złych nazistów, stosowanymi przez żydowskie organizacje przemysłu holokaustu. Jak wiadomo, z tych pozostałości wydobyły one – i wydobywają nadal – takie ilości złota, o jakich nie tylko złym nazistom, ale nawet owym Żydom się nie śniło. Dzięki temu “światowej sławy historyk” i jemu podobni wynalazcy mogą zawsze liczyć na lukratywne obstalunki, a Izrael – na finansowe kroplówki, nowe łodzie podwodne i inne zabawki służące pokojowej koegzystencji. Widać, że biznes “sze kręczy”, ale i tutaj musiało dojść do jakichś poślizgów, skoro książka “światowej sławy historyka” ukaże się na rynku polskim dopiero w lutym. Tymczasem powinna ukazać się raczej 15 stycznia, kiedy to z inicjatywy Episkopatu Polski tubylczy Irokezi będą obchodzili kolejny, tym razem dwudniowy Dzień Judaizmu. Wypełniony on będzie rozmaitymi imprezami promującymi żydowski przemysł rozrywkowy z koncertami klezmerów włącznie – chociaż wydaje się, że dla tubylców najbardziej pożyteczne byłyby krótkie kursy plucia pod wiatr. Ale nie narzekajmy; nie od razu Kraków zbudowano i podczas następnych Dni Judaizmu na pewno takie kursy zostaną zorganizowane, być może nawet z udziałem “światowej sławy historyka” – o ile oczywiście nie będzie zajęty przy realizowaniu kolejnego obstalunku. Co może być jego przedmiotem – tego jeszcze nie wiemy, bo – jak wspomniałem – uczestnicy, a przede wszystkim organizatorzy trzechkrólowych korowodów starannie unikali wszelkich skojarzeń politycznych, przede wszystkim – antyherodowych. Nie wiadomo jednak, czy to wystarczy i czy w następnym roku do Kacpra, Melchiora i Baltazara nie dołączy król Herod, jako przewodniczący delegacji i mistrz ceremonii. Tymczasem jednak konferencja pracodawców prywatnych “Lewiatan” zaskarża ustawę przywracającą Trzech Króli do Trybunału Konstytucyjnego – oczywiście z powodów ekonomicznych. Ciekawe, że powody ekonomiczne nigdy nie nasunęły “Lewiatanowi” pomysłu skasowania święta 1 maja. Czy zaważyła na tym okoliczność, że na ziemiach polskich zostało ono ustanowione jako dzień świąteczny w roku 1940 przez naszych ówczesnych okupantów: Adolfa Hitlera i Józefa Stalina, których kontynuatorzy prawni są dzisiaj strategicznymi partnerami – czy też może przywiązanie, jakie do tego święta wykazuje rządzący naszym nieszczęśliwym krajem dyrektoriat ubeckich dynastii – a może wreszcie – z obydwu tych powodów? Wszystko to być może, bo o żadnych ekonomicznych względach nikt nawet nie ośmieli się zająknąć, chociaż zaraz po 1 maja przypada 3 Maja, jako święto państwowe, w związku z czym ZAWSZE pracownicy urządzają sobie tzw. długie weekendy. Wygląda na to, że ideologia nadal przeważa u nas nad ekonomiką, na co dodatkowo wskazują publikacje informujące, że “wszyscy Polacy” są przywróceniu święta Trzech Króli przeciwni. Od razu widać, na jakich wzorcach kształcili się autorzy takich publikacji. Taki właśnie nachalny sposób propagandy wprowadził w Rosji Oberprokurator Najświętszego Synodu Konstanty Pobiedonoscew, który twierdził, że “wszyscy ludzie rosyjscy” są przeciwni przedstawieniom teatralnym w Wielkim Poście. Nawet ci, którzy na te przedstawienia już kupili bilety. Trudno się jednak dziwić, że powracają znane schematy propagandowe; skoro padł rozkaz pojednania z Rosją, to prędzej czy później muszą objawić się rezultaty.

Oczywiście nie tylko takie rezultaty. Z obfitości serca usta mówią i premier Tusk niedawno prawie otwartym tekstem wygadał się, że zarówno zimny rosyjski czekista Włodzimierz Putin, jak i misiowaty prezydent Dymitr Miedwiediew pozwolili mu oburzyć się, a nawet skrytykować raport MAK w sprawie przyczyn katastrofy smoleńskiej. Rzecz bowiem w tym, że opinia premiera Tuska czy pułkownika Klicha nie ma najmniejszego znaczenia, jako że konwencja chicagowska, na jaką rząd polski w podskokach się zgodził, przyznaje wyłączność na prowadzenie śledztwa  państwu, na którego terytorium katastrofa się zdarzyła. Państwo-właściciel samolotu może sobie tylko groźnie kiwać palcem w bucie – podczas gdy na podstawie porozumienia polsko-rosyjskiego z roku 1993 – które, nawiasem mówiąc, dotyczyło samolotów wojskowych, jakim był rozbity Tu-154, podczas gdy konwencja chicagowska – wyłącznie samolotów cywilnych – śledztwo prowadzone byłoby “wspólnie”, co oznacza – po pierwsze – że polscy prokuratorzy musieliby zostać dopuszczeni do wszystkich czynności i dowodów rzeczowych, a po drugie – że strona rosyjska nie mogłaby samodzielnie ogłaszać żadnych wyników. Jak pamiętamy, premier Tusk tłumaczył tamtą decyzję rządu obawą, że Rosjanie się pogniewają. Wtedy się bał ich gniewu, a teraz się nie boi? Cóż takiego dzisiaj palił, że przybyło mu tyle kurażu? Oczywiście są to błazeństwa, w których wyspecjalizował się nie tylko rząd premiera Tuska, ale – jak się okazuje – również prezydent Komorowski, który odgraża się, iż zawetuje ustawę o zredukowaniu 10 procent urzędników w administracji. Armia ta liczy już ponad 600 tysięcy ludzi i rząd mógłby ją zredukować bez potrzeby wydawania specjalnej ustawy. Skoro taką ustawę przeforsował, to znaczy, że nie po to, by weszła ona w życie, tylko po to, by stworzyć prezydentowi okazję do jej zawetowania i następnie wykorzystać to do celów propagandowych potrójnie: po pierwsze – pokazanie “młodym, wykształconym”, że nasza młoda demokracja jest autentyczna – a zwłaszcza – jaki prezydent jest samodzielny. Po drugie – pokazać, dajmy na to – “Lewiatanowi”, że premier Tusk dobrze chciał, ale umizgujący się do urzędasów “gajowy” mu nie pozwolił, i wreszcie – po trzecie – mrugnąć porozumiewawczo do biurokracji, że – wicie, rozumicie – jest bezpiecznie. Bo jest bezpiecznie – o czym świadczy nie tylko wynik głosowania nad wotum nieufności wobec ministra Cezarego Grabarczyka, który nie tylko uratował stanowisko, mimo spektakularnego horroru na kolejach, ale nawet dostał kwiaty. Pojawiły się w związku z tym złośliwe komentarze, że minister Grabarczyk kwiaty dostał za poświęcenie, z jakim realizuje zadanie rozłożenia polskich kolei, żeby koleje niemieckie mogły wkrótce przejąć je za pół darmo nie tylko bez żadnych protestów, ale z westchnieniem ulgi polskiej opinii publicznej. Jeszcze lepszym przykładem umocnienia bezpieczeństwa – no i oczywiście – bezpieczniaków w polskim życiu publicznym jest decyzja prokuratury, która właśnie umorzyła śledztwo w sprawie przecieku w tzw. aferze hazardowej. Znaczy, że “Rycho”, “Miro” i “Zbycho” musieli dowiedzieć się o śledztwie CBA nie od premiera Tuska czy pana Rosoła, “asystującego” ministru Drzewieckiemu, czyli “Mirowi” – tylko podczas sennego objawienia – jakie stało się również udziałem Trzech Króli, którzy tą drogą otrzymali wszak ostrzeżenie, by nie wracali do Heroda. Skoro coś takiego zdarzyło się Kacprowi, Melchiorowi i Baltazarowi, o których red. Turnau z żydowskiej gazety dla Polaków powiada, że nie wiadomo, czy w ogóle istnieli, to dlaczego nie mogło się zdarzyć “Rychowi”, “Zbychowi” i “Mirowi”, którzy wprawdzie żadnymi mędrcami, ani – tym bardziej – królami nie są, ale za to – niewątpliwie istnieją, podobnie jak Siły Wyższe, które już dawno dały do zrozumienia nie tylko posłowi Mirosławowi Sekule, ale najwyraźniej – również niezależnej prokuraturze, że nie życzą sobie ujawniania żadnych sekretów. SM

Tusk już dawno przestał kontrolować proces rządzenia

1. W mediach zaroiło się od komentarzy po tym Prezydent Komorowski skierował do Trybunału Konstytucyjnego ustawę o 10% redukcji zatrudnienia w administracji państwowej w latach 2011-2013. Była ona jedną tzw. ustaw okołobudżetowych i miała doprowadzić do redukcji około 30 tysięcy pracowników w administracji państwowej oszczędności budżetowych w wysokości przynajmniej 1 mld zł w roku 2011 i kolejnych 2 mld zł w dwóch następnych latach.

W komentarzach podkreśla się poważne mankamenty w tej ustawie między innymi brak kryteriów, którymi powinni kierować się kierownicy jednostek administracji państwowej, zwalniając pracowników, a także że ma dotyczyć pracowników korpusu służby cywilnej , którzy mają odrębne regulacje prawne. Komentatorzy zwracają uwagę na samodzielność Prezydenta ,który nie podpisując jednej ze sztandarowych ustaw rządu Tuska wybija się na niezależność. Padają nawet sugestie o początku „szorstkiej przyjaźni” pomiędzy Prezydentem i Premierem.

2. Wszystko to jest być może ważne ale z pola widzenia komentatorów umyka to co jest najistotniejsze. Próba wprowadzenia tej ustawy w życie przy jednoczesnym wzroście zatrudnienia w administracji publicznej (a więc rządowej i samorządowej) tylko w ciągu ostatniego roku o 40 tysięcy nowych pracowników pokazuje, że Premier Tusk już dawno utracił kontrolę nad procesem rządzenia. Co więcej przyjęcie ustawy w której zapowiada się racjonalizację zatrudnienia czyli zwalnianie gorszych pracowników, a przyjmuje się rozwiązania oznaczające redukcję jeszcze bez określenia kryteriów (czyli zwalnianie według widzimisię kierownika jednostki), tylko utratę tej kontroli potwierdza. Poza tym spod działania tej ustawy wyłączono policję, państwową straż pożarną, a także wszystkie instytucje państwowe mające certyfikaty zarządzania ISO co oznacza, ze miała by ona dotknąć głównie pracowników służb skarbowych, pracowników ZUS, pracowników urzędów administracji centralnej i wojewódzkiej i w tych przypadkach ta redukcja byłaby blisko 20%. Nie twierdzę, ze w tych instytucjach zatrudnienie jest w pełni racjonalne ale mechaniczna redukcja o 20% może tylko doprowadzić do ich kompletnego paraliżu co szczególnie w przypadku służb skarbowych jest sprzeczne z elementarnymi interesami naszego państwa.

3. Takich faktów potwierdzających utratę kontroli nad procesem rządzenia przez Donalda Tuska jest w ostatnich miesiącach znacznie więcej. Wymownym przykładem takiego stanu rzeczy jest postępowanie w dotyczące Otwartych Funduszy Emerytalnych. Najpierw Premier Tusk spotkał się z prezesami OFE i w stylu iście putinowskim ich obsobaczył za to ,że pobierają za wysokie prowizje i jednocześnie nie gwarantują godziwych emerytur. Po tym jak prezesi trochę „posypali głowy popiołem” Tusk ich zapewnił, że żadnych głębszych zmian w systemie emerytalnym nie będzie, a następnie przygotowano propozycje, które docelowo oznaczają przecież likwidację OFE. O swoistej utracie kontroli nad procesem rządzenia świadczy także wbrew pozorom przygotowanie w kilka dni tzw. ustawy antydopalaczowej i przeforsowanie jej przez parlament w ciągu 2 tygodni. Wprawdzie w wyniku jej przyjęcia zamknięto ok. 1200 sklepów z tymi produktami ale jak się wydaje, z rażącym naruszeniem prawa. Handel tymi produktami trwa teraz w najlepsze w internecie i trudno ocenić czy ich spożycie wyraźnie zmalało. Ponadto procesy rozpoczynane przez ich właścicieli przeciwko Skarbowi Państwa wprawdzie będą trwały latami ale na ich końcu będą zapewne wysokie odszkodowania zasądzane na ich rzecz. Będą je zapewne płacili już następcy Donalda Tuska. Kontynuowanie tego rodzaju działań w ostatnim roku rządów przez premiera Tuska nie najlepiej wróży naszemu krajowi. Zbigniew Kuźmiuk

Polska w telewizji amerykańskiej jest jakoby „przepojona neonazizmem” Polska jest przepojona neonazizmem, według raportu CNN nadanego w amerykańskiej telewizji wieczorem 2 stycznia br. Reportaż ten był wznowieniem programu sprzed kilku miesięcy (9-26-2010) pod tytułem „Neo-Naziści dowiadują się o swoim żydowskim pochodzeniu”, w którym przedstawia się bohaterów dowiadujących się o swoim żydowskim pochodzeniu, nawracając się na judaizm i dopiero wtedy stając się jakoby cywilizowanymi ludźmi, lecząc się z antysemityzmu, którym jakoby ludzie żyją w Polsce. Dwa tego rodzaju, niby poważne sprawozdania mają znaczenie opiniotwórcze, gdyż telewizja CNN jest jednym z głównych źródeł informacji dla społeczeństwa amerykańskiego. Naturalnie większość ludzi kłopotanych obecnym kryzysem i bezrobociem w USA nie interesuje się sprawami polskimi, ale wie, że można mieć poważne kłopoty, jeżeli jest się oskarżonym o antysemityzm. Wielu Amerykanów nie wymienia słowa „Żyd” przy dzieciach żeby niepotrzebnie nie powiedziały publicznie czegoś, co może zaszkodzić karierze ich rodziców. W parku na Florydzie w rozmowach z ludźmi zauważyłem, że często słowo „Żyd” wymawiają oni szeptem. W akcji zwalczania antysemityzmu przewodnią organizacją i w dużej mierze odpowiedzialną za szerzenie takich negatywnych opinii o jakoby antysemickiej Polsce i o Polakach w USA jest tak zwana „Liga Przeciwko Oszczerstwom” („Anti-Defamation League”, przezywana „Foxman’s Gestapo” czyli Gestapo Foxmana). Foxman, nie będąc ani historykiem ani rabinem, zawsze wie kto ma rację w każdej sprawie i działa według swoich własnych poglądów. Urodzony w Polsce w 1940 roku, Foxman został ocalony z niemieckiego ludobójstwa Żydów przez polską nianię, katoliczkę, która go ochrzciła i wychowywała na katolika w czasie wojny. Rodzice przeżyli wojnę i żeby dziecko odzyskać musieli iść na drogę sądową, ponieważ niańka nie chciała im dziecka oddać, zwłaszcza, że mały chłopczyk się ich bał, jako nieznanych mu ludzi. Tysiące takich katolików, wychowanków rodzin polskich, żyje w Polsce. Ich przybrani rodzice często nie mówią im o ich żydowskim pochodzeniu. Powody takiego postępowania są rozmaite. Trzeba pamiętać lata terroru Jakuba Bermana kiedy to prawie wszystkie kontrowersje między Polakami i Żydami wynikały z kontroli życia w Polsce przez aparat terroru pod władzą Moskwy. Kontrolę tego aparatu sprawowali w większości Żydzi zwłaszcza przez pierwsze dziesięć lat po wojnie, według sprawozdań Stefana Korbońskiego. (Obecnie wielu Żydów żyjących w Izraelu odpiera zarzuty o ich rolę prowokatorów „wojny przeciwko terrorowi na Bliskim Wschodzie”. Dzięki tej wojnie wielkie zyski zarabia cały kompleks wojskowo zbrojeniowy w USA włącznie z wielkimi firmami ochroniarskimi, których pracownicy są liczniejsi niż żołnierze amerykańscy w Iraku i w Afganistanie. Żydzi stosowali i pewnie nadal stosują tortury w wielu izraelskich więzieniach oraz w więzieniu al-Khiayam w czasie ich okupacji południowego Libanu; Żydzi z Izraela byli także tłumaczami i doradcami w Abu Ghraib w okupowanym Iraku. Żydowska obłuda i faryzeizm są im potrzebne  do propagowania konfliktu przeciwko Iranowi i do napadów na Gazę w imię budowania państwa żydowskiego dla Żydów.) Główny Rabin w Polsce, Michael Schudrich, prowadzi szeroką akcję odszukiwania żydowskich dzieci uratowanych z narażeniem życia przez rodziny katolickie w Polsce. Każdy przypadek był inny i nie ma prostej formuły, według której można uszanować wolną wolę i wolny wybór każdego z ludzi dotkniętych dramatem Drugiej Wojny Światowej w Polsce. Natomiast wszelkie starania żydowskiego ruchu roszczeniowego mające na celu pobieranie odszkodowań z Niemiec, Szwajcarii, etc. natrafiają na protesty ludzi świadomych oszustw popełnianych przez tych, którzy sobie przywłaszczają odszkodowania zamiast wypłacać je poszkodowanym. Profesor politologii i geopolityki Norman Finkelstein, autor książki pod tytułem „Holocaust Industry” („Przedsiębiorstwo Holokaustu”) powiedział niedawno w telewizji, że Bronfman, prezes Światowego Związku Żydów to oszust („crook”). Inny członek tego związku, rabin Singer, od dawna szantażuje Polaków i Polskę tym, że będzie niszczył w mediach ich dobre imię w celu wyłudzania pieniędzy. Audycja nadana już dwukrotnie przez CNN, szerzy fałszywy pogląd, że Polska jest przepojona neo-nazizmem. Niestety nadal szerzy się fałszywa propaganda Foxmana, Singera i Bronfmana i szkodzi dobremu imieniu Polaków. Iwo Cyprian Pogonowski

Tańcząca dobroczynność

Świetny artykuł liczący sobie ponad sto lat, ale jakże aktualny… Taka była mowa Kościoła Przedsoborowego. A dziś… czy ktoś z hierarchów usiłował powiedzieć choć trochę prawdy o hucpie Żyda Owsiaka?
P. Bogdanowi dzięki za zwrócenie nań uwagi – admin

Czasami spotykamy ludzi tak różnych od widzianych codziennie, że nie możemy zdać sobie sprawy z tego, na co patrzymy i mimowolnie ciśnie się do ust ludowe: odmieniec jakiś, Panie odpuść! Podobnie w życiu społecznym zdarzają się zjawiska tak niepodobne do wszystkiego, na cośmy od dziecka patrzyli, że się z nimi w żaden sposób pogodzić nie możemy, niby jakimś niepojętym dziwotworem czyli jak mówiono dawniej, igrzyskiem natury.

Tańcząca dobroczynność w oczach wielu do takich właśnie igrzysk należy; myśmy od ojców naszych, ci zaś od swoich, słyszeli o dobroczynności poświęcającej się, poważnej, płaczącej z płaczącymi, nigdy jednak o żadnych pląsach tej statecznej matrony nie myśleliśmy nawet. Ale oto zjawia się dobroczynność nowa jakaś – gra, śpiewa, maluje, nie dość tego, Tańczy, ba, chodzi po linie i koziołki wywija w powietrzu, a wszystko przez dobroć serca i poświęcenie dla cierpiącej ludzkości. Ludzie starego autoramentu kręcą na to głową i ruszają ramionami powtarzając: Najosobliwsza osobliwość! Jużci kiedy dobroczynność, to musi być dobra, ale czemuż ona tańczy i chodzi po linie, czemu stroi się w sztuczne kwiaty, czemu mizdrzy się i śmieje? Jakoś to dziwnie wygląda, chcąc cierpiącego pocieszyć, będzie przed nim czy przy nim tańczyć mazura, zasypie go kwiatami, przeleci koło niego w zamaskowanym korowodzie trefnisiów, poliszynelów i przeróżnych błaznów. Nie trzeba jednak dziwić się: inne drzewo, inne też owoce rodzi. Myśmy wyrośli pod cieniem drzewa chrześcijańskiej miłości bliźniego, drzewa, którego korzeniem jest przykazanie: będziesz miłował bliźniego twego jako siebie samego – dla Boga i w Bogu. Do owoców z tych gałęzi i konarów przyzwyczajeni jesteśmy – a kto ich nie widział? Ile razy byłem w Wiedniu, odwiedzał mnie stale w hotelu wysoki, w czarnym habicie braciszek Bonifratrów; ten co dnia go obchodził, zbierając jałmużnę – i szyderstwa: pierwsze oddawał na szpital przez jego zakon utrzymywany, drugie zatrzymywał dla siebie. Patrzyłem z szacunkiem na pokornego braciszka, praktykującego z poświęceniem miłości własnej chrześcijańską miłość bliźniego; z przyjemnością też śledziłem za przyjaznymi spojrzeniami, jakimi go przyjmowała i przeprowadzała znajoma mu służba. Ona także czciła dobroczynność chrześcijańską. W innym mieście bosi braciszkowie, w szarych świtach, zbierają okruchy ze stołów dostatnich dla nędzarzy, zbierają dziatwę sierocą, karmią ją i uczą – ci także po chrześcijańsku praktykują dobroczynność. Po cóż dalej wyliczać? Pobożne kobiety czuwające przy łożu chorego, litościwy człowiek wychowujący sierotę, uboga kobiecina, ucząca bezpłatnie pacierza i czytania biedne dzieci wiejskie, każdy, kto w imię Boga poda kawałek chleba głodnemu, szklankę wody spragnionemu, kto podniesie upadłego, oświeci wątpiącego, rozweseli smutnego – wszyscy oni spełniają dobroczynność chrześcijańską, a uczynki ich są owocami dojrzałymi na starym, znanym drzewie chrześcijańskiej miłości bliźniego. Obok tego drzewa zaczęły wyrastać inne, nie chcące zapuszczać korzeni w chrześcijańskim gruncie, mające jednak pretensje do przynoszenia dobrych, a nawet lepszych, niż chrześcijańskie, owoców. Zjawiła się więc filantropia – znaczy to po grecku, „miłość człowieka”, więc niby to samo, a jednak nie to samo. Znajdujemy tu człowieka, ale nie widzimy bliźniego, ten drugi bowiem wyraz i pojęcie są całkiem chrześcijańskie, więc filozofia przeszłego wieku, jak wiadomo bezbożna i niechrześcijańska, wyrzuciła je, by uniknąć przypomnienia nawet chrześcijaństwa wzmianki o porządku nadprzyrodzonym. W naszych czasach obok filantropii zjawia się jeszcze a l t r u i z m ; nazwa ta, mająca także zastąpić chrześcijańską miłość bliźniego, pochodzi od łacińskiego wyrazu alter, drugi i ma być odpowiednikiem egoizmu (ego-ja). Ukuto ten a l t r u i z m w obozie bezwyznaniowym, a ma on oznaczać, że jak egoizm jest wrodzony człowiekowi, tak samo miłość drugich, altruizm jest także wrodzoną, że zatem nie jest wcale specjalną cnotą chrześcijańską i bynajmniej żadnym owocem nadprzyrodzonych darów łaski, lecz zwyczajnym owocem natury ludzkiej. Co prawda, nie widać tak bardzo tych owoców po stronie nie wierzących (niektórzy utrzymują nawet, że altruizmu nie ma tam ani na lekarstwo, a egoizmu więcej niż potrzeba) – no, ale wiadomo, że pisać łatwo, a gadać jeszcze łatwiej.

Otóż z pojawieniem się tych nowych drzewek, nowe też zjawiły się owoce filantropii i altruizmu; patrzymy na nie, czytamy o nich – i dotąd do nich przyzwyczaić się nie możemy, bo naprawdę dziwnie trochę wyglądają. Oto np. w pewnym wielkim mieście po obydwu stronach ulicy ścisk i tłok – oczekują czegoś ludzie. Jakoż zjawiają się powozy ozdobione kwiatami; konie także w kwiatach – i na łbie i gdzieindziej. W niektórych powozach jadą panowie, w innych maski, jeszcze w innych opasłe figury, o garbatych nosach – w niektórych rozpierają się damy z niecałego świata. Powiadają, że śmiechu, szykan i drwin było tam tyle prawie, co pyłu i z pewnością więcej, niż kwiatów, a jednak był to jeden z owoców altruizmu i filantropii. Zdobiono swe konie i koła powozów kwiatami dla wspomożenia biedaków, nie mających całej koszuli na grzbiecie, a rozmaite figury rozłożone wygodnie w powozie, mówiły im, nie słowami wprawdzie, lecz językiem czynów: dajemy wam, tam do kasy, kilka groszy, ale jedziemy oto przed wami, żebyście wiedzieli, że mogliśmy dać 50 albo i sto razy tyle, gdybyśmy wam oddali tylko te kwiaty, które dziś jeszcze zwiędną. Ale nie damy – wiedzcie bowiem, że my bogaci, a wy hołota. Albo inny przykład z dziejów obecnej wiosny (1898r.) w Sycylii. Na całej wyspie panuje głód, (bo trzeba zauważyć, że zjednoczone Włochy zamiast wszystkich obiecywanych dobrodziejstw, dały swym mieszkańcom głód prawie ciągły i trochę papierowych pieniędzy). W jednym miasteczku zrozpaczeni biedacy rzucili się na sklepy piekarzy i magazyny zbożowe; oczywiście żołnierze rozpędzili ich, a gdy nie chcieli odejść, dali salwę jedną i drugą. Zabito 8 osób, a 12 raniono. W drugim miasteczku był podobny wypadek; znowu strzelano, kilkunastu skaleczono. Wtedy naczelnik, nie wiem już, powiatu, czy części prowincji, widząc, że źle, postanowił zawczasu złemu zaradzić, więc udał się do filantropii, czy może altruizmu, nie wiem, to tylko pewne, że nie do chrześcijańskiej miłości bliźniego, bo wszystkie chrześcijańskie cnoty skasowano w urzędowych Włoszech. Pewnej tedy nocy pałac pana naczelnika zajaśniał od światła; powozy zjeżdżały się jeden za drugim, wioząc ustrojonych panów i wyperfumowane damy, wreszcie stało się jak w balladzie Odyńca: „Na zamku kasztelana, brzmi muzyka dobrana”. Mieszkańcy głodni, chwiejący się na nogach, wychodzili na ulicę patrzeć, kto tak urąga ich boleści i weseli się głośno, gdy oni umierają. I widzieli przez oświetlone okna, jak w salach naczelnika krążyły postrojone pary w rozmaitych tańcach, pląsach i figurach. Oburzenie ogarnęło całe miasto, zbiegły się tłumy; rozpoczęły się wrzaski i demonstracje. Przestraszeni goście do karet chcieli uciekać, – tłum rzucił się na powozy, skończyło się na tym, że znowu karabinierowi zjednoczonego królestwa, dla większego dobra współobywateli, strzelali do nich – dość jednak nieszkodliwie, bo zabitych było tylko 6 i ranionych 17 (jeśli dobrze pamiętam). Ciemny bo ten lud, pomimo tyluletniej nad nim pracy masonów, nie rozumiał, czy nie chciał rozumieć, że ów bal był dzieckiem najprawdziwszej filantropii i i najczystszego altruizmu. Pan naczelnik prowincji wydał go właśnie na korzyść głodnych i umierających. Nic dziwnego, że te i tym podobne zjawiska dziwią ludzi, przyzwyczajonych do słuchania błogosławieństwa i podziękowania, przy świadczeniu dobrodziejstw starą, zacofaną, chrześcijańską metodą. Przypatrzmy się jednak dobrze naturze miłości chrześcijańskiej i nowoczesnego altruizmu, a zrozumiemy wszystko dokładnie. Nie można zaprzeczyć, że niechrześcijanie mają po części rację, że w naturze ludzkiej leży miłość dla podobnych sobie. Jest ona tam w samej rzeczy, ale w taki sposób, w jaki płodność znajduje się w ziemi; grunt może być nawet bardzo urodzajny z natury swojej, ale jeśli go nie uprawić, nie wrzucić do niego ziarna, jeśli nań nie spadnie deszcz i nie ogrzeje słońce, to zamiast kłosów zboża, wyrośnie mnóstwo wszelakich chwastów i niepotrzebnego zielska. W sercu ludzkim leży zdolność do miłości swych braci, ale potrzebuje ona usilnej pracy, dobrego nasienia i innych warunków; bez tego rozrośnie się na tej niwie egoizm i wszelkie kiełkowanie altruizmu zagłuszy bez litości. Chrystus Pan doskonale o tym wiedział, to też roślinę miłości bliźniego zasadził na gruncie nadprzyrodzonym. Powiedział On, że miłość taka jest o b o w i ą z k i e m , pochodzącym z rozkazu Bożego: „będziesz miłował bliźniego twego, jako siebie samego”. Nakazał czynić mu dobrze, obiecując za to nagrody wieczne, a za zaniechanie dobroczynności, grożąc karami wiecznymi (Ob. Mat. Roz. XXV). Żeby zaś ten obowiązek lżejszym i milszym uczynić swoim uczniom, zapewnił ich, że cokolwiek uczynią jednemu z tych najmniejszych, Jemu samemu to czynią (Mat. XXV, 40). Nadto, jak co do każdej cnoty nadprzyrodzonej, zapewnił i daje nadprzyrodzoną swą pomoc i łaskę. Takim sposobem w chrześcijaństwie miłość bliźniego stała się odblaskiem miłości Bożej; jak słońce swymi promieniami oświeca księżyc, tak miłość Boga oświeca w oczach wierzącego każdego bliźniego, każdego „maluczkiego”. Rezultat tego taki, że im kto więcej miłuje Boga, tym silniej kocha bliźniego, a jakie owoce na takim drzewie rodzą się i dojrzewają, któż nie wie? „Miłość – powiada św. Paweł, cierpliwa jest, łaskawa jest; miłość nie zajrzy, złości nie wyrządza, nie nadyma się, nie jest czci pragnąca, nie szuka swego… wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, wszystkiego się spodziewa, wszystko wytrwa” (1, Kor. 13). Wszystkie więc dobre uczynki pochodzące z miłości chrześcijańskiej, noszą na sobie cechę i pieczęć tej Boskiej cnoty. Człowiek zwyczajny nie pojmie, jakim sposobem ktoś „dobrze urodzony”, piękny, bogaty i szczęśliwy, może obcować z ubogimi nędzarzami, głupimi, strasznymi nieraz pod każdym względem, ale od czegoż jest łaska i miłość? One sprawują, że na widok nieszczęśliwego rodzi się w sercu patrzącego nań litość bezmierna, stosująca do niego słowa powiedziane przez poetę do Zbawiciela: „Ja ciebie kocham, boś był nieszczęśliwy. Bo przebolałeś to wszystko, co boli”. One sprawują, że uczymy się ograniczać własne potrzeby, owszem odmawiać nieraz nawet sobie rzeczy koniecznych, by ulżyć cierpiącym, że dajemy raz, drugi, dziesiąty, setny, dajemy przez całe życie, bo miłość jest źródłem obfitym i niewyczerpanym. Ona to wreszcie rodzi w praktyce dobrych uczynków przymiot nieoceniony – delikatność. O święta, szlachetna, wielka miłości chrześcijańska, szczęśliwy kto cię znał, widział i ocenić potrafił, bo jak powiada poeta, „świętym jest na ziemi, kto umiał zawrzeć przyjaźń ze Świętymi!” Dlatego to chrześcijanin wierzący a miłujący, jeśli czyni komu dobrze, nie zdobi w kwiaty siebie, ani swego konia, nie jedzie rozłożony w powozie na gumach przed oczami tłumów, patrzących na owe dobrodziejstwo, ale daje prawicą tak, żeby lewica nic o tym nie wiedziała; nie zadowoli się „papierową dobroczynnością”, nie posyła przez oficjalistów i przez specjalne kancelarie, ale sam zetknie się z ubogim i cierpiącym i będzie z nim obcował, jak brat z bratem i łzy mu otrze ręką własną, nie zaś najętego umyślnie człowieka. Przede wszystkim zaś strzeże się wszelkiego upokorzenia tego, komu robi dobrze, najmniejszego zadraśnięcia, podrażnienia człowieka cierpiącego i nieszczęśliwego. Jestem najpewniejszy, że dobry chrześcijanin, wolałby całe życie piechotą chodzić, niż przed nędzarzami paradować w „kwiatowym pochodzie”, rzekomo dla dania mu kilku rubli; że wolałby na całe życie stracić władzę w nogach, niż tańczyć wobec braci umierających z głodu, niby dla ich poratowania. Taka nieludzkość, taka brutalność może się zrodzić tylko w sercu spoganianym, na które już nie pada ani jeden promyk chrześcijańskiego światła, do którego nie dostaje się ani jedna kropla Chrystusowej łaski. Biedni ludzie, oni chcieliby nawet robić dobrze, ale nie umieją – oni tylko praktykują filantropię i altruizm: jakie drzewa, takie owoce! Bo i jakież im pozostaje źródło, jaki zasób sił do dzieła tak trudnego, jakim bez zaprzeczenia jest dobroczynność? Pozostaje w najlepszym razie dobre serce, ale z praktyki wiadomo, że owo dobre serce w rzeczywistości nie jest znowu tak bardzo dobrem, jak się jemu samemu zdaje i często za dobrego i poczciwego człowieka uchodzi ktoś dla tego tylko, że nic złego nikomu nie zrobił, kiedy jednak trzeba było coś zrobić dobrze – dobre serce kurczyło się jak ślimak do swej skorupy. Nie jedno dobre serce uważa, że zrobiło niesłychany wysiłek, gdy na korzyść ubogich kupiło parę biletów na fantowej loterii i zyskało tylko drugie tyle, ile zapłaciło. Ostatecznie najlepsze serce, bez wyższej jakiejś zachęty, da raz, drugi, dziesiąty, ale przy pięćdziesiątym powie: „a dajcież mi święty pokój z tymi waszymi ubogimi, kiedy człowiek robi co można, a niemożna, to niemożna”. A tu nędza się wzmaga i nawet grozi porządkowi społecznemu, a tu rząd i stanowisko każą zająć się ubogimi, no i ten wzgląd, że po stronie katolickiej ciągle mówią o potrzebie miłości bliźniego, a nie tylko mówią, lecz ukazują uczynki, które były by także bardzo pożądane po stronie wolnej myśli i moralności niepodległej. Jak tu sobie poradzić? Powstają rzeczywiście do rozporządzenia tylko te środki przyrodzone; w niektórych państwach jak np. w Anglii nakładane są podatki dla biednych, to znowu gminy są zobowiązane utrzymywać swoich ubogich, a gdy to wszystko nie wystarcza, zwłaszcza w razach nadzwyczajnych i nagłych, altruizm czy, jeżeli kto woli, filantropia, zmuszona jest do urządzania rozmaitych zabaw i rozrywek, by przy tej sposobności cały dochód, albo też pewną część jego, oddać potrzebującym. Urządzają się więc zabawy, koncerty, wystawy, widowiska, bazary itp. na cele dobroczynne. Od razu widzimy olbrzymią różnicę między taka a chrześcijańska dobroczynnością; ta ostatnia czyni wszystko dla Boga i dla bliźniego, o sobie , przynajmniej w tym życiu, nie myśli, owszem siebie poświęca. Poświęca na zetknięcie się osobiste z nędzą, bólem, głupotą; o zabawie przy tej sposobności nie marzy nawet, rozgłosu, sławy, zadowolenia, próżności unika starannie. Dobroczynność świecka, czyli filantropia, przeciwnie ucieka się do egoizmu, podnieca go, schlebia człowiekowi, trąbi o jego piękności, zasługach, dobroci i cnotach dlatego tylko, żeby przy tej sposobności wyżebrać grosik dla ubogiego. Kiedy pierwsza podnosi człowieka moralnie nie tylko przez miłosierdzie względem bliźniego, ale także przez umartwianie się, przezwyciężanie i poświęcanie siebie, druga przeciwnie, jeśli nie poniża, to już w żadnym razie nie podnosi. Ona rozbawia człowieka, wyzyskuje jego egoizm i chęć rozrywki, jako środek zdobycia jałmużny. Jest więc nędzną i poziomą w porównaniu do chrześcijańskiej. Nie dość tego; kiedy źródło słabo bije i strumień nie może być obfity, więc też biedna filantropia wysila się też na coraz nowe pomysły, coraz inne zabawy, bo gdy spowszednieją stare, nikt nie idzie i dochodu nie ma. Zdobywa w końcu z wielkim trudem kilka rubli i dzieli je miedzy potrzebujących, nikt nie powie, że robi źle, gdyż owszem jest to z pewnością rzecz dobra, ale jakaż jest to olbrzymia różnica między rozdzielaniem w kancelarii, albo odesłaniem przez oficjalną figurę wydzielonej każdemu kwoty, a ową ciepłą bratnią ręką, ściskającą gdzieś w podziemnej norze, lub na poddaszu rękę ubogiego, między wręczaniem za pokwitowaniem, a owym chrześcijańskim obcowaniem bogatszego i szczęśliwszego z upośledzonym i nieszczęśliwym. Zapewne i pomoc filantropijna ma swój dobry wpływ , ale niezmiernie mniejszy , od działalności chrześcijańskiej miłości. Wreszcie i to zauważyć trzeba, że dobroczynność tańcząca dla zebrania małego owocu potrzebują nakładu pracy, czasu i pieniędzy, który gdyby włożony został do dzieła chrześcijańskiego tj. chrześcijańskich tylko pobudek przedsiębranego, wydałby rezultat pieniężny o 50 razy większy. Opowiadano mi wiele ciekawych szczegółów o tym, ile kosztów musi ponieść uczestnik balu dla ubogich, płacący za bilet wejścia tylko rb. 5; toalety żony, córek, jego własna, powóz, bufet etc. etc., wynosi nieraz kilkaset rubli, z których ubodzy nie biorą nic, dla nich przeznaczone jest owe 5 rb., z których jeszcze odtrącić potrzeba rozmaite wydatki za urządzenie zabawy, albo widowiska. Dobrze jest jeszcze, że przy tej sposobności zarobią kupcy, dorożkarze, służba, kucharze, bo i oni żyć potrzebują, ale właściwi ubodzy zabiorą jakiś maleńki procencik sumy, wydanej dla dania im owych kilku groszy. Można więc śmiało powiedzieć, ze dobroczynność świecka jest machiną skomplikowaną, ciężką, potrzebującą ogromnego nakładu, dla wydania stosunkowo dość miernego rezultatu. Tyle co do różnic, spostrzeganych okiem zmysłowym (choć dałoby się i więcej powiedzieć), ale jakaż różnica w stosunku do życia przyszłego! Kto w imię Boga poda spragnionemu choćby tylko szklankę wody, otrzyma swą nagrodę w wieczności; ale czy tańczący i bawiący się dla ubogich będą mogli rościć pretensje, by na ich utrefione i spocone w tańcu czoła włożył Bóg wieniec, należny kochającym i pracującym? Nie będą śmieli, a gdyby się ośmielili, dano by im odpowiedź „wzięliście zapłatę swoją”. Tańczyliście, jedliście lody, słuchaliście muzyki – to i dosyć. Czyż dlatego mamy taka dobroczynność ganić i przeciwko niej powstawać? Bezwarunkowo i z pewnością nie, lecz tylko to co w niej może się znaleźć nagannego, należy zganić i wedle możności znieść, co dobrego zaś zachować, starając się przy tym podnieść i udoskonalić, co udoskonalonym być może. Bo trzeba przyznać, że nawet w tak praktykowanej dobroczynności jest niejedna dobra strona. Każdy bowiem choćby i niedołężny czyn przedsiębrany ku pożytkowi bliźniego, każda nawet w tym kierunku dobra chęć, godna jest pochwały , bo w rzeczy samej jest dobra. Najlepiej zapewne byłoby, gdyby wszystkie czyny, mowy i myśli ludzkie pochodziły z pobudek nadprzyrodzonych i takimi kierowane były prawami, wszakże i to, co jest dobrem w porządku tylko przyrodzonym na naganę nie zasługuje, owszem chyba przeciwnie. Więc jeżeli przy zabawie, widowisku jakim, ludzie, bawiąc się, złożą jakiś grosz dla ubogich i cierpiących, bardzo pięknie postąpią i warto by nawet, żeby przy każdej rozrywce i przyjemności, ludzie uczyli się w ten lub inny sposób pamiętać o takich, którzy bawić się i odpoczywać nie mogą. Za taką dobroczynnością przemawia to także, że może jednoczyć do jednego celu ludzi, którzy oprócz chęci pomożenia cierpiącemu nic wspólnego z sobą nie mają. Na wystawę, bazar, czy koncert w celu dobroczynnym mogą pójść i chodzą ludzie najrozmaitszych wiar, narodowości, przekonań: tak dobrze wierzący katolik, jak skończony ateusz, na którego prośba „dla miłości Boga” najmniejszego nie wywarłaby wrażenia. Jeśli jednak dla tych, a może i innych jeszcze względów, można zgodzić się na zabawy, urządzane w celu dobroczynnym, byle skądinąd złymi nie były, to przecież nie ulega wątpliwości, że mimo chwalebnego celu, nie raz potrzeba je zganić i przeciwdziałać im, skoro obrażają moralność i zdrowy rozsądek. Więc np. wystawy obrazów i rzeźb, obrażających przyzwoitość, więc teatralne przedstawienia w stylu fars francuskich, ponieważ są złe same w sobie, to nie usprawiedliwi ich wcale cel, choćby najlepszy nawet, gdyż jak powiada teologia non sunt facjenda mala ut eveneant bona – nie można robić źle, by stąd dobre wynikało. Powyższe i podobne do nich ujemne strony filantropijnej dobroczynności dają się jeszcze dość łatwo spostrzegać, jest jednak w niej groźne niebezpieczeństwo, o którym bodaj rzadko kto myśli, to mianowicie, że ludzie taką to tylko znając dobroczynność, mogą pomyśleć, że innej już nie ma i być nie może, mogą nabrać przekonania, że tańcząc i bawiąc się, mogą uczynić zadość wszystkim potrzebom nieszczęśliwych swych braci i swoim względem nich obowiązkom, mogą zapomnieć, że nie filantropia, ale chrześcijańska miłość bliźniego wiedzie człowieka do nieba i usprawiedliwia w dzień sądu. Owszem może dojść do tego nawet, że dobroczynność chrześcijańska może być uznawana za przestarzałą i miejsce jej być wyznaczone w domu obłąkanych, jak tego przykłady niedawno mieliśmy w głośnej ze swej dobroczynności Warszawie. Słowem niebezpieczeństwo nawet godziwej i dobrej skądinąd filantropii w tym leży, że może wyprzeć miłość bliźniego, odzwyczaić człowieka od pierwiastka nadprzyrodzonego, a w końcu sama zginąć i wyschnąć. Przeciwnicy bowiem przestarzałej chrześcijańskiej dobroczynności, niezmiernie podobni są do człowieka, który odrąbał od drzewa gałąź, na której siedział, a potem upadłszy jeszcze płakał i dziwował się. Ci panowie chcieliby chrześcijan umieścić w Tworkach, jednocześnie eksploatować na rzecz ubogich uczucie, które właśnie w chrześcijaństwie tylko czerpie swe siły. Gdyby przestarzała miłość chrześcijańska bliźniego naprawdę ustąpiła, zgasłaby i dobroczynność, jak to było i jest wszędzie w poganizmie. Otóż ponieważ człowiekowi łatwo przychodzi zapominać o nadprzyrodzonym swym końcu, a natomiast wybierać co łatwiejsze i wygodniejsze, więc nie przeszkadzając, albo nawet pomagając dobroczynności światowej, o ile jest godziwą, powinniśmy zawsze i wszędzie starać się o gruntowanie i rozszerzanie chrześcijańskiej miłości bliźniego, opartej na nadprzyrodzonej miłości Boga, bo tylko to, co się na tej niewzruszonej opoce opiera, nigdy nie zostanie obalone i co z tego bezbrzeżnego oceanu wypływa, nigdy płynąć nie przestanie – i do tego samego źródła wszechbytu i szczęśliwości przyprowadza. Ksiądz Karol Niedziałkowski, biskup łucko-żytomierski
Z książki: „Snopek kąkolu”, Warszawa 1903

Rosyjski ekspert o broni termobarycznej Rosyjski ekspert  opisuje w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” możliwość zaatakowania samolotu bronią termobaryczną. Po zaatakowaniu samolotu bronią termobaryczną szczątków byłoby wiele, czuć by było zapach nafty, a ciała pasażerów byłyby nagie – twierdzi w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” Wasilij Wasilenka, były pilot wojskowy, instruktor-kosmonauta, absolwent moskiewskiego Instytutu Górniczego. Wasilenka studiował technologię ładunków wybuchowych i pirotechniki. Potem – w latach 70. – trafił do wojskowego instytutu, gdzie po raz pierwszy uczestniczył w pracach zespołu tworzącego broń paliwowo-powietrzną. Jak opowiada Rosjanin – w latach 80. wprowadzono głowice termobaryczne do rakietowych miotaczy ognia Ryś i Trzmiel używanych przez piechotę, do tego doszły znacznie mocniejsze ładunki dla SpecNaz i OsNaz, eksperymentalne głowice do rakiet Kub i Wega, do strącania samolotów bronią termobaryczną i ładunki ręczne w formie nowych głowic do rakiet Strzała. Były próby odpalania broni termobarycznej z myśliwców MiG-31 przeciw bombowcom strategicznym i samolotom rozpoznawczym wroga. “Metod jest setki, a efekt jest jeden – chodzi o to, aby uzyskać ekstremalnie małe ciśnienie i ekstremalnie wysoką temperaturę. Na przykład, gdy oddamy strzał do samochodu, dosłownie złoży się on – blachy i szyby zapadną się do środka, i stanie w płomieniach. Nieraz trafiane zwykłym termobarycznym trzmielem wozy pancerne odwracały się gąsienicami do góry. Taka jest siła tego pocisku” – mówi Wasilenka.

Ekspert opowiada, że Rosjanie wykonywali próby strzelania do samolotów bezzałogowych. Jak wyglądało miejsce zdarzenia? “Wszędzie mnóstwo małych, zielonych porozrywanych części, bo ten samolot był właśnie zielony, po to, by na tle ziemi nie widziały go amerykańskie satelity. Szczątków było wiele” – odpowiada Wasilenka. Pytany o wydarzenia 10 kwietnia 2010 r., Rosjanin mówi: “Należy spytać świadków, czy czuli zapach nafty i czy tylko w tej części samolotu, która była zniszczona, samoloty nie wykazują tendencji do zapalania się w wyniku tej broni, w przeciwieństwie do czołgów. Coś, co może być charakterystyczne, to niewielkie zniszczenia ciał i to, że ciała mogły być nagie, podciśnienie zrywa ubrania, ale słabo je uszkadza. Poza tym drobiazgowa analiza wraku. I mówię szczerze, że badania sekcyjne nie wykażą nic, bo lekarz przygotowany na to, że zobaczy ofiarę katastrofy, dostrzeże uszkodzenia narządów wewnętrznych charakterystyczne dla przeciążeń i nie będzie się zastanawiał, czy były tak duże, czy nie.” O możliwości zastosowania broni termobarycznej w przypadku ewentualnego zamachu na samolot z Lechem Kaczyńskim i najważniejszymi polskimi dowódcami pisała już kilkanaście tygodni po katastrofie “Gazeta Polska”.

Grzegorz Wierzchołowski

Klub “profesjonalnych przyjaciół” Kremla naprawdę istnieje Gdzie są ci wszyscy generałowie, którzy zakładali Jukos? Dlaczego nie siedzą na ławie oskarżonych razem z Chodorkowskim? On był oczywiście ważny w tej grze, ale dla wszystkich było jasne, że to KGB jest kluczowym graczem. I pozostaje nim w Rosji do dzisiaj. Z Wiktorem Kałasznikowem, byłym pułkownikiem KGB, dziennikarzem, krewnym Michaiła Kałasznikowa – wynalazcy AK-47, najsłynniejszego karabinu świata – rozmawia Łukasz Sianożęcki Dlaczego musiał Pan z żoną opuścić Rosję? - Patrząc wstecz, możemy stwierdzić, że problemy z władzami czy też z moimi byłymi współpracownikami mieliśmy cały czas. Narastały one stopniowo, ale jednak dość znacznie. W roku 2004 oboje wraz z żoną straciliśmy pracę i od tej pory nastąpiła eskalacja prześladowań. Najpierw staraliśmy się uporządkować sobie jakoś nasze życie na Ukrainie. Chcieliśmy przy pomocy tamtejszych mediów nagłośnić naszą sprawę i opowiedzieć, jak reżim w Rosji nas potraktował. Przyznam szczerze, że początkowo się to udawało całkiem dobrze. Dzięki ukraińskiej telewizji mogłem prowadzić liczne programy poświęcone rosyjskiej polityce obronnej czy zagranicznej i wyjaśniać jej niuanse. Mówiłem także o stosunkach Kijów – Moskwa itp. Przy pomocy naszych przyjaciół we Lwowie i Kijowie chcieliśmy utworzyć coś jakby program studiów nad Sowietami, tzn. chcieliśmy wykorzystać archiwa i dokumenty, które są zgromadzone na Ukrainie, aby zgłębiać to zagadnienie. W zeszłym roku jednak wszystko, co zostało do tej pory stworzone, zostało anulowane, nasi znajomi stracili posady, a niektórym z nich “doradzono”, aby już lepiej nie pokazywali się na Ukrainie. Dlatego też podjęliśmy szereg wysiłków w podobnych sprawach w Estonii, Polsce i nadal staramy się doprowadzić do powołania ośrodka studiów rosyjskich.

Fakt, że chciał Pan zajmować się historią Rosji sowieckiej, to jedyny powód, dla którego potraktowano Pana jak persona non grata? - Nie tylko. Część mojej działalności wiąże się także z głośną sprawą aresztowania Michaiła Chodorkowskiego. Byłem zaangażowany w tę sprawę w latach 90. i moja interpretacja tych wydarzeń nieco odbiega od tego, co możemy usłyszeć w mediach. Pod koniec lat 90. byłem reprezentantem jednej z trzech niemieckich firm naftowych w Moskwie. Nie były to jakieś giganty paliwowe, ale jednak posiadały pewne oddziaływanie w małym i średnim zasięgu, wobec czego uczestniczyliśmy w pewnych ważnych inwestycjach i przedsięwzięciach. Do moich uprawnień należało m.in. kontaktowanie się z przedstawicielami Jukosu. Robiłem to regularnie, a nasze rozmowy były poświęcone bardzo konkretnym kwestiom. To było więc oczywiste dla wszystkich, dla moich przełożonych, a także dla ludzi w Moskwie, że firma ta została założona, a później prowadzona przez byłych generałów KGB czy przedstawicieli byłej nomenklatury. I to właśnie oni odegrali decydującą rolę w budowaniu tak wielkich konglomeratów jak Jukos. To oni ochraniali je przed konkurencją ze strony mniejszych firm i utwierdzali te monopole.

Chodorkowski był tego na pewno świadom, wiedział, kim są jego biznesowi partnerzy. - Chodorkowski był oczywiście ważny w tej grze, dla wszystkich jednak było jasne, że to KGB jest kluczowym graczem. Chcieli sobie podporządkować wszystkich, a dzięki swojej sile byli w stanie korumpować cały ten biznes, więc udało im się całkiem dobrze. Teraz, kiedy widzimy, że jedynymi oskarżonymi w procesie są Chodorkowski i Lebiediew, staje się całkowicie jasne, że to proces na pokaz. Chciałbym wobec tego zapytać, gdzie są ci wszyscy generałowie, którzy byli przy powstaniu Jukosu. Gdzie jest choćby generał Iwanienko, ostatni formalny szef KGB? W Jukosie był wiceprezesem odpowiedzialnym za bezpieczeństwo. W praktyce to on był więc najważniejszym człowiekiem w firmie. Można powiedzieć, że to on, trzymając Jukos w swoim ręku, sprawiał, że był on tym, czym był. Gdzie jest generał Aleksiej Kandaurow, odpowiedzialny za informację i wywiad? Ja bym wyjaśnił to w następujący sposób: za czasów rządów Putina – mam tu na myśli ostatnie 10 lat – wszyscy wielcy zakulisowej polityki, prawdziwi szefowie powrócili w sposób zupełnie otwarty. Najprawdopodobniej Michaił Chodorkowski nie docenił tego, co się wówczas działo, i działał dalej w ten sam sposób, jak robił to wcześniej. Okazało się, że szefowie już go jednak nie potrzebują, i stał się dla nich swego rodzaju przeszkodą. Widziałem mnóstwo reportaży i relacji medialnych z procesu, który jest przedstawiany jako wielka osobista tragedia Chodorkowskiego i jego rodziny. Ale istotą tej sprawy jest zupełnie co innego. Po pierwsze – natura reżimu panującego w Rosji, a po drugie – związki służb specjalnych z tym reżimem. To jest kwestia, która powinna być podnoszona podczas relacji z tego procesu. Należy o tym mówić, a także o tym, gdzie sięgają korzenie obecnej władzy, trzeba mówić jasno, że wywodzą się one bezpośrednio z czasów sowieckich. I ja staram się to robić. Właśnie dlatego – jak zawsze wyjaśniam osobom mnie pytającym – nie jestem mile widziany w ojczyźnie.

Powiedział Pan, że pojawiły się liczne spekulacje medialne na temat próby otrucia Państwa. Jak było naprawdę? - Chciałbym być w tej kwestii bardzo precyzyjny. Odszedłem z KGB w roku 1992, nie tylko z powodu nieporozumień kadrowych, ale ze względu na to, że korzystając ze zmian, jakie zachodziły w kraju, chciałem spróbować innego sposobu na życie w demokratycznej Rosji. Zaangażowałem się więc początkowo w politykę, potem w biznes, a następnie także w media. Szczególnie pracując w mediach, starałem się wprowadzać w Rosji coś na kształt dziennikarstwa śledczego. Chciałem jak najgłębiej wniknąć w kwestie polityki wewnętrznej, w tym zwłaszcza w sprawy obronności, a także polityki zagranicznej, korzystając z umiejętności, które nabyłem we wcześniejszej służbie. Dzięki temu udało mi się stworzyć kilka ciekawych materiałów, które okazały się dużym sukcesem. Niestety, okazało się także, że “kopię” zbyt głęboko. Wobec tego coraz częściej spotykałem się z reakcją ze strony władz, która z czasem przerodziła się w ostrzeżenia, aż wreszcie w otwarte groźby. Pojawiały się także prowokacje wobec mnie na ulicach i tego typu rzeczy. I tak to trwało do czasu wyjazdu z Rosji. W listopadzie 2009 r. przyjechaliśmy na Uniwersytet Warszawski na zaproszenie pana Jana Malickiego, aby wygłosić tam wykład. Po zakończeniu uroczystości moja żona niespodziewanie źle się poczuła. Przewieziono ją do szpitala MSWiA, gdzie lekarze orzekli, że nie może być z niego wypisana, ponieważ ma złe wyniki morfologii. Polscy lekarze orzekli, że dolegliwości mojej żony wywołało jakieś “działanie zewnętrzne”. Sprecyzowali, że chodzi o jakieś środki toksyczne lub nuklearne. Po podaniu leków na szczęście stan zdrowia Mariny poprawił się i mogła zostać wypisana ze szpitala. Co ciekawe, kiedy przebywała w szpitalu w Warszawie, pewna rosyjska firma przedstawiająca się jako kompania ubezpieczeniowa dzwoniła na jej telefon komórkowy, nalegając, by jak najszybciej wróciła do Moskwy, gdyż oferuje jej pomoc. Jednocześnie wypytywali, kto zaprosił nas do Warszawy, co to był za wykład, jakie nazwiska profesorów pamiętamy itp. Zdecydowaliśmy się jednak najpierw odwiedzić Berlin, zasięgnąć drugiej opinii i wyjaśnić tę dziwną sprawę. Tam nas oboje poddano naprawdę szczegółowym badaniom, które wykazały, że w naszej krwi występuje anormalny poziom plutonu 210. Ten poziom nie jest na szczęście śmiertelnie groźny, niemniej jednak to wywołało przykre skojarzenia i przywiodło na myśl historię Aleksandra Litwinienki. Wtedy to właśnie pojechaliśmy ostatni raz do Moskwy. Tam jednak stan mojej małżonki jeszcze się pogorszył. Znaleźliśmy się w punkcie wyjścia, gdyż zasugerowano nam powrót do Berlina. Wówczas to niemieccy lekarze przekonali się, że powodem naszego kiepskiego stanu zdrowia jest rtęć i – jak wspomniałem – zawiadomili o wszystkim policję i prokuraturę. Spekulowano, że poziom rtęci, jaki wystąpił w naszych organizmach, mógł być spowodowany przez przypadkowe zbicie termometru, ale to kompletna bzdura. Aby dostarczyć do organizmu rtęć, która uszkodzi system nerwowy – a tak się stało w naszym przypadku – potrzeba naprawdę skomplikowanej technologii.

Chyba także odpowiednio przeszkolonych agentów… - Mogę z perspektywy czasu powiedzieć, że w ten proceder była zaangażowana naprawdę duża grupa ludzi. Niektórzy próbowali nas przekonać do leczenia, które nie okazywało się skuteczne, wywoływało wręcz odwrotne efekty.

Wspominał Pan, że istotą władzy w Rosji jest jej ścisły związek ze służbami specjalnymi. Dotyczy to również wymiaru sprawiedliwości? - Sytuację w sądownictwie opisałbym w następujący sposób: prokuratorzy i sędziowie tworzą wielką korporację. Niestety, jest jednak wiele przesłanek wskazujących na to, że grupa ta tworzy swoistą nomenklaturę ukształtowaną w czasach postsowieckich. W mojej opinii, nie można mówić o jakiejkolwiek niezawisłości systemu sprawiedliwości istniejącego i działającego w reżimie, który jest nielegalny. Jest doskonale wiadome opinii publicznej, że obecny system sądowniczy działa niemal identycznie jak w ZSRS. Szczególnie widać to na szczeblu regionów. Ludzie zajmujący się prawem i sądownictwem są zawsze częścią lokalnej biurokracji, tworząc kliki sprawujące władzę. Rosyjski Trybunał Konstytucyjny wykazał w ostatnich miesiącach bardzo niepokojącą tendencję, lekceważąc wyrok Trybunału Praw Człowieka przy Radzie Europy, której przecież Rosja jest członkiem. Mówiono wówczas, że interes państwa jest ważniejszy, wobec czego nie ma potrzeby implementacji tego wyroku. Tak więc w całości kwestię naszego systemu prawnego należy ocenić negatywnie. Osobiście nie widzę jednak siły politycznej, która chciałaby tę sytuację zmienić. Moglibyśmy mówić o niezależności sędziów i prokuratorów, gdyby poczuwali się do przestrzegania jakichś wartości, kodeksu etycznego czy zasad wiary chrześcijańskiej. Niestety, implementację tych zasad do systemu prawnego blokuje reżim rządowy. I tutaj koło się zamyka, bo korzeniem, z którego czerpie soki władza w Rosji, jest totalitarny reżim.

Pańska ocena wymiaru sprawiedliwości Federacji Rosyjskiej nie jest dobrym prognostykiem dla wyników śledztwa w sprawie przyczyn katastrofy polskiego samolotu rządowego z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie. - Bardzo trudno jest mi oceniać decyzję zagranicznych rządów. Możliwości i instrumenty, jakimi posługują się władze, są w pewien sposób ograniczone i nie mam wiedzy na temat tego, jakimi wówczas dysponował polski rząd. Niemniej jednak powierzenie głównej części śledztwa organom rosyjskim, które – jak przypominam po raz kolejny – nie zmieniły się wcale od czasów sowieckich, sprawia, że będzie ono prowadzone według zasad i jakości wyznawanych w tamtych czasach. A więc należało mieć w świadomości, że będą się w nie mieszały służby bezpieczeństwa, służby specjalne, byli agenci KGB itp. Moim zdaniem, konieczne jest w tym przypadku międzynarodowe śledztwo. I nie mam tu na myśli tylko współpracy polsko-rosyjskiej, ale nadzór jakiegoś zewnętrznego ciała, jak np. NATO. To byłoby zdecydowanie bardziej rozsądne, a przynajmniej ucięłoby pole do wszystkich spekulacji. Opinia publiczna w Polsce i na świecie miałaby lepszy ogląd całej sytuacji i nie pojawiałoby się tak wiele teorii spiskowych. Już dziś wiemy, że dochodziło do licznych błędów i zafałszowań po stronie rosyjskiej. A czy katastrofa ta była wynikiem pewnej konspiracji czy może tylko technicznej usterki maszyny, ja osobiście nie wiem. Ale jedno wiem na pewno: nie ufam osobom, które to śledztwo prowadzą.

To zupełnie odwrotnie niż rząd Donalda Tuska, który w sprawie śledztwa absolutnie zaufał stronie rosyjskiej, ale już w kwestii chociażby Chodorkowskiego te same organy mocno skrytykował. - Bardzo ciężko jest dyskutować z premierami, którzy posiadają informacje, jakich normalny obywatel nie posiada. Naruszenia, do jakich dochodzi w sprawie Chodorkowskiego, są jednak tak ewidentne, że nie jest to akceptowalne przez elity na całym świecie. Tak więc nie jestem do końca pewny, co wasz premier miał na myśli, mówiąc, że nie ufa Rosji w sprawie śledztwa Chodorkowskiego. Jeśli zaś chodzi o katastrofę smoleńską, to jestem zdecydowanie bardziej przychylny opiniom, które mówią, że za wszelką cenę należało doprowadzić do umiędzynarodowienia tego śledztwa. Może wówczas także w tej sprawie opinia międzynarodowa byłaby jednomyślna, jak w przypadku obrony byłego szefa Jukosu.

Ośrodek władzy skupiony wokół prezydenta Dmitrija Miedwiediwa często jest profilowany w mediach, również polskich, jako liberalny, demokratyczny i reformatorski. Pan, zdaje się, takiej opinii nie podziela? - Takie postrzeganie władzy to wspaniały produkt zakrojonej na szeroką skalę kampanii wizerunkowej. Nie tylko w Rosji, ale i na skalę międzynarodową. Ten obraz podtrzymują media, zarówno w Rosji, jak i prorosyjskie media na świecie. Spędziłem kilka miesięcy w Polsce, więc doskonale mogłem to zaobserwować. W Niemczech jest zresztą podobnie. Istnieje grupa ludzi, których ja nazywam “profesjonalnymi przyjaciółmi” Kremla. Wykonują oni swoją pracę i cokolwiek by się działo, oni będą wspierać władze w Moskwie bez mrugnięcia okiem. Ci ludzie byli także przedmiotem jednego z moich śledztw jeszcze w Rosji. To dzięki owym “profesjonalnym przyjaciołom” Kremla Rosja jest postrzegana jako wielki, egzotyczny kraj. Efektem kreowania tego obrazu jest chociażby fakt, że w żadnych liczących się rosyjskich mediach do dziś nie przyznano się do porażki w czasie zimnej wojny. To pokazuje choćby skalę tej manipulacji.

Niemiecka prokuratura umorzyła śledztwo w sprawie domniemanego zatrucia rtęcią Pana i Pańskiej żony. - Cóż, ta historia jest całkiem prosta. Mówiąc w największym skrócie, nasze kłopoty, jeśli chodzi o pewne aspekty, nazwijmy je medycznymi, zaczęły się podczas naszego ostatniego pobytu w Moskwie. Tamtejsi doktorzy, którzy współpracowali z zagranicznymi instytucjami, polecili nam, byśmy pojechali przebadać się do szpitala w Berlinie. Nasz lekarz powiedział nam, że czytając wyniki naszych badań, stwierdza, że symptomy, jakie mamy, nie są normalne dla przeciętnego człowieka. Idąc za jego radą, udaliśmy się do Berlina, gdzie stwierdzono w naszych organizmach duże stężenia rtęci w połączeniu z różnymi innymi składnikami. Szpital zdecydował się przekazać te informacje policji w stolicy Niemiec. Oni niezwłocznie wszczęli śledztwo, a w związku z jego wynikami zawiadomili prokuraturę. Postępowanie przejęła sekcja prokuratorska zajmująca się badaniem zbrodni motywowanych politycznie. Z tego co wiem do tej pory, a są to najświeższe informacje, niemieccy śledczy nie znaleźli żadnych śladów na terenie swojego państwa. Teraz czekamy więc, jak to się rozwinie. Dziękuję za rozmowę.

O Reformie Emerytalnej z 1999 roku, jej wpływie na budżet Państwa i nasze emerytury Ostatnio przez media i środowiska polityczne przetacza się dyskusja o sposobie uwzględniania w długu publicznym tej części zadłużenia, która wynika z przeprowadzonej w 1999r. reformy emerytalnej. Rząd planuje poważne zmiany, których ostateczny kształt nie jest jeszcze znany. Padają różne propozycje, np. emisja specjalnych obligacji emerytalnych kierowanych wyłącznie do OFE (co miałoby pozwolić na wyłączenie tej części zobowiązań państwa z długu publicznego), zmniejszenie części składki odprowadzanej do OFE aż po wariant węgierski, polegający na daniu ludziom wyboru czy chcą być w OFE czy nie. Jedynie środowiska wolnościowe postulują danie ludziom wyboru szerszego, czy chcą w ogóle opłacać składki na ubezpieczenie emerytalne do instytucji wskazanych przez państwo. Postaram się wskazać na kilka kwestii, które w dyskusji o OFE są pomijane oraz wykazać, że są to kwestie zasadnicze, bez których uwzględnienia nie można wypracować sensownego rozwiązania. Reforma emerytalna, która miała zapobiec bankructwu Państwa z powodu zobowiązań emerytalnych w odległej przyszłości, przyczyniła się do szybszego wzrostu zadłużenia Państwa – z powodu tych samych zobowiązań emerytalnych. Spójrzmy na obieg pieniądza pochodzącego ze składek emerytalnych. W systemie typu ZUS moja składka jest przeznaczona na wypłatę emerytury osobie pobierającej ją teraz, gdy ja płacę składkę. Zazwyczaj zbierano nieco mniej składek niż było potrzebne na wypłatę emerytur, ale różnica nie była duża. Według prognoz miała się ona w przyszłości zwiększyć i doprowadzić system finansów publicznych do bankructwa, przede wszystkim ze względu na zmniejszenie się liczby osób pracujących w porównaniu do liczby emerytów, to z kolei głównie z powodu małej liczby rodzących się dzieci (uczenie nazywa się to brakiem zastępowalności pokoleń). Można to zapisać jako porównanie wpływów i wypływów pieniędzy Skarbu Państwa i Funduszu Ubezpieczeń Społecznych związanych z emeryturami:

Wpływ = bieżąco płacone składki na ZUS + emisja obligacji

Wypływ = bieżąca wypłata emerytur

W systemie typu OFE, znaczna część mojej składki przeznaczona jest na inwestycje w moją przyszłą emeryturę a tylko część na wypłatę bieżących emerytur. Oczywiste jest, że w momencie przejścia z jednego systemu na drugi, ze względu na przekazywanie części składki do OFE (inwestycja na moją przyszłą emeryturę) zaczęło brakować dużych pieniędzy na wypłatę emerytury dla pokolenia moich Rodziców. Ponieważ Państwo nie miało tych pieniędzy, musiało się dodatkowo zadłużać, emitując obligacje. Ponownie można to zapisać jako porównanie wpływów i wypływów Skarbu Państwa i Funduszu Ubezpieczeń Społecznych związanych z emeryturami:

Wpływ = bieżąco płacone składki na ZUS + emisja obligacji

Wypływ = bieżąca wypłata emerytur + przekazy do OFE

Zauważmy, że gdyby nie było reformy emerytalnej, z powodu emerytur Państwo musiałoby emitować obligacje na pokrycie różnicy między na bieżąco zbieranymi składkami a na bieżąco wypłacanymi emeryturami. Po wprowadzeniu reformy, z punktu widzenia finansów Państwa, po stronie wpływów nic się nie zmieniło a po stronie wypływów nastąpił wzrost o przekazy do OFE. Widać więc, że reforma emerytalne wpłynęła na wzrost długu publicznego o wielkość środków przekazanych do OFE (łączne wypłaty emerytur z OFE są obecnie na minimalnym poziomie). Dług publiczny wynikający z reformy emerytalnej jest długiem jak każdy inny ponieważ niesie ze sobą koszty odsetkowe i może spowodować bankructwo dłużnika (państwa). Na temat uwzględniania (lub nie) w długu publicznym zadłużenia wynikającego z zamiany ZUS na OFE toczy się spór pomiędzy Rządem Polskim a Komisją Europejską. KE stoi na stanowisku, że dług to dług i trzeba go wliczać niezależnie od pochodzenia, co brzmi rozsądnie. Rząd RP stoi na stanowisku, że znaczna część długu wynika z reformy emerytalnej i porównywanie poziomu długu publicznego RP z poziomem długu publicznego państw, które reformy emerytalnej nie dokonały jest bezzasadne i krzywdzące dla RP oraz innych państw, które podobną reformę wdrożyły. Co również brzmi rozsądnie, ale tylko na pierwszy rzut oka. Zaistnienie powyższego sporu spowodowane jest wyłącznie regulacjami UE, w których zapisane są progi poziomu zadłużenia w porównaniu do PKB danego państwa. Przekroczenie tych progów może powodować konsekwencje, wśród których niemożność przystąpienia do strefy Euro wydaje się najważniejszą dla Rządu RP. W ujęciu Rządu RP, mamy szansę tych progów nie przekroczyć, w ujęciu KE z pewnością je przekroczymy. Należy podkreślić, że poziom długu publicznego RP jest całkowicie niezależny od rozstrzygnięcia wyżej opisanego sporu między Rządem RP a KE. I tu dochodzimy do pierwszej istotnej kwestii pomijanej w dyskusji o OFE. Otóż w systemach emerytalnych typu ZUS (wypłata emerytur z bieżących składek osób pracujących), zobowiązania Państwa wobec przyszłych emerytów są odłożone na przyszłość. Ponieważ nie są na dzień dzisiejszy zmaterializowane, nie generują powstania zadłużenia – firma mogłaby je ująć jako zobowiązania pozabilansowe. W systemach emerytalnych typu OFE, środki na wypłatę przyszłych emerytur zostały już przekazane (do OFE) przez budżet państwa, który w tym celu musiał wyemitować obligacje. Od tych obligacji – i tu jest sedno sprawy –naliczanie są odsetki, podobnie jak od innych składowych długu publicznego. Z powodu tych właśnie odsetek, które corocznie budżet państwa musi spłacać, zobowiązania wynikające z transferów do OFE ekonomicznie są długiem jak każdy inny. Kwoty odsetek wynikających z obligacji wyemitowanych w celu dokonania transferów do OFE są niebagatelne. W opublikowanym 21 grudnia 2010r. w „Rzeczypospolitej” artykule, Pan Jan Krzysztof Bielecki podaje, że „transfery przekazane OFE wraz z odsetkami od obligacji, które mają w portfelu, wyniosły przez tych dziesięć lat ok. 220 mld zł”. Inne źródła podają podobne wielkości. Biorąc pod uwagę, że kwoty świadczeń emerytalnych wypłacanych obecnie z drugiego filaru (OFE) są bardzo małe, oznacza to, że gdyby nie reforma emerytalna, dług publiczny – obecnie na poziomie ok. 770 mld zł – byłby niższy o 220 mld zł czyli o prawie 30% (zakładając, że kolejne rządy nie zadłużałyby nas bardziej, mając większe pole manewru). Przyjmując koszt emisji długu na poziomie 5% rocznie [1]  oznacza to, że koszt obsługi długu publicznego wynikającego z reformy emerytalnej wynosi ok. 11 mld zł rocznie. Jest jednak silniejszy argument przemawiający za podobieństwem długu wynikającego z reformy emerytalnej do każdego innego długu publicznego. Otóż zobowiązania emerytalne w systemie typu ZUS nie mogą stać się przyczyną bankructwa państwa ponieważ zawsze może zmienić warunki ustalania wysokości emerytury albo – w ostateczności – zdewaluować swoje zobowiązania emerytalne przy użyciu inflacji. W systemie typu OFE emerytura zależy od wysokości środków zgromadzonych na rachunku emeryta i pole manewru jest mniejsze (choć jest – można choćby manipulować prognozami demograficznymi) natomiast inflacja spowodowałaby wzrost oprocentowania obligacji i konieczność płacenia większych odsetek (choć i tu jest pole manewru – gdyby OFE przed wprowadzeniem hiperinflacji siedziały głównie na obligacjach na stałą stopę, to te obligacje by się po prostu zdewaluowały – nie krzywdząc OFE tylko emerytów). Żeby istniejące pole manewru wykorzystać, państwo musiałoby uzgodnić działania z OFE, a to kontrahent znacznie silniejszy – ze względu na posiadane ogromne środki finansowe i silnych właścicieli – niż rozproszeni i właśnie pauperyzowani emeryci. Stąd zagrożenie bankructwem państwa z powodu zobowiązań emerytalnych przy systemie typu OFE jest realne i dlatego takie zadłużenie należy uwzględniać przy monitorowaniu progów ostrożnościowych. Reforma emerytalna, którą faktycznie wdrożono, jest zasadniczo inna niż zapowiadania w momencie jej rozpoczęcia a status własnościowy zgromadzonych w OFE środków jest niejasny, wiadomo jedynie, że nie są one własnością przyszłego emeryta. W 1999r. uważałem reformę emerytalną za sensowną. Zmieniłem zdanie, po części w wyniku nabytych wiedzy i doświadczenia ale po części ze względu na późniejszy kierunek ewolucji tej reformy. Przede wszystkim nie wbudowano mechanizmów wymuszających konkurencję między OFE w zakresie stopy zwrotu. Po drugie nie wykorzystano wpływów z prywatyzacji dla pokrycia zadłużenia wynikającego z reformy mimo, że takie były plany. Po trzecie wprowadzono dodatkowe mechanizmy niszczące rodzinę, silniejsze nawet niż w systemie ZUS – o tym zagadnieniu będzie mowa niżej. Po czwarte reforma miała być neutralna dla budżetu państwa – przyznaję, że w 1999r. nie wyobrażałem sobie jak to możliwe, ale wtedy naiwnie sądziłem, że reformę opracowują ludzie, którzy finanse rozumieją lepiej. Jak zaznaczono wyżej, reforma spowodowała w ciągu 10 lat przyrost zadłużenia o ok. 220 mld zł, czyli o neutralności dla budżetu nie ma mowy – błąd na poziomie 220 mld zł kompromituje twórców reformy emerytalnej jako fachowców. Co ciekawe – nadal uchodzą oni za autorytety, do których odwołują się media i obecny rząd. Po piąte wreszcie i najważniejsze – pieniądze zgromadzone na rachunku w OFE nie są własnością przyszłego emeryta. Trybunał Konstytucyjny w uzasadnieniu wyroku z dnia 4 czerwca 2008r. w sprawie p. Adama Mielczarka, który domagał się uznania, że państwo nie może go zmuszać do odkładania środków w OFE (sędzia SN Maria Wrębiakowska – Marzec) orzekł, że „W praktyce będzie dochodzić do sytuacji, kiedy pewne osoby będą żyły dłużej niż środki zgromadzone na ich kontach, przewidywane na określoną długość życia; w takim przypadku oczywiście ich świadczenia będą musiały być finansowane ze składek innych osób. W tej sytuacji należy uznać, że ta składka nie jest prywatną własnością ubezpieczonego”[2] (podkreślenie SŚ). Czyli dla mnie jako podatnika i przyszłego emeryta , cała ta reforma jest tylko sposobem wyssania dodatkowych pieniędzy (odsetki od obligacji emitowanych przez Skarb Państwa, pokrywane z płaconych przeze mnie podatków) a w dodatku nastąpiło przeniesienie kontroli nad zabranymi mi środkami z państwa częściowo w ręce podmiotów prywatnych. Ponieważ SN orzekł jedynie, że te pieniądze nie są moją własnością – a nie orzekł, czyją w takim razie są, zapewne dojdzie w którymś momencie – a właściwie już dochodzi – do sporu między Rządem a OFE dotyczącego podziału zakresu kontroli nad tymi pieniędzmi. W przyszłości taka sytuacja może stać się podstawą do wywierania nacisku przez wierzyciela (OFE) na dłużnika (Skarb Państwa), co stawia pod znakiem zapytania, kto w tej sytuacji jest suwerenem. Przejście z systemu typu ZUS na system typu OFE nie uniezależniło wysokości emerytur od stanu finansów państwa. Powyżej omówione zostały niektóre aspekty reformy emerytalnej z perspektywy finansów państwa. Z perspektywy przyszłego emeryta kluczowe są pewność otrzymania świadczenia i jego wysokość. Kwestia wysokości świadczenia emerytalnego jest często dyskutowana i z tych omówień wynika, że jest wielką niewiadomą. Prognozy wahają się od „hoteli all inclusive pod palmami” do „30% ostatniej pensji dla osoby zarabiającej średnią krajową”. Problem wysokości przyszłego świadczenia wynika z samej istoty ubezpieczenia emerytalnego. Jest ono tak długoterminowe, że w zasadzie wszystko jest możliwe. Jeśli więc nie wiadomo jak wysokie będzie świadczenie, warto zastanowić się jakie są szanse, że ono w ogóle będzie, tzn., że świadczeniodawca będzie w stanie wywiązać się ze swojego zobowiązania, choćby nawet wysokość tego zobowiązania nie była określona w kontrakcie. Gdy przeprowadzano reformę emerytalną w Polsce, wskazywano na fakt, że w systemie ZUS-owskim emerytura wypłacana jest faktycznie przez budżet państwa i w przypadku bankructwa państwa, do którego może prowadzić m. in. rozdmuchiwanie systemu emerytalnego – świadczeń nie będzie, podczas gdy w systemie typu OFE, emerytura wypłacana jest ze środków zgromadzonych przez przyszłego emeryta i w związku z tym jest ona pewna. Żeby tę pewność zwiększyć, wprowadzono ograniczenia dotyczące akceptowalnych sposobów inwestowania pieniędzy przyszłych emerytów. W efekcie obecnie ponad 60% środków przechowywanych przez OFE jest zainwestowane w obligacje emitowane przez Rząd RP. I tu dochodzimy do drugiej istotnej kwestii pomijanej w dyskusji o OFE. Wypłata emerytury będzie miała miejsce dopiero po upłynnieniu aktywów, w które zainwestowano środki zgromadzone na koncie przyszłego emeryta. W większości – po upłynnieniu obligacji Skarbu Państwa. To oznacza, że aby główna część emerytury mogła zostać wypłacona – Skarb Państwa będzie musiał dostarczyć gotówkę na wykupienie swoich obligacji. Jak widać, praktyczna różnica pomiędzy systemem typu ZUS i typu OFE jest niewielka. W obu przypadkach wypłata emerytury jest uzależniona głównie od tego, czy Skarb Państwa będzie miał środki (w OFE zależność ta jest co najmniej 60 procentowa a w ZUS 100 procentowa). Za to w OFE – Skarb Państwa musiał obligacje wyemitować wcześniej i płacić od nich odsetki, co – biorąc pod uwagę długość inwestycji – niweluje wyżej wspomnianą 40 – procentową różnicę. Skarb Państwa tylko wtedy będzie miał środki na wypłatę emerytur – jak wykazałem powyżej, prawie wszystko jedno czy w formie bezpośredniej czy w formie wykupu obligacji od OFE – gdy osoby opodatkowujące się na obszarze jurysdykcji podatkowej Państwa zapłacą odpowiednią kwotę podatków. Ale – znowu wracając do już omawianego wątku – Skarb Państwa może mieć pieniądze ale te pieniądze mogą być niewiele warte w wyniku na przykład inflacji wyższej niż tempo waloryzacji zobowiązań emerytalnych. W państwie zdominowanym przez emerytów, Produkt Krajowy Brutto na osobę będzie niski więc pieniądze zaoszczędzone przez emerytów będą niewiele warte. Obowiązkowe systemy emerytalne są silnym czynnikiem prowadzącym do państwa zaludnionego głównie przez emerytów. I tu dochodzimy do trzeciej istotnej kwestii pomijanej w dyskusji o OFE. Realna wartość emerytury zależy od rzeczywistej siły gospodarki stojącej za pieniądzem. Ta siła gospodarki zależy z kolei od liczby osób pracujących i wydajności ich pracy. Można przyjąć, że typ systemu emerytalnego ma niewielki wpływ na poziom wydajności pracy. Natomiast ewidentne jest, że system emerytalny ma wpływ na liczbę osób pracujących, która jest pochodną liczby osób zamieszkujących dany obszar gospodarczy. Obowiązkowe systemy emerytalne, niezależnie od swej natury (typu OFE czy typu ZUS), w dwojaki sposób wpływają na zmniejszenie  przyrostu naturalnego, zamieniając go wręcz w ubytek naturalny.  Po pierwsze likwidują potrzebę posiadania dzieci jako zabezpieczenia na starość, ponieważ utrzymanie na starość gwarantuje państwo. Po drugie odbierają osobom w wieku pozwalającym na posiadanie dzieci wypracowane środki finansowe, utrudniając utrzymanie licznej rodziny. Jedno dziecko jest luksusem, zaspokajającym podstawową, instynktowną potrzebę człowieka, tzw. drugie prawo biologiczne, dotyczące zachowania ciągłości gatunku.   Następne dzieci są – patrząc finansowo – czystym zbytkiem. Mamy tu jak widać do czynienia z negatywnym sprzężeniem zwrotnym. Działanie najkorzystniejsze finansowo z perspektywy jednego podmiotu (osoby, rodziny) polegające na posiadaniu małej liczby dzieci – wykonywane statystycznie rzecz biorąc przez wszystkich – powoduje niemożność zapewnienia emerytom zabezpieczenia na starość przez państwo. Oczywiście można zastąpić niedobór ludności w wieku produkcyjnym imigrantami, jednakże opieranie polityki ekonomicznej na takim założeniu wydaje się ryzykowne i – w mojej ocenie – niemoralne. W dodatku w systemie OFE mocno osłabiono, a w większości przypadków zniesiono, zasadę dziedziczenia emerytury. Obecnie, jeśli ubezpieczony umrze choć chwilę po przejściu na emeryturę – jego małżonek już nie dziedziczy emerytury (jeśli ubezpieczony umrze wcześniej to tak). Oznacza to, że niezbyt aktywna zawodowo żona (np. wychowująca kilkoro dzieci), jeśli jej mąż szczęśliwie dożyje początku emerytury – od momentu jego śmierci otrzyma jedynie rentę, niezależną od wysokości emerytury wypracowanej przez męża i mającą charakter socjalny (emerytura jest jednak w jakiś sposób prawem nabytym, wypracowanym). W ten sposób mąż nie jest w stanie zapewnić żonie bezpieczeństwa finansowego na starość na podstawie składek, które i tak musi obowiązkowo płacić. System taki popycha kobiety do aktywności zawodowej – i odpycha od posiadania dzieci. Działanie państwa skierowane jest jak widać przeciwko międzypokoleniowym więzom rodzinnym oraz przeciwko posiadaniu dzieci, a na dodatek jest to działanie oparte na oszustwie, ponieważ osoby wyłamujące się ze statystyki i posiadające więcej dzieci są przez państwo rabowane podwójnie – teraz muszą więcej pracować, żeby utrzymać liczniejszą rodzinę, płacąc jednocześnie składki na ZUS, a w przyszłości ich dzieci będą musiały więcej pracować, żeby utrzymać emerytów, którzy wychowali mniej potomstwa niż wystarcza na zapewnienie im godziwej starości. Pieniądz papierowy nie spełnia funkcji tezauryzacyjnej. Abstrahując od moralnej szkodliwości obowiązkowych systemów emerytalnych, można wskazać przyczynę niemożności zagwarantowania przez jakikolwiek system godziwej emerytury. Jak wspomniałem powyżej, realna wielkość emerytury zależy od siły gospodarki. A nie od ilości pieniądza. Dzieje się tak dlatego, że pieniądz papierowy (fiducjarny, fiat money) nie ma żadnej wartości własnej, jako przedmiot. I dlatego – o czym pamięta dziś bardzo niewiele osób – nie spełnia przynajmniej jednej z czterech podstawowych funkcji pieniądza, funkcji tezauryzacyjnej, ponieważ nie daje zaufania co do niezmienności jego siły nabywczej. Pieniądz papierowy się po prostu nie nadaje do robienia długoterminowych oszczędności. Stefan Świątkowski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
330 331
C 331 przez??desa i inni
LM231 331
ploch 331
331 Manuskrypt przetrwania
331 HX7Q45XALZRQF7EUWLIAHDN5M3T7TLYKUDRJFMI
Zadanie 331
MTAA 331 2 V
MTB 331
331, Scenariusze Jasełek
MTA 291 2 V, MTA 331 2 V
331
331
331
20030902194321id$331 Nieznany
kpk, ART 331 KPK, IV KK 98/05 - wyrok z dnia 2 grudnia 2005 r
331
331

więcej podobnych podstron