NAD NIEMNEM – STRESZCZENIE
Tom I
Rozdział I
Dzień był letni i świąteczny. Wszystko na świecie jaśniało, kwitło, pachniało, śpiewało.
Ciepło i radość lały się z błękitnego nieba i złotego słońca; radość i upojenie tryskały znad pól
porosłych zielonym zbożem; radość i złota swoboda śpiewały chórem ptaków i owadów nad
równiną w gorącym powietrzu, nad niewielkimi wzgórzami, w okrywających je bukietach iglastych
i liściastych drzew.
Z kościoła wracają dwie kobiety: Justyna Orzelska, dwudziestokilkuletnia, skromnie
ubrana lecz piękna krewna Korczyńskich oraz Marta Korczyńska – czterdziestoośmioletnia,
brzydka, wyniszczona ciągłą pracą w Korczynie (Ot, tu, powiadam ci, w tym samym miejscu,
pomiędzy tymi wzgórkami, te głupie chłopy wzięli mię za cholerę... Może nie wierzysz? Słowo
honoru, prawdę mówię! Jeszcześ wtedy nie była w Korczynie, jeszcze mała byłaś, bo było to właśnie
wtedy, kiedy ojczulek twój z tą Francuzicą romansował...) . Justyna trzyma w rękach bukiet
kwiatów. Kobiety mija powóz, w którym jedzie Bolesław Kirło z Teofilem Różycem, krewnym
swojej żony. Mężczyźni żartują sobie z obu pań. Kobiety rozmawiają o sytuacji Justyny,
mieszkającej w dworku Korczyńskich. Marta zarzuca młodszej krewnej bycie “melancholiczką” i
“dumną księżniczką”, radzi jej stroić się i “mizdrzyć do kawalerów”. Justyna nie chce jednak
takiego życia, chce żyć po swojemu (dawno już odechciało mi się ich strojów i zabaw, ich poezji i
ich miłości... Żyję tak, jak oni wszyscy, bo skądże sobie wezmę innego życia, ale jeżeli mogę zrobić
co inaczej niż oni, po swojemu robię i nikogo to obchodzić nie powinno).
Marta zwraca jej uwagę na to, że zmieniła się po historii z Zygmuntem Korczyńskim.
Justyna twierdzi, że już nic do owego mężczyzny nie czuje. Kobiety mija kolejny wóz – tym razem
prosty, drabiniasty. Prowadzi go przystojny, trzydziestoletni Janek Bohatyrowicz, odwożący z
kościoła kilkanaście wiejskich kobiet. Marta serdecznie pozdrawia jadących i przypomina sobie
zamierzchłe czasy, kiedy to między dworem Korczyńskich i zaściankiem Bohatyrowiczów
panowały zażyłe stosunki. Wtedy Bohatyrowiczowie – ojciec Janka, Jerzy i stryj jego, Anzelm,
bywali we dworze i razem z Korczyńskimi zasiadali do stołu. Marta szczególnie ciepło wspomina
Anzelma, z którym śpiewała w duecie. Janek jadąc na wozie zaczyna śpiewać pieśń zaczynającą się
od słów Ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą, a ja doliną, Ty zakwitniesz różą, ty zakwitniesz różą, A
ja kaliną. Justyna mu wtóruje... Na zakończenie Marta śpiewa Justynie ostatnią strofę piosenki (już
przez wszystkich zapomnianą): A kto tam przyjdzie albo przyjedzie, Przeczyta sobie: Złączona
para, złączona para Leży w tym grobie!
Rozdział II
Rozdział rozpoczyna się opisem korczyńskiego dworu. (W korczyńskim dworze na
rozległym trawniku dziedzińca rosły wysokie i grube jawory otoczone niższą od nich gęstwiną
koralowych bzów, akacji, buldeneżów i jeszcze niższą jaśminów, spirei i krzaczastych róż. Dokoła
starych, kiedyś kosztownych sztachet topole, kasztany i lipy ścianą gęstej zieloności zakrywały
drewniane gospodarskie budynki. U zbiegu dwu dróg okalających trawnik i rosnące śród niego
potężne grupy drzew i krzewów stał dom drewniany także, nie pobielony, niski, ozdobiony wijącymi
się po jego ścianach powojami, z wielkim gankiem i długim rzędem okien mających kształt nieco
gotycki. Na ganku pomiędzy oleandrowymi drzewami rosnącymi w drewnianych wazonach stały
żelazne kanapki, krzesła i stoliki.) W jednym z pokoi, bardzo elegancko urządzonych, rozmawiają
cztery osoby – żona gospodarza domu, Benedykta, Emilia Korczyńska, jej przyjaciółka Teresa
Plińska oraz Bolesław Kirło i Teofil Różyc. Mężczyźni rozmawiają o spotkaniu w drodze z kościoła
Marty i Justyny (o zgrozo Justyna była w kościele bez rękawiczek!!!), (Emilia Korczyńska o
Justynie: Justysia jest krewną męża mego, córką jego ciotecznej siostry. Ojciec jej, pan Orzelski,
przez nieszczęśliwe zdarzenia utracił swój majątek, a wkrótce potem owdowiał. Od tego czasu
oboje u nas mieszkają. Justynka, kiedy przybyła do nas, miała lat czternaście, a w tym wieku już są
przyzwyczajenia, skłonności, którymi pokierować trudno... Jest ona zresztą dobrą, bardzo dobrą,
tylko oryginalną, ale to tak oryginalną, że nie wiem już, doprawdy, skąd jej się to wziąć mogło...
Zawsze inaczej robi niż wszyscy.) , są wyraźnie zainteresowani urodą tej drugiej. Kirło zachowuje
się dość swobodnie, flirtuje dla żarty z onieśmielona Teresą. Emilia – jak zwykle – narzeka na
swoje zdrowie, czuje zbliżającego się globusa i migrenę.
W pewnym momencie do gabinetu Emilii wchodzi Benedykt, zaniepokojony tym, że
dzieci, pobierające nauki poza domem, jeszcze nie przyjechały do Korczyna na wakacyjny
odpoczynek. Benedykt zwraca uwagę żonie, że w gabinecie jest duszno i że powinno się otworzyć
okno, Emilia twierdzi jednak, że świeże powietrze szkodzi jej na zdrowie (Globus histericus...
dokucza mi bardzo... szczególniej kiedy się czymś wzruszę... zmartwię... ). Benedykt rozmawia z
Różycem, posiadającym duży majątek, o sposobie prowadzenia gospodarstwa. Kirło ubolewa nad
złym stanem zdrowia Emilii o obiecuje jakoś ją dzisiaj jeszcze rozweselić.
Do zebranych w gabinecie z wnętrza domu zaczęły dochodzić odgłosy skrzypiec. Okazało
się, że w swoim pokoju na piętrze gra na skrzypcach Orzelski, ojciec Justyny. Kirło dla zabawy
ściąga siłą na dół do salonu ubranego jedynie w szlafrok starca i na oczach wszystkich stroi sobie z
niego żarty. W jednej chwili Justyna wybawia ojca z opresji, sugerując Kiryle, że pies Mars
dostarczy mu lepszej rozrywki i odprowadza na górę do swojego pokoju.
Różyc jest zachwycony postępkiem Justyny, jej sposobem zachowania i aparycją.
Rozmawia z Emilią na temat chorób i uśmierzania bólu i twierdzi, że jedynym lekarstwem, dającym
ukojenie jest morfina. Nagle w salonie pojawia się Marta i obwieszcza, że dzieci Korczyńskich
(dwudziestoletni Witold i czternastoletnia Leonia) przyjechały. Wszyscy witają ich serdecznie.
Różyc i Kirło rozmawiają o Justynie – jest ona biedna, bez wielkiego posagu. Zdaniem
Kirły ma ogromny temperament, jest “dumna jak księżniczka i zła jak szerszeń”. Mężczyźni
rozmawiają także o romansie Justyny z jej kuzynem, Zygmuntem Korczyńskim.
Justyna w swoim pokoju usiłuje przekonać swojego ojca, aby nie dawał się upokarzać
Kirle. Orzelski jest jednak osobą bezradną, łatwo ustępującą i podporządkowującą się innym.
Justyna patrzy w okno i widzi w oddali Janka Bohatyrowicza, śpiewającego pięknie jakąś pieśń.
Rozdział III
W tym rozdziale narrator wyjaśnia kilka kwestii związanych z przeszłością bohaterów
powieści. Stanisław Korczyński miał czworo dzieci: Andrzeja, Dominika, Benedykta i Jadwigę.
Stary Korczyński miał spory majątek, a mimo to kładł duży nacisk na edukację swoich dzieci –
wszyscy jego trzej synowie kształcili się w akademii wileńskiej. Korczyński przeznaczył majątek
najmłodszemu synowi – Benedyktowi, a najstarszego Andrzeja osadził na nabytym przez siebie
folwarku. Tym dwóm polecił utrzymywanie siostry oraz Dominika, który w dalekim mieście
studiował prawo. Jadwiga wyszła za mąż za hrabiego Darzeckiego, Benedykt osiadł w Korczynie
(w 1861 r. Skończył szkołę agronomiczną) wraz z Dominikiem, który zakończył już studia, Andrzej
gospodarował na folwarku. Dodatkowo Benedykt sprowadził do siebie Martę Korczyńską, od
dzieciństwa sierotę wychowywaną przez jego rodziców.
Młoda wtedy i piękna Marta ogromnie ożywiała Korczyn swoją ochoczą pracą i radością.
Trzej bracia żyli ze sobą w zgodzie, a połączył ich udział w powstaniu styczniowym 1863 roku.
Najstarszy Korczyński był blisko związany z Jerzym Bohatyrowiczem wiele ich łączyło, chociażby
synowie... (Mały Zygmunt Korczyński i Janek Bohatyrowicz byli rówieśnikami. I inne jeszcze,
głębokie podobieństwa zachodzić musiały pomiędzy tymi ludźmi, tak z wielu względów różnymi,
gdyż odkąd poznali się z sobą, to jest odkąd bracia Korczyńscy w niskich drzwiach pochylając
wysokie swe postacie po raz pierwszy weszli do chaty braci Bohatyrowiczów, Andrzeja i Jerzego
zawsze prawie widywano razem. Razem na długie rozmowy wychodzili w szerokie pola, razem szli
polować na dzikie kaczki i bekasy, razem rybackim czółnem pływali po Niemnie ku oddalonym
wsiom i miasteczkom, razem niekiedy czytali, razem... ). Andrzej Korczyński oraz jego przyjaciel,
Jerzy Bohatyrowicz zginęli w powstaniu, osierocając swoich synów – Zygmunta Korczyńskiego
oraz Janka Bohatyrowicza... Czasy idealizmu i młodzieńczego zapały do bratania się z
Bohatyrowiczami minęły wraz z upadkiem powstania. Kiedy Benedykt obudził się z tego snu swojej
pierwszej młodości, spostrzegł przede wszystkim, że zabrakło mu obu braci. Andrzej Korczyński
razem z przyjacielem swym, Jerzym Bohatyrowiczem, zniknął ze świata, a wnet po ich zniknięciu
jedno z korczyńskich uroczysk nazwę swą zmieniło. W uroczysku tym znajdował się ów bór
zaniemeński, który miał około dziesięciu włók rozległości i z którym łączyły się obszerne lasy do
Andrzeja i paru sąsiadów jego należące. Dotąd z powodu porastających je sosen i jodeł nazywało
się ono Świerkowym; teraz powszechnie i we wszystkich warstwach ludności nazywać je zaczęto
Mogiłą. Kto pierwszy nowej tej nazwy użył i jakimi były pobudki, które ją rozpowszechniły, trudno
powiedzieć; lecz utrwalona w okolicznej mowie była ona jedynym grobowcem najstarszego z braci
Korczyńskich. innego nie wystawiono mu nigdy...
Życie Benedykta skupiało się wokół prac gospodarskich (od smutnych wydarzeń minęło
12 lat). Nie mogła tego zrozumieć jego żona Emilia. Brakowało jej w małżeństwie romantycznych
uniesień, twierdziła, że Benedykt zmienił się znacznie od dnia ich ślubu (Ja ciągle żyję na
pustyni ... ja także wiem, co to płakać bez łez...), (czegóż chcesz? co mi masz do wyrzucenia?
dlaczego jesteś nieszczęśliwą? Czyżbyś naprawdę wymagała ode mnie, abym nieodstępnie przy
tobie siedząc zaniedbywał obowiązków, jakie mam dla dzieci i dla ciebie samej? abym jak bałwan
jaki czytał z tobą romanse, słuchał rzępolenia Orzelskiego i nie dbał o ten nasz kawał ziemi, a na
koniec i o swój honor? bo przecież od interesów majątkowych i honor nieraz zależy Czyżbyś
naprawdę tego ode mnie chciała?). Podczas pewnej rozmowy małżonkowie umówili się, że
Benedykt będzie się zajmował gospodarstwem, a Emilia będzie otrzymywać od niego odpowiednią
kwotę z posagu, jaki wniosła w to małżeństwo, aby móc urządzić sobie pokój tak jak chce i
kupować to, na co będzie mieć ochotę. Emilia i Benedykt nie rozumieli się wcale. Po ich
ostatecznej rozmowie Benedykt długo dumał nad swoim życiem – na ten jego nie najlepszy nastrój
trafili dwaj Bohatyrowicze – Anzelm (brat wspominanego już Jerzego) i Fabian. Ten spór o zwrot koni,
które weszły Korczyńskiemu w szkodę rozpoczął proces, którego Bohatyrowicze nie mięli szansy
wygrać.
Dominik, przebywający na stałe w Rosji, namawiał Benedykta, aby zostawił Korczyn i
przeniósł się do niego (dowiadujemy się tego z listu). Benedykt jednak, przywiązany ogromnie do
polskiej ziemi, nie zgodził się na to.
Rozdział IV
Najważniejszym wydarzeniem towarzyskim korczyńskiego dworku były imieniny pani
Emilii, przypadające w ostatnim dniu czerwca. Zjeżdżało się wtedy do Korczyna sporo gości, tak
też stało się w tym roku. Na imieniny przybyli: wdowa po Andrzeju Korczyńskim wraz z synem
Zygmuntem i jego młodziutką żoną-Francuzką Klotyldą, Jadwiga Darzecka z mężem i córkami,
Kirło, Orzelski z Justyną oraz Różyc. Zygmunt i Różyc rozmawiają o nudzie związanej z
mieszkaniem na takim odludziu. (Ale pan - zwrócił się do Różyca Zygmunt Korczyński - nie miałeś
jeszcze czasu zmęczyć się tą głuchą i nudną pustynią, o której wspomniał hrabia, od trzech miesięcy
dopiero mieszkając w swoich tutejszych majątkach. Ja, który obywatelskiego nowicjatu liczę już
dwa lata, mogę powiedzieć panu, że... ambaras mój, jak wyraził się hrabia, granic nie ma i że dotąd
jeszcze nie doszedłem do zrozumienia, jakim sposobem pośród tych stodół, obór i tak zwanych
interesów wyżyć potrafię...)
Do ich rozmowy włącza się Witold, młody entuzjasta wprowadzania innowacji w
gospodarowaniu, pragnący dowiedzieć się od Różyca czegoś na temat sposobu prowadzenia przez
niego gospodarstwa. (Przepraszam pana - zaczął głosem prawdziwie młodzieńczym i trochę więcej
niż wypadało podniesionym - ale tak chciałbym wiedzieć, jakie reformy i urządzenia wprowadzić
pan zamierza w swojej Wołowszczyźnie. Słyszałem, że są to dobra bardzo zaniedbane, i jak
dowiedziałem się, że pan w nich sam zamieszkałeś, ucieszyłem się nadzwyczajnie. Tak cieszyłem się,
doprawdy, że będę miał przyjemność poznać pana, i tak obiecywałem sobie obszernie o tym z
panem pomówić... że... że nie mogłem sobie odmówić... ). Różyc zbywa jednak młodzieńca
półsłówkami. Benedykt zaś opowiada gościom o swoim koszmarnym śnie, kiedy to obce wojska
miały najechać na Korczyn, oraz o procesie o ziemię z Bohatyrowiczami (Bohatyrowicze! - podjął
Korczyński - a cóż? złupić chcą ze mnie pięćdziesiąt dziesięcin wygonu ... ktoś w nich wmówił, że
one do nich należeć powinny... Wnieśli do sądu... i w pierwszej instancji przegrali... Zanoszą teraz
apelację... trwa to już dwa lata i co mię ta historia pieniędzy i zgryzoty kosztuje!...).
Niespodziewanie na przyjęciu pojawia się Kirłowa z dziećmi, do tej pory nie bywająca
często na spotkaniach towarzyskich, tak zajęta domem (Mąż mój ma już taki charakter, że
potrzebuje rozrywek i nudzi się w domu; ja go więc we wszystkim z największą ochotą wyręczam -
pośpiesznie dodała Kirłowa). Witold jest szczególnie zainteresowany córką Kirłów, Marynią,
rozmawia z nią bardzo serdecznie. Różyc próbuje namówić Kirłową, aby zaprosiła go kiedyś do
siebie i zupełnie “przypadkowo” zaprosiła wtedy także Justynę. Tymczasem do Justyny przysiada
się Zygmunt, pragnący odnowić dawną znajomość, chcący widzieć w Justynie “siostrę i
przyjaciółkę”. Justyna zdecydowanie odmawia. Z zaniepokojeniem przygląda się tym dwojgu
młodziutka żona Zygmunta, Klotylda, bardzo w nim zakochana i zazdrosna o Justynę. Dodatkowo
jeszcze Różyc mizdrzy się do Justyny. Justyna bardzo wzburzona śmiałymi propozycjami
Zygmunta oraz zachowaniem Różyca opuszcza salon i szuka pocieszenia u Marty, ale ta
zdenerwowana rozbiciem przez służącą karafki tylko się na dziewczynę denerwuje.
Rozdział V
Justyna wybiegła z domu i skierowała się w kierunku pola. Szła dróżką wśród zbóż, nie
myśląc o tym, gdzie ją ta dróżka zaprowadzi. Czuła się upokorzona sytuacją zaistniałą podczas
imienin pani Emilii oraz wspominała swoje dotychczasowe życie (Od kilku lat cierpiała wiele i
coraz więcej... Dlaczego czuła się tak głęboko i bez ratunku nieszczęśliwą? Jakim sposobem życie
jej taki kierunek przybrało? Dlaczego z gorącego snu pierwszej młodości obudziła się nie tylko
samotna i smutna, ale zarazem obrażona i z nie wyschłą dotąd kroplą goryczy w sercu? W tłumnym
nieładzie odłamy przeszłości zbiegały do jej pamięci;). Kiedy była kilkunastoletnią panną, a jej
matka była umierająca, jej ojciec nawiązał romans z jej nauczycielką francuskiego.
Po śmierci matki zamieszkała z ojcem w Korczynie (wcześniej Benedykt przyjechał i
pozałatwiał wszystkie finansowe sprawy – udało mu się uratować jakąś małą sumkę), otoczona
troskliwą opieka Benedykta i Andrzejowej (kobieta zajęła się nią ku pamięci swego zmarłego
męża). Zakochał się w niej Zygmunt (6 lat starszy), przeżyła z nim wiele romantycznych chwil.
Gdy Zygmunt oświadczył matce, że chce ożenić się z Justyną, ta nie zgodziła się ze względu na złe
wykształcenie i pozycję społeczną wybranki syna (Powinnaś była wiedzieć, moja Justynko -
mawiała - że tacy ludzie, jak Zygmunt, z takimi, jak ty, dziewczętami romansują często, ale nie żenią
się prawie nigdy!). Zygmunt zaś sam nie był pewien, czy chce ożenić się z Justyną, postanowił
wyjechać do Monachium i wrócił stamtąd po dwóch latach z żoną Klotyldą. Całe to zajście było dla
Justyny na początku ciosem, który wtrącił ją w rozpacz, a potem policzkiem, pod którym uczuła, że
jest dumna i nie da tak sobą sponiewierać. Zapomniała już o Zygmuncie, jednak gdy zaczął z nią
rozmowę w salonie, dawne wspomnienia powróciły... Kimże więc była? Jakim było jej miejsce i
znaczenie pośród tych, z którymi upływało jej życie? O! naturalnie, powiedziano jej to kiedyś i
sama to przyznawała - była ona nie wiedzieć kim!
Rozmyślając tak Justyna cały czas szła przez pole i nagle natrafiła na Janka
Bohatyrowicza, śpiewającego i pracującego przy pługu. Między młodymi zawiązała się rozmowa –
wspominali w niej Martę, stryja Janka, Anzelma. Justyna zwierzyła się Jankowi z tego, że smutno
jej było we dworze na balu (Ja to już dawno wiem - ciszej znowu odpowiedział - że panience nie
zawsze tam bywa wesoło. Ludziom gąb nie zatknąć, a i twarz człowieka wygada czasem, co się w
sercu kryje. Jaż panienkę, choć z daleka, a często widuję...). Okazało się, że Janek zna Justynę z
widzenia i uważa ją za nieszczęśliwą (Co tam! Ja panience powiem, że nie trzeba nadmiar troskać
się i smęcić. Są na świecie złe ludzie, są i dobre. Podczas smętno bywa, a podczas może być i
wesoło. Najgorsza to jest rzecz, kiedy człowiek nic nie robi, a tylko o swoich biedach myśli!...).
Justyna wypytuje Bohatyrowicza o rodzinę – o ojca Jerzego, który zginął w powstaniu, o matkę .
Janek opowiada o sobie, iż matka jego wyszła powtórnie za mąż (obecnie jest z 3 mężem) i
niewiele się nim zajmowała – wychowywał go stryj Anzelm, a po paru latach matka podrzuciła im
na wychowanie przyrodnią siostrę Janka – Antosię – swą córkę z drugiego małżeństwa. Przy czym
Janek mówi to wszystko radośnie i bez żalu. Było im nieraz ciężko (Anzelm cierpi na depresję), ale
już wszystko się ułożyło (Teraz za to wszystko u nas odmieniło się na dobre, i tyle tylko mojej biedy,
co jej we własnych żądaniach wynajdę...(...) Różne u człowieka bywają żądania: podczas i takie, co
nigdy spełnić się nie mogą. Już, zdaje się, i wygnasz je z serca, i zapomnisz, a smętek i tęsknota,
wszystko jedno, po nich ostają...). W pewnym momencie na polu pojawiła się Jadwiga
Domuntówna, z wyraźnym zainteresowaniem w oczach patrząca na Janka. Po jej odejściu chłopak
wyjaśnił, ze Jadwiga żyje na gospodarstwie sama z dziadkiem Jakubem, który po odejściu od niego
żony trochę zwariował. Justyna zauważa, iż ładna z niej panna... Co do piękności, to bynajmniej! - z
widocznym niezadowoleniem odpowiedział - owszem, zdaje się, że nadmiar wielka i gruba! Ale -
poprawił się śpiesznie - pracowita i z dobrym sercem, to prawda! Czy panienka uwierzy, że
gospodarstwo u niej idzie niegorzej jak u jakiego mężczyzny?... I wszystko ona robić zdoła, taka
silna... Przeszłego lata o najemników trudno było, to, aż śmiech powiedzieć, sama z parobkiem
kosiła i orała... Wtedy mnie stryj powiedział, żebym jej pomagał bo starego Jakuba bardzo szanuje i
do tego głowę sobie nabił...
Janek zaprowadził Justynę do zagrody Bohatyrowiczów. Zagroda była dość obszerną. Płot
z niewysokich i gładko ociosanych desek zrobiony obejmował dobry mórg ziemi, na której z zielonej
jak szmaragd łąki wyrastała setka młodych, przed kilku laty zaledwie zasadzonych grusz, śliw i
jabłoni. Gdzieniegdzie te wysmukłe i z widoczną starannością piastowane plonki osypane już były
zawiązkami owoców, a tu i ówdzie pomiędzy nimi stare wiśnie stały, całe w potopie czerwonych
jagód. Środkiem ogrodu koła wyżłobiły na trawie dość szeroką drogę i gęsto zasiała się na niej
biała dzięcielina. Za owocowymi drzewami ze dwadzieścia uli na błękitno pomalowanych do
połowy kryło się w łanie biało i różowo kwitnącego maku, zza którego wystrzeliwały malwy obrosłe
płaskim i różnobarwnym kwiatem i ukazywała się gęstwina melisy, bladej na tle ciemnozielonych,
wysokich i rozczochranych konopi. (...) Dom, w samej głębi tej sporej przestrzeni stojący, niski był,
szary, słomą pokryty, z jednym kominem i słomianą strzechą. Do ogrodu stał boczną ścianą, w
której świeciły dwa spore okna, a mały ganek z zębiasto wyrzeźbionym okapem i niskie drzwi do
wyjścia miał od dziedzińca, na którym zza niziutkiego opłotku widać było świron ż wystającym i na
kilku słupkach opartym dachem i stajnię, przed którą leżała brona, stały kozły do piłowania drzewa
i żółciało trochę rozsypanej słomy. Stodoła wyglądała zza domu i kilku tuż przy sobie rosnących lip,
a jeszcze dalej, za dziedzińcem i lipami, ledwie widzialny z wysokiej góry, migotał wąski pas
Niemna z żółtą za nim ścianą i u samego skłonu nieba ciemną wstęgą boru.
Tam dziewczyna poznała Anzelma oraz Fabiana. Fabian to zagorzały przeciwnik
Benedykta w walce o ziemię, sądzi się z nim już od lat i nie myśli ustąpić. Justyna rozmawia z
Anzelmem (jest to człowiek zmęczony życiem – flegmatyk, trochę melancholik i dość nieśmiały) o
Marcie – o tym, że teraz bardzo dużo pracuje w Korczynie. Anzelm wzdycha nad tym i z
rezygnacją mówi: “A lękała się pracy…” Oprowadza ją po swoim sadzie, a w tym czasie Janek nie
bardzo może się zdecydować czy oporządzić konie czy dotrzymywać towarzystwa pannie
Orzelskiej. Rozmowa z Anzelmem jest dziwna – raz starzec jest uprzejmy, raz zdaje się być wrogo
nastawiony... Justyna poznaje także Antolkę Jaśmontównę (przyrodnią siostrę Janka) – dziewczynę
wesołą i energiczną, choć troszkę onieśmieloną obecnością panny z Korczyna. Pojawia się też
problem wody – Antolka – drobna w końcu dziewczyna musi nosić wodę znad rzeki (Krwawa u
nas woda - wtrącił Anzelm - z góry po nią iść trzeba i nieść ją pod górę.) - Orzelska porównuje w
myślach tę dziewczynę (młodą, a już ciężko pracującą) z ciotką Emilią, która – z powodu swojej
wymyślonej choroby – lęka się zejść z kilku schodów.... Do towarzystwa dołącza córka Fabiana –
Elżunia Bohatyrowiczówna - najpuściejsza dziewczyna z całej okolicy... - jak twierdzi w żartach
Janek. Rozmowa schodzi na zaręczyny Elżuni...
Justyna bardzo nie chce wracać do Korczyna na bal i na wieść, że Anzelm i Janek
wybierają się na mogiłę Jana i Cecylii, postanawia iść tam razem z nimi.
Rozdział VI
Anzelm, Janek i Justyna wyszli do wsi. Przechodzili obok chaty Jakuba Domunta, któremu
wydawało się, że po jego żonę przybywa Pacenko, aby ją uprowadzić. Jego wnuczka, Jadwiga
przekonuje go, że Pacenko dawno umarł i babcia też dawno umarła. Dopiero po zapewnieniu
Anzelma, że tak jest w istocie, dziadunio uspokaja się.
Trójka towarzyszy skierowała się w stronę mogiły Jana i Cecylii. Weszli na stromy
pagórek, gdzie znajdowała się mogiła. (Był to grobowiec bardzo prosty i ubogi, ale takiego kształtu
i w taki sposób przyozdobiony, że aby móc podobny mu zobaczyć, trzeba by cofnąć się wstecz o
kilka wieków. Składał się on z sześciokątnego, grubego u podstaw a zwężającego się ku szczytowi
krzyża, na którego czerwonym tle bielała postać Chrystusa, a którego boki ok1yte były
różnobarwnymi godłami i figurami. Były tam białym pokostem powleczone i ściśle do krzyża
przylegające trupie głowy i różne narzędzia Chrystusowej męki, płaskie popiersie Marii, z
tkwiącymi w nim siedmiu pozłacanymi niegdyś i w kształt miecza wyrzeźbionymi strzałami, wsparte
na rękach i w zamyśleniu na podstawach z drzewa lub gliny siedzące wypukłe figury świętych. Z
chudości tych figur, ze szkieletowej długości ich członków, z okaleczeń, którymi czas zatarł rysy ich
twarzy, po znać można było smak i robotę odległych czasów.) Na krzyżu widniał napis: JAN I
CECYLIA ROK 1549. Memento mori (łac. Pamiętaj o śmierci). Anzelm zaczął opowiadać historię
pary.
Przybyli oni na te tereny z Polski około stu lat po przyjęciu przez Litwę chrześcijaństwa,
pragnąc schronić się w puszczy z wiadomego tylko sobie powodu. Puszczę tę wykarczowali, posiali
zboże, zbudowali dom. Ludzie z okolicznych chat lgnęli do nich, uczyli się od nich wszelkiego
rzemiosła i zostawali już z nimi. W ten sposób powstała dobrze prosperująca osada, gdzie wszyscy
żyli w dobrobycie, zgodzie i harmonii, a Jan i Cecylia dochowali się sześciu synów i sześciu córek.
Gdy pewnego razu w borach litewskich odbywał polowanie król Zygmunt August i zobaczył, czego
dokonała niesamowita para, nadał im tytuł szlachecki i od ich bohaterstwa w pracy nazwał
Bohatyrowiczami. „Oto ten ród, idący od człowieka z kondycji pospolitego urodzenia, idzie w
porównanie ze szlachtą rodowitą krajową i wszystkich praw stanowi rycerskiemu odpowiednich
odtąd aż do wygaśnięcia swego używać má i takowe wykonywać. Nobilituję was i nakazuję, abyście
nosili nazwisko Bohatyrowiczów, a pieczętowali się klejnotem Pomian, który jest żubrzą głową na
żółtym polu osadzoną, jako pierwszy rodziciel wasz pokonał żubra i z odwiecznego jego siedliska
uczynił to wdzięczne i obfitością ciekące pole..."
Nikt prawie nie da wiary, że i tę historię fundatorów naszych w całej okolicy umie może
trzech, może czterech ludzi. Umie ją stary Jakub, ale on już jest tak jak prawie nie żyjący; umiem ja,
umiał kiedyś Fabian, umie może ten młody Michał, co tam stał wystrojony, z wąsami do góry. Insze
o takie rzeczy nie dbają i w biedzie, w zasępie pamięci o nich mieć nie mogą... Chłopami być czy
panami, to za jedno; ale w bydło obrócić się, to smętnie i tęskno... (...) Szczęście wywyższa,
szczęście poniża, wszystko na świecie czasowe i przemijające... każda rzecz by woda przepływa, by
liść na drzewie żółknie i gnije...
Tom II
Rozdział I
W Olszynce, majątku Kirłów, Kirłowa ma pełne ręce roboty przy gospodarstwie,
dodatkowo musi jeszcze doglądać młodszych z szóstki dzieci. Przyjechał do niej z wizytą jej kuzyn,
Różyc. Kirłowa ma do niego wiele sympatii, ale potępia jego postępowanie – gonienie za
zachodnimi nowinkami, nałóg zażywania morfiny (Śmiej się, ile chcesz, a ja zawsze powiem, że to
jest jakaś niesłychana i niewidziana okropność... Już nasi chłopi lepsi, co się po prostu wódką
upijają... Różyc wpadł w nałóg podczas leczenia z postrzału odniesionego w pojedynku –
uśmierzana ból morfina, a później przywykł) oraz pragnienie “zbałamucenia” Justyny. (Przede
wszystkim masz wiedzieć, że takie kryształowe, jak ty, osoby, wcale się na takich rzeczach nie znają.
My tylko, wiesz? nicponie, wiemy dobrze, dlaczego do tej lub tej kobiety pociąg czujemy...
Rozumiesz? pociąg, czyli instynkt, który daje nam wiedzieć, że z tą właśnie kobietą wychylić
możemy w pełnym tego słowa znaczeniu kielich rozkoszy... Otóż i rumienisz się teraz jak
pensjonarka... Ah! ah! cóż to za boska rzecz taki rumieniec na twarzy matki pięciorga dzieci! ).
Różyc wylicza zalety Justyny: pociąga go fizycznie, ma pasję, temperament, ponadto nie jest
kokietką i histeryczką – jest zdrowa i energiczna, potrafi zajmująco mówić o interesujących ją
sprawach... no i , co jest jej wadą, ale też największą zaletą, szturmem jej wziąść nie można
Kirłowa radzi kuzynowi ożenienie się z Orzelską. (Wyborny pomysł, kuzynko, wyborny,
nieoceniony1- wołał. - Toż bym dopiero niespodziankę urządził światu i samemu sobie! A papa
Orzelski? Czy ja bym tę chińską figurkę na kominku u siebie postawił? A francuszczyzna panny
Justyny, entre nous, dość kulawa? Gdyby się oko w oko spotkała z moją księżną ciocią, chybaby
biedna ciotka śmiertelnego ataku spazmów dostała...). Kiryłowa oznajmia, że Justysia nie da się
zbałamucić. Różyc (możliwe że poruszony faktem, że jego trzydziestoczteroletnia kuzynka nie ma
już praktycznie życia poza gospodarstwem i wychowywaniem dzieci, a światowe kobiety w jej
wieku w pełni używają życia) składa jej atrakcyjną propozycję: z racji, że nie ma czasu zajmować
się swoimi włościami na Wołoszczyźnie, chce uczynić tam rządcą Kirłę. Kirłowa bardzo by tego
chciała, ponieważ taka posada przysporzyłaby im sporo dochodu i pozwoliła kształcić synów, nie
zgadza się jednak. Argumentuje Różycowi, że jej mąż nie nadaje się do prowadzenia interesów, że
jest to wprawdzie człowiek poczciwy i dobry, ale nie jest w stanie długo wysiedzieć w domu,
gospodarstwo w ogóle go nie interesuje, w domu wszystko musi robić ona sama. W odpowiedzi na
te argumenty Różyc proponuje Kirłowej sfinansowanie edukacji jej synów. Kirłowa jest bardzo
wdzięczna kuzynowi i obiecuje przyjechać kiedyś na Wołoszczyznę, aby porozmawiać z nim
jeszcze na temat jego ożenku z Justyną. Pomyśl nad tym, co mówiłam ci o Justynie. Kpij, z cioci
księżny i ze wszystkich światowych głupstw! Łajdactwo cię nie uszczęśliwiło, spróbuj poczciwego
życia!...
Po odejściu kuzyna Kiryłowa zastanawia się nad przyczyną ,dla której Witold Korczyński
co dzień przychodzi spotkać się z jej najstarszą córką – Marynią. Martwi się, że ten potencjalny
związek może nie podobać się w Korczynie, że Marynia jeszcze taka młoda... Ich znajomość
okazała się jednak całkiem niewinna: On miał pozór nauczyciela, ona uczennicy; wyglądali jeszcze
na parę dobrych przyjaciół zgadzających się z sobą we wszystkim i razem układających jakieś
plany. Dziewczynka czyniła głową, potakujące ruchy oznaczające zrozumienie albo wysoki stopień
zapału, co zdawało się uszczęśliwiać i do dalszego mówienia zachęcać młodzieńca. Z oddalenia, w
jakim się znajdowała, Kirłowa słyszała tylko oderwane wyrazy: lud, kraj, gmina, inteligencja,
inicjatywa, oświata, dobrobyt itd. Parę razy tylko do uszu jej doszły całe okresy żywcem jakby z
mądrej jakiejś książki wyjęte, a prawiące coś o pracach podstawowych i minimalnych, o
poprawianiu historycznych błędów itd. Uśmiechnęła się prawdziwie po macierzyńsku, trochę
żartobliwie, a trochę dumnie.
Rozdział II
W Korczynie Emilia bardzo zachorowała, nagle dostała ataku nerwów. Wezwano lekarza,
który zalecił jej odpoczynek na świeżym powietrzu i dał kilka recept. Przy okazji usłyszał kasłanie
Marty i stwierdził, że pomoc przydałaby się bardziej jej niż pani Emilii, Marta jednak nie chciała
zgodzić się na żadną interwencje lekarską. Justyna wraca z Bohatyrowicz z bukietem polnych
kwiatów (dostała go od Jana) i bardzo zadowolona ze spędzonego tam czasu. Ciotka Marta nie jest
zadowolona z tego faktu: Cóż ty sobie myślisz, panienko?... - z cicha zaczęła. - Może ty myślisz, że
jednym ludziom Pan Bóg daje serca, a drugim kamienie?... Pewno tak myślisz, ha? U ciebie serce,
bo ty panienka, a u niego kamień, bo to chłop! ha? Pobaw się z kamuszkiem, pobaw się, co to
szkodzi? z nudy, z melancholii! Na pociechę po pańskich karmelkach chłopskie miotły, tymczasem,
póki Pan Bóg znowu jakiego panicza nie ześle, ha? Justynę od dalszej rozmowy ratuje wspomniany
wyżej lekarz.
Tymczasem do Benedykta przybył jego szwagier Darzecki z córkami, domagając się
wypłacenia posagu swojej żony. Benedykt próbował przekonać go, że taki wydatek byłby w tej
chwili dla majątku korczyńskiego zgubny w skutkach i prosił o możliwość wpłacenia połowy sumy.
Darzecki nie chciał się jednak na to zgodzić, dając jako powód konieczność zakupienia
odpowiednich sprzętów i ubiorów na wyprawkę dla jednej z jego córek. (Nie całą, nie całą... ale
połowę pewno... Cóż szwagier myśli? Srebra, futra, koronki i inne tam różne kobiece fatałaszki to
są rzeczy kosztowne... bardzo kosztowne. Fortepian z Paryża sprowadzić musimy. Żona moja chce i
ja się na to zgadzam, aby córka nasza miała fortepian własny, a kiedy już kupować, to coś
pięknego, wykwintnego, doskonałego, tak, wy-kwint-ne-go i do-sko-na-łe-go! Prawda? Szwagier
sam pewno przyzna mi rację, najzupełniejszą rację.). Korczyński mówi, iż postara się zdobyć
pieniądze, na to Darzecki przypomina mu, iż może przecież sprzedać pobliski lasek... Benedykr
odpowiada,że to niemożliwe – tam jest mogiła – grób Andrzeja i tych, którzy z nim polegli, na to
Darzecki: Sentymentalność... tak, jest to, kochany szwagrze, sen-ty-men-tal-ność, której, na
nieszczęście, każdy z nas mniej albo więcej ulega, a która już nam tyle złego narobiła...
Podczas rozmowy mężczyzn córki Darzeckiego spędzały czas z Leonią, wyrażając
negatywne opinie dotyczące wystroju salonu. Leonia za namową małych Darzeckich zaczęła
przekonywać ojca do zmiany wystroju salonu, co kosztowałoby niemało.
Mężczyźni rozmawiają także o Zygmuncie Korczyńskim – genialnym malarzu, tylko, że
teraz nie malującym. Darzecki zauważa, że Artyście trzeba wrażeń, swobody, ciągłych widoków
piękna... Gdzież on to wszystko tu znaleźć może? Przy tym pomiędzy tymi oborami, stajniami,
parobkami etc., etc. czuje się on przygnębionym, obniżonym, unieszczęśliwionym... Na te słowa
Benedykt się denerwuje: A, na miłosierdzie boskie! - zawołał - czy to ziemia jest rajem, żeby od niej
wszystkiego dobrego razem wymagać było można! Czegoż ten gagatek więcej od losu swego żąda?
Ma majątek, talent, matkę, która za nim świata nie widzi, młodą i śliczną żonę, tak w nim
rozkochaną, że aż czasem ludzi śmieszy...
Po wyjściu Darzeckich Witold pokłócił się z ojcem o jego zachowanie w stosunku do
szwagra oraz sposób wychowywania Leonii. Młody pozytywista twierdził, że ojciec był w stosunku
do Darzeckiego “nadskakującym i pokornym”, a Leonia jest wychowywana na “lalkę i światową
srokę”. Stary Korczyński oburzył się krnąbrnością syna i bardzo się z nim pokłócił.
Salon korczyńskiego domu rozbrzmiewał teraz muzyką skrzypiec i fortepianu. Pani Emilia
po całogodzinnym przebywaniu wyobraźnią w Egipcie i zjedzeniu paru łyżek rosołu uczuła się
znowu tak cierpiącą i smutną, że zapotrzebowała jakiejkolwiek rozrywki, jakiejkolwiek moralnej
podniety. Czerpała je niekiedy w usposobieniach podobnych z muzyki Orzelskiego.
Do dworu korczyńskiego przyjechał Kirło, oznajmiając pani Emilii i Teresie, że Różyc jest
wielce zainteresowany Teresą i że może nawet ożeni się mimo różnic pochodzenia i majątku.
Naiwna Teresa uwierzyła temu żartowi, zaczęła stroić się i mieć nadzieję na zamążpójście z
bogatym kawalerem. Kirło śmiejąc się z naiwności tej starej panny oświadczył pani Emilii, że
wszystkie te informacje tyczą się oczywiście nie Teresy, lecz Justyny.
Justyna, usłyszawszy wieści od Kirły, siedziała w swoim pokoju i rozmyślała. To, co
mówił Kirło mogło być prawdą – sama przecież zauważyła zainteresowanie Różyca swoją osobą.
Nie cieszyło to jednak Justyny wcale. Przeczytała list otrzymany od Zygmunta, w którym dawny
kochanek wyrażał pragnienie odnowienia ich przyjaźni i rozmowy sam na sam. Do listu Zygmunt
dołączył tom wierszy Musseta, które przed kilkoma laty kochankowie czytali wspólnie z
wypiekami na twarzy. Teraz jednak te wiersze nie wzruszały Justyny, co więcej, miała zupełnie inne
poglądy na miłość. Przypomniała sobie historię Jana i Cecylii i pomyślała: “Nie, nie! Kochać nie
jest to wątpić o sobie i o drugich ani czuć się gardzoną, zdradzaną… Kochać to ufać i w dwa serca
naraz spoglądać jak w czyste zwierciadła, razem iść drogą długą i czystą, a u jej końca móc dwa
swe imiona wypisać złotem przywiązania niezłomnego i zwyciężonych wspólnie postrachów
życia…”. Mając te myśli w głowie Justyna wzięła list od Zygmunta i podarła go na drobne kawałki.
Rozdział III
W wiosce Bohatyrowiczów rozpoczęły się żniwa. Wszyscy mieszkańcy pracowali razem,
każdy na swoim fragmencie pola. Żniwa był to czas wyjątkowy – po pierwsze przez to, że wszyscy
pracowali wspólnie, po drugie dlatego, że każdy chciał wtedy pokazać się od jak najlepszej strony –
wszyscy mężczyźni ubierali się w śnieżnobiałe, świeżo uprane koszule, a kobiety w
jaskraworóżowe kaftany. W żniwach uczestniczyła także Justyna, pracując na poletku
Bohatyrowiczów wraz z Jankiem i jego matką, Starzyńską. Kobieta po śmierci ojca Janka, Jerzego,
wyszła za mąż po raz kolejny i z drugim mężem miała córkę Antolkę. Gdy dziesięć lat po ślubie jej
drugi mąż także zmarł, znalazła sobie trzeciego – Starzyna (Kpinkują sobie ze mnie, że trzeciego
męża mam. Owszem! Ja temu nie winna, że mnie Pan Bóg towarzyszów życia odbierał, a takie już
moje przyrodzenie, że nijak bez kochania i bez przyjaciela dozgonnego żyć nie mogę). Mąż jej był
wdowcem i sam miał szóstkę dzieci, dlatego Starzyńska oddała Antolkę pod opiekę dorosłego już
wtedy Janka. Pan Jan wita się z Justyną, ana której widok twarz mu pojaśniała: Troszkę
spodziewałem się, że pani dziś do nas przyjdzie, bo mówiła, że chce na naszą robotę z bliskości
popatrzeć; ale wszystko jedno, jak zobaczyłem, że pani tu siedzi, jakby mnie słońce przed oczami
zaświeciło. Starzyńska – ku niezadowoleniu Janka – zaczęła opowiadać o jego niegdysiejszych
planach co do Jadwigi Domuntówny: jak to “był taki czas, że pomiędzy nimi zaczynało się już
kochanie…” a Jankowi trzeba się żenić! Na to młodzieniec z gniewem odpowiada, że nikt do ślubu
go zmuszać nie będzie i jeśli będzie chciał to się w ogóle nie ożeni.
Orzelska przypatrywała się pracującym ludziom i zasmuciła się, zauważył to Janek i
zapytało przyczynę. Na co ona odpowiedziała: Po co ja tu między wami? Wstyd mi! Taki wstyd!...
Poszłabym sobie, ale i w domu także nic...nic... Młodzieniec poprosił matkę, aby nauczyła panienkę
i Justyna żęła sierpem tak jak inni, mimo że nie była stosownie ubrana, ponieważ miała na sobie
gorset. Kobiety pracują i rozmawiają – Starzyńska zapytuje Justynę o lubego. Dziewczyna
odpowiada, że nie ma ukochanego, na co matka Janka mówi, iż nawet w Bohatyrowiczach słyszano
o jej nieudanym związku z Zygmuntem (kobieta potępia niestałość młodzieńca).
Podczas żęcia doszło do kłótni Fabiana z Ładyszem o to, do kogo należy fragment pola.
Skończyło się na bójce. Widząc to Justyna już miała zamiar odejść, ale uświadomiła sobie, że
wszędzie, zarówno w Korczynie jak i tutaj, dzieją się rzeczy złe i dobre, a jedyną różnicą jest
forma. Zawtórował jej aluzyjnie Jan, mówiąc: “Jedyna różnica w formie… czyli że wszelakie
charaktery wszelako bywają objawiane; u jednych pięknie, u drugich brzydko… ale to jest forma,
czyli powierzchowność i znikomość, a prawdziwy walor człowieka w tym, co on we środku ma…”
Na polu pojawił się Witold, bardzo rad z pracy Justyny wśród mieszkańców wsi. Jak się
okazało, Witold od swojego przyjazdu do Korczyna regularnie odwiedza wieś, doradzając jej
mieszkańcom w wielu sprawach. Jedynie do chaty Anzelma nie odważył się do tej pory przyjść,
sądząc, że stryj Janka nie chce syna Benedykta Korczyńskiego widzieć. Za zaproszeniem Janka
chłopiec zdecydował się jednak Anzelma odwiedzić (Justyna w tym czasie próbowała swych sił z
kamiennymi żarnami). Stary był bardzo zdziwiony tym, że syn Benedykta – tego, który nie
interesuje się sprawami uboższej szlachty – jest tak zaangażowany w poprawienie bytu
mieszkańców wsi. Anzelm zauważył także ogromne podobieństwo Witolda do jego stryja Andrzeja,
który to przyjaźnił się z Jerzym Bohatyrowiczem i zginął wraz z nim w powstaniu. Anzelm pokazał
chłopcu książki z klasyki literatury polskiej, którymi obdarował Jerzego Andrzej (Psalmy
Kochanowskiego, Pan Tadeusz,). A tymczasem Jan i Justyna umawiają się na wyprawę na mogiłę.
Rozdział IV
Jan i Justyna płyną czółnem po Niemnie, aby odwiedzić Mogiłę powstańców (40).
Wzruszony Janek opowiada Justynie o tym, jak powstańcy ruszali w tym miejscu do walk. Wtedy
to właśnie ostatni raz widział ojca. Po odejściu powstańców, w gronie których byli Anzelm i Jerzy
Bohatyrowicze oraz Andrzej i Dominik Korczyńscy, mieszkańcy wsi przez kilka dni wsłuchiwali
się w odgłosy, dobiegające z pola walki. Po jakimś czasie do wioski wpadł ranny Anzelm
oznajmiając, że Jerzy i Andrzej nie żyją. Ośmioletni wtedy Janek pobiegł do dworu i przekazał tę
wieść Benedyktowi.
Justyna bardzo wzruszyła się opowieścią Janka. Do tej pory ani piękna muzyka, ani
wiersze, ani romantyczne chwile spędzone z Zygmuntem nie dostarczyły jej tak ogromnych
wzruszeń jak ta prosta opowieść. Justyna uświadomiła sobie, jak bardzo nie podoba się jej jej
dotychczasowe życie – życie na łasce innych, nie pracując, zupełnie bez celu. Wszystkie te swoje
przemyślenia przedstawiła Jankowi, który bardzo dobrze jej sytuację zrozumiał (Wszystko to
prawda. Smętnie to i wstydno bogactwa używać, a nie swego; wysoko stać, a nie na swoich nogach;
młodym i silnym być, a jak w zgrzybiałej starości, żyć w wiecznym odpoczywaniu... Ani ptak, ani
mysz... jak nietoperz!). Przyznał się też, że już od jakiegoś czasu zauważył, że Justyna jest bardzo
nieszczęśliwa, obserwował ją w kościele i przy wielu innych okazjach i widząc jej smutek pragnął
jakoś jemu zaradzić(on też słyszał o historii z Zygmuntem). W odpowiedzi na tak osobiste
zwierzenia Justyny Jan także zaczął opowiadać o swoich zgryzotach – jak to mieszkańcy wsi kłócą
się o każdy morg ziemi i jaka to często przez to panuje między nimi niezgoda.
Zaczęło zbierać się na burzę. Janek kazał Justynie szybko opuścić mogiłę i oboje udali się
w kierunku czółna. Gdy płynęli, dopadła ich ulewa i wyszli na drugi brzeg zmoknięci. Janek
delikatnie dotknął mokrych, rozpuszczonych włosów Justyny i zachwycił się ich pięknem. (Widząc
ją zdrową i wesołą uspokoił się zupełnie. widział też, że nie przemokła wcale. Siermięga jego była
tak grubą i choć na nim wydawała się krótką, ją tak dobrze osłoniła, że deszcz suknię jej tylko
przejął wilgocią. W zamian, mokre włosy zdwojonym ciężarem na kark jej spadały. Wstrząsnęła
głową; luźny i w czasie burzy więcej jeszcze rozluźniony węzeł rozwinął się i czarną, wilgotną falą
okrył jej plecy. Może sama nie czuła tego, że była w tej chwili zalotną. Ale on do tych opadłych,
falistych zwojów przylgnął rozgorzałymi oczami i o krok za nią cofnięty, rękę ku nim wyciągnął,
cofnął ją, wyciągnął znowu i lękliwie dotknął ich miękkiej, błyszczącej gęstwiny. - Ze też to Pan Bóg
takie cudności stwarza! ) Oboje udali się do chaty Anzelma.
Rozdział V
Justyna w chacie Anzelma rozmawia z gospodarzem. Anzelm dziwi się, że Justyna żęła
wczoraj ze wszystkimi, a dziś była z Jankiem na Mogile. Justyna przepędziła miło czas w
Anzelmowej chacie, wesoło rozmawiając z rodziną Bohatyrowiczów. Zgodziła się być druhną na
weseli Elżusi, córki Fabiana. Anzelm opowiedział Justynie o troskach swojego życia, także o
miłości do Marty – miłości, która nie miała szczęśliwego zakończenia, ponieważ Marta nie chciała
wyjść za mąż za Anzelma, chociaż kochała go. Pogodny nastrój przerwało wejście Jadwigi
Domuntówny z dziadkiem. Dziewczyna z zazdrością patrzyła na Janka i Justynę, wesoło
rozmawiających razem. Parokrotnie w sposób cięty odezwała się do Justyny (np. Wielka rzecz!
Każden, żeby tak włosy swoje rozpuścił, pokazałby, że ich niemało ma... ale nam, prostym
dziewczętom, wstydno byłoby tak chodzić!... Oj, oj, włosów dużo, aby rozumu tyle!) , a potem
obrażona opuściła chatę Anzelma.
Justyna wróciła do Korczyna (a tam Emilia Korczyńska i Teresa zachwycają się
romantycznymi przygodami bohaterki jakiegoś romansu: Moja Tereniu - przerwał czytanie drugi
głos kobiecy, słaby, łagodny, tęskny - czy możesz sobie przedstawić podobnie piękną, podobnie
promienną egzystencję jak tej margrabiny!... - Ach! takiego życia nawet wyobrazić sobie nie
podobna! - westchnęła Teresa. - Być gwiazdą pierwszej wielkości na dworze wielkiego króla...
bawić się, jaśnieć... - Być kochaną... - przerwała Teresa. - O, tak! i przez kogóż? przez takiego
margrabiego de Créquy!... Jakąż musiała być miłość tych wykwintnych, pięknych, poetycznych
ludzi!) i zaczęła rozmawiać z Martą. Marta zaczęła krytykować Justynę, mówiąc, że jeśli będzie
interesować się takim chłopem jak Janek, to przeleci jej koło nosa bogaty książę – Różyc.
Opowiadała, że dzisiaj Różyca wprawdzie nie było, ale była za to Kirłowa, która rozmawiała z
Martą na temat zamążpójścia Justyny z Różycem. Marta była przekonana, że dla Justyny Różyc to
świetna partia i że na pewno chce wyjść za niego. Justyna nie przerywała długiego monologu ciotki,
po chwili tylko spytała, dlaczego nie chciała ona wyjść za Anzelma. Marta zmieszała się na te
słowa, ale po chwili odpowiedziała, że bała się ludzkiego śmiechu i pracy (Przyczyny... -
powtórzyła - przyczyny... przyczyny... Dwie ich były: raz, że królewna okrutnie bała się ludzkiego
śmiechu; po wtóre, że bardzo też zlękła się ciężkiej pracy. Ot, i wszystko. Zabraniać nie zabraniali,
bo nikt też i prawa do tego nie miał. Sierotą byłam i dwadzieścia kilka lat miałam. Ale wyśmiewali,
żartowali, kpili! Dopóki na świecie gotowało się jak w garnku i ludzie z pozapalanymi na karkach
głowami chodzili, dopóty o równości mowa była; obejmowali się, ściskali, bratali, pan chłopa w
karecie swojej woził i pięknie prosił: "Kochaj ty mnie choć troszkę i nazywaj mnie po imieniu,
Wasylku! czy tam Jurasiu albo Anzelmku!" Ale kiedy pożar zgasł, na zgliszczach znowu pokazały się
góry i doliny jak dawniej, jak dawniej... góry i doliny! "A ty, Wasylku albo Anzelmku, nie waż się z
doliny na góry wchodzić! A ty, królewno, jeżeli z góry na dolinę zstąpisz, to my cię ani bić, ani
prześladować nie będziem, bo za rozumni jesteśmy na to i za delikatni, ale wyśmiejem cię, tak
wyśmiejem, że aż kolki nas w bokach zeprą!" Ot, jak było! Nie przeszkadzali, nie prześladowali,
tylko wyśmiewali. "Ot, ślicznego konkurenta Marteczka sobie zdobyła!" Darzeccy wyśmiewali, ten
błazen Kirło kpił, nawet pani Andrzejowa uśmiechała się na samo wspomnienie, że ja bym mogła
wyjść za takiego człowieka, co własnymi rękami orze. Ten błazen Kirło aż zalegał się od śmiechu:
"Co to orze! orać to jeszcze pięknie, poetycznie, ale on sam gnój na pole wywozi i pewno od tego
bardzo śmierdzi!" I każdy, kto tylko o tym konkurencie posłyszał, aż kładł się od śmiechu. A ja,
wiesz? jak w ogniu paliłam się we wstydzie. Nocami, bywało, płaczę z tęsknoty za nim i z
wyobrażenia, jaka bym z nim szczęśliwa była, jak bóbr płaczę; a w dzień przed krewnymi i
znajomymi, słowo honoru! zapieram się jego jak Piotr Chrystusa, i... wiesz? wieczna podłość!
sama, sama z takiego konkurenta śmieję się, więcej jeszcze niż oni. Czasem łzy gradem leją się mnie
po twarzy, ale oni myślą, że to od śmiechu... Jeden Benedykt nie wyśmiewał, bo mu i nie do śmiechu
wtedy było i może nie tak prędko, jak inni, zapomniał o tym, że brat tego, którego tak wyśmiewali,
do jednej mogiły położył się z jego bratem. Ale on znów z innej beczki zaczynał. Perswadował:
"Praca ciężka. Będziesz musiała sama pleć, żąć, krowy doić, gotować, prać..." Całą litanię
wypowiadał tego wszystkiego, co ja robić będę musiała. "Nie wytrzymasz, zdrowie stracisz,
zgrubiejesz, schłopiejesz!" To mnie i najwięcej odstręczyło jeszcze więcej niż kpiny i wyśmiewania.
W samej rzeczy, jakimże to sposobem, ja, królewna, miałabym pleć, żąć, krowy doić, prać?...).
Justyna opowiedziała Marcie, jak to Anzelm często ją wspomina. Stara ze wzruszeniem przyjęła tę
wiadomość.
Tom III
Rozdział I
Rozdział ten zaczyna się od opisu charakteru i dziejów Andrzejowej Korczyńskiej. Przed
trzydziestoma laty wyszła ona za mąż z wielkiej miłości za Andrzeja, gdy zaś po krótkim
małżeństwie została wdową, ani na moment nie zniosła żałoby i nie chciała myśleć o małżeństwie.
Była osobą bardzo dystyngowaną, pochodziła z wyższych sfer i o ile w większości spraw rozumiała
się z mężem świetnie, o tyle jego zbratania się z ludem chłopskim zrozumieć nie mogła. Po śmierci
męża wszystkie uczucia przelała na syna Zygmunta, który rósł chowany pod kloszem, miał
osobistych nauczycieli i był bardzo rozpieszczany przez matkę.
Andrzejowa święcie wierzyła w ogromny talent malarski syna, jednak do tej pory Zygmunt
nie osiągnął wielkich sukcesów na gruncie malarskim. Już od dwóch lat mieszkał wraz z matką i
żoną Klotyldą w Osowcach. Andrzejowa z przerażeniem patrzyła na odtrącanie Klotyldy przez
Zygmunta i co chwila odkrywała, że on jej nie kocha. Zygmunt zaś rzeczywiście był Klotyldą
znudzony i zachowywał się wobec niej bardzo chłodno (Nie kocha jej! po dwóch latach małżeństwa
już jej nie kocha! Czy on naprawdę kogokolwiek i cokolwiek kocha?), mimo (a może właśnie
dzięki) jej ogromnemu w nim zakochaniu i dziecięcej wręcz szczebiotliwości. A zygmunt był
znudzony (Czuł gwałtowną potrzebę czegoś, co by go rozerwało, pocieszyło, silnym jakimś
wrażeniem omdlewającą istotę jego wstrząsnęło. Chciał malować - malować chciał zawsze, bo w
sztuce, o której rojenia pochłonęły mu całą młodość, widział jedyne swoje przeznaczenie i jedyny
piedestał, który mógł go umieścić wysoko... Dziś przecież, tak jak od czterech lat zawsze i co dzień,
nie mógł wydobyć z siebie nic: żadnego pomysłu, żadnego ciepła, żadnej energii. Po krótkim
okresie najpierwszej młodości, w którym zdawało mu się, że tworzy, i raz nawet coś drobnego, lecz
niejaką wartość mającego utworzył, nastąpiła impotencja ciągła i zupełna. Wiedział o tym, że po
widnokręgach sztuki przelatują często meteory natchnień słabych i niedokrwistych, które raz
błysnąwszy nie wracają już nigdy, że w ambitnych szczególniej głowach bywają miraże natchnień, a
wytężona ku jednemu celowi praca sprowadza czasem jeden jakiś wysilony i odradzać się nie
mogący owoc. Ale nigdy ani na mgnienie oka nie pomyślał, że te meteory, miraże, ułudy jego tyczyć
się mogą. O niemotę swego geniuszu oskarżał świat zewnętrzny. Od zewnętrznego świata oczekiwał
wszystkiego i na niego zwalał wszystkie winy).
Po zjedzonym z matką i Klotyldą śniadaniu Zygmunt pogrążył się w lekturze. Koltylda
próbuje dotrzeć do męża, nakłonić go chociażby do dokończenia jej portretu, do którego tak
przemawia: Dzień dobry pani. Dlaczego pani dziś taka smutna? Czy dlatego, że ktoś malować pani
już nie chce? Ktoś jest bardzo niedobry. Wie on dobrze, że pani go kocha, kocha, kocha, a nie chce
zapomnieć małego pani uniesienia i nadyma się, milczy, w książkę patrzy, kiedy pani przyszłaś i z
całego serca pogodzić się już pragniesz... Biedna pani! Czy pani już nie kochają? O, nie, niech pani
tak nie myśli, bo byłoby to zbyt bolesne... Ktoś jest tylko trochę kapryśny, trochę znudzony, ale
niestały nie jest... I za cóż miałby przestać panią kochać? Przecież nie zmieniłaś się wcale na
gorsze... owszem, trochę wyładniałaś jeszcze, a co do serca, tego nie odebrałaś mu dotąd ani
cząsteczki... ani kropelki... ani iskierki... A on dość niedbale uspokaja ją co do swoich uczuć
względem niej. Nagle zauważył leżący na stole trzeci tom Musseta – ten sam, który ofiarował był
Justynie. Zygmunt gorączkowo szukał w książce odpowiedzi na swój list, który wysłał do Justyny,
albo choćby na znaczące podkreślenie jakiegoś miejsca w książce. Nic jednak nie znalazł i oznajmił
Klotyldzie, że jedzie do Korczyna porozmawiać o interesach z Benedyktem (wcześniej Klotylda
podejrzewając, iż Zygmunt zmów oczarowany jest Justyną daje mu do zrozumienia, że Różyc stara
się o rękę dziewczyny). Klotylda jednak domyśliła się, że pojechał zobaczyć się z Justyną. To samo
podejrzewa pani Andrzejowa i postanawia porozmawiać z synem.
Rozdział II
Witold i Justyna wracają z Bohatyrowicz do Korczyna i rozmawiają o zmianach, jakie
zaszły w życiu i światopoglądzie Justyny (Chociaż, przyznam ci się, że jeszcze dobrze nie
rozumiem... (...) Tego, co czuję, i tego, co myślę... - Brak przygotowania - zauważył - ale - dodał
wesoło - wyjaśni się to zapewne, bo i doprawdy, dlaczegóż byś nie miała pójść nową drogą...).
Rozmowa schodzi na wesele Elżusi – Justyna ma być druhną, a drużbą Kazimierz Jaśmont. Witold
natyka się na swojego zdenerwowanego ojca narzekającego na chłopa, który nieumiejętnie
posługując się żniwiarką - popsuł ją. Młody Korczyński załagodził sytuację, pouczył chłopa, jak
powinno się z maszyną obchodzić i pocieszył, że jutro razem ją naprawią (Łagodnie, powoli,
wyrażeń chłopu zrozumiałych dobierając, z łatwością zdradzającą wielkie oznajomienie się z
ludem, Witold mówił przez dobry kwadrans, składowe części narzędzia i połączenia ich żywymi
gestami pokazywał. Parobek w postawie pokornej i ociężałej słuchał zrazu leniwie i tylko z
przymusu, ale po paru minutach pochylił się i na żniwiarkę, to znowu na mówiącego spoglądać
zaczął z ożywieniem i ciekawością. Kiwał przy tym głową w znak zdziwienia lub zrozumienia, z
cicha pomrukiwał, wskazywanych mu części żniwiarki grubymi i węzłowatymi palcami dotykał)..
Benedykt podziękował synowi za pomoc, ale skrytykował jego ideały, uważając je za zupełnie
nieprzystające do życia (Każdy za młodu ma swoje marzenia i teorie, którym później praktyka kurty
kroi. Łbem muru nie przebijesz, a tych ludzi gdybyś i miodem smarował, będą oni zawsze leniwi,
niedbali i nieżyczliwi...). Ojciec z synem bardzo się pokłócili i rozstali w gniewie. Chciałbym -
trochę ciszej dokończył - chciałbym bardzo, abyś po ukończeniu nauk do domu wracając mnie już tu
nie znalazł... abym już wtedy był tam, gdzie... to... tamto... gdzie sobie dawno poszedł... to... tamto...
Andrzej! i mnie byłoby lepiej, i tobie...
W samym Korczynie zaś bawił Kirło, wychwalający Różyca – jego charakter, serce,
nazwisko, koligacje arystokratyczne i zwłaszcza majątek (Poczciwy ten Teofilek! Dwadzieścia dwa
lata miał, kiedy mu ojciec umarł... matka żyje jeszcze i w Rzymie na dewocji siedzi... bardzo zacna
matrona... a on dwadzieścia dwa lata miał, kiedy stracił ojca i w sukcesji wziął fortunę malutką,
maluteńką, ni mniej, ni więcej, tylko, panie dobrodzieju, coś tak około miliona rubli, około jednego,
jednego sobie milionka rubli... (...) Teraz zaś - ciągnął - w trzydziestym pierwszym roku życia swego
Teoś posiada już tylko trzysta tysięcy, bo Wołowszczyzna, lekko licząc i na najniższą cenę ziemi
warta jeszcze pewnie trzysta tysięcy. Przez osiem czy dziewięć lat stracił więc chłopak sześćset
tysięcy... malutkie sobie sześćset tysiączków przez osiem czy dziewięć lat stracił... Ha? jak się to
państwu podoba... zuch chłopak, co?). Witold spytał się Justyny, czy ma zamiar wyjść za te
“dziurawe sito”, dziewczyna dała odpowiedź wymijającą. Młodzi znów rozprawiają o zbliżającym
się weselu. Leonia prosi brata, by ten stawił się u matki i poprosił, aby dziewczynka tez mogła pójść
na wesele w Bohatyrowiczach... cała trójka namawia także Martę by udała się z nimi na
uroczystość, by porozmawiać ze starymi znajomymi.
Do dworu korczyńskiego przybyła Elżusia oznajmiając w imieniu ojca, że bardzo chętnie
będzie widzieć Justynę i Witolda na swoim weselu. Rodzeństwo stryjeczne zostało zaproszone do
zagrody Fabiana, który przyjął ich z wielką grzecznością i gościnnością. W tym czasie był u
Fabiana narzeczony Elżusi, Franciszek Jaśmont z małżonkiem matki Jana - panem Starzyńskim. W
międzyczasie przybył do Fabiana także Michał, adorator Antolki z wiadomością, że Janek na
spotkanie nie przyjdzie, ponieważ przedłużyło mu się koszenie siana i będzie nocował na łące. Na
wieść o tym Justyna bardzo posmutniała.
Po powrocie do Korczyna Witold (uprzednio rozmawiając z matką o pozwoleniu dla
Leonii na weselną zabawę, doprowadził swoją rodzicielkę do ataku „globusa”) miał rozmowę z
Benedyktem. Ojciec prosił syna, aby uprosił u Darzeckiej darowanie Benedyktowego długu. Witold
jednak nie zgodził się, ponieważ wiązałoby się to z zyskiwaniem przychylności Darzeckich,
których młodzian nie szanował. Korczyńscy po raz kolejny się pokłócili i czuli się wobec tej
sytuacji bezradni – nie potrafili znaleźć wspólnego języka, nie potrafili się porozumieć.
Zygmunt przyjechał do Korczyna i przyszedł do pokoju Justyny. Spytał się jej, czy
rzeczywiście ma zamiar wyjść za mąż za Różyca i wyznał jej miłość, padając do nóg i chcąc
całować ręce. Zaproponował jej zamieszkanie w Osowcach i bycie jego muzą. Justyna cofnęła się
przed nim i bardzo się oburzyła na taką propozycję. Przekonywała Zygmunta, że to, co do niej
czuje, to nie jest miłość, ale jedynie romans, i że nie ma zamiaru unieszczęśliwiać jego żony,
Klotyldy oraz poniżać się przez ciągłe oszukiwanie innych i samej siebie (Co mi ta kobieta złego
uczyniła, aby miała przeze mnie płakać? Ja nie chcę, by ktokolwiek przeze mnie płakał! Wtedy
kuzynie, zlękłam się nie tylko już poniżenia i wstydu, ale nikczemności. Pomiędzy mną a tobą
stanęły łzy, które zobaczyłam w oczach twojej żony. Pomiędzy mną a tobą stanęło moje sumienie!).
Oświadczyła mu, że teraz przedmiotem jej marzeń jest ktoś inny. Na pytanie Zygmunta, czy jest to
Różyc, odpowiedziała: “Być może”.
Zagniewany Zygmunt odjechał z Korczyna i od razu po powrocie poszedł zobaczyć się z
matką. Przeprowadził z nią długą rozmowę, w której próbował ją przekonać do sprzedania Osowiec
i wyjechania wraz z nim za granicę. Andrzejowa nie mogła wierzyć własnym uszom – jej syn
zachęcał ją, aby porzuciła tę ziemię, która od lat była w posiadaniu jej rodziny, którą ona tak bardzo
kochała. Andrzejowa z przerażeniem odkryła, że jej syn nikogo tak naprawdę nie kocha – ani
Klotyldy, ani Justyny, tylko ciągle goni za nowymi wrażeniami. Jeszcze boleśniejsze było dla niej,
gdy Zygmunt oświadczył, że jego zdaniem owa “żałoba narodowa”, ciągłe wspominanie dziejów
przeszłości jest głupstwem, że należy patrzeć w przyszłość i korzystać ze zdobyczy cywilizacji
(Nieprawdaż, moja złota mamo, że tu panuje powszechny zły humor? Wszyscy po kimś albo po
czymś płaczą, zbiedzeni, skłopotani, przelęknieni... Stąd płynie melancholia, qui me monte á la
gorge i dławi mię jak globus histericus tę biedną panią Benedyktową...). Gdy Zygmunt otwarcie
przyznał, że jego zdaniem jego ojciec był szaleńcem, Andrzejowa nie wytrzymała i kazała mu
wyjść z pokoju. Potem długo płakała i biła się w piersi za to, że rozpieszczając własne dziecko
wychowała je tak, że teraz nie szanuje ono tego, co szanował i za co zginął jego ojciec.
Rozdział III
W domu Fabiana panowało ogromne ożywienie, związane z przygotowaniami do wesela
Elżusi. Zebrała się ogromna liczba ludzi, także Justyna jako pierwsza druhna, Witold z Marynią
Kirlanką i długo przekonywana do przyjścia Marta. Wesele przebiegało w atmosferze zabawy i
radości, tylko Jan Bohatyrowicz nie tańczył – nie wystroił się na wesele, z nikim nie rozmawiał...
Marta po dwudziestu trzech latach po raz pierwszy widziała Anzelma i rozmawiała z nim
przyjaźnie, podobnie jak z resztą Bohatyrowiczów. Ze wzruszeniem przypominała sobie “stare
czasy”, kiedy to często bywała w zaścianku. W pewnym momencie na weselu pojawiła się
spóźniona Jadwiga Domuntówna z dziadkiem. Wystroiła się bardzo – specjalnie dla Janka. Janek
jednak nie zwracał na nią uwagi i rozmawiał z Justyną (dostał od Orzelskiej pęczek jarzębiny, którą
miała przystrojone włosy). Widząc parę szepcącą do siebie i zachwyconą sobą, rzuciła między nimi
kamieniem. Reszta towarzystwa oburzyła się, ale Janek załagodził sytuację twierdząc, że Jadwiga
tylko dla żartu kamieniem w niego rzuciła.
Janek tłumaczył się Justynie ze swojego związku z Jadwigą. Mówił, że nigdy między nimi
nic nie było, tylko ona swoim kochaniem bardzo go dręczyła. Może gdyby nikogo innego w życiu
nie spotkał, to by się z nią ożenił, ale teraz sytuacja przedstawiała się trochę inaczej…
Wszyscy weselnicy udają się nad Niemen: Na Niemen, na Niemen! wszystkich państwa
proszę na Niemen, bo już czajki i czółna przygotowałem... po całej okolicy zebrawszy i u brzegu
postawiwszy... Na Niemen! proszę na Niemen! Także Jan i Justyna udają się na łódki, ale sami... W
tym czasie Anzelm i Marta wspominają dawne czasy.
Fabian zaś prosił Witolda o wielką przysługę. Jego adwokat w procesie z Benedyktem
przegapił termin złożenia apelacji, w związku z czym Bohatyrowiczowie przegrali i musieli teraz
zapłacić olbrzymią kwotę tysiąca rubli. Było to ponad ich możliwości finansowe. Fabian przyznał
się, że rzeczywiście niesłusznie się z Korczyńskim procesował i był zbyt hardy, ale znalazł mapę,
na której wyraźnie jest nakreślone, że ziemia o którą się kłócili do Bohatyrowiczów należy. Fabian
zwrócił uwagę Witoldowi, że zgoda między zaściankiem a dworem byłaby korzystna dla
wszystkich – Benedyktowi nie zabrakłoby rąk do pracy, a Bohatyrowicze by na tym zarobili. Witold
mimo początkowej niechęci do rozmowy z ojcem na ten temat obiecał pomóc.
Rozdział IV
Był późny wieczór, Benedykt nie spał w swoim gabinecie, rozmyślając nad listem,
otrzymanym przed chwilą od Dominika. Witold przyszedł do niego porozmawiać na temat prośby
Bohatyrowiczów. Przekonywał ojca, że Bohatyrowicze nie są tacy źli, że Benedykt
niesprawiedliwie ich ocenia i że pragną oni zgody z nim. Wyłożył ojcu także swoje przekonania
dotyczące konieczności panowania zgody między ludźmi, braterskiej pomocy i solidarności.
Benedykt nazywał Witolda wariatem, ale przypomniał sobie, że w młodości był takim samym jak
on, że jemu przyświecały takie same ideały, tylko twarde życie wyparło je z jego świadomości.
Nazwał Witolda “powracającą falą” – ta fala, która uniosła kiedyś jego i jego braci do wzięcia
udziału w powstaniu, teraz powraca w pragnieniu budowania wspólnego dobra przez jego syna
(Jakby ciężar stupudowy spadł ze mnie, kiedy wszystko przed tobą wygadałem. Nie wiesz i bodajbyś
nie dowiedział się nigdy, co to jest długie lata cierpieć z zaciśniętymi zębami i nie mieć na świecie
jednej żywej duszy, przed którą człowiek mógłby śmiało, ufnie, wszystko, co ma w sobie, pokazać,
pociechy, rady, a czasem prawie i ratunku wezwać. Może i to przyczyniło się wiele do mego
ściemnienia i zdziczenia, żem takiej duszy przy sobie nie miał. Marzyłem nieraz, że ty mi tym
wszystkim będziesz, a kiedy tego lata zdawało mi się, że i te marzenia, jak wszystkie inne, diabli
wezmą, nachodziła mię taka rozpacz, żem nie tylko już Andrzejowi, ale wszystkim pomarłym
grobów ich zazdrościł...). Obiecał, że Bohatyrowiczom dług daruje, bo rzeczywiście nie są w stanie
oni wypłacić aż tak dużej kwoty. Ojciec i syn pogodzili się, padli sobie w ramiona i postanowili
pojechać następnego dnia razem na Mogiłę powstańczą.
Witold wrócił na wesele w domu Fabiana i oznajmił wszystkim radosną nowinę. Wesele
dobiegało już końca. Jadwiga pogodziła się z Jankiem, nawzajem życzyli sobie szczęścia (Niech
pan Jan nie lęka się - zaczęła - ja nie dla tej przyczyny tu przyszłam, aby jakie nieprzyjemności
panu robić, ale dla tej... (...) A za to - odpowiedziała - że kiedy wszyscy mnie czernili i wyśmiewali,
pan Jan, który miał prawo gniewać się i dekrety na mnie wydawać, ujął się i obronił. Bracia mi
wszystko opowiedzieli i takoż pana Jana bardzo pochwalili. Nijakich ja pochwał godzien nie jestem
- odpowiedział Jan - i nijakiego prawa gniewać się na pannę Jadwigę nie mam pewnym będąc, że
przez te rzucenie kamienia tylko zażartować ze mnie chciała. (...) - Niech pan Jan nie udaje i mnie
do kłamstwa nie kusi. Co zrobiło się, tego już nie odrobić, a łganiem gorzej jeszcze człowiek plamę
swoją uczerni, że już jej prawie i nie wyprać. Co się zrobiło, to zrobiło się. Nie dla tej przyczyny ja
przyszłam, żeby łgać i swojego postąpienia wypierać się, ale dla tej, żeby .powiedzieć, że ja do
pana Jana nijakiego już żalu ani gniewu i nijakiej pretensji nie mam. Serce nie sługa, nie zna, co to
pany. Co pan Jan winien temu, że w inszej stronie dla pana słońce weszło? Owszem. Daj Boże panu
szczęście, zdrowie i powodzenie... (...) - Ja także dla panny Jadwigi, jeżeli tylko zechce, na zawsze
szczerym przyjacielem pozostanę, a mam nadzieję, że i pannę Jadwigę szczęście na tym świecie nie
ominie...). Potem Janek z Justyną udali się nad Niemen, gdzie podziwiali piękne widoki, rozmawiali
z echem i przyrzekli sobie być razem.
Rozdział V
Następnego dnia przyjechał do Korczyna Kirło z żoną z wiadomością, że Różyc prosi o
rękę panny Justyny. Kiryłowa wierzy w szczere uczucie kuzyna do Justysi, ale postanawia być z
dziewczyną szczera i wyjawić jej wszystkie wady przyszłego męża: Majątek jest jeszcze piękny,
można powiedzieć, wielki, a przeszłość... no! co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Jaką ona
była, to była, ale żałuje on jej teraz i wyratował z niej jednak swoje złote serce. Jest rzecz inna...
Teofil... Teoś... (...) Teoś jest mor... morfi... Boże, jakże się to nazywa? zawsze zapominam!... mor...
morfinistą! Benedykt porównuje tu Różyca do pijaka, natomiast jego żona i Teresa uważają, iż jest
to romantyczne, a samego konkurenta czyni jeszcze bardziej interesującym! Pani Emilia, Teresa
oraz Kirłowie zachwycali się przyszłym mężem i szansą, jaka wynika z owego ożenku dla Justyny.
Justyna jednak, ku zdziwieniu wszystkich, oświadczyła, że nie może wyjść za Różyca, ponieważ od
wczoraj jest zaręczona z Jankiem Bohatyrowiczem, kocha go i wie, że jest kochana (- Bardzo
wdzięczna jestem panu Różycowi za jego uczciwe i zobowiązujące względem mnie postąpienie.
Wiem jednak, że niemało namów i wpływów trzeba było na to, aby go do tego kroku nakłonić;
domyślam się też, że niemało walczyć z sobą musiał, nim się na ten krok zdecydował. Zupełnie to
zresztą rozumiem. Ani położenie moje, ani wychowanie, ani przyzwyczajenia i gusta nie czynią mię
odpowiednią dla niego towarzyszką życia. Na wielką panią i światową kobietę nie mam kwalifikacji
żadnych ani też żadnej do takiego stanowiska pretensji... (...) Wszystko to - ciągle do Kirłowej
zwrócona kończyła Justyna - już by mnie przyjęcie tej ofiary, za którą jednak wdzięczną jestem,
niemożliwym uczyniło... ale najważniejszą i stanowczo w tym wypadku rozstrzygającą rzeczą jest
to, że od wczoraj jestem zaręczoną... (...) - Z sąsiadem Korczyna, właścicielem kawałka ziemi w
bohatyrowickiej okolicy, z panem Janem Bohatyrowiczem! - wypowiedziała zwolna, głosem trochę
od wzruszenia drżącym.) . Większość zgromadzonych była oburzona (np. Emilia – O Boże za
chłopa?!), Benedykt jednak zgodził się z wyborem Justyny (upewniwszy się, że Justyna kocha Jana
Bohatyrowicza, że poznała ich pracę, i że nie widzi różnicy umysłowej między sobą, a jej przyszłą
rodziną), a Kirłowa nawet ten wybór pochwaliła. Wiadomością o ślubie Justyny zszokowany jest
także Zygmunt – próbuje ją od tego odwieść, ale dziewczyna jest nieugięta w swoim
postanowieniu.
Marta zaś przyszła do Benedykta z prośbą, aby pozwolił jej zamieszkać z Justyną u
Bohatyrowiczów, ponieważ jest już stara i może w Korczynie niepotrzebna. Benedykt
zdecydowanie zaprzeczył i powiedział jej, że bez niej nie poradziłby sobie w gospodarstwie i że jest
mu niezbędna, że dzieci bardzo ją kochają i że życzy on sobie, by u niego została. Marta ucieszyła
się na te słowa i postanowiła zostać w Korczynie.
Benedykt z Witoldem i Justyną udali się do chaty Anzelma i Jana. Jan przypadł do
Benedykta i pocałował go w rękę. “Syn Jerzego?” Spytał się Benedykt. Z głębi chaty odezwał się
głos Anzelma: “Tego sa… samego, który z bratem pańskim w jednej mogile spoczywa!”
KONIEC