MAKIRITARE
Maniok jest uważany przez Indian z Ameryki Południowej za Pradrzewo Życia, istnieje przeświadczenie, że jest on darem niebios. W jaki sposób ludzie otrzymali ten dar – jest treścią mitu w wielu wariantach, zależnych nie tylko od danego plemienia, ale nawet od poszczególnego narratora. Przytoczona poniżej wersja wydaje się być najbardziej poetycką, wyzbytą wtórnych naleciałości i upiększeń – najczystszą.
O tym, skąd się wziął na ziemi maniok
Drzewo Życia
Z początku wszystko było inaczej. Lamánkave, Władczyni manioku i Strażniczka Pożywienia, żyła w najwyżej położonym punkcie Nieba. na ziemię posyłała zawsze któregoś Damodede (emanację bóstwa), który przynosił ludziom naręcza kassawy. A oni pytali:
– Skąd przybywasz?
– Z daleka – odpowiadał, wręczając im kassawę i wracał swoją drogą.
Wodę znosiła ludziom Mrówka (Hormiga Venticuatro).
– Skąd przybywasz? – zapytywali. Mrówka nie odpowiadała, pozostawiała wodę i wracała swoją drogą.
Po pewnym czasie nastał okres panowania Odo’she, który wszystko doprowadził do zguby. Odtąd nikt już nie przynosił kassawy, ani też nie przybywała Mrówka z wodą. Zapanowały głód i pragnienie. Nastała wielka bieda i nie było co jeść. Na ziemi nie rosły jeszcze drzewa, a ludzie nie mieli swoich conuco. Jedli wyłącznie ziemię, którą zbierały dzieci. Brakowało wody, nie powstały jeszcze Orinoko i Casiquiare.
Pewnego dnia odezwał się jeden z ludzi:
– Znam drogę Mrówki i spróbuję przynieść wodę…
Zamienił się w jaskółkę, uleciał wysoko, tak wysoko, że widać było zaledwie punkcik na chmurze, wreszcie znikł. Podobno dotarł do najodleglejszego, a zarazem centralnego miejsca w Niebie – Akuenaña. Tam z niewidzialnego jeziora nieśmiertelności, które zwie się Akuena, ukradł wodę i powrócił na ziemię.
Z początku przyniesiona woda była tylko kałużą, ale z czasem zamieniła się w wielką rzekę Casiquiare.
Któregoś dnia inny człowiek, imieniem Kuchi, oświadczył:
– Znam drogę kassawy i spróbuję ją przynieść, tak jak robił ongiś Damodede.
Zaczął się wpinać ku Niebu. Wspinał się, wspinał, stawał się coraz mniejszy, aż znikł zupełnie. Dotarł do najwyżej położonej chaty. Zamieszkiwała ją Iamánkave, Władczyni Manioku i Strażniczka pożywienia. Na progu stał ogromny kosz pełen manioku. W ogrodzie warzywnym, przy domu ujrzał Kuchi Drzewo Życia. Było niezwykle wysokie, rozłożyste, otoczone płotem. Ukrył się, by nie dojrzała go właścicielka. Po pewnym czasie wyszedł na próg syn Władczyni, przyjaciel Kuchiego, zwany Błękitną Jaskółką.
– Przychodzę po żywność – zawołał Kuchi.
– To dobrze, że jesteś! – powiedział młodzieniec. – Ale musimy się ukryć. Chodź ze mną.
Zamienili się w dwie różne jaskółki. Pofrunęli na płot otaczający drzewo, z płotu na gałąź, z gałęzi na chropawy pień i tak oto, fruwając albo czepiając się kory, dotarli na sam wierzchołek.
Drzewo rodziło najrozmaitsze owoce. Każda gałąź była obsypana innym gatunkiem. A zwało się owo drzewo Życia – Matką Manioku. Kiedy ze smakiem jedli owoce, poruszyły się osy, strażniczki Drzewa. Miały tam swoje gniazda. Kręciły się, przekazując nowinę:
– Przybyli tu jacyś obcy i kradną żywność z naszego Drzewa!
Usłyszała to Władczyni Manioku i szybko przybiegła zobaczyć, co się dzieje. Błękitna jaskółka schował się, a jaskółka Kuchi szybko oderwała drzazgę, wcisnęła pod pazurek i uciekła, jak mogła najszybciej. Nie zdołała jednak umknąć. Władczyni Manioku złapała ją za szyję i jednym ruchem zdarła z niej całą skórę z puchem i piórami. Powiesiła jaskółkę za nóżkę na płocie.
Teraz to już umrę – pomyślał Kuchi jaskółka. Ale przypomniał sobie, że ma w Niebie siostrę obdarzoną wielką mocą. Z całej siły począł ją wzywać. Wołał, krzyczał, wrzeszczał tak długo, aż usłyszała go i przybyła. Spojrzała na nieszczęśnika i rzekła:
– Zawieszono cię na płocie, bo kradłeś pożywienie. Zostałeś słusznie ukarany.
– Kradłem dlatego, że na ziemi cierpimy okrutny głód – tłumaczył się. – pomóż mi. Bez swojej skóry, puchu i piór szybko umrę.
Siostra postanowiła pomóc bratu i udała się do Władczyni manioku, aby ją przebłagać.
– Był głodny. Przybył z Ziemi, a tam nie mają co jeść. To mój brat, błagam cię, daruj mu winę.
W pierwszej chwili Władczyni oświadczyła:
– Kradł żywność i słusznie został ukarany.
Potem złagodniała i powiedziała:
– Dobrze, przebaczę mu.
Zwróciła siostrze skórę wraz z puchem i piórami, a ona wyleczyła brata. Podskoczył, zatrzepotał skrzydełkami, pobiegł kilka kroków, potem rozpostarł szeroko skrzydła i poszybował ku ziemi. Za pazurkiem miał schowaną drzazgę olbrzymiego Drzewa Życia, zwanego Matką manioku.
Na ziemi stał się znowu człowiekiem. Bez słowa usiadł na swej ławie kapłana-czarownika, przymknął oczy, nie poruszał się, tylko myślał. W głębokim skupieniu doczekał nocy i wówczas wyjął drzazgę spod paznokcia i zakopał w ziemi. Działo się to daleko stąd, na Wyżynie Roraima. Przez noc drzazga zakorzeniła się, wypuściła pędy, a o świcie była już wielkim drzewem z licznymi konarami. Gałęzie obsypały się różnymi owocami.
Wykonałem swoją pracę. Teraz mogę spokojnie sobie podjeść – pomyślał zadowolony Kuchi. I zabrał się do jedzenia.
Taki był początek pokarmu w czasach, gdy ludzie głodowali. Owo zaś drzewo było pierwszym drzewem na ziemi. Dziś jest bardzo wysoką górą, której las pełen jest leśnych owoców. Nikt ich nie sieje ani nie sadzi. Rodzą się same. Na pamiątkę.
O tym drzewie dowiedział się Kamaso, żyjący daleko w sawannie.
No tak – pomyślał sobie Kamaso – Kuchi zasadził żywność na Roraima, ale to stąd bardzo daleko, zbyt daleko. Tam ludzie mogą najeść się do syta, a my co? Jesteśmy głodni, jemy tylko ziemię i nic więcej. Samą wieścią o Drzewie Życia nie napełnimy naszych żołądków.
Kamaso wyszukał pewną kobietę imieniem Edeñawadi i wysłał ją jako posłańca do Roraima. Szła wiele nocy i wiele dni, aż dotarła na Wschód. Wyłuszczyła sprawę. Poprosiła Kuchiego o oczko manioku, by je zasadzić u siebie.
– Dobrze – powiedział Kuchi i dał jej oczko manioku.
Edeñawadi zwróciła się ku Zachodowi i rozpoczęła drogę powrotną. Kiedy zaskoczyła ją noc w miejscu zwanym Uaianti (dziś Auyantepuy), zasadziła oczko. W nocy śnił jej się maniok, jedzenie, rozmaite owoce. O świcie okazało się, że z oczka wykiełkował jeden jedyny pęd z trzema malutkimi listkami manioku i nic więcej. Nie wyrosło drzewo ani nie urodziły się różnorakie owoce. Ziemia była niedobra. Edeñawadi zabrała oczko i w dalszym ciągu szła na Zachód. Po zapadnięciu nocy znowu zasadziła oczko w ziemi. Ale przez noc nie wypuściło nawet listka. Każdego dnia w swej drodze ku domowi Edeñawadi zakopywała po ciemku oczko manioku, ale nie przyjęło się ani razu. Kiedy wreszcie dotarła do swej osady, wręczyła oczko Kamasowi. Ludzie zbiegli się ze wszystkich stron i z radością wołali:
– Teraz będziemy mieli co jeść!
Nocą, wtórując sobie śpiewem, Kamaso zasadził oczko. Ale o świcie wyrósł zaledwie jeden pęd. Nic więcej. Nie było wielkiego drzewa, nie było owoców.
– Ziemia jest niedobra – stwierdził Kamaso. Wszyscy rozeszli się smutni i bardzo zawiedzeni. By oszukać głód, nadal żuli ziemię.
Nieco dalej żyła inna rodzina tego plemienia. Kiedy dotarła do nich wieść o manioku Kuchiego i o tym, że Edeñawadi przyniosła oczko do zasadzenia, cała rodzina ucieszyła się i ojciec powiedział do swojej żony:
– Mamy tutaj dobrą ziemię, poprosimy ich o jedno oczko.
Kobieta przyniosła oczko od sąsiadów i zasadziła je w czarnej ziemi. Wystarczyła jedna krótka noc, by zasadzone przez kobietę oczko dało wszystko to, co na naszej Ziemi jest roślinnością. Zjawiły się drzewa, palmy, liany, owoce – cała otaczająca nas zieleń.
O świcie drzewo Życia było już bardzo, bardzo wysokie. Nazwano je Maráhuaka. Jego konary, liście i owoce zakrywały całą Ziemię, a rozłożysta korona była rozległa jak dach. Każda gałąź bez przerwy wypuszczała nowe pędy, nowe gałązki, rodziła rozmaite owoce. Pomimo, że był to maniok, wyrosły z niego wszystkie rośliny i owoce, jakie znamy. Drzewo miało tylko jeden gruby pień z wieloma konarami, które ani na chwilę nie przestawały rozrastać się i rozmnażać, zawsze inne, zawsze różne od poprzednich.
Zbiegli się ludzie i przyglądali się niezwykłemu zjawisku. Byli słabi, wychudzeni, chorzy i głodni/. Z zachwytem krzyczeli:
– Mamy co jeść. mamy co jeść!
Jedni śmiali się, inni płakali z radości.
Kiedy przeszła pierwsza radość, posmutnieli. Żołądki nadal mieli puste. Wytrzeszczali oczy, wyciągali ręce, ale owoce były wysoko, pod samym Niebem. Widzieli je tylko.
–Jak je zerwać? Co robić? – naradzali się między sobą, wytężając wzrok i patrząc w górę. Byli bardzo zatroskani. Nagle zleciał ciężki orzech cucurito.
– Ooooo! – krzyknęli. – Spada nasze jedzenie!
Po raz wtóry ucieszyli się, kiedy zlatywał następny, ale ten trafił w głowę człowieka i zabił go na miejscu. Nagle oderwał się twardy orzech pijiguao i całkiem spłaszczył głowę lapie [w jęz. polskim paka]. Odtąd wszystkie lapy mają spłaszczone pyski. Potem zlatywało coraz więcej orzechów. Spadało ich takie mnóstwo, że ludzie nie mieli gdzie się przed nimi ukryć. Niektórych orzechy porozgniatały, innych zabiły. Ludzie rozpraszali się, szukali schronienia, uciekali na wszystkie strony, ale nie było ratunku – owoce zlatywały wszędzie, na całej Ziemi.
W owych czasach przebywał jeszcze na Ziemi stworzyciel całego świata – Wanadi. Zrozpaczeni ludzie udali się do niego błagając o ratunek.
– Dobrze – powiedział Wanadi – tym razem zrobię zupełnie nowych ludzi, będą to ptaki i one wam dopomogą. Będą miały skrzydła, na których uniosą się ku najodleglejszym gałęziom, zerwą orzechy i inne owoce, przyniosą je na Ziemię i będziecie mieli co jeść.
Nie było jeszcze wówczas żadnych ptaków. To był początek, a Wanadi był pierwszym piache na Ziemi. Wpierw wbił do ziemi wiele żerdzi w równym szeregu i przez chwilę bacznie się im przyglądał; potem usiadł naprzeciw, zapalił tytoń i wypuszczał kłęby błękitnego dymu. Potrząsał marakasami, śpiewał i rozmyślał. W ten sposób Wanadi zrobił ludzi, zwanych ptakami, takich, którzy mogli zbierać plony. Kiedy mieli ochotę, byli ptakami, a kiedy indziej mogli być takimi jak my ludźmi.
Zabrali się natychmiast do sporządzania drabiny z lian. Jedni jako ludzie wspinali się po wiązanych stopniach, inni jako ptaki wzlatywali wysoko, siadali na gałęziach i zrywali owoce. Na dole z wyplatanymi koszami czekali dawni ludzie, bacznie śledząc pracę pomocników. Nadlatywały ptaki znoszące wiele owoców, ale pomimo to ciągle spadały inne, których ptaki nie zdążyły zebrać. Owoce były wielkie, ciężkie, uderzając o ziemię rozłupywały się, sok wyciekał, a przy tym wielu ludzi zostało poranionych i zabitych – jak dawniej.
– Na nic taka robota! – odezwał się jeden z ptaków. – Skończmy z tym zbieraniem owoców. Musimy uprawiać i obsiać Ziemię. Jesteśmy mocni, bardzo silni i jest nas dużo. Zetniemy wpierw Drzewo Życia – Matkę Manioku.
Tak mówił wódz ptaków, Semenia. Był bardzo mądry. Nauczył nas, jak się zakłada i uprawia conuco. Najpierw wycina się wszystkie drzewa, potem oczyszcza się powierzchnię, a następnie sadzi się i sieje. Ścięte Drzewo Życia użyźniło Ziemię. Zanim Semenia nie pokazał ludziom, jak się pracuje, aby mieć co jeść, wszyscy żyli jak małpy, zbierając orzechy palm i owoce innych drzew.
Przedruk za: Salomea Wielopolska: „Tropem snów. Wenezuela, Kolumbia, Ekwador”; Krajowa Agencja Wydawnicza, Szczecin 1987 r.