Pielgrzym
Mam czterdzieści lat i I grupę inwalidzką. Porażenie mózgowe i przebyty w dzieciństwie niedokrwienny udar mózgu (w wyniku którego wystąpił zanik pamięci i 3-kończynowe porażenie) sprawiły, że dostałem orzeczenie komisji ds. inwalidztwa o niezdolności do samodzielnej egzystencji. Pomimo to w ubiegłym roku odbyłem samotną pielgrzymkę wózkiem na Jasną Górę.
Historia mojego inwalidztwa jest brutalna, ale prawdziwa! Po powrocie do domu ze szpitala byłem leżącym inwalidą wymagającym stałej kompleksowej opieki, m.in. noszenia do toalety, kąpania i karmienia. Na skutek uszkodzeń mózgu nie poznawałem bliskich, nie mówiłem, nie widziałem, pozostał mi tylko słuch. Z powodu zaburzeń prawidłowej przemiany materii i bardzo ograniczonej możliwości ruchu w ciągu dwóch lat osiągnąłem wagę 136 kg. Lekarz odmówił mi wydania skierowania do Konstancina, bo uważał, że nie dam tam sobie rady, tymczasem stosowana rehabilitacja nie przynosiła efektów i wciąż byłem golemem na bezwładnych stopach! Ciągle się przewracałem, bo stopy nie mogły udźwignąć mojego ciężaru. Byłem niemowlakiem w kwiecie wieku! Zacząłem systematycznie ćwiczyć przysiady, by móc chociaż samodzielnie dojść do toalety. Po dwóch miesiącach chodziłem tam sam, ale z różnym skutkiem. Szczytem moich możliwości intelektualnych było oglądanie TV i rozwiązywanie krzyżówek - jedno hasło dziennie. Brak ruchu w połączeniu z paleniem papierosów spowodowały zapaść. Wtedy wziąłem sobie głęboko do serca ostrzeżenie lekarki, że pierwszy zawał może być ostatnim. Postanowiłem rzucić palenie i wyjść z domu! Jednak moja pierwsza desperacka próba jednania się ze światem skończyła się... trwającym trzy lata balangowaniem w towarzystwie kilku trunkowych inwalidów poznanych w po-bliskim parku. Ocknąłem się dopiero, gdy usłyszałem komentarz: "Nie dość, że na wózku, to jeszcze chla"- wtedy postanowiłem zmienić moje życie.
Wiara i miłość góry przenoszą
Nowe życie zacząłem od rachunku sumienia i określenia celów na najbliższy czas. Zacząłem bywać na różnych imprezach i jeździć po całym mieście wózkiem. Opracowałem nawet specjalną metodę poruszania się na kolanach. Jej słabym punktem były liczne urazy, ogromną zaletą zaś fakt, że w miejscu moich kolejnych wywrotek bariery architektoniczne znikały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Sukcesy podróżnicze ośmieliły mnie na tyle, że raz w roku pielgrzymowałem pociągiem na Jasną Górę. W 2002 r. wyjechałem do Krynicy Morskiej na turnus rehabilitacyjny, gdzie poza ośrodkiem były same bariery morenowe. Razem z opiekunką, 70-letnią sportsmenką, ledwie na nie podjeżdżaliśmy. Kiedy popadało, nie było możliwości dotarcia gdziekolwiek. Pomimo niesprzyjającej aury (październik!) dotrzymałem danego sobie słowa i wykąpałem się w morzu.
Następny wyjazd, tym razem do Jastarni, był bardziej udany, głównie z powodu Agaty. Pierwszy raz w życiu zakochałem się i zupełnie straciłem dla niej głowę. Były spotkania w klubowej kawiarence i rozmowy kończące się nad ranem odprowadzaniem kutrów zdążających na połów. Wreszcie pierwszy nieśmiały pocałunek! Miałem swoją boginię, której byłem gotów rzucić świat do stóp. Jak jej zaimponować? Przypomniałem sobie, że moi rodzice byli sportowcami, więc postanowiłem uprawiać pływanie. Szczęście jednak nie trwało długo. Dwa miesiące później bogini odeszła, pozbawiając mnie złudzeń. W pierwszej chwili rozpaczałem, ale wiedziałem, że jeżeli się załamię, będę ludzkim wrakiem. Wtedy zdałem sobie sprawę, że wszystkie kłody padające pod nogi budują mnie i mobilizują! Postanowiłem, że zaszokuję Agatę i będę pływakiem. Przygotowywałem się do zimowych i letnich mistrzostw, lecz sama motywacja bez doświadczenia w pływaniu nie wystarczyła. Pomyślałem więc, że jedynym wyczynem, na który mnie stać, będzie odbycie samotnej pielgrzymki wózkiem z Warszawy do Częstochowy! Zdobyłem mapkę trasy Warszawskiej Pielgrzymki Niepełnosprawnych. Szukałem sponsorów, którzy zabezpieczyliby realizację mojego przedsięwzięcia od strony finansowej. Miałem nadzieję, że fizycznie dam sobie radę, w końcu nie na darmo trenowałem to pływanie i chodziłem na siłownię. Na próbę pokonałem trasę 18 km z Kabat na Pragę w 4,5 godziny.
Nawet on pielgrzymuje...
Wyznaczyłem sobie ideę i intencje mojej pielgrzymki. Idea: wszystko dla innych, okruchy dla siebie; intencje: o zdrowie i pontyfikat Ojca Świętego, wyniesienie na ołtarze Ojca Pio, wywalczenie przez powstańców warszawskich muzeum ich heroicznego zrywu, za sukcesy sportowców niepełnosprawnych na paraolimpiadzie, wśród których jest Kaśka, moja koleżanka z klubu, i w mojej małej prywatnej intencji - za ojca Agaty, który przeszedł zawał. Przygotowałem się jak profesjonalista. Za zebrane pieniądze zakupiłem odzież aktywną i buty. Aparat fotograficzny wziąłem na raty, zdobyłem goreteksowy kombinezon. Otrzymałem wsparcie życzliwych ludzi. Jedyną niewiadomą było zachowanie się mojego organizmu przy takim wysiłku i zmianach ciśnienia, bo to mogło być katastrofalne w skutkach. Jednak z drugiej strony znałem swój organizm i wiedziałem, że w krytycznym momencie mogę zejść z wózka i położyć się na ziemi, by w ten sposób go wystudzić.
Z natury jestem zamknięty w sobie i mam trudności w kontaktach z obcymi. Jak będą mnie przyjmowali ludzie, choć na wózku, to jednak obcego? 15 lipca o 6 rano ruszyłem sprzed kościoła przy ul. Deotymy z rentą na wydatki w kieszeni. Jadąc przez Warszawę, nie wzbudzałem żadnego zainteresowania, zmieniło się to dopiero po przekroczeniu rogatek stolicy. Noclegi wybierałem po "sołtysowskiej" linii, bo są oni ludźmi społecznego zaufania. Ludzie dawali mi namiary, gdzie mogę zjeść i przenocować, po prostu czuli się odpowiedzialni za mój los. U niektórych wzbudzałem podziw, wtedy rosłem z dumy, u innych - łezkę wzruszenia i komentarz: "Patrz, nawet on pielgrzymuje". Inni dziwili się, nie rozumiejąc, dlaczego jadę sam. A dlaczego nie? Niektórzy szli obok, by choć trochę mi potowarzyszyć. Jednak w morzu tolerancji i sympatii pojawiały się, niestety, wyspy niechęci lub ostentacyjnej podejrzliwości, że to niemożliwe, aby ktoś jechał samotnie wózkiem w podróż. Ludzie zatrzymywali mnie na chwilę rozmowy, prosili, bym na Jasnej Górze zapalił w ich intencji światło lub dawali datek na ten cel. Tam, gdzie nie ma szlaku tirów, drogi były znośne. Tam, gdzie one jeżdżą, asfalt jest poszatkowany - przednie kółka wpadały w dziury i musiałem jechać tyłem. Koleiny uniemożliwiały ucieczkę przed pędzącymi tirami. Jednym słowem, polskie drogi - nie dla wózka, a kultura kierowców - istna "Turcja". Rozumiem, jak ciężko żyć wózkowiczom w małych miejscowościach.
Myślę, że tym wyczynem dałem przykład innym niepełnosprawnym, że kiedy człowiek czegoś naprawdę chce, to może dokonać wszystkiego, obojętnie jaki jest jego stan zdrowia, reszta to tylko sprawa techniczna. Wiara poparta motywacją to broń, którą każdy ma, a tylko niewielu potrafi wykorzystać. My, ludzie niepełnosprawni, jesteśmy szczególnie hojnie nią obdarowani. Może kiedyś sprawni zrozumieją, że mogą z nas czerpać całymi garściami, motywując się i zaspokajając swe humanitarne pragnienia lub dążenia do wyższej formy człowieczeństwa.
Tych, których interesują opisy i zdjęcia z pielgrzymki, zapraszam na: www.republika.pl/samotnapielgrzymka
Autor: Norbert Piotrowski
Integracja 3/2005 r.