496

Liturgie transferowe i symetryczne Jak wiadomo, w naszym nieszczęśliwym kraju są sprawy ważne i błahe. Do tych ważnych niewątpliwie należą jesienne wybory, do których przygotowują się wszyscy, oczywiście każdy wedle swojego stanu. I tak kandydaci na Umiłowanych Przywódców, zwłaszcza ci, którzy Umiłowanymi Przywódcami są już teraz, jeśli nie umacniają swoich notowań w gronie tak zwanego ścisłego kierownictwa partii, to dokonują tak zwanych politycznych transferów. Ostatnio transferu do klubu parlamentarnego Platformy Obywatelskiej dokonał ultramontański poseł Jan Filip Libicki. Może nie wzbudziłoby to większego zainteresowania, gdyby nie okoliczność, że transfer ultramontańskiego posła Jana Filipa Libickiego zbiegł się w czasie z transferem do Platformy Obywatelskiej Izabeli Sierakowskiej z Lublina, a właściwie - z podlubelskiego Radawca, w którym ze znanej na całym świecie, a w każdym razie w powiecie lubelskim wrażliwości społecznej, wybudowała sobie dwór, prawie taki jak ten, o którym bezskutecznie marzył Jasiek-Drużba z „Wesela” („postawię se pański dwór”). Izabela Sierakowska zasłynęła nie tylko ze społecznej wrażliwości, która skłoniła ją w swoim czasie do wyjścia do demonstracji bezrobotnych w eleganckim futrze do kostek - ale również z nieprzejednanie wrogiego stosunku do Kościoła, a nawet religii i nabożnego stosunku do PRL. Właśnie posłanka Sierakowska, wbrew ustaleniom prof. Eugeniusza Rychlewskiego ze Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie, który jako jedyny w Polsce wpadł na pomysł sporządzenia bilansu zamknięcia PRL, twierdziła, że okres PRL był epoką najwspanialszego rozwoju Polski w całej jej 1000-letniej historii. Tymczasem prof. Rychlewski ustalił co innego - że mianowicie na koniec roku 1989 zadłużenie zagraniczne Polski o 500 mln dolarów przewyższało wartość majątku trwałego w przemyśle, a także - że w porównaniu z Grecją, Hiszpanią, Portugalią i Włochami, które w roku 1938 miały taki sam poziom rozwoju, jak Polska - kraje te w roku 1989 były czterokrotnie bardziej zaawansowane pod względem ekonomicznym, niż Polska - właśnie dlatego, że nie doświadczyły dobrodziejstw komuny. Zresztą posłanka Sierakowska też pewnie zdawała sobie z tego sprawę; w końcu swój dwór w Radawcu też wybudowała sobie dopiero po zakończeniu pierwszej komuny, a nie za PRL, kiedy to nie mogła być pewna, czy nie zabiorą go jej bolszewicy. Teraz, na okoliczność transferu, śpiewa z całkiem innego klucza, więc jak ultramontański poseł Jan Filip Libicki też trochę spuści z tonu, to kto wie - może nawet, pod kierownictwem pobożnego posła Gowina, wspólnie opracują ekumeniczną modlitwę do Matki Boskiej Marksistowskiej? A taka potrzeba gwałtownie się pojawiła po 10 lipca, kiedy to na Jasnej Górze przy okazji pielgrzymki Rodziny Radia Maryja, odbyły się comiesięczne obrządki smoleńskiej liturgii, której głównym akcentem było umieszczenie w jasnogórskim sanktuarium tablicy zdjętej przez nieznanych sprawców z głazu upamiętniającego katastrofę samolotu z prezydentem Lechem Kaczyńskim i innymi osobistościami na pokładzie. Ponieważ comiesięczne rozpamiętywania tamtej katastrofy wzbudzają w sporej części opinii publicznej silny pozytywny rezonans, to Platforma Obywatelska, a ściślej - sterujące nią ręcznie Siły Wyższe postanowiły doprowadzić do liturgicznej symetrii, organizując 10 lipca w Jedwabnem zlot kolaborantów, którzy - jak to kolaboranci - udzielili mniej wartościowemu narodowi tubylczemu lekcji pokory. Prezydent Komorowski, który w tym czasie zabawiał Naszą Złotą Panią Anielę bodajże w Juracie, wysłał do Jedwabnego list odczytany przez obywatela Mazowieckiego Tadeusza, który słynną „postawę służebną”, z jakiej znany był za pierwszej komuny, jak gdyby nigdy nic kontynuuje i teraz, mimo ischiasów i innych przypadłości wieku sędziwego. Otóż w liście prezydenta Komorowskiego znalazł się passus stwierdzający, że „naród polski” był także „sprawcą” - oczywiście sprawcą zbrodni II wojny światowej. Tak oto Pan Bóg karze nas wszystkich za lekkomyślność, z jaką stada „młodych, wykształconych, z wielkich miast” głosowały na obywatela Komorowskiego Bronisława. Niezawisły sąd zamierzał skierować na badania psychiatryczne Jarosława Kaczyńskiego, a tymczasem to obywatel Komorowski Bronisław dopuścił sobie do głowy, że będzie pedagogizował nasz mniej wartościowy naród tubylczy. Musiał już wcześniej mieć takie objawy, ale najwyraźniej nikt ich nie zauważył, podobnie jak nikt nie zauważył niczego osobliwego w postępowaniu pewnego austriackiego generała, który badał ciężar gatunkowy żołnierzy, zanurzając ich w pełnym oporządzeniu w beczce z wodą. Wątpliwości co do jego władz umysłowych pojawiły się dopiero wtedy, gdy taką samą metodą zamierzał zbadać ciężar gatunkowy oficerów sztabowych. Ale władze umysłowe, to jedna sprawa a druga - że deklaracja zawarta w liście obywatela Komorowskiego Bronisława wychodzi naprzeciw zarówno niemieckiej, jak i żydowskiej polityce historycznej, które, mówiąc nawiasem, są ze sobą ściśle skoordynowane. Niemiecka polityka historyczna zmierza do stopniowego zdejmowania z państwa i narodu niemieckiego odpowiedzialności za zbrodnie II wojny światowej i przerzucaniu jej na winowajców zastępczych, a właściwie jednego winowajcę zastępczego - na Polskę i Polaków. To z kolei wychodzi naprzeciw żydowskiej polityce historycznej, która - rozumiejąc konieczność stopniowego zdejmowania odpowiedzialności z Niemiec - kładzie ogromny nacisk na znalezienie winowajcy zastępczego, dzięki czemu świat nie pomyśli sobie, że ofiary II wojny światowej zmarły śmiercią naturalną, zaś Izrael nadal będzie ciągnął grubą rentę i inne korzyści, płynące z zazdrośnie strzeżonego statusu ofiary. To wyjście naprzeciw niemieckiej i żydowskiej polityce historycznej zapoczątkował będący prawdziwym nieszczęściem naszego kraju prezydent Kwaśniewski Aleksander, wygłaszając w swoim czasie w Jedwabnem kabotyńskie przeprosiny, a obywatel Komorowski Bronisław niestety w podskokach linię tę kontynuuje i ubogaca własnymi pomysłami. Na domiar złego, w tej jedwabieńskiej liturgii uczestniczył po raz pierwszy biskup Kościoła rzymskokatolickiego Mieczysław Cisło, który najwyraźniej uznał swoją obecność za niezbędną z uwagi na to, iż w Episkopacie rzucony został na odcinek dialogu z judaizmem. Albo sam uznał, albo mu to wyperswadowano - a jeśli tak, to w tym wydarzeniu objawiły się w całej rozciągłości fatalne skutki tolerowania konfidentów komunistycznych służb specjalnych w szeregach Episkopatu. Za czasów prymasa Glempa ten nieszczęsny dialog z judaizmem też był prowadzony, mimo to jednak żaden z biskupów w Jedwabnem się nie produkował. Kiedy jednak prymasem Polski został JE abp Józef Kowalczyk, co to w swoim czasie „bez swojej wiedzy i zgody” - to w końcu musiało dojść i do tego, a przecież obecność JE bpa Cisło w Jedwabnem może być tylko zwiastunem jeszcze gorszych kompromitacji. Warto w tym miejscu przypomnieć, że w informacji o stanie zasobów archiwalnych MSW, przekazanej 4 czerwca 1992 roku posłom i senatorom przez min. Macierewicza znalazło się stwierdzenie, iż przed rozpoczęciem niszczenia dokumentacji MSW, została ona zmikrofilmowana w co najmniej trzech kompletach, z których dwa znajdują się za granicą, a jeden - w kraju. „Za granicą” to znaczy - na pewno w Rosji, a skoro w Rosji, to i w Niemczech, a skoro w Niemczech - to i w Izraelu. Zatem szkoda, że JE ks. biskup chyba już nie zrozumie tego, co doskonale zrozumieli mieszkańcy Jedwabnego i tamtejsze władze samorządowe, bojkotując totalnie ten zlot kolaborantów. Ale ten zlot jest sygnałem gotowości kolaborantów do służenia na zadnich nogach nowym panom, którzy przecież nawet nie ukrywają intencji pełnienia funkcji szlachty jerozolimskiej nad mniej wartościowym narodem tubylczym, kiedy tylko szczęśliwie wyszlamują go pod pretekstem „odzyskiwania mienia żydowskiego” i z majestatu strategicznych partnerów obejmą nad nim nadzór w Żydolandzie, jaki zostanie utworzony na „polskim terytorium etnograficznym” pozostałym po szczęśliwym powrocie „ziem utraconych” do Macierzy. Ale to są sprawy błahe, w odróżnieniu od naprawdę ważnych, w postaci jesiennych wyborów, z odmętów których wyłonią się nasi Umiłowani Przywódcy, którzy ten cały plan nie tylko własnymi rękami zrealizują, ale jeszcze wytłumaczą nam, że to dla naszego - jakże by inaczej? - dobra. SM

Pała ze statystyki! W jednej ze szkół – konkretnie: w Trzyciążu – żaden z abiturientów nie zdał matury. Prasa donosi, że dyrekcja szkoły jest „wstrząśnięta”, a Centralna Komisja Egzaminacyjna „sprawdza, ile jeszcze jest takich szkół”. Za tym kryje się przypuszczenie, że ze szkołą jest coś nie w porządku. To, oczywiście, jest możliwe. Ale niekoniecznie. Jeśli w Polsce jest parędziesiąt tysięcy szkół, a ćwierć uczniów średnio nie zdaje matury, to w połowie powinna nie zdać ćwierć, ale w w ćwierci prawie połowa i tak dalej. Jeśli zdolności uczniów rozkładają się czysto losowo, i umiejętności nauczycieli też – to właśnie losowo może zdarzyć się szkoła, w której nie zda nikt. Tym bardziej, że zdawało tam tylko dwunastu uczniów. Podobnie w ruletce raz na jakiś czas pojawia się seria 12 razy CZERWONE pod rząd. I nie ma żadnej ku temu specjalnej przyczyny. Gdzie jak gdzie – ale w CKE powinien być jakiś trzeźwy człowiek znający statystykę. JKM

TAJEMNICE III RZESZY. Tajny poligon Wunderwaffe - Heidekraut / WRZOS(Cz1) Oto zapowiedź najbliższego cyklu tekstów, które poświęciłem całkowicie nieznanej sprawie sprzed lat. Zbliża się 1939 rok. Niemiecki wywiad dokonuje inwigilacji na terenach polskich. Po rozpoznaniu pasa granicznego jego działalność przenosi się w głąb Polski. Prócz linii obrony zbierane są informacje dotyczące obszarów, których przyszłe przeznaczenie być może stanie się kluczowym w tajnych pracach naukowców Trzeciej Rzeszy. Szczególne zainteresowanie budzą tereny zakamuflowane z powietrza w sposób naturalny – wielkie kompleksy leśne. Dokonywane są wybory, kluczowe znaczenie mają drogi dojazdowe oraz szlaki kolejowe. Ważnym elementem jest słabe zaludnienie na kilometr kwadratowy, to daje minimum pewności, że miejscowi w porozumieniu z wojskami sprzymierzonymi nie będą mogli dokonywać inwigilacji obiektów niemieckich, które muszą powstać. Z pośród wielu miejsc wybór padł na osadę Wierzchucin – to mała osada kolejowa, jej mieszkańcy to obsługa stacji oraz drwale z rodzinami, raptem kilka domów. Miejsce wprost idealne, dwa krzyżujące się szlaki kolejowe Bydgoszcz – Chojnice i drugi Kościerzyna – Laskowice, bez trudu można dostać się do Gdańska w razie ewakuacji, a stamtąd drogą morska w dowolne miejsce. Wierzchucin to również stacja rozrządowa, pociągi mogą być bez trudności rozładowywane, jest pełna infrastruktura kolejowa. Bardzo ważnym elementem terenu są pobliskie jeziora i rzeki, w razie nieprzewidzianych sytuacji tajne wyposażenie poligonu można bezpowrotnie…zatopić. Czas pokazał jak były to prorocze słowa. W miejscowych dokumentach praktycznie nic się nie zachowało, a i relacje mieszkańców są bardziej niż skąpe. Pierwszego września 1939 roku wybucha wojna, główne drogi zatłoczone są uciekinierami zmierzającymi od Tucholi w kierunku Świecia n/Wisłą, miejscowości leżące w lasach pozostawiono samym sobie, mieszkańcy ze strachem oczekiwali jutra. Niemiecka machina wojenna na dobre wkradła się podstępem w życie miejscowych, terror stał się czymś codziennym. Mordowano miejscową inteligencję, niemieckie władze wydawały zarządzenia i stosowały niesłychane restrykcje wobec miejscowej ludności. Małe ogniska ruchu oporu stacjonujące w lasach zmuszane były do ciągłych przegrupowań. Dochodziło do starć, sytuacja ciągle się pogarszała na niekorzyść nielicznych partyzantów. I tak nadszedł 1944 rok. Któregoś dnia w Wierzchucinie i okolicach pojawiły się transporty niemieckie. Niemcy docierali tutaj szlakami kolejowymi i leśnymi duktami. Ciężarówki wypełnione były pracownikami przywożonymi wprost z Niemiec, to oni mieli wybudować gigantyczny obiekt do testowania „Wunderwaffe” Hitlera V-2. Co znamienne, Niemcy nie planowali wykorzystania do ciężkich prac ziemnych mieszkańców okolicznych wsi, wręcz izolowali ich pod karą śmierci od terenu przyszłego poligonu. Skąd dostarczano uzupełnienia, żywność, materiały budowlane obecnie stanowi jeszcze tajemnicę. Dane szacunkowe określają, że poligon wstępnie zajmował teren ponad 100 hektarów, mam prawie pewność, że był kilka razy większy. W obrębie poligonu znalazły się wszystkie okoliczne wsie i osady w kierunku do Bydgoszczy (Błądzim, Świekatowo, obecna Lipienica, Serock aż do Maksymilianowa (największy węzeł kolejowy i stacja rozrządowa w ówczesnej Europie), kierunek Tuchola (Wierzchucin Stary, Cekcyn, Iwiec), kierunek Laskowice (Lniano, Wierzchlas, aż do okolic Teologa – miejscowości w sąsiedztwie trasy kolejowej do Laskowic). Większość trwałych instalacji ukryto w okolicznych lasach, były to bunkry oraz centra dowodzenia wyrzutniami. Jeden z największych bunkrów znalazł się w sąsiedztwie wieży ciśnień tuż przy budynkach stacyjnych, jednak jego znaczenie było dość prozaiczne - kuchnia z niezwykłą instalacją kominową, w efekcie wydobywający się dym pozostawał niewidoczny dla ewentualnych samolotów alianckich. Całości dopełniały liczne stanowiska obrony przeciwlotniczej łącznie ze słynnymi „Flakami”. Całość była tak dobrze ukryta, że na ślad tajnego poligonu niemieckiej „cudowne broni” natrafiono po długim czasie dzięki wyrzutni V-2 umieszczonej nieopodal w miejscowości o bardzo podobnej nazwie – Wierzchucin Stary. Jeszcze długo po wojnie widoczne były fragmenty betonowych, masywnych fundamentów. Znaczenie poligonu wierzchucińskiego było zupełnie inne w porównaniu z instalacjami znajdującymi się w Penemunde czy Bliźnie. Niemcy ciesząc się z sukcesów swoich tajnych broni wpadli na pomysł, aby wyrzutnie rakiet V-2 stały się mobilne. Cel był jasny, element zaskoczenia i szybka ewakuacja. Tak „urodził” się pomysł startów z platform kolejowych. Co niedawna nikt nie był wstanie udowodnić, że w eksperymentach nie brał udziału "twórca" straszliwej broni Vernher von Braun. Dzisiaj jestem pewny tego, że znalazł się on przez jakiś czas na poligonie wierzchucińskim nadzorując eksperymenty. Drodzy Państwo tej historii poświęciłem 25 lat swojego życia. Dlaczego "twórca" zawarłem w cudzysłowiu? O tym innym razem.

Cdn Mariusz R. Fryckowski

Bankructwo projektu restauracji. Cz. 1: Demolka państwa W obecnej sytuacji Polski konserwacja oznacza degradację. Polityka restauracji, prowadzona przez rząd Tuska, jest jednocześnie racjonalna z punktu widzenia dominujących grup interesu i irracjonalna z perspektywy dobra wspólnego. Kiedy po dwóch latach politycznej szamotaniny w 2007 roku PiS odszedł od władzy, wielu architektów i zwolenników projektu IV Rzeczpospolitej nie straciło jeszcze nadziei. Wydawało się oczywiste, że nie ma prostego powrotu do przeszłości. Nie po ujawnieniu tych wszystkich afer, odsłaniających prywatę, korupcję i cynizm na szczytach władzy. Nie po tych wszystkich książkach, tekstach i seminariach, które zdiagnozowały niezdolność państwa do prowadzenia poważnej polityki. Rząd Donalda Tuska zdawał się być skazany na jakąś formę kontynuacji dzieła poprzedników i wielu dawnych orędowników IV RP sądziło nawet, że będzie w stanie zbudować ją sprawniej. PO wybrała jednak drogę restauracji. Korzystając z olbrzymiej przewagi zasobów po stronie – skonsolidowanego bojami z PiS-em – frontu zwolenników status quo ante i postpolitycznego nastroju większości, skupiła się na „normalizacji”, polegającej na wygodnym rozgoszczeniu się u władzy i rezygnacji z jakichkolwiek ambitnych projektów. Jakby nigdy nie była partią IV RP, radykalnie krytyczną wobec gangsterskiego kapitalizmu i zdegradowanej polityki, tylko ekspozyturą okrągłostołowego establishmentu, bajającego o ostatnim dwudziestoleciu, jako „największym sukcesie w historii Polski”.

Potrójne zepsucie W efekcie obrania tej ścieżki państwo polskie ulega potrójnemu zepsuciu. Z jednej strony, tonie w nierządności, potykając się o coraz drobniejsze przedsięwzięcia w rodzaju nowego rozkładu jazdy pociągów. Nieudolne próby odsunięcia scenariusza greckiego skutkują kreatywną księgowością na bezprecedensową skalę (w ciągu dekady rząd zamierza ukryć w Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, Krajowym Funduszu Drogowym i Banku Gospodarstwa Krajowego ponad 300 mld zł), pośpieszną prywatyzacją (np. groźba wrogiego przejęcia Grupy Lotos, a w konsekwencji także i PKN Orlen przez Kreml) i desperackimi cięciami w stylu bankrutującego przedsiębiorstwa. Widzimy, więc upadek, jakości usług publicznych: znikają lokalne połączenia transportowe, placówki służby zdrowia, szkoły, komisariaty, co grozi zapaścią prowincji, a w dalszej perspektywie także zależnych od niej metropolii. Permisywno-neoliberalny kurs w oświacie zredukował licea do poziomu niskiej, jakości ośrodków masowego przygotowania do matury. Uczelnie dostaną, więc jeszcze słabszych studentów i będą wypuszczać jeszcze bardziej niekompetentnych absolwentów, w efekcie, czego spadną poziom wiedzy i kultury, wydajność pracy, a wzrosną strukturalne bezrobocie i, być może, emigracja. Za likwidacją poboru do wojska nie poszła profesjonalizacja, w efekcie, czego mamy armię zdolną do obrony niecałych 4 proc. terytorium, a więc nadającą się wyłącznie do misji zagranicznych, z których jednak rząd sukcesywnie rezygnuje. Polityka zagraniczna sprowadza się do kolejnych „ofensyw uśmiechu”, czyli klienckich gestów, za którymi – wbrew pozorom – idą poważne skutki. Dobrowolnie rezygnujemy z zalążków podmiotowości, czego najwidoczniejszymi znakami są: rezygnacja z niestałego członkostwa w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, oddanie Rosji śledztwa smoleńskiego i rządowa propozycja zmiany konstytucji, mająca ułatwić zrzekanie się kompetencji państwa w UE. Zatem plaga współczesnej Polski, którą Jerzy Hausner i Mirosława Marody nazwali instytucjonalizacją nieodpowiedzialności, pod rządami PO zbiera rekordowe żniwo. Z drugiej strony, państwo się rozrasta. Liczba urzędników przekroczyła 500 tysięcy, a w tzw. sektorze publicznym pracuje więcej, niż co czwarty zatrudniony – w sumie ok. 4,5 miliona ludzi. Za coraz gorsze państwo płacimy coraz więcej – już 52 proc. (!) naszych dochodów (Amerykanie – 23,6 proc.). Jednocześnie, państwo coraz szerzej i głębiej ingeruje w życie Polaków. Jesteśmy na pierwszym miejscu w UE pod względem liczby wniosków o udostępnienie danych o abonentach (1,3 mln, wzrost o 300 tys. w zeszłym roku) składanych przez służby specjalne w firmach telekomunikacyjnych. Rząd coraz śmielej wkracza w sprawy dotychczas uznawane za domenę prywatności, jak rodzina czy orientacja seksualna. Trzecia plaga to upadek debaty publicznej. Polska demokracja nigdy jeszcze nie była tak fasadowa jak obecnie. Postpolityczna teatralizacja skrywa realną politykę przed oczami obywateli skuteczniej niż kiedykolwiek – żadna z istotnych decyzji leżących u podstaw powyższych zjawisk nie była poprzedzona poważną debatą. Wielomiliardowe afery nie są drążone ani przez największe media, skupione na rozliczaniu opozycji, ani przez prokuraturę, co tworzy klimat przyzwolenia dla zinstytucjonalizowanej korupcji – i arogancji władzy. Ta ostatnia skutkuje coraz częstszym naruszaniem wolności obywatelskich – od internetu po stadiony. Obserwujemy, więc dość zdumiewającą – i katastrofalną w skutkach – próbę powrotu do przeszłości. Co się za nią kryje?

Strażnicy status quo Analizując naturę PO, jako zwornika interesów, które legły u podstaw jej powstania – w tym tej części służb specjalnych, która od początku transformacji w prawicy widziała gwarantkę swoich interesów – Rafał Matyja doszedł do przekonującego wniosku, że podstawową funkcją partii Tuska jest stanie na straży układu sił, który decyduje o kształcie III RP. W chwili powstania – co potwierdzały wielokrotnie słowa Tuska z początku poprzedniej dekady – PO miała być przede wszystkim „skutecznym przeciwnikiem SLD, zdolnym do odebrania mu głosów i pozbawienia bezwzględnej większości w Sejmie”. Później jej tożsamość ewoluowała: po „wybuchu sprawy Rywina SLD przestało być najgroźniejszym przeciwnikiem tej formacji. Najpierw stała się nim – na krótko – Samoobrona, a potem – na długo – Prawo i Sprawiedliwość”. Tak, więc „strategii PO nie wyznacza – jak to ma miejsce w klasycznych modelach politologicznych – interes partii, jej ideowa pozycja czy oczekiwania wyborców, ale właśnie funkcja tej partii, polegająca na paraliżowaniu polityki stanowiącej zagrożenie dla status quo (...)PO jest swego rodzaju sytuacyjnym konserwatyzmem Trzeciej Rzeczypospolitej, strzegącej istniejące status quo zarówno przed zagrożeniem oligarchicznym (ze strony SLD), jak i egalitarnym (ze strony PiS, LPR i Samoobrony)”. Diagnoza Matyi wyjaśnia, dlaczego, mimo zebrania ogromnej władzy i potężnych sojuszników, Tusk skupił się na prostej restauracji. Jego rekordowe poparcie jest, bowiem w obecnym układzie sił po prostu funkcją powstrzymywania przez niego systemowych zmian. Historia ostatniej dekady uczy, że ów układ jest wystarczająco silny, aby zablokować każdą znaczącą próbę naruszenia go. Najpierw przekonał się o tym Leszek Miller, kiedy spróbował zwasalizować postsolidarnościową część porozumienia okrągłostołowego i zapewnić swojej formacji trwałą hegemonię. Z kolei w latach 2005-2007 własnej niemocy politycznej doświadczyli bracia Kaczyńscy, po przejściu do opozycji napiętnowani i poddani przemocy symbolicznej mającej uczynić z ich obozu wieczną opozycję. System wyraźnie nagradza strażników status quo, czego dowodem niezwykle stabilne poparcie dla Tuska, pomimo skrajnie nieudolnych rządów.

Dwie transformacje Coraz fatalniejsze skutki tego stanu rzeczy każą zadać pytanie o racjonalność systemu, który je wywołuje i wspiera. Jest to pytanie o naturę III Rzeczpospolitej. Formalnie Polska jest republiką, której głównym celem jest transformacja polityczna – z totalitaryzmu w demokrację liberalną, i gospodarcza – z socjalizmu w kapitalizm. To jednak tylko Heglowski pozór. W istocie, jak zauważył Zdzisław Krasnodębski, mieliśmy dwie transformacje. Pod powierzchnią tej oficjalnej dokonała się „druga – ukryta, którą była lokalna modyfikacja i ukonkretnienie (interpretacja) nowych instytucji i reguł, by jak najlepiej służyły przetransformowanym elitom komunistycznym i dokooptowanym do nich segmentom dawnej elity opozycyjnej”. W wymiarze politycznym chodziło z jednej strony o dostarczenie dawnej PZPR legitymacji do pełnoprawnego uczestnictwa w nowej rywalizacji, z drugiej zaś, o przyznanie postsolidarnościowej lewicy laickiej „rządu dusz” i statusu dysponenta prawomocności w zmienionych realiach. Stabilności układu sprzyjał sposób konstrukcji reguł gry gospodarczej – z uwłaszczeniem nomenklatury, jako „ceną za bezkrwawy charakter przemian”, czyli zamianą przez niedawnych komunistów władzy politycznej na ekonomiczną, co dało im przecież także poważne atuty w rywalizacji partyjnej. Pierwszą i zasadniczą wewnętrzną sprzecznością – by ponownie posłużyć się kategorią Heglowską – III RP jest, więc skrzyżowanie dwóch logik: kontynuacji i rewolucji. Skutkiem jest nie tylko niespójność symboliczna, aksjologiczna i kulturowa, ale też – jak zauważył Andrzej Zybertowicz – konflikt interesów o charakterze strukturalnym. Czyli sytuacja, w której członkowie organizacji znajdujący się w sytuacji, co najmniej podwójnej lojalności wywierają, dzięki swojej liczebności lub umiejscowieniu w hierarchii, trwały wpływ powodujący, że organizacja funkcjonuje w sposób różny od jej oficjalnej misji. W przypadku państwa polskiego dotyczy to – jak wykazał Zybertowicz – strategicznych dla niego instytucji: rządu, parlamentu, tajnych służb, prokuratury, policji, sądownictwa, mediów publicznych, ze względu na uwikłanie ich członków w zależności PRL-owskie, często silniejsze od formalno-służbowych. W tym świetle należy widzieć niezdolność państwa do realizacji kluczowych reform zgodnych z jego oficjalną misją, jak lustracji (agenturalna przeszłość wielu posłów czy sędziów, także Trybunału Konstytucyjnego) czy reprywatyzacji (brak zainteresowania polityków postkomunistycznych „pełnym” kapitalizmem, wbrew deklaracjom). Stąd teza Zybertowicza o strukturalnym konflikcie interesów, jako fundamencie III RP.

Niewidzialny hegemon Konflikt ten nie dotyczy jednak tylko komunistycznej przeszłości. Polskim analitykom umyka często inny kluczowy wymiar transformacji, opisany przez Jadwigę Staniszkis, jakim jest władza globalizacji, czyli bezosobowego i bezpodmiotowego procesu, który sprzyja jednak przede wszystkim światowym centrom. Peryferyjnym krajom postkomunistycznym wyznacza natomiast podrzędną rolę przede wszystkim rynków zbytu i konsumentów, narzucając im, jak to nazywa Staniszkis, „asymetrię racjonalności”, czyli rozwiązania właściwe dla innej fazy rozwoju. Inaczej mówiąc, o ile liberalizacja rynków finansowych czy znoszenie ceł są racjonalne dla Stanów Zjednoczonych czy Francji, które proces budowania narodowych gospodarek, z silną rodzimą produkcją i ośrodkami innowacyjności mają dawno za sobą, to dla Polski albo Węgier początku lat 90. takie rozwiązania są antyrozwojowe, uniemożliwiając im stworzenie ładów gospodarczych będących ich dobrami wspólnymi. Dlaczego państwa dawnego bloku sowieckiego dobrowolnie przystały na takie rozwiązania? W dużej mierze z powodu ignorancji (ze szczególną rolą prostackiego neoliberalizmu), ale przede wszystkim ze względu na prywatne motywacje kompradorskich, postkomunistycznych elit, zainteresowanych objęciem intratnych i mało odpowiedzialnych zarazem funkcji pośredników w krajowej ekspansji umiędzynarodowionego kapitału, a następnie namiestników lokalnych systemów finansowych. Efektem jest „niekompletność”, jak mówi Staniszkis, postkomunistycznego kapitalizmu. Nie oznacza ona tylko zwykłego opóźnienia w rozwoju – to przede wszystkim skazanie kraju na podrzędną funkcję w międzynarodowym obrocie gospodarczym i poddanie lokalnej finansjery logice globalizacji, a nie narodowego interesu. Ostatnio widzimy to pod postacią nacisków lobby finansowego na wejście Polski (w innych krajach regionu jest podobnie) do strefy euro, mimo iż nie należymy do Optymalnego Obszaru Walutowego (Optimal Currency Area), co według twórców unii walutowej miało być warunkiem sine qua nonczłonkostwa w niej. Z punktu widzenia działającej według innej, globalnej racjonalności finansjery byłoby to korzystne, w przeciwieństwie do rozwoju gospodarczego Polski, jako całości. Bo zostałby on zakłócony m.in. przez utratę możliwości reagowania na kryzysy za pomocą polityki pieniężnej i w wyniku tzw. wstrząsów asymetrycznych (assymetric shocks). Bezradność wobec władzy globalizacji zaowocowała błędną ścieżką rozwoju, opartą na zużywaniu strategicznych zasobów (jak majątek narodowy) dla podbicia wskaźników wzrostu i łatania dziury budżetowej, rozmyślnej likwidacji przemysłu, nadmiernej koncentracji na konsumpcji i lekceważeniu produkcji. Rezerwy takiego „rozwoju zależnego” szybko się wyczerpują, skutkując głębokimi kryzysami i pogłębianiem nierównowagi budżetowej. Pierwszy głęboki kryzys z tym związany przeszliśmy na przełomie wieków, dziś żyjemy natomiast w iluzji „gonienia Zachodu” w dużej mierze dzięki uruchomieniu kolejnej, chyba ostatniej sprężyny prostego wzrostu, związanej z wejściem do UE. Jednocześnie, modernizacja tego typu obarczona jest bardzo wysokimi kosztami wyjścia, co prowadzi do tyranii peryferyjnego status quo. Ma to zasadnicze skutki polityczne i kulturowe. Istnienie w jednym kraju potężnych lobbieskierujących się różnymi racjonalnościami powoduje chaos i nierządność. Bardzo trudne, – jeśli nie niemożliwe – staje się uzyskanie samoświadomości i wypracowanie spójnej koncepcji dobra wspólnego. Pojawiają się, zatem tendencje do rozwikłania wewnętrznej sprzeczności poprzez wyrzeczenie się własnej tożsamości i włączenie w obręb większego organizmu, jako już nie system, ale podsystem. Stąd także pochodzi jednostronność i uporczywość polskich elit, niespotykana u ich zachodnich odpowiedników, w wierze w iluzje rychłego „końca historii” i powstania narodu europejskiego. To część pierwsza artykułu. Część drugą opublikujemy w poniedziałek. Już teraz zapraszamy do lektury. Bartłomiej Radziejewski

Kolejna kompromitacja Niesiołowskiego W dzisiejszej, ostatniej już przed przerwą wakacyjną „Kawie na ławie” po raz kolejny skompromitował się „ekspert od wszystkiego” Platformy Obywatelskiej, Stefan Niesiołowski. Nierówność dopłat dla rolników, jaka ma miejsce w Unii Europejskie tłumaczył tym, że takie na przykład Niemcy dostają więcej od nas gdyż tam w rolnictwie pracuje zaledwie 3% mieszkańców, podczas gdy w Polsce aż 20%. Ten człowiek nie ma pojęcia o tym, że dopłaty są do hektara ziemi, a nie do rolnika. W świat poszła jedynie taka oto wisząca na szczycie Onetu, złota myśl wicemarszałka sejmu, dotycząca listu Jarosława Kaczyńskiego do premiera Tuska, zamieszczonego na blogu w s24: „To straszenie ludzi głodem” i opinia ministra Sawickiego: „Kaczyński przekroczył granice hipokryzji” Czy nie powinno być również: „Kompromitacja – wicemarszałek polskiego parlamentu nie wie, że dopłaty z UE dla rolników są do hektara ziemi? Przychylność wiodących mediów dla Platformy Obywatelskiej powoduje to, że telewizyjne studia zapełniają coraz mniej przygotowani przedstawiciele partii rządzącej licząc-i słusznie- na pobłażliwość prowadzących programy dziennikarzy, koncentrujących się głównie na waleniu w PiS jak w bęben. Szczytem kompromitacji było kiedyś wystąpienie Kazimierza Kutza w „Faktach po faktach”. Bronił on rosyjskiego żołnierza wybijającego szyby we wraku samolotu na miejscu katastrofy twierdząc, że chciał on dostać się do środka. Kolejny pupilek mediów, który nawet nie widział zapewne filmu z owym wydarzeniem. Prowadząca oczywiście nie zareagowała, a mędrzec dalej wygadywał głupoty na tematy, o których nie miał zielonego pojęcia. Coraz częściej zauważam dookoła siebie ludzi, którzy nie będąc do tej pory fanami PiS-u zaczynają dostrzegać ten fałsz, nierówne traktowanie, podwójne standardy i obchodzenie się jak z jajkiem z przedstawicielami rządzącej partii. Nie wróżę najlepiej Tuskowi i jego ekipie w najbliższych wyborach i daj tak Panie Boże. Kokos26

Śmieci Lutra Archeologia obala mity o twórcy Reformacji. Niemieccy archeolodzy od kilku lat tropią ślady Marcina Lutra, największego niemieckiego reformatora religijnego, który zapoczątkował Reformację. Przebadano domy, w których mieszkał i wychował się Marcin Luter. Znaleziska dostarczyły sensacyjnych informacji, które demitologizują postać Lutra i dostarczają nieznanych informacji na temat jego prywatnego życia.

Bohater w toalecie Marcin Luter (ur. 10 listopada 1483, zm. 18 lutego 1546) był początkowo niemieckim mnichem i teologiem, którego idee zmieniły nie tylko historię Kościoła, ale poważnie wpłynęły na dzieje Europy. Zapoczątkowana przez niego Reformacja podzieliła chrześcijan na wrogie obozy, które zwalczały się zarówno słowem, jak i mieczem. Podział ten istnieje do dzisiaj i wciąż bywa przyczyną wielu napięć. Luter był bardzo płodnym i opiniotwórczym autorem. Tłumaczenie Biblii dokonane przez Lutra stało się niezwykle popularne w Niemczech, a także znacząco wpłynęło na ukształtowanie się współczesnego języka niemieckiego. Luter stał się niemieckim bohaterem narodowym. Nowe wykopaliska dostarczają wielu informacji na temat jego życia prywatnego, które czynią z wielkiego reformatora postać niezwykle ludzką i daleką od ideału. Te nowe znaleziska stały się elementem wystawy Fundsache Luther – Archäologen auf den Spuren des Reformators – „W poszukiwaniu Lutra – Archeologowie śladami reformatora” w Muzeum Prehistorii w Halle, którą zaprezentowano publiczności 31 października. Złośliwi twierdzą, że Luter wymyślił Reformację w toalecie. Marcin Luter sam zauważył w dwóch poobiednich przemowach, że: „Duch święty rozbudził we mnie tę kreację w wygódce”. Luter użył tu łacińskiego słowa cloaca, które, jak historycy argumentują, mogło być użyte, jako generalny termin na „świat doczesny”. Niezależnie od tego, jaka była prawda, nowa wystawa pokazuje zupełnie przyziemny obraz życia reformatora. Nowe odkrycia zupełnie zmieniają dotychczasowy wizerunek Lutra, który jest idealizowany na kartach licznych biografii, które mu poświęcono.

Nie tak ubogie dzieciństwo Znaleziska są rezultatem wykopalisk, które prowadzone były od 2003 roku. Prace prowadzono w domu jego narodzin w mieście Eisleben, w domu jego rodziców w Mansfeld, oraz w jego posiadłości w Wittenberdze, gdzie mieszkał ze swoją żoną i sześciorgiem dzieci. W czasie wykopalisk znaleziono zabawki, pozostałości jedzenia, resztki naczyń i zboże. Archeolodzy znaleźli także obrączkę, która może być ślubną obrączką jego żony, i skarb 250 srebrnych monet.Prawdziwą sensacją okazał się fakt, że Luter nie zawsze pisał prawdę odnośnie swojego dzieciństwa. Na przykład minął się z prawdą, opisując rzekome ubóstwo swoich rodziców. W swoich pismach twierdził, że był synem biednego górnika, który pracował w pocie czoła w kopalniach, a jego matka nosiła na plecach drewno opałowe do domu. Tymczasem ojciec Lutra już jako młody człowiek miał własny zakład na terenie kopalni, a matka reformatora pochodziła z zamożnej rodziny z Eisenach. Jeszcze, gdy Luter był niemowlęciem, status jego rodziny znacznie się podniósł, gdy jego rodzice przenieśli się do Mansfeld. Jego ojciec został brygadzistą, obsługiwał trzy piece hutnicze i posiadał około 80 ha ziemi. Zarobione pieniądze oddawał na procent. Wbrew temu, co twierdził, Luter spędził dzieciństwo w dostatku. Jego rodzice mieli wielki dom, – który od strony ulicy miał szerokość 25 m, posiadał olbrzymie piwnice i tylny dziedziniec otoczony przez duże zabudowania gospodarcze. W trakcie wykopalisk odkryto także zabawki Lutra i jego rodzeństwa: miniaturowe kusze, gliniane kulki i kręgle zrobione z kości wołowych. Choć współcześnie brzmi to skromnie, wówczas były to zabawki, które posiadało nie każde dziecko. Wiadomo także, jakie Lutrowie spożywali posiłki: w czasie dzieciństwa przyszły reformator często jadł mięso gęsi i wieprzowinę, w czasie postu zaś drogie ryby morskie, jak śledzie, dorsze i gładzice. Co ciekawe, potwierdził się pogląd, że rodzice Lutra byli ludźmi przesądnymi. Powszechnie wiadomo, że wierzyli w wiedźmy czy diabły, a także, że byli zabobonni. W domu odnaleziono pozostałości rogu pielgrzymiego, który można było kupić tylko w Aachen, centrum niemieckich pielgrzymek, także miejsca gdzie sprzedawano znienawidzone potem przez Lutra odpusty. Jego ojciec najwyraźniej pielgrzymował do Aachen, by podziwiać znajdujące się tam powijaki i przepaskę biodrową Jezusa. Nie przypuszczał nawet, że jego syn będzie zagorzałym przeciwnikiem relikwii.

Ucieczka przed żeniaczką Mając 21 lat, Luter rzucił szkołę prawniczą, która mogła zapewnić mu dobrobyt w przyszłości i został mnichem. Do niedawna jego motywy nie były jasne. Sam przyznawał, że postąpił tak z powodu nagłego sygnału od Boga. 2 Lipca 1505 roku miała złapać go silna burza, podczas której ujrzał błyskawicę uderzającą koło niego. Wtedy to miał przysiąc, że zostanie mnichem. Prawda była zapewne nieco inna, Luter wstąpił do klasztoru w ucieczce przed małżeństwem. W czasie prac badawczych odkryto nowe archiwum, które pokazało, że jego ojciec wydał już za mąż trzy swoje córki i ożenił jednego z synów z dziećmi bogatych brygadzistów. Najwyraźniej zbliżała się kolej Lutra.To podczas swojego pobytu w klasztorze Luter przeszedł duchową transformację. Gdy zaczynał nowicjat był zagorzałym katolikiem, jednak z czasem zaczynał tracić wiarę i wątpić w słuszność postępowania hierarchów kościelnych. Gdy żegnał się z klasztorem, był już znanym reformatorem. Tu zaczął pisać swoje pisma, w których rozpoczął od krytyki odpustów, jakie chrześcijanie w całej Europie kupowali, by zagwarantować sobie odpuszczenie grzechów i zbawienie. Krytyka ta podkopywała fundamenty finansowej potęgi kościoła, który zarabiał krocie na odpustach. Nie ma się, co dziwić, że nie spodobało się to hierarchom kościelnym, w tym jego własnemu biskupowi Albrechtowi von Hohenzollernowi, kardynałowi i arcybiskupowi Magdeburga i Mainzu. Sam arcybiskup nakazał dominikaninowi Johannowi Tetzelowi sprzedawanie odpustów, z których zyski w połowie szły do papiestwa, a w połowie na pokrycie długów arcybiskupa. Jak by tego było mało, w 1516 roku Luter doszedł do wniosku, że człowiek może uzyskać zbawienie jedynie dzięki łasce Boga, a nie dzięki odpustom czy dobrym uczynkom. 31 października 1517 roku te i inne poglądy wyraził w swoim liście do arcybiskupa Albrechta, w którym zamieścił swoje słynne 95 tez – kredo rodzącej się reformacji. Wbrew oczekiwaniom Kościoła i jego hierarchów, Luter nie skończył na stosie. Dzięki poparciu potężnych niemieckich książąt, mających dość wszechwładzy kościelnych hierarchów, reformator przetrwał najtrudniejszy okres w Zamku w Wartburgu, gdzie między innymi stworzył swoje tłumaczenie Biblii, czy pisma wyrażające jego poglądy o nieważności sakramentów (z wyjątkiem chrztu i komunii świętej) i relikwii.

Ożeniony z zakonnicą Papiestwo reagowało bardzo powoli i początkowo zbagatelizowało ruch reformacyjny. Klasztor, w którym lata młodości spędził Luter, został zamknięty w 1522 roku, gdy ostatni z mnichów rzucił szaty. O ironio, gdy w 1525 roku Luter postanowił zerwać z celibatem, zadziwiając tym niektórych, co bardziej radykalnych zwolenników reformacji, budynek klasztoru otrzymał, jako prezent ślubny. Jego żona, Catherine von Bora, była zresztą byłą zakonnicą. Luter twierdził, że celibat jest wbrew naturze, a kuria papieska, jak powiadał, równie dobrze może zabraniać… „srania” (das Scheißen). Archeolodzy przebadali też były klasztor, a później dom Lutra w Wittenberdze. Na dziedzińcu domu znaleźli rów wypełniony śmieciami z jego gospodarstwa domowego. Mimo krytyki opływających w luksusy hierarchów kościelnych, twórca reformacji sam nie gardził luksusem. Luter pracował w ogrzewanym pokoju z widokiem na Elbę, wieczorami przy świetle z lamp wypełnionych zwierzęcym tłuszczem. Jadał z fajansowych mis i pił ze wspaniałych tureckich dzbanów, co nie przeszkadzało mu nazywać Turków „diabłami”. Wykopaliska odkryły także misternie zdobione kafle z lutrowego pieca, udekorowane scenami ze Starego Testamentu. Reformator był też zapamiętałym piwoszem – w śmieciach znajdowało się 1600 skorup ze szklanic, których używał do spożywania tego trunku. Luter był dręczony nieustannymi chorobami: świadectwem tego są znalezione liczne małe pojemniki na lekarstwa i maści. Mimo życia w wygodzie, Luter nie osiadł na laurach. Świadectwem jego wytężonej pracy są znalezione oprawy pergaminowych książek, noże do ostrzenia gęsich piór, a także komplety do pisania zawierające między innymi piasek i pojemniki z atramentem. Luter był niezwykle płodnym autorem – pisał przeciętnie 1800 stron rocznie. Jego pisma z czasem stawały się coraz ostrzejsze. W stosunku do papiestwa nie gardził inwektywami, a jego twórczość jest pełna przejawów tego, co nazwalibyśmy dzisiaj szowinizmem. Znany jest jego antysemityzm – Żydom poświęcił kilka bardzo ostrych dzieł, z których można wymienić Von den Juden und Ihren Lügen (O Żydach i ich kłamstwach) czy Schem Hamphoras und vom Geschlecht Christi (O Szemie Hamforasie [tj. imieniu Boga] i rodzie Chrystusa). Niektórzy z dzisiejszych historyków idei sądzą, że poglądy Lutra stały u podstaw narodzin ideologii nazistowskiej kilkaset lat później.

Wykopaliska w domach Lutra i jego rodziców są kolejnym dowodem na to, jak mylne mogą być opinie powtórzone po źródłach pisanych z epoki. Wyniki wykopalisk pozwoliły na zweryfikowanie utrwalonych poglądów na temat reformatora i uczyniły obraz jego postaci dużo barwniejszym. Tytus Mikołajczak

http://www.polskieradio.pl/23/272/Artykul/168502,Smieci-Lutra

Rozjechać na miazgę W lutym krytyka Platformy Obywatelskiej wymknęła się mediom spod kontroli. Kazik Staszewski wyznał w wywiadzie, że irytuje go to, co się dzieje z „tym państwem” (mój cudzysłów). Rząd Platformy, na którą głosował, zupełnie nie zwraca uwagi na sprawy związane z gospodarką, na wzrost cen, na spadek komfortu życia. Zadeklarował, że politykom już nie wierzy, na wybory więcej nie pójdzie i młodzieżowo podkreślił ostateczność swojej decyzji – „nie ma takiej opcji”. Wzrost cen w lutym szanowny Kaziku? A lipcowa drożyzna – można zapytać w drodze do osiedlowego sklepu. Cóż dzisiaj myśli stosunku PO do gospodarki nie wiadomo, gdyż nikt – być może na wszelki wypadek – go nie pyta. Na Facebooku Marcin Meller z „Playboya” w tym samym czasie ogłosił, iż cierpliwość mu się wyczerpała i w najbliższych wyborach na PO nie zagłosuje. Rozgoryczony celebryta podpisał swój list jako „wasz były wyborca”. Żalił się i formułował miażdżące zarzuty:

Nie zrobiliście nic z aferą hazardową, minister Grabarczyk za totalny bajzel na kolei dostaje w nagrodę kwiaty, a minister Klich nie ponosi odpowiedzialności za Smoleńsk. Opowiadając o zielonej wyspie, wchodzicie na moją emeryturę, a wasze służby specjalne inwigilują dziennikarzy jak żadna władza dotąd. No i zarzut ostatni, błędnie jednak zaadresowany, gdyż właściwie jest złożoną samokrytyką: gdyby Lech Kaczyński rzucił jeden z wielu „dowcipów” Bronisława Komorowskiego, zostałby rozjechany na miazgę. Redaktor z TVN-u Marcin Meller z całą pewnością wiedział, co mówi, media zna od podszewki. Powtórzmy: Gdyby nie PO rządziło, a PiS, rozjechane zostałoby na miazgę.Gdyby to nie Tusk, a Kaczyński kastrował kogokolwiek i wypowiadał kolejną wojnę – dopalaczom, pedofilom czy kibicom, a z chińskimi Katarczykami budowałby autostrady, i winę zwalał na okoliczności – byłoby wielomiesięczne medialne grillowanie, aż do pożądanego skutku, dorżnięcia, eliminacji. Na szczęście redaktor naczelny „Playboya” dostrzegł w porę nacjonalistyczne szczucie prezesa (czyżby zaopatrzono go w szkła kontaktowe) i dostrzegł szczucie „jego dziennikarzy”, więc miał okazję oświadczyć publicznie, że w spisie powszechnym zadeklaruje narodowość śląską i dodał odważnie „walcie się skini w garniturach”. Bilans mellerowy? Oddał Platformie punkty procentowe z niezłym procentem. Wahających się umocnił w przekonaniu: posterunki wzmocnić, retorykę zaostrzyć, kordon sanitarny poszerzyć. A pomyślmy przez sekundę, – co byłoby, jakby wyglądały ramówki telewizyjne, gdyby to nie europoseł Siwiec mówił o ABW, jako „zbrojnej bandzie”, a Zbigniew Ziobro? Czy zostałby rozjechany, zwalcowany na zimno i przy okazji po wielekroć przypomniano by mu wszystko, co powiedział w przeciągu ostatnich dziesięciu lat. O chirurgu serca z rękoma wirtuoza i o Lepperze i gwoździu, wiadomo. Pierwsza z brzegu zaprzyjaźniona z PO stacja TVN 24: specjalne wydanie Szkła Kontaktowego w dubeltowej obsadzie, o poranku z Mazur ściągnięty Kuźniar niedogolony, a wieczorem Monika Olejnik intrygująco obuta, włosy na rudo, a krater ust podkreślony brunatnym odcieniem pomady i na tapecie „zbrojne bandy” Ziobry. Byłoby tak? Może nie. Może włosy nie rude a kruczoczarne i dodatkowe pukle służące ozdobie spiętej pobladłej trwogą twarzy. A gdyby to nie zwolennik „kościoła łagiewnickiego” biskup Pieronek powiedział o Rydzyku („Rydzyka” przeważnie się nie tytułuje), że wszędzie znajdą się tacy, którzy sobie przypisują monopol naprawdę? Gdyby było odwrotnie – to ojciec Tadeusz Rydzyk powiedział te słowa „o Pieronku”, ocenił „zachowanie tego Pieronka”, bez wątpienia fala tsunami popłynęłaby z Wiślnej, poprzez Czerską i Wiertniczą Wisłą do samego Torunia. A gdyby to Stefan Niesiołowski, toczący żółć ze swych trzewi litrami, notorycznie czy też chronicznie (pozostawiam ocenie specjalistów) obrażający przeciwników i urojonych wrogów, nie był stałym gwoździem programów TVN, a wystąpił, chociaż raz jeden w Radiu Maryja? Zapewne Rada Etyki Mediów nadzwyczajnie się by zebrała i wydała nadzwyczajne oświadczenie i bez wątpienia kilka oburzonych ciał dziennikarskich poczułoby się w obowiązku bronić standardów, i Żakowski z Lisem wydaliby wojnę chamstwu pleniącemu się w telewizyjnym studiu telewizji TRWAM i w Radiu Maryja.

Właśnie – w czasie rzeczywistym – z telewizora dobiegł mnie głos dziennikarza, że „prezydent musi pokazywać, że jest oddzielnym urzędem”. Komorowski Tuskowi pokazać musi. Żadna tam szorstka przyjaźń, żaden z jej etapów, początek wojny pomiędzy pałacami w żadnym wypadku, to po prostu „mus”. Szczujni dziennikarze i parasol medialny.

Ale – dla porównania, – gdy kilka dni temu Zbigniew Ziobro skrytykował w Strasburgu Donalda Tuska, to nie krytykował premiera, a walczył o władzę w PiS. Krytykując Tuska, atakował Kaczyńskiego. Ta narracja, ta teza przez kilka dni była wtłaczana do głów mediotom, stała się powszechną. Medialna dialektyka. Podobno, kto ma media ten przegrywa wybory. Piramidalna bzdura wymyślona w telewizorniach. Gdyby nie osłona medialna, gdyby, chociaż przez jeden miesiąc traktowano Platformę tak jak się traktuje PiS, jak się nim poniewiera zapewne nie tylko Anita Werner o sarnich oczkach, ale i zwiewna pogodynka Dorota Gardias, a także profesjonalnie odstawiona Justyna Pochanke, rzuciłyby swą redakcyjną robotę w cholerę. Wracając do chwili słabości Mellera. Jak bardzo do władzy PO był przywiązany, świadczy wyznanie, że jego krytykowanie partii mogło być odebrane, jako wbijanie noża w plecy. Nie wiem czy mu się łezka w oku zakręciła podczas składania samokrytyki, ale wiadomo, że pospiesznie Donald Tusk zawitał do restauracji „Szparka” na „Drugie Śniadanie Mistrzów” i odniósł druzgocące zwycięstwo. Klęskę ponieśli wątpiący muzycy – Hołdys, Lipiński i Kukiz. Tylko dyżurny poseł Niesiołowski bystro zauważył: „Dobrze, że się spotka z muzykami, ale wyrzuciłbym z tego grona Kukiza, bo niepotrzebnie się go uwiarygodnia. Kukiza trzeba bojkotować i nie należy się z nim spotykać”. Trafne spostrzeżenie? U Niesiołowskiego na ustach gości to, co inni głęboko skrywają w przekazach dnia. Jest zagończykiem, bada teren, używa się go do badania politycznych trendów, takim był Taras i Palikot oraz telefonujący do studia TVN widzowie Szkła Kontaktowego. Powiedzą to, co na danym etapie powinno zostać powiedziane, a Czerska zacytuje to i opatrzy komentarzem. A potem się ich uwiarygodni, przyda słowom wagi. Wyborcza uwiarygodniała wywiadem z Tarasem, tuż po jego ekscesach na Krakowskim Przedmieściu, jednakże wypadł bladziutko. Palikot opowiadał dziennikarce GW, że budzi się z wierszem Leśmiana na ustach i właśnie kończy pisać o nim pracę. A potem wracał na Wiertniczą i odwalał swoją robotę. Sześć lat temu Jan Rokita apelował – niech w Polsce wygra „katolicyzm łagiewnicki” zamiast „toruńskiego”. I przez kilka lat parlamentarzyści Platformy przygotowywali się do tej wygranej, rokrocznie zbierali się na „Dniach Skupienia”. Najpierw było ich stu, w następnym roku osiemdziesięciu, potem sześćdziesięciu, a w tym roku zdaje się nie było chętnych, zrezygnowano z „Dni Skupienia” dla parlamentarzystów PO. Dwa lata z Kościołem walczył Palikot, teraz nadszedł czas Niesiołowskiego. O niedzielnej pielgrzymce Radia Maryja: – Zawsze to samo: kłamstwo, nienawiść, agresja, głupota. Ksiądz arcybiskup Mieczysław Mokrzycki, – który mówił o zasługach Radia Maryja – „jest kompromitacją kościoła”. I następnie widzowie programu Olejnikowej usłyszeli:, „Po co taki biskup jest potrzebny? Niech sobie znajdzie inne zajęcie ksiądz biskup Mokrzycki. Po co biskup, który kłamie?” Jarosław Gowin jakby zapadł się pod ziemię. I nikt nie prosi o komentarz? A wicemarszałek PO nakręcał się dalej: „Bronię Polski przed tymi ludźmi. To drugi raz w historii kościoła. Raz było tak, że część kościoła w okresie Konstytucji 3 maja popierała carycę Katarzynę i Targowicę, nie popierała Konstytucji 3 maja. Teraz mamy podobną historię, część biskupów szkodzi Polsce”. Po co taki biskup jest potrzebny? Niech sobie znajdzie inne zajęcie? Warto zapamiętać te słowa. A w mediach cisza. Nikt Niesiołowskiego, ani PO nie rozjeżdża na miazgę. Przecież to już było, i nie trzeba sięgać do czasów Targowicy. Za uporczywe – mimo wielokrotnych ostrzeżeń – nadużywanie piastowanych funkcji kościelnych, za prowadzenie podburzającej akcji, za wytwarzanie atmosfery jątrzenia, w trosce o pełną normalizację stosunków między Rządem a hierarchią kościelną, zakazano ks. arcybiskupowi Wyszyńskiemu wykonywania funkcji związanych z dotychczasowymi jego stanowiskami kościelnymi. Tyle mówił komunikat Prezydium Rządu PRL w 1953 roku. Episkopat „zwrócił się do Rządu o wyrażenie zgody, aby ks. arcybiskup Wyszyński mógł zamieszkać w jednym z klasztorów. Na tę propozycję Rząd wyraził zgodę”. Krajowy ciemnogrodzki obóz katolicki, nie dorósł do poziomu europejskiego, i w atakach na materializm tkwi na straganowym poziomie – to przemyślenia wczesnego Leszka Kołakowskiego, jego nauki innym razem. „Nie pij ze studni, która wysycha. Woda nieczysta. W wodzie nieczystej ukryta na dnie trucizna cicha: wzgardliwa cierpkość ginących mistyk” – to z kolei noblistka Szymborska. Raz tak było marszałku sejmu Niesiołowski. Tylko cele ataku są inne. Rekontra

Ukraina prześladuje Rusinów z Rusi Zakarpackiej Kilka słów wyjaśnienia. Zakarpacie, Ruś Zakarpacka, Ukraina Zakarpacka to region historyczny w dzisiejszej zachodniej Ukrainie, na pograniczu Polski, Słowacji, Węgier i Rumunii. Jest to jedyny region na południe od Karpat zamieszkany przez ludność wschodniosłowiańską. Nazwa „Ukraina Zakarpacka” podkreśla ukraiński charakter regionu i jego aktualną przynależność polityczną. Nazwa „Ruś Zakarpacka” podkreśla rusińską opcję narodowościowo-polityczną. W latach 1920-1939 Zakarpacie należało do Czechosłowacji. Obecnie Ukraina nadal nie uznaje Rusinów za odrębny naród, traktując ich jako jedną z ukraińskich grup etnograficznych.

Za nadesłanie artykułu, pochodzącego z 2009 r., dziękuję panu „PiotrX” – admin

Rusini zebrali 16 dowodów ludobójstwa narodu Rusińskiego Rusini stworzyli Komitet do zbioru dowodów ludobójstwa ich narodu ze strony ukraińskich władz. Największym wrogiem, który skierował politykę na „ludobójstwo rusińskiego narodu”, nazwano ukraińskie władze po 1991 roku. Na rzecz tego sądu przytoczono 16 punktów. Doniesienie o takiej treści pojawiło się 9 stycznia na jednym z rusińskich blogów

podkarpatrus.livejournal.com/213271.html – informuje korespondent ZAXID.NET.

„Ludobójstwo Rusinów zaczęło się na początku wieku 20 od stworzenia w Austrii, gdzie urodził się i został wychowany Hitler, pierwszych w Europie obozów śmierci Tallerhof i Terezin. Najbardziej aktywnymi uczestnikami w akcjach ludobójstwa Rusinów byli galicyjscy ukraińscy nacjonaliści – podano w komunikacie. – Oni współpracowali od początku 1913 roku do końca 1918 roku z austriackimi i niemieckimi władzami w akcjach rozstrzeliwania, pobicia, i wysyłki do wymienionych obozów śmierci dla Rubinów: rusińskiej inteligencji, duchowieństwa i przeciętnych ludzi”. „Ludobójstwo rusińskiego narodu miało miejsce w 1938-39 latach w działaniach galicyjskich strzelców siczowych na terenach Rusi Podkarpackiej, w próbach zachwycić władzę w regionie i fizycznie wymordować przedstawicieli rusińskiego narodu. Do akcji ludobójstwa Rusinów ma stosunek także skasowanie [przez] Stalina, Mechlisa i Chruszczowa po 1945 roku Rusińskiej narodowości w ogóle, wysłanie rusińskiej inteligencji i duchowieństwa do GUŁAGu, zniszczenie kulturalnych zabytków, w tym przydrożnych pamiątkowych krzyży, książek oraz dokumentów archiwalnych” – powiedziano w blogu. Jednocześnie największym wrogiem, który skierował politykę na „ludobójstwo rusińskiego narodu” w doniesieniu nazwano ukraińskie władze po 1991 roku. Na rzecz tego sądu autorzy doniesienia przytaczają 16 punktów.

1. Ignorowanie przez ukraińskie władze 17 lat wyrażenia woli ludu Zakarpacia-Rusi Podkarpackiej podczas referendum 1 grudnia 1991 roku.

2. Odmowa wniesienia wyrażenia woli ludu do Konstytucji Ukrainy przez władze państwa.

3. Presja ukraińskich władz na Zakarpacką Radę Obwodową w celu blokowania uchwalenia decyzji o ogłoszeniu autonomii w składzie Ukrainy.

4. Przyjęcie w 1996 roku jawnie nazistowskiego państwowego „Planu-przedsięwzięci ..” o likwidacji rusińskiego narodu w Zakarpaciu-Rusi Podkarpackiej.

5. Całkowita odmowa ukraińskich władz na propozycję usiąść z Rusinami przy stole rozmów, brak reakcji na odezwę i wymagania obywateli i mieszkańców regionu pod Karpatami.

6. Potajemne i jawne represje ukraińskich władz przeciw Rusinom, przeciw liderom rusińskich organizacji i fabrykacja spraw kryminalnych przeciw przedstawicielom rusińskiego narodu.

7. Bezprawne zagarnięcie przez ukraińskie władze ziemi Rusinów, nieruchomości i ich bezprawne użycie.

8. Cicha deportacja ludności rusińskiej w wieku produktywnym (pod wyglądem poszukiwania pracy) za granice Zakarpacia-Rusi Podkarpackiej.

9. Zakaz na studiowanie w państwowych szkołach języka rusińskiego, literatury, historii Republiki Podkarpackiej Rusi oraz historii rusińskiego narodu.

10. Przytłoczenie odmiennych poglądów w środowisku Rusinów i brak finansowej i innej, w tym prawnej, pomocy dla przedstawicieli narodowości rusińskiej ze strony ukraińskich władz.

11. Ignorancja przez władze ukraińskie prawie wszystkich międzynarodowych praw, konwencji, umów, deklaracji o prawach małego ludu, mniejszości narodowej i o zachowaniu regionalnych języków oraz języków mniejszości narodowych i in.

12. Gwałtowna zmiana proporcjonalnego składu miejscowej ludności w regionie rusińskim po roku 1991.

13. Ignorowanie praw Podkarpackiej Rusi jako podmiotu prawa międzynarodowego od 10 września 1919 roku.

14. Zabrudzenie środowiska naturalnego i celowa rujnacja narodowego środowiska Rusinów z winy władz ukraińskich.

15. Przestępcze wycinanie lasów dziewiczych w Rusińskich Karpatach, nieskontrolowany wywóz lasu, brak kontroli nad wyrębem lasów oraz brak zalesienia, co doprowadziło do licznych powodzi i rujnacji domów i osiedli Rusinów.

16. Brak w regionie możliwości wpływu Rusinów na procesy, toczące się w regionie, i sądowe prześladowanie przez władze ukraińskie tych przedstawicieli rusińskiego narodu, którzy stanęli na drodze obrony praw człowieka.

http://www.isakowicz.pl/index.php?page=news&kid=8&nid=1417

Oto list, jaki otrzymał ks. Isakowicz-Zaleski (tłumaczenie): Wielce Szanowny [Księże] Tadeuszu Isahakian-Zaleski Z ogromną uwagą, aprobatą i szacunkiem śledzimy Waszą aktywną antybanderowską postawę, w szczególność zaś niedopuszczenie do realizacji rajdu „Europejskimi śladami Stepana Bandery”. W XXI wieku nie ma i nie może być miejsca dla propagowanego przez banderowców prymitywnego [dosłownie: jaskiniowego] nacjonalizmu. Pamiętamy jak pod czarno-czerwoną flagą z tryzubem banderowcy mordowali nie tylko Polaków na Wołyniu, ale także Ormian we wschodnich Karpatach – w Kutach i Rusinów za Karpatami – na Rusi Zakarpackiej. Wasza niezachwiana postawa życiowa inspiruje nas, Rusinów Zakarpackich, do budowy Ojczystego Domu, którego tak bardzo potrzebują rozproszeni po całym świecie nasi krajanie. Wierzymy, że nasze życie stanie się lepsze niż teraz, że spełnią się marzenia naszych pradziadów oraz, co jeszcze ważniejsze, nadzieje naszych dzieci. W imieniu Rusinów Zakarpackich, których dążenia do wolności, jeszcze się w pełnej mierze nie zrealizowały, przyjmijcie, wielce szanowny Księże [dosłownie: Wasze Prepodbije], nasze najserdeczniejsze życzenia wytrwałości zdrowia szczęścia i dobra

Petr Hecko Premier Republiki Ruś Zakarpacka

http://isakowicz.pl/index.php?page=news&kid=8&nid=2061

Przesłanie Michała Falzmanna Przeszło, minęło całe pokolenie, kto jeszcze wie co oznacza nazwisko Falzmann i w ogóle o co chodzi? Czy warto wracać do tych przebrzmiałych spraw i czy mają one jakieś odniesienie do dzisiejszej rzeczywistości? Nazwisko Michała Falzmanna wiąże się na ogół z tajemniczą sprawą FOZZ, a co ten akronim oznacza na próżno by pytać dzisiejszych studentów elitarnych uczelni. Sam Falzmann, prowadzący, na początku roku 1991, kontrolę FOZZ z ramienia Najwyższej Izby Kontroli, miał pełną świadomość, że FOZZ to istotny, ale jednak tylko fragment większej całości. Notatka służbowa dla Naczelnika Izby Skarbowej, jaką sporządził jesienią 1989, jak w łupince orzecha, ujmuje istotę sprawy. Donosił w niej, że PHZ „Universal” ,największa w owym czasie firma zajmująca się handlem zagranicznym, udzieliła kredytu w wysokości 5 milionów dolarów nieznanej nikomu firmie „Altex”, założonej bez grosza, na dalekich Wyspach Dziewiczych, którą zarządzał jednoosobowo niejaki Krzysztof P., pracownik „Universalu”. Gwarantem kredytu okazał się być FOZZ. Celem miał być zakup nowoczesnej włoskiej linii produkcyjnej do produkcji włókna sztucznego, które to włókno produkować miała jakaś inna firma w dalekim Szczecinie, nazwę pomińmy. A potem zespoły biegłych kontrolerów Izby Skarbowej zgromadziły stosy dokumentów, a z tych dokumentów wynikało na pewno tylko tyle, że żadna linia produkcyjna kupiona nie została, a firmy, które pośredniczyły w tej operacji gdzieś się pozapadały. Na tej podstawie Falzmann sugerował Naczelnikowi Izby Skarbowej, że w całej tej sprawie nie chodziło nigdy o żadną linię produkcyjną, tylko o spekulację finansową i wytransferowanie z Polski grubych pieniędzy. I nie chodziło tu o głupie 5 milionów dolarów, tylko o znacznie większe kwoty, a dodatkowo Falzmann podejrzewał, że kontrola, którą mu zlecono była tylko pewnym testem sprawności polskich służb kontroli finansowej: czy są one kompetentne i czy są w stanie wykrywać spekulacyjne przekręty finansowe na dużą skalę. Michał Falzmann okazał się człowiekiem kompetentnym, sprawnym i gotowym do odpowiedniego działania. Wobec tego został od razu usunięty z pracy w Izbie Skarbowej, a jak nam w swoich notatkach zapodał, stało się na podstawie polecenia zastępcy Leszka Balcerowicza, wiceministra Finansów, głównego negocjatora polskiego zadłużenia, przewodniczącego Rady Nadzorczej FOZZ, przypadkowo również pułkownika WSI. Jakoś tak się ułożyło, że dyrektorem generalnym FOZZ był inny wysoki oficer WSI, a szef „Universalu”, potem pierwszej polskiej spółki giełdowej, zaprzysięgał się na procesie, jaki wytoczył autorom książki „Via bank i FOZZ”, że nic nigdy z żadnymi służbami specjalnymi nie miał, a nawet mieć nie mógł, bo w KC jakikolwiek kontakt ze służbami specjalnymi był surowo zabroniony. Dzisiaj, naturalnie, akronim KC nikomu nic nie mówi, nawet prowadząca sprawę sędzia Sądu Okręgowego nie wiedziała, o co chodzi. Zmuszony do wynurzeń Dariusz Przywieczerski wyjaśnił wtedy, że chodzi o Komitet Centralny PZPR, gdzie wcześniej pracował. W dalszej fazie procesu wyjaśniło się także, ze nie mówił „do końca prawdy”, bo Instytut Pamięci Narodowej wykrył, że jednak miał, a nawet podał sądowi jego służbowy pseudonim i zaszeregowanie. Wspomniany w notatce Krzysztof P. też okazał się być nie od macochy. Przypadkiem jego zięciem był inny polski Przywieczerski, szef innego wielkiego przedsiębiorstwa handlu zagranicznego, a kiedy udało się dziennikarzom wytropić jego telefon, to trop prowadził wprost do Ambasady Związku Sowieckiego w Warszawie. Po latach jego nazwisko pojawiało się tu i tam, zawsze przy okazji jakichś nieważnych setek milionów dolarów, które raptem gdzieś przepadały, niczym pieniądze FOZZ-u, a gdzie by się miały podziać, tego służby prokuratorskie ustalić nie były w stanie, wobec czego śledztwa kończyły się niczym. Kontrola, jaką prowadził Falzmann w Izbie Skarbowej zakończyła się wyrzuceniem go z pracy, co powinien był traktować, jako ostatnią poważną przestrogę Opatrzności, bo już kontrola FOZZ, jaką nieopatrznie zlecono mu w NIK, zakończyła się jego śmiercią, po zaledwie trzech miesiącach dochodzenia, w dniu 18 lipca 1991. Nazwisko Dariusza Przywieczerskiego, który przez 14 lat trzymał nas pod sądem, jeszcze nie jeden raz wypłynie, bo to postać szczególnie zasłużona. Kiedyś był ogłaszany „herosem biznesu i transformacji ustrojowej”, wymieniany bez przerwy na czołówce rankingu najbogatszych Polaków. Chwalił się publicznie, że wszystkie partie polityczne zwracały się do niego o pomoc materialną, a on pomagał tyle ile mógł. Jedyną partią, jaka od niego pomocy nie chciała był Sojusz Lewicy Demokratycznej i chyba tylko z tego powodu w jego pałacu w Głodowie balowali prawie wszyscy eseldowscy twórcy III RP, z Aleksandrem Kwaśniewskim, Józefem Oleksym, Leszkiem Millerem na czele. Potem, na procesie karnym FOZZ, okazało się, że to bidula, skromny emerycina, mieszkający w mieszkaniu o powierzchni zaledwie przekraczającym 40 metrów kwadratowych, na utrzymaniu żony – zawodowej tłumaczki, którego nawet nie bardzo stać na adwokata. Dzisiaj, kiedy przepadł bez wieści, a ścigają go po świecie sądowe listy gończe, nadal figuruje w Krajowym Rejestrze Sądowym we władzach ponad 50 firm. W tych spółkach pojawia się także i nazwisko jego żony – tłumaczki. Wielkim zaskoczeniem dla wielu prostodusznych Polaków było pojawienie się na liście tej politycznej dobroczynności Przywieczerskiego osoby Jacka Kuronia. Pośrednikiem w tym zbożnym dziele była niejaka Anna Turska, w owym czasie dziennikarka „Gazety Wyborczej” i przyjaciółka Wielkiego Jacka. Może ten sympatyczny sponsoring polityczny przeszedł by niezauważony, gdyby Pani Anna nie wykpiwała w „GW” ludzi zajmujących się „aferą FOZZ”, a osobliwie śledczych i prokuratorów, którzy przez lata molestowali ten Fundusz. Zeznając przed sądem zaprzeczyła ona jakimś specjalnym związkom z Dariuszem Przywieczerskim – ot, po prostu Jacek poprosił ją, żeby po drodze wstąpiła do kasy, – ale potem się okazało, że zbyt skromnie oceniła swoje koligacje, bo w wywiadzie prasowym wyznała nieoczekiwanie, że Przywieczerski to dla niej osoba bardzo bliska, tyle co „szwagier”. Co nie dziwi, ponieważ Przywieczerski założył razem z nią spółkę „Ad Novum” (a więc ku nowym, pięknym czasom?), która to spółka wydawała pamiętną „Trybunę” (już nie „Ludu”), a w drodze ewolucji Anna Turska dostała od „szwagra” tę firmę na własność i objęła funkcję redaktora naczelnego. Co chyba „Trybunie” najlepiej na zdrowie nie wyszło, skoro do dzisiaj ślad po niej zaginął. Ale nazwisko „szwagierki i przyjaciółki” nadal, bez kłopotu, znaleźć można wśród zarządzających i właścicieli ok. 40 różnych spółek opisanych w KRS. Przywieczerski, Pochrzęst, Turska, Kuroń, Sawicki to wszystko rybki, większe i mniejsze, pływające w brudnej wodzie transformacji ustrojowej, a co służyło im za karmę, to wyjaśnił w swoim śledztwie Michał Tadeusz Falzmann. Były to rozliczne „umowy kredytowe”, gdzie różni Żemkowie i Przywieczerscy udzielali kredytów różnym Pochrzęstom, a ci spekulowali uzyskanymi pieniędzmi, korzystając z dobrodziejstw polityki finansowej Leszka Balcerowicza. Albowiem zniesienie prawa parytetu stóp procentowych poprzez zamrożenie kursu dolara na dziesiątki miesięcy, umożliwiało zysk bez ryzyka, wielokrotnie przewyższający kwoty udzielonych kredytów. W tej mętnej wodzie powstały rozliczne „rekiny finansjery” i „imperatorowie III RP”. Wielu z nich, po 20 latach, już gdzieś odeszło, jak i sam Przywieczerski, pochowali się za plecami dzieci, wnuków, szwagrów i szwagierek. Brudna woda jednak nie oczyściła się specjalnie i nadal wielu wędkarzy może w niej łowić złote rybki. Śmierć Michała Falzmanna i procesy, jakie po jego śmierci miały miejsce, ciężarówki akt śledczych i kompanie prokuratorów i sędziów, dowodnie pokazały, że w konstrukcji ustrojowej III RP tkwi zasadniczy błąd, który oczyszczenie tej wody uniemożliwia. Nad grobem Michała Falzmanna powstał Ruch Obywatelski, który wskazuje, jak tego oczyszczenia trzeba dokonać: konieczna jest reforma systemu wyborczego do Sejmu i wprowadzenie na wzór brytyjski jednomandatowych okręgów wyborczych. I to jest nasze zobowiązanie wobec tego niezwykłego człowieka, który 20 lat temu poległ w służbie publicznej.

Jerzy Przystawa

http://jerzyprzystawa.salon24.pl

Trybunał Konstytucyjny w służbie szwindlerów Wielokrotnie twierdziłem, że polski wymiar sprawiedliwości jest organizacją przestępczą, w dodatku z bardzo konkretnie określonymi celami. Ostatnio poszedłem dalej i pokazałem, że odnosi się to do całego państwa polskiego. Teraz jednak chciałbym się skupić na organie mającym rzekomo stać na straży praworządności w Polsce, czyli Trybunale Konstytucyjnym. Jak wiele osób zdaje sobie sprawę, polskie prawo z Konstytucją ma niewiele wspólnego i jest to system służący zarówno do pospolitych oszustw jak i niszczenia podstaw funkcjonowania społeczeństwa. Osoby zaś broniące się przed bezprawiem regularnie zamykane są w psychuszkach. Wydaje się do tego, że jest to proceder o skali znacznie większej niż w dawnych Sowietach, nie mówiąc już o PRL. Czytelnicy mojego bloga zapewne wiedzą, że w moim imieniu zostały złożone dwie skargi konstytucyjne, kwestionujące sposób działania Polskich sądów. W pierwszej z nich zaprotestowałem przeciwko usunięciu ławników ze spraw karnych, druga skarga dotyczy kodeksu rodzinnego (czy też raczej antyrodzinnego) oraz składu sądów czyniącego z ławników figurantów. Prawdę mówiąc, już w momencie składania owych skarg nie miałem większych złudzeń, z jaką instytucją mam do czynienia. Pierwsza skarga czekała w Trybunale 11 miesięcy na decyzję czy szacowne gremium raczy ją rozpatrzyć. Druga dzieli podobny los od marca tego roku. Wielokrotnie twierdziłem też, że ławnicy nie byli usunięci przypadkowo, lecz że prawdziwą przyczyną było dążenie sitwy do przejęcia totalnej władzy w państwie, także władzy politycznej. Jak wiadomo, bowiem, sądy w Polsce są często wykorzystywane do niszczenia przeciwników systemu, w tym także uczciwych polskich przedsiębiorców i osób niezależnych. Sądów używa się też do rozbijania rodzin i do podstępnego wywłaszczania Polaków. I właśnie taka sprawa była podstawą mojej pierwszej skargi. W celu przejęcia majątku, przy jawnie spreparowanym oskarżeniu, zostałem skazany za pobicie żony. Gdy zaś broniłem się, próbowano zamknąć mnie w psychiatryku. Ostatnio w sprawie tej skargi dostałem od Trybunału odpowiedź – zaskakującą, ale jedynie w sensie bezczelności i poziomu. Do tej pory byłem, bowiem przyzwyczajony do szwindli na poziomie sądu rejonowego czy okręgowego. Naturę tych oszustwo opisałem między innymi w artykule „Kasta szwindlerów”. Wydawało mi się jednak, że instytucja taka jak Trybunał Konstytucyjny, nie będzie chciała się kompromitować, gdyż na jej ręce patrzy społeczeństwo. Nic z tych rzeczy. Sędzia TK, Wojciech Hermeliński, „wybitny prawnik”, zachował się jak typowy szachraj z podrzędnego sądu. Na posiedzeniu niejawnym postanowił nie dopuścić do rozważenia skargi, twierdząc, że jest oczywiście bezzasadna. Uzasadnił to tym, że ponieważ art. 182 Konstytucji nie precyzuje formy udziału obywateli w sprawowaniu wymiaru sprawiedliwości, to macherzy z Ministerstwa „Sprawiedliwości” mogli ławników zupełnie usunąć. Trybunałowi również jakoś nie przeszkodziło, że art. 45 Konstytucji stanowi, że „Każdy ma prawo do sprawiedliwego i jawnego rozpatrzenia sprawy bez nieuzasadnionej zwłoki przez właściwy, niezależny, bezstronny i niezawisły sąd” i nie raczył nawet uzasadnić zwłoki i niejawności swojego posiedzenia. Być może, zgodnie ze specyficzną logiką polskich sędziów, będzie argumentował, że przecież trybunał to nie sąd. W ten sposób można udowodnić wszystko. Jak elastyczny jest Trybunał widać po argumentacji w podobnej skardze konstytucyjnej z 29 listopada 2005r. Wówczas to Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie wpadł na pomysł, że wybór ławników przez rady gmin jest niekonstytucyjny, bo przecież ławnik to sędzia, a sędziów desygnuje Krajowa Rada Sądownictwa i zwrócił się z takim pytaniem do Trybunału. Jak widać, stosując talmudyczną sofistykę, na gruncie prawa można uzasadnić wszystko. Wtedy jednak TK nie dojrzał widocznie jeszcze do decyzji, że osobnikom w togach należy się pełnia władzy i zachował się zgodnie ze zdrowym rozsądkiem. Oczywiście ławnicy wybierani przez KRS byliby kpiną z art. 182 Konstytucji, czyli udziału obywateli w wymiarze sprawiedliwości. Cytuję za uzasadnieniem wyroku: „Trafny jest pogląd, że z treści art. 182 wynika, iż nie jest możliwe ani całkowite wyłączenie obywateli ze sprawowania tej funkcji (wymiaru sprawiedliwości), ani takie jej zawężenie, by udział ten przybrał zakres jedynie symboliczny.” Charakterystyczna jest też opinia ówczesnego Prokuratora Generalnego przedłożona Trybunałowi: „Zagwarantowany w art. 182 Konstytucji udział obywateli w sprawowaniu wymiaru sprawiedliwości służyć ma w założeniu realizacji w orzecznictwie społecznego poczucia sprawiedliwości, ale ważny jest również z tego powodu, że zapobiega nadmiernej hermetyzacji środowiska sędziowskiego i uchylaniu się przez nie od kontroli społecznej. Osiągnięcie tych celów wymaga zapewnienia szerokiej reprezentacji obywateli uczestniczących w rozpoznawaniu i rozstrzyganiu spraw sądowych.” Również Marszałek Sejmu widział konieczność udziału ławników w sprawowaniu wymiaru sprawiedliwości: „Rolą ławników jest reprezentowanie społeczeństwa w wymiarze sprawiedliwości i jego społeczna kontrola.” Jak się wydaje, konstytucja od tamtego czasu nie zmieniła się. Być może jednak Trybunał uważa, że w Polskim systemie prawnym zasada precedensów nie obowiązuje i w swojej niezawisłości nie musi brać pod uwagę swoich wcześniejszych wyroków? W każdym razie na postanowienie o niedopuszczeniu skargi złożyłem zażalenie, tym razem sam, gdyż dotychczasowy adwokat odmówił mi pomocy. Oczywiście w skardze konstytucyjnej na wszelki wypadek wprowadzono przymus adwokacki a znalezienie prawnika do skargi i w dodatku tego typu, graniczy z cudem. Czyli jak nie kijem, to pałką. Co prawda zażalenie to nie skarga, ale sposób myślenie wysokiego gremium już znamy. Zresztą poczekajmy, zapewne otrzymam formalną odpowiedź. Warto przy tym wspomnieć jak kwestia społecznego udziału w orzekaniu była (przynajmniej formalnie) rozwiązana w PRL. Otóż art. 49 (w pierwotnym brzmieniu) Konstytucji z 22 lipca 1952 r., brzmiał „Rozpoznawanie i rozstrzyganie spraw w sądach odbywa się z udziałem ławników ludowych, z wyjątkiem przypadków określonych w ustawie”. Ciekawy był też artykuł 50 stanowiący o wyborze ławników i sędziów. Tak, więc konstytucja PRL, jeśli chodzi o sądownictwo, była bardziej demokratyczna niż obecna. Oczywiście była jeszcze kwestia realizacji owych zapisów. Ciekawe też, że nie przypominam sobie protestów w związku z ustawą z marca 2007r właśnie usuwającą ławników z sądów karnych. Przypomnijmy, że było to za rządów Prawa i Sprawiedliwości. Ustawa ta była niewątpliwie przygotowana przez Ministerstwo Sprawiedliwości pod kontrolą Zbigniewa Ziobry, pragnącego uchodzić za przykład praworządności, nie była też oprotestowana przez prezydenta mimo jej ewidentnej niekonstytucyjności. Daje to wiele do myślenia na temat, kto rzeczywiście rządzi w Polsce. Wracając jednak do skargi, to, mimo że spodziewałem się przekrętu, postanowienie sędziego Hermelińskiego czy jednak trybunału, bo raczej nie była to jednoosobowa decyzja, pozostawiło niesmak i chciałoby się powiedzieć, że jaki Trybunał, takie postanowienie. Zgodnie z obietnicą daną Trybunałowi w zażaleniu i żeby nie być gołosłownym, w linkach przedstawiam korespondencję z TK w sprawie tej skargi. Mam przy tym nadzieję, że owe dokumenty będą cenną pomocą dla studentów prawa w celu skonfrontowania teorii niezawisłych sądów z praktyką. Bogdan Goczyński

Dokumenty.

Skarga konstytucyjna TS 180/10

Postanowienie o odmowie nadania biegu skardze TS 180/10

Zażalenie na odmowę nadania skardze biegu.

Pismo z prośbą o wyznaczenie terminu rozpatrzenia skargi.

Odpowiedź Trybunału na prośbę o wyznaczenie terminu rozprawy.

Artykuły związane z tekstem.

Kasta szwindlerów

Numer na wariata.

Rzeczpospolita przetępcza.

Rzeczywiste oblicze polityki prorodzinnej.

Wariograf potwierdza fabrykowanie oskarżeń

Społeczni sędziowie w polskich sądach? Skarga w Trybunale Konstytucyjnym.

Walka o prawa ojców. Skarga w Trybunale Konstytucyjnym.

Za http://bgoczynski.wordpress.com/

Zdrowie nie dla każdego Służba zdrowia działająca na zasadach komercyjnych nie zasypie dziury budżetowej. Stało się. 1 lipca br. wszedł w życie pakiet ustaw zdrowotnych przygotowanych przez rząd Platformy Obywatelskiej. W tym kluczowa z nich – ustawa o działalności leczniczej. I zaczęło się odliczanie. Do końca 2013 r. przynoszące straty publiczne szpitale i przychodnie będą likwidowane albo przekształcane w spółki handlowe. Pacjenci, którzy mają pieniądze, będą mogli się leczyć do woli. Ci, których na to nie stać, będą nadal czekać w kolejce na świadczenia finansowane ze środków publicznych. I to jest najważniejszy wniosek, jaki się nasuwa po analizie ustawy. A to znaczy, że reforma systemu ochrony zdrowia zaproponowana przez Platformę nie jest reformą. Bo tak naprawdę nie rozwiązuje zasadniczego problemu, jakim jest brak środków w tym systemie. I nie zwiększa dostępności pacjenta do świadczeń opieki zdrowotnej. Co zatem zafundował Polakom rząd Donalda Tuska w ochronie zdrowia?

Zamiast pacjenta zyski Od strony zwykłego pacjenta, wbrew zapowiedziom polityków PO, przekształcenie szpitala lub przychodni w spółkę handlową niczego nie zmieni. Pacjent – jak czeka teraz na świadczenie od kilku miesięcy do kilku lat, tak będzie czekał. Z tym, że czas oczekiwania może ulec wydłużeniu. Szpital lub przychodnia działająca, jako spółka handlowa będzie kierować się wyłącznie rachunkiem ekonomicznym. Handluje się przecież dla zysku. I nie pomoże zaklinanie rzeczywistości przez PO, która w przepisach ustawy spółki handlowe nazwała eufemistycznie spółkami kapitałowymi. Przecież zgodnie z tymi samymi przepisami podstawą działania tych spółek jest kodeks spółek handlowych, one same zaś mają status przedsiębiorcy. Co za tym idzie, leczenie na gruncie ustawy to rodzaj działalności gospodarczej. A w tej chodzi o zarabianie pieniędzy, czyli osiąganie zysku. Spółka prowadząca działalność leczniczą nie będzie tym samym zainteresowana wykonywaniem świadczeń zdrowotnych, które zysku nie przynoszą. A dotyczy to w pierwszej kolejności świadczeń ponadlimitowych, czyli nieobjętych kontraktem z Narodowym Funduszem Zdrowia. Każde, bowiem nadwykonanie, a więc przekroczenie kontraktu, wymaga dodatkowych zabiegów. Starań ze strony dyrekcji szpitala lub przychodni, aby NFZ zapłacił za świadczenia ponad limit określony w kontrakcie. A zawsze istnieje ryzyko, że tak się nie stanie. Że NFZ za nadwykonania nie zapłaci. Bo nie będzie miał, z czego. Bo w systemie ochrony zdrowia, jak zwykle, nie będzie wystarczającej ilości środków. I wtedy nadwykonania staną się kosztami szpitala lub przychodni, które nie znajdą pokrycia w źródłach ich dochodów. Działalność lecznicza nie będzie się bilansować, a spółka zamiast zysków będzie notowała straty. A strat spółce przynosić nie wolno. I oby tak się nie działo, zarządzający nią postawią na tych pacjentów, którzy za świadczenia płacą z własnych środków. To oni będą dawać spółce tę pewność, że jej wynik finansowy będzie dodatni. Cała reszta chorych też będzie ważna, ale tylko do momentu, kiedy szpital lub przychodnia nie przekroczy limitu ustalonego w kontrakcie z NFZ. Wtedy zaczną się schody. Dla spółki, która nie będzie chciała wpaść w pułapkę zostania z nadwykonaniami, za które nie zapłaci NFZ. I dla pacjentów, których termin skorzystania ze świadczenia finansowanego przez NFZ będzie coraz bardziej odległy. A, że tak się stanie, to pewne. Jeśli w ochronie zdrowia nie przybędzie nagle pieniędzy, co jest wielce prawdopodobne, to kolejki siłą rzeczy będą się wydłużać. Gorset spółki handlowej, który proponuje PO dla prowadzenia działalności leczniczej, tylko ten proces wzmocni. Bo spółka, inaczej niż samodzielny publiczny zakład opieki zdrowotnej, wszystko podporządkuje zarabianiu pieniędzy. I nie zaryzykuje nieodpłatnego udzielania świadczeń zdrowotnych, za które NFZ może nie zapłacić. A tym samym pacjent będzie musiał poczekać na nowy kontrakt z NFZ. No, chyba że wyłoży pieniądze z własnej kieszeni. I wtedy trafi do grona tych pacjentów, którzy w kolejce stać nie muszą.

Zamiast wyboru przymus Politycy PO twierdzą, że ustawa o działalności leczniczej nie wprowadza obowiązkowego przekształcenia szpitali i przychodni w spółki handlowe. Że podmioty prowadzące takie placówki, w tym samorządy terytorialne, będą miały wybór. Ale tak naprawdę ustawa takiego wyboru nie daje. Decydują o tym dwa najważniejsze rozwiązania, jakie przynosi nowe prawo. Pierwsze nakłada na podmiot prowadzący obowiązek pokrycia ujemnego wyniku finansowego szpitala lub przychodni. Z tym, że ten obowiązek podmiot prowadzący będzie musiał wykonać w ciągu trzech miesięcy od upływu terminu zatwierdzenia sprawozdania finansowego placówki. Jeśli w tym terminie tego nie uczyni, to w ciągu 12 miesięcy czeka go wykonanie kolejnego ustawowego obowiązku. Czyli podjęcie decyzji o likwidacji prowadzonego przez siebie samodzielnego publicznego zakładu opieki zdrowotnej albo jego przekształcenie. Przy czym dokładnie nie wiadomo, w co to przekształcenie ma nastąpić. Literalne brzmienie przepisu, w którym o tym się mówi, sugeruje, że podmiot prowadzący może przekształcić publiczny zakład albo w spółkę kapitałową (handlową), albo w jednostkę budżetową. Z kolei systematyka przepisów przyjęta w ustawie podpowiada inne rozwiązanie. A mianowicie, obligatoryjne przekształcenie w spółkę handlową. Tym bardziej, że zgodnie z ustawą przekształcenie w jednostkę budżetową jest możliwe wyłącznie, gdy łączy się ze zmianą rodzaju lub zakresu dotychczasowej działalności leczniczej. I jeszcze jedno. Tylko placówki przekształcone w spółki handlowe będą mogły skorzystać z umorzenia zobowiązań publicznoprawnych (z wyjątkiem składek emerytalnych) oraz ubiegać się o dotację celową z budżetu państwa. Drugie rozwiązanie, zawarte w ustawie, też ogranicza możliwość wyboru. Niesie, bowiem w swej treści zakaz tworzenia nowych samodzielnych zakładów opieki publicznej. A więc przymusza podmioty tworzące szpitale lub przychodnie do korzystania z innych form organizacyjno-prawnych. Konkretnie dwóch takich form, tj. spółek handlowych lub jednostek budżetowych. A przecież samodzielne publiczne zakłady opieki zdrowotnej to nie jest przeżytek, jak uważają niektórzy. Jak pokazuje praktyka, ta formuła organizacyjna się jeszcze nie wyczerpała. Jest wiele przykładów szpitali funkcjonujących, jako publiczne ZOZ-y, które całkiem dobrze radzą sobie finansowo. I to, mimo że nie działają tylko w oparciu o rachunek ekonomiczny. Ale jest też drugi istotny powód, dla którego zakaz tworzenia placówek zdrowia w takiej postaci jawi się, jako złe rozwiązanie. Chodzi mianowicie o uwarunkowania natury konstytucyjnej. Władze publiczne, czyli państwo, mają, bowiem obowiązek zapewnienia obywatelom równego dostępu do świadczeń opieki zdrowotnej. I to niezależnie od ich sytuacji materialnej. Tak stanowi art. 68 ust. 1 Konstytucji. Nie ma też znaczenia rodzaj świadczenia zdrowotnego. Ważne, że są one finansowane ze środków publicznych. I w publicznym ZOZ ten równy dostęp jest gwarantowany, bo nie działają mechanizmy rynkowe. W spółce handlowej już nie, bo decyduje zasobność portfela pacjenta. Inna sprawa, że coraz częściej i w publicznym ZOZ pacjent odchodzi z kwitkiem i nie otrzymuje od razu świadczenia opieki zdrowotnej. Ale to nie jest kwestia formuły organizacyjno-prawnej, tylko braku środków finansowych w systemie ochrony zdrowia. Zakazywanie tworzenia samodzielnych publicznych ZOZ-ów to także zrywanie z zasadą solidaryzmu społecznego, którego jednym z przejawów – czy ktoś tego chce, czy nie – jest publiczna służba zdrowia. I nie chodzi bynajmniej tylko o finansowanie świadczeń opieki zdrowotnej ze środków publicznych, ale również o zasady udzielania tych świadczeń i dostępu do nich.

Zamiast solidaryzmu rynek Często solidaryzm społeczny nazywany jest populizmem albo socjalizmem. A on po prostu jest szczególnym rodzajem wrażliwości społecznej. Niczym więcej. Po co bowiem społeczeństwu oraz jego obywatelom państwo? Żeby udawać niewidzialną rękę ryku? Jeśli tak, jeśli niczym więcej państwo ma się nie zajmować, to, co ma zrobić z chorymi, których nie stać na leczenie: bezrobotnymi bez środków do życia, osobami trwale niezdolnymi do pracy lub wymagającymi pomocy społecznej? Czy państwo powinno stać do nich plecami? Przecież ci ludzie też mają przyrodzoną i niezbywalną godność, która jest źródłem praw i wolności. Praw i wolności wszystkich jednostek. Państwo ma wobec tych ludzi, a także tych, którzy sobie, na co dzień świetnie radzą, pewne obowiązki. I w imię solidaryzmu społecznego przyjmuje takie rozwiązania, które pozwalają słabszym zachować zarówno godność, jak i egzystencję. Zresztą, jaka w tym zakresie jest alternatywa? Na pewno nie jest nią służba zdrowia oparta tylko na mechanizmach rynkowych. Taki model nie funkcjonuje nigdzie na świecie. Przecież mówimy o tej dziedzinie życia społecznego, gdzie nie możemy zdać się tylko na rynek. Bo co się stanie, gdy spółka prowadząca działalność leczniczą zbankrutuje? Co wtedy zrobią pacjenci korzystający z jej usług? Ci, których na to stać, będą szukali pomocy gdzie indziej. Ale co z tymi chorymi, których na to nie będzie stać? I na tym właśnie polega solidaryzm społeczny, że „zasobniejsi” (silniejsi) wspierają słabszych. Rzecz jasna, można się z tym nie zgadzać. Ale trzeba pamiętać o konsekwencjach społecznych. Przecież ci, którzy dzisiaj mogą pomagać słabszym, jutro mogą tej pomocy potrzebować. Poza tym służba zdrowia działająca na zasadach komercyjnych nie jest lekarstwem na bolączki systemu ochrony zdrowia. Nie zasypie dziury budżetowej. A to właśnie z budżetu (za pośrednictwem NFZ) nadal będą pochodzić główne środki na finansowanie świadczeń opieki zdrowotnej. Zatem niech ci wszyscy, którzy są gorącymi zwolennikami komercjalizacji służby zdrowia, mają to jedno na uwadze, że nawet jak dojdzie w Polsce na masową skalę do przekształceń szpitali i przychodni w spółki handlowe, to i tak w myśl solidaryzmu społecznego będą (poprzez podatki) finansować świadczenia zdrowotne tym „słabszym”. Solidaryzm społeczny to bowiem nie tylko pewna idea, ale także jeden z fundamentów ustrojowych Rzeczypospolitej (zresztą tak jak w przypadku większości państw europejskich). I zmiana tego stanu rzeczy w drodze ustawodawstwa zwykłego nie jest możliwa. Choć – jak widać na przykładzie fundowanej nam przez rząd Platformy Obywatelskiej tzw. reformy ochrony zdrowia – takie próby są podejmowane. Dr Martin Bożek

Autor jest prawnikiem, wykładowcą na wyższych uczelniach. W latach 2005-2009 był dyrektorem jednego z zarządów Centralnego Biura Antykorupcyjnego. http://www.naszdziennik.pl/

To Maryja wygrała nad Bolszewikami - nie Piłsudski! Dlaczego przez lata przypisuje się cudowne zwycięstwo roku 1920 Piłsudskiemu, a nie Maryi? Czy towarzyszy nam zbiorowa hipnoza?

Zasadny film jako wstęp: Fragment Dzienniczka św. Faustyny: „Wtem ujrzałam pewną duszę, która się rozłączała od ciała w strasznych mękach. O Jezu, kiedy to mam pisać, drżę cała na widok okropności, które świadczą przeciw niemu... Widziałam, jak wychodziły z jakiejś otchłani błotnistej dusze małych dzieci i większych, jakie dziewięć lat; dusze te były wstrętne i obrzydliwe, podobne do najstraszniejszych potworów, do rozpadających się trupów, ale te trupy były żywe i głośno świadczyły przeciw duszy tej, którą widzę w skonaniu; a dusza, którą widzę w skonaniu, jest to dusza, która była pełna zaszczytów i oklasków światowych, a których końcem jest próżnia i grzech. Na koniec wyszła niewiasta, która trzymała jakby w fartuchu łzy i ta bardzo świadczyła przeciw niemu. O godzino straszna, w której widzieć trzeba wszystkie czyny swoje w całej nagości i [nędzy]; nie ginie z nich ani jeden, wiernie towarzyszyć nam będą na sąd Boży. Nie mam wyrazów, ani porównań na wypowiedzenie rzeczy tak strasznych, a chociaż zdaje mi się, że dusza ta nie jest potępiona, to jednak męki jej nie różnią się niczym od mąk piekielnych, tylko jest ta różnica, [że] się kiedyś skończą.” (Dzienniczek, Zeszyt 1, nr 425-426). Niektórzy sądzą, jakoby Faustyna miała widzieć duszę Marszałka. Analiza tego fragmentu dokonana przez ks. Natanka http://www.apokalipsa.info.pl/audio/smierc_pilsudskiego.mp3

Gratia plena

Kto dowodził pod Warszawą. Co pewien czas pojawia się temat pt. kto zwyciężył pod Warszawą w 1920 r. Ostatnio na Nowym Ekranie napisano, że: „To Maryja wygrała nad Bolszewikami - nie Piłsudski!”

http://partenos.nowyekran.pl/post/21000,to-maryja-wygrala-nad-bolszewikami-nie-pilsudski

Dla człowieka wierzącego jest oczywiste, że zwycięstwo nad bolszewikami byłoby niemożliwe bez wsparcia Matki Bożej. Jednak twierdzenia, że Ona rywalizuje z Piłsudskim w zasłudze zwycięstwa jest nieporozumieniem. Bóg i Maryja działają w rzeczywistości ziemskiej, ale przecież czynią to poprzez ludzi. Człowiek obdarzony wolną wolą może postępować zgodnie z Bożym zamiarem, lub może odwrócić się od Boga. Wydaje się, że zwycięstwo polskie nad bezbożnym komunizmem w wojnie 1920 r. było zgodne z Bożym zamiarem. Polscy żołnierze zwyciężający pod Warszawą realizowali Wolę Bożą. Na ich czele stał Józef Piłsudski. W bitwie warszawskiej i w całej wojnie z bolszewikami głównodowodzącym wojsk polskich był Piłsudski. Skoro w bitwie warszawskiej Wojsko Polskie odniosło zwycięstwo, to jego naczelny dowódca jest zwycięzcą. Co do widzenia św. Faustyny, jeżeli związane ono jest z osobą Marszałka. Piłsudski nie był świętym. Jego droga życiowa to wielkie czyny, trwale zapisane w historii Polski, ale także popełnione grzechy. Jednak z wizji świętej Faustyny widzimy nie tylko ohydę grzechów „pewnej duszy”, ale także i to, że „ dusza ta nie jest potępiona”, chociaż będzie musiała odpokutować swoje winy w Czyśćcu. Z tego, co zapamiętałem z Dzienniczka św. Faustyny to wstawiennictwo Matki Bożej uratowało duszę od potępienia. Przypominam, że Marszałek był czcicielem Matki Chrystusowej w wizerunku Pani Ostrobramskiej. Ważnym też jest tu wyjaśnienie okoliczności śmierci Marszałka. W ostatniej drodze towarzyszył mu ksiądz Władysław Korniłowicz. http://pl.wikipedia.org/wiki/W%C5%82adys%C5%82aw_Korni%C5%82owicz

Przeciwnicy Marszałka twierdzą, że Piłsudski wówczas był nieprzytomny i żadnego kontaktu z księdzem Korniłowiczem nie nawiązał. W tej sprawie istnieje ważne świadectwo autorstwa Prymasa Tysiąclecia Stefana kardynała Wyszyńskiego przechowywane w Instytucie Piłsudskiego w Nowym Jorku. We wrześniu 1978 rozpoczęto proces beatyfikacyjny ks. Władysława Korniłowicza. Szeremietiew

Jan Bodakowski: Jedwabne 10 lipca 1941 Publikacja Grossa jest stekiem bezczelnych kłamstw mających na celu oczernianie Polski i Polaków. W rzeczywistości w Jedwabnym Żydzi (często sowieccy kolaboranci i ich rodziny) stali się ofiarą Niemców. Sprawa pogromu Żydów w Jedwabnym jest znana większości osób z książki Grossa „Sąsiedzi”. Publikacja Grossa jest jednak stekiem bezczelnych kłamstw mających na celu oczernianie Polski i Polaków. W rzeczywistości w Jedwabnym Żydzi (często sowieccy kolaboranci i ich rodziny) stali się ofiarą Niemców.

Łomżyńskie Łomżyńskie z Jedwabnym było terenem dwu narodowym. W miastach mieszkali Polacy i Żydzi. Wsie w 100% był Polskie, połowę mieszkańców wsi stanowiła szlachta zagrodowa (mająca taki sam status ekonomiczny jak włościanie, ale posiadająca silną świadomość narodową). Po agresji sowieckiej na Polskę w 1939 roku sowiecka propaganda (głoszona często ustami żydowskich agitatorów) była prowokacyjna i niedorzeczna (nie było Ukraińców i Białorusinów do wyzwalania). Silna świadomość narodowa spowodowała żywiołowy rozwój polskiego podziemia w okupowanym przez sowietów Łomżyńskim.

17 września 1939 W dyskusji o Jedwabnym Gross i jego epigoni przemilczeli udział próżniejszych żydowskich ofiar w sowieckim aparacie terroru po 17 września 1939. Żydzi w 1939 roku w Jedwabnym entuzjastycznie witali Armie Czerwoną. Entuzjazm Żydów był owocem uwielbienia Żydów dla ZSRR i nienawiści do Polski (nie jest prawdą teza o strachu Żydów przed Niemcami, Niemcy byli sojusznikami ZSRR, Żydzi na terenach okupacji niemieckiej usiłowali witać Niemców – Niemcy jednak nie życzyli sobie entuzjazmu Żydów). Żydzi w Jedwabnym natychmiast włączyli się w sowiecki aparat terroru, którego jedyną ofiara byli w Jedwabnym Polacy. Żydzi w sowieckim aparacie terroru stosowali wobec prześladowanych Polaków: aresztowania, rekwizycje, więzienie. Żydzi tworzyli dla NKWD listy Polaków przeznaczonych do likwidacji (bezpośredniej i za pomocą deportacji), odzierali z dobytku i ubrań deportowanych Polaków, przejmowali miejsca pracy deportowanych Polaków. Żydzi zajmowali się rabunkiem i rekwizycją na rzecz sowietów (Żydzi stanowili w czasie pierwszej okupacji 70% sowieckich biurokratów gospodarczych), szerzeniem sowieckiej propagandy i agitacji. Pod sowiecką okupacją Żydzi nieustannie manifestowali swój tymf nad Polakami i entuzjazm dla okupanta, obelżywie traktowali Polaków, donosili na Polaków do NKWD. Atak armii niemieckiej na ZSRR był dla Polaków wyzwoleniem od śmierci i tortur z rąk sowietów i ich żydowskich kolaborantów. Polacy mieli powody by czuć ulgę i radość z powodu końca sowieckich wywózek, mordów i prześladowań.

10 lipca 1941 Akcją likwidacji Żydów w Jedwabnym (a także w Radziłowie i Tykocinie) kierował komisarz kryminalny Hauptsurmfuhrer Hermann Schaper. Schaper jak wielu innych zbrodniarzy nazistowskich po wojnie pozostał bezkarny (z braku wystarczających dowodów). Sprawą jego odpowiedzialności za zbrodnie podczas II wojny światowej w Łomżyńskim zajmowała się niemiecka prokuratura w 1964 i 1965 oraz sądy w 1974 (w oparciu o dokumenty SS z archiwum MSW w Warszawie) i 1976 roku. Odpowiedzialność Schepera za eksterminacje Żydów w Łomżyńskim ustaliło Centrum Dokumentacji Zbrodni Nazistowskich w Ludwigsburgu koło Stuttgartu na podstawie ustaleń z 1963 z biura śledczego do ścigania zbrodni nazistowskich przy sztabie policji izraelskiej. Żydzi z Radziołowa na zdjęciach rozpoznali Schapera. 10 lipca 1941 roku (dwa tygodnie po wkroczeniu Niemców i rozpoczęciu niemieckiej okupacji) do Jedwabnego (według świadków) przybyło 69 gestapowców i wielokroć więcej żandarmów niemieckich (zeznająca w procesie Polaka dostała polecenie od Niemców przygotowania 69 porcji obiadowych dla gestapowców). Było to Einsatzkomando SS Zichenau Schrottersburg (Einsatzkommando Urzędu Policji Państwowej Ciechanów Płock). Była to jedna z wielu akcji likwidacji Żydów (podobne miały miejsce w końcu czerwca w Wiznie, 5 lipca w Wąsoczy, 7 lipca w Radziłowie leżącym 15 km od Jedwabnego, 10 lipca w Jedwabnym, w sierpniu w Łomży leżącej 18 km od jedwabnego, 22 sierpnia w Tykocinie leżącym 30 km od Jedwabnego, 4 września w Rutkach leżących 20 km od Jedwabnego, Zambrowie leżącym 35 km od Jedwabnego, wielu z tych miast Niemcy palili Żydów w stodołach). Ten sam schemat SS wykorzystywało w likwidacjach Żydów od Morza Bałtyckiego do Morza Czarnego (na Litwie, Białorusi, Ukrainie i Mołdawii). W pogromach Niemcy starali się wykorzystać lokalny margines społeczny i antysemitów. W Jedwabnym Niemcy spalili mniej niż 250 Żydów (około 150) w stodole (innych miejsc egzekucji nie znaleziono). By Żydzi nie uciekali z płonącej stodoły Niemcy strzelali do Żydów (świadczy o tym 100 łusek znalezionych przez IPN w maju 2001 w ruinach spalonej stodoły). Łuski po amunicji znalezione w Jedwabnym były łuskami do niemieckich karabinów Mauser z 1938 i niemieckich pistoletów Walter używanych przez niemieckich oficerów. Jedwabne nie było podczas II wojny światowej terenem walk jednostek niemieckich – łuski, więc najprawdopodobniej pochodziły z masowego mordu. Wbrew polskiemu prawu nie przeprowadzono ekshumacji (ówczesnym ministrem sprawiedliwości był Lech Kaczyński), bo przeciw ekshumacji protestował Związek Gmin Żydowskich w Polsce, (pomimo że we wszystkich miejscach zbrodni na Żydach ekshumacje przeprowadzono). Żołnierzom niemieckim w pogromie pomagali cywilni przedstawiciele niemieckich władz lokalnych Jedwabnego przywiezionych do Jedwabnego przez Niemców. Niemcy nie dopuszczali na terenach przez siebie okupowanych do aktywnej działalności tubylców nawet takiej jak pogromy. Niemcy usiłowali biciem i bronią palną zagonić Polaków do pilnowania Żydów na rynku w Jedwabnym (wielu Polaków pomimo grożącej śmierci z rąk Niemców uciekało z miasta by nie pomagać Niemcom) część jednak pod przymusem pilnowała Żydów. Polacy jednak nie byli świadomi celów Niemców. Z rynku Niemcy zapędzili Żydów do stodoły i ich tam spalili. Polacy pomimo grożącej im i ich rodzinie karze śmierci (tylko w okupowanej Polsce Niemcy zabijali za pomoc Żydom) pomagali Żydom i ukrywali Żydów przed Niemcami.

Proces Podczas procesu oskarżeni o mord w Jedwabnym twierdzili, że podczas śledztwa byli torturowani. Torturami wymuszono na nich przyznanie się do winy i obciążenie innych odpowiedzialnością za mord. Sąd 10 z pośród 22 oskarżonych uniewinnił, wydał 1 wyrok śmierci (niewykonany), 11 osób skazał na kilkunastoletnie wyroki, choć uznano, że byli terrorem przez Niemców zmuszeni do pilnowania Żydów. Wymuszone przez UB zeznania były tak niewiarygodne, że komunistyczny sąd uznał je za niewystarczający dowód. Sąd apelacyjny z pośród 12 skazanych 2 uniewinnił. Niewątpliwymi zbrodniarzami byli przywiezieni przez Niemców polskojęzyczni kolaboranci Marian Karolak (komisaryczny burmistrz z nadania niemieckiego okupanta) i Karol Bardoń (niemiecki żandarm, volkddeutsch, funkcjonariusz niemieckiej policji pomocniczej zajmującej się aresztowaniem Polaków). Jan Bodakowski

Bibliografia: „Jedwabne spór historyków wokół książki Jana T. Grossa ‘Sąsiedzi’”, Wydawnictwo Fronda

Na zadeptanym cmentarzu: Krzyż Wolności i Solidarności Pęd do orderów znajomych z opozycji zdumiewa mnie. Poczekajcie proszę najpierw na naszych zabitych. Emil Barchański w 1982 roku wycofał swoje wymuszone torturami zeznania przeciwko mnie. Dzięki Niemu mogłem opuścic więzienie…. Moi przyjaciele nie żyją: Emil Barchański, Grzegorz Przemyk, bł. Jerzy Popiełuszko i ks. Sylwester Zych. Osoby bliskie mi duchowo, jak na przykład Jacek Żaba nie żyją również. Oni nie dostali Krzyży Wolności i Solidarności. Ich niszczone latami rodziny żegnały sie z pracą i nadzieją, otoczone ludźmi z razwiedki dogorywały. Czarek Filozof, Kuba Kotański, Jurek Jakubowski, Igor Bieliński, Jerzy Wardęcki, Krystyna Barchańska to osoby, które powinny w pierwszej kolejności zostać uhonorowane. Niestety mało, kto wie, kim oni są. Państwo Polskie i sprawiedliwość patrzą w drugą stronę. Jednocześnie agenci i agentofile: sędziowie stanu wojennego i agentofile legendujący TW otrzymali najwyższe państwowe odznaczenia. Agent SB TW Lech Leszek Moczulski stworzył w Krakowie początkowo pod swoim osobistym zwierzchnictwem, a potem kontrolowaną przez swojego wieloletniego asystenta i komunistycznego Nikodema Dyzmę Krzysztofa Króla całą maszynkę orderową na czele z osobami twierdzącymi ponad wszelką wątpliwość, że Moczulski agentem nie jest. Ludzie legendowani przez Moczulskiego dostali w jego towarzystwie najwyższe polskie ordery. Obecnie Krzysztof Król jest doradcą prezydenta Bronisława Komorowskiego do spraw odznaczeń a jego ludzie bezwstydnie przedstawiani, jako opozycjoniści przekonują, że to obowiązek wziąć order. Trudno będzie komukolwiek przekonać mnie do wzięcia jakiegokolwiek odznaczenia. Nie chciałbym być w gronie agentów i agentofili. Nie chcę jakichkolwiek odznaczeń od państwa, które nie zapewniło swoim bohaterom statusu prawnego zapewniającego godny byt i wysoką rentę. Napisałem w tej sprawie petycję dekomunizacyjną. Link umożliwiający jej podpisanie znajduje się na końcu tekstu. Pęd do orderów znajomych z opozycji zdumiewa mnie. Poczekajcie proszę najpierw na naszych zabitych. CASANOVA

18 lipca 2011 Bełkot polityczny w Polsce Sąd rabiniczny w Jerozolimie skazał na śmierć przez ukamienowanie(!!!!) psa, którego ciało stało się siedliskiem ducha zmarłego przed dwudziestu laty prawnika. W judaizmie pies uważany jest za zwierzę nieczyste, tak jak świnia.. Dwie dekady temu ów prawnik obraził dwóch sędziów. Rabini podejrzewają, że teraz wrócił pod postacią psa, który wszedł do budynku Sądu Finansowego i w żaden sposób nie dawał się stamtąd wypędzić. Psa miały ukamienować lokalne dzieci. Jak donosi izraelski dziennik „Yediot Ahronot”, wydanie „okrutnego” wyroku potwierdził jeden z pracowników sądu mówiąc, że”- Uznano to za właściwy sposób na zmuszenie ducha do opuszczenia ciała biednego psa” Obrońcy praw zwierząt zwrócili się ze skargą do głównego sędziego Avrahama Dov Lenina(???). Być może ja nie znam do końca zasad, którymi kieruje się tzw. judaizm rabiniczny, w końcu nie jestem teologiem i znawcą, tak jak mój kolega z dawnej Unii Polityki Realnej - pan profesor Michał Wojciechowski, ale judaizm rabiniczny jest spisany przez rabinów, a nie jest wiarą objawioną - tak jak jest nią chrześcijaństwo, ale. w odróżnieniu od judaizmu biblijnego, którego Stary Testament jest jego częścią, tak jak chrześcijaństwo, nie słyszałem w nim o wędrówce dusz.. Chrześcijaństwo powstało na tle śmierci Jezusa Chrystusa jest wiarą- nie nauką- w Trójcę Przenajświętszą. Judaizm biblijny zakłada wiarę w Boga, ale – przyznam się Państwu-, że pierwszy raz słyszę o duchu człowieka w zwierzęciu, który to duch się nim umiejscowił.. W buddyzmie jest wędrówka dusz, i przechodzi nawet do zwierzęcia i to kilka razy( reinkarnacja), ale nie ma jej w chrześcijaństwie. Dusza w chrześcijaństwie przypisana jest do jednego ciała- nie mylić ze złymi duchami.. W chrześcijaństwie zwierzę w ogóle nie ma duszy, bo nie jest człowiekiem, ale ma ciało. Człowiek ma ciało i duszę, a aniołowie mają tylko duszę.. Propagowana w Polsce ekologia polityczna , będąca narzędziem politycznym i chwaląca – jak poganie - bóstwo przyrody -personifikuje zwierzęta, nadając im cechy ludzkie, wbrew chrześcijaństwu, które nie uprawnia zwierzęcia z człowiekiem.. Pozwalając na przykład zjadać zwierzę, w tym świnię.. W chrześcijaństwie nie jest to zwierzę nieczyste. I nie jesteśmy na razie oskarżani o kanibalizm, choć już w USA, co jakiś czas propaganda robi wrzutki o kanibalizmie chrześcijan. Sam słyszałem w „Archiwum X”, jak główny bohater o prawdziwym nazwisku- Duchovny, a wcale nie duchowny powiedział, że „ chrześcijanie jedzą ciało Chrystusa”. Zapomniał dodać- słowo” mistyczne”. Być może robi to jakiś wpływowy odłam wegetariański.. Bo jeśli przyjmiemy lewicowo- ekologiczną tezę, że zwierzę jest naszym bratem, to rzecz jasna jesteśmy kanibalami.. Braćmi, o których śpiewają „Europejczycy” w „Odzie do radości”.. Na razie śpiewają, że wszyscy ludzie są braćmi.. No nie braćmi fartuszkowymi z kielniami w rękach-, ale jednak braćmi.. Niewykluczone, że za jakiś czas do słów obecnych, dopisana zostanie zwrotka o zwierzętach, jako naszych braciach.. A w przyszłości naszej w Unii Europejskiej nie będzie można zjadać zwierząt. Cała sprawa ruszy, jak w Unii Europejskiej, naszym nowym państwie, do władzy dorwą się wegetarianie i weganie i przegłosują demokratycznie zakaz jedzenia naszych braci-, czyli zwierząt. Nie piszę tego, że zaraz tak będzie, ale zaczęli od psów i kotów.. A potem krok po kroku, w kierunku zmiany „stereotypów” jedzenia, tak jak innych” stereotypów.”. Wywracają chrześcijaństwo do góry nogami, bo chrześcijaństwo to nie tylko wiara w Boga- to coś więcej.. To pewne zasady obowiązujące w Europie od setek lat, na przykład zasada, że zwierzę nie jest człowiekiem, ale zwierzęciem - i nie ma duszy, dlatego można go zjeść nie narażając się Panu Bogu. Są jeszcze właściwości kulturowe nabudowane przez lata historii Na przykład Francuzi jedzą żabie udka, a my nie.. Jedzą też ślimaki- a my nie. Na razie ekolodzy polityczni propagują w stosunku do koni, świń, czy drobiu - tzw. humanitarne zabijanie (???). Słowo ”humanitarny( humanus - ludzki): odnosi się do człowieka, a nie do zwierzęcia, tak, że pierwszy krok został zrobiony.. Podchody „humanitarne” pod zwierzęta. Słownictwo jest bardzo ważne, pomaga zamulić rzeczywistość. Pies ”umarł”, a nie „zdechł”, tak jak kiedyś.. Na razie świnia zdycha, a nie ”umiera”, ale to tylko kwestia czasu, czasu wpływania na świadomość, czyli marksistowską nadbudowę... Ciekawe, że jeszcze można zjeść konia, kaczkę, sarnę, dzika, gęś, czy kurę, ale już nie można zjeść psa. Nie mówię o psie sąsiada, tylko o swoim własnym.. Chyba, że sąsiad dałby na jedzenie swojego psa zgodę, bo to jego pies. Ale ekologiczni obrońcy praw zwierząt nie protestują, jeśli jemy świnię, krowę, czy konia - ale protestowaliby gdybyśmy jedli psy, tak jak Koreańczycy czy Chińczycy... To, co stoi na przeszkodzie, żeby zacząć protestować przeciwko temu, że chrześcijanie jedzą świnie czy kaczki? Zapadają już wyroki w sprawie ”maltretowania” psów. Kilka lat temu pod Iłżą facet zrobił z bezpańskiego psa smalec, jako środek leczniczy na różne dolegliwości reumatyczne, tak jak to się robiło przez wieki. Teraz dostał wyrok! Nie pamiętam, jaki, ale dostał. Chyba trzy lata w zawieszeniu, czy coś takiego.. W końcu polityczni ekolodzy ciągną nas do pogaństwa- zamiast wiary w Boga, wiara w przyrodę i zwierzęta, jako bóstwa.. Może im się to w tym stuleciu nie udać, jeśli Unia Europejska, jako jedno państwo się rozpadnie.. Bo w niej głównie propaguje się pogaństwo, pod hasłami praw dla zwierząt.. Prawo dla zwierzęcia oznacza wyjęcie go spod władzy człowieka i przekazanie uprawnień nad nim różnym samozwańczym organizacjom ekologicznym i urzędnikom. Właściciel zwierzęcia ma coraz mniej do powiedzenia w sprawie własnego zwierzęcia. Podobnie jest z drzewami: nie wolno wyciąć swojego drzewa, na swojej działce, bez zgody urzędnika pogańskiego- pardon- ekologicznego.. To on decyduje o moim drzewie! Drzewie ekologicznym.. W demokratycznym państwie prawnym.. Dlaczego demokratycznym? Bo przegłosowanym większościowo i demokratycznie? I część ludzi jeszcze nadal myśli, że demokracja to nie tyrania.!. Bo nie ma na razie zabijania nas i rozstrzeliwania.. Bo tyrania kojarzy się głównie z gwałtem fizycznym i masowymi grobami. Taka jest siła propagandy.. Tak jak nie może sobie uświadomić, że nie żyjemy już w wolnej Polsce, bo jesteśmy od 1 grudnia 2009 roku na mocy Traktatu Lizbońskiego częścią państwa o nazwie Unia Europejska. Jakaś część jakiegoś państwa, nie może być suwerenna z samej istoty rzeczy.. Jest tylko częścią i musi wykonywać polecenia centrum.. A centrum w Unii Europejskiej jest Komisja Europejska, nasz prawdziwy rząd.. Rząd w Polsce, tak jak wybory demokratyczne, to tylko atrapa do przykrycia prawdziwej władzy.. Prawo unijne jest ponad prawem polskim, a polski parlament w podskokach przegłosowuje na szybko wszystko, co płynie z Brukseli.. Bo suwerenne państwo, to takie, które nie toleruje na swoim terytorium innej władzy.. My mamy na swoim terytorium władzę czerwonych brukselskich komisarzy, w tym pana Janusza Lewandowskiego, który nie reprezentuje Polski, ale Unię Europejską za wielkie pieniądze. Polska nie jest wolnym krajem, była nim formalnie do 1 grudnia 2009 roku, tak jak nie była - gdy byliśmy pod butem Moskwy.. Mieszkańcy Polski nie mogli się poruszać swobodnie- teraz mogą.. Ale mogli mówić po polsku- tak jak teraz.. Mogą się wybierać na stanowiska, na których muszą wykonywać dyrektywy płynące z Brukseli.. Wolno nam jeszcze mówić, ale nie wszystko- są białe plamy tematyczne - ale to tylko kwestia czasu, że za pomocą tzw. politycznej poprawności, czyli nowego rodzaju cenzury, powoli likwiduje się wolność słowa.. Cała ta demokracja to wielka zorganizowana atrapa.. Jakoś wybory się odbywają systematycznie, a sprawy ciągle idą w jednym kierunku.. Można sobie popisać i pokrzyczeć, ale co z tego? Jaki ja mam wpływ na to, żeby państwo przestało mnie rabować i decydować za mnie w wielu sprawach? Żadnego! Oczywiście może się trafić większość, tak jak na Węgrzech - i coś próbować pchnąć w inną stronę.. Ale jak będą chcieli wystąpić z Unii Europejskiej? Już raz chcieli wystąpić z Układu Warszawskiego, a w Ameryce stany południowe z Unii. I co? Jak to się skończyło? Zwracam uwagę, że sędzia, do którego zwrócili się obrońcy praw zwierząt, w tym praw dla duszy psa nazywał się Dov LENIN (???) I jak tu nie wierzyć, że Lenin jest ciągle żywy..(???) WJR

Manewry przed wyborami Nieważne, jak ludzie głosują. Ważne, kto i według jakiej ordynacji wyborczej liczy głosy. To była stara żelazna zasada komunistów, którzy oszustwa wyborcze oraz socjotechniczne sztuczki z uzyskiwaniem demokratycznej legitymacji dla swoich totalitarnych rządów opanowali do perfekcji. To, że sfałszowano tak zwane referendum ludowe w 1946 r. czy wybory do Sejmu w 1947 r., zostało już udowodnione. Wiadomo również, że istniała specjalna grupa koordynująca operację fałszowania wyników kierowana przez funkcjonariuszy sowieckiego aparatu przymusu. Wydawało się, że tamten ponury okres mamy już za sobą. Niestety, jednak nie. W czwartek opinia publiczna dowiedziała się, że podczas przeszukania bagażnika samochodu byłego komendanta policji w warszawskiej dzielnicy Białołęka, w związku z podejrzeniem uczestnictwa oficera policji w morderstwie, znaleziono kilkaset wypełnionych kart do głosowania z opisem wskazującym, że były one załącznikiem do protokołu wyborczego z ubiegłorocznych wyborów samorządowych. Przedstawicielka prokuratury poinformowała, że jest to wątek wyodrębniony z zarzutu zabójstwa i postępowanie w sprawie znalezionych kart prowadzone jest w kontekście art. 248 kodeksu karnego dotyczącego oszustwa wyborczego. W wyborach samorządowych w 2010 r. w Warszawie oficjalnie wygrała Platforma Obywatelska, a Hanna Gronkiewicz-Waltz została prezydentem stolicy. Czy zatem zostaną powtórzone wybory? Na razie nabrano wody w usta. Skąd jednak mamy mieć pewność, że to jedyny przejaw nieprawidłowości wyborczych? Jak wiele oszustw i manipulacji wyborczych mogło być w Warszawie i w całym kraju? Znalezienie wypełnionych kart wyborczych w bagażniku byłego komendanta policji w sposób oczywisty podrywa zaufanie obywateli do państwa, i to w szczególnie newralgicznym obszarze, jakim jest kreowanie przez obywateli w toku aktu wyborczego władzy publicznej. Ale nie jest to jedyny przejaw naruszania klarownych reguł wyborczych. Na trzy tygodnie przed ogłoszeniem terminu wyborów parlamentarnych, które według nieoficjalnej informacji mają zostać zarządzone na niedzielę, 9 października, obywatele nie wiedzą, według jakiej ordynacji odbędą się te wybory. A to, dlatego, że Platforma Obywatelska przeforsowała w parlamencie korzystny dla siebie kodeks wyborczy, który jednak wzbudził uzasadnione wątpliwości, co do zgodności z Konstytucją. W tej sytuacji opozycyjnemu Prawu i Sprawiedliwości nie pozostało nic innego jak zaskarżenie kodeksu do Trybunału Konstytucyjnego. Na 12 tygodni przed wyborami nie wiemy, czy senatorów będziemy wybierać w okręgach jednomandatowych czy na starych zasadach według ordynacji większościowej, ale w kilkumandatowych okręgach. Nie wiemy, czy możliwe są wybory dwudniowe, czy też nie, czy będzie można głosować korespondencyjnie oraz przez pełnomocników, czy zarówno partie, jak kandydaci będą mogli prezentować swoje programy w reklamówkach telewizyjnych i na billboardach. Przedstawiciel wnioskodawców, poseł do Parlamentu Europejskiego Janusz Wojciechowski, słusznie zwrócił uwagę w toku postępowania przed TK, że jeżeli prezydent zarządzi wybory jeszcze w lipcu, odpowiedź na te pytania będzie brzmieć „nie”, a jeśli zdecyduje się je ogłosić w sierpniu (po formalnym wejściu w życie kodeksu 1 sierpnia), to odpowiedź będzie pozytywna. W ten sposób prezydent może wybrać dowolnie, kierując się nie obiektywnymi i jasnymi regułami gry, ale interesem PO i samowolnie zdecydować o zarządzeniu wyborów na zasadzie starej ordynacji czy nowego kodeksu, co jest sprzeczne z zasadą podziału władz. Trybunał Konstytucyjny najwyraźniej jest podzielony w sprawie ordynacji, bo nie może wydać szybkiego i jednoznacznego werdyktu. Rozprawę, która zdecyduje, czy żyjemy w zgodnych z Konstytucją standardach demokratycznych, odroczono do 20 lipca. Słuszny jest postulat reformy systemu wyborczego w Polsce, bo obecna ordynacja doprowadziła do zminimalizowania wpływu obywateli na to, kto ma ich reprezentować, i do uczynienia z grupy polityków najbardziej zamkniętej korporacji zawodowej. Tyle że PO zaproponowała zaledwie częściowe i nieprzemyślane zmiany w ordynacji, które są przede wszystkim korzystne dla partii rządzącej. Widzimy, do czego prowadzi sytuacja, gdy rządzący traktują Polskę jak czerwone sukno, którego chcą dla siebie wyrwać jak najwięcej. Jan Maria Jackowski

Kultura schodzi do podziemia Zamiast autentycznej rozmowy o najważniejszych problemach Polaków pokazuje się nam w telewizji jakieś idiotyczne, lisie i wazeliniarskie „szkła kontaktowe” i „śniadania mistrzów”, w których występują wciąż ci sami pożyteczni idioci, bez głębszej refleksji, z prymitywnymi hasełkami i bufonadą Ze Stanisławem Srokowskim, poetą, prozaikiem i dramaturgiem, rozmawia Agnieszka Żurek Opublikował Pan ostatnio list otwarty do młodzieży pod tytułem: „Buntujcie się, młodzi”. Osią listu stał się postulat obecności prawdy w życiu publicznym, społecznym, a także w wymiarze pamięci narodowej. Jakie obszary życia publicznego są, według Pana, szczególnie zniszczone obłudą i kłamstwem?

- Proces wyniszczania pamięci narodowej, tłumienia prawdy i narzucania życiu publicznemu kłamstwa jako metody sprawowania władzy zaczął się na wielką skalę na polskich ziemiach kresowych już w pierwszych dniach komunistycznej niewoli. Polacy z Kresów dużo wcześniej niż inni rodacy doświadczyli bestialskiego ustroju. Gdy 17 września 1939 r. Sowieci napadli na Rzeczpospolitą, zagarniając 52 proc. terytorium, ogłosili, że przynoszą wyzwolenie i wolność. U początku było więc kłamstwo. Od tego dnia kłamstwo przybierało już tylko na sile. Komunistyczna wolność objawiała się w zsyłkach na Sybir, politycznych mordach, zamianie kościołów na magazyny drewna i zapędzaniu chłopów do kołchozów. Komuniści niszczyli polskie symbole narodowe, orła białego, flagę państwową, pieśni patriotyczne, polskie szkoły, uniwersytety, literaturę, język, obyczaje. Tak zawsze zaczyna się zło – od niszczenia symboli, degradacji wartości, deprecjacji tradycji i historii. Najczęściej jednak zło się maskuje i udaje dobro. Zatruwa umysły, deformuje język, fałszuje pojęcia i – na co najmniej zwracamy uwagę – psuje dobry smak, niszczy poczucie piękna i zawsze jest zbrodnią estetyczną. Tak, zło, fałsz, obłuda i kłamstwo są zbrodniami estetycznymi. Ludzie przyzwoici czują się z tym kiepsko. Fundamentem założycielskim tzw. Polski Ludowej było jedno z najbardziej prymitywnych kłamstw, jakich dopuszczono się wobec wypędzonych z Kresów Polaków, a mianowicie wpisanie do ich dowodów osobistych formułki, iż urodzili się w Związku Sowieckim. W tym przypadku kłamstwo już z niczym się nie kryło. Było brutalne i cyniczne. Nie liczyło się nawet ze śmiesznością, bowiem wielu urodzonych jeszcze przed rewolucją październikową też miało wpisane do dowodów, iż urodzili się w Związku Sowieckim.

U fundamentów założycielskich Polski po 1989 r. też było kłamstwo, a właściwie seria kłamstw. - Okrągły Stół, jak wiadomo, stał się umową starej komunistycznej nomenklatury z tzw. opozycją konstruktywną, czyli z nową solidarnościową nomenklaturą ugodową, która podzieliła się władzą polityczną z niedawnymi jeszcze wrogami, obdarowując ich obficie majątkiem i zaszczytami, uznając to kłamliwie za budowę wolnej, suwerennej i niepodległej Polski. Jakaż to była wolna, suwerenna i niepodległa Polska, kiedy te same czerwone tabuny komunistycznych dygnitarzy, którzy przez niemal pół wieku okłamywali Naród, wsadzali do więzień, skrytobójczo mordowali, prześladowali Kościół i gnębili każdą wolną myśl polską, nadal zasiadały w ławach rządowych, parlamencie i mediach, manipulując pamięcią narodową i blokując prawdę. Nie dopuszczali do dekomunizacji, a w miarę umacniania swojej władzy poczęli likwidować ślady nie tak dawnego jeszcze zrywu solidarnościowego. Przeciwnikiem Okrągłego Stołu była „Solidarność Walcząca”. To miało znaczenie dla dość osobliwej sytuacji. Otóż w stanie wojennym związałem się w konspiracji z tą organizacją, a w moim domu znajdował się punkt kolportażowy podziemnych wydawnictw. Mój syn z natury rzeczy był wychowywany w duchu wolności. W swojej klasie założył w 1991 r. gazetkę szkolną i jako symbol wybrał stylizowaną kotwicę tej organizacji, wywodzącą się z symboliki AK. Kiedy gazetka się ukazała, wychowawczyni została wezwana do dyrekcji. A wicedyrektorką była gorąca wówczas zwolenniczka Unii Demokratycznej Tadeusza Mazowieckiego. Ostrzegła nauczycielkę, że znak „Solidarności Walczącej” nie może pojawiać się w szkole. Nauczycielka jednak się nie ugięła, bo nie chciała łamać charakterów dzieciom. Kolejne numery ujrzały światło dzienne. Szybko jednak tę nauczycielkę dyrekcja usunęła ze szkoły, a nowa wychowawczyni – już zastraszona – nie pozwoliła, by uczniowie rozwijali się poprzez pracę twórczą. I gazetka padła. Niby niewiele znaczący epizod, ale wskazuje, jak u zarania nowej rzeczywistości układ rządowy poprzez swoich przedstawicieli na każdym szczeblu tępił niewygodne idee i symbole. W taki oto sposób zaczynała się pełzająca likwidacja suwerennej Polski.

Dziś zło się rozpleniło i przybrało wiele twarzy. - Występuje pod postacią klasycznego kłamstwa, przemilczania, degradacji, rozmywania, pomniejszania i wypaczania prawdy. Spycha niewygodnych ludzi i ich idee na margines społeczny, deformuje rzeczywistość. Kłamstwo, obłuda i cynizm występują w polskim parlamencie, w kancelarii premiera i prezydenta, na salach sądowych, w szkołach i na uniwersytetach, oszukuje zasadnicza część mediów. Nikczemni i podli ludzie od lat opluwają ojca Tadeusza Rydzyka, każdego, kto ma odmienne zdanie od oficjalnie obowiązującego – Jarosława Kaczyńskiego, Jarosława Marka Rymkiewicza. Prokuratorzy i sędziowie niszczą niezależnego blogera AntyKomora, znęcają się nad 19-letnim uczniem Jackiem Balcerowskim, skazując go za antyrządowy napis na szkolnym murze. Zaszczuty, niewygodny historyk dr Dariusz Ratajczak, wyrzucony z Uniwersytetu Opolskiego, nękany procesami sądowymi, pracował, jako stróż nocny, a niedawno znaleziono go martwego w samochodzie. Grupie rzetelnych i przyzwoitych dziennikarzy publiczne telewizja i radio odebrały audycje i programy, w których zajmowali się diagnozą polskiej rzeczywistości. Dochodzi nawet do mordów politycznych (zabity w Łodzi działacz PiS Marek Rosiak). A hasła do napaści i nienawiści rzucają tacy politycy, jak: minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski („dorżnąć watahę”), minister Władysław Bartoszewski nazywający własny Naród „bydłem”, czy premier Donald Tusk, który gardzi Polakami, określając ich „moherowymi beretami”. A agresja i prymitywizm wicemarszałka Stefana Niesiołowskiego sięgają dna. Władza się degeneruje. A to niszczy Polskę.

Co więc powinno być w tej sytuacji „Westerplatte” młodego pokolenia? Miejscem, z którego nie można zdezerterować i trzeba bronić go za wszelką cenę? - Napisałem „Apel do młodych” z myślą, by nie poddawali się wszechogarniającej manipulacji, bo ona degraduje i poniża. Ktoś, kto się jej poddaje, traci osobowość, staje się kukłą, którą inni kierują. Nawołuję do ostrego krytycyzmu, samodzielnego myślenia, analizy faktów i umiejętności podejmowania wyborów. Młodzi są zdolni do heroizmu, poświęceń i wielkich wyzwań, ale też łatwo poddają się iluzji współczesnej cywilizacji, fałszywie rozumianym kultom – modzie, karierze, szybkim awansom, zarobkom i sławie. A przecież są dużo ważniejsze rzeczy w ludzkim życiu: godność człowieka, duma narodowa, honor i przyzwoitość. Przed każdym młodym stoją podstawowe pytania: Kim jestem? Jakim chcę być człowiekiem? Jakich bronię wartości? Z jakiej tradycji się wywodzę? Ku czemu zmierzam? Jakiej chcę Polski? Wielkiej, silnej i suwerennej, z wielowiekową tradycją, czy też słabej, bez pamięci narodowej, odartej z historii i pozbawionej blasku? Dzisiaj toczy się bój o naszą przyszłość. O to, czy zachowamy tożsamość, fundamenty suwerenności, z własną religią, językiem, kulturą i obyczajami, czy też rozpłyniemy się w nie wiadomo, jakiej europejskości. Chyba nie chcemy być bezkształtną masą, którą będą sterować ludzie małego formatu, polityczne kukły, moralne potworki i prymitywne marionetki. Oto wyzwanie dla młodego pokolenia.

Jakie działania mogą podjąć młodzi ludzie, aby w mądry sposób zamanifestować swój bunt i przeciwstawić się cynizmowi w życiu politycznym i społecznym? - Bunt wpisany jest w młodość. Jeśli młode pokolenie nie buntuje się przeciwko złu, to znaczy, że tchórzy, brakuje mu ducha i silnej wiary. Gdy byliśmy w niewoli, młodzi brali udział w powstaniach przeciwko zaborcom. Polskie Orlęta walczyły w 1918 i 1920 r. o polski Lwów. Harcerze z Szarych Szeregów dawali dowody odwagi i heroizmu w czasie wojny. Armia Krajowa stworzyła Polskie Państwo Podziemne. W najtrudniejszych latach komunizmu licealiści zakładali tajne organizacje. Tak było w moim liceum, gdy siedemnastoletni chłopcy produkowali ulotki i nawoływali do walki ze Stalinem. A złapani i skazani na więzienia trwali przy swoich przekonaniach. Byli to synowie Kresowian. Należy więc i teraz organizować się w niezależne grupy, budować własne struktury, tworzyć swoje programy. Znakomitymi przykładami są inicjatywa „Solidarni 2010″, stowarzyszenia młodych ludzi, którzy żądają prawdy o katastrofie smoleńskiej i są nieustraszeni. To są bohaterowie naszych czasów. Pokazują, jak trwać w determinacji mimo zastraszania, represji i upokorzeń. Tworzą kawałek wolnej Polski. Takie grupy powinny powstać w całym kraju. Grupy studentów, licealistów, harcerzy. Gdy narodzi się autentyczny młodzieżowy ruch społeczny, gdy powstaną dzieła twórcze młodego pokolenia, wolne strofy poetyckie, pieśni i poematy, które staną się zaporą przed wszechogarniającą falą kiczu, złego smaku, zdegenerowanej władzy i zwyrodniałych idei, Polska zacznie się odradzać.

W liście do młodych pisze Pan: „Zaczyna się szerzyć strach. Przez strach władza pragnie podporządkować sobie społeczeństwo”. Znamy z historii, jak totalitaryzm podporządkowuje sobie coraz większe obszary życia publicznego. Te metody dziś wracają? - W komunizmie bardzo wielu ludzi było uczciwych, a nawet szlachetnych, ale przenikniętych strachem. Bali się otwierać usta, by się nie narazić rządzącym. Cenzura przekształcała się w autocenzurę. Dzisiaj obserwuję podobne zachowania. Na wielu uniwersytetach, w placówkach kulturalnych, bibliotekach, szkołach i organizacjach ten strach paraliżuje wolną wolę. W środowiskach kresowych wrze. Manipulatorzy i kłamcy nie pozwalają nam mówić całej prawdy o ludobójstwie na Kresach. Coraz częściej zabraniają spotkań autorskich albo wykładów. Tak było na Uniwersytecie Szczecińskim, gdzie miał wystąpić ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, tak było w Opolu, Wrocławiu i Przemyślu. To tylko mała cząstka ograniczeń, wykluczeń i prześladowań. Polska zaliczana jest do najbardziej inwigilowanych krajów Europy, masowo podsłuchuje się obywateli, następuje erozja praworządnego państwa. A wszystko to rodzi się z nieufności władzy wobec obywateli. Co należy robić? Krzyczeć, wołać, protestować, tworzyć własne organizacje, latające uniwersytety, kluby prawdy, jednoczyć się w marszach protestacyjnych, zakładać własne media, pisma, lokalne gazetki, wolnościowe fora internetowe, wspierać wiarygodne ośrodki opinii publicznej, wskazywać palcami tych, którzy przejawiają totalitarne zapędy. A w nadchodzących wyborach zmieść ze sceny wszystkich, którzy prowadzą Polskę ku niewoli, gardzą własnym Narodem i kneblują mu usta.

Z czego, Pana zdaniem, może wynikać fakt, że w Polsce tak mało osób jest zaangażowanych w walkę w obronie wartości? To efekt wezwania premiera Tuska do powszechnego grillowania? - Kiedy się wyjdzie na ulice wielkich miast, życie z pozoru kwitnie. Kawiarnie pełne młodzieży, gwar, wesołość, rozmowy, piwo płynie strumieniami. Bezproblemowy, ugłaskany byt, blichtr i miazmaty szczęścia. Ale ci sami ludzie drżą o pracę, bo bezrobocie rośnie, ceny idą w górę, zarobki są niewysokie, a perspektywy duchowego rozwoju maleją. W małych miasteczkach i na wsi marazm i beznadzieja. Są likwidowane szkoły i biblioteki. A w istniejących szkołach i na uczelniach nie kształtuje się postaw patriotycznych. Pojęcie wychowania zniknęło z programów szkolnych. Kiedyś było „Kuratorium oświaty i wychowania”, a zostało tylko „oświaty”. Młodzi nie uczestniczą w wielkiej debacie o Polsce, o wartościach, nie spierają się o wielkie projekty dla Ojczyzny. A premier polskiego rządu Donald Tusk na wszystko ma tylko jedną radę: „więcej Europy” i „więcej integracji”. Jego tytaniczna myśl zapewne przejdzie do skarbnicy mądrości: „Nie potrzebujemy jakiejś Boskiej pomocy”. W każdym innym kraju za taką wypowiedź musiałby się gęsto tłumaczyć, a u nas nie. Wytworzyła się tolerancja bełkotu. Poddawani jesteśmy wszechogarniającej tresurze. Pomyślmy, do czego nawołuje premier. Więcej Europy to mniej Polski. A mniej Polski to mniej historii, wielkich narodowych bohaterów, pieśni patriotycznych, odwołań do chrześcijaństwa, które tworzyło zręby europejskiej kultury. Na oczach Polaków ze szkoły ruguje się historię i ogranicza literaturę polską. Nie kształtuje się człowieka z wielkim charakterem, o bogatej osobowości, identyfikującego się z wielowiekową, ugruntowaną tradycją. A dlaczego się nie kształtuje? Bo byłby to człowiek myślący, groźny dla głupiej i prymitywnej władzy. A ludzi myślących władza się boi. Chce mieć społeczeństwo ślepo poddane indoktrynacji, płaskie intelektualnie, pozbawione głębszych pokładów wiedzy o sobie samym i własnej przeszłości. Ale młodzież swój rozum ma. Umie, nawet okaleczona chorą oświatą, patrzeć i słuchać, ma naturalny zmysł krytyczny. Jeszcze są rodziny, Kościół, jest trochę rzetelnych i odpowiedzialnych dziennikarzy, są światli kapłani, żywiej reagujący ostatnio na zło profesorowie. Im bardziej będziemy poznawać realną i głębszą prawdę o naszej gorzkiej rzeczywistości, tym szerzej będziemy otwierać oczy.

W liście do młodzieży pisze Pan o śledztwie w sprawie katastrofy smoleńskiej, które toczy się od ponad roku, ale do tej pory niczego de facto nie wyjaśniło. Dlaczego większość meinstremowych dziennikarzy nie próbuje nawet dociekać przyczyn wielkiej narodowej tragedii, idąc oportunistycznie za rosyjską narracją? - Myślę, że Polacy zareagowali na katastrofę smoleńską spontanicznie i zgodnie z własnym sumieniem. Pogrążeni w żałobie masową obecnością przed Pałacem Prezydenckim dali dowód, jak ważna jest więź społeczna w obliczu tragedii. W głębi tej zbiorowości tkwią pamięć i prawda. Władza panicznie się zlękła tej potężnej zbiorowej pamięci. Dlatego cały atak skierowała na rozbicie jedności, na podzielenie społeczeństwa. I to dzielenie trwa do dzisiaj. Niestety, w tym dziele niszczenia wzięli udział, poza rządzącymi politykami, duża grupa spodlonych dziennikarzy i – rzecz jasna – ich mocodawcy. Decydowały tu takie czynniki, jak: zniewolone umysły, podłość, małość charakterów, lizusostwo, zły smak, zawodowy partykularyzm i jednostkowy egoizm. Był to moment sprawdzania, kto jest kim. Zwycięsko z tego wyszły niezależne umysły i mocne charaktery.

Powiedział Pan: „Język jest rzeczywistością i w języku jest rzeczywistość”. Co mówi o nas współczesny język świata kultury i debaty publicznej? - Ludzie sztuki w dużej części zaprzedali się bylejakości, chałturze i trywialności. Ich język to często język frazesu, banału, kiczu i pozorów. Zamiast autentycznej rozmowy o najważniejszych problemach Polaków pokazuje się nam w telewizji jakieś idiotyczne, lisie i wazeliniarskie „szkła kontaktowe” i „śniadania mistrzów”, w których występują wciąż ci sami pożyteczni idioci, bez głębszej refleksji, z prymitywnymi hasełkami i bufonadą. Debata publiczna to spór o pryncypia, o to, jaka jest i ma być nasza Polska, jakie zagrożenia niesie Unia Europejska, dlaczego władza kłamie i oszukuje Naród. A świat kultury chowa głowę w piasek albo trzęsie się ze strachu. Jego język staje się językiem skundlenia.

Niezależni artyści, podobnie jak w stanie wojennym, „schodzą do podziemia”, bo są spychani na margines kultury będącej nośnikiem wartości. - Władza się degeneruje. Wybiera na twarz polskiej prezydencji w Unii Europejskiej pajaca i podrzędnego wesołka. To wskazuje na skalę zwyrodnienia, w tym przypadku ministra kultury. Degeneracja władzy prowadzić może tylko do katastrofy. Schodzenie przyzwoitych ludzi kultury i sztuki do podziemia to właśnie efekt owej degeneracji władzy. Owo podziemie ma inny charakter niż w stanie wojennym, ale sens podobny: uwolnić się od kłamstwa, zniewolenia i represji. Ten proces trwa, będzie się poszerzał i pogłębiał.Jak ocenia Pan, jakość stworzonego przez środowiska konserwatywne życia kulturowego? Dlaczego często nie jest ono postrzegane przez młodych ludzi, jako alternatywa kultury laickiej? - Nie widzę jednolitego, dobrze zorganizowanego środowiska konserwatywnego. Siłą kultury są nie tylko solidne fundamenty aksjologiczne, ale duża aktywność i zajmująca debata. Od lat rzetelną działalność prowadzi mocno już osadzone w kulturze wydawnictwo Arcana. Ma spory wpływ na studentów. Tam się krystalizują podstawowe idee konserwatywne. Pojawiają się nowe, kiełkujące inicjatywy młodzieżowe. Dobrym przykładem może być pismo „Rzeczy Wspólne”, w którym egoizm jednostkowy zastępuje się dobrem zbiorowym. Mało znany Teatr Nie Teraz Tomasza A. Żaka z Tarnowa wystawia z młodymi aktorami pierwszy w Polsce dramat „Ballada wołyńska” poświęcony tragedii wymordowanych przez UPA Polaków. W Kudowie-Zdroju były dyrektor lokalnego muzeum Bronisław Kamiński jeździ po wsiach i zakłada małe muzea domowe. Radio Rodzina z Wrocławia znakomicie organizuje Noce Kościołów, w których udział biorą ludzie kultury i dziesiątki tysięcy wiernych. Głos Radia Maryja i Telewizji Trwam wzmacnia te tendencje. Młode pokolenie powoli, ale wyraźnie budzi się ze złego snu i samo z siebie odbudowuje niezbędne dla swego rozwoju wartości. W tym upatruję odradzanie się potencjału twórczego.

Często zabiera Pan głos w obronie pamięci Kresów i ich mieszkańców. Z czego, Pana zdaniem, wynika brak informacji o narodowości pomordowanych we Lwowie w 1941 r. profesorów na ufundowanym ostatnio przez władze Wrocławia i Lwowa pomniku? - W lipcu 1941 r. zostali zamordowani polscy profesorowie we Lwowie. 3 lipca br. prezydenci Wrocławia i Lwowa odsłonili pomnik poświęcony ofiarom tej zbrodni, tyle tylko, że zabrakło na nim tablicy z napisem, iż zostali zamordowani polscy profesorowie i że udział w mordach, oprócz Niemców, brali także Ukraińcy. W trakcie uroczystości skrajny nacjonalista Oleg Pankiewicz domagał się „demontażu pomnika ofiar UPA… we Wrocławiu”. A prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz nie zareagował na to, w swoim przemówieniu zaś nie użył określenia „polscy profesorowie”, tylko „wybitni naukowcy publikujący głównie w języku polskim”. Organizatorzy nie pozwolili przemówić przedstawicielowi rodzin ofiar tej zbrodni. I zabrakło polskich flag narodowych. Takie zachowania wynikają ze strachu i braku poszanowania ludzkiej godności.

W twórczości literackiej poświęca Pan wiele miejsca stosunkom polsko-ukraińskim. W tekstach publicystycznych wybrzmiewa jednocześnie niepokój z powodu niechęci polskich władz do uznania rzezi wołyńskiej za ludobójstwo. W jaki sposób nasze państwo powinno czcić pamięć Polaków – ofiar zbrodni na Wołyniu? - W książkach „Ukraiński kochanek”, „Zdrada” i „Ślepcy idą do nieba” opowiadam o wielkości i dramacie polskich Kresów, o obyczajach, kulturach, nacjach, językach i religiach, a bohaterami są Polacy, Rusini – Ukraińcy, Żydzi, Ormianie, Bojkowie, Cyganie, Niemcy, Rosjanie… Powieści te pozwalają lepiej zrozumieć naszą zafałszowaną historię i nasze dziś. Chciałbym, by wiedza o Kresach była powszechnie dostępna, ponieważ Kresy w najwyższym stopniu budowały przez wieki polską tożsamość narodową. A najważniejsze dzieła Mickiewicza, Słowackiego, Moniuszki, Szymanowskiego, Paderewskiego, Sienkiewicza, Makuszyńskiego, Schulza, Mackiewicza i Herberta nadal są żywe w zbiorowej wyobraźni. Czczenie pamięci ofiar należy do obowiązków państwa i jego instytucji. Powinna to być wielka duchowa manifestacja jedności i odpowiedzialności za losy polskich obywateli, z udziałem władz świeckich, duchownych i rodzin pomordowanych. Państwo ma obowiązek dbać o groby, symbole i pomniki ofiar. Najwyższa pora, by polski parlament nazwał zbrodnię kresową ludobójstwem i ustanowił 11 lipca Dniem Pamięci Męczeństwa Kresowian. By władze w niedalekiej przyszłości zbudowały w Warszawie pomnik pomordowanym i wzięły udział w budowie muzeum kresowego.

Wielką wagę przykłada Pan do nauczania historii i wskazywania właściwych wzorców – „wielkich charakterów i nieustraszonych postaw”. Kto współcześnie może stać się dla nas inspiracją? - W historii Polski nie brakuje godnych podziwu postaci. Bohaterstwo rodzi się w głębi ludzkiej duszy. Bohaterami są ci, którzy w trudnych warunkach stają po stronie miłości, prawdy, godności, wolności i sprawiedliwości. Nieustającą inspiracją w budowaniu dobra wspólnego są: bł. Jan Paweł II, ks. Jerzy Popiełuszko, ks. Piotr Skarga, Tadeusz Kościuszko, Józef Piłsudski, Janusz Korczak, rtm Witold Pilecki, płk Ryszard Kukliński, Anna Walentynowicz, oraz masowy ruch sprzeciwu „Solidarność”. To są przykłady, jak być człowiekiem prawym, odważnym i z charakterem. Jak się poświęcać dla rzeczy większych niż nasz osobisty los. Tylko z takich postaw rodzi się dobro, a życie i świat zyskują wymiar moralny.

Agnieszka Żurek

Zmarł ostatni katolicki mąż stanu na świecie Zmarł ostatni katolicki mąż stanu na świecie. Prezydent Juan María Bordaberry R.I.P. (17 VI 1928 – † 17 VII 2011)

W niedzielę, 17 lipca 2011 roku, w Montevideo, zmarł w wieku 83 lat, opatrzony świętymi sakramentami i otoczony modlitwą swojej licznej rodziny, były prezydent Republiki Wschodniej Urugwaju w latach 1972-1976, kawaler Orderu Wygnanej Prawowitości i członek Sekretariatu Politycznego JKW Sykstusa Henryka Burbońskiego, prawowitego króla Hiszpanij, Juan María Bordaberry Arocena. Ś.P. Juan María Bordaberry – potomek rodziny francuskich Basków, przybyłych do Urugwaju w drugiej połowie XIX wieku – był jedynym w historii Urugwaju katolickim prezydentem, któremu Opatrzność wyznaczyła rolę katechona powstrzymującego – kierowaną z Kuby i wykonywaną przez marksistowską organizację terrorystyczną Tupamaros – agresję komunistyczną przeciwko jego krajowi i całej Hiszpanoameryce. Będąc konstytucyjnym prezydentem, wybranym w 1972 roku, dla zażegnania tego niebezpieczeństwa dokonał 27 czerwca 1973 roku odgórnego zamachu stanu, ustanawiając komisaryczną dyktaturę personalną, którą sprawował do 1976 roku.

Prezydent Bordaberry — Cześć Jego Pamięci! Jak już informowaliśmy przed rokiem (Czerwoni bandyci triumfują – prezydent Bordaberry skazany), w ostatnich latach, kiedy doszli do władzy, obejmując nawet urząd prezydenta, dawni bandyci z Tupamaros, b. prezydent Bordaberry stał się ofiarą sądowej farsy z oskarżenia o „współautorstwo intelektualne” śmierci bądź zaginięcia „przeciwników politycznych”, i został 10 II 2010 roku skazany na najwyższy w Urugwaju wymiar kary 30 lat więzienia. W istocie, można z perspektywy czasu ocenić, że zadanie, którego podjął się wówczas prezydent Bordaberry przerastało pojedyncze ludzkie siły. Zachodziła bowiem poważna różnica pomiędzy celami, które stawiał sobie on, a tymi, które przyświecały zdecydowanej części elity politycznej oraz sił zbrojnych kraju, które najpierw wsparły jego zamach, a potem same go obaliły. Aby to rozumieć, trzeba odwołać się do tej analizy historyczno-politycznej, którą sam eks-prezydent przedstawił w wywiadzie udzielonym w 2002 roku. Rzecz w tym, iż J. M. Bordaberry był otwartym, integralnym antydemokratą, który tak samo jak Jorge Luis Borges uważał, że demokracja to zło i zabobon (superstición), a nadto – już w odróżnieniu od Borgesa – że państwo musi być wsparte na fundamencie prawdy katolickiej. Urugwaj natomiast od samego początku swojego niepodległego istnienia uformował się jako państwo liberalne, masońskie, ateistyczne, odseparowane od Kościoła i od religii katolickiej w edukacji, oparte o demokratyczny dogmat suwerenności człowieka i opanowane przez liberalną partiokrację, która przez dziesięciolecia wymieniała się władzą w obrębie dwóch partii, jednej otwarcie liberalnej, drugiej nominalnie narodowej i konserwatywnej, ale w gruncie rzeczy obu będących tylko frakcjami jednego, „fartuszkowego” obozu. Nawet partia katolicka, która powstała już w XX wieku, była przesiąknięta ideami Lamennaisa, Sangniera i Maritaina, a więc myślicieli głoszących, iż Prawda może współistnieć z błędem. Ten establishment liberalny przeraził się naprawdę komunistycznego zagrożenia, stąd też udzielił zrazu wsparcia Bordaberry’emu, najpierw wysuwając go jako kandydata w wyborach na prezydenta konstytucyjnego, a potem jako dyktatorowi. Kiedy jednak Bordaberry oznajmił, że jego cel nie ogranicza się do odparcia zagrożenia komunistycznego, lecz chce on system liberalnej partiokracji i diabolicznej demokracji zastąpić chrześcijańską konstytucją państwa, która wspierać się będzie nie na fałszywej idei suwerenności ludu, lecz na suwerenności prawa Bożego, masońscy oficerowie cofnęli mu swoje poparcie i zastąpili go politykiem (Alberto Demicheli) obiecującym przywrócenie systemu demoliberalnego. Gorąca pobożność, dyskusje z najbliższym przyjacielem i współpracownikiem w rządzie, jakim był znakomity urugwajski myśliciel tradycjonalistyczny, Álvaro Pacheco Seré (1935-2006), wreszcie studia nad historią chrześcijaństwa doprowadziły logicznie J. M. Bordaberry’ego do przyjęcia zasad karlistowskiego legitymizmu (działaczem karlistowskim jest także jego syn, Santiago Bordaberry). Zaowocowało to m.in. esejem Honor al Carlismo, opublikowanym w 3 numerze przeglądu Custodia de la Tradición Hispánica z 2002 roku, wydawanego przez Stowarzyszenie Studiów Tradycjonalistycznych „Juan Vázquez de Mella”. Autor wychodzi tam od stwierdzenia, że fundamentem porządku politycznego są zasady prawa naturalnego pochodzenia boskiego, z którymi nic nie może pozostawać w sprzeczności – trzeba je tylko adaptować do nowych czasów i okoliczności. Te zasady uformowały to, co nazywamy społeczeństwem zachodnim i chrześcijańskim, którego kultury jesteśmy dłużnikami i dziedzicami. Był to długi i trudny proces – pełen wojen, inwazji, herezji, ale również świętych, mędrców, królów i rycerzy chrześcijańskich. Stworzyli oni cywilizację, którą winniśmy nazywać Christianitas (hiszp. Cristiandad), a nie pejoratywnym w gruncie rzeczy określeniem „Wieki Średnie” – pomiędzy starym a nowym pogaństwem. Dzieli się ona jakby na dwie fazy: pierwsza to surowy heroizm rycerstwa walczącego pod sztandarem Wiary, druga jest użyźniona zgłębianiem Prawdy przez uczonych mnichów. Chociaż jej rozkwit przypada na wieki XI-XIII, dla autora szczególnie ważne są dwa wydarzenia inicjalne tej epoki: chrzest Chlodwiga w Reims (496) i III Synod w Toledo (589), który zadecydował o przyjęciu przez wizygocką Hiszpanię ortodoksji katolickiej. W konsekwencji tych wydarzeń, dwie „konstytucje naturalne” uformowały na wieki dwa przodujące w Christianitas narody: prawo salickie z jego inwokacją do Chrystusa jako „konstytucja naturalna” Francji oraz (przejęta później przez karlizm, jako dziedzica) inwokacja Dios – Patria – Rey, wznoszona przez naród odrzucający pogaństwo i herezję, jako „konstytucja naturalna” Hiszpanii, wyrażająca ideał monarchii, która strzeże jedności narodowej, jednej Wiary i jednej Ojczyzny. Ta cywilizacja padła ofiarą agresji ze strony odrodzonego pogaństwa i wewnętrznej rewolucji, najpierw religijnej (protestantyzm), potem zaś otwartej już rebelii przeciwko Bogu, proklamowanej przez liberalizm. Odwołując się m.in. do J. A. Widowa i Marcela Clémenta, Bordaberry zauważa, iż proces zainicjowany przez liberalizm jest przede wszystkim problemem metafizycznym, albowiem propozycja urządzania życia społecznego tak, jak by Boga nie było, jest także zapoznaniem istnienia wroga Boga, czyli szatana, w konsekwencji, zatem całe zło skupia się w samym człowieku, który odrzucając społeczne panowanie Chrystusa kreuje utopię demokratyczną, niszczącą wszystkie podstawy społeczeństwa: autorytet, poszukiwanie dobra wspólnego, rodzinę, własność i pokój społeczny. W dalszej części eseju autor przedstawia różne formy oporu, próbującego przeciwstawić się destrukcyjnym procesom nowoczesności, przywołując takie postaci, jak generałowie Miguel Primo de Rivera i Francisco Franco w Hiszpanii, marszałek Philippe Pétain i generał Raoul Salan we Francji czy wreszcie – najbliższe mu przykłady południowoamerykańskie – w Chile, Argentynie i własne doświadczenia z okresu sprawowania władzy. Konkluzje, do jakich dochodzi są efektem refleksji, do jakiej dawno temu doszedł już Maurice Barrès po fiasku ruchu generała Boulangera: „Potrzeba nam doktryny!”. Kontrrewolucja nie jest możliwa bez solidnego fundamentu doktrynalnego. Nie może to być przy tym jakakolwiek doktryna, tylko taka, która opiera się na realistycznym rozpoznaniu prawdziwych pryncypiów bytu ludzkiego – osobowego i społecznego; której moc jest siłą transcendentnej Prawdy, i która już w długim procesie trwania dowiodła, że kreuje dobre społeczeństwo. Taką doktryną jest właśnie karlizm – jedyny spadkobierca obu tradycji, które zbudowały zachodnią Cristiandad: katolickiej Hiszpanii i prawa salickiego. Zarówno esej o karlizmie, jak wywiad, a także kilka innych tekstów śp. prezydenta Bordaberry’ego można przeczytać na tradycjonalistycznej stronie

http://hispanismo.org/cultura-general/9451-textos-de-juan-maria-bordaberry.html

Jacek Bartyzel

Rolnicy - PSL zrobi wam jeszcze bardziej dobrze!

1. Premier Tusk, trafiony miedzy oczy "rolniczym" listem Jarosława Kaczyńskiego, wpadł w przerażenie. On słowa "rolnictwo" nawet wymówić nie potrafi, a jedyne jego wypowiedzi w sprawach rolniczych, jakie odnotował internet, to pochwała truskawek chorwackich i szyderstwo z polskiego wina. Przerażony premier zadzwonił, więc niezwłocznie do ministra Sawickiego, z zapytaniem jak jest na wsi. Sawicki zapewnił go, że jest dobrze. Wieś spokojna wieś wesoła. Wieś tańczy i śpiewa. Wieś cieszy się, że ma taki dobry rząd, takiego znakomitego ministra i ogromne dopłaty z Unii Europejskiej, zaledwie dwa razy mniejsze niż Niemcy i za trzydzieści parę lat, jak dobrze pójdzie, te dopłaty będą nawet jeszcze bardziej sprawiedliwe. Uradowany premier niezwłocznie zawiadomił o tym społeczeństwo.

2. Wiadomość, że na wsi jest dobrze, najbardziej ucieszyła najbardziej zainteresowanych, czyli rolników. Część z nich autentycznie nie zdawała sobie sprawy, ze jest im dobrze, a niektórym wydawało się nawet, że jest im wręcz źle. Owi malkontenci narzekali, ze dochody z produkcji rolniczej są prawie żadne, że koszty produkcji rosną, że nieuczciwe firmy skupowe nie płacą im za towar, no i że unijna pomoc w przeliczeniu na hektar w Polsce jest dwa razy niższa niż w Niemczech, w czym niektórzy dopatrywali się nawet oznak dyskryminacji.

3. Na list prezesa Kaczyńskiego odpowiedział też prezes PSL Waldemar Pawlak. Że mianowicie Kaczyński został wpuszczony w maliny przez zacietrzewionych doradców. No, bo przecież Sawicki już w Unii wywalczył, że dopłaty maja być bardziej sprawiedliwe. W bliżej nieokreślonej przyszłości, stopniowo, po kilku następnych siedmiolatkach, unijne dopłaty dla polskich rolników będą jeszcze bardziej sprawiedliwa od tych sprawiedliwych, które są obecnie. Przypomina się reklama - i biel stanie się jeszcze bielsza....

4. Pawlak pisze prawdę. Dzięki staraniom ministra Sawickiego, zwłaszcza dzięki temu, że dyplomatycznie ustąpił z pola walki o pełne wyrównanie dopłat rolniczych - istnieje niewielka szansa, ze polscy rolnicy już w 2020 roku dostana z pięć, siedem euro na hektar więcej, a różnica w dopłatach na hektar między Polska i Niemcami zmniejszy się ze 150 euro do 145 euro. I pomyśleć, że Litwa, Łotwa i Estonia nie podpisały cyrografu, podpisanego przez Sawickiego, żeby dopłaty były "bardziej sprawiedliwe”. Na tak, ale Litwa, Łotwa i Estonia to są potężne kraje, które mogą się stawiać i hardo żądać dopłat sprawiedliwych, czyli równych. Polska jest natomiast mała i żądać coś dla siebie się wstydzi. Co by o nas powiedziała Europa? Prezydencja to nie jest czas załatwiania własnych spraw - zarzekał się premier Tusk. Przecież - jak zatroszczył się w Sejmie poseł Rakoczy, występujący w imieniu PSL - nie można zabrać Francuzom, Niemcom czy Belgom i Polakom dodać, to było sprzeczne z wartościami solidarności europejskiej.

5. Rolnicy - cieszcie się waszym dobrobytem i pamiętajcie, że PSL zrobi wam jeszcze bardziej dobrze.

Janusz Wojciechowski

BEZPIECZEŃSTWO NA SPRZEDAŻ – (2) Przejęcie przez Solorza spółki Polkomtel znacząco zmieni dotychczasowy układ sił na rynku telekomunikacyjnym. Powstaną dwa silne ośrodki: Solorza z Polkomtelem (telefonia Plus) i Cyfrowym Polsatem oraz francusko –niemiecka grupa TP.S.A, PTK Centertel (Orange) współpracująca z T-Mobile. Trzecią, znacznie słabszą grupę stanowić będą rozproszone P4 (Play) i Netia. Dzięki tej transakcji właściciel Polsatu wyrasta na głównego gracza rynku telekomunikacyjnego i może zagrozić dominującej dotychczas Telekomunikacji. Nie chodzi jednak tylko o rozwój nowych technologii, dostępność do Internetu czy przygotowanie nowych ofert dla klientów sieci Plusa. Prawdziwa gra toczy się o znacznie większą stawkę. Nietrudno dostrzec, że sprzedaż Emitela i Polkomtela oraz zapowiedź zbycia spółki Exatel są posunięciami w ramach celowej strategii obecnego rządu. Polega ona na wyprowadzeniu na zewnątrz skarbu państwa całej infrastruktury sieci telekomunikacyjnych a zatem na rezygnacji z zarządzania tą infrastrukturą. Na naszych oczach następuje demontaż podstawowego systemu bezpieczeństwa państwa, jakimi są sieci przesyłowe. W przypadku sprzedaży Emitela, nabywcą jest firma o kapitale zagranicznym, to zaś oznacza, że państwo polskie utraciło możliwość zarządzania własną infrastrukturą bezpieczeństwa. Odtąd istniejąca sieć przesyłowa spółki, ale też cała infrastruktura nadawcza, którą Emitel ma zamiar skupić w najbliższych latach, będzie należała do obcego kapitału. Sprzedaż Solorzowi spółki Polkomtel tylko pozornie oznacza pozostawienie jej w rękach polskiego przedsiębiorcy. Nabywca - spółka Spartan Capital Holdings zarządzana przez Tobiasa Markusa Solorza nie ma 18 mld zł, jakie oferuje za Polkomtel, deklaruje jednak, że finansowanie transakcji jest zabezpieczone. Pieniądze mają pochodzić od konsorcjum pięciu banków, w którego skład wchodzą Crédit Agricole CIB, Deutsche Bank, Royal Bank of Scotland, Société Générale Corporate and Investment Banking oraz PKO Bank Polski SA. Zdaniem wielu analityków o przyszłej strategii zarządzania Polkomtelem będzie decydować zakres porozumienie Solorza z bankami. W tej sytuacji, nie sposób mówić o prywatyzacji, w której stroną jest polski przedsiębiorca. Nie znamy też rzeczywistych partnerów zagranicznych tej transakcji, zaś zarządzanie spółką będzie zależało wyłącznie od planów konsorcjum bankowego.

Po sprzedaży Polkomtela, Polska Grupa Energetyczna planuje sprzedaż spółki Exatel S.A. w której jest większościowym udziałowcem. Utrata kontroli nad tą spółką oznaczać będzie wejście w ostatnią fazę rozbioru polskich sieci strategicznych. Wiele wskazuje, że proces ten rozpoczęli i zakończą Rosjanie. Poprzednia próba sprzedaży Exatela przez PGE zakończyła się niepowodzeniem. W styczniu PGE zdecydowała o unieważnieniu przetargu, po tym jak nie otrzymała ofert wiążących. Oferty złożyły wówczas m.in. GTS Polska i Netia, jednak do finału zostały zakwalifikowane Polkomtel i Mediatel. Już na początku czerwca br. prezes PGE Tomasz Zadroga poinformował, że bezpośrednio po sprzedaży Polkomtela PGE wróci do sprzedaży spółki Exatel. Zdaniem prezesa, proces ten powinien być mniej skomplikowany, gdyż wiele dokumentów i analiz jest już sporządzonych, a na potrzeby transakcji trzeba będzie dokonać jedynie wyceny spółki. „Po Exatela stoi kolejka zagranicznych spółek. Każdy chce kupić elegancka, niezbyt zadłużoną spółkę. Jesli nie dla siebie, to na handel. Zawsze Rosjanie odkupią polskie sieci strategiczne. Chociażby po to, aby sterować polskim systemem elektroenergetycznym. Będzie można wówczas szantażować Polaków i wymuszać na nich rożne ustępstwa. Za niecały miliard złotych. Gdzie tu jest "polska racja stanu" i "mądre państwo”? – pytał w kwietniu br. prof. Urbanowicz w cytowanym już wcześniej artykule zamieszczonym w „Naszym Dzienniku”. Dziś wizja utraty kontroli nad całym systemem bezpieczeństwa informatycznego i elektromagnetycznego staje się w pełni realna. Bój o najważniejszą spółkę strategiczną stoczą prawdopodobnie Polkomtel i GTS Poland, należąca do grupy telekomunikacyjnej GTS Central Europe. Ta ostatnia posiada spółki telekomunikacyjne w Czechach, Polsce, Rumunii, Słowacji i na Węgrzech, a dodatkowo świadczy usługi na terenie Ukrainy, Łotwy, Słowenii, Bułgarii, Chorwacji i Serbii. GTS Central Europe należało do konsorcjum finansowego Group Menatep z kapitałem rosyjskim, działającego później pod nazwa GML Ltd. Zapowiada się powtórka sytuacji z 2005 roku, gdy GTS Polska zakupiła od funduszu Innova Capital 97,5% udziałów w strategicznej spółce telekomunikacyjnej Energis Polska i przejęła nowoczesną sieć światłowodową o łącznej długości 5.200 km. Pod koniec 2007 roku GTS Central Europe został sprzedany konsorcjum trzech funduszy inwestycyjnych, wśród których jest fundusz Innova Capital. Poza nim właścicielem GTS CE jest konsorcjum prywatnych funduszy inwestycyjnych, w skład którego wchodzą m.in. Columbia Capital, M/C Venture Partners, HarbourVest Partners, Oak Investment Partners oraz Bessemer Venture Partners. W styczniu br. nastąpiło połączenie spółek GTS Poland i GTS Energis, a 4 maja 2011, GTS Poland Sp. z o.o. przejęła spółkę GTS Energis. To połączenie może oznaczać, że fundusze zarządzające GTS CE planują inwestycje na polskim rynku telekomunikacyjnym. Na początku czerwca br. prezes GTS Poland Piotr Sieluk oświadczył, że jego firma jest zainteresowana przejęciem Exatela, jeśli ten zostanie wystawiony na sprzedaż. Zdaniem Sieluka, polski rynek jest rozdrobniony i musi nastąpić jego konsolidacja. Spółka planuje również wejście na giełdę i szuka zamówień na rynku publicznym. Niedawno GTS złożyła najlepszą ofertę w jednym z przetargów Ministerstwa Sprawiedliwości. Mamy, zatem sytuację, gdy w ręce funduszu kapitałowego Montagu Private Equity trafia strategiczna spółka Emitel, a inny z funduszy przymierza się do przejęcia Exatel S.A. Ze względu na skomplikowaną i niejasną strukturę kapitałową tego rodzaju funduszy, nie sposób przewidzieć jak zakończy się proces przekształceń własnościowych i kto w rezultacie zostanie właścicielem polskich sieci przesyłowych. „Sygnał ostrzegawczy w postaci sprzedaży Emitela powinien wstrząsnąć służbami. Służby powinny natychmiast zabezpieczyć spółkę Exatel przed sprzedaniem. Jeśli Exatel zostanie sprzedany, poniosą za to odpowiedzialność ci, którzy podpiszą się pod sprzedażą, poczynając od polskiego rządu „ - pisał w kwietni br. prof. Urbanowicz. Podobnie wypowiada się Antoni Macierewicz, wskazując, że „sprawa sprzedaży spółek strategicznych powinna wywołać reakcję Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, a przede wszystkim premiera”. – „Jeśli Exatel zostanie sprzedany – twierdzi Macierewicz -, będzie to oznaczało, że jest to zgodne z jego wolą, a w związku z tym powinien odpowiadać z art. 231 kk, czyli za niedopełnienie swoich obowiązków. To na premierze, jako odpowiedzialnym za funkcjonowanie służb specjalnych, spoczywa obowiązek zablokowania takiej transakcji”. Nie znamy oficjalnego stanowiska Donalda Tuska, jednak decyzje prywatyzacyjne podejmowane przez zarządy spółek skarbu państwa jasno wskazują, że dzieje się to za zgodą grupy rządzącej, a zatem nie należy liczyć na wstrzymanie sprzedaży Exatela. Właściciel spółki – PGE, jest tylko wykonawcą woli politycznej rządu PO-PSL. Można przypuszczać, że do sprzedaży Exatela dojdzie jeszcze przed wyborami, by wykorzystując okres wyborczy przykryć transakcję bieżącymi sprawami politycznymi. Nie należy również oczekiwać, by ABW zablokowała sprzedaż strategicznych spółek. Ich prywatyzacja stanowi, bowiem zwieńczenie procesu, którzy można obserwować od wielu miesięcy. W tym procesie, rola służby Krzysztofa Bondaryka została już precyzyjnie ustalona. Kolejne akty prawne i decyzje rządu sprawiły, że w rękach szefa Agencji znalazły się narzędzia pozwalające na skuteczne wpływy i zarządzanie sektorem teleinformatycznym. Jak wskazywałem w części pierwszej, sprzedaż Emitela, Polkomtela czy Exatela nie pozbawia ABW możliwości nadzoru nad tymi spółkami. Wynika to z regulacji zawartych w ustawie o zarządzaniu kryzysowym, na podstawie, których ABW uzyskała dostęp do dokumentów i informacji w firmach zarządzających infrastrukturą krytyczną oraz możliwość wpływu na obsadę stanowisk pełnomocnika ds. kontaktów z ABW. Nowe przepisy nałożyły na szeroki krąg podmiotów obowiązek przekazywania szefowi ABW nie tylko informacji o zagrożeniach o charakterze terrorystycznym, lecz również o zagrożeniach dotyczących działań, „które mogą prowadzić do zagrożenia życia lub zdrowia ludzi, mienia w znacznych rozmiarach, dziedzictwa narodowego lub środowiska”. W praktyce – pod pozorem walki z terroryzmem, dano ABW uprawnienia pozwalające głęboko ingerować w procesy gospodarcze i działalność najważniejszych firm. Autorem nowelizacji ustawy uchwalonej w błyskawicznym tempie 6 miesięcy był wiceminister spraw wewnętrznych i administracji, szef Rządowego Centrum Bezpieczeństwa (RCB) Antoni Podolski. Po przyjęciu nowelizacji przez Sejm, ten były funkcjonariusz UOP odszedł z ministerstwa. Wydaje się, że zasadniczym celem uchwalenia ustawy było wyposażenie służby Bondaryka w nowy, potężny instrument nadzoru nad przedsiębiorcami. I choć nominalnie zapisy nowelizacji wzmacniały rolę dyrektora RCB, to faktycznie wiodącą pozycję w kwestiach związanych ze „zwalczaniem terroryzmu” przyznano szefowi ABW. Dziś Antoni Podolski jest członkiem rady nadzorczej firmy Niemczyk i Wspólnicy Ochrona Inwestycji, zajmującej się głównie wywiadem gospodarczym i należy do rady konsultacyjnej przy Centralnym Ośrodku Szkolenia ABW. W radzie zasiada również właściciel firmy Piotr Niemczyk i inny członek rady nadzorczej Bartłomiej Sienkiewicz. Rzeczniczka ABW pytana, czy funkcjonowanie trzech członków rady konsultacyjnej w jednej prywatnej firmie zajmującej się wywiadem gospodarczym nie rodzi ryzyka wycieku tajnych informacji, orzekła, że „członkowie rady nie mają styczności z bieżącą realizacją zadań ABW”. Odmiennie widział sprawę prof. Antoni Kamiński, były szef Transparency International Polska, który stwierdził, że „występuje tu ewidentny konflikt interesów. Ta firma ma uprzywilejowany dostęp do instytucji. Może dzięki temu czerpać korzyści. Przykładowo dzięki swoim kontaktom te osoby mogą uzyskiwać informacje potrzebne ich firmie”. Potężnym narzędziem w rękach szefa ABW są również zapisy ustawy o ochronie informacji niejawnych. Zawarte w niej regulacje powierzają Agencji funkcję krajowej władzy bezpieczeństwa - instytucji odpowiadającej za kontakty m.in. z NATO, ale także za wydawanie upoważnień do dostępu do informacji niejawnych. Dotychczas odpowiedzialność za kontakty z sojusznikami była w Polsce podzielona. Również w zakresie certyfikatów bezpieczeństwa istniał wyraźny podział, a informacje wojskowe leżały w gestii SKW, cywilne zaś – ABW. Obecnie wojskowy kontrwywiad został faktycznie podporządkowany cywilnej agencji. Według ustawy, to szef ABW ma sprawować nadzór nad stanem ochrony informacji niejawnych i prowadzić inspekcje w podmiotach przetwarzających informacje. To tylko jeden z mechanizmów pozwalających Bondarykowi na kontrolę spółek strategicznych. Są też inne. Od wielu miesięcy funkcjonariusze ABW obejmują stanowiska w firmach i instytucjach kluczowych w dziedzinie teleinformatyki. Jest to możliwe dzięki ścisłej współpracy z rządem Donalda Tuska. W listopadzie 2009 roku Agencja przejęła kontrolę nad NASK - najważniejszą instytucją polskiego Internetu. Naukowo-Akademicka Sieć Komputerowa zajmuje się m.in. przydzielaniem polskich domen i sprawuje technologiczną pieczę nad polską częścią sieci. W oparciu o rekomendację komisji konkursowej, minister nauki Barbara Kudrycka mianowała na stanowisko dyrektora NASK czynnego pułkownika ABW Michała Chrzanowskiego - byłego dyrektora Departamentu Bezpieczeństwa Teleinformatycznego i Informacji ABW. Pretekstem do przejęcia kontroli nad NASK było odwołanie poprzedniego szefa tej jednostki po kontroli finansowej. Od tej chwili, NASK stał się de facto kolejnym departamentem ABW. Jeśli zauważyć, że NASK, obok Exatela i Polkomtela posiada jedyne sieci przesyłowe kontrolowane dotąd przez państwo, ta nominacja nabiera szczególnego znaczenia. ABW ma również swojego człowieka w kierownictwie innej ważnej instytucji rządowej. Funkcjonariusz ABW Piotr Durbajło (były podwładny płk Chrzanowskiego) jest dziś członkiem Komitetu Sterującego w Narodowym Centrum Badań i Rozwoju. Ta wyspecjalizowana agencja rządowa zajmuje się zarządzaniem badaniami naukowymi i pracami rozwojowymi w strategicznych dla Polski dziedzinach. Projekty realizowane przez NCBiR są wykorzystywane m.in. w pracach na rzecz obronności i bezpieczeństwa państwa, a wiele z nich dotyczy sektora technologii informacyjnych i telekomunikacyjnych. W maju br. NCBiR przystąpił do stworzenia „odpowiedniej platformy działania, która mogłaby pomóc w realizacji zadań związanych z rozwojem sektora ICT z wykorzystaniem potencjału polskich jednostek naukowo-badawczych i firm komercyjnych oraz wypracowania podstawy dla podjęcia strategicznych decyzji dotyczących rozwoju rynku telekomunikacyjnego w Polsce w wieloletniej perspektywie.” Warto dostrzec, że takie ulokowanie ABW i powierzenie służbie ogromnych spec uprawnień, pozwala na głęboką ingerencję w procesy gospodarcze oraz w działalność najważniejszych firm, czyniąc z Agencji faktycznego decydenta w kwestiach dotyczących rynku telekomunikacyjnego. Z tego względu, pozycja szefa ABW wydaje się szczególnie uprzywilejowana w zakresie rozstrzygnięć dotyczących transakcji prywatyzacyjnych. Tam, bowiem, gdzie skarb państwa rezygnuje z zarządzania infrastrukturą bezpieczeństwa narodowego, nadal otwarły pozostaje obszar wpływów Krzysztofa Bondaryka. Nie sposób zapomnieć, że w latach 2005-2006 Bondaryk pracował dla Zygmunta Solorza w Polskiej Telefonii Cyfrowej (PTC) - operatorze sieci komórkowych Era i Heyah. Był pełnomocnikiem PTC ds. informacji niejawnych mającym dbać o to, by nie dostały się one w niepowołane ręce. Funkcja ta obejmuje również współpracę ze służbami specjalnymi, gdy te żądają informacji o klientach firmy. W PTC działały wtedy dwa zarządy roszczące sobie prawo do kierowania spółką. Jeden związany z francuską firmą Vivendi, a drugi z Elektrimem Zygmunta Solorza. Bondaryk do pracy w PTC był delegowany przez stronę Solorza. Francuski koncern Vivendi złożył wówczas w sądzie federalnym amerykańskiego stanu Waszyngton skargę przeciwko T-Mobile USA, T-Mobile Deutschland, Deutsche Telekom oraz Zygmuntowi Solorzowi-Żakowi, głównemu udziałowcowi Elektrimu, zarzucając im nielegalne zawłaszczenie inwestycji Vivendi wartych 2,5 mld USD. Jedną z odsłon wojny właścicieli było zawiadomienie prokuratury o popełnieniu przestępstwa "ujawnienia informacji stanowiących tajemnicę państwową". Chodziło o kopiowanie i wynoszenie poza firmę tajnych informacji o tym, kim interesują się służby. Zawiadomienie do WSI i ABW złożył w tej sprawie Ryszard Pospieszyński, członek zarządu związany z francuską spółką Vivendi. Według niego ludzie z konkurencyjnego zarządu kopiowali dane o klientach Ery. I to dane szczególne - bowiem chodziło o billingi ludzi, którymi w ostatnich latach interesowały się służby specjalne. W zawiadomieniu z roku 2005 Pospieszyński oskarżył o kopiowanie danych abonentów właśnie Krzysztofa Bondaryka, który odpowiadał w Erze za współpracę ze służbami, m.in. przy zakładaniu podsłuchów i sprawdzaniu billingów. Śledztwo w tej sprawie od 8 grudnia 2005 roku prowadziła ABW, pod nadzorem warszawskiej Prokuratury Okręgowej. Stało się ono główną przyczyną, dla której rząd PiS-u chciał zmienić prawo telekomunikacyjne i pozbawić operatorów wiedzy o tym, czym interesują się służby specjalne. Przygotowano nowelizację, lecz nie zdołano jej wówczas uchwalić. Co ciekawe - konieczność nowelizacji prawa w tym zakresie popierali również nowi szefowie służb specjalnych mianowani już za czasów koalicji PO - PSL oraz szef Centralnego Biura Antykorupcyjnego Mariusz Kamiński. Mimo poczynionych uzgodnień międzyresortowych i ustaleń między służbami - tylko Krzysztof Bondaryk usiłował do końca torpedować zmianę przepisów. 31 stycznia 2008 r, dwa tygodnie przed oficjalnym objęciem przez Bondaryka stanowiska szefa ABW, śledztwo zostało umorzone "wobec braku ustawowych znamion czynu zabronionego". Poprzedni szef ABW Bogdan Świączkowski był tą decyzją zdumiony i twierdził, że "w tym śledztwie były materiały na zarzuty”. Do sprawy podsłuchów w Erze powróciła "Rzeczpospolita", za sprawą cyklu publikacji Cezarego Gmyza, który powołując się na informacje z umorzonego śledztwa wskazał na faktyczną rolę Bondaryka. Dziennikarz "Rzeczpospolitej" przytoczył liczne dowody ze śledztwa, w tym zeznania Władysław Naja, poprzednika Bondaryka na stanowisku pełnomocnika ochrony informacji niejawnych w PTC. Opisał on spotkanie, do którego miało dojść na przełomie lutego i marca 2005 r., na którym Bondaryk prosił o wskazanie "najważniejszych celów będących w zainteresowaniu służb specjalnych". Naja zeznał, że usłyszał, iż "zbliżają się wybory i informacje te nie są obojętne". Bondaryk miał pytać wprost: "Kto interesował się Zygmuntem Solorzem?". Cezary Gmyz zadał w tej sprawie kilka istotnych pytań, m.in.:

Czy Krzysztof Bondaryk wypytywał się Władysława Naja o kierunki zainteresowań służb specjalnych, a w szczególności o Zygmunta Solorza właściciela Polsatu? Czy Krzysztof Bondaryk po tym jak przejął władzę nad ABW jesienią 2007 roku podejmował jakieś działania w sprawie tego śledztwa, w którym większość czynności prowadziła właśnie Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego? Kilka miesięcy wcześniej ujawniono, że Bondaryk będąc już szefem ABW pobierał od operatora Ery wynagrodzenie (w sumie ok. 1,5 mln zł), a w zeznaniach majątkowych zataił ten fakt. Warto wrócić do pytań zadanych przez Cezarego Gmyza, ponieważ mamy dziś do czynienia z sekwencją zdarzeń, które wpisują się w scenariusz rozgrywany wokół strategicznych spółek telekomunikacyjnych. Określenie rzeczywistej roli ABW wydaje się mieć kluczowe znaczenie dla zrozumienia mechanizmów tej gry. O tym, że sprawy z niedalekiej przeszłości są nadal istotne, może świadczyć fakt, że ABW przed kilkoma dniami zatrzymała Władysława N., który przed laty obciążał w prokuraturze Krzysztofa Bondaryka. Zatrzymania dokonano w ramach śledztwa białostockiej prokuratury, dotyczącego składania nierzetelnej dokumentacji. Media podkreślały, że Agencji zatrzymała przeciwnika szefa ABW. Gdy przed kilkoma tygodniami „Gazeta Wyborcza” w artykule „Przetrącone śledztwo” opisała podejrzaną transakcję zakupu auta przez Bondaryka i zwróciła uwagę na odsunięcie od śledztwa prokuratora badającego nieprawidłowości u operatora Ery, istotną część tej publikacji stanowiła sprawa handlu fałszywymi fakturami w Polskiej Telefonii Cyfrowej i telewizji Polsat. Już w kwietniu br. media informowały, że Zygmunt Solorz wpłacił kaucję za menadżerów PTC, zatrzymanych pod zarzutami oszustwa, przestępstwa przeciwko wiarygodności dokumentów, naruszenia kodeksu spółek handlowych i kodeksu karnego skarbowego. Trudno nie dostrzec, że włączenie szefa ABW w sprawę nieprawidłowości w spółce PTC i medialne wywołanie tematu może mieć związek z planami inwestycyjnymi Solorza: dokonanym już zakupem Polkomtela i zamiarem kupna Exatela. Być może uderzenie w Bondaryka należy odczytać, jako próbę pokrzyżowania tych planów. Można też odnieść wrażenie, że przy udziale prokuratur i służb specjalnych toczy się ostra walka o dominację na rynku infrastruktury telekomunikacyjnej, a kolejne odsłony tego spektaklu ujawniają rzeczywistą pozycję graczy. Niestety, żaden z nich zdaje się nie reprezentować państwa polskiego, bo choć gra dotyczy spraw strategicznych dla naszego bezpieczeństwa, to zawodnicy działają w interesie obcego kapitału i nieznanych inwestorów. Trafną diagnozę tego stanu postawił Jarosław Kaczyński, gdy do jednego z głównych problemów Polski zaliczył brak informacji na temat działania służb i ich kontroli przez państwo. „Dziś dostęp do informacji jest blokowany przez mnóstwo różnego rodzaju tajemnic państwowych, które dotyczą nawet najwyższych urzędników - stwierdził prezes PiS i dodał: „chodzi o to żeby pewnych aparatów nikt nie kontrolował, a żeby w istocie je kontrolowali ci, którzy mają duże pieniądze i związane z tym duże możliwości”.

http://cogito.salon24.pl/321743,bezpieczenstwo-na-sprzedaz-1

Aleksander Ścios

Zaskakująca nośność symboliki dwóch zer *Euroszalet – cudo *Spuść wodę przy wyborach! *Pomoc przez grabież („Najwyższy Czas”, 6 lipca 2011) Po Gierku został w Warszawie dworzec centralny, mocno już sfatygowany; pod rządami „liberalnej” PO i „ludowego” PSL modernizacja dworca centralnego przybrała postać jakże charakterystyczną dla modernizacji socjalizmu w wersji euro: pasażerom zafundowano na dworcu „najnowocześniejszy szalet w UE”! – jak donoszą media. Jeszcze tam nie defekowałem ani nie urynowałem, ale krążą już opowieści, że w kabinach są słuchawki, z których sączy się w uszy „Oda do radości”, pisuary spłukują perfumy „Givenchy”, podcieranie się zautomatyzowano, na miejscu jest wypożyczalnia książek Manueli Gretkowskiej, ściany zdobi stosowne grafitti, a całą tę supernowoczesną przestrzeń monitorują kamery pozytywnie przetestowane w CBA, ABW, CBŚ, Agencji Wywiadu, Agencji Kontrwywiadu, Służbie Celnej i Inspekcji Transportowej i Policji Podatkowej… Krótko mówiąc: pełny komfort i bezpieczeństwo sr…a! Umrzeć ze szczęścia w takim euro-szalecie. W ten sposób ów przybytek staje się także symbolem rządów wspomnianej reformatorskiej koalicji „liberałów” z „ludowcami”, skoncentrowanej na kosztownych duperelach. Do rangi symbolu urasta i fakt, że w dniu uroczystego otwarcia „Euroszaletu 2011” (z przecięciem wstęgi z papieru toaletowego zaimportowanego specjalnie na tę okazję z lyońskiej manufaktury) nastąpiła poważna, wielogodzinna awaria prądu na dworcu, przy czym okazało się, że dworcowe megafony musiała zastąpić jedna ręczna tuba obnośna… I nikt nie wpadł na pomysł, żeby muszli euroklozetu użyć awaryjnie, jako tub? Potwierdza to tylko symboliczną wymowę tego wydarzenia: szalet piękny, ale pociągi nie jeżdżą. Po rządach PiS zostało przynajmniej w Warszawie Muzeum Powstania Warszawskiego – po rządach „liberałów” i „ludowców” pozostanie szalet-cudo: czyż i to nie stanowi wymownego symbolu odmiennych zainteresowań i perspektyw?… W czasach PRL-owskich ktoś dowcipny napisał podobno pracę magisterską dotyczącą napisów w szaletach publicznych. Z dzieciństwa i młodości pamiętam jeden napis, który powtarzał się w licznych szaletach dworcowych i publicznych (całkiem jak ten wzorzec telegramu dla analfabetów wywieszany w urzędach pocztowych: „Przyjeżdżam we wtorek. Wyślijcie konie na stacje. Jankowski”) – „ Na tapczanie zwiędłe liście, nie daj d…komuniście, jak się o tym Partia dowie, to ci d…upaństwowi”. Niestety, z powodów cenzuralnych ten „żelazny” ozdobnik wszystkich niemal publicznych szaletów w PRL nie znalazł się we wspomnianej pracy magisterskiej, poważnie wypaczając obraz socjalizmu widziany z miejsca najpełniejszej ulgi i swobody. Piszę o tym wszystkim, bo najwyraźniej idą czasy, kiedy wolne słowo też będzie musiało wycofać się do „przestrzeni szaletnej”. Bolszewicki wyrok na p. Wyszkowskiego w procesie z „Bolkiem”, wyrok na Jerzego Jachowicza, na Dorotę Kanię, prokuratorska zawziętość na studenta Karola Litwina, bolszewicka decyzja policmajstra w sędziowskiej todze kierująca Jarosława Kaczyńskiego na badania psychiatryczne – a przecież to dopiero koalicja PO z PSL-em: co to będzie, jak po wyborach doskoczą jeszcze do rządu b. komuniści z ich Wielkim Kartoflem, Kaliszem na czele?! Toteż ów dworcowy „Euroszalet 2011” rozrasta się także do symbolu rządów PO/PSL, które właśnie obejmują „przewodnictwo w Unii Europejskiej: pięknie to brzmi, – ale tak naprawdę – g… (Proszę wybaczyć nadmierne może nagromadzanie epitetów, ale w końcu piszę o szalecie). Nasuwa się, więc hasło: Spuśćmy wodę przy wyborach! Tymczasem okropny zaduch zaleciał i z brukselskiego wychodka, chociaż okadzany jest najprzedniejszymi propagandowymi kadzidłami. Uchwalono, zatem „dalszą pomoc dla Grecji” w wysokości kolejnych 110 miliardów euro. Oznacza to nie tyle pomoc dla Grecji, co grabież unijnego podatnika dla ratowania francuskich i niemieckich banków, które pożyczały pieniądze Grecji, w politycznym majestacie Brukseli i unijnej polityki gospodarczej… Te nowe 110 miliardów, wydartych z kieszeni europejskich podatników, to po prostu kolejne koszta funkcjonowania wspólnego biznesu „unijnych politykowi i unijnych banków” pod nazwą „Unia Europejska”, przerzucone na tego niewinnego, coraz biedniejszego i coraz bardziej bezbronnego unijnego podatnika-niewolnika. Czy zatem ów dworcowy szalet-cudo nie staje się także symbolem „polityki unijnej”: po wierzchu perfuma, pod spodem – kloaka, szambo?… W okropnym tym zaduchu daje się odróżnić podmuch i innego smrodu: oto kraje leżące na obrzeżach UE (chociaż dysponują wielką przewagą ludnościową wobec krajów leżących w środku unijnego obszaru) zmuszone zostały do wyrażenia zgody na ograniczenia in spe schengenowskiej swobody przemieszczania się ludności, a to pod pretekstem „możliwego napływu uchodźców spoza UE”. Ten „możliwy napływ uchodźców” wywołał prezydent Sarkozy, przy wsparciu Obamy i władz Izraela, inicjując politykę „demokratyzacji Afryki Północnej”. Co ma z tej polityki ludność granicznych państw UE?… Ich podatnicy?… Rząd Tuska, który początkowo udawał, że nie zgadza się na debatę w tej kwestii – ostatecznie zgodził się nie tylko na debatę, ale i na upoważnienie Komisji Europejskiej do ordynowania stosownych zarządzeń… Psiakrew, dopowiedzmy w końcu: czy i cały ten rząd Tuska to, aby też nie taki ładny euro-szalet? I tylko więcej tam zer, niż dwa.Marian Miszalski

http://marianmiszalski.pl/

Zamachowcy informują nas, że to wypadek Najważniejsze dla osób, które 10 Kwietnia brały udział w ataku na polską delegację (bez względu na to, czy był to udział bezpośredni, czy pośredni), było wytworzenie „właściwego” obrazu wydarzenia. Należało, więc już w punkcie wyjścia, tj. w momencie „przekazywania informacji” (zarówno na poziomie „dyplomatycznym”, jak i „społecznym” tudzież „międzynarodowym”) dopilnować, by to, co się zdarzyło, przedstawić za pomocą dokładnie dobranych słów i starannie wyselekcjonowanych obrazów. Precyzja miała dotyczyć ukrycia prawdy, a nie jej odsłonięcia, rzecz jasna, stąd też 10 Kwietnia mamy z jednej strony ekspresowe ustalenie tego, co się stało („wypadek z winy pilotów, „wsie pogibli”, "akcja poszukiwawczo-ratownicza nie miała sensu”) i wpuszczenie tej tezy w dyplomatyczny i szeptankowy (jeszcze nie oficjalny) obieg – z drugiej zaś, dość ślimacze tempo w upublicznianiu tej tezy. Gdy na drodze wydarzy się śmiertelny wypadek, to zwykle nie tylko w ciągu kilku minut zawiadamiane są (najczęściej przez kierowców lub świadków) policja i pogotowie, ale i w takim samym błyskawicznym tempie informacja przekazana jest do mediów (ktoś dzwoni i treść jego telefonicznego komunikatu podawana jest, jako ostrzeżenie dla osób podróżujących w okolicy wypadku; że za chwilę będzie zamknięta pewnie droga i zorganizowane objazdy etc.), a dziennikarze uzyskują zaraz potwierdzenie ze strony tej czy innej komendy o zajściu zdarzenia. W przypadku 10 Kwietnia sprawy przebiegają zupełnie inaczej – niby wiadomo „od razu”, co się stało (niektórzy, jak choćby W. Bater, mają newsa najszybciej na świecie, bo jeszcze sprzed „godziny wypadku”), tylko, że pierwsza oficjalna informacja ukazuje się w mediach blisko 40 minut PO tymże „wypadku”, o godz. 9.23, podawana przez MSZ i Reutersa. R. Sikorski ma już wiadomość o, jak twierdzi, 8.48, ale rządowa telewizja TVN nie może się dodzwonić do rzecznika MSZ-u i pierwsze połączenie na antenie będzie dopiero jakiś czas PO oficjalnym komunikacie tego rzecznika.

Na tym jednak wcale nie koniec, gdyż – co już wielokrotnie było opisywane, lecz co wciąż warto powtarzać – pierwsze zdjęcia z okolic „miejsca zdarzenia”, a więc migawki R. Sępa w TVP Info pojawią się dopiero o godz. 10.17, tj. blisko godzinę i czterdzieści minut PO „chwili lotniczego wypadku” – wcześniej, tzn. między 8.41 a 10.17 w polskich mediach NIE MA ŻADNEGO WIZUALNEGO PRZEKAZU dotyczącego tego „wypadku”. Nie widać żadnego wypadku, choć do Smoleńska na uroczystości wybrały się całe telewizyjne „brygady tygrysa”, a więc reporterów, kamer, fotoaparatów, komórek jest tam od groma i choć „wypadek” miał się wydarzyć na lotnisku w dużym i stosunkowo nieodległym ruskim mieście, nie zaś nad oceanem, do którego dopiero musiałyby dotrzeć specjalne poszukiwawcze ekipy. Pierwsze migawki z samego pobojowiska pojawiają się na antenach od godz. 10.27, ale filmowo-księżycowa wędrówka S. Wiśniewskiego, (który nadludzkim wysiłkiem woli zobaczył ze swego hotelowego okna pług w mgielnej rozwiewce, a następnie pobiegł z kamerą) pokazuje wyłącznie nieliczne szczątki lotnicze oraz mnóstwo śmieci, nie zaś ciała ofiar, fotele, bagaże, pożar wraku etc. W rezultacie, więc NIE MA w rzeczywistości OBRAZU zdarzenia, gdyż to, co najistotniejsze pozostaje „poza kadrem” (jakimkolwiek), pozostaje zatem „ubranie” tego zdarzenia w odpowiednie „słowa”, a dopiero po jakimś czasie WYTWORZENIE lub ZNALEZIENIE jakiegoś obrazu. Jak wiemy, te obrazy się z czasem będą 10-go znajdować w postaci migawek z trumnami, a parę dni później w postaci kadrów z filmiku Koli. Wracamy jednak do „polskiego przekazu”. W dokumentalnym filmie „Poranek” pokazującym krzątaninę w medialnej kuchni jednej z agend Ministerstwa Prawdy, mówi się wprost o tym, że nie tylko „nie spieszono się” z informowaniem o „katastrofie”, lecz i zrazu tak dobierano słownictwo, by o pewnych rzeczach „nie przesądzać”. Niby, bowiem wiedziano z „różnych źródeł”, iż do tragedii doszło i że „wsie pogibli” (pierwsze newsy od reporterów dochodzą już o 8.51 i 8.53), ale jakby obawiano się, by z dramatycznym przekazem nie wyjść zbyt wcześnie. J. Kuźniar nawet tłumaczy nam, jak chłop koniowi pod górkę, że ciężko byłoby się wycofać potem z informacji, która okazałaby się nieprawdziwa http://www.youtube.com/watch?v=6Ck9RvqrU7E

J. Mróz w tym filmie przypomina (1'33''), że na warszawskim lotnisku był „planowo, o czwartej, z tymże wylot nie odbył się o piątej, dlatego że samolot, w którym siedzieliśmy, ten pierwszy jak-40 uległ awarii, musieliśmy zmienić na płycie lotniska samolot, wsiedliśmy do stojącego obok, już przygotowanego do lotu, jaka-40, drugiego egzemplarza” - ale już nie dodaje, że wielu dziennikarzy było przekonanych, że lecą tupolewem i dopiero na lotnisku ze zdziwieniem przyjęło przesiadkę do pierwszego, jaka-40. Mróz nie dodaje też, jak wiele osób z prezydenckiej delegacji było „planowo, o czwartej”. Jasno jednak wynika z jego przekazu, że na Okęciu czekały już od razu dwa jaki i tupolew. Z relacji P. Świądra i paru jeszcze innych dziennikarzy natomiast, wiemy, że do wykorzystania był też „zapasowy” trzeci jak-40 http://www.rmf24.pl/opinie/komentarze/pawel-swiader/news-pawel-swiader-boje-sie-powrotu-do-polski,nId,272706

„Nasz samolot miał odlecieć o 5 rano. Rzadko mam okazję towarzyszyć Prezydentowi w czasie oficjalnych wizyt, tym razem, na wyjazd do Katynia zgłosiłem się na ochotnika. Dopiero na Okęciu okazało się, że dziennikarze mają lecieć Jakiem, a dopiero godzinę po nas wystartuje Tupolew. OK - pomyślałem, widocznie zabrakło dla nas miejsca w "Tutce". Gdy wszyscy siedzieliśmy już, wewnątrz Jaka okazało się, że jeden z silników nie chce się uruchomić. Pilot grzecznie przeprosił mówiąc, że musimy przenieść się do drugiego, Jaka, który stoi obok. Ktoś zażartował: "Jest jeszcze trzeci?" "Tak" - odparł pilot. "Czeka w hangarze".” Świąder zarazem zaznacza w tym fragmencie, że „godzinę po” dziennikarzach miał wystartować tupolew – taka informacja musiała, więc wtedy podawana być na Okęciu. Skądinąd wiemy, że „dziennikarski” jak-40 wyleciał mniej więcej o 5.20, więc start tupolewa byłby o ca., 6.20. O której wystartowałaby trzecia maszyna z dowódcami i jeszcze jakąś częścią prezydenckiej delegacji, zupełnie nie wiemy. Gdyby ją pilotował śp. A. Błasik, to mógłby to być, jak-40, ale jeśli np. była to CASA? Ale nawet, co do startu dziennikarskiego, jaka-40 zachodzą rozbieżności, jak bowiem 10-go wieczorem opowiadał W. Cegielski: „Myśmy, mówię tu o grupie dziennikarzy, mieli lecieć tym samym samolotem, (co delegacja prezydencka – przyp. F.Y.M.), ale ponieważ kancelaria prezydenta otrzymała bardzo dużo zgłoszeń od Rodzin Katyńskich, które chciały również polecieć samolotem, nie tylko pojechać tym pociągiem specjalnym (…). Kancelaria prezydenta podjęła decyzję, że wszystkich dziennikarzy, całą trzynastkę dziennikarzy, którzy byli w składzie delegacji z prezydentem Kaczyńskim, zostanie ta trzynastka przeniesiona do innego samolotu. Koniec końców dzisiaj o 5 rano, o piątej wystartowaliśmy z lotniska Okęcie samolotem jak-40. Wtedy, kiedy wchodziliśmy do tego samolotu tu 154m już, jak mówią piloci, grzało silniki. (...)” http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/ukadanka.html

Pomijam teraz jednak tę rozbieżność między Cegielskim a innymi dziennikarzami (chyba że przyjęlibyśmy, iż lecieli dwoma jakami-40 – co też oczywiście nie jest wykluczone; przy czym drugi wiózłby ze sobą jakąś „utajnioną” potem część delegacji prezydenckiej, co z kolei sugerowałaby relacja P. Wudarczyka http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/by-jeszcze-jeden-samolot_31.html

Zwróciłbym uwagę na to przygotowywanie tupolewa (do wylotu) o godz. 5 rano. Legenda powiada, że samolot „prezydencki” wystartować miał dopiero o 7.23-7.27, ponieważ:

1) Prezydent się spóźnił i

2) był... wyciek pod jednym z silników. O ile godzinę startu tupolewa oraz kłamstwa o spóźnieniu śp. L. Kaczyńskiego możemy w tym momencie odłożyć na bok, o tyle informacja o drugiej już awarii na Okęciu 10-go Kwietnia wydaje się bardzo ciekawa. Pierwsza awaria, przypomnę, jaka-40, do którego wsiedli dziennikarze, druga zaś tupolewa, którym ma lecieć prezydencka delegacja. Tych awarii zresztą było więcej, wiemy też, że w tupolewie nie działała klimatyzacja http://www.wprost.pl/ar/215756/Zapis-smierci

Zauważmy, że po stwierdzeniu awarii silnika, jaka-40 zaleca się dziennikarzom przesiadkę, zaś po stwierdzeniu awarii tupolewa „mechanicy” stwierdzają, że to nic groźnego, choć zdawałoby się, iż jakikolwiek cień podejrzenia, co do bezpiecznego przelotu tak ważnej delegacji nakazywałby natychmiastową zmianę maszyny. Chyba, że do takiej zmiany na Okęciu doszło, ale my o niej jak dotąd zupełnie nic nie wiemy. Wprost przeciwnie, mamy jakieś chochole, (bo mu się skojarzenia z „Weselem” Wyspiańskiego nasunęły) relacje A. Klarkowskiego, który do końca (tj. do startu) wytrwał przy tupolewie, a następnie pojechał do domu, by położyć się spać http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/okecie-10-kwietnia.html

Z Klarkowskim zresztą, jak już pisałem właśnie w poście „Okęcie 10 Kwietnia”, jest jeszcze ten problem, że miał niby przybyć o 6.10 (skąd wiedział, że nie ma wylotu o 5-tej?), a mówi, że „były dwa wyloty”. Co innego, bowiem, gdyby był na Okęciu o 4.10 – wtedy ta wymiana zdań inaczej by brzmiała: (Prowadzący program TV Trwam pyta):

„Rozumiem, pan był jedną z pierwszych osób na lotnisku?”

„Nie, paradoksalnie nie, ponieważ to były dwa wyloty.”

No i wtedy zrozumiałe byłoby, że po powrocie z lotniska Klarkowski kładzie się spać, bo jest jeszcze wcześnie, jak na kwietniową sobotę. Zostawmy jednak Klarkowskiego czy nawet T. Szczegielniaka, a wróćmy do siedziby rządowej telewizji, od czego zaczęliśmy dzisiejsze rozważania. Ludzie z tejże telewizji zachowują się zgoła przedziwacznie, jak na powagę sytuacji. Tłumaczą to na różne sposoby, wywracają oczami, patrzą gdzieś w bok, ale generalnie, jak to mówi moja żona, mając na myśli kogoś, kto kłamie: „aż kurzy się za nimi”. Zaklinają się na wszystkie świętości, że chodzi im o zweryfikowanie newsa „na 500%”, a nie jakieś przedwczesne wyjście z niesprawdzonymi wiadomościami, ale przecież, jak sygnalizowałem w komentarzach do tego http://freeyourmind.salon24.pl/324972,plug#comment_4686839

http://freeyourmind.salon24.pl/324972,plug#comment_4686856

co pisał nocą A-Tem o „stanie wojennym w wersji soft” http://freeyourmind.salon24.pl/324972,plug#comment_4686804

startują oni właśnie z powtarzaną przez Kuźniara informacją o „problemach z lądowaniem prezydenckiego jaka-40” http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/byy-dwie-maszyny-ktora-sie-rozbia.html

Nie mogą się dodzwonić do MSZ-u, OK, w MSZ-ie sami „zajęci” i „orobieni po łokcie” ludzie pracowali. Czy jednak dziennikarze TVN-u nie mogli też się dodzwonić na Okęcie i ustalić, co się działo, jak przebiegały wyloty, ile maszyn wyleciało, kto był na pokładach, jak wyglądała łączność z delegacją, monitoring lotów etc., zanim uruchomili przekaz informacyjny dot. „wypadku”? A-Tem, nawiązując do tego, co pisałem o „ukrywaniu się” moonwalkera (przypomnę: tuż po 9-tej SW nie chce, by Mróz podawał jego personalia jako naocznego świadka, dopiero jakiś czas po 10.30 moonwalker się „ujawni” w pełnej krasie z relacją spod drugiej bramy), zwraca jeszcze uwagę na to, że TVN ma założoną jakąś blokadę na otrzymywanie depesz on-line i dodaje: „Przez około godzinę (tę samą, przez którą Wiśnia się nie ujawniał) trwała panika, czy nie wyjdzie na jaw coś, co dałoby asumpt do przypuszczeń, że dokonano zamachu. Odcięto, więc studio TVN-owskie, myślę, że inne przekaziory również zostały odcięte "od depesz", od dopływu danych agencyjnych innych niż przesyłane telex-em, (który widocznie można łatwo śledzić). W ten sposób dziennikarze w mediach pierwszego kontaktu byli głusi i ślepi - no chyba, że im ktoś z zaplecza kartkę doniósł, albo przypadkiem obecny rosyjski historyk swą szeroką słowiańską duszę otworzył - aż do około wpół do dziesiątej. Po tej godzinie okazało się że "już można" i zaczął się ten cudaczny kontredans, kiedy to Paszkowski powołuje się na doniesienia agencyjne, a agencje na doniesienia rzecznika polskiego MSZ-tu.” (por. też komentarz http://freeyourmind.salon24.pl/324972,plug#comment_4687187

Paszkowski zresztą plótł trzy po trzy, opowiadając niedługo po wpół do dziesiątej np. o wydobywaniu ciał pasażerów z wraku po ugaszeniu pożaru („Akcja gaszenia samolotu została zakończona. Natomiast w tej chwili ekipy przystąpiły, no, do próby wydobycia pasażerów z pokładu samolotu”

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/byy-dwie-maszyny-ktora-sie-rozbia.html

tak, że jego wiedza była tak wielka, jak dziennikarzy na Siewiernym kornie wsłuchanych w głos „pani matki” ruskiej milicji. Myślę, że barwne opowieści o rozterkach duchowych pracowników Ministerstwa Prawdy można włożyć między ruskie bajki. Istota rzeczy sprowadzała się do jednego: za żadne skarby nie przedstawiać zdarzenia, jako zamach. Nie muszę chyba dodawać, że zamach na polską delegację prezydencką, w której udział brali i Prezydent, i członkowie sztabu generalnego, i marszałkowie, itd. byłby równoznaczny z zaatakowaniem polskiego państwa, a więc stanem wojny, po prostu. Sytuacja byłaby, więc diametralnie odmienna od stanu „po nieszczęśliwym wypadku spowodowanym we mgle przez polskich pilotów” - diametralnie odmienna też byłaby reakcja polskich obywateli. I to o to w ostateczności chodziło w tych długich dziesiątkach minut „weryfikowania” wiadomości o „katastrofie”, a ściślej deliberowania, jak „przedstawić zdarzenie”, jak „mówić o nim” - chodziło wyłącznie o ukrycie prawdy, że polska delegacja została zaatakowana, czyli że Polska została zaatakowana. Jak to ukrycie prawdy było możliwe? Tak, jak widzieliśmy, tj. poprzez umiejętne sterowanie przekazem medialnym i dozowanie kłamstw. Dlaczego jednak to ukrywanie prawdy było tak ważne? Dlatego że część osób współpracujących z ruskimi zamachowcami mieszka nad Wisłą. Zacytuję na koniec symptomatyczną wymianę zdań Kuźniara i „głuchego telefonu”, czyli wspomnianego Paszkowskiego, wyglądającą jak gadanina przysłowiowego dziada do obrazu

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/byy-dwie-maszyny-ktora-sie-rozbia.html

K: „Będę czekał, tylko nie chcę powielać informacji niesprawdzonych (…) Czy planowane jest wzmocnienie tej służby konsularnej, ambasadorskiej? Czy wysyłacie tam z Warszawy kogoś?”

Paszkowski (jakby znowu nie słyszał lub udawał, że nie rozumie): „Halo?”

K: „Czy wysyłacie z Warszawy kogoś, kto będzie wspierał tych ludzi tam na miejscu, naszego ambasadora?”

Paszkowski: „Analizujemy całą akcję.”

Kuźniar najwyraźniej jeszcze wtedy nie ma dokładnych wytycznych, o co pytać, a o co nie pytać „panów władza”, a przecież właśnie w tym kierunku natychmiast powinny były uderzyć wszystkie polskie media: jak, do cholery, wygląda udział polskich instytucji w akcji poszukiwawczo-ratowniczej, kogo wysyła rząd z medyków i ratowników, kiedy zacznie się ewakuacja

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/ewakuacja.html

etc. A tu nic. „Nie ma i nie będzie”. „Wsie pogibli”, nikogo z Polski z żadnych ekip nie trzeba nigdzie wysyłać, nawet medyków sądowych

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/natychmiast-wszczac-sledztwo.html

na „miejsce katastrofy” i jedyne, co, to teraz „szanujmy wspomnienia” i „pojednanie” kremlowsko-ciemniackie.

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/gdzie-jest-dyrygent-z-okecia.html

FYM

"Pieniądz daje władzę. Głównie Niemcom" Marks pisał kiedyś, że władza polityczna jest emanacją systemu kapitalistycznego. Dziś obserwujemy coś przeciwnego. Dziś strefa euro pokrywa z grubsza (razem z rezerwami innych krajów) około 23% czynnego pieniądza w skali globalnej. Łeb w łeb z dolarem. A to daje władzę. Głównie Niemcom, którzy z kolei narzucają strefie euro parametry odpowiadające ich własnej strukturze gospodarki i ich kapitalistycznej kulturze - pisze Jadwiga Staniszkis w felietonie dla Wirtualnej Polski. Pierwsza wojna walutowa w historii rozpoczęła się w III wieku n.e. między cesarzem Imperium Rzymskiego Dioklecjanem a Caraucjuszem, samozwańczym władcą Brytanii (zbuntowanej prowincji tegoż Imperium). Ten ostatni wydawał się wygrywać, bo był w stanie zwiększać udział srebra w bitych przez siebie monetach. A tym samym przeorientować transakcje handlowe na terenie całego Imperium (i lokaty) na własną walutę. Zaufanie do pieniądza zaczynało decydować o układzie władzy. Ale odzyskanie przez Dioklecjana kontroli nad Normandią (i żeglugą przez Kanał) zmieniło sytuację, bo kres bezpieczeństwa handlu podważył owo zaufanie. Caraucjusz został skrytobójczo zamordowany, a władzę w Brytanii objął jego minister finansów. Lepiej rozumiał gospodarkę, ale nie sprawdził się w boju: Brytania wróciła do Imperium. Dlaczego o tym piszę? Bo dzisiejsze psucie euro (i rynku) przez ratowanie Grecji to przede wszystkim decyzja polityczna. Zamiast pozwolić Grecji opuścić sferę euro i znacznie skuteczniej walczyć z kryzysem, m. in. przez dewaluację własnej waluty, pompuje się pieniądze (i podcina kapitalistyczne reguły), aby ratować władzę. Dziś strefa euro pokrywa z grubsza (razem z rezerwami innych krajów) około 23% czynnego pieniądza w skali globalnej. Łeb w łeb z dolarem. A to daje władzę. Głównie Niemcom, którzy z kolei narzucają strefie euro parametry odpowiadające ich własnej strukturze gospodarki i ich kapitalistycznej kulturze (z silnym udziałem zorganizowanych rynków i grup przemysłowo-finansowych). I ich specyficznym wyzwaniom kryzysowym. Niemcy sięgają dziś po parytet władzy z USA. A rozpad sfery euro (i ew. powrót do marki) to kontrola tylko nieco ponad 10% światowych aktywów. Marks pisał kiedyś, że władza polityczna jest emanacją systemu kapitalistycznego. Dziś obserwujemy coś przeciwnego: psucie systemu w imię zachowania władzy!

Jadwiga Staniszkis

OBAKONOMIA Pan Prezydent Barak Obama stwierdził, że za wzrost bezrobocia winny jest ATM!!! Naprawdę: http://nation.foxnews.com/president-obama/2011/06/14/obama-blames-atms-high-unemployment

Komentarze były różne: od subtelnych: „He hasn ′t fired his teleprompter”, przez nieco ostrzejsze: „I think we all need a drink”. Do dosadnych: „THIS MAN IS A IDIOT!” Pewnie Pan Prezydent postanowił zostać współczesnym Nedem Luddem. To taki mityczny trochę przywódca bandziorów, którzy organizowali napady na tkalnie i niszczyli krosna, bo one odbierały im pracę. Dokładnie tak samo jak dziś ATM odbiera pracę nawet bankowcom! Ciekawe, że Panu Prezydentowi akurat bankowcy przyszli do głowy, jako pierwszy przykład. To chyba z mocnego przeświadczenia, że bogactwo tworzy się w bankach. I dlatego Pan Prezydent chodzi coraz bardziej sfrustrowany, że bank centralny (FED) drukuje te dolary i drukuje, a ludzie coraz bogatsi nie są a nawet jakby coraz biedniejsi są. Jakby Pan Prezydent Obama miał bardziej tradycyjne spojrzenie na gospodarkę, to może przyszedłby mu do głowy kombajny. Albo frytkownice w Mc Donaldach. One „zabierają” ludziom znacznie więcej pracy niż ATM na lotniskach. Jeden z komentatorów skomentował teorie Pana Prezydenta sięgając, całkiem słusznie, aczkolwiek nie mam pewności czy świadomie, do retoryki markistowskiej: „Obama doesn ′t care how the world works. He wants to transform it to how he wants it to work”.

Gwiazdowski

Obława augustowska. "Była to największa zbrodnia popełniona na ziemiach polskich po zakończeniu wojny" Przeciętnemu Polakowi Suwałki kojarzą się z biegunem zimna, zaś Augustów z jeziorami i letnim wypoczynkiem. Mało kto wie, że na obszarze tych dwóch powiatów oraz w północnej części sokólskiego w lipcu 1945 r., a więc w kilka tygodni po zakończeniu II wojny światowej w Europie, przeprowadzono operację wojskową, która przyniosła śmierć kilkuset tamtejszych mieszkańcom i była to największa zbrodnia popełniona na ziemiach polskich po zakończeniu wojny. A był to obszar bardzo doświadczony w czasie II wojny światowej: najpierw w latach 1939–1941 podzielony między okupację sowiecką i niemiecką, obszar o olbrzymiej ilości inicjatyw konspiracyjnych i najintensywniejszych walk latem 1944 r. w ramach akcji „Burza" w całym okręgu białostockim. Wiele z tych akcji było przeprowadzanych wspólnie ze specjalnym oddziałem dywersyjno-rozpoznawczym partyzantki sowieckiej mjr Włodzimierza Cwietyńskiego „Orłowa", „Kalinowskiego", a co niektórzy uznają za jedną z głównych przyczyn późniejszych nieszczęść, bo doprowadziło to do dekonspiracji części struktur AK. Sytuacja gwałtownie zmieniła się w drugiej połowie 1944 r. po wyparciu Niemców: aresztowano członków konspiracji, rozbrajano oddziały AK, żołnierzy kierowano do ośrodków formowania jednostek zapasowych 2. Armii WP, a tych, którzy nie chcieli iść do wojska Berlinga i kadrę dowódczą – wywożono do ZSRR. Tylko w pow. suwalskim do marca 1945 r. aresztowano około 350 akowców, w tym por. Michała Czatyrko „Kawkę", który pełnił funkcję dowódcy patrolu łącznikowego przebywającego w oddziale „Orłowa". Wkrótce okazało się jednak, że aresztowani w końcu 1944 r. i na początku 1945 r. byli szczęściarzami, bo jednak po kilkunastu miesiącach internowania, w najgorszym wypadku po kilku latach łagrów, wracali do domów. Kiedy po przesunięciu się frontu na zachód nasycenie terenu wojskiem sowieckim zmniejszyło się, polskie podziemie mogło podjąć działania obronne? Już wczesną wiosną 1945 r. z powodu wzrostu liczby osób ukrywających się, zaczęto odtwarzać oddziały partyzanckie. Ich powstanie dawało także możliwość skutecznego uderzenia w komunistyczny aparat represji i osoby z nim współpracujące. Od początku marca do 1 lipca 1945 r. – według sprawozdania Wojewódzkiej Rady Narodowej w Białymstoku – podziemie niepodległościowe w województwie przeprowadziło 186 akcji, w tym: 74 – na posterunki MO, 49 – na urzędy gminne, W tym czasie w województwie zginęło też 45 żołnierzy i oficerów Armii Czerwonej, a 42 zostało uprowadzonych. Szczególnie trudna sytuacja była w północnej części woj. białostockiego i tak np. w pow. suwalskim do końca maja 1945 r. rozbito 17 z 18 posterunków Milicji Obywatelskiej, a z 14 zarządów gminnych funkcjonowały tylko dwa. Podobnie było w powiecie augustowskim. W tej sytuacji władze powiatowe i wojewódzkie kierowały do strony sowieckiej prośby o pomoc w zaprowadzeniu porządku, które padały na podatny grunt, bo także Sowietom zależało na bezpieczeństwie, szczególnie szlaków komunikacyjnych biegnących z zachodu na wschód. Transportowano nimi różne zdobycze z obszaru Niemiec (głównie Prus Wschodnich) na wschód, w tym pędzono stada bydła. Kolumny ze zdobyczami stawały się obiektem ataków polskiej partyzantki, chociaż reakcje sowieckie były wtedy na ogół ostre. Po ataku oddziału Narodowego Zjednoczenia Wojskowego w połowie maja 1945 r., na konwój pędzący bydło w pobliżu wsi Króle (pow. wysokomazowiecki), lotnictwo sowieckie w odwecie zbombardowało tę miejscowość i ostrzelało okoliczne wsie. Wieś spłonęła, a pięciu mieszkańców aresztowano, z których dwóch rozstrzelano. O atakach na konwoje stad bydła ludowy komisarz spraw wewnętrznych ZSRR Ławrentij Beria meldował 29 maja 1945 r. Józefowi Stalinowi. Równocześnie informował o działaniach podjętych w celu ochrony przeganianego bydła: zorganizowano specjalne trasy i wzmocniono ich ochronę. Ponadto miano podjąć inne niezbędne kroki w celu wzmożenia walki przez organy podległe polskiemu Ministerstwu Bezpieczeństwa Publicznego z „bandami" na trasie przeganiania bydła z wykorzystaniem, o ile to konieczne, wojsk NKWD. Żołnierze Armii Czerwonej i funkcjonariusze NKWD uczestniczyli w akcjach przeciwko polskiemu podziemiu, dokonywali aresztowań, ale i dopuszczali się różnych przestępstw: rabunków, zabójstw, gwałtów. Mieszkańcy, co prawda, składali skargi do lokalnych władz, lecz na ogół interwencje nie przynosiły żadnych rezultatów. Polskie władze były między młotem i kowadłem: chciały uzyskać pomoc strony sowieckiej w walce z podziemiem i umocnić swoje struktury, z drugiej strony zdawały sobie sprawę z konsekwencji zachowania się Armii Czerwonej. Znajdowało to odzwierciedlenie w piśmie wicewojewody białostockiego Wacława Białkowskiego wystosowanym do ministra spraw zagranicznych (poprzez Ministerstwo Administracji Publicznej), w którym zwracał uwagę na te fakty: „Powołując się na poprzednie swoje meldunki o grabieżach, niszczeniu mienia, gwałtach i zabójstwach, dokonywanych przez żołnierzy i całe oddziały Czerwonej Armii na obywatelach polskich, komunikuję, że niedopuszczalne te wybryki ze strony Czerwonej Armii przybrały charakter masowy, przechodzący niejednokrotnie – i coraz częściej – w pogromy i niszczenie równe akcji frontowej w stosunku do nieprzyjaciela." Wicewojewoda Białkowski podkreślał dalej, że taki stan podkopywał zaufanie do rządu i budził nienawiść do Armii Czerwonej. Żołnierze sowieccy z tego względu, ale także, jako symbole zniewolenia Polski, stawali się – obok przedstawicieli miejscowych władz komunistycznych – obiektem ataków polskiego podziemia. Ostatecznie czynniki sowieckie, ulegając sugestiom polskich władz administracyjnych, a może przede wszystkim w trosce o własne interesy, zdecydowały się na przeprowadzenie akcji pacyfikacyjnej w północnej części województwa białostockiego, która wąskim pasem oddzielała Prusy Wschodnie od republik radzieckich: Białoruskiej i Litewskiej, a przez którą przebiegały najkrótsze szlaki komunikacyjne z zachodu na wschód. Zasięg operacji na wschodzie wyznaczała nowa granica polsko-sowiecka, na południu – droga biegnąca z Suchowoli przez Dąbrowę Białostocką do Grodna, na zachodzie (w południowej części) Kanał Augustowski, na północnym zachodzie – Dowspuda, Filipów i Wiżajny, zaś na północnym-wschodzie – skraj Puszczy Augustowskiej leżący po litewskiej stronie. Nie wiemy, jaka ilość wojsk sowieckich (ACz i NKWD) uczestniczyła w obławie. Wymieniana za jednym z raportów PUBP w Augustowie i powtarzana przez wielu historyków liczba 45 tys. żołnierzy Armii Czerwonej, jako uczestniczących w pacyfikacji wydaje się być zawyżona. Co prawda, dla uwiarygodnienia użycia tak dużej ilości wojska podaje się fakt, że Sowieci mieli zdecydowanie przesadzone informacje, co do wielkości oddziałów partyzanckich w rejonie Puszczy Augustowskiej, ale warto zauważyć, że dla przeprowadzenia podobnej operacji „czekistowsko-wojskowej" w sierpniu 1945 r. w powiecie mariampolskim na Litwie użyto 2350 żołnierzy, uwzględniając więc odpowiednie proporcje, to podczas obławy augustowskiej powinno być użyte tylko 2–3 razy więcej wojska. Bardzo istotną rolę w całej akcji odegrali funkcjonariusze z lokalnych struktur urzędów bezpieczeństwa publicznego i Milicji Obywatelskiej oraz ich tajni współpracownicy, którzy dostarczali informacji, spełniali rolę przewodników. Trzeba jednak podkreślić, że strona sowiecka miała bardzo rozbudowany swój własny system informacji W działaniach na terenie powiatu suwalskiego uczestniczyły także dwie kompanie z 1 pułku praskiego (około 160 polskich żołnierzy). Udział tych pododdziałów w obławie ocenia się, jako raczej marginalny, podkreślając, że teren ich głównych działań (północne gminy powiatu suwalskiego) był położony peryferyjnie w stosunku do podstawowego obszaru operacji, co – prawdopodobnie – było celowe. Akcja pacyfikacyjna rozpoczęła się 12 lipca, kiedy to nastąpiły pierwsze aresztowania w różnych, odległych od siebie miejscowościach regionu: we wsi Kopiec (około 15 km na południe od Augustowa), w Serwach (15 km na północny wschód od Augustowa) i w szeregu wsi leżących jeszcze bardziej na północ – w okolicach Gib, a więc w miejscowościach oddalonych od siebie w kilkadziesiąt kilometrów, a w dodatku leżących po różnych stronach puszczy.. W przypadku części miejscowości była też druga faza aresztowań – po kilku, a nawet kilkunastu dniach. Mogło to wynikać z faktu, że niektóre z osób przewidzianych do aresztowania nie zostały ujęte za pierwszym razem, ale bardziej prawdopodobne jest, że druga fala aresztowań była konsekwencją informacji uzyskanych podczas brutalnych przesłuchań, którym zostały poddane osoby aresztowane wcześniej. Jeszcze w dniach 26–28 lipca zatrzymano około 80 ofiar obławy – dokonywane one były prawie wyłącznie przez wojska sowieckie. Różny był sposób i okoliczności zatrzymania poszczególnych osób. Kilkudziesięciu partyzantów po bitwie nad jeziorem „Brożane" wpadło w ręce sowieckie, jako jeńcy. Najbardziej wyrafinowany sposób zastosowano w Jaziewie (pow. augustowski): zwołano zebranie wiejskie, a następnie aresztowano jego uczestników. Nie znamy dokładnie ogólnej liczby zatrzymanych. Według źródeł rosyjskich było to około 7 tys. osób. Po kilku etapach filtracji wyselekcjonowano grupę 500–600 ludzi uznanych za członków polskiego podziemia lub jego współpracowników. W niedocenianym do tej pory przez historyków i prokuratorów piśmie Głównej Prokuratury Wojskowej Federacji Rosyjskiej z dnia 4 stycznia 1995 r. wymienione są dokładne liczby, które zapewne oparte są na źródłach archiwalnych. Według tego pisma: „Większość miejscowej ludności spośród zatrzymanych po sprawdzeniu została zwolniona, a 592 obywateli polskich zostało aresztowanych przez organy „Smiersz" 3. Frontu Białoruskiego". Z tej liczby 69 osób zostało zatrzymanych z bronią w ręku –w większości byli to uczestnicy bitwy nad jeziorem Brożane. W stosunku do 575 osób wszczęto sprawy karne (nie wiemy, dlaczego nie wszczęto ich w stosunku do pozostałych 17 osób– może zmarły przed rozpoczęciem postępowania?). Główna Prokuratura Wojskowa Federacji Rosyjskiej stwierdzała dalej: „Wymienionym obywatelom polskim nie przedstawiono zarzutów, sprawy karne nie zostały przekazane do sądów, a dalsze losy aresztowanych nie są znane". Władze rosyjskie przyznały, więc, że 592 ofiary obławy augustowskiej znalazły się w rękach organów sowieckich, choć nie zdecydowały się, żeby ujawnić do końca mechanizm zbrodni. Zbrodni, która czasami porównywana jest z Katyniem – używane jest nawet określenie „mały Katyń", „drugi Katyń" – ale tak naprawdę była ona mniejsza tylko pod względem ilości ofiar. Z innych względów była bardziej dramatyczna, bo:

1) miała miejsce w kilka tygodni po zakończeniu wojny w Europie,

2) była przeprowadzona w zasadzie w stosunku do ludności cywilnej,

3) jej ofiarami było co najmniej 27 kobiet i około 15 osób młodocianych (poniżej 18 lat). Niektóre z kobiet były ciężarne, jak Hanna Wojno, żona Mieczysława – oficera 41 pp, który po powrocie z oflagu w Woldenbergu podjął pracę w starostwie w Suwałkach i także został aresztowany. Inne pozostawiły kilkumiesięczne dzieci. Szczególnie boleśnie dotknęła obława niektóre rodziny: zaginęło czterech braci Mieczkowskich z Gruszek, po trzech braci Bobrukiewiczów z Karolina (lat: 22, 24 i 26) oraz po trzech braci Luto z Zarub (a najstarszy zginął wcześniej w potyczce oddziału „Żwirki" z Niemcami pod Mikaszówką), Molnerów z Sumowa, Myszczyńskich z Dworczyska, Święcickich z Białowierśni, Ugolików z Kamiennej, Wasilewskich z Osowych Grądów, trzy Łazarskie z Nowinki (matka i dwie córki), troje Sitkowskich z Iwanówki (ojciec, syn i córka), trzy osoby z rodziny Wysockich z Białej Wody (ojciec i dwie córki w wieku 22 i 17 lat). Niektórzy z zatrzymanych i zaginionych ledwie, co wrócili z niewoli niemieckiej, obozów koncentracyjnych lub robót przymusowych, inni – nie zdążyli spotkać się z rodzinami deportowanymi w czasie okupacji sowieckiej na Syberię, które wróciły dopiero w 1946 r. Najpierw zaczęły poszukiwać swoich bliskich rodziny, a zakłady pracy upominać się o pracowników, wkrótce intensywne starania podjęły władze samorządowe najniższego szczebla. Szczególnie aktywna była Rada Gminy i wójt w Gibach ( w tej gminie zaginęło około 90 osób), skąd pisano pisma do starostwa i województwa, później do premiera, wysłano też specjalną delegację do Bolesława Bieruta. Do Bieruta, a nawet do Stalina i ONZ, pisały również pojedyncze osoby, sporadycznie zawiadamiano o zaginięciu prokuraturę, ale najczęściej usiłowano poszukiwać przez Polski Czerwony Krzyż. Nie przynosiło to żadnych rezultatów, ale wierzono, że zaginieni żyją. Wiele rodzin pozbawionych ojców, dorosłych mężczyzn, często jedynych żywicieli, było w dramatycznej sytuacji materialnej. Nie otrzymały one znikąd pomocy. Kiedy żona Aleksandra Warakomskiego z Leszczewka, matka trojga dzieci, w tym córki urodzonej już po aresztowaniu męża, zgłosiła się do komitetu pomocy społecznej w Suwałkach i wyjaśniła, co stało się z mężem, otrzymała radę: „To niech pani lepiej idzie stąd i nikomu nie mówi?”. Tak, więc, większość rodzin nie tylko przestała upominać się o bliskich, ale wręcz zaczęła zatajać rodzinną tragedię. Po roku 1956 z jednej strony słabły nadzieje na odnalezienie zaginionych, bo powracali już ostatni więźniowie z ZSRR, z drugiej – zmiana sytuacji politycznej ośmielała członków rodzin do upominania się o swoich bliskich. Znowu pisano do różnych instytucji i osób – do akcji włączyło się nawet dwóch miejscowych posłów, członków PZPR, ale w Warszawie nie złożyli nawet interpelacji w Sejmie. Niektóre opowieści dotyczące poszukiwań brzmią wręcz sensacyjnie, jak np. legenda o podrzuceniu pisma w tej sprawie z maleńkich Posejnel Władysławowi Gomułce na trybunę pierwszomajową w Warszawie w 1957 r. Ponownie wszczynano śledztwa w sprawie zaginionych, ale znowu bardzo szybko je umarzano. Sytuacja zmienia się dopiero latem 1987 r. od ekshumacji nieznanych szczątków ludzkich w uroczysku Wielki Bór (w miejscu wskazanym przez Stefana Myszczyńskiego, który stracił w obławie trzech braci i ojczyma) – a myślano, że są to szczątki zaginionych w obławie – i w konsekwencji powstania z inicjatywy środowisk opozycyjnych Obywatelskiego Komitetu Poszukiwań Mieszkańców Suwalszczyzny Zaginionych w Lipcu 1945 roku, wspartego przez Zbigniewa Bujaka i nielegalne wydawnictwo „Myśl". Dopiero wówczas, po przeszło 40 latach, o obławie augustowskiej zaczęto mówić nie tylko w kontekście losów jednostek, ale jako o wielkiej zorganizowanej akcji wojsk okupacyjnych i ich współpracowników przeciwko polskiemu podziemiu niepodległościowemu. Zmiany polityczne, które po 1989 r. nastąpiły w Polsce spowodowały, że nareszcie sprawą zaginięcia kilkuset obywateli zajęła się prokuratura (najpierw Prokuratura Wojewódzka w Suwałkach) i Okręgowa Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich (poprzednik Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu), a w końcu Instytut Pamięci Narodowej. Początkowo chyba jednak myślano, że wystarczy „przyciśnięcie" dawnych funkcjonariuszy urzędów bezpieczeństwa, a wskażą oni miejsce zbrodni. Równocześnie wystąpiono o pomoc prawną do strony rosyjskiej. Szczególnie zaskakujące jest jednak, że prokuratorzy i historycy nie wyciągnęli żadnych wniosków z pisma Głównej Prokuratury Wojskowej Federacji Rosyjskiej z 4 stycznia 1995 r. Dodam, że był to okres, kiedy panował klimat sprzyjający wyjaśnieniu tej zbrodni. Także w latach następnych nie wykorzystano tego, iż sama Główna Prokuratura Wojskowa Federacji Rosyjskiej potwierdziła fakt, że w rękach sowieckich znalazło się 592 obywateli polskich, którzy „zaginęli”, choć wówczas nie zdecydowała się, żeby ujawnić do końca mechanizm zbrodni. Zbrodni, która ciągle pozostawała i pozostaje w cieniu Katynia. Od kilkunastu lat przedstawiciele kolejnych prezydentów i premierów z różnych opcji politycznych uczestniczą na początku drugiej połowy lipca w rocznicowych uroczystościach w Gibach: wygłaszają przemówienia, odczytują listy od swoich mocodawców, w których są zapewnienia o pamięci, pomocy i wsparciu. Tymczasem w odpowiedzi na interpelację w sprawie losu ofiar obławy augustowskiej złożoną latem 2006 r. przez posła Romana Czepe ówczesny wiceminister spraw zagranicznych Paweł Kowal odpowiedział – cytuję fragment – „Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP nie poruszało, zarówno w kontaktach z przedstawicielami władz Rosji jak i Białorusi, kwestii tzw. obławy augustowskiej, ponieważ nie było formalnego wniosku odpowiednich instytucji z prośbą o wsparcie w tej sprawie." W zakończeniu jednak wiceminister Kowal dodał: „Jednocześnie pragnę zapewnić, że Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP po przeprowadzeniu konsultacji z odpowiednimi instytucjami poruszy ten problem w trakcie rozmów ze stroną rosyjską i białoruską." Czy poruszyło? To jest kolejna deklaracja bez pokrycia. W ostatnich latach wszystkie nadzieje związane z wyjaśnieniem sprawy obławy augustowskiej wiąże się z działalnością polsko-rosyjskiej komisji do spraw trudnych, tylko, że w ciągu kilku lat swojej działalności ani razu nie zajęła się ona tą sprawą, a wiem to od jednego z członków rosyjskiej części komisji. 18 lipca tego roku przyjadą do Gib kolejni przedstawiciele prezydenta i premiera i będą wygłaszali piękne przemówienia, tylko, po co? Alicja Maciejowska, opozycjonistka, dziennikarka radiowa, członek Obywatelskiego Komitetu Poszukiwań Mieszkańców Suwalszczyzny Zaginionych w Lipcu 1945 r., tak napisała we wstępie do swojej ostatniej książki zawierającej biogramy osób zaginionych („Przerwane życiorysy"): „Z takim natężeniem tragicznych losów nie zetknęłam się nigdy przedtem w ciągu wieloletniej pracy reporterskiej. Może wkraczam w zbyt osobistą sferę doznań, ale muszę wyznać, że po powrocie do Polskiego Radia w 1989 r. przez dłuższy czas nie potrafiłam podejmować innych tematów, dopóki nie zrzuciłam z siebie brzemienia nieszczęść tych ludzi, których poznawałam i wysłuchiwałam od dwudziestu kilku lat. Nie pomogło. Nadal z tym żyję i gdy spoglądam na fotografię, odczytuję nazwisko, to słyszę głos matki, żony, syna – ich też już nie ma." Jan Jerzy Milewski

Kwatera główna NATO odtajniła kilka tomów dokumentów z okresu stanu wojennego w Polsce NATO ujawniło kilka tomów dokumentów z okresu stanu wojennego w Polsce. Akta dotyczą lat 1980- 1984. Minister spraw zagranicznych skomentował, że "NATO nie kwapiło się, by pomóc Polakom". Wniosek rządu w Warszawie o upublicznienie NATO-wskich dokumentów został złożony już w grudniu 2010 r. Materiały zostały odtajnione z kilkunastoletnim przyspieszeniem. Normalny tryb pozwoliłby na upublicznienie archiwów dotyczących połowy lat 70. Wśród odtajnionych notatek znalazły się dokumenty dotyczące zarówno reakcji Sojuszu na sytuację w Polsce przed wprowadzeniem stanu wojennego, jak też sytuację po jego wprowadzeniu. Notatki dotyczą także wizyty Jana Pawła II w Polsce, polityki gierkowskiej, czy zamordowania ks. Jerzego Popiełuszki. NATO nie kwapiło się do podjęcia ryzyka na rzecz walczących o wolność Polaków. Przejrzałem te dokumenty, ale nie potrafię dokonać egzegezy, zostawmy to historykom. Ważne, że nastąpiło to przed upływem 30-letniej klauzuli, czyli NATO idzie nam znacząco na rękę i te dokumenty trafią w ręce historyków - skomentował odtajnienie dokumentów Radosław Sikorski. Prace nad odtajnieniem kolejnych akt przez NATO-wskich archiwistów będą kontynuowane. Mają zostać zaprezentowane w grudniu, na specjalnej wystawie, podczas 30 rocznicy wybuchu stanu wojennego. eve/ tvp.info

Znowu gra w oskarżanie nieżyjących pilotów Tu-154 M. "Makabryczne równanie z już założonym wynikiem: winni piloci" Przycisk "UCHOD" powinien był zadziałać, tak jak zadziałał w bliźniaczym tupolewie o numerze 102. Tak jak było to opisane w instrukcjach, z których uczyli się piloci. Po co ta zwłoka w publikacji raportu komisji Jerzego Millera, badającej przyczyny tragedii smoleńskiej? Odpowiedź powoli się wyłania. Chodzi najprawdopodobniej o to, by jeszcze raz, jak zwykle bez żadnej reakcji państwa, zrobić jeszcze jedną rundkę, kolejne okrążenie w makabrycznej rosyjskiej grze pod tytułem "winni piloci". W państwie gdzie prokurator próbujący uzyskać dodatkową wiedzę w sprawie 10/04 od Amerykanów odsuwany jest od śledztwa i oskarżany o "współpracę z obcym mocarstwem", możliwa jest chyba tylko jedna wersja przyczyn tragedii tupolewa z polską elitą na pokładzie. Wersja oczyszczająca stronę rosyjską. Nawet, jeśli nie da się tego zrobić w oficjalnych dokumentach, to trzeba wbić to Polakom i światu do głowy. Gdy pada, więc jedna wersja, gdy jasne stają się absurdy twierdzeń o czterech podejścia do lądowania, o naciskach na pilotów, o pijanym generale, o kłótni przed startem, gdy to wszystko pada, błyskawicznie montuje się kolejną. Przedostatnią była wersja o błędnie wciśniętym przycisku "Uchod" - automatyczne odejście. Miał rzekomo nie mieć prawa działać na lotnisku pozbawionym systemu automatycznego naprowadzania ILS. Ale Antoni Macierewicz skutecznie ją obalił, wykazując, że w podręcznikach pilotażu na TU-154 M wyraźnie zapisano, iż przycisk ten działał nawet na lotniskach bez ILS. Tezę tę obaliły także eksperymenty na bliźniaczym tupolewie. Tam samolot odchodził. Wtedy zapanowała konsternacja. Sypała się wersja, już założona, tak wygodna, pozwalająca zwalić wszystko na sp. kapitana Arkadiusza Protasiuka. Co więcej, prawda ta zaczynała przebijać się do Polaków. A więc - trzeba zrobić kolejną rundkę w tańcu na smoleńskich grobach. I dzisiaj taki właśnie dzień. Kiedy premier czeka na najdłuższe w historii tłumaczenie, gdy manipuluje się terminem ogłoszenia raportu, polskie wydanie "Newsweeka" ogłasza, że odejście nie udało się, bo przycisk wcześniej nie został "aktywowany". Takie mają być rzekomo ustalenia komisji Millera. Czy to prawda? I dlaczego nigdy wcześniej "aktywowanie" nie pojawiło się w rozważaniach członków komisji czy Edmunda Klicha, szefa Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych na ten temat - nie wiadomo. Wszystkie fakty świadczą, że przycisk "UCHOD" powinien był zadziałać, tak jak zadziałał w bliźniaczym tupolewie o numerze 102. Tak jak było to opisane w instrukcjach, z których uczyli się piloci. Gazeta.pl twierdzi:

Komisja Millera przeprowadziła jednak eksperyment na drugim polskim tupolewie i okazuje się, że przycisk "uchod" zadziałałby także na lotnisku bez ILS. Piloci mogli tego nie wiedzieć, bo takich informacji nie było w oficjalnej instrukcji TU-154M. - Piloci mogliby się o tym dowiedzieć podczas szkoleń na symulatorach, ale niestety takich szkoleń nie mieli - ujawnił gazecie jeden z członków komisji. A więc kiedy pada jedna wersja - że nie miał prawa zadziałać, pojawia się druga, także obarczająca pilotów. Kiedy i ta zostanie podważona, pojawi się trzecia. Trudno uciec od pytania, czy to wszystko nie jest makabrycznym równaniem z już założonym wynikiem: winni piloci. Przypomnijmy jak o sprawie mówił w rozmowie na naszych łamach Antoni Macierewicz:

Wróćmy do poszukiwania przyczyn tragedii. Wiemy, że guzik „uchod", wbrew twierdzeniom niektórych ekspertów, zadziałał w czasie eksperymentu na bliźniaczym tupolewie mimo braku systemu ILS na ziemi. A to ten przycisk wcisnęli piloci w Smoleńsku decydując się na nie podejmowanie próby lądowania i odejście. Wcześniej pana zespół parlamentarny ujawnił, że w materiałach szkoleniowych dla pilotów jest wprost zapisane, że przycisk ten powinien zadziałać bez względu czy na lotnisku jest czy nie ma systemu ILS. Bo działa na innych zasadach. Gdzie w związku z tym powinniśmy szukać przyczyn tragedii smoleńskiej? W naprowadzaniu przez Rosjan? Dokładnie. Wbrew licznym przekłamaniom przycisk „Go-around" – „uchod" działa bez ILS. Dotychczasowy obraz wydarzeń, bez przesądzania ostatecznego, wskazuje na to, iż mieliśmy szereg działań, z których każde z osobna mogło doprowadzić do tragedii. Części z nich udało się pilotom uniknąć. Na pewno fałszywe naprowadzanie, na polecenie z Moskwy było sytuacją, która mogła skończyć się katastrofą. Na pewno nie zadziałanie przycisku „Go-around" – „uchod", samo w sobie mogło zakończyć się katastrofą. Ale to, co zdecydowało o tragedii ostatecznie, to zupełne wyłączenie dopływu zasilania na wysokości 15 metrów, co było bezpośrednią przyczyną katastrofy. Chociaż nie wiemy jeszcze, czym to było spowodowane, dlaczego zostało wyłączone wszelkie zasilanie. Świadkowie z zewnątrz zwracają uwagę na nienormalny, przerywany, świszczący etc. głos silnika. Innymi słowami, zwracają uwagę na jakieś dramatyczne zaburzenia pracy silnika w ostatnich 2-3 sekundach. I na to, że silnik zamilkł przed ostatecznym momentem katastrofy. Tu trzeba szukać technicznych, a może i innych, przyczyn tragedii. Na pewno wszystkie inne wątpliwości pozostały wyłączone i obecnie są dwie: albo to była awaria albo to był zamach. Ale w tej grze chyba naprawdę nie chodzi o prawdę. Politycy PO już kilka minut po publikacji Białej Księgi Zespołu Antoniego Macierewicza wiedzieli, ze to "zawracanie ludziom głowy w wakacje". A lewicowi komentatorzy spekulacje "Newsweeka" uznali za prawdę potwierdzoną. Jest też ona powielana na każdym z możliwych portali. Bez cienia wątpliwości. wu-ka

18 lipca 2011 roku mija dwadzieścia lat od śmierci Michała Falzmanna, który odkrył gigantyczna aferę FOZZ Dzisiaj, 18 lipca 2011 roku mija dwadzieścia lat od śmierci Michała Falzmanna. Mało, kto ma świadomość tej rocznicy. To jeszcze nie jest takie dziwne. Dziwne zaś i smutne jest to, że mało, kto, prawie nikt nie wie, kim był Michał Falzmann. A był bohaterem, czyli postacią dzisiaj - jak wszyscy narzekają - tak bardzo deficytową. Niewyjaśnione pozostają okoliczności jego śmierci, mało znana jest jego działalność. Ktoś, kto zna tę historię dobrze wie, że właśnie ta jego działalność jest przyczyną tej gęstej tajemnicy, jaka skrywa człowieka, który w normalnym kraju byłby wzorem dla wszystkich. Michał Falzmann był głównym specjalistą kontroli państwowej w NIK. Odkrył gigantyczną aferę finansową być może nie jako jedyny, z pewnością zaś jako jedyny poczuł się w obowiązku pójść dalej. Wystarczyły mu zaledwie trzy miesiące, by opisać skomplikowany mechanizm defraudacji zorganizowany wokół Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. Na dwa dni przed śmiercią wezwał dyrektora oddziału okręgowego NBP do udostępnienia informacji obrotach FOZZ. Był to końcowy akord jego pracy. Uzupełniał tylko kluczowe dowody. O tym, jak blisko był prawdy świadczył liczne anonimowe pogróżki.

Był świadom tego zagrożenia - w notatniku zapisał: dalsza praca to ogromne i śmiertelne niebezpieczeństwo. Szans na sukces nie widzę żadnych.

Zmarł na zawał serca – tak brzmi oficjalna wersja dla naiwnych. Inna oficjalna wersja przeznaczona dla tych samych odbiorców przedstawiała śmierć Waleriana Pańki, Prezesa NIK, jadącego wygłosić w Sejmie raport o FOZZ, jako efekt zwyczajnego wypadku samochodowego. Tak samo zwyczajna miała być śmierć jego kierowcy, dwóch policjantów, którzy jako pierwsi zjawili się na miejscu zdarzenia. Tak samo jak śmierć autora powypadkowej ekspertyzy, która się gdzieś zagubiła. FOZZ obsługiwał zadłużenie legalnie i nielegalnie, bo za takie należy uznać wykup długu przez spółki powymyślane przez zadłużone państwo. Ale obsługa zadłużenia była tylko pretekstem. W jego cieniu zorganizowano wielką operację przeprowadzania uprzywilejowanych ludzi schyłkowego PRL przez okres transformacji władzy, tak, by po niej ci sami ludzie utrzymali swoją uprzywilejowaną pozycję. Wyszło nawet na to, że dla niejednego otwierał się okres jeszcze większych sukcesów, opisywanych w pojęciach nowego porządku. Sygnałem, że trzeba się ratować, była tajna notatka z Moskwy z 1985 roku, którą można streścić następująco: „radźcie sobie sami, my wam już nie pomożemy". Wtedy też w SB powstał wydział Y, do którego należał późniejszy szef FOZZ. Mechanizm FOZZ był patronem niezliczonych bytów gospodarczych, które obracały wielkimi pieniędzmi, a których działalność nie była szerzej znana, a ich właściciele raczej nie startowali w biznesie od pucybutów. W skład tego patronatu wchodziły też zawsze otwarte linie kredytowe dla tych spółek. Właściwie tylko dla nich. Tak, FOZZ był patronem polskiej transformacji, był rzeczywistością czasu, którego symbolem był okrągły stół. Powtarzam, Michał Falzmann jest bohaterem i jako taki powinien nim być w każdym wymiarze. O takich ludziach pisze się książki, reżyseruje filmy, by dać przykład. W Polsce jedyna książka o aferze FOZZ autorstwa Mirosława Dakowskiego i Jerzego Przystawy została swego czasu zakazana przez sąd, świetny dokument Jerzego Zalewskiego hitem się nie stał, bo nie mógł. Poza tym cisza. Michał Falzmann jest realnym bohaterem uwalniającej się Polski. W przeciwieństwie do tych z nadania, przy czym, choć z innych względów, tym ostatnim też biografii się nie pisze. Ryszard Legutko


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
496
496 a
496
492 496
20030902213709id$496 Nieznany
496
496
496
496
496 , SŁOWO WSTĘPNE
496
496
496
496
496
kpk, ART 496 KPK, I KZP 19/08 - z dnia 23 września 2008 r
Jung Archetypy i symbole s 489 496

więcej podobnych podstron