498

“Szkoły czaru”, czyli szkolenie KGB Szkółki KGB. Właściwie to powinno być „szkoły czaru” (charm schools – od powieści Nelsona DeMille’a o takim tytule z 1988 r.). Są to – raczej mityczne – specjalne akademie wywiadu sowieckiego, gdzie trenuje się agentów-„śpiochów”, którzy mają infiltrować społeczeństwa zachodnie, szczególnie USA. Temat ten eksploatował kilkakrotnie Hollywood, ostatnio był to obraz z Angeliną Jolie pt. „Salt” (2010), a przedtem z Johnem Travoltą – „Experts” (1988). Ponad to od czasu do czasu wypływają sensacyjne raporty na ten temat w prasie popularnej. Na przykład tygodnik „Time” („Russia: Iowa in the Ukraine”, 27 kwietnia 1959) opublikował artykuł o KGB-owskich „szkółkach”. Oparł się na krótkim eseju szwedzkiego oficera, Pera Lindgrena, który twierdził w szwedzkim piśmie wojskowym, że takie placówki istnieją – i wskazał Winnicę na Ukrainie. W innym wypadku, w 1992 roku, senator John Kerry publicznie zadał pytanie, czy to prawda, że Sowieci używali amerykańskich jeńców z Wietnamu jako świnek laboratoryjnych w „szkołach czaru”. CIA przedstawiła raport z 1982 roku, zaprzeczający, że wie cokolwiek na ten temat. Gdy wiosną 2011 roku jeden z naszych studentów zapytał wywiad amerykański o „szkółki” KGB, otrzymał następującą odpowiedź: „CIA nie może ani potwierdzić, ani zaprzeczyć istnienie bądź nieistnienie materiałów, o które wystąpiłeś” (the CIA can neither confirm nor deny the existence or nonexistence of records responsive to your request). Mimo to w 1960 roku CIA wyprodukowała film szkoleniowy o „szkole czaru”. Film ten jest dostępny w National Archives („Small Town Espionage”, Washington, DC, 1960, National Security Council, Central Intelligence Agency, ARC file 896138). Analiza filmu wskazuje jednak, że inspirowany był on informacjami od Szwedów. Kółko pozornie się zamknęło. Czyżby? Machają na takie sensacje ręką eksperci i już wszyscy mieli zamiar wyszydzić ten temat, a tu nagle, na początku zeszłego lata, zdjęto 10 „śpiochów” postsowieckich w USA. Zaszło pytanie: jak tych ludzi szkolono? Oto dwie prywatne anegdoty. Zaszedłem kilka lat temu do pewnej zwykłej publicznej szkoły podstawowej w Waszyngtonie, aby dzieciom opowiedzieć o zawodzie historyka. W klasie, pośród pociech amerykańskich, była całkiem pokaźna garstka dzieci zagranicznych dyplomatów. Nie ambasadorów, ale na przykład syn kucharza z ambasady chińskiej, córka szofera z ambasady wietnamskiej, ochroniarza poselstwa bodaj Jemenu. I był też chłopiec z Ambasady Federacji Rosyjskiej. Pędrak walił po jankesku bez jakichkolwiek naleciałości. Nazywał się, nomen omen, Romanow. Po szkole odebrał go tata, który po angielsku również mówił bez żadnego obcego akcentu. Tata też chodził do szkoły podstawowej w Ameryce. I do średniej. Sam był – dynastycznie – dzieckiem sowieckich dyplomatów. Jest to najlepszy i najtańszy sposób kształcenia szpiega. Za pieniądze podatnika amerykańskiego, w szkołach publicznych USA. Myślę, że jest to forma preferowana. A teraz opowiastka druga, z Estonii. Było to na początku lat dziewięćdziesiątych. Przyjaciel mego kolegi, amerykański dyplomata, powiedzmy, szwendał się na południowy wschód od Tallina. W pewnym momencie natknął się na ogrodzony teren. Wszedł sobie. Wewnątrz znalazł puste amerykańskie miasteczko wraz z budkami telefonicznymi, automatami do sprzedaży coca-coli w puszkach i skrzynkami pocztowymi oznaczonymi znakiem US Mail. Po pewnym czasie wpadł na uzbrojonych ludzi w mundurach polowych bez dystynkcji. Pokazał im paszport dyplomatyczny. Odstawili go do stróżówki przy bramie. A potem zniknęli. O co chodzi? Chodzi o działalność spadkobiercy KGB, czyli przemalowanej (nowy szyld) Służbie Wnieszniej Razwiedki (SWR). Dokładniej chodzi o działalność Działu S z Pierwszego Głównego Wydziału (PGU) – poprzednio w KGB, a teraz SWR. Po prostu Dział S z PGU wyodrębniono, jako SWR. Tłumaczył to wszystko w swoim „KGB Lexicon” (London 2002) Wasilij Mitrochin. Interesuje nas technika szkolenia szpiegów-„śpiochów”, tak zwanych nielegalnych. „Legalny” szpieg to zwykle oficer pracujący pod pokrywką attaché wojskowego czy kogokolwiek innego. Taki szpieg ma z zasady paszport dyplomatyczny i immunitet. Natomiast nielegalny, czyli „śpioch”, operuje w danym kraju bez żadnej dyplomatycznej ochrony. Stąd musi mieć odpowiednią „legendę”. W ubeckim żargonie: musi być „zalegendowany”. Dotyczy to zarówno dokumentów (np. fałszywych świadectw urodzenia), jak też i wiedzy o „swoim” kraju. No i musi przejść odpowiednie szkolenie. Przyjmuje się, że w USA informacje o tych sprawach pochodzą jedynie od uciekinierów (defectors), a nie od amerykańskich infiltratorów (infiltrators) w SWR. Podkreślam: przyjmuje się, bowiem z pewnością tego nie wiemy. Nikt nie chwaliłby się takimi sprawami, gdyby infiltracja zaistniała. Z drugiej strony jest prawie nieprawdopodobne, żeby jakiemukolwiek Amerykaninowi udało się wejść do paszczy smoka. Wywiad nasz musi polegać głównie na zdrajcach. Do tej pory upubliczniono zaledwie dwa zestawy informacji na temat szkolenia szpiegów sowieckich i postsowieckich. Obie zawarte są w książkach-wspomnieniach. Aleksandr Kuzminow („Biological Espionage: Special Operations of the Soviet and Russian Foreign Intelligence Services in the West” – Manas Publications, New Delhi, 2006) pracował w biurokracji obsługującej szkolenie nielegałów. A Władimir Kuziczkin („Inside the KGB: My Life in Soviet Espionage” – Pantheon Books, New York, 1990) takie szkolenie sam przeszedł. Kuziczkin uciekł w 1982 roku, a Kuzminow w 1994 roku. Według nich, służby rekrutowały szczególnie wśród studentów języków obcych. Ale wyszukiwano też adeptów nauk ścisłych – biologii, chemii, fizyki, informatyki. Szukano ponadto ludzi ze zdolnościami, które mogły pomóc w nawiązaniu kontaktów za granicą. Na przykład pod koniec lat siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych w USA przeżywaliśmy szczyt popularności karate. KGB w związku z tym rozglądało się za sowieckimi rekrutami będącymi entuzjastami karate. Przynajmniej w jednym wypadku dało to efekt. Najpierw rekrut przechodzi testy medyczne. Szczególnie ważnym atrybutem jest doskonały wzrok. Jakiekolwiek poważniejsze uszczerbki (np. złamane kości czy choroba wrodzona) eliminują kandydata w przedbiegach. Ważne są też testy psychologiczne. Mięczaki i psychopaci wypadają. Jeśli rekrut miał rodzinę, następowała separacja. Żona zamieszkiwała osobno, a dzieci wysyłano do specjalnych szkół z internatem, gdzie przebywały pociechy innych KGBistów. Naturalnie w większości wypadków „śpioch” nie mógł zabrać swojej rodziny ze sobą na operację. Kuziczkin twierdzi, że pod Moskwą, za wioską Jurłowo, w lesie, istniała specjalna baza z terenem zakazanym. Nie było to jednak amerykańskie miasteczko, ale dwa połączone ze sobą tunelem powietrznym budynki. Ponoć nazywało się to „Instytut Czerwonego Sztandaru”. Baza podzielona była na klasy i salę gimnastyczną oraz inne pomieszczenia i obiekty. Trening miał, więc miejsce nie w sztucznych miasteczkach „amerykańskich” w Sowietach, a zwykle w specjalnych blokach, a ściślej: mieszkaniach operacyjnych. Takie mieszkania były wyposażone w zachodnie gadżety, takie jak pralka, zmywarka do naczyń, młynek do śmieci (garbage disposal), a przede wszystkim telewizor z najnowszymi programami. Szkolenie „śpiocha” trwa od dwóch do trzech lat. Wszystko jest zorganizowane w sposób garnizonowy. Pobudka przed siódmą, spanie przed północą. W tzw. międzyczasie zajęcia – indywidualne i grupowe. Trening fizyczny to rozmaite sporty, szczególnie wytrzymałościowe. Potem rotacyjnie kandydatów wysyłano do klas językowych, ideologicznych (marksizm-leninizm) oraz społeczno-politycznych. W ramach tych ostatnich uczyli się polityki społeczeństw zachodnich oraz – szczególnie – struktur zachodnich agencji wywiadowczych. Wykładano tam różne aspekty wiedzy o USA i innych wolnych krajach, w tym o religii, gospodarce, subkulturach czy uniwersytetach. Uczono, w jaki sposób rekrutować agenturę, wskazując trzy podstawowe sposoby: pieniądze, ideologię i moralność. Ta ostatnia metoda zwykle opierała się na szantażu w sprawach obyczajowych. Ogólnie uczono wyszukiwać ludzkie słabości, na przykład identyfikować choroby psychiczne. Osobnicy cierpiący na takie schorzenia są naturalnie bardziej podatni na łamanie psychologiczne niż normalni ludzie. Oprócz tego na tym wyższym etapie przyszły szpieg wkuwał swoją legendę i legendę alternatywną. Ta druga potrzebna była po to, aby „uczciwie” wytłumaczyć kłamstwa zawarte w pierwszej w razie wpadki. „Śpioch” następnie przyswajał sobie zachodni styl życia: posługiwanie się czekami i kartami kredytowymi, ubieranie się w normalne ciuchy, wypożyczanie samochodu czy wynajmowanie pokoju w hotelu. Jednym słowem: uczył się funkcjonować w wolnym społeczeństwie, co stanowiło chyba najtrudniejszą część szkolenia dla osób wychowanych przecież w totalitaryzmie. W pewnym sensie przyszłe „śpiochy” uczyły się więcej z telewizji niż z opowieści instruktorów. Ci ostatni to legalni i nielegalni pracownicy wywiadu. Kandydatom nakazywano mówić tylko i wyłącznie w językach obcych – zarówno między sobą, jak i z instruktorami. Kładziono nacisk na slang i wyrażenia idiomatyczne. Po pewnym czasie i odsianiu większości rekrutów zaczynano zajęcia terenowe. Kandydaci na „śpiochów” uczyli się, jak gubić ogon – w tym celu przeprowadzali ćwiczenia w terenie, na przykład w metrze w Moskwie. Następnie wysyłano ich na sprawdzian za granicę. Po pierwsze – testowano tym sposobem zdolności, wytrwałość i lojalność „śpiocha”. Po drugie – służyło to też i legendzie. Na przykład „śpioch”, który miał być „Amerykaninem”, spędzał czas na austriackim uniwersytecie. Dopiero wtedy „śpioch” dostawał zadanie (w żargonie UB: zadaniowano go) i odjeżdżał w siną dal. Na nowym miejscu nielegałowie mieli za zadanie wtopić się: zakładać rodziny i żyć normalnie. Siedzieć cicho. W pewnych wypadkach rozkazywano im przywozić ze sobą do Sowietów dzieci urodzone na wolności. Dzieci takie miały być zakładnikami, gwarantami lojalności „śpiochów”, a poza tym źródłem ekspertyzy na temat kraju docelowego. Tymczasem nielegałowie wracali do „domu” w Ameryce i gdzie indziej. Do dziś liczne komórki szpiegowskie „śpiochów” pozostają nieobudzone we wszystkich krajach świata. Czekają na sygnał z Moskwy. Tyle Kuziczkin i Kuzminow. Pamiętajmy jednak, że uciekinierzy od czasu do czasu koloryzują, aby podwyższyć swoją wartość w oczach CIA czy MI6 albo innej instytucji wywiadowczej Zachodu. A ponadto ich nowi mocodawcy mają wgląd w przygotowywany do publikacji materiał i z rozmaitych powodów ingerują – na przykład po to, aby szerzyć dezinformację. Trzeba więc przyjmować wiadomości ze źródeł uciekinierskich z pewnym sceptycyzmem. Ale trzeba też pamiętać, że złe nie śpi, chyba że są to „śpiochy”. Ogólnie przyjmuje się, że „szkółki” KGB w stylu fabryki snów właściwie nie istnieją. Hollywoodzkie fantazje można włożyć między bajki. Szkolenie wstępne ma miejsce w post-Sowietach, a właściwe odbywa się głównie w krajach docelowych. Polega na dostosowaniu się do życia na miejscu. Bez „kindersztuby” jednak „śpiochom” trudno jest się dostosować. Marek Jan Chodakiewicz

Burza wokół listu Kaczyńskiego

1. Prezes PiS Jarosław Kaczyński napisał list otwarty do Premiera Donalda Tuska dotyczący problemu wyrównania dopłat bezpośrednich w rolnictwie i jednocześnie umieścił go na swoim blogu na portalu Salon24. List wywołał ogromne zainteresowanie internautów, o czym świadczy ponad 11 tysięcy wejść i blisko 600 komentarzy w ciągu zaledwie kilkunastu godzin od momentu jego umieszczenia (tylko pierwszy wpis Prezesa Kaczyńskiego na tym portalu wywołał większe zainteresowanie). Listem zainteresowały się inne portale takie jak Onet nadając mu tytuł „Kaczyński straszy głodem”. Na portalach Salon 24 i Onet pojawiły się również komentarze Wicepremiera Waldemara Pawlaka i byłego ministra rolnictwa Wojciecha Olejniczaka oraz obecnego ministra Marka Sawickiego. Także we wczorajszych programach publicystycznych w telewizjach informacyjnych politycy poruszali problem wyrównania dopłat rolniczych, do tego stopnia emocjonalnie, że niewiele brakowało a w programie „Kawa na ławę” Bogdana Rymanowskiego doszłoby do bójki wicemarszałka Sejmu z SLD Jerzego Wenderlicha i posła Eugeniusza Kłopotka z PSL.

2. Wygląda, więc na to, że Prezes Kaczyński poruszył ważny problem dotyczący tak naprawdę wszystkich nas (nie tylko rolników), co więcej treścią listu wykazał brak zainteresowania rządzącej koalicji PO-PSL tym problemem, a nawet sprzeniewierzenie się polskim interesom w tej sprawie. Dopłaty bezpośrednie z ważnym instrumentem obowiązującej od 1957 roku pierwszej wspólnej polityki unijnej pod nazwą Wspólna Polityka Rolna. Mają one na celu uzupełnienie dochodów rolników uzyskiwanych ze sprzedaży produktów rolnych, choć wielu krajach UE w tym także w Polsce to uzupełnianie przekroczyło już 50% tych dochodów. Dzięki dopłatom konsumenci mają względnie niskie ceny żywności, więc tak naprawdę, mimo, że dopłaty otrzymują rolnicy to są one dotacjami, których ostatecznymi beneficjentami są konsumenci żywności. Nasz kraj po przystąpieniu do UE w 2004 roku otrzymał dopłaty w wysokości 55% i przez 10 lat, a więc do roku 2013 (końca obecnej perspektywy finansowej) miały one wynieść 100% tyle tylko, ze po ich rozliczeniu na hektar użytków rolnych będzie to zaledwie 190 euro do hektara w Polsce, podczas gdy u naszych sąsiadów Niemiec będzie to aż 340 euro na hektar.

3. Nie wdając się w szczegóły powodów tego zróżnicowania, bo mają one już charakter historyczny, najwyższy czas, aby przy okazji negocjacji budżetu UE na lata 2014-2020 dopłaty te wyrównać, ponieważ inaczej będziemy mieli dwie wspólne polityki rolne, w uproszczeniu dla starych i nowych krajów UE. Niestety rząd PO-PSL ani nie postawił tego problemu, jako priorytetu polskiej prezydencji, a w dodatku minister Sawicki podpisał się pod konkluzjami Rady UE ministrów rolnictwa w Brukseli 18 marca tego roku. Jedna z nich mówi o odejściu od zasady jednolitych stawek płatności do hektara w całej UE i ich wyrównywaniu przez kolejne 10-lecie. Po wyciągnięciu sprawy tego podpisu na światło dzienne, chcąc uciec od odpowiedzialności za to, co się stało, minister Sawicki rozesłał dramatyczny list do wszystkich europarlamentarzystów z Polski, aby w Parlamencie Europejskim bronić wyrównania dopłat w raporcie niemieckiego europosła Alberta Dessa, dotyczącego przyszłości WPR po roku 2012. Niestety jednak grupa polityczna, do której należą PO i PSL w PE nie głosowała za takimi poprawkami przygotowanymi przez w frakcję Konserwatystów i Reformatorów, do której należy PiS i która w całości za tą poprawką głosowała (głosowali za nią także posłowie brytyjscy z tej frakcji, a zwracam na to uwagę, bo bardzo często w mediach wyrzuca się posłom PIS współdziałanie z Brytyjczykami, którzy ponoć godzą w nasze interesy).

4. Wygląda na to, że koalicja PO-PSL najpierw pogrzebała sprawę wyrównania dopłat w rolnictwie, a teraz na wszelkie sposoby, próbuje uciec od odpowiedzialności za ten skandaliczny brak skuteczności. Licząc tylko w sporym przybliżeniu chodzi przynajmniej o 1,1 mld euro rocznie więcej dla polskich rolników niż otrzymują oni do tej pory w ramach dopłat bezpośrednich (w roku 2013 będzie to kwota około 3 mld euro rocznie), a więc o bardzo duże pieniądze, które przecież ostatecznie zostałyby wydane w polskiej gospodarce. Co więcej w sytuacji wyrównywania się kosztów wytwarzania w rolnictwie, a także coraz mniejszej ochrony celnej unijnego rynku płodów rolnych, polskie gospodarstwa towarowe będą wystawione na nierówne warunki konkurencji na unijnym rynku. Tą nierówność wytrzymują one już 8 lat i trudno sobie wyobrazić, żeby ją wytrzymywały przez kolejne 12 lat. Jeżeli jej nie wytrzymają, to zagrożone jest bezpieczeństwo żywnościowe Polaków.

5.O tym wszystkim napisał Kaczyński, a ponieważ jest to sprawa, która obnaża nieudolność rządu Tuska w kolejnej strategicznej sprawie, dlatego spotkała się z takim wściekłym atakiem polityków koalicji PO-PSL. Zaletą tej burzy medialnej jest to, że być może część polskich rolników i mieszkańców wsi, a także konsumentów żywności na wsi i w mieście, dowie się jak rządząca koalicja PO-PSL, dba o ich strategiczne interesy. Gdyby nie list Prezesa Kaczyńskiego problem wyrównania dopłat rolniczych jak wiele innych, zostałby zamieciony pod dywan, bo przecież czas rządów koalicji PO-PSL to czas „zapewnienia ciepłej wody w kranie” i atmosfera powszechnego „grillowania”.

Zbigniew Kuźmiuk

Nasza droga szkoła Rządząca klika przekonuje "obywateli", że wprawdzie rabuje ich z pieniędzy, ale za to oferuje "bezpłatną szkołę". Jest to oczywiste kłamstwo. Kto nie wierzy, niech spyta dowolnego nauczyciela, czy pobiera on pensję. Pobiera... To znaczy, że szkoła jest płatna. Tyle, że w normalnym kraju wyjmuję z kieszeni 150 zł i płacę za szkołę. W kraju socjalistycznym, jak Belgia, Polska czy Szwecja, jadę na stację benzynową i płacę 300 zł. Z czego benzyna to 90 zł, a 210 zabiera Władzuchna. 110 zabiera sobie, a 100 daje szkole... i przekonuje szkołę, że gdyby opłacali ją rodzice, to by zdechła z braku pieniędzy. A rodziców, że na prywatną szkołę nie byłoby stać. Po co tak kłamią? Dla tych 110 złotych, które zabierają, by opłacić rosnącą z roku na rok hordę urzędników. I na zmarnowanie. Ale to nie wszystko. Skoro ONI już obrabowali nas z pieniędzy i to ONI opłacają nauczycieli - to płacą nauczycielom za to, by uczyli nasze dzieci tego, co ONI chcą. Np. chcą, by nasze dzieci były uczone, że (tfu!) "gej" jest OK. I są uczone! A my nie mamy nic do gadania. Bo to ONI płacą. A to, że zrabowanymi nam pieniędzmi? Cóż: dobrze ukradzione - jak własne... Ale to nie koniec. Jak donosi "Gazeta Prawna" - cytuję: "W tym roku rodzice znów zapłacą za szkolne podręczniki rekordową kwotę". Wychodzi, że na ucznia I klasy trzeba zapłacić 355 zł (!), a na ucznia I klasy gimnazjum: 750 zł (!). I dalej wymienia rozmaite przyczyny. Pomija tylko jedną: monopol państwa. My MUSIMY posyłać dzieci do szkoły. Program tej szkoły (nawet prywatnej!) zatwierdza obecny, niemiłościwie nam panujący reżym. Podręczniki też zatwierdza MEN. Więc ceny rosną niebotycznie - bo NIE MA KONKURENCJI. Proszę popatrzeć na swój telefon komórkowy. Jest to cudo techniki. Tymczasem sprzedają go nam za 100 zł - a czasem dają nawet za złotówkę. A ceny połączeń nieustannie spadają. A gdyby Władzuchna dopuściła nie cztery sieci, a pozwoliła działać większej ich liczbie - to spadałyby jeszcze szybciej. Natomiast ceny energii elektrycznej - z reżymowych elektrowni - rosną i rosną. I tak samo rosną i rosną ceny podręczników. Gdyby szkoły były prywatne i konkurencyjne - to zapewniam, że byłyby takie, w których dzieciaki miałyby w I klasie podręczniki za 30 złotych. A może nawet byłyby takie - bardzo nowoczesne - w których podręczników nie byłoby w ogóle! Dzieci miałyby je w komputerze. Używany komputer, na którym nie można grać w najnowsze gry, ale łatwo można zapisać w nim i 1000 podręczników - można kupić za 100 zł albo i taniej! A można go wykorzystać na wiele innych sposobów. I nauczyciel mógłby taki podręcznik, co tydzień modyfikować. Dodając coś aktualnego, co dzieci znajdowałyby potem w swoich komputerach. Ale w tym celu musimy mieć szkoły zmuszone do bezlitosnej konkurencji o ucznia. Ucz dobrze i/lub tanio - albo bankrutuj! Tylko strach przed bankructwem zmusiłby właścicieli i nauczycieli do oszczędności i wytężonej pracy. Czy słyszeli Państwo, by jakaś szkoła zbankrutowała? Nie... i właśnie, dlatego jest tak, jak jest. JKM

Święte Krowy na stalowych obręczach Odbywam serię spotkań na Wybrzeżu. Na promenadach tłumy, więc i tłumy na spotkaniach. Wielkie brawa jednych, pełna skupienia powaga, – bo ludzie zaczynają rozumieć, że zmiany są konieczne. I kpiny lub nienawiść socjalistów i niektórych urzędników. Ale przy wyjeździe z Władysławowa – jak zwykle: wielogodzinny korek. A przy wyjeździe z Helu – wielogodzinny korek. A jednocześnie obok tor kolejowy, po którym co parę godzin przemyka samotny pociąg. Piszę to, – bo to samo dotyczy „zakopianki”. I nie ma siły, by ktoś zlikwidował to XVIII-wieczne, żelastwo – i puścił w tym miejscu drugą nitkę szosy!! Zaklęcie jakieś – czy co? Nikt nawet nie próbuje z'organizować na ten temat jakiegoś sympozjum, czy publicznej debaty. Jakieś tabu? Chyba prędzej uruchomiona zostanie komunikacja z Gdańska na Hel przez Księżyc – niż zlikwidowany ten zabytek z przeszłości: Koleje Reżymowe! JKM

Pokoleniowa zmiana warty na wszystkich odcinkach Nigdy bym się nie zainteresował przypadkiem posła Wacława Martyniuka, gdyby nie wywiad, jakiego udzielił dla portalu „Onet.pl”, w którym postawił ojcu Tadeuszowi Rydzykowi kuriozalny zarzut, że „nie jest on żadnym ojcem, tylko biznesmenem”. Taki zarzut niewiele informuje o ojcu Rydzyku, za to bardzo dużo - o patologicznym sposobie myślenia posła Wacława Martyniuka. Najwyraźniej uważa on, że bycie biznesmenem to coś złego, co pozostaje w trwałej i nieusuwalnej kolizji z moralnością. Bardzo możliwe, że w przypadku biznesmenów związanych z Sojuszem Lewicy Demokratycznej, z którymi poseł Martyniuk musiał mieć bliskie kontakty, tak właśnie jest, ale to nie uzasadnia takich generalizacji. Gdyby poseł Martyniuk podczas swoich studiów na WSE w Poznaniu bardziej przykładał się do nauki, to pewnie by wiedział, że taki np. ks. Wawrzyniak, jeden z bohaterów wojny ekonomicznej Wielkopolan z państwem pruskim, był znakomitym biznesmenem i zarazem - nieposzlakowanym księdzem - ale nie wymagajmy za dużo od absolwentów akademii pierwszomajowych. Skoro jednak poseł Martyniuk skrytykował ojca Tadeusza Rydzyka za to, że jest „biznesmenem”, warto rzucić okiem na sylwetkę krytyka. Otóż z opublikowanego w Wikipedii życiorysu posła Martyniuka wynika, że przez znaczną cześć życia uprawiał swojego rodzaju pasożytnictwo, dojąc najpierw PRL, jako „działacz związkowy” w Federacji Związku Zawodowego Górników i OPZZ (1984-1994), a potem - Rzeczpospolitą, jako poseł. Jak pamiętamy, działalność reżimowych związków zawodowych w PRL polegała na transmitowaniu poleceń partii, a w latach 80-tych, nie tyle partii, co SB i razwiedki wojskowej, które przejęły kierowanie państwem - do pracowniczych mas. W roku 2009 biuro lustracyjne IPN skierowało do sądu lustracyjnego wniosek o uznanie posła Wacława Martyniuka kłamcą lustracyjnym w związku z podejrzeniem o współpracę z SB. Ponieważ obecnie partia zamierzała postawić posła Martyniuka dopiero na 6 miejscu listy wyborczej w okręgu gliwickim, rezerwując miejsce pierwsze dla 29-letniego Tomasza Kality, którego największe zalety na razie otacza mgła tajemnicy - ale mgła w najlepszym gatunku - poseł Martyniuk zapowiedział wycofanie się z działalności politycznej. Najwyraźniej pokoleniowa zmiana warty następuje na każdym odcinku życia publicznego.

SM

Zdrada do kwadratu Wygląda na to, że na naszych oczach zaczyna kształtować się nowa świecka tradycja w postaci dwóch konkurencyjnych kultów. Jak wiadomo, dziesiąty dzień każdego miesiąca obchodzony jest przez część obywateli naszego nieszczęśliwego kraju, jako tak zwana „miesięcznica” katastrofy smoleńskiej. Tymczasem pozostała część obywateli naszego nieszczęśliwego kraju żadnego takiego symetrycznego dnia nie miała, co na dłuższą metę mogło wpędzić ją we frustrację i poczucie wykluczenia, z którego musiałby ją potem wydobywać minister Arłukowicz. I kiedy już wydawało się, że sytuacja jest beznadziejna, bo mimo wysiłków wdzięcznego posła Ryszarda Kalisza nie da się chyba zrobić święta z okazji udanego samobójstwa Barbary Blidy - jeszcze raz sprawdziła się trafność spostrzeżenia naszego ostatniego króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, który, kiedy tylko udało mu się chwilowo zażegnać najbardziej przykre objawy permanentnej finansowej depresji, powtarzał uwagę świętego Pawła Apostoła, że „zbawienie przychodzi od Żydów”. Inna sprawa, że to „zbawienie” będzie nas wszystkich bardzo drogo kosztowało - ale to dla nas nic nowego, bo i wspomnianego Stanisława Augusta przestrzegała przed tym francuska aktoreczka, która do tego stopnia wpadła mu w oko, że aż napisał do niej bilecik, czy może zapukać do jej serduszka. - Tak Najjaśniejszy Panie - odpowiedziała odwrotną pocztą - ale to będzie bardzo drogo kosztowało. Jeśli chodzi o Żydów, to mam oczywiście na myśli operację tak zwanego „odzyskiwania mienia żydowskiego”, którego w Polsce jest podobno aż na 65 miliardów dolarów. W przygotowaniach do tej operacji ogromną rolę odgrywa tzw. polityka historyczna, to znaczy - wersje wydarzeń historycznych spreparowane pod kątem aktualnych potrzeb. Jednym z ważnych elementów tej polityki historycznej jest właśnie Jedwabne - bo od rozdmuchania na cały świat incydentu w tej miejscowości rozpoczęła się eskalacja zarzutów wysuwanych przez żydowskie organizacje przemysłu holokaustu pod adresem naszego, mniej wartościowego narodu. Wtedy właśnie organizacje te, a za nimi również „prasa międzynarodowa”, od zarzutu „bierności” Polaków wobec holokaustu, przeszły do zarzutu „współudziału”. Obecnie - za sprawą „światowej sławy historyka” oraz jego zagranicznych i krajowych kolaborantów - w ramach operacji delikatnego zdejmowania odpowiedzialności za zbrodnie II wojny światowej z Niemiec i przerzucania ich na winowajcę zastępczego oraz tworzenia atmosfery sprzyjającej wyszlamowaniu Polski na 65 miliardów dolarów przez bezcenny Izrael i organizacje wiadomego przemysłu - od zarzutu „współudziału” przechodzi się do oskarżeń o sprawstwo samodzielne. I właśnie podczas wspomnianych uroczystości w 70 rocznicę incydentu, do pierwszego szeregu oskarżycieli jednym susem wskoczył aktualny prezydent naszego nieszczęśliwego kraju, Bronisław Komorowski, oskarżając naród polski, że bywał też „sprawcą”. Jestem pewien, że sam tego nie wymyślił, tylko ci, których ręka umieściła jego zad na prezydenckim stołku, w ten sposób przygotowują się do roli kompradorskich nadzorców mniej wartościowego narodu tubylczego w Żydolandzie, jaki prawdopodobnie zostanie zainstalowany na „polskim terytorium etnograficznym”, pozostałym po szczęśliwym odzyskaniu przez Niemcy „ziem utraconych”. Te haniebne słowa: „naród musi zrozumieć, że był także sprawcą” odczytał obywatel Mazowiecki Tadeusz, który nie tylko za komuny, ale i teraz, po staremu uprawia sławną „postawę służebną”. W tej sytuacji zbojkotowanie tego zjazdu kolaborantów przez mieszkańców i samorządowe władze Jedwabnego pokazuje, że przepaść między kolaborantami, a narodem najwyraźniej się pogłębia. Tym bardziej nieprzyjemnym zgrzytem stała się obecność wśród kolabów JE biskupa Mieczysława Cisło. Wprawdzie w Episkopacie zajmuje się on „dialogiem z judaizmem”, niemniej jednak nietrudno nie zauważyć, że chociaż ten nieszczęsny „dialog z judaizmem” prowadzony był i za czasów prymasa Józefa Glempa, to jednak 10 lat temu żaden biskup w Jedwabnem się nie pojawił. No, ale teraz prymasem Polski jest JE abp Józef Kowalczyk, co to w swoim czasie „bez swojej wiedzy i zgody” - więc skorupka niestety oddaje to, czym wcześniej nasiąknęła. „Róbta tak dalej!” Więc skoro „naród musi zrozumieć” to nie ma rady. Widać, że będzie teraz coraz intensywniej pedagogizowany przez „współgospodarzy”, którzy po „odzyskaniu mienia” będą tworzyli szlachtę jerozolimską - oczywiście za pośrednictwem tubylczych tajniaków, którym przecież wszystko jedno, czy wysługują się Breżniewowi, czy Beniaminowi Netanjahu. Dlatego przewielebny ksiądz Boniecki mija się z prawdą sugerując, że mieszkańcy Jedwabnego zbojkotowali nową świecką tradycję z poczucia bezradności. Nie ma mowy o żadnej bezradności, ani braku zrozumienia. „My wszystko verstehen”, przewielebny ojczyku. To przewielebny chyba zapomina, jeśli nawet nie to, skąd wyrastają mu nogi, to najwyraźniej - skąd bierze forsę na bułeczkę i masełko. Próba siedzenia na dwóch stołkach w sytuacji konfliktu interesów zawsze musi zakończyć się kontuzją odwrotnej strony medalu - ale może rzeczywiście - gwoli odzyskania poczucia rzeczywistości trochę tak zwanego męczeństwa by się przydało? Nie tylko zresztą z tego powodu. Oto konkurencyjne wobec kultu smoleńskiego uroczystości kolaborantów zorganizowane zostały w przeddzień 11 lipca, który w myśl projektu sejmowej uchwały, schowanego pod sukno przez marszałka Grzegorza Schetynę, miał zostać ustanowiony dniem pamięci Polaków zamordowanych przez UPA na Kresach Wschodnich. Ta okoliczność nadaje postępowaniu konstytucyjnych władz III Rzeczypospolitej charakter zdrady podwójnej. SM

Izraelski słoń a sprawa polska Wprawdzie Grecja została uratowana przed bankructwem, to znaczy, że grandziarze nie tylko będą mogli wydoić od Greków to wszystko, co im wcześniej pożyczyli, ale również - a może nawet przede wszystkim - że nienależnie od wydojenia, będą mogli za psie pieniądze kupić to, co Grecy za pożyczone pieniądze zmodernizowali lub zbudowali od postaw: porty, lotniska. Hotele i tak dalej - a tu już w kolejce ustawia się Hiszpania, Portugalia i Włochy. Tylko nasz nieszczęśliwy kraj tryska optymizmem z każdej dziurki w nosie i częściach ciała, ale oczywiście do czasu, dopóki grandziarze nie dobiorą się do skóry i nam. „Baba za piecem z cicha kryjówki sobie szuka, dziad pod ławę się wpycha, a śmierć stoi i puka” - powiada poeta - więc skoro we wrześniu emerytury mają być wypłacone ze środków Funduszu Rezerwy Demograficznej to znaczy, że kryzys stanął u bram naszej zielonej wyspy. Jeżeli salwa jeszcze nie padła to bynajmniej nie, dlatego, że premier Donald Tusk, czy jego minister jest taki mądry, tylko, dlatego, żeby niepotrzebnie nie płoszyć mniej wartościowego tubylczego narodu, który właśnie ma być wyszlamowany, na co najmniej 65 miliardów dolarów przez bezcenny Izrael, działający wspólnie i w porozumieniu z Agencją Żydowską. Gdyby kryzys bezceremonialnie wkroczył na zieloną wyspę, nawet stanowiąca znaczną część tubylczych wyborców banda idiotów mogłaby się zreflektować i swoim niesportowym zachowaniem zmusić razwiedkę do zmontowania na poczekaniu jakiejś politycznej alternatywy, co rodzi ryzyko powtórzenia wariantu węgierskiego. Zatem i grandziarze rozumieją, że lepiej nie płoszyć ptaszka - niech mu się zdaje, że jest dobrze, a będzie jeszcze dobrzej - aż wystrugany zostanie z banana stary-nowy rząd, który - kiedy już nie trzeba będzie zachowywać żadnych pozorów - obłupi głupich gojów ze skóry, żeby grandziarze pozwolili razwiedczykom pozostawić go przy zewnętrznych znamionach władzy. Zapowiedź tego, co się wkrótce wydarzy, możemy wydedukować z niemądrej i haniebnej deklaracji Bronisława Komorowskiego wygłoszonej ustami starego faryzeusza Mazowieckiego Tadeusza 10 lipca w Jedwabnem, że „naród polski” musi zrozumieć, iż by także „sprawcą” - oczywiście sprawcą zbrodni II wojny światowej. Ta głupia - bo wprowadzająca zasadę odpowiedzialności zbiorowej - i haniebna - bo wychodząca naprzeciw niemieckiej i żydowskiej polityce historycznej o - niestety - antypolskim ostrzu deklaracja pokazuje, że zarówno rządzące naszym nieszczęśliwym krajem Siły Wyższe, jak i nasi Umiłowani Przywódcy, już przestępują z nogi na nogę i skaczą z gałęzi na gałąź, żeby zawczasu podlizać się nowym panom w nikczemnej nadziei, że w zamian za skrupulatne nadzorowanie mniej wartościowego narodu tubylczego, nie tylko zostaną pozostawieni u żłóbka, ale - kto wie - może nawet dostaną jakąś trafikę za wysługę lat? W tej sytuacji jest prawie pewne, że kiedy 27 lipca ze spóźnioną wizytą przybędzie do Warszawy izraelski premier Beniamin Netanjahu, to nasi Umiłowani Przywódcy w podskokach obiecają mu, że podczas wrześniowego głosowania w Zgromadzeniu Ogólnym Narodów Zjednoczonych Polska będzie głosowała przeciwko palestyńskiemu wnioskowi o uznanie niepodległego państwa palestyńskiego. Tymczasem zgodę na takie głosowanie - bo przecież nie jesteśmy nic winni Palestyńczykom - Polska mogłaby drogo sprzedać - gdyby oczywiście zarówno rządzące naszym nieszczęśliwym krajem Siły Wyższe, jak i wystrugani przez nie z banana nasi Umiłowani Przywódcy kierowali się polskim interesem państwowym. A akurat jest ku temu stosowny moment, który być może nieprędko się powtórzy. Chodzi oczywiście o sytuację, w jakiej znalazły się finanse państwowe Stanów Zjednoczonych. Jak wiadomo, już w maju sekretarz Skarbu Timothy Geithner oświadczył, że USA osiągnęły dopuszczalny limit zadłużenia w kwocie 14,3 bln (po amerykańsku - trylionów) dolarów, w związku, z czym nie mogą zaciągać następnych pożyczek - on zaś Timothy Geithner, gwarantuje utrzymanie płynności finansowej państwa do 2 sierpnia br. pod warunkiem, że przestanie odprowadzać środki na fundusz emerytalny i rentowy funkcjonariuszy publicznych. 2 sierpnia zbliża się nieubłaganie i prezydent Obama próbuje uzyskać od Partii Republikańskiej zgodę na podniesienie dopuszczalnego limitu zadłużenia państwa z 14,3 bln dolarów do jakiejś wyższej kwoty. Takie rzeczy już się zdarzały, więc nie byłoby tu jakiegoś precedensu, ale problem w tym, że Republikanie (pewnie nie wszyscy, ale najgłośniejsza większość) domagają się zobowiązania racjonalizacji wydatków publicznych. Jeśli prezydent Obama nie przeforsuje w Kongresie zwiększenia wspomnianego limitu, Stany Zjednoczone zbankrutują. Ale przynajmniej niektórzy Republikanie powiadają, ze to nic złego, że ta końska kuracja może okazać się zbawienna, bo wtedy rządowi nie pozostanie nic innego, jak z napływających pieniędzy podatkowych regulować rzeczywiście konieczne zobowiązania rządu, a bezlitośnie ciąć wydatki niekonieczne. Tych niekoniecznych wydatków jest bardzo dużo, a wśród nich może nie największą, ale za to z pewnego punktu widzenia istotną pozycją jest pomoc finansowa dla Izraela. Ilościowy aspekt tej pomocy nie jest ani jedyny, ani najważniejszy, chociaż i on zasługuje na uwagę. Oto co piszą na ten temat profesorowie John J. Mearsheimer i Stephen M. Walt - autorzy książki „Lobby izraelskie w USA”: „ W 2005 roku bezpośrednie wsparcie wojskowe i gospodarcze udzielone Izraelowi przez Stany Zjednoczone wyniosło 154 mld USD (po kursie z 2005 roku), z czego większą część stanowiły darowizny, a nie pożyczki.” 154 mld dolarów to nie jest mało nawet jak na Stany Zjednoczone - a przecież „Izrael otrzymuje obecnie średnio 3 mld dolarów bezpośredniego wsparcia rocznie. Jest to suma, która odpowiada około jednej szóstej całego budżetu pomocy zagranicznej i równa się około 2 proc. izraelskiego PKB.” Na jednego mieszkańca Izraela przypada z tego tytułu 500 dolarów rocznie. Dalej autorzy dodają: „Trzy miliardy dolarów to hojny dar, ale to nie wszystko (...). Oficjalna suma 3 mld USD nie uwzględnia znacznej liczby innych korzyści. (...) Prawdziwa roczna suma pomocy wynosi ponad 4,3 mld USD (str. 43).” Ale i to nie wyczerpuje całości zagadnienia. Ponieważ USA są zadłużone, to Izrael pieniądze otrzymane od Stanów Zjednoczonych w ramach pomocy pożycza Ameryce, która musi pożyczone od Izraela pieniądze oddać z wysokimi odsetkami, co amerykańskich podatników kosztuje dodatkowo 50-60 mln dolarów rocznie. Udzieloną przez USA pomoc Izrael częściowo inwestuje w amerykańskie obligacje, z czego osiąga dodatkowo ok. 600 mln dolarów rocznie. Wszystko to jest możliwe dlatego, że Izrael jest jedynym odbiorca pomocy amerykańskiej, który nie musi rozliczać się z jej wydatkowania. A niezależnie od pomocy finansowej, korzysta on ponadto z pomocy rzeczowej, głównie w postaci „nadmiaru artykułów obronnych”, ponad limit ustanowiony w roku 1976 w ramach porozumienia o ograniczeniu eksportu broni. Wreszcie, dla pełności obrazu warto dodać, że rząd USA jest gwarantem pożyczek dla Izraela na około 10 mld dolarów. Ale nawet nie tutaj pies jest pogrzebany. Oto Centrum Wiesenthala przyznało tytuł „antysemitów roku 2010” wielu osobistościom, zaś ich listę otwierała wiekowa dziennikarka Helena Thomas, wieloletnia korespondentka akredytowana przy Białym Domu. Za cóż Centrum Wiesenthala wyróżniło ją tak zaszczytnym tytułem? Z dalszej części zorientują się Państwo, dlaczego bycie antysemitą, a zwłaszcza - antysemitą roku, śmiało może być uważane za atrybut zaszczytny. Otóż pani Helena Thomas podczas jednej z pierwszych konferencji prasowych prezydenta Obamy zadała mu niewinne pytanie, czy przypadkiem nie wie, jakie państwo na Bliskim Wschodzie dysponuje bronią jądrową. Zamiast odpowiedzieć tak lub nie na to pytanie, prezydent Obama nagle stracił cały kontenans; zaczął bełkotać coś od rzeczy i bez związku, po czym konferencję gwałtownie przerwano. Rzecz w tym, że od roku 1972 obowiązuje w Stanach Zjednoczonych ustawa, zgodnie z którą państwo które łamie lub obchodzi ograniczenia wynikające z traktatu o zakazie rozprzestrzeniania broni jądrowej, nie może korzystać z żadnej pomocy amerykańskiej. Gdyby zatem prezydent Obama przyznał, że wie, które bliskowschodnie państwo posiada broń jądrową, mógłby zostać oskarżony o spisek przeciwko Stanom Zjednoczonym. Dlatego zamiast odpowiedzieć na pytanie pani Thomas, w ostatniej chwili ugryzł się w język i tylko bełkotał coś bez związku. Oczywiście Centrum Wiesenthala takiego antysemickiego wybryku nie mogło nie zauważyć i stąd pani Helena Thomas znalazła się na pozycji lidera listy „antysemitów roku 2010” Chwała jej za to, że realizując zasadę dążenia do prawdy, nie przestraszyła się żydowskich grandziarzy! Otóż o ile w tak zwanych ”normalnych” czasach można było jakoś przechodzić do porządku nad tym słoniem w menażerii, o tyle w momencie bankructwa państwa nie można wykluczyć, że jakiś prawdziej sobie o tej ustawie przypomni, a w tej sytuacji wszelka pomoc dla Izraela może zawisnąć na włosku! Ponieważ, jak powszechnie wiadomo, w Ameryce ogon wywija psem, to żydowscy grandziarze finansowi musieli najlepiej wiedzieć, jak wygląda płynność finansowa USA i jest prawie pewne, że tą wiedzą podzielili się z rządem bezcennego Izraela. W tej sytuacji lepiej rozumiemy przyczyny, dla których władze bezcennego Izraela, porzucając wszelkie, dotychczas podtrzymywane pozory, skumały się z Agencją Żydowską gwoli realizacji programu „odzyskiwania mienia żydowskiego” w Europie Środkowej” - przede wszystkim w Polsce. W takich niepewnych czasach każdy srebrnik się przyda, zwłaszcza, że wcale nie jest powiedziane, że poddawane właśnie szlamowaniu na rzecz finansowych grandziarzy europejskie narody nie przypomną sobie, że wprawdzie jest czas nasiąkania, ale również jest czas wyciskania nasiąkniętych i nie zechcą przejść do tego właśnie etapu. A tu jeszcze jak na złość Francja zainicjowała „jaśminowe rewolucje” w północnej Afryce, w następstwie, których w takim Egipcie, czy Tunezji, mimo misji groteskowego „mędrca Europy” i bufonowatego ministra Sikorskiego, tylko patrzeć jak zza karnych szeregów tamtejszej armii wychyli się Bractwo Muzułmańskie w całej straszliwej postaci. Ze strony bezcennego Izraela nie wygląda to wszystko dobrze, ale właśnie, dlatego to jest najlepszy moment, by za drobną w końcu przysługę w postaci głosowania w ONZ, wymusić na bezcennym Izraelu nie tylko rezygnację z operacji szlamowania, ale i publiczną deklarację, że nie ma on wobec Polski żadnych roszczeń majątkowych z jakiegokolwiek tytułu. I 27 lipca, kiedy ze spóźnioną wizytą przybędzie do Warszawy izraelski premier Beniamin Netanjahu, przekonamy się, czy kierujące naszym nieszczęśliwym krajem Siły Wyższe kierują się polskim interesem państwowym, czy też, wraz z naszymi Umiłowanym Przywódcami, już nas zdradzili. SM

O mistrzu z paskiem na oczach Wreszcie jesteśmy w czymś najlepsi. Mianowicie najodważniej jeździmy na żużlu. Mamy mistrza i wicemistrza świata, od wczoraj też trzeci raz z rzędu mistrzów drużynowych, to u nas proszą o kontrakty czołowi zawodnicy globu, no i u nas jest najliczniejsza widownia. I wszystko to nie bardzo wiadomo, jakim cudem, skoro ani nie produkujemy już motocykli, ani nie robimy opon. Tym bardziej, zatem winniśmy dbać o tych nielicznych, którzy mogą powiedzieć, że są najlepsi. Skąd ta troska? Miałem w sobotę smutne skojarzenie. Stadion w Gorzowie im. Edwarda Jancarza. Młodszym przypominam, że był to taki dawny Gollob, który niestety tankował nie tylko metanol, a skutkiem wyniszczającego życia był tragiczny finał - zamordowała go żona, kuchennym nożem, bohaterka wielu późniejszych reportaży już z więzienia… No i znów mamy dramat albo jego zwiastun - inna żona jest źródłem zmartwień mistrza obecnego. Ponoć sfałszował jej podpis na wnioskach kredytowych na milionowe sumy. Grozi za to wieloletnie pozbawienie wolności. Czy nie należałoby teraz czempionowi pomóc? Czy mamy tylko podrzucać go po kolejnych punktach na mecie? Mam wrażenie, że choć to drugie jest przyjemniejsze, to pierwsza pomoc bardziej mu potrzebna. Pomoc w rozwikłaniu rodzinnego dramatu. U niektórych nadchodzi za późno jak u Kazimierza Deyny i setek innych sportowców, których rodzinne życie zmieniło się w piekło. Czy nie, dlatego nasza najlepsza sportsmenka ostatnio nie może skupić się na grze, przegrywa, myśli nie o wynikach, a o rodzicach, którzy weszli na wojenną ścieżkę? Jej kosztem? Oj, często nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo sportowcy cierpią, bo nie mają prawa nawet się wyżalić, poskarżyć, bo źle postrzegaliby to sponsorzy i kibice. Dlatego cierpią w samotności, nie otrzymują pomocy, jakby potrzebni byli tylko do wygrywania z przyklejonym uśmiechem. Dlatego ja proszę zawczasu: niech ktoś poręczy za Golloba. Nie znoszę jego widoku z czarnym paskiem na oczach. Nawet, jeśli jakiś podpis podrobił albo też spotkała go zemsta byłej żony - on zapracował tyloma dobrymi uczynkami na wybaczenie, jak mało, kto. I nie mówcie, że prawo jest jedno dla wszystkich. Historia polskich ułaskawień kompletnie temu przeczy. No nic, jeszcze żaden wyrok w tej sprawie nie zapadł - ale tym gorzej dla Tomasza, bo ciężko żyć w niepewności. Co też wlepią mistrzowi za rzekome groźby wobec rodziny pistoletem? Zniszczą go, tak na pokaz? U nas całkiem jest to prawdopodobne, bo każda władza chce pokazać, że nikt nie stoi ponad prawem. Nikt, poza nią samą, oczywiście. Paweł Zarzeczny

Komunizm to nie totalitaryzm, czyli wyrok TK w sprawie symboli komunistycznych Postkomuniści skupieni w Sojuszu Lewicy Demokratycznej odnieśli sukces przed Trybunałem Konstytucyjnym, występując w obronie symboli komunistycznych. Za niezgodny z ustawą zasadniczą TK uznał przepis przewidujący karanie za produkcję i przechowywanie z zamiarem rozpowszechniania symboli komunistycznych. Podobne przepisy obowiązują odnośnie symboli faszystowskich i „innych totalitarnych”. Wniosek ws. zbadania uchwalonej w 2009 r. nowelizacji Kodeksu karnego złożyła w Trybunale Konstytucyjnym grupa posłów SLD. Przed nowelizacją z 2009 r. kodeks karny przewidywał karanie jedynie za publiczne propagowanie „faszyzmu lub innego ustroju totalitarnego”, albo nawoływanie do nienawiści, np. na tle różnic narodowościowych. O dziwo (?) w Polsce, kraju tak doświadczonym najgorszym z totalitaryzmów, komunizm nie został uwzględniony w kodeksie karnym. Posłowie SLD powołali się na niezgodność karania za propagowanie komunizmu z polską konstytucją, a także Europejską Konwencją Praw Człowieka i Podstawowych Wolności oraz Międzynarodowym Paktem Praw Obywatelskich i Politycznych. Zakwestionowany przez postkomunistów przepis mówił o karaniu tego, kto przygotowuje do rozpowszechniania – np. przez produkcję lub przechowywanie – druk, nagranie lub inny przedmiot będący „nośnikiem symboliki faszystowskiej, komunistycznej lub innej totalitarnej”. TK przychylił się do zastrzeżeń posłów SLD i uznał, że gdy mowa o propagowaniu komunizmu zapis staję się… niejasny (!). Prezes TK – Andrzej Rzepliński – powiedział, że „nieokreśloność” przepisu może stanowić zagrożenie dla wolności słowa. Podobnych wątpliwości nie było w przypadku faszyzmu bądź „innego totalitaryzmu”, choć znane są próby podciągnięcia pod ten przepis działalności czy symboliki polskich nacjonalistów. „-Trybunał przyjął, że odpowiedzialności karnej nie może podlegać posługiwanie się przedmiotami, których znaczenie może być wieloznaczne” - powiedział Rzepliński. Tym samym uznano, że posługiwanie się symbolem sierpa i młota czy wizerunkami Lenina albo Stalina nie musi oznaczać propagowania komunizmu czy sympatii względem tej ideologii. Podczas gdy używanie znaków runicznych, flagi amerykańskich konfederatów czy nawet Szczerbca lub Falangi bywało wielokrotnie przedmiotem zainteresowań policji, sądów i prokuratur, a przeciwko posługującym się tymi symbolami toczone były liczne postępowania, TK uznaje, że wizerunek sierpa i młota jest wieloznaczny a zakaz jego eksponowania godzi w wolność słowa. Rzepliński jest przekonany, że zapis zakładający karalność produkcji, przechowywania i rozpowszechniania materiałów propagujących totalitaryzm, z wyjątkiem określonego fragmentu, (czyli komunizmu), zasługuje, by być częścią polskiego prawa, ponieważ zapobiegnie to doświadczeniom XX wieku i wyśle jasny sygnał do społeczeństwa, jakie postawy nie mogą być akceptowane. Karniści nazywają to prewencją ogólną. Mający na swoim koncie sto milionów istnień ludzkich komunizm nie został zakwalifikowany, jako postawa nieakceptowana. Jak to możliwe? Posłowie SLD posłużyli się zabiegiem. Chodzi o niekaranie producentów gadżetów z symbolami komunistycznymi, jeśli są one wytwarzane w ramach działalności artystycznej, edukacyjnej, kolekcjonerskiej lub naukowej. Podobnego traktowania nie mogą oczekiwać osoby produkujące i rozpowszechniające symbole innych systemów totalitarnych. Popularne m.in. na ubraniach wizerunki Che Gueavry, sierp i młot, traktowane przez polityków SLD oraz sporą część medialnych komentatorów, jako żart i pomysł ich penalizacji stanowiły jeden z argumentów wnoszących o wymazanie z ustawy komunizmu, jako totalitaryzmu. Wtorkowy wyrok TK jest ostateczny. Fragment przepisu o zakazie promowania komunizmu straci moc z chwilą wpisania do dziennika ustaw.

Za: autonom.pl

Flota angielska pod Częstochową Minister Radosław Sikorski ze smutkiem (a jak niektórzy piszą nawet z irytacją) skonstatował na podstawie odtajnionych dokumentów zachodnich sprzed 30 lat – że „NATO nie kwapiło się do podjęcia ryzyka na rzecz walczących o wolność Polaków”. Ano nie kwapiło, i co w tym dziwnego? A czegóż spodziewał się pan minister – że Zachód o niczym innym nie myślał, tylko o tym, jak zaryzykować III wojnę światową, po to tylko, żeby ratować panów Kuronia, Michnika czy Modzelewskiego? Nie zrobił tego w bardziej dramatycznych okolicznościach inwazji ZSRR na Węgry w 1956 i w 1968 po inwazji Czechosłowacji. Nie zrobił tego nie tylko, dlatego, że bał się wojny, ale dlatego, że przestrzegał geopolitycznego status quo, czy jak kto woli jałtańskiego targu w 1945 roku. Ja akurat do Amerykanów i NATO pretensji nie mam, – bo tragedia mogła nastąpić, gdyby takie plany były, albo gdyby aktywnie działano w celu podsycenia w Polsce napięcia i doprowadzenia do krwawego konfliktu (na wzór Afganistanu), po to tylko, żeby zrobić kłopot Moskwie. Byłoby to nawet logiczne – walczymy z „Imperium Zła” przy pomocy naiwnych Polaków. Tyle razy w historii dawali się podpuścić, więc dlaczego nie. Ale z ujawnionych dokumentów wyłania się obraz zupełnie inny. Zachód był prawie tak samo zaniepokojony eskalacją konfliktu w Polsce, jak Moskwa (oczywiście z odmiennych pobudek). Sen z oczu analityków CIA spędzała myśl, co się stanie, jeśli nastąpi interwencja. Coś trzeba będzie zrobić, ale co? Jako scenariusz dla siebie najbezpieczniejszy wybrano także interwencję, ale na Kubie. Zajęta Polską Moskwa nie kiwnęłaby palcem w obronie Hawany. Bo bliższa byłaby dla niej polska koszula. To tak, jak w 1956 – Moskwa wysyła czołgi do Budapesztu, a Anglicy i Francuzi lądują… w Egipcie. Równowaga zachowana, wszyscy są zadowoleni. Wprowadzenie stanu wojennego było, więc dla wszystkich stron tej gry – rozwiązaniem najbardziej optymalnym. Jak pisał w swojej książce o stanie wojennym Andrzej Paczkowski, 13 grudnia 1981 przyjęto z ulgą w Bonn, Paryżu, Londynie i… Waszyngtonie. Analitycy CIA byli zachwyceni tym, co zrobił Jaruzelski. Owszem musieli szybko oficjalnie śpiewać inaczej, bo niczego niewiedzący prezydent Ronald Reagan zareagował świętym oburzeniem. Trzeba, więc było obłudnie protestować. Ale przedtem CIA i rozsądni politycy w Białym Domu postanowili nie informować pana prezydenta o tym, że wiedzą o planach wprowadzenia stanu wojennego (misja podwójnego agenta Ryszarda Kuklińskiego). Richard Pipes wyjaśnił to niedawno w jednym z wywiadów, że ukryto tę informację przed Reaganem obawiając się jego emocjonalnej reakcji (po prostu mógł wszystko popsuć). Oznacza to, ni mniej ni więcej, że w spisku przeciwko radykałom z „Solidarności”, w imię pokoju światowego i stabilizacji – brali udział – nie tylko Jaruzelski i polskie służby, ale po cichu także CIA. Zresztą to przekonanie, że Jaruzelski jest najlepszym wyjściem nie opuszczało Amerykanów aż do końca, czyli, do 1990, kiedy George Bush senior poparł jego wybór na prezydenta RP. Wcześniej, w 1984, Amerykanie uznali, że zabójstwo ks. Popiełuszki było „prowokacją” przeciwko Jaruzelskiemu ze strony „betonu” i Moskwy. Taka nauka płynie z dokumentów NATO. Było to znane znacznie już wcześniej, dlatego zdziwienie niektórych treścią tych dokumentów świadczy tylko o tym, że nie mają pojęcia o mechanizmach rządzących światem. A przecież już w XIX wieku Aleksander Wielopolski szydził z szaleńców, którzy sądzili, że kiedy wybuchnie u nas powstanie – to Zachód natychmiast przyjdzie z pomocą „walczącym o wolność Polakom”. Margrabia miał wtedy powiedzieć: „Czy flota angielsko-francuska przypłynęła już pod Częstochowę?”. Jan Engelgard

http://konserwatyzm.pl

Nie żyje były dziennikarz „News of the World”, który wykrył aferę podsłuchową Amnezja Murdocha Szef koncernu News Corp. Rupert Murdoch, jego syn James oraz była redaktor naczelna tabloidu „News of the World” Rebekah Brooks zostali wczoraj przesłuchani przed komisją śledczą brytyjskiej Izby Gmin w związku z aferą podsłuchową, w której główną rolę odegrał wspomniany tabloid należący do imperium medialnego Murdocha. Ojciec i syn przeprosili za skandal, utrzymywali jednak, że nie mieli z tym procederem nic wspólnego. Tymczasem pod Londynem odnaleziono ciało wieloletniego reportera „NotW” i „Sun” – Seana Hoare´a, który jako pierwszy publicznie przyznał, że kierownictwo obu gazet wiedziało o zdobywaniu informacji z użyciem podsłuchów. - Nie jestem odpowiedzialny. Odpowiedzialni są ludzie, którym zaufałem i których zatrudniałem – powiedział podczas przesłuchania przed komisją śledczą ds. kultury, mediów i sportu w Izbie Gmin szef koncernu News Corp. Rupert Murdoch. Rozpoczynając swoje zeznania, obaj Murdochowie przeprosili za skandal podsłuchowy, podkreślając, że „takie praktyki nie współgrają ze standardami, do jakich aspiruje” ich przedsiębiorstwo. Rupert Murdoch podkreślił też, że jest to „najbardziej ponury dzień w jego życiu” [Standardy p. Murdocha należą do tej samej kategorii, co standardy jego współplemieńca z Polski, niejakiego "Adama Michnika" - admin].

Wczoraj w Watford pod Londynem odnaleziono zwłoki wieloletniego reportera współpracującego z koncernem Murdocha Seana Hoare´a. Sprawa wywołała tym większe zamieszanie, że mężczyzna we wrześniu ubiegłego roku, jako pierwszy przyznał publicznie, iż kierownictwo zarówno „News of the World”, jak i „The Sun” wiedziało o zdobywaniu informacji z użyciem podsłuchów, a nawet zachęcało do podobnych działań. Jak podkreślił w wywiadzie dla dziennika „New York Times”, ówczesny naczelny redaktor „NotW” Andy Coulson (2003-2007) sam odtworzył mu jedno z takich nagrań. Podczas kolejnych wywiadów udzielonych m.in. telewizji BBC Hoare tłumaczył, że Coulson kłamie, mówiąc, iż osobiście nic nie wiedział o podsłuchach. Po tych informacjach skandal podsłuchowy w Wielkiej Brytanii odżył na nowo. W styczniu Coulson ustąpił z funkcji dyrektora ds. komunikacji na Downing Street, gdzie mieści się siedziba brytyjskiego premiera. Sam Murdoch bronił się przed zarzutami, mówiąc, że zwolniony za pijaństwo i zażywanie narkotyków reporter stara się w ten sposób na nim odegrać. Sprawa przybrała nieoczekiwany obrót, gdy w ubiegłym tygodniu Hoare opisał w rozmowie z „New York Times” stosowane przez koncernu News Corp. sposoby podsłuchiwania telefonów komórkowych. Odpowiedzialni za ten sposób pozyskiwania informacji pracownicy redakcji „NotW”, by korzystać z tej techniki, opłacali funkcjonariuszy policji. Jak poinformowała BBC, ciało Hoare´a znaleziono w poniedziałek rano w jego domu w Watford. Prowadząca sprawę policja z Hertfordshire podkreśla, że nie zna jeszcze przyczyny zgonu, ale – jak dodaje – okoliczności śmierci mężczyzny nie budzą podejrzeń. - Dziś o godzinie 10.40 policja została wezwana do Langley Road w Watford w związku z obawami o stan zdrowia mężczyzny, który mieszka pod wskazanym adresem. Po przyjeździe pod ten adres znaleziono ciało. Śmierć jest obecnie traktowana, jako niewyjaśniona, ale niepodejrzana. Śledztwo policyjne w tej sprawie jest w toku – podkreślił rzecznik policji.

Kolejna dymisja Dzień poprzedzający przesłuchanie przed brytyjską Izbą Gmin przyniósł też kolejną dymisję na wysokim stanowisku. Z pracy zrezygnował zastępca komisarza Scotland Yardu John Yates. Poszło o ujawnienie faktu zatrudnienia przez Scotland Yard Neila Wallisa, zastępcy redaktora naczelnego głównego ośrodka afery podsłuchowej „News of the World”. Wraz z Wallisem Scotland Yard zatrudniał też jego córkę oraz innego reportera wspomnianego tytułu prasowego Alexa Marunchaka. Ten ostatni miał pracować w charakterze tłumacza z języka ukraińskiego na język angielski. Jak przyznał wczoraj przed Izbą Gmin były szef Scotland Yardu Paul Stephenson, na 45 osób zatrudnianych przez dział prasowy Scotland Yardu aż 10 pracowało wcześniej w tabloidzie „NotW”. Stephenson zaznaczył też, że z perspektywy czasu chciałby, aby stosunki metropolitalnej policji z prasą były inne, ale – jak dodał – nie ma sobie niczego do zarzucenia z powodu zatrudnienia Neila Wallisa. - Oczywiście żałuję, że Wallis został zatrudniony, ale nie miałem powodu, by wątpić w zapewnienia Johna Yatesa (byłego zastępcy Stephensona) – zaznaczył, podkreślając, że to Yates „prześwietlił” Wallisa przed zatrudnieniem go w charakterze konsultanta do spraw public relations. W pewnym momencie przesłuchanie przerwano z powodu szarpaniny, do jakiej doszło na sali. Wywiązała się ona po próbie ataku na Ruperta Murdocha. Mężczyzna w średnim wieku, siedzący w loży dla publiczności, usiłował rzucić w Murdocha aluminiową tacką. Murdocha próbowała osłonić jego żona Wendi Deng. W konsekwencji awantury z sali wyproszono dziennikarzy i publiczność. Po wznowieniu obrad pod koniec dnia przesłuchano jeszcze Rebekę Brooks, byłą dyrektor News International (NI), wydawniczej części globalnego koncernu Murdocha, News Corp. [Z innego źródła wiemy, iż na twarzy Murdocha wylądowała spora porcja jakiejś piany - admin]

Marta Ziarnik

http://www.naszdziennik.pl/

Nie wątpimy, że śmierć dziennikarza Seana Hoare’a jest tylko przypadkiem, a Adolf Hitler wciąż ukrywa się w Paragwaju – admin.

Globalne pasożyty chcą cały świat dla siebie

Na podst: Globalists Parasites Want The World for Themselves

„Globalne pasożyty chcą cały świat dla siebie” – jest to dokładne tłumaczenie tytułu nagrania na YouTube, które umieścił dzisiaj w nocy Alex Jones. Ciekawe, że licznik w tym momencie wskazuje 301 wejść, a samych ocen jest prawie 400, to mówi coś o manipulacjach YouTube – podobny problem i ja obserwowałem w przypadku moich nagrań na kanale monitorpolski. Ale do rzeczy. W czasie swoich wieloletnich badań, Alex dokładnie poznał elity, które rządzą naszą planetą. W krótkim nagraniu wideo nie sposób streścić okropnej prawdy o tych ludziach. Najważniejsze jest jednak byśmy zaczęli się interesować planowaną przez nich redukcją populacji, eugeniką, darwinizmem i Nowym Porządkiem Świata. Elity nawet nie ukrywają tego co mają w planie odnośnie reszty ludności świata. Ustanowiono np. prywatny „bank węglowy” (czy raczej „dwutlenkowęglowy”), który będzie pobierał podatki za oddychanie od każdego człowieka. Zaangażowani są w to m.in. Al Gore i George Soros czy David Cameron. Sami siebie oczywiście wyłączają z nakładanych na ludzkość ograniczeń, włączając oczywiście ich biznesy. Już teraz np. General Electric jest wyłączony wszelkich podatków za emisję, CO2 – wchodzą w to elektrownie węglowe, które dostarczają 50% energii w USA. Na czele tej pasożytniczej grupy stoją wg. Alexa rodzina Rotszyldów i Królowa brytyjska. Ta ostatnia ma np. prawo rozwiązać parlamenty w Kanadzie czy Australii, co nawet niedawno wykorzystała. Własnością Królowej są takie korporacje jak BP (British Petroleum), Shell (wspólnie z kuzynką Beatrix). Wielkość jej majątku jest tajemnicą państwową. Oficjalnie posiada ona ponad 100 pałaców rodzinnych. Np. w Buckingham Palace jest 775 komnat! Same nieruchomości są warte więcej niż 10 mld dolarów. Rodzina królewska posiada też 5 pociągów, którymi się chwali w internecie,w tym pancerne – wszystko to z pieniędzy podatników! Perfidia tych ludzi nie ma ograniczeń, w zimie, która była najzimniejszą od 1650 roku zablokowano wielu starym ludziom dostęp do gazu, podczas gdy te pałace były ogrzewane właśnie z pieniędzy pochodzących z finansów publicznych. To oni właśnie forsują programy „uzdatniania” wody fluorkiem sodu czy izotopami radioaktywnymi, które redukują reproduktywność oraz zwiększają zachorowalność na raka. W Teksasie wykryto np. spore ilości uranu w wodzie pitnej. Al Gore, czy książę Filip uważają, że nie mamy prawa brać ciepłych kąpieli, podczas gdy sami mają niezliczone pałace z basenami z gorącą wodą. W nagraniu Alex pokazuje wnętrza jednego z pałaców Al Gore’a, który znajduje się na wybrzeżu, wbrew obawom o rzekomym podnoszeniu się poziomu morza na skutek „globalnego ocieplenia”. To także z ich inicjatywy idzie atak na wielodzietność, założyciel CNN Ted Turner uważa np. że powinno się zabronić posiadania więcej niż jednego dziecka, podczas gdy sam ma pięcioro. Już dzisiaj na zachodzie współczynnik reproduktywności wynosi 1,5, tak, więc nie może być obawy o wzrost populacji. (w Polsce współczynnik ten wynosi 1,2). Celem są wysoko rozwinięte społeczeństwa, bowiem tylko z ich strony może istnieć zagrożenie dla panowania obecnych elit. Aby to osiągnąć atak idzie na rodzinę, zabieranie czasu matce, by nie miała, kiedy wychowywać dzieci. Brytyjscy politycy są pod wyraźnym wpływem Rotszyldów, którzy otwarcie nawołują do ograniczenia w emisji, CO2. Wymysłem tej samej grupy ludzi jest też promowanie roślin genetycznie modyfikowanych (GMO), które są tak zmienione by ograniczyć reproduktywność ssaków. Eksperymenty pokazują, że po trzech pokoleniach, które żywią się tego typu żywnością reproduktywność zanika do zera! Już teraz na Zachodzie ilość plemników w spermie u mężczyzn spadła o 87%, a zachorowalność na raka wzrosła dwukrotnie w ciągu ostatnich 10 lat. Elity otwarcie zaczynają mówić, że reszta ludności świata nie jest im do niczego potrzebna, zostanie zastąpiona przez komputery i roboty, – dlatego należy się pozbyć tego „śmiecia”. To jest właśnie istota zmian, które obserwujemy, „transformacji” do świata postindustrialnego. Alex nawołuje do tego byśmy się obudzili i zaczęli wszystkich wokół informować o tym, co się naprawdę dzieje. Monitorpolski's Blog Blog Marka

Nasze wielkie greckie zapusty Premier Tusk od czasu do czasu bawi się w Putina, nakazując surowo zmniejszenie zatrudnienia w administracji. Ale gdy ministrowie te polecenia ignorują, może sobie tylko na nich pokrzyczeć – pisze publicysta "Rzeczpospolitej" O kryzysie greckim pisze się niemal wyłącznie w tym kontekście, jak i czy poradzi sobie z nim Europa i strefa euro. Mało uwagi poświęca się natomiast przyczynom problemu, jakby uznając, że są one oczywiste i niewarte dyskusji. Takimi wydają się, bowiem sprawy oglądane ze stolic starej Europy. Szefowie największych unijnych państw i wspólnotowych organów nie artykułują pewnych diagnoz zbyt otwarcie, ale pozostawiają je w niedomówieniu, jako "oczywistą oczywistość". Taką "oczywistą oczywistością" jest dla nich fakt, iż Grecy po prostu okazali się, jako społeczeństwo nieodpowiedzialni i niezdolni do funkcjonowania w ramach unijnego organizmu. Okradli Unię, przeznaczając różnego rodzaju finansowe premie płynące z członkostwa w niej na konsumpcję zamiast na inwestycje. Oszukiwali, manipulując bilansami księgowymi. A teraz, gdy wszystko wyszło na jaw, zamiast szczerze uderzyć się w pierś i pokutować, awanturują się na ulicach i rzucają kamieniami, usiłując wymusić dalsze finansowanie ich rozrzutnego życia.

Porozumienie wielkich narodów Ten sposób myślenia pomija oczywisty fakt, że Grecy, podobnie jak i inne narody, które mają w mniejszym na razie nasileniu te same kłopoty, byli do swego nieodpowiedzialnego zachowania usilnie zachęcani i premiowani za nie. Że to właśnie Francja i Niemcy nie tylko stworzyły wzorzec socjalnego państwa marnotrawczego, ale też reprodukowanie tego wzorca, jako jedynie słusznego narzucały innym, w przekonaniu o jego wyższości nad "dzikim kapitalizmem" w wydaniu USA. Ale silnym zawsze wygodnie jest wskazywać winę słabszych i cokolwiek o tym sądzimy, nieodpowiedzialność narodu i państwa greckiego, a także innych mniejszych narodów uznawane są za tak oczywistą i stwierdzoną przyczynę problemów Europy, że nikt nie czuje potrzeby o tym dyskutować. Wraz z kryzysem greckim Europa wkracza mentalnie w nowy etap i definitywnie zamyka złudzenia, jakie ożywiały ją 20 lat temu, po jesieni ludów, po której postanowiła "otworzyć się" między innymi na nasz kraj. Entuzjazm dla triumfalnego pochodu demokracji i praw człowieka na Wschód się wypalił. Jego miejsce zajmuje podszyty szowinizmem paternalizm, do którego bardzo zręcznie odwołuje się rosyjski przywódca, mówiąc, że Europie potrzebne jest porozumienie "wielkich narodów". Przejawem tego niegłoszonego otwarcie, ale zaznaczającego się coraz wyraźniej paternalizmu starej Unii jest przemilczana przez większość polskich mediów wypowiedź szefa tzw. grupy europejskiej Jeana-Claude'a Junckera o traktowanej przez niego, jako coś zupełnie oczywistego potrzebie przejęcia przez Europę prerogatyw państwa greckiego w celu uporządkowania jego finansów i gospodarki. Mówiąc brutalnie, pod osłoną dyplomatycznego konwenansu, eurofrazesu i politycznej poprawności wraca sposób myślenia XIX-wiecznego francuskiego dyplomaty, który kreśląc sytuację na Bałkanach, mówił dosadnie o "g...ych państewkach". Jeśli Jean-Claude Juncker zupełnie otwarcie dywaguje o ubezwłasnowolnieniu Grecji, która do Unii przyjęta została znacznie wcześniej niż państwa Europy Środkowej i która jako państwo wykazuje się nieporównywalnie większą sprawnością od Polski, to dla nas powinien to być bardzo poważny sygnał.

Druga wyspa zieleni Zamiast z zachwytem relacjonować z pięciu kamer każde poklepanie polskiego premiera po plecach i nasładzać się kurtuazyjnymi banałami, którymi szefowie głównych frakcji europarlamentu chwalili równie banalne przemówienie na otwarcie kolejnej prezydencji, powinniśmy się raczej zastanowić, jak wyglądamy w oczach Zachodu i ile jest prawdy w wyrazach uznania dla naszego "radzenia sobie z kryzysem". W istocie nasze doskonałe samopoczucie w tej kwestii opiera się na jednym jedynym wskaźniku gospodarczym: wzroście PKB. Jest to, co wie każdy średnio zorientowany student, wskaźnik zwodniczy. Mierzy on wyłącznie sumę wypracowanej wartości dóbr i usług, a więc pokazuje, mówiąc ogólnie, że w państwie "się dzieje". Czy dzieje się z sensem, czy tworzy się podstawy trwałego wzrostu, czy tylko przejada zasoby i pożyczki – o tym wzrost PKB nie mówi. Po Internecie krążą zdjęcia ze sławnej konferencji prasowej Donalda Tuska z 2009 roku na tle mapy pokazującej zamalowaną na brązowo Europę z "zieloną wyspą wzrostu gospodarczego". Poza Polską drugą wysepką zieleni jest na tej mapie właśnie Grecja. Można też przypomnieć, iż wzrost PKB do ostatniej chwili przed załamaniem gospodarczym wykazywały swego czasu Argentyna czy Meksyk. Inne parametry gospodarcze nie napawają już optymizmem. Mimo ogromnej dynamiki narastania zadłużenia stosunkowo niewielka stopa inwestycji, mimo statystycznie najdłuższego czasu pracy – wciąż niewielka jej wydajność. Co najmniej około 1 punktu procentowego wykazywanego wzrostu PKB to po prostu fundusze unijne, których wykorzystanie coraz częściej jest kwestionowane. A sumy, które obecnie musi oddać np. Służba Celna, to grosze w porównaniu z tymi, jakie mogą zostać zakwestionowane przy budowie dróg i stadionów na Euro 2012; praktycznie żadna z tych budów nie mieści się w pierwotnym kosztorysie, co już samo w sobie jest wystarczającym powodem do uznania przez Unię wydatkowanych środków za nielegalną pomoc publiczną. Abstrahując od retorycznego pytania, czy Polska naprawdę potrzebuje 64 nowych stadionów, które wydają się dziś najbardziej wymownym symbolem rządów PO, warto zauważyć, że koszty ich budowy znacznie przekraczają koszt podobnych inwestycji na Zachodzie (podaje się przykład nowoczesnych stadionów w Hoffenheim i Schalke Arena, wybudowanych trzy razy taniej niż analogiczne obiekty w Poznaniu i Warszawie). Podobnie drogie są budowane w Polsce autostrady, a próba wymuszania na wykonawcach niższych kosztów przez powierzenie kilku odcinków supertanim Chińczykom skończyła się kompromitacją i popsuciem stosunków ze wschodzącą azjatycką potęgą. Na dodatek powstające takim kosztem i z takimi oporami autostrady robione są tak, by wykazać się jak największą liczbą oddanych do użytku kilometrów – czyli buduje się gdzie najłatwiej, a niekoniecznie tam, gdzie potrzeba, zapominając, że droga ukończona w 95 proc. to wciąż brak drogi. Jeśli więc uważać wydatki na budowę infrastruktury za inwestycję, to długo jeszcze nie będzie ona przynosić żadnych korzyści.

Żerujące grupy interesów Problemem nieustannie podkreślanym przez zachodnich ekspertów i instytucje finansowe jest nasze zadłużenie. Rzecz jednak nawet nie w jego rozmiarach; faktem jest, że np. Włochy mają dług w stosunku do PKB dwa razy większy, ale też faktem jest, że np. Irlandii widmo niewypłacalności zajrzało w oczy przy długu procentowo znacznie mniejszym od naszego. Prawdziwym problemem jest struktura wydatków państwa, których rząd nie jest w stanie okiełznać. Gdy zdecydowaną większość z nich stanowi obsługa już wziętych pożyczek i tzw. wydatki sztywne, ogłaszanie "reguły wydatkowej" przypomina pouczanie emerytki, która co miesiąc musi zapłacić 600 złotych czynszu, 600 za leki i 600 za jedzenie, że po prostu musi się nauczyć nie wydawać miesięcznie więcej niż 1000 złotych emerytury, którą dostaje. Polska utrzymuje 500-tysięczną i stale rosnącą rzeszę urzędników (mniej więcej 1/5 z nich zatrudnił obecny rząd) oraz 4,5 miliona osób w tzw. sektorze publicznym. Ich pensje wraz z zaciąganymi przez nich kredytami wzmagają oczywiście popyt wewnętrzny i podnoszą wskaźnik PKB, ale ich praca nie tworzy niczego, co by miało zaprocentować przyszłymi zyskami. Premier od czasu do czasu bawi się w Putina, nakazując surowo zmniejszenie zatrudnienia w administracji, ale gdy nawet ministrowie, bezpośrednio mu przecież podlegli, te polecenia ignorują, może sobie tylko na nich pokrzyczeć. Taka jest sprawność naszego państwa, całkowicie obezwładnionego przez żerujące na nim lobby i grupy interesów, i to, że Zachód nas kurtuazyjnie chwali za okazywaną pilność w słuchaniu wskazówek płynących z Europy nie znaczy wcale, że tego nie widzi.

Na greckiej ścieżce Żeby już nie dłużyć – miernikiem polskiej sytuacji jest nie wskaźnik PKB, ale fakt, że masowo eksportujemy na Zachód siłę roboczą, w tym także bardzo dobrze wykształconą, nie będąc w stanie rozpocząć w kraju pilnych i koniecznych przedsięwzięć, do realizacji, których jest nam ona niezbędna. Nawet tylko tyle – a o pogłębiającej się niesprawności państwa polskiego można pisać bardzo długo, mnożąc przykłady z kolejnych dziedzin – każe uznać optymizm obecnych elit za beztroskę, która musi się skończyć przebudzeniem bardzo gwałtownym i przykrym. Jesteśmy dokładnie na tej samej ścieżce do upadku, co Grecja, nie należąc jednak do strefy euro, i wobec zmian w polityce musimy się liczyć, że w chwili załamania zostaniemy potraktowani znacznie bardziej surowo niż ona. RAZ

Włoski romans Gdy na scenie rodziła się legenda „Czerwonych maków” i ich pierwszego wykonawcy – Gwidona Boruckiego, za kulisami rozgrywał się dramat. 27 sierpnia 1940 roku w Kijowie przedwojenny artysta „Cyrulika Warszawskiego” Gwidon Gottlieb-Borucki zawarł związek małżeński z młodziutką, początkującą artystką Iryną Nikołajewną Jarosiewicz, znaną później, jako Irena Bogdańska-Anders. Po rozpoczęciu tworzenia wojska polskiego w Rosji, obydwoje trafili do armii gen. Andersa, gdzie zostali zaangażowani do nowo powstałego wojskowego teatru. Po opuszczeniu Rosji, teatr nazwany „Polska Parada” podlegał Oddziałowi Propagandy, Kultury i Oświaty, kierowanemu przez rtm. Józefa Czapskiego. Polski zespół cieszył się zasłużoną świetną opinią, a polskie dowództwo dumne z poziomu i popularności „Polskiej Parady” organizowało występy dla władców Iranu, Iraku, Egiptu oraz najwyższych alianckich dowódców. Recenzenci prorokowali członkom zespołu wspaniałą przyszłość – „ Borucki, który wykazuje dużą pracę nad sobą, jest na najlepszej drodze do osiągnięcia pełni wyrazu swego miłego rodzaju artystycznego” – napisał w końcu 1943 roku Jan Olechowski w „Dzienniku Żołnierza APW”. Po przybyciu II Korpusu do Włoch zespół kontynuował występy przed polskimi i alianckimi żołnierzami. Na widowni coraz częściej zasiadał gen. Anders, który powoli tracił głowę dla Reny. Tuż przed bitwą zespół spotkał się z dowódcą II Korpusu. „Podszedł do nas – wspominała Bogdańska – generał. Miał podkrążone oczy. Straszliwie zmizerniał. Powiedział: ‘Wypijcie szybko herbatę’. Jeszcze byłam na ‘pan pani’. Właściwie już mogłam nie być, ale bardzo przy ludziach uważałam. Panie generale …. – próbowałam coś powiedzieć. – ‘Od razu do was przyjadę, jak Pan Bóg da, że wszystko będzie dobrze – powiedział. – Ja wiem kochanie, że jutro są twoje urodziny, byłem tak zajęty… Jedźcie’”. W nocy po zdobyciu przez żołnierzy II Korpusu klasztoru na Monte Cassino Feliks Konarski napisał słowa „Czerwonych maków”, muzykę skomponował Alfred Schutz. Pierwszym wykonawcą pieśni został Gwidon Borucki, który wykonał ją przed gen. Andersem, gen. Sulikiem oraz kilkoma dowódcami alianckimi. W tydzień po wykonaniu „Czerwonych maków” st. strzelec Gwidon Borucki został służbowo przeniesiony z Sekcji Widowisko-Rozrywkowej Wydziału Dobrobytu Żołnierza II Korpusu d Kompanii Opieki Dowództwa JWWB. O przeniesieniu zadecydował romans gen. Andersa z żoną Boruckiego – piękną Reną, której imponowały generalskie szlify, podobała się generalska chorągiewka na samochodzie i posłuch, jaki generał miał wśród żołnierzy. „Bardzo mi to imponowało, – wspominała generałowa, – że król, bo to był król – generał – piękny, uroczy, dowcipny mężczyzna (…), ma mnie pod skórą, (…) że się we mnie zakochał. A Gidek? Irytowały go plotki, że generał przyjeżdża do nas na kawę, po to żeby mnie zobaczyć. To go troszkę denerwowało”. Sytuacja stawała się nie do zniesienia dla Boruckiego, cierpiała przede wszystkim jego duma – młodego, przystojnego mężczyzny. W grudniu 1944 roku do Ankony, do Kwatery Głównej II Korpusu przyjechała żona generała z dziećmi. „Wkrótce przekonaliśmy się, – napisała córka Andersa, – że nie jest tak dobrze, jak nam się w pierwszej chwili wydawało, bo w życiu Ojca pojawiła się inna, młodsza kobieta”. Rodzina miała nadzieję, że to jedynie przelotny romans, jednak Bogdańska nie miała zamiaru usunąć się z życie generała, a on zamiast rozstania zaproponował jej kilka wspólnych dni na Capri. Borucki z wolna popadał w stan przygnębienia, choć w liście do brata z lutego 1945 roku pisał, iż sprawa jego małżeństwa nie była jeszcze definitywnie zakończona, „jest tylko pewnego rodzaju separacja, pomimo niezwykle serdecznych stosunków, jakie między nami panują. (…) nie przestaliśmy się wzajemnie kochać i to, co przeżywamy, jest wynikiem wojny, nienormalnych warunków życia”. Nie było to jednak szczere, los jego małżeństwa był już przesądzony. Po zakończeniu wojny Borucki wyjechał do Londynu, gdzie poznał polską prezenterkę w American Radio in Europe Ewę Kamieńską, znajomą jego brata – Ludwika. Ewa była formalnie zamężna, choć związek rozpadł się jeszcze prze wybuchem wojny. W Londynie znalazł się także Anders z rodziną oraz Bogdańska. Rena za wszelką cenę nie chciała, żeby wyszło na jaw jej pierwsze małżeństwo z Boruckim. Obawiała się, bowiem, iż stanie to na przeszkodzie jej związkowi z Andersem. Ostatecznie w 1946 roku Ewa Kamieńska otrzymała zaocznie rozwód z mężem. 17 czerwca 1947 Iryna i Gwidon Gottliebowie uzyskali rozwód z powodu długotrwałej separacji. 29 listopada 1947 roku Ewa i Gwidon pobrali się w Urzędzie Stanu Cywilnego w Kensington, w kilka dni po historycznym ślubie księżniczki Elżbiety i księcia Filipa. Po uzyskaniu rozwodu, w 1948 roku gen. Anders ożenił się z Bogdańską. Obie pary utrzymywały stosunki towarzyskie, a Irena Anders oddała Ewie złotą bransoletę – prezent od Gidka. Powiedziała przy tym: ”Kupił ją dla żony, więc powinna należeć do ciebie”.

Wybrana literatura:

Anna Anders-Nowakowska – Mój ojciec generał Anders

E. Berybeusz – Anders spieszony

B. Żongołłowicz – Jego były „Czerwone maki”. Życie i kariera Gwidona Boruckiego

F. Konarski – Historia „Czerwonych maków”

Godziemba - blog

20 lipca 2011

"Godność człowieka wymaga by społeczeństwo opierało się na sprawiedliwości”- mówił papież, Jan Paweł II. Ale nie twierdził, że na „ sprawiedliwości społecznej”, w której okowach żyjemy i którą twórczo rozwijają wszystkie ekipy ,trzęsące Polską od dwudziestu lat.. I budujące państwo bezprawia. .”Pan rozlał w nich ducha obłędu”(Iz XIX, 14) „- chciałoby się powiedzieć.. Bo jak inaczej można określić budowę zadłużonego państwa demokratycznego opartego na demagogii? „Po ludzku rzecz biorąc”- jak twierdzili oświeceniowy, takie państwo musi zbankrutować.. I już propaganda od przedwczoraj powtarza, że na „ kryzysie” najbardziej ucierpi forint i złotówka. I waluty Brazylii i Republiki Południowej Afryki(????) A waluta monarchii Lesotho, dawniej Basuto?? Albo waluta Sudanu? Dlaczego akurat na rządach zadłużaczy miałyby ucierpieć forint i złotówka, i to najbardziej, a nie państwa strefy euro, które to euro jest walutą polityczną na wskroś, a forint i złotówka, jako tako, choć w rękach również politycznych, ale jeszcze nieujarzmiona na sztywno ramami Europejskiego Banku Centralnego, czyli tak naprawdę naszego przeszłego banku, naszego nowego państwa Unii Europejskiej? Jedno państwo jest budowane konsekwentnie: jedna waluta, Komisja Europejska- nasz nowy rząd, ministerska spraw zagranicznych UE, prezydent UE, socjalistyczne i centralne planowanie gospodarcze, Parlament Europejski, zniesienie granic pomiędzy państwami, ale nie na zewnątrz państwa, mulitikultura, ujednolicanie wszystkiego, w tym prawa, Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu - jako sąd europejski, europolicja i budowana euroarmia, do tłumienia przeszłych zamieszek w eurolandach, centralizowanie systemów na przykład rejestracji pojazdów i dyrektywowanie decyzji płynących z centrum.. Na naszych oczach rodzi się nowe, opresyjne i biurokratyczne państwo o nazwie Unia Europejska.. Związek Socjalistycznych Republik Europejskich.. I taka jest prawda! Żeby nie wiem jak zaprzeczali ci, którzy nas do tego państwa wciągnęli.. Ze złotówką i forintem, jest dokładnie odwrotnie.. Lepiej nam będzie znosić socjalistyczną Europę ze złotówką, a Węgrom z forintem- niż będąc w sztywnej strefie euro, co zresztą widać po bankrutujących krajach strefy euro, ale powiedzmy sobie szczerze.. Nie tylko z tego powodu. Przede wszystkim z powodu nabrzmiałego wrzodu socjalizmu biurokratycznego, który zżera wszystkie państwa europejskie- jedne więcej, a inne mniej.. Powodując zadłużenie, zresztą na rękę bankierom i innym żyjącym z zadłużania, różnym analitykom i bajarzom rynków finansowych.. A do tego nasi rodzimi socjaliści z „Solidarności”, wpisując się politykę socjalistycznego rządu, domagają się podniesienia płacy minimalnej dla wszystkich mieszkających w Polsce, co jest o tyle kompletnym nonsensem, że różne branże gospodarcze, zachowują się różnie, w zależności od różnych uwarunkowań na reszcie rynku, która nam pozostała- różnie postępują. I nie potrzeba im centralnej ustawy, która wiąże im ręce.. Sprawy ustalania wynagrodzeń powinny pozostać w gestii najbardziej zainteresowanych tą sprawą, a więc pracodawcy i potencjalnego pracobiorcy.. Obie strony doskonale się dogadają bez udziału socjalistycznego państwa biurokratycznego, które między innymi żyje z pasożytowania na stosunkach pomiędzy pracobiorcą, a pracodawcą. Podniesienie ustawowe płacy minimalnej, spowoduje przede wszystkim podniesienie kosztów funkcjonowania firmy bez względu na kondycję tej firmy- a ustawodawcy wiedzą lepiej, co można zrobić z finansami danej firmy niż bezrozumni posłowie zasiadający w ławach poselskich... Niech sobie pozakładają firmy i podnoszą płace minimalne do poziomu, jaki im się wydaje właściwy. Przecież im nic nie przeszkadza. W Polsce- jak podaje prasa- 600 000 osób pracuje na poziomie płacy minimalnej i jakoś żyją.. Moim zdaniem pracują oficjalnie na płacy minimalnej ,a resztę wyrównują sobie na boku i dzięki temu pracodawcy płacą mniejszy podatek na ZUS.. Mniejszy podatek na ZUS, to więcej pieniędzy w kieszeniach tych co mieliby oddać pieniądze państwu socjalistycznemu, socjalistycznemu więc lepiej dla rynku, bo więcej pieniędzy będzie wydawanych racjonalnie, niż nieracjonalnie zmarnowanych przez urzędników. Socjalistyczny związek „Solidarność” wespół z socjalistycznym rządem domaga się de facto obskubania przedsiębiorców dodatkowo z owoców ich pracy.. Rząd zyskuje na zwiększonym podatku ZUS do budżetu, a socjalistyczny związek” Solidarność”, mami swoich członków, jak to walczy o ich interesy.. „ Walcząc „ o zwiększony podatek ZUS dla związkowych działaczy i pracowników zrzeszonych w socjalistycznym związku zawodowym” Solidarność”., „Walczy „ też o zwiększenie haraczu podatkowego dla ludzi nienależących do ZZ” Solidarność”, ani innego OPZZ-u.. Zwiększony podatek ZUS, zwiększa koszty funkcjonowania firmy, co w obecnych warunkach powoduje jeszcze gorsze tarapaty od obecnych, które zresztą powstają w związku z ingerencją rządu w sprawy pracodawców i pracobiorców. „Solidarność” zebrała 300 000 podpisów w sprawie podniesienia płacy tzw. minimalnej, choć taka płaca systematycznie rośnie, bo każdy poprzedni rząd o to dbał.. Żeby rosła- i powodowała dodatkowe kłopoty małych przedsiębiorców.. Taki sojusz rządu ze związkami, podobnie jak w poprzedniej komunie, gdzie związki były oficjalnie pasem transmisyjnym partii do mas.. Dzisiaj udają, że transmitują swoje żądania z dołu do góry.. I tak wysokość płacy minimalnej jest zaplanowana i ma wynosić dwa tysiące w którymś tam roku… Obecnie pani Jolanta Fedak związana z Polskim Stronnictwem Ludowym bardzo ucieszyła się z pomysłu pana Piotra Dudy i od razu zaproponowała od nowego Roku Pańskiego minimalną płacę na poziomie 1500 złotych brutto.. A dlaczego nie od razu dwa tysiące? Albo trzy? Wszystkie drobne i średnie firmy zeszłyby natychmiast do podziemia gospodarczego demokratycznego państwa prawnego urzeczywistniającego zasady społecznej niesprawiedliwości. Bo przy takich haraczach nie da się prowadzić działalności oficjalnie - trzeba szukać wyjść nieoficjalnych, które najlepiej realizować w konspiracji, w ukryciu przed urzędnikami i biurokracją demokratycznego państwa prawnego, niemającego ze sprawiedliwością – tak naprawdę- nic wspólnego. Nasuwa się, więc pytanie: to, po co „obywatelom” takie państwo, w którym działalność można uprawiać w konfidencji i konspiracji przed państwem, nawet demokratycznym i prawnym? Już 33% pracujących i wiążących swoje życie z państwem demokratycznym i prawnym, ucieka od niego w podziemie gospodarcze.. Po podniesieniu przez rządzących płacy minimalnej do 1500 złotych, liczba ta wzrośnie do 34, może 35%, a po podniesieniu do 2000 złotych- prawdopodobnie do 40%(!!!!). A jak płaca minimalna będzie wynosiła 3000 i więcej złotych, albo już 500 euro-być może do 50%.. Minimalna płaca jest ściśle związana z bezrobociem. Wysoka płaca minimalna- wysokie bezrobocie.. Na razie” liberałowie” gospodarczy prowadzą nas do katastrofy, słodząc propagandą, że jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej i zamiast państwa wolności gospodarczej budują socjalistyczny i biurokratyczny zamordyzm, okraszony festynami, zabawami i innym formami przykrycia tego, co nas czeka w najbliżej przyszłości.. Bo wiele zabawowego hałasu opłaca się robić, żeby uciec od prawdziwych problemów. Problemem jest pazerne państwo, które nie cofnie się przed żadnym rabunkiem. Bo nie ma takiej niegodziwości i zbrodni, której nie popełniłby rząd, kiedy zabraknie mu pieniędzy”.. I to się dzieje na naszych oczach! Zwiększona płaca minimalna, zwiększa koszty wyprodukowanych towarów - i co za tym idzie - ich ceny.. Zwiększone ceny - zabijają popyt, co prowadzi do spadku sprzedaży wyprodukowanych towarów, co powoduje w konsekwencji zwiększone bezrobocie. Wszystkiemu winien jest rząd pospołu z Sejmem. Przy budowie socjalizmu minimalnego.. No cóż.. Niech się święci socjalizm! Ale ostateczne rozwiązanie coraz bliżej..”Godność człowieka wymaga, by społeczeństwo opierało się na sprawiedliwości”… ale nie na sprawiedliwości społecznej.. Bo to jest zupełnie, co innego niż sprawiedliwość.. A społeczeństwo ma się opierać.. Opierać władzy- jak ma przeżyć! WJR

Afera korupcyjna? GMO w Polsce!!! 1 lipca posłowie PO i PSL przegłosowali nową ustawę o nasiennictwie, która otwiera Polskę na uprawy GMO (Genetycznie Modyfikowane Organizmy) oraz spowoduje poważne ograniczenia dostępu do tradycyjnych/regionalnych nasion. Rząd przegłosował ustawę bardzo dyskretnie, bez społecznych konsultacji, w dniu rozpoczęcia prezydencji. Opinia publiczna natomiast jest zdecydowanie przeciwna tym uprawom. Przeciwko było PIS, które zgłosiło ostatecznie odrzucone poprawki o zakazie wpisu tej żywności do katalogu legalnych upraw, SLD oraz PJN. Jednocześnie oficjalne stanowisko rządu jest takie, że są przeciwni legalizacji tej żywności w Polsce! Minister Rolnictwa, Marek Sawicki, ma, co najmniej niespójne poglądy na ten temat. Rok temu prowadził batalię w Unii Europejskiej o nie wpisanie do rejestru transgenicznego ziemniaka, a teraz był inicjatorem nowej ustawy. Tymczasem w 9 krajach europejskich zakazano upraw transgenicznych! Są to Francja, Niemcy, Węgry, Austria, Włochy, Luksemburg, Grecja, Bułgaria oraz Szwajcaria. Oznacza to, że nagle na rynku pojawiają się setki tysięcy ton zbóż, na które nie ma rynku zbytu. A Polacy, podobnie jak mieszkańcy innych krajów Unii Europejskiej, nie chcą GMO. Około 80% rynku GMO kontroluje Kompania Monsanto, która miała i ma już tysiące procesów o spowodowanie chorób, śmierci, przekupywanie urzędników, kłamanie w reklamach itp. W Polsce są obecni, jako Monsanto Polska i lobbuja np. w Radzie Gospodarki Żywnościowej przy Ministrze Marku Sawickim. Rada na swojej stronie postuluje obecnie natychmiastową zgodę na wprowadzenie żywności transgenicznej. Zasiadają w niej przedsiębiorcy powiązani z Monsanto - tak twierdzi Paweł Pałanecki z Ruchu Koalicja Wolna od GMO. GMO stanowi poważne zagrożenie dla zdrowia ludzi i zwierząt, różnorodności biologicznej, polskiego rolnictwa i bezpieczeństwa żywnościowego. Uwolnienie genetycznie zmodyfikowanych organizmów do naturalnego środowiska jest procesem nieodwracalnym, a współistnienie ich z tradycyjnymi uprawami niemożliwe. Nikt nie będzie miał wyboru – ani rolnicy, ani konsumenci, – jeśli nastąpi skażenie naszych pól, tak jak ma to miejsce np. w USA czy Kanadzie. Zostaniemy skazani na żywność, która powoduje alergie, niepłodność, choroby nowotworowe i oporność na antybiotyki. Skorzystają na tym TYLKO ponadnarodowe korporacje. GMO jest nie tylko niebezpieczne dla zdrowia, ale wręcz zabójcze dla lokalnego rolnictwa. Producenci GMO stosują ceny dumpingowe, niszczą rolnictwo poprzez patenty i dążą do uzyskania monopolu. Praktyka pokazuje, że bardzo szybko ich uprawy stają się jedynymi dostępnymi na rynku. Jeśli je zalegalizujemy, uprawy regionalne mogą się nie obronić.

Wyjaśnienia, dlaczego nowa ustawa jest niebezpieczna:

w nowej ustawie w art 104 ust 2 zapisano, że materiał siewny GMO nie może być dopuszczony do obrotu. Oznacza to, że zapis z poprzedniej wersji ustawy, (choć w nieco zmienionym brzmieniu) pozostał. Jednak w obecnej wersji ustawy wykreślono zapis z poprzedniej (z 2006 r), że materiał odmian GMO nie będzie wpisywany do krajowego katalogu. Oznacza to, że zakaz art 104 ust 2 jest pozorny. Skoro można będzie wpisywać odmiany GMO do katalogu, to automatycznie są one dopuszczone do upraw na terytorium RP. Należy tu podkreślić, że prawo UE stanowi, iż jeśli dana odmiana jest wpisana do katalogu wspólnotowego to musi być obowiązkowo wpisana do katalogów każdego kraju członkowskiego. Dalej – wystarczy, aby jakiś kraj członkowski wpisał daną odmianę do swojego katalogu w porozumieniu z KE a każdy kraj ma obowiązek wpisać ją do swojego katalogu krajowego. Dlatego tak istotne było utrzymanie zapisu z poprzedniej ustawy o zakazie wpisu GMO do katalogu krajowego. Również odrzucono zgłoszoną przez posłów PiS poprawkę dotyczącą doprecyzowania pojęcia “obrót” w taki sposób, aby nasiona przywożone na własny użytek też stanowiły obrót. Wówczas powyższy art 104 ust. 2 odnosiłby się również do obrotu na własny użytek. W wyniku odrzucenia tej poprawki sytuacja się nie zmieniła w stosunku do zakazu wprowadzania do obrotu, czyli ”indywidualni rolnicy” (czytaj dystrybutorzy, bo oni dostarczają rolnikom ziarna a tylko fakturują indywidualnie) będą mogli dalej bezkarnie przywozić nasiona GMO z innych krajów. Jeśli połączymy to z umieszczeniem odmian GMO w katalogu to w efekcie mimo zapisu o zakazie obrotu z art 104. każdy użytkownik będzie mógł uniknąć odpowiedzialności za łamanie tego pozornego zakazu (żaden sąd administracyjny nie uzna naruszenia art 104 ust., 2 jeśli dany rolnik będzie uprawiał odmianę GMO umieszczoną w katalogu). Reasumując po pierwsze nowa ustawa o nasiennictwie mówi, że GMO można wpisywać do katalogu krajowego, (bo wykreślono zakaz), a po wtóre choć utrzymano zakaz obrotu (zawarty w poprzedniej ustawie) to jednak brak zgody na doprecyzowanie pojęcia “obrót” o “użytek własny” skutkuje dopuszczeniem do upraw szmuglowanych nasion GMO (wbrew art 104 ust 2).Jest to wszystko bardzo pokrętnie skonstruowane, ale efekt osiągnięty: przyzwolenie na uprawy GMO pomimo pozornego zakazu i dezinformacja społeczeństwa. Ustawa o nasiennictwie spowoduje poważne ograniczenia dostępu do tradycyjnych/regionalnych nasion. Są w niej zapisy mówiące, że “łączna ilość wprowadzonego do obrotu materiału siewnego odmian regionalnych roślin rolniczych nie może przekroczyć (!) 10%… Maksymalna ilość materiału siewnego danej odmiany w przypadku rzepaku, jęczmienia, pszenicy, grochu, słonecznika, kukurydzy i ziemniaka wynosi (!) 0,3 % materiału siewnego danego gatunku stosowanego rocznie na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej oraz odpowiednio (!) 0,5 % dla pozostałych gatunków…” Kontrowersyjny projekt rządowy ustawy o nasiennictwie dostępny jest na stronach Sejmu. W tej sprawie trzeba podjąć natychmiastowe działania, aby zablokować ustawę w Senacie:

Kontaktujcie się z senatorami (spotkania i telefony) i żądajcie odrzucenia tej niebezpiecznej ustawy o nasiennictwie (nazwiska senatorów według okręgów tutaj)

Nagłośniajcie sprawę w swoich środowiskach i mediach

Podpisujcie APEL DO RZĄDU I POLITYKÓW http://alert-box.org w sprawie odrzucenia projektu nowej ustawy o nasiennictwie. wiktorinoc's blog

Trybunał Konstytucyjny stanął po stronie prawa Kolejna wpadka PO - "Zakaz stosowania billboardów w kampanii oraz dwudniowe wybory są niezgodne z konstytucją" - zdecydował Trybunał Konstytucyjny. Inne przepisy są zgodne. W tej sytuacji trudno będzie przekonać posłów do odrzucenia decyzji T.K. Czeka nas gorące lato parlamentarne. Ludzie Tuska będa mieli poważną zagwozdkę jak przekonać parlamentarzystów do odrzucenia orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego. W tej sytuacji kampania wyborcza może znowu przybrać inną formę. Zgodnie z decyzją Trybunału Konstytucyjnego trzy zapisy Kodeksu Wyborczego są niezgodne z konstytucją:

- Zakaz płatnych spotów wyborczych

- Zakaz stosowania billboardów w kampanii wyborczej

- Wybory dwudniowe.

Jednocześnie w orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego stwierdzono, że są zgodne z konstytucją zapisy Kodeksu Wyborczego dotyczące:

- Jednomandatowych okręgów wyborczych w wyborach do Senatu

- Głosowania korespondencyjnego dla Polaków mieszkających za granicą

- Nowych przepisów ws. głosowania przez pełnomocnika.

Pierwsze komentarze są takie, że wyrok Trybunału Konstytucyjnego jest zdecydowanie nie po myśli Platformy Obywatelskiej. Oczywiście jest to zwycięstwo demokracji i prawa nad partyjniactwem! Fiatowiec

Pasikowski wrócił na plan. Drżyjcie Pasikowski zatrudnił do filmu same gwiazdy; Stuhra, Zamachowskiego, Starskiego i kilka jeszcze osób. Chciałbym, żebyśmy wszyscy potraktowali tę informacje ze spokojem, bez wzburzenia, a jeśli to możliwe z uśmiechem na twarzy. Oto Władysław Pasikowski dostał pieniądze na nowy film. Sfinansują mu go Rosjanie i Słowacy ponoć, a nasz nieoceniony Instytut Sztuki Filmowej także coś tam dołożył. Ponoć scenariusz czekał na akceptację 6 lat (tu proszę o szczególnie miły uśmiech). Nowy film Pasikowskiego nosić będzie tytuł „Pokłosie”. Będzie to historia dwóch braci, jeden z nich mieszka na wsi, a drugi na wieś powraca z Ameryki. Wokół nich zaczyna narastać niechęć, a to z tego względu, że jeden z braci, ten, co mieszkał w Polsce odkrył, że mordowano w tej wsi Żydów. Wątek ten wskazuje jasno, że Pasikowski liczy się z sukcesem międzynarodowym, w Polsce, bowiem każdy dziś wie, że wystarczy zajrzeć do którejkolwiek żydowskiej instytucji badającej historię, by dowiedzieć się gdzie, kiedy i w jakich okolicznościach ginęli Polscy obywatele pochodzenia Żydowskiego w czasie okupacji niemieckiej i po niej. Żadne odkrywanie tajemnic nie istnieje, bo tajemnic tych nie ma już od dobrych kilku dziesiątków lat, no chyba, że ktoś zaczyna produkować te tajemnice od nowa, w jakichś sobie tylko znanych celach. No, ale dobrze, bohater Pasikowskiego odkrywa tajemnicę i zostaje przez to znienawidzony przez społeczność lokalną. Społeczności lokalne w Polsce jak wiadomo integrują się wokół morderstw z przeszłości oraz wokół religii, która powoli zaczyna przypominać voo doo. Jest wsteczna, nie idzie z postępem i nie reformuje się. Przez to właśnie Polacy nie mogą dać sobie rady sami ze sobą. Pasikowski zatrudnił do filmu same gwiazdy; Stuhra, Zamachowskiego, Starskiego i kilka jeszcze osób. Budżet, więc, który bracia Rosjanie przeznaczyli na tę produkcję musi być spory. Nie ma, więc siły na to byśmy nie zostali zmuszeni do oglądania tego dzieła w przyszłości, przez co najmniej dekadę. Taka też będzie jego funkcja – dyscyplinowanie niepokornych i próbujących weryfikować własną historię Polaków. Chciałbym drodzy Państwo, aby pod tym tekstem znalazło się jak najmniej emocjonalnych i pełnych oburzenia komentarzy. Nie ma to sensu. Nie mamy środków na to by zrobić dobre filmy o naszej historii, nie potrafimy ich dystrybuować i sprzedawać, bo wiedza o tym przerasta ludzi, którzy wzięli na swoje barki odpowiedzialność za to, co zwykle nazywamy polską kulturą. Milczmy, więc i patrzmy spokojnie jak Pasikowski, kręci filmy o pogromach dokonywanych przez Polaków na Żydach. Patrzmy spokojnie jak dorabiają nam gębę antysemitów i zbrodniarzy i nie fikajmy za mocno, bo funkcją dzieła Pasikowskiego jest właśnie sprowokowanie nas do tego typu zachowań. Gdyby Pasikowski chciał nakręcić film prawdziwy o skomplikowanych losach Polaków i Żydów poszukałby inspiracji w dokumentacji, któregoś z żydowskich instytutów i wybrał stamtąd dowolną historię. On jednak wymyślił fikcję i jeszcze się będzie zasłaniał niezależnością sztuki i wolnością artysty. Kino nie jest sztuką, co wiadomo w Ameryce od lat dwudziestych. Kino to przemysł wykorzystywany przez politykę. I tyle. Pasikowski wie o tym najlepiej, bo nakręcił przecież „Psy”. Film o dobrych ubekach walczących z ruską mafią. Teraz zaś zabiera się za film o złych Polakach zabijających dobrych Żydów. Robi to za pieniądze Rosjan. Musimy to szanowni państwo przeczekać. Inaczej się nie da, a wszelkie tak zwane „głosy oburzenia” tylko pogorszą sprawę. Za chwilę wyjeżdżam na wycieczkę, ale obiecuję, że kiedy wrócę, usunę wszystkie tego typu komentarze. A oto link do informacji o nowym filmie Pasikowskiego.

http://www.tvn24.pl/24467,1711255,0,1,pasikowski-kreci-film-o-pogromie,wiadomosc.html

Wszystkich oczywiście zapraszam na swoją stronę WWW.coryllus.pl gdzie można kupić moją książkę „Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie” jest tak kilka opowiadań dotyczących relacji polsko-żydowskich. Są one dalekie bardzo od poetyki Pasikowskiego, pewnie, dlatego, że napisałem je kierowany sercem, a nie rosyjskim budżetem

Coryllus

Miller utajni smoleński raport Millera? Do sejmowej Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych wpłynął przygotowany w MSW pilny projekt zmian w prawie do informacji publicznej. Jeden z jego punktów może posłużyć, jako wytrych do utajnienia przed opinią publiczną raportu komisji Millera ws. katastrofy smoleńskiej. – Ta zbieżność nie jest przypadkowa – twierdzi prof. Krystyna Pawłowicz, sędzia Trybunału Stanu. Na projekt zmiany ustawy o dostępie do informacji publicznej pierwsi uwagę zwrócili członkowie stowarzyszeń (m.in. Marek Chabior, prezes Stowarzyszenia Eko-Spol), którzy alarmują, że w ten sposób Platforma Obywatelska chce dokonać zamachu na zasadę jawności i prawo do informacji. Projekt przygotowany przez resort Jerzego Millera to 36 stron. Problem pojawia się już w artykule 1, a konkretnie pkt 5. Ma on otrzymać brzmienie:

„Prawo do informacji publicznej podlega ograniczeniu w zakresie i na zasadach określonych w przepisach o ochronie informacji niejawnych oraz o ochronie innych tajemnic ustawowo chronionych, z wyjątkiem prawa do informacji publicznej, o którym mowa w art. 5a, które podlega ograniczeniu w zakresie określonym w tym przepisie”.

Kluczowy jest więc punkt 5a, w którym czytamy m.in:

„Art. 5a. 1. Prawo do informacji publicznej w zakresie stanowisk, opinii, instrukcji lub analiz sporządzonych przez lub na zlecenie Rzeczypospolitej Polskiej (...) podlega ograniczeniu do czasu odpowiednio dokonania ostatecznego rozstrzygnięcia, złożenia oświadczenia woli w procesie gospodarowania mieniem, ostatecznego zakończenia postępowania lub zawarcia umowy międzynarodowej, ze względu na ochronę porządku publicznego, bezpieczeństwa lub ważnego interesu gospodarczego państwa”. – Wiele wskazuje na to, że te przepisy przygotowywane są w związku z publikacją raportu komisji Millera. Mam nadzieję, że z własnej inicjatywy zajmie się tym rzecznik praw obywatelskich prof. Irena Lipowicz. Jeśli tak się nie stanie, to wystosuję do pani rzecznik pismo w tej sprawie – mówi „Gazecie Polskiej” mecenas Stefan Hambura, pełnomocnik prawny kilku rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej.

Tajemniczy punkt 5a Proponowaną przez MSWiA zmianą dostępu do informacji publicznej zbulwersowana jest także sędzia Trybunału Stanu Krystyna Pawłowicz, profesor nadzwyczajny na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. – Ten przepis to prawniczy bełkot. Tak nie można formułować prawa. Wprowadza kompletną niepewność, kiedy dany przepis działa, a kiedy nie. Udzielenie informacji będzie uzależnione od zakończenia różnego rodzaju postępowań i umów, ale co to znaczy „ostatecznego zakończenia”. W rozumieniu prawa różnych krajów ma różne znaczenie. Jeśli w Polsce, to, jakiego postępowania? Prokuratorskiego czy sądowego? To może trwać latami – mówi „Gazecie Polskiej” prof. Pawłowicz. – To jest przepis, który nie ogranicza, ale w istocie odcina od informacji publicznej. A art. 61 konstytucji mówi, wprost, że obywatel ma prawo do uzyskiwania informacji o działalności organów władzy publicznej oraz osób pełniących funkcje publiczne. Zaskoczony jest również poseł PiS Jarosław Zieliński, wiceprzewodniczący Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych, która ma zająć się projektem. – Będziemy niezwykle ostrożnie i podejrzliwie patrzeć na ten projekt, który w bardzo szybkim trybie na koniec kadencji próbuje się przeprowadzić. Zapis jest bardzo ogólny i różnie można go interpretować. Gdyby przeszedł w tym brzmieniu, rzeczywiście ktoś mógłby się powoływać na ten punkt, uzasadniając brak publikacji raportu Millera – wyjaśnia poseł Zieliński, który zadeklarował złożenie wniosku o wysłuchanie stowarzyszeń obawiających się, że propozycja MSWiA uniemożliwi dostęp do informacji publicznej. – To jest bardzo dobry pomysł. Jeśli są osoby zaniepokojone sytuacją, to powinny mieć prawo do przedstawienia swoich argumentów, obaw. Powinniśmy, bowiem ułatwiać dostęp do informacji publicznej, a nie utrudniać i ograniczać. Prof. Krystyna Pawłowicz zwraca uwagę na jeszcze jeden wątek. – W tym przypadku wyłączono reguły konstytucji. Ograniczenia mogą być wyłącznie ze względu na ochronę wolności i praw innych. Zakończenie postępowania jest taką wartością? Albo podpisywanie umowy? Ten przepis powoduje, że piętrowo ograniczane są prawa i doprowadza do subiektywnej interpretacji. To coś niesamowitego. Sam sposób wprowadzenia zmiany pod względem techniki legislacyjnej jest fatalny. I narusza zasadę jawności życia publicznego – twierdzi sędzia Trybunału Stanu, która nie ma wątpliwości, że projekt MSWiA jest spowodowany aktualną sytuacją. – Trzeba logicznie ocenić, czemu ma służyć taka zmiana. Jest to przygotowanie do powstrzymania publikacji najważniejszych dokumentów. A który jest teraz najważniejszy? Oczywiście raport komisji Millera. Ta zbieżność nie jest przypadkowa. Później usłyszymy, że my bardzo chcemy opublikować raport, ale Rosjanie nie zakończyli postępowania, a punkt 5a niestety nie pozwala nam ujawnić dokumentu.

Kto się boi raportu? Kontrowersyjny projekt MSWiA skierowano do sejmowej komisji z zaleceniem przedstawienia sprawozdania do 29 lipca 2011 r. Dokument traktowany jest, jako „pilny”, a jego ekspresowe wprowadzenie w życie zapowiedział 13 lipca sam premier Tusk. „Projekt ustawy o dostępie do informacji publicznej jest już fizycznie w drodze do Sejmu. Będę namawiał marszałków, aby potraktowali ten projekt, jako pilny, tak aby możliwe było jego przyjęcie jeszcze w tej kadencji parlamentu” – powiedział szef rządu. Dlaczego premier tak bardzo spieszy się z projektem, który – tak się akurat składa – ogranicza publiczny dostęp do raportu Millera ws. katastrofy smoleńskiej? Publikacja raportu jest niewygodna dla rządzących z kilku względów. Przede wszystkim część dotycząca przygotowań do lotu i zabezpieczeń wizyty Lecha Kaczyńskiego w Smoleńsku obnaża karygodne błędy i zaniechania osób z rządu. Nagłośnienie tych fragmentów raportu przez opozycję mogłoby poskutkować przedwyborczym spadkiem notowań PO i spowodować kilka dymisji, m.in. w MON i MSZ. Jak się dowiedzieliśmy, wyjść na jaw miałby np. claris skierowany (prawdopodobnie 13 kwietnia 2010 r.) z resortu spraw zagranicznych do Moskwy, dotyczący zgody na badanie katastrofy smoleńskiej na podstawie załącznika 13 do konwencji chicagowskiej (MSZ nie chciało odpowiedzieć na nasze pytania w tej sprawie). Grzegorz Broński, Grzegorz Wierzchołowski,

Strefa euro na beczce dynamitu, sytuacja Polski nie lepsza Polski minister finansów J.V. Rostowski wygadał się, stwierdzając, że „strefę euro czekają jeszcze poważne turbulencje, ostrzejsze nawet niż te, które już poznaliśmy”. Zapomniał tylko dodać, że turbulencje czekają też naszą rzekomo „zieloną wyspę” i polskiego złotego. Stress-testy banków europejskich okazały się kolejnym picem na wodę. Ten egzamin o wyjątkowo niskich wymogach: 5 proc. poziom aktywów, nieuwzględnienie w nich możliwości bankructwa, któregoś z krajów strefy euro, np. Grecji – czynią go całkowicie niewiarygodnym. Jeszcze większą „lipą” wydaje się fakt, że testy pozytywnie przeszły np. banki portugalskie i irlandzkie, z których pięć ostatnio otrzymało od agencji Moody’s rating śmieciowy. Irlandzki rząd wpompował już w tamtejsze banki ponad 40 mld euro pomocy i to nie koniec. O hiszpańskich bankach, zwłaszcza tych regionalnych – cajas – lepiej nie mówić, złych długów mają na ok. 150 mld euro. I co najmniej tyle pomocy będą potrzebować. 16 banków europejskich ledwo, ledwo przeszło stress-testy, ale mają w swych szafach trupy w postaci obligacji krajów PIIGS, czyli Portugalii, Irlandii, Włoch, Grecji i Hiszpanii (jest ich łącznie ok. 900 mld euro). Mimo to min. J.V. Rostowski, którego chyba trzymają się żarty, stwierdza: „banki europejskie są solidne, a banki polskie bardzo solidne” – choć przecież polskich banków poza połową PKO BP czy BOŚ praktycznie już nie ma, a polskie banki-córki europejskich banków są winne swym zagranicznym centralom aż 105 mld zł. Ciekawe też, czy „mamuśki” nie wcisnęły „córkom” w Polsce śmieciowych obligacji krajów PIIGS. Na dodatek Bloomberg podał, że polski złoty, jak i waluty rynków wschodzących, są najbardziej narażone na osłabienie z powodu problemów finansowych UE i strefy euro. Europejski kryzys wchodzi w stan krytyczny. Bankructwo grozi już nie tylko Grecji, ale coraz bardziej Irlandii, perspektywicznie też Hiszpanii, Portugalii czy nawet Włochom. Frank szwajcarski w okolicach 3,70–3,80 to niezbyt odległa przyszłość. Istnieje coraz więcej dowodów na to, że Polska kroczy grecką drogą w rytmie argentyńskiego tanga. Kreatywna księgowość się rozwija, „patenty’ doskonale przetestowane w Grecji – tzw. swapy walutowe – dziś kwitną nad Wisłą, w latach 2009–2011 mogą to być kwoty rzędu ok. 20 mld euro wymienione na złote, by ukryć prawdziwe problemy. Stąd też być może wcześniejszy termin wyborów parlamentarnych w Polsce. Irlandia w żaden sposób nie będzie w stanie w ciągu 3 lat oddać 85 mld euro pomocy, Grecja już w sierpniu będzie potrzebować kolejne 16 mld euro. Europejskie banki na restrukturyzacji tylko długów Grecji mogą stracić aż ok. 15 mld euro. Nic dziwnego, że uncja złota kosztuje już blisko 1600 dol. Niewykluczone, że do końca roku zbliży się do poziomu nienotowanego w historii, czyli 2 tys. dol. Pytanie tylko, kto i kiedy podpali ostatecznie ten europejski lont. Jesień pokaże, że stan finansów publicznych w Polsce to prawdziwa beczka dynamitu. Janusz Szewczak

Dawniej opozycjoniści, dziś oportuniści Polityczny establishment III Rzeczypospolitej odzierając wojenną generację Polaków z dobrego imienia przez ciągłe nagłaśnianie ich win i całkowite pomijanie win żydowskich idzie w ślady nazistowskich i stalinowskich prześladowców, którzy także dyskryminowali i krzywdzili Polaków z lat wojny. Swego czasu dziennikarze z zachwytem ogłaszali powstanie nowej świeckiej tradycji w Polsce mając na myśli wspieranie przez społeczeństwo Orkiestry Świątecznej Pomocy Jurka Owsiaka. Tymczasem zrodziła się nam kolejna tradycja stworzona przez polityczny establishment III Rzeczypospolitej, niestety mało chwalebna i szkodliwa. Polega ona na przepraszaniu Żydów przez prezydentów Polski na początku każdej kolejnej dekady. W 1992 zapoczątkował tę tradycję Lech Wałęsa, potem w 2001 poszedł w jego ślady Aleksander Kwaśniewski, a obecnie uczynił to miłościwie nam panujący Bronisław Bul Komorowski. Z tej tradycji wyłamał się jedynie Lech Kaczyński ( może, dlatego tak mocno był szykanowany przez polskojęzyczne media?). Wielu Polakom ta tradycja zdecydowanie nie odpowiada. Jest ona przejawem paskudnej ewolucji części polskich polityków od antykomunistycznej opozycji do służalczego filosemickiego oportunizmu – dawni solidarnościowi opozycjoniści zmienili się w oportunistów o giętkim grzbiecie ochoczo bijących się w swoje i nieswoje piersi, żeby przypodobać się wpływowym kręgom żydowskim. Relacje polsko-żydowskie były trudne i krwawe, ale nie można obwiniać o całe zło tylko nas Polaków i w naszym imieniu oraz wbrew naszej woli ciągle przepraszać. Jest to nieuczciwe i niesprawiedliwe tworzenie fałszywego obrazu przeszłości. Jest to perfidne wypaczanie proporcji polskich i żydowskich win - oczywiście na niekorzyść nas, Polaków. Jest to realizowanie antypolskiej polityki historycznej i narażanie na szykany i przemoc polskich emigrantów pracujących za granicą ( niedawno w Londynie został zasztyletowany młody Polak Marcin Biłaszewski – holenderski morderca zanim zadał mu śmiertelny cios obwiniał Polskę o Drugą Wojnę Światową). Żydzi też mają sporo grzeszków na sumieniu i jakoś nie kwapią się do przepraszania nas za wyrządzone zło np. za masakry dokonywane na Polakach w czasie Drugiej Wojny Światowej, za antypolskie rebelie na Kresach po inwazji ZSRR we wrześniu 1939, za udział w czerwonym terrorze w czasie dwóch lat okupacji sowieckiej, za zbrodnie żydowskich komunistów po wojnie. Trzykrotne przeprosiny narodu żydowskiego przez polskich prezydentów i brak przeprosin ze strony Żydów za ich zbrodnie na Polakach o są przejawem rasistowskiej asymetrii w traktowaniu antagonizmu polsko-żydowskiego i dyskryminacji wojennej generacji Polaków, która przynajmniej formalnie jest zakazana przez Unię Europejską ( od 1 stycznia 2011 zabroniona jest w UE dyskryminacja ze względu na narodowość). Redukowanie antagonizmu polsko-żydowskiego tylko do polskiego antysemityzmu i do polskich win przy pominięciu antypolonizmu Żydów i ich win jest oczywista dyskryminacją wojennego pokolenia Polaków, ale nie tylko – to także odzieranie tego pokolenia z dobrego imienia i z szacunku w Polsce i na świecie, który im się należą. Ta generacja doświadczyła piekła, bo okupowana przez Niemców i Sowietów Polska była piekłem na ziemi. Niemcy zniszczyli tu cywilizację tworząc własną antycywilizację śmierci, zniszczenia, terroru, złodziejstwa, głodu. Wiele milionów Polaków zostało zabitych lub doświadczyło prześladowań. Liczby mówią same za siebie – około 3 milionów Polaków straciło w czasie wojny życie, kilkaset tysięcy zostało wywiezionych do niemieckich obozów koncentracyjnych, około miliona Polaków zostało wysłanych do sowieckich obozów, ponad 2 miliony Polaków zostało wypędzonych z domów, ponad 2 miliony zostało wysłanych do pracy przymusowej do Niemiec, ponad 1 milion Polaków padło ofiarą łapanek, kilkaset tysięcy trafiło do niemieckich więzień, około 800 wsi polskich zostało spalonych. To są ogromne liczby zabitych lub prześladowanych Polaków, którzy nie tylko nie dostali żadnego zadośćuczynienia za swe krzywdy, ale jeszcze obecnie okrada się ich z jedynej rzeczy, która im pozostała na tym świecie – z dobrego imienia, bo polscy prezydenci konsekwentnie przedstawiają ich jako prześladowców i w ich imieniu oraz całego narodu przepraszają tworząc w ten sposób czarną legendę Polski. Oczywiście, w tak ekstremalnych warunkach nie wszyscy Polacy postępowali tak jak być może należało, ale czy wszyscy Żydzi zachowywali się w czasie wojny idealnie? Żydowscy policjanci organizujący na polecenie Niemców transporty śmierci dla setek tysięcy swych rodaków postępowali fair? Bijąc swych rodaków pakowali ich do bydlęcych wagonów wiozących ich na śmierć? Organizując antypolskie rebelie na Kresach po inwazji Sowietów Żydzi zachowywali się właściwie? Donosząc na Polaków do Sowietów, wyrzucając ich z domów, uczestnicząc w wywózkach na Syberię? Urządzając masakry polskich wieśniaków w Koniuchach, Nalibokach czy innych miejscowościach wschodniej Polski? Oni nie mają z tym żadnego problemu, ale my powinniśmy mieć ustawicznie problem z Jedwabnem. Polityczny establishment III Rzeczypospolitej odzierając wojenną generację Polaków z dobrego imienia przez ciągłe nagłaśnianie ich win i całkowite pomijanie win żydowskich idzie w ślady nazistowskich i stalinowskich prześladowców, którzy także dyskryminowali i krzywdzili Polaków z lat wojny. Marita17

Państwo podziemne, Polska, 2011… Zapewne usłyszę ostre reakcje wskazujące, że z tytułem grubo przesadziłem. Zapewne faktycznie, przyznaję, przesadziłem. Może nawet i mocno. Ale nie odmówię sobie uwagi, że jesteśmy na dobrej drodze… Tekst i jego tytuł przyszły mi do głowy w trakcie lektury dwóch listów, opublikowanych w dzisiejszej „Rzeczpospolitej”, odnoszących się do tego samego, istotnego kawałka naszej rzeczywistości. Pierwszy z nich jego autor, pan Mariusz Kowalczyk z Krakowa, puentuje w sposób następujący: „Patrząc na te działania można powiedzieć o chichocie historii, która sprawia, że pod „światłym” panowaniem ugrupowania, którego przedstawiciele powołują się na swe konspiracyjne korzenie, społeczeństwo od nowa musi się organizować, buy przebić się przez kłamstwa oficjalnych mediów” Te działania, o których pisze autor, można ogólnie określić, jako spychanie pewnego sposobu patrzenia na naszą rzeczywistość, który jest wspólny dla całkiem sporej części obywateli naszego państwa, do drugiego obiegu, by nie rzec do obiegu „podziemnego”. Ten drugi obieg, organizowany siłami i energią samych obywateli to projekcje „niechcianych” przez obieg oficjalny filmów, spotkania ze „źle widzianymi” w oficjalnym obiegu ludźmi. Jest też nawet „drugi obieg edukacyjny”, uosabiany przez reaktywowany Latający Uniwersytet. Znów „w użyciu” zaczynają być przykościelne świetlice. Do tego, od siebie już dodać mogę choćby wymyślony przez intuicję „Obciach”, podchodzący z humorem do mitu „ciemnogrodu” i inne inicjatywy, o których w oficjalnym obiegu tylko tyle można usłyszeć, że „zakłócają ruch statków powietrznych nad Warszawą”. Ale w tym procesie mieści się też i będąca rewersem opisanego wyżej zjawiska wypowiedź nowego dyrektora TV Kultura, pani Katarzyny Janowskiej, która odkopując się oburzonym zwolnieniem jej poprzednika, używa argumentu w postaci Karłowicza, Gawina i Cichockiego – ideologów prawicy (i doradców L. Kaczyńskiego przy okazji…). Ideologia prawicy jest, więc stygmatem, który usprawiedliwia wilczy bilet w oczach osoby, która jest dyrektorem stacji w telewizji publicznej i w następnym zdaniu po rozliczeniu zwolnionego Koehlera za „prawicowych ideologów” zaznacza, że „Jakaś część kultury jest z ducha lewicowa, więc trudno byłoby pomijać istotnych twórców o takich przekonaniach”*. Można sadzić, więc, że ideologów prawicowych rychło zastąpią lewicowi. I będzie wszystko w porządku. Tego samego zjawiska, stygmatyzacji „prawicowością” dotyczy drugi z listów w „Rzeczpospolitej”, podpisany przez pięćdziesiąt dwie osoby znane z politycznego i publicystycznego zaangażowania oraz kojarzone raczej z ową nieszczęsną „prawicową ideologią”. Odnoszą się autorzy listu do zamieszczonego w lipcowym numerze miesięcznika „Press” tekstu „Tygodnik szuka półki” autorstwa Mariusza Kowalczyka a dokładnie tego fragmentu, w którym, jak piszą sygnatariusze listu, autor rzuca pytanie „do reklamodawców (także potencjalnych) „Uważam Rze” z pytaniem czy nie przeszkadza im „wizerunek upolitycznionej i skrajnej w opiniach gazety”**. Trudno skonfrontować list z wspomnianym materiałem, bo na stronie „Press” jest on chyba w formie dość „skróconej” jakby redakcja sama czuła, że coś jest nie tak. Zresztą podobnie jest z „Wyborczą”, gdzie mocno się trzeba napracować by znaleźć teraz panią Janowską z jej „prawicowym odchyleniem”. Opisane wyżej zdarzenia i publikacje ilustrują szersze zjawisko, w którym z jednej strony mamy do czynienia z poczuciem wykluczania z dyskusji sporej części społeczeństwa z drugiej zaś traktowanie tego procesu, jako czegoś normalnego i całkiem uzasadnionego. Jeśli nie rzec, że wręcz dla niektórych oczywistego (vide Janowska). Tu nie da się zamknąć sprawy stwierdzeniem, że komuś się tylko wydaje. Owo poczucie zaczyna dotyczyć zbyt dużej grupy by dało się to zamknąć w hipotezie zbiorowej halucynacji. Rozumiem troskę o stan zdrowia „unieszczęśliwionych” posiadaniem „prawicowego stygmatu”, ale ta troska jest zbędna. I, może całkiem niezamierzenie, obraźliwa dla „stygmatyków”. Wbrew przekonaniu „lepiej wiedzących” ich wybór optyki jest całkowicie świadomy i mniej w nim zewnętrznego wpływu niż w tak zwanym „zdrowym podejściu”. Tym łatwiej to mówić zważywszy, że jakoś nikt ze „stygmatykami” nie próbuje wymieniać argumentów. Rozumiem, że reakcją na to, poza wskazanym wyżej, spokojnym sugerowaniem, że się niektórym „zdaje tylko” może być opisanie zjawiska przechodzenia do „drugiego obiegu” takimi pojęciami jak „sekta”, „syndrom oblężonej twierdzy” czy czymś w tym rodzaju i klimacie. Tyle, że to nie jest żadna dyskusja a raczej argumentacja zamykająca dyskusję, znana doskonale z czasów PRL-u, gdy adwersarzy tamtego systemu traktowano, jako wariatów lub chuliganów zasługujących, co najwyżej na kpinę. I tu właśnie rzeczywistość dokonuje tego gwałtownego skrętu, przez który krąg się zamyka łącząc nagle elementy III RP i PRL w jedno. Faktycznie chichotem historii jest, że „drugiego obiegu” szuka rzesza obywateli państwa, rządzonego przez ekipę startująca do władzy z frazesami o „polityce miłości”, o końcu „wojny polsko- polskiej”. Ten chichot pobrzmiewa szczególnie głośno teraz, gdy przychodzi czas bilansowania zysków i strat obecnej ekipy. Gdy trzeba jasno powiedzieć, że żadne kilometry autostrad nie przykryją skali spustoszeń poczynionych przez tę wojnę, co ją miłość powszechna miała zastąpić. Oczywiście będą i tacy, którzy pojawią się z nieśmiertelnymi komentarzami „no a za PiS…”. Tych uznam za durniów ostatnich, którzy powinni sobie wreszcie kupić kalendarze, zegarki oraz zajrzeć choćby w archiwa „Pogłosu” by pojąć, że od jakiegoś czasu za stan państwa i samopoczucie obywateli odpowiada już nie PiS, lecz całkiem kto inny. I jeśli szczerze nienawidzą poprzedniej ekipy a tę obecna kochają miłością bezrozumna to takie nawiązania są dla ich miłości prawdziwą obelgą. Rosemann

* http://m.wyborcza.pl/wyborcza/1,105226,9962566,Nowa_szefowa_TVP_Kultura_…

** http://wpolityce.pl/view/15269/_Drastyczne_przekroczenie_granicy_oddziel…

Po odlocie iła-76

1. Relacja TVP: „dziennikarze z Polski, którzy godzinę wcześniej wylądowali na tym samym lotnisku, POTWIERDZAJĄ, ŻE KWADRANS PRZED KATASTROFĄ TUPOLEWA DO LĄDOWANIA WE MGLE SZYKOWAŁ SIĘ WOJSKOWY IŁ (podkr. F.Y.M.).” I tu niby na potwierdzenie tego wypowiedź Świądra z RMF-u:

„Usłyszeliśmy huk, widzieliśmy bardzo duży transportowy samolot rosyjski. I on najwyraźniej zrezygnował z lądowania, bo był BARDZO WYSOKO nad pasem – przeleciał nad pasem, poleciał dalej i wzniósł się w górę.”

http://www.youtube.com/watch?v=oWUCO6xLPG0&feature=related 2'49''

2. Relacja TVN: Andrzej Zaucha (polszczyzna na piątkę):

„Fatalne warunki atmosferyczne, być może błąd pilota, a być może awaria urządzeń pokładowych – to wszystko bardzo wstępne, nieoficjalne hipotezy tego, co mogło się tutaj stać. Oficjalnie wypowiedział się tylko szef sztabu rosyjskich wojsk lotniczych, który stwierdził, że polski pilot nie wypełnił poleceń wieży kontroli lotów. W bardzo gęstej mgle polski pilot postanowił wykonać ryzykowny manewr i rozpoczął gwałtowne obniżanie pułapu lotu, rozpoczął GWAŁTOWNE PODCHODZENIE DO LĄDOWANIA (podkr. F.Y.M.)i w czasie tego podchodzenia do lądowania wieża, szef kontroli lotów, powiedział mu, żeby natychmiast wyprowadził samolot na ró... na poziomy lot albo rozpoczął wznoszenie, dlatego, że jego manewr jest zbyt niebezpieczny, ale polski pilot jakby nie słyszał, kontynuował obniżanie się i w końcu uderzył w wierzchołki drzew. Przy tym trzeba powiedzieć, że w takich samych warunkach, w bardzo gęstej mgle CHWILĘ WCZEŚNIEJ (podkr. F.Y.M.) zrezygnował z lądowania na tym lotnisku rosyjski potężny samolot wojskowy transportowy, a jego pilot znał to lotnisko świetnie.”

http://www.youtube.com/watch?v=oWUCO6xLPG0&feature=related 3'54''

3. „Warunki były tak trudne, że po drugim podejściu do lądowania z wykonania manewru zrezygnowała załoga rosyjskiego iła-76. Było to 15 minut przed rozbiciem prezydenckiej maszyny” (na podstawie zeznań stewardessy, jaka-40 Agnieszki Żulińskiej; K. Galimski i P. Nisztor „Kto naprawdę ich zabił?”, s. 50.)

4. „Źródła wojskowe podają, że 15 min przed lądowaniem prezydenta służby kontrolne lotniska zabroniły lądować wojskowemu Ił-76 ze względu na złe warunki. On odleciał gdzie indziej. Pilotowi prezydenta też nie zalecali lądować. Ale zabronić mu nie mogli.”

http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,105741,7752603,Odradzano_ladowanie.html#ixzz1HzIOY6kf

5. TVP Marek Pyza (godz. 12.02 polskiego czasu – relacja na żywo ze Smoleńska): „Przede wszystkim zdjęcia, które państwo przed chwilą widzieli, to pierwsze zdjęcia z tego miejsca zrobione przez jednego z pracowników TVP. Wszystko się wydarzyło około dwustu metrów stąd za tymi drzewami. Tam runął samolot z prezydentem L. Kaczyńskim na pokładzie około godziny dziesiątej (! - przyp. F.Y.M.). Dwieście metrów w drugą stronę jest hotel, w którym zakwaterowana jest ekipa telewizji. Myśmy jeszcze ten samolot słyszeli, gdy on podchodził do lądowania. Słyszeliśmy wielokrotnie szum silników niemal nad naszymi głowami, ale nic wtedy jeszcze nie budziło niepokoju. To, co my słyszeliśmy później potwierdzali świadkowie, których spotkaliśmy tutaj. Mówią, że czterokrotnie samolot podchodził do lądowania tuż nad drzewami przechylił się pod kątem mniej więcej 45 stopni, lewym skrzydłem zahaczył o wierzchołki drzew, ściął drzewa, wbił się właśnie lewym skrzydłem w ziemię, wyrył spory rów i tam zapłonął.”

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/zakrzywienie-czasoprzestrzeni.html

6. Polsat News - Paweł Wudarczyk: „Na miejscu informacje są, no, żadne. My jesteśmy w środku lasu. To, co zadzwonił ktoś do tej delegacji, bo tu już jest delegacja, która przyleciała drugim (…) samolotem (…). Ci ludzie, o których wspominałaś, czyli marszałkowie sejmu, pan Prezydent z małżonką, no i wszyscy ministrowie, to był samolot jeden, ale był jeszcze jeden samolot. I jedyna informacja, jaka tutaj dotarła, to tutaj na tym lotnisku była straszna mgła. Jak my lądowaliśmy, to STARTOWAŁ jakiś samolot (podkr. F.Y.M.) i nasz pilot z tego specjalnego pułku powiedział: „hu, duży zuch, jak on to zrobił, w ogóle bokiem, nie wiadomo” – znaczy on był zadziwiony, że on startował, ten samolot (…)”

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/by-jeszcze-jeden-samolot_31.html

Z tych kilku relacji wyłania się obraz czegoś, co działo się nad Siewiernym około godz. 8 pol. czasu – 15 minut po odlocie iła-76, to właśnie przed ósmą, jeśli wierzyć, rzecz jasna, stenogramom z wieży ruskich szympansów, bo czasu "około przed ósmą" nie ma uwzględnionego w stenogramach CVR skonstruowanych w Moskwie, bo ruska taśma w „magnetofonie”, mimo że była ponadwymiarowa, to jednak więcej niż 38 minut nie była w stanie nagrać. Co to, więc za maszyna narobiła tyle huku i zamieszania przed ósmą na Siewiernym? FYM

ANDZIA, ANDZIA TRZYMAJ SIĘ „Banki mocno ucierpiały na kryzysie i nie są w stanie ponieść zbyt dużych kosztów – powiedział w wywiadzie dla FAZ Martin Blessing – Prezes Commerzbanku. Była to reakcja na stanowisko Angeli Merkel dotyczące udzielenia kolejnej pożyczki Grecji na wykupienie własnych obligacji na rynku po cenie od 20 do 50% niższej niż nominalna. Kraje strefy euro i branża finansowa krytykują niemiecką kanclerz „za egoizm”* i niechęć do wykładania pieniędzy na ratowanie Aten.

http://forsal.pl/artykuly/532407,kraje_strefy_euro_i_banki_buntuja_sie_przeciw_niemcom.html

„Jeśli Grecja ogłosi niewypłacalność, wtedy EBC nie będzie udzielał kredytów pod zastaw greckich obligacji i rządy państw strefy euro same będą musiały podtrzymać greckie banki przed bankructwem” – stwierdził Prezes EBC Jean-Claude Trichet. Komisja Europejska opracowała alternatywny plan oddłużenia Grecji polegający na częściowym wykupieniu przez Europejski Mechanizm Stabilności Finansowej (EFSF) greckich obligacji bądź bezpośrednio od władz w Atenach, bądź na rynkach finansowych. Zdaniem komentatorów „oznaczałoby to, że koszty zmniejszenia długu Grecji poniosłyby rządy państw strefy euro”. Jeśli „banki ucierpiały na kryzysie”, to doprecyzujmy, na jakim kryzysie? Banki zresztą nie specjalnie ucierpiały, bo dostały zapomogi od polityków, którzy dość hojnie szastali pieniędzmi podatników na ratowanie banków. Ciekawe, że „EBC nie będzie udzielał kredytów pod zastaw greckich obligacji, jeśli Grecja ogłosi niewypłacalność.” Bo to znaczy, że EBC udziela kredytów pod zastaw greckich obligacji! A to znaczy, że EBC nadal uważa obligacje greckie za wiarygodne! A komu EBC udziela tych kredytów? Bankom ich udziela! A dlaczego banki nie mogą się finansować na rynku międzybankowym pod zastaw greckich obligacji, tylko musi robić to EBC? Czyżby banki uważały, że greckie obligacje nie są jednak wiarygodne? No i dlaczego „rządy państw strefy euro same będą musiały podtrzymać greckie banki przed bankructwem”??? A skoro w wyniku realizacji planu Komisji Europejskiej „koszty zmniejszenia długu Grecji poniosłyby rządy państw strefy euro” to jak rządy te „pokryją” te koszty? Wezmą kredyty na rynkach finansowych??? Czyli EBC udzieli bankom kredytów w euro pod zastaw obligacji greckich, a banki udzielą kredytów rządom, żeby miały środki na udzielenie pożyczki Grecji, żeby Grecja miała, za co wykupi z banków swoje obligacje! Jeśli w ten prosty i oczywisty sposób można uratować świat, to, kto ośmiela się temu sprzeciwiać? Tylko jacyś „egoiści”. Ale jak doskonale wiedzą rynki finansowe „there ain ′t no such thing as a free lunch”. Jeśli zatem ten „lunch”, albo nawet wystawna „three-course dinner”, nie może być tak zupełnie „free”, to, kto ma za nią zapłacić? Niestety oczywiście podatnicy. Jest, więc pewna szansa z uwagi na zbliżające się tu i ówdzie wybory. Scenariusz kolejnej transzy pomocy dla Grecji zaproponowany przez Komisję Europejską wymaga ratyfikacji zmiany statutu EFSF przez parlamenty wszystkich krajów unii walutowej. A jak wiadomo podatników można puknąć dopiero po wyborach, a nie przed. Jest, więc jeszcze cień nadziei, że sobie jednak Grecja spokojnie zbankrutuje. Bo jeśli podatnicy europejscy będą musieli spłacić długi Grecji wobec banków, to już żadna siła nie powstrzyma banków od powtórzenia tego samego scenariusza w przypadku Portugalii, Hiszpanii i Włoch. Bo jeśli Grecję musieliby ratować dla uratowania euro, to tym bardziej musieliby ratować pozostałe kraje. A więc „Andzia” trzymaj się. Gwiazdowski

Nadciąga finansowe tsunami Od dwóch lat ostrzegam przed dramatycznymi konsekwencjami obecnej strategii radzenia sobie z problemami krajów PIIGS. Niestety politycy i regulatorzy w UE są mocno spóźnieni i rozwiązują wczorajsze problemy, zamiast myśleć o przyszłości. Na przykład teraz zajmują się problemem Grecji, gdy Hiszpania i Włochy zostały zainfekowane grecką grypą i trzeba przygotowywać rozwiązania na wypadek wzrostu rentowności obligacji Hiszpanii i Włoch do poziomu powyżej 7 procent i odcięcia tych krajów od rynkowego finansowania. Inny przykład, stres testy banków unijnych opublikowane niedawno zakładają utratę wartości obligacji Grecji o 25%, podczas gdy rynek wycenia utratę wartości na poziomie 50-70%. Stres testy nie uwzględniały bankructwa Portugalii i Irlandii, co teraz wydaje się bardzo prawdopodobne. To wielki wstyd, bo po raz drugi przeprowadzono w UE stres testy, które były całkowicie niewiarygodne. To nie buduje zaufania, wręcz przeciwnie, pokazuje, że regulatorzy są tak samo kompetentni (lub niezależni od wielkich banków) jak politycy. Oczywiście EBC może zacząć przyjmować w zastaw również obligacje z ratingiem D, czyli takie, co, do których wiadomo, że nie zostaną spłacone, żeby utrzymać przy życiu grecki system bankowy odcięty od finansowania rynkowego oraz może skupować na wielką skalę obligacje Włoch i Hiszpanii. Tylko takie działania zatrzymają kryzys na kilka miesięcy lub tygodni, a potem zacznie się kryzys zaufania do euro, najgroźniejszy z możliwych. Na takie ryzyko EBC nie pójdzie. Zatem kryzys musi być zatrzymany metodami fiskalnymi, a na razie nie widać determinacji do zastosowania tej metody w wystarczającej skali. Dlatego najbardziej prawdopodobne staje się wymuszenie dostosowania fiskalnego siłami rynkowymi, czyli kraje PIIGS, a być może również Belgia i kilka innych zostaną odcięte od finansowania i będą zmuszone zrównoważyć budżety w krótkim czasie. To oznacza głęboką recesję. Trudno dzisiaj prognozować, co wydarzy się w czwartek na szczycie przywódców UE. Ale jeżeli liderzy Unii będą rozwiązywać wczorajsze problemy na tym szczycie, to już w najbliższej przyszłości przez Unię i być może przez globalną gospodarkę przetoczy się finansowe tsunami o sile przekraczającej kryzys po upadu Lehman Brothers.

Według mnie to jest najbardziej prawdopodobny scenariusz. Byłoby dobrze gdyby polski rząd i polskie firmy rozpoczęły przygotowania na wypadek realizacji tego scenariusza. Rybiński

Wybory prawie po staremu. Zostają spoty wyborcze i bilboardy. Za to senatorów wybierzemy po nowemu, w okręgach jednomandatowych Trybunał Konstytucyjny ogłosił wyrok w sprawie zaskarżonych przez Prawo i Sprawiedliwość przepisów kodeksu wyborczego. Zdaniem Trybunału - niezgodne z Konstytucją są zakazy stosowania w kampanii bilbordów oraz spotów, a także regulacja dopuszczająca dwudniowe głosowanie. Za zgodne z Konstytucją Trybunał uznał natomiast wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych do Senatu oraz umożliwienie głosowania przez pełnomocnika. Trybunał nie zakwestionował również głosowania korespondencyjnego dla Polaków mieszkających za granicą. Trybunał w uzasadnieniu stwierdził m.in. że zakaz spotów i billboardów uderza w wolność słowa. W obecnej sytuacji utrzymanie spotów i bilbordów oznacza nieco więcej demokracji - bo partie mogą ominąć media. Orzeczenie Trybunału jest także dużą porażką PO, która forsowała zmiany mimo licznych ostrzeżeń o ich niekonstytucyjności. Szczególnie rażąca była sprawa głosowania dwudniowego - choć w Konstytucji czarno na białym stoi, iż prezydent zarządza wybory wyznaczając je "na dzień wolny od pracy" - a nie na dni wolne od pracy.

zespół wPolityce.pl

Znowu gra w oskarżanie nieżyjących pilotów Tu-154 M. "Makabryczne równanie z już założonym wynikiem: winni piloci" Panowie spokojnie Przycisk "UCHOD" powinien był zadziałać, tak jak zadziałał w bliźniaczym tupolewie o numerze 102. Tak jak było to opisane w instrukcjach, z których uczyli się piloci. Po co ta zwłoka w publikacji raportu komisji Jerzego Millera, badającej przyczyny tragedii smoleńskiej? Odpowiedź powoli się wyłania. Chodzi najprawdopodobniej o to, by jeszcze raz, jak zwykle bez żadnej reakcji państwa, zrobić jeszcze jedną rundkę, kolejne okrążenie w makabrycznej rosyjskiej grze pod tytułem "winni piloci". W państwie gdzie prokurator próbujący uzyskać dodatkową wiedzę w sprawie 10/04 od Amerykanów odsuwany jest od śledztwa i oskarżany o "współpracę z obcym mocarstwem", możliwa jest chyba tylko jedna wersja przyczyn tragedii tupolewa z polską elitą na pokładzie. Wersja oczyszczająca stronę rosyjską. Nawet, jeśli nie da się tego zrobić w oficjalnych dokumentach, to trzeba wbić to Polakom i światu do głowy. Gdy pada, więc jedna wersja, gdy jasne stają się absurdy twierdzeń o czterech podejścia do lądowania, o naciskach na pilotów, o pijanym generale, o kłótni przed startem, gdy to wszystko pada, błyskawicznie montuje się kolejną. Przedostatnią była wersja o błędnie wciśniętym przycisku "Uchod" - automatyczne odejście. Miał rzekomo nie mieć prawa działać na lotnisku pozbawionym systemu automatycznego naprowadzania ILS. Ale Antoni Macierewicz skutecznie ją obalił, wykazując, że w podręcznikach pilotażu na TU-154 M wyraźnie zapisano, iż przycisk ten działał nawet na lotniskach bez ILS. Tezę tę obaliły także eksperymenty na bliźniaczym tupolewie. Tam samolot odchodził. Wtedy zapanowała konsternacja. Sypała się wersja, już założona, tak wygodna, pozwalająca zwalić wszystko na sp. kapitana Arkadiusza Protasiuka. Co więcej, prawda ta zaczynała przebijać się do Polaków. A więc - trzeba zrobić kolejną rundkę w tańcu na smoleńskich grobach. I dzisiaj taki właśnie dzień. Kiedy premier czeka na najdłuższe w historii tłumaczenie, gdy manipuluje się terminem ogłoszenia raportu, polskie wydanie "Newsweeka" ogłasza, że odejście nie udało się, bo przycisk wcześniej nie został "aktywowany". Takie mają być rzekomo ustalenia komisji Millera. Czy to prawda? I dlaczego nigdy wcześniej "aktywowanie" nie pojawiło się w rozważaniach członków komisji czy Edmunda Klicha, szefa Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych na ten temat - nie wiadomo. Wszystkie fakty świadczą, że przycisk "UCHOD" powinien był zadziałać, tak jak zadziałał w bliźniaczym tupolewie o numerze 102. Tak jak było to opisane w instrukcjach, z których uczyli się piloci.

Gazeta.pl twierdzi: Komisja Millera przeprowadziła jednak eksperyment na drugim polskim tupolewie i okazuje się, że przycisk "uchod" zadziałałby także na lotnisku bez ILS. Piloci mogli tego nie wiedzieć, bo takich informacji nie było w oficjalnej instrukcji TU-154M. - Piloci mogliby się o tym dowiedzieć podczas szkoleń na symulatorach, ale niestety takich szkoleń nie mieli - ujawnił gazecie jeden z członków komisji. A więc kiedy pada jedna wersja - że nie miał prawa zadziałać, pojawia się druga, także obarczająca pilotów. Kiedy i ta zostanie podważona, pojawi się trzecia. Trudno uciec od pytania, czy to wszystko nie jest makabrycznym równaniem z już założonym wynikiem: winni piloci. Przypomnijmy jak o sprawie mówił w rozmowie na naszych łamach Antoni Macierewicz:

Wróćmy do poszukiwania przyczyn tragedii. Wiemy, że guzik „uchod", wbrew twierdzeniom niektórych ekspertów, zadziałał w czasie eksperymentu na bliźniaczym tupolewie mimo braku systemu ILS na ziemi. A to ten przycisk wcisnęli piloci w Smoleńsku decydując się na nie podejmowanie próby lądowania i odejście. Wcześniej pana zespół parlamentarny ujawnił, że w materiałach szkoleniowych dla pilotów jest wprost zapisane, że przycisk ten powinien zadziałać bez względu czy na lotnisku jest czy nie ma systemu ILS. Bo działa na innych zasadach. Gdzie w związku z tym powinniśmy szukać przyczyn tragedii smoleńskiej? W naprowadzaniu przez Rosjan? Dokładnie. Wbrew licznym przekłamaniom przycisk „Go-around" – „uchod" działa bez ILS. Dotychczasowy obraz wydarzeń, bez przesądzania ostatecznego, wskazuje na to, iż mieliśmy szereg działań, z których każde z osobna mogło doprowadzić do tragedii. Części z nich udało się pilotom uniknąć. Na pewno fałszywe naprowadzanie, na polecenie z Moskwy było sytuacją, która mogła skończyć się katastrofą. Na pewno nie zadziałanie przycisku „Go-around" – „uchod", samo w sobie mogło zakończyć się katastrofą. Ale to, co zdecydowało o tragedii ostatecznie, to zupełne wyłączenie dopływu zasilania na wysokości 15 metrów, co było bezpośrednią przyczyną katastrofy. Chociaż nie wiemy jeszcze, czym to było spowodowane, dlaczego zostało wyłączone wszelkie zasilanie. Świadkowie z zewnątrz zwracają uwagę na nienormalny, przerywany, świszczący etc. głos silnika. Innymi słowami, zwracają uwagę na jakieś dramatyczne zaburzenia pracy silnika w ostatnich 2-3 sekundach. I na to, że silnik zamilkł przed ostatecznym momentem katastrofy. Tu trzeba szukać technicznych, a może i innych, przyczyn tragedii. Na pewno wszystkie inne wątpliwości pozostały wyłączone i obecnie są dwie: albo to była awaria albo to był zamach. Ale w tej grze chyba naprawdę nie chodzi o prawdę. Politycy PO już kilka minut po publikacji Białej Księgi Zespołu Antoniego Macierewicza wiedzieli, ze to "zawracanie ludziom głowy w wakacje". A lewicowi komentatorzy spekulacje "Newsweeka" uznali za prawdę potwierdzoną. Jest też ona powielana na każdym z możliwych portali. Bez cienia wątpliwości. wu-ka zespół wPolityce.pl

"Nasz Dziennik" cytuje doświadczonych pilotów: >>nie można nacisnąć przycisku "uchod", wcześniej go nie uzbrajając "Nasz Dziennik" podejmuje dziś temat o którym napisaliśmy w tekście Znowu gra w oskarżanie nieżyjących pilotów Tu-154 M. "Makabryczne równanie z już założonym wynikiem: winni piloci":

Kiedy premier czeka na najdłuższe w historii tłumaczenie, gdy manipuluje się terminem ogłoszenia raportu, polskie wydanie "Newsweeka" ogłasza, że odejście nie udało się, bo przycisk wcześniej nie został "aktywowany". Takie mają być rzekomo ustalenia komisji Millera. Czy to prawda? I dlaczego nigdy wcześniej "aktywowanie" nie pojawiło się w rozważaniach członków komisji czy Edmunda Klicha, szefa Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych na ten temat - nie wiadomo. Wszystkie fakty świadczą, że przycisk "UCHOD" powinien był zadziałać, tak jak zadziałał w bliźniaczym tupolewie o numerze 102. Tak jak było to opisane w instrukcjach, z których uczyli się piloci.

Gazeta.pl twierdzi:

Komisja Millera przeprowadziła jednak eksperyment na drugim polskim tupolewie i okazuje się, że przycisk "uchod" zadziałałby także na lotnisku bez ILS. Piloci mogli tego nie wiedzieć, bo takich informacji nie było w oficjalnej instrukcji TU-154M. - Piloci mogliby się o tym dowiedzieć podczas szkoleń na symulatorach, ale niestety takich szkoleń nie mieli - ujawnił gazecie jeden z członków komisji. A więc kiedy pada jedna wersja - że nie miał prawa zadziałać, pojawia się druga, także obarczająca pilotów. Kiedy i ta zostanie podważona, pojawi się trzecia. Redaktor "Naszego Dziennika" Piotr Czartoryski-Sziler uważnie przyjrzał się tym spekulacjom. I doszedł do wniosku, że "Newsweek" pisze bzdury:

Samo naciśnięcie przycisku "zachod" i "glisada" w trakcie procedury odejścia w reżimie automatycznym nie aktywuje "uchodu". Co więcej, jest niezgodne z instrukcją Tu-154M - mówi w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" pilot, do niedawna żołnierz 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego, który w lewym fotelu dowódcy wylatał na tupolewie setki godzin. Warunkiem zadziałania systemu jest aktywacja paneli (przystawek) nawigacyjnych PN-5 i PN-6. Komisja Jerzego Millera badająca katastrofę na Siewiernym powinna m.in. ustalić i podać do publicznej wiadomości informację o kącie położenia maszyny i jej prędkości na wznoszeniu. Gazeta podkreśla, że Major Arkadiusz Protasiuk i podpułkownik Robert Grzywna bardzo dobrze znali model zastosowania przycisku "uchod" i do ostatnich chwil starali się wyprowadzić tupolewa 10 kwietnia 2010 roku ze ścieżki śmierci. Piloci zaznaczają, że nie można nacisnąć "uchodu", wcześniej go nie uzbrajając, a serwowanie opinii publicznej po ponad roku nieprawdziwych informacji na ten temat jest niepoważne. Pierwsze wnioski po raporcie MAK były takie, że Protasiuk wykorzystał system, który nie powinien być wykorzystany na takim lotnisku jak Siewiernyj, bo było ono pozbawione systemu ILS. On jednak go wykorzystał i dlatego doprowadził do katastrofy. Teraz mamy inwersje tej tezy: rzekomo nie włączył tego sytemu i skutkiem była katastrofa. Czyli włączając "uchod", doprowadził do katastrofy i jeśli tego nie zrobił, też doprowadził do katastrofy. To jakiś absurd - mówi „Naszemu Dziennikowi" pilot, który wylatał wiele godzin na lewym fotelu dowódcy w tupolewie. Jak zaznacza, przez rok usiłowano implementować tezę, że w sytuacji lotniska niewyposażonego w system ILS po wciśnięciu i aktywowaniu przycisku "uchod" samolot nie ma szans na nabranie wysokości w systemie odejścia automatycznego. Eksperymenty komisji Millera udowodniły, że tak nie jest. Bez systemu ILS można odejść na drugi krąg w automacie. Potwierdził to niedawny eksperyment na lotnisku w Powidzu. Po naciśnięciu przycisku "uchod" piloci bliźniaczej maszyny o numerze burtowym 102 odeszli z powodzeniem na drugi krąg przy wyłączonym systemie ILS i włączonej jednej, dalszej radiolatarni (NDB). Udowodnione jest, że tupolew odejdzie w automacie bez ILS. Wystarczyło mieć tylko uzbrojonego autopilota, PN-5 i PN-6 i to wszystko, samolot idzie wtedy do góry. Tu-154M o numerze bocznym 101 nabierał wysokości. Świadczy o tym fakt obrócenia się maszyny na plecy, do góry kołami. Żeby tak się stało, musieli być dość mocno "zaciągnięci" do góry - podkreśla rozmówca gazety. W opinii pilota, jeżeli przycisk "uchod" był naciśnięty, to musiał być wcześniej uzbrojony. Samo wciśnięcie "glisady" i "zachodu" nie aktywuje "uchodu", jak napisał niedawno "Newsweek" i jest - tłumaczy pilot - niezgodne z instrukcją tupolewa. Konieczne jest aktywowanie przystawek PN-5 i PN-6. Zaznacza, że komisja badająca wypadek powinna m.in. podać informację o kącie położenia maszyny i prędkości na wznoszeniu. To jest polityczna sprawa, nikt nie dąży do jej wyjaśnienia, nieważne, że zginął prezydent - mówi pilot. wu-ka, źródło: Nasz Dziennik

Sikorski: po odkryciu w Polsce złóż gazu łupkowego, może nastąpić zrewidowanie podejścia do kwestii importu gazu Według ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego, po odkryciu w Polsce dużych złóż gazu łupkowego, może się okazać konieczne zrewidowanie podejścia do kwestii importu błękitnego surowca. Jeżeli się okaże, że w Polsce i w innych krajach Europy są gigantyczne złoża gazu, powstaje pytanie, czy wydawać miliardy, by ten sam gaz transportować wiele tysięcy kilometrów - mówił minister w "Salonie Politycznym Trójki". Jak dodał, należy przede wszystkim zagospodarować to, co mamy w Europie. Według ministra Sikorskiego, to najprostsza droga do bezpieczeństwa energetycznego. Gość Radiowej Trójki zwrócił uwagę, że czerpanie surowca z jak najbliższych złóż to też sposób na redukcję emisji. Gaz jest, bowiem - mówił szef MSZ - idealnym paliwem przejściowym między węglem, a w dalekiej przyszłości energią odnawialną. Radosław Sikorski zastrzegł jednak, że Polska nadal wspiera budowę gazociągu Nabucco, który ma transportować do Europy gaz z Morza Kaspijskiego. Minister wyjaśnił, że ta linia pozwoli na dywersyfikację źródeł pochodzenia gazu oraz tras przesyłu. zespół wPolityce.pl

Miller: to najgorsze, co mogłoby się zdarzyć - Są pewne analogie między brytyjską aferą medialną, a sytuacją sprzed lat w Polsce i tzw. "aferą Rywina". Celem nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji było m.in. wprowadzenie przepisów, które przeciwdziałałyby takiej koncentracji w mediach, jak zostało to dokonane w wielkim imperium Murdocha. Spotkał nas wtedy wielki opór i swoista prowokacja ze strony polskich Murdochów. Wypadki, które mają miejsce obecnie w Wielkiej Brytanii pokazują, że mieliśmy rację. Murdoch wszedł zresztą do Polski i zakupił udziały w TV Puls. Jeśli była "afera Rywina" to nie dotyczyła SLD - powiedział w pierwszej części rozmowy z Onet.pl Leszek Miller. Były premier stwierdził również, że najgorsze, co mogłoby się zdarzyć w kampanii wyborczej, to skupienie się na sondażach, "tym bardziej, że niemal codziennie widzimy jak bardzo są niedokładne". Z Leszkiem Millerem – byłym premierem RP, członkiem SLD - rozmawia Jacek Nizinkiewicz.

Jacek Nizinkiewicz: Ile czasu daje pan sobie na odbicie SLD z rąk Grzegorza Napieralskiego? Leszek Miller: Nie jest moim zamiarem przejęcie SLD. Każdy, kto stwarza takie supozycje nie jest mi przyjazny.

- Jeden z dawnych liderów SLD powiedział "Polsce The Times": "Miller lojalność okazywał wobec podwładnych, rzadko wobec szefów". Nie ma Pan planów powrotu na urząd premiera zaczynając od przejęcia władzy w Sojuszu? - Lojalność wobec podwładnych jest bardzo rzadka, z reguły bywa odwrotnie. Jeśli tak jestem widziany, to jest to dla mnie wielka przyjemność. Z różnych powodów, również tych naturalnych, nie mam zamiaru stawać w szranki o przywództwo w SLD. To karta definitywnie już zamknięta.

- A przywódca SLD dobrze kieruje partią, która ma dzisiaj od 9 do 13 proc. poparcia społecznego? - Najgorsze, co mogłoby się zdarzyć w kampanii wyborczej, to skupienie się na sondażach, tym bardziej, że niemal codziennie widzimy jak bardzo są niedokładne. Trzeba przyjąć zasadę, że jedynym wiarygodnym wynikiem sondażowym jest ten, który uzyskamy w dniu wyborów i trzeba robić wszystko, żeby rezultat był jak najlepszy.

- A "odmłodzone SLD" – z całym szacunkiem - z Panem i z Józefem Oleksym na listach Sojuszu, jaki wynik może osiągnąć? - Nie rozumiem, dlaczego odmłodzenia żąda się od SLD.

- Dlatego, że sami członkowie Sojuszu mówią o odmłodzeniu SLD. - (…) kiedy nie wymaga się odmłodzenia od PiS, PO, czy PSL, gdzie w gremiach kierowniczych od wielu, wielu lat nic się nie zmieniło. Sojusz jest odmłodzony. Na tle starszych panów kierujących innymi ugrupowaniami, Grzegorz Napieralski jest naprawdę młodym człowiekiem.

- Czym będzie się Pan chciał zajmować w Sejmie, jeśli zostanie do niego wybrany jako gdyńska "jedynka" Sojuszu? - Jeśli byłbym w Sejmie, to chciałbym zajmować się polityką zagraniczną, zwłaszcza w kontekście integracji europejskiej i kwestiami gospodarczymi, a więc działaniami na rzecz kreowania bardziej wydajnej i konkurencyjnej gospodarki.

- Struktura SLD w Gdyni nie buntują się przeciwko "spadochroniarzowi" ze stolicy? - Struktury jeszcze nie zabrały głosu, bo decyzja o moim kandydowaniu do Sejmu z gdyńskiej listy SLD jeszcze nie zapadła.

- Jak Pan chce pomóc SLD zdobyć dobry wynik w wyborach parlamentarnych? - Przekonując wyborców, że jest alternatywa dla PO i PiS, i jest nią właśnie SLD. Polacy nie są skazani na Kaczyńskiego lub Tuska. Mogą wybrać o wiele mądrzej popierając SLD.

- Żałuje Pan, że nie spotka się ze Zbigniewem Ziobro w Sejmie RP? - Żałuję. Już wcześniej liczyłem, że będę mógł osądzić byłego ministra sprawiedliwości w rządzie PiS w komisji śledczej ds. wyjaśnienia okoliczności śmierci Barbary Blidy. Niestety los nie był dla mnie łaskawy. Zbigniew Ziobro wymknął się do Parlamentu Europejskiego, a ja nie dostałem się do Sejmu.

- Naprawdę wierzy Pan, że uda się postawić Zbigniewa Ziobro i Jarosława Kaczyńskiego przed Trybunałem Stanu? Przesłanki prawne wyrażone w projekcie raportu Kalisza nie są wątpliwe? - Przesłanki prawne do postawienia panów: Kaczyńskiego i Ziobro przed Trybunałem Stanu są wystarczające, natomiast nie jest pewne, czy jest to możliwe w praktyce. Nawet, jeśli nie, to widać jak wielką wartość ma raport Ryszarda Kalisza w obnażeniu mechanizmów wykorzystywania aparatu przymusu i służb specjalnych do celów politycznych w państwie PiS. Raport Kalisza powinien być lekturą obowiązkową dla wszystkich, którzy chcą poznać tajniki władzy w IV RP i przekonać się, jakiego państwa nie należy budować w XXI wieku.

- Procentowo, jakie daje Pan szanse na koalicję PO-SLD? - Wszystko zależy od werdyktu wyborczego. Nie dzielmy skóry na niedźwiedziu, gdy miś w najlepsze hasa w mateczniku.

- Patrząc na owoce funkcjonowania koalicji PO-PSL, myśli Pan, że koalicja PO-SLD mogłaby sprawniej i pożyteczniej działać na rzecz Polski, mówiąc górnolotnie? - Jeśli PO i PSL dostaną wystarczającą ilość głosów, żeby rządzić, a dokładniej mówiąc administrować dalej, to nic się nie zmieni. Przez następne cztery lata będziemy mieli koalicję trwania. Jeśli jednak Platforma i ludowcy nie będą mieli mocnej większości na rzecz śmiałej modernizacji Polski, to wtedy potrzebny będzie trzeci partner i będzie nim SLD.

- Na czele, którego resortu mógłby stanąć Grzegorz Napieralski ze względu na swoje przygotowanie, doświadczenie, kompetencje i wiedzę? Jest takie ministerstwo? - Grzegorz Napieralski jest szczególnie predestynowany do zajmowania się nowymi technologiami - w Sejmie jest przewodniczącym odpowiedniej komisji, ale poczekajmy do wyborów.

- A Ryszard Kalisz mógłby zostać ministrem sprawiedliwości w przyszłym rządzie? - Kalisz na pewno ma odpowiednie przygotowanie, aby pełnić funkcję ministra sprawiedliwości. Ma już doświadczenie ministerialne z okresu szefowania MSWiA w rządzie Marka Belki i to w ważnym okresie końcowych przygotowań Polski do wejścia do strefy Schengen. Ale jak już powiedziałem trzeba poczekać do dnia wyborów.

- Czy przyglądając się temu, co dzieje się w Wielkiej Brytanii wokół jednej z największych afer medialnych w historii Wielkiej Brytanii, uważa Pan, że są szanse na zdemaskowanie brytyjskiej grupy trzymającej władzę? - Myślę, że są pewne analogie między brytyjską aferą medialną, a sytuacją sprzed lat w Polsce i tzw. "aferą Rywina". Celem nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji było m.in. wprowadzenie przepisów, które przeciwdziałałyby takiej koncentracji w mediach, jak zostało to dokonane w wielkim imperium Murdocha. Spotkał nas wtedy wielki opór i swoista prowokacja ze strony polskich Murdochów. Wypadki, które mają miejsce obecnie w Wielkiej Brytanii pokazują, że mieliśmy rację. Murdoch wszedł zresztą do Polski i zakupił udziały w TV Puls.

- W dalszym ciągu uważa Pan "aferę Rywina" za medialny wytwór? - Jeśli była "afera Rywina" to nie dotyczyła SLD. Jeśli ktoś szuka mitycznej grupy trzymającej władzę, to w innym składzie niż sformułował to Zbigniew Ziobro. Przypomnę, że sejmowa komisja śledcza pod przewodnictwem Tomasza Nałęcza, w przyjętym sprawozdaniu wykluczyła zarówno istnienie takiej grupy, jak i związek korupcyjnej propozycji Lwa Rywina z pracami nad ustawą medialną. Dopiero później sejmowa prawica i renegaci z SLD, którzy zapisali się do partii Borowskiego łamiąc regulamin Sejmu i gwałcąc ekspertyzy wybitnych prawników doprowadzili do głosowania nad sześcioma wnioskami mniejszości, w efekcie, czego większością dwóch głosów wygrał raport Ziobry. Z punku widzenia prawa jest on zresztą nielegalny. Posługując się definicją afery korupcyjnej stworzoną przez panią minister Julię Piterę na użytek afery hazardowej, afera jest wtedy, kiedy są transferowane pieniądze. W sprawie Rywina nie było żadnych pieniędzy i transferów.

- Skazanie Aleksandry Jakubowskiej na 8 miesięcy w zawieszeniu na 2 lata nie uprawdopodobnia faktu, że "afera Rywina" jednak była, a Jakubowska była jedną z osób grupy trzymającej władzę? - Nie, bo ten wyrok dotyczy wprawdzie Aleksandry Jakubowskiej, ale dotyka zupełnie innych kwestii niedotyczących ani istnienia grupy trzymającej władzę, ani też wątku "lub czasopisma". Nie mówiąc już, że nie jest prawomocny. Byłej minister postawiono absurdalny zarzut przekroczenia uprawnień i działania na szkodę interesu publicznego, co miało się wyrażać w bezprawnym wprowadzeniu zmian do projektu ustawy medialnej w taki sposób, aby uniemożliwić prywatyzację telewizji regionalnej. Zarzut jest nie z tej ziemi. Wiadomo powszechnie, że SLD jak i mój rząd zawsze były przeciwne prywatyzacji telewizji publicznej w jakiejkolwiek formie, co zostało potwierdzone na posiedzeniu Rady Ministrów w marcu 2002 roku. Jakubowska uczestnicząc zgodnie z prawem w pracach nad ostateczną wersją projektu wykonała po prostu dyspozycję rządu i moją osobiście. To, dlatego właśnie, w poprzednim procesie w tej samej sprawie Sąd Okręgowy ją uniewinnił. Co więcej prowadzący sprawę sędzia Ireneusz Szulewicz komentując zabiegi białostockiej prokuratury nie zawahał się stwierdzić, że sprawiały one wrażenie szukania paragrafu na człowieka. Teraz jest zupełnie inaczej i musi pojawić się pytanie, co się stało? W moim przekonaniu, cała ta sytuacja podważa zaufanie obywateli do państwa i wymiaru sprawiedliwości.

- Uważa Pan, że pod rządami PO sądy są upolitycznione? - Nie chcę stawiać tak mocnych stwierdzeń. Pewne jest natomiast to, że po ponad dwu latach, w tym samym sądzie, z sędziami z tego samego wydziału, w tej samej sprawie zleconej przez apelację do powtórnego rozpatrzenia wyrok jest zasadniczo odmienny. Nic od tego czasu w stanie faktycznym się nie zmieniło. Pozostają te same kodeksy, ci sami świadkowie i ten sam materiał dowodowy. Nie zgłosił się żaden skruszony urzędnik, który w zamian za status świadka koronnego był gotów wyznać całą prawdę o tym, co wydarzyło się na marcowym posiedzeniu rządu. Wszystko jest bez zmian, ale z jedną różnicą. Za progiem stoi już kampania wyborcza. A tam gdzie na salę sądową wchodzi polityka, sprawiedliwość wychodzi tylnymi drzwiami.

Koniec części pierwszej. Rozmawiał: Jacek Nizinkiewicz

Kutz - Ociepka śląskiej polityki. "Promień z Saturna uderzy w komitet miejski PZPR i będzie koniec świata"

KUTZ – OCIEPKA ŚLĄSKIEJ POLITYKI Na Marsz Autonomii przyjechał ze swojego domu pod Warszawą Kazimierz Kutz, dyżurny Ślązak za PRL a obecnie ikona RAŚ. Prawdopodobnie czeka nas jego ponowny start do Senatu RP, jako kandydata niezależnego w jednym ze śląskich okręgów. Swoje sukcesy wyborcze reżyser zawdzięcza mającym już duży staż tzw. śląskiej trylogii. Bo w debatach na pytania o swoje działania parlamentarne milczy a petentów odsyła z biura do radnych. Lech Majewski (członek śląskiego komitetu poparcia Jarosława Kaczyńskiego, – chociaż zbieżność czysto przypadkowa) w komedii „Angelus" zaprezentował pewną akcję inspirowaną działalnością środowiska okultystycznej grupy janowskiej kierowanej przez malarza i górnika Teofila Ociepkę. Mistrz gminy okultystycznej przekazuje swoim uczniom proroctwo – nastąpi katastrofa, promień z Saturna uderzy w komitet miejski PZPR i będzie koniec świata. Dla uratowania świata członkowie gminy umieszczają na dachu komitetu nagiego i niewinnego młodzieńca. Oczywiście ubecy i milicjanci aresztują dachowca i wszystkich członków gminy wietrząc w inicjatywie sprawę polityczną inspirowaną przez siły wrogie wobec marksizmu-leninizmu-stalinizmu. Rozważania nad sensownością kolejnego ruchu politycznego Kazimierza Kutza mają tyle samo sensu, co analiza polityczna gołego faceta przebywającego na dachu komitetu miejskiego PZPR. Kazimierz Kutz to dyżurny Ślązak niczym robotnik modelowy w PRL – występuje w każdym medium, chociaż od 30 lat mieszka poza regionem. Wypowiedzi Kutza dowodzą kompletnego braku znajomości realiów współczesnego Śląska. Po odmowie rejestracji tzw. narodu śląskiego Kutz zapowiadał masowe protesty i wzywał Ślązaków na łamach katowickiej „GW" do wpisywania się do mniejszości niemieckiej – bez efektu. Po zeszłorocznej katastrofie w górnictwie na pierwszej stronie dziennika regionalnego „Polska Dziennik Zachodni" Kutz wróżył potężny bunt przeciwko wyzyskowi w górnictwie – także bez rezultatu. Według sympatyzującego z PO socjologa Krzysztofa Łęckiego poseł-reżyser z Szopienic to Bercik dla intelektualistów. Znacznie celniej określił Kutza pisarz Szczepan Twardoch (obecnie zastępca redaktora naczelnego RAŚ-owskiej „Nowej Gazety Śląskiej") uznając dyżurnego Ślązaka za swoistą powtórkę Teofila Ociepki, chociaż w bardziej trywialnej wersji. Rzeczywiście dowcipy o homoseksualizmie Zbigniewa Ziobry czy samobójstwie Jarosława Kaczyńskiego są raczej na poziomie Cyrku Trumanillo niż Kabaretu Starszych Panów. I ciągle ten PiS w felietonach – przeciętny członek PiS nie myśli pewnie o naszej partii tak często jak ten reżyser mieszkający pod Warszawą. Ostatnią kreacją polityczną Kazimierza Kutza jest próba wmówienia Ślązakom, że patronka górników św. Barbara nosi nazwisko Blida. To jeden z najbardziej cynicznych pomysłów Kutza. Barbara Blida aż 30 lat była aktywistką Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Jej wspólniczka Barbara Kmiecik potwierdziła przekazywanie łapówek dla mafii węglowej. Kutz w swojej publicystyce często podkreślał jak to chroni zwykłych Ślązaków przed skutkami wyzysku przez obcych. Operacja Blida dowodzi, że niczym ten komunista z dowcipu z moralnością się nie zadawał. Niestety, w czasie, gdy głównym programem publicystycznym TVN jest Jakub Wojewódzki nawet Kazimierz Kutz może być zapraszany, jako specjalista od spraw Śląska. Szkoda tylko, że będą go pytać o poważne sprawy a on jak zwykle będzie odpowiadał efektownie i bez sensu. Piotr Pietrasz

Apel Wildsteina do kołtuna III RP: wyjdź z kołtuństwa, a wtedy "otworzą się możliwości, pojawi się przed tobą nowy świat" Na łamach tygodnika "Uważam Rze" arcyciekawy tekst Bronisława Wildsteina, pisarza i publicysty, zatytułowany "Do kołtuna III RP". To apel wynikający z, jak pisze Autor, rozszerzenia się przypadłości zwanej kołtunerią w Polsce współczesnej. Wildstein definiuje, czym jest kołtun współczesny, typowy dla III RP. Stwierdza, że kołtun to polskie określenie filistra. A Filister to człowiek o radykalnie ograniczonych horyzontach, powodowany splotem kompleksów, osobnik cierpiący na duchową atrofię, przekonany o tym, że jest członkiem awangardy ludzkości, indywiduum żyjące wyłącznie w świecie stereotypów i frazesów, których powtarzanie daje mu poczucie przynależności do elity. Oto kilka cech wyodrębnionych przez Wildsteina.

Kołtun chce dobrze żyć, a oznacza to dla niego satysfakcję z konsumpcji, w którą przekształca się każde jego działanie. Żąda, aby nie hierarchizować żadnych ludzkich postaw.

Kołtun nie znosi ocen, sądów i wartościowania. Chociaż, jak to człowiek, – bo kołtun mimo wszystko pozostaje człowiekiem – ocenia, osądza i wartościuje cały czas. Ze sprzeczności swojej postawy nie zdaje sobie sprawy, gdyż z zasady, jak pisał kiedyś Tuwim, widzi wszystko oddzielnie.

Kołtun jednak okazuje wrogość tym, którzy próbują analizować, a więc i krytykować jego postawę i prezentowane przez niego opinie. Dlatego kołtun czuje nienawiść do religii, patriotyzmu i wszelkich postaw wymagających wyrzeczeń, wysiłku czy – straszne słowo – poświęcenia. Walka z nimi staje się jego jedyną misją dziejową. Po jej sukcesie nic już nie będzie przecież, wyobraża sobie kołtun, przeszkadzać w beztroskiej konsumpcji.

- Kołtun jest bytem stadnym - opisuje Bronisław Wildstein. Powtarza, co słyszy dookoła, reaguje tak jak reaguje jego otoczenie. Deklarując absolutną otwartość, kołtun świat dzieli na swoich i obcych. W plemieniu istnieje rygorystyczny kod zachowań, estetycznych znaków, a nawet kostiumów. Najbardziej kołtun boi się ośmieszenia. Być może, dlatego, że intuicyjnie wyczuwa swoją śmieszność. Grupa daje mu poczucie akceptacji, a powtarzanie gestów, wypowiedzi i zachowań uwalnia od niepewności. Aby nie czuć obawy ośmieszenia musi ją wyprojektować na zewnątrz. Naznaczyć śmiesznością innych. Zbiorowe pokazywanie palcem odmiennych, a więc "śmiesznych" uwalnia kołtuna od lęku i daje mu poczucie wyższości. Dzieje się to, oczywiście, poza jakimikolwiek racjonalnymi uzasadnieniami.

Kołtun jest wg publicysty "Uważam Rze" stworzony do manipulacji. Można wmówić mu wszystko i zachęcić go do każdej akcji także wbrew jego interesom. W III RP nazywa się "młody, wykształcony z wielkich miast". Oczywiście, jest to opis jego aspiracji, a nie stanu rzeczy. To tylko niewielkie, wynotowane, fragmenty tego szerokiego i pozwalającego zrozumieć wiele z naszego życia publicznego opisu. Polecamy zwłaszcza ludziom młodym. A na koniec - wspomniany apel Wildsteina:

Przekroczenie kołtuńskiego horyzontu wyrywa z dusznego świata III RP i otwiera ogromne perspektywy. Owszem, wiąże się z ryzykiem, ale wszystko, co wartościowe musi coś kosztować. Kołtunie zrozum, że dopiero, gdy zrezygnujesz ze swojego kołtuńskiego statusu otworzą się przed Tobą możliwości, których nigdy byś nie podejrzewał. Pomyśl, że nie musisz być kołtunem! Wyobraź sobie, że może się przed Tobą pojawić zupełnie nowy świat. Właśnie.

wu-ka, źródło: Uważam Rze

Francja 2012: faktyczny początek kampanii. "Walkę o drugą turę stoczą Nicolas Sarkozy, Marine Le Pen i kandydat Partii Socjalistycznej ". Prezydent Sarkozy podczas parady z okazji Święta 14 lipca. Przyszłoroczne wybory prezydenckie właściwie już się zaczęły. Jak chce tradycja (de Gaulle w 1965, Giscard w 1981, Mitterrand w 1988, Chirac w 2002 r.) urzędujący prezydent startuje po raz drugi i jest z oczywistych powodów głównym pretendentem do najwyższego urzędu? Chociaż... Chociaż tym razem sprawy się komplikują. Francuzi nisko oceniają dokonania Nicolasa Sarkozy'ego, do tego stopnia nisko, że wiele sondaży daje mu dopiero trzecie miejsce. Gdyby rzeczywiście stało się tak, że urzędujący prezydent nie wszedłby do drugiej tury, byłoby to wydarzenie bez precedensu. Gdyby, z kolei, stało się tak, że do drugiej tury nie przeszedłby kandydat największej partii opozycyjnej, byłby to szok na miarę wydarzeń z 2002 r., kiedy to urzędujący premier został pokonany zarówno przez urzędującego prezydenta, jak i przez kandydata Frontu Narodowego – bądź, co bądź przedstawiciela skrajnej prawicy, a więc nurtu politycznego poniekąd wygnanego z wielkiej polityki. Szok był wtedy wielki, trochę na miarę drugiej tury naszych wyborów prezydenckich z 1990 r., kiedy Tadeusz Mazowiecki (naturalny konkurent Wałęsy) został wyeliminowany z drugiej tury przez nikomu nieznanego Stanisława Tymińskiego. Krótko mówiąc, nad wyborami 2012 zawisł cień ewentualnego sukcesu Frontu Narodowego – tym razem w osobie Marine Le Pen, zresztą córki historycznego przywódcy FN – Jean Marie Le Pena. O ile, bowiem tradycyjny dominujący układ sił w drugiej turze: parlamentarna prawica (dziś UMP) – parlamentarna lewica (dziś PS) jest we francuskiej polityce normą od początków V Republiki, o tyle rosnąca, i jak się zdaje, stabilna pozycja Frontu Narodowego oznacza zakwestionowanie tego układu. Jak dotąd, bowiem wszystkie sondaże są zgodne: równorzędną walkę o wejście do drugiej tury stoczy ze sobą wiosną przyszłego roku troje kandydatów: Nicolas Sarkozy, Marine Le Pen i kandydat Partii Socjalistycznej (zapewne ktoś z dwójki: Martine Aubry, Francois Holland), która właśnie rozpoczęła prawybory? Podstawowy kłopot PS polega, jak powszechnie wiadomo, na tym, że jej najlepszy potencjalnie kandydat ma aktualnie sprawę karną w Nowym Jorku, w związku, z czym przestał być kandydatem. Do prawyborów PS, zgłosili swoje kandydatury, poza wymienionymi także: Ségolène Royal (kandydatka PS w 2007 r.), Arnauld Montebourg i Manuel Valls. Wygląda na to, że pani Royal oraz panowie Montebourg i Valls nie mają szans na zwycięstwo (może szkoda w przypadku Manuela Vallsa, który odznacza się wyjątkowym, jak na polityka socjalistycznego, realizmem ekonomicznym). Dodatkowo w prawyborach weźmie też udział szef zaprzyjaźnionych z socjalistami lewicowych radykałów (PRG) - Jean-Michel Baylet. On, oczywiście, też jest bez szans na uzyskanie nominacji. Startuje z – nazwijmy to tak – innych powodów. Swoje prawybory skończyła już partia ekologiczna (EELV), a jej nominację zdobyła Eva Joly, była sędzia śledcza. Wokół pani Joly było ostatnio głośno, kiedy powiedziała, że tradycyjna defilada z okazji 14 Lipca powinna zostać zastąpiona przez pochód obywatelski. Wywołało to furię Frontu Narodowego, głośne sprzeciwy rządzącej UMP i zakłopotanie socjalistów. Rzeczywiście pani Joly uderzyła w symbol i naraziła się na kłopoty – to na poziomie skuteczności. Na poziome merytorycznym można rzec, że kandydatka ekologów, (wśród których jest niemało pacyfistów) wyraziła w ten sposób swoją angeliczną wizję polityki – niezależnie od bieżących kłopotów, to jest wskazówka dla wyborców, która wiele mówi. Kolejny raz zapewne stanie do wyborów centrysta Francois Bayrou, człowiek, który w 2007 r. zdobył aż 18 proc. głosów, ale następnie zmarnował ten kapitał polityczny (jak u nas Andrzej Olechowski w 2000 r.) Wydaje się, że tym razem nie odegra większej roli. Jest jeszcze Jean-Luc Mélenchon, wspólny kandydat komunistów (PCF) i secesjonistów z Partii Socjalistycznej (PG) – kandydat sytuujący się na lewo od Partii Socjalistycznej. Obok niego skrajna lewica (trockiści w dwóch odmianach plus Nowa Partia Antykapitalistyczna) zgłoszą swojego (lub swoich kandydatów). No i, do kompletu, będzie paru kandydatów egzotycznych: może przedstawiciel myśliwych, może jakiś kabareciarz – słowem folklor polityczny. Będzie, więc rozmaitość propozycji programowych, ale każde dziecko wie, że nie można (jak chcą ekologowie) zdemontować wszystkich elektrowni nuklearnych we Francji, ani (jak chcą antykapitaliści) po prostu zlikwidować kapitalizmu, ani nawet (jak proponuje Marine Le Pen) wyjść bardzo szybko z Afganistanu. Są pewne konieczności i pewne ograniczenia, dziś w dobie globalizacji i w dobie Unii Europejskiej większe niż niegdyś, pole manewru dla polityki kurczy się. Nie znaczy to jednak, że polityka się skończyła. O to, co naprawdę można zmienić we Francji, będą się spierać prawdopodobnie kandydaci z „grubej trójki": Sarkozy, Le Pen i Holland lub Aubry, a na koniec ktoś z „grubej dwójki". Dziś, u progu tej kampanii, najważniejsze pytanie brzmi: czy Marine Le Pen powtórzy sukces swojego ojca z 2002 r. i znowu zatrzęsie francuską polityką?

Roman Graczyk

Ziemkiewicz: gdzie ja żyję? Zabawna ciekawostka: po tym, jak Kinga Dunin zrecenzowała zbiorczo w wiadomej gazecie mojego Zgreda i Dolinę Nicości Wildsteina, oczywiście krytycznie, wiele zupełnie od siebie niezależnych osób uznało za stosowne poinformować mnie: – Widziałeś, w „Wyborczej” cię chwalą! – Co ty mówisz, chwalą – odpowiadałem – przecież wprost i wyraźnie odmawia mojej powieści wartości, pisząc w trybie warunkowym, że mogłaby to być dobra książka, gdyby… I tu znajomi patrzą na mnie jak na nierozgarnięte dziecko i tłumaczą: – No, co ty, przecież inaczej nie mogła, przecież to jasne, że musiała najpierw napisać, że to wrogie, pozbawione wartości i tak dalej, no, to MUSIAŁA, – ale czytaj do cholery między wierszami, gdzie ty żyjesz? Oczywiście, pamiętam, że kiedyś tak było. Ceną za to, że w ogóle na jakiś temat coś się ukazało, były rytualne frazy i zaklęcia, że niesłuszne, że wrogie i generalnie jesteśmy przeciw. Orwell czy inni klasycy ukazywać się mogli tylko z idiotycznymi, odkręcającymi ich wymowę wstępami Sandauera czy Sadkowskiego, i jasna sprawa, że nikt na to nie zwracał uwagi (rzecz dotyczyła zresztą nie tylko polityki, ale też, np., uznanej za szkodliwą, zachodniej kultury popularnej). Ale cytowane wyżej rozmowy, może Państwo nie uwierzą, odbywałem teraz z ludźmi młodszymi ode mnie, którzy „pryl” pamiętać mogą ledwie, co, a rzecz uznają za oczywistą. Zjechała? No przecież MUSIAŁA, ale wszystko, co trzeba, przemyciła! Gdzie ja, faktycznie, żyję? Z powrotem w „prylu”? A jeśli, to, w którym? Za późnego Jaruzela, w czasach, gdy, jak to ujął pułkownik Garstka, „wstąpienie do Partii było wyborem sytuacyjnym, a nie ideowym”, gdy nikt już nawet w kierownictwie PZPR nie wierzył w żaden komunizm czy realny socjalizm, ale też nikt tam jeszcze nie wierzył, że „legalna władza” realizująca geopolityczną konieczność i ciesząca się niezłomnym wsparciem sojuszników może kiedykolwiek zostać od władzy i koryta odstawiona? Czy może za Gierka, puszącego się, że Polska jest dziesiątą potęgą gospodarczą świata, pierwszorzędnym graczem światowej polityki pośredniczącym między Wschodem a Zachodem (a jakże, wszak Breżniew spotykał się w Warszawie z prezydentem Francji, a i prezydent USA nas odwiedził) i że tyle się wszędzie buduje, podczas gdy państwo i społeczeństwo się rozkładało, a rosła lawinowo piramida długów? A może nawet jeszcze wcześniej, gdzieś za późnego Gomułki i Moczara, skoro jeden sąd wysyła lidera opozycji na przymusowe badania psychiatryczne, a przed innym prawnik Agory urządza deliberacje nad „prawdziwym nazwiskiem” i pochodzeniem Jarosława Marka Rymkiewicza? W sobotę przed zaśnięciem pstrykam na chwilę pilotem telewizora (tak, to zasadnicza różnica, przyznaję: wtedy telewizorów z pilotem nie było) – leci festiwal Piosenki Radzieckiej z Zielonej Góry, jak przed laty. Pstrykam w niedzielę po obudzeniu, by zobaczyć, czym braunowa telewizja reedukuje niegdysiejszych widzów mojego „Antysalonu” – a tam nostalgiczny program redaktora Walenciaka z „Przeglądu” o tym, jak w tym „prylu” dobrze bywało. Bo z absurdów i niedomagań PRL wiedzie nas wspomniany program prostą ścieżką do pointy, którą ostatecznie łopatologicznie wykłada sympatyczny niegdyś aktor Kowalewski. Śmiano się i krytykowano je, i cenzura na to pozwalała. A teraz żyjemy w jeszcze gorszym i groźniejszym absurdzie, np. „te pochodnie na Krakowskim Przedmieściu”, i z tego nikt nie szydzi, nikt nie krytykuje! Gdzie ja, panie doktorze… A, już pytałem. Rafał A. Ziemkiewicz

Przekrojony naród Kiedyś polityka była czymś na kształt gry w szachy. Politycy starali się przewidzieć przyszłość, przewidzieć także ruchy polityków innych państw – i tak sterować nawą państwową, by bezkolizyjnie płynęła w pożądanym kierunku, a załoga i pasażerowie nie mieli powodu do narzekań. Planowali te posunięcia dalekowzrocznie. Podobno, gdy zmarł ks. Talleyrand, ks. Metternich, powiedział z głębokim namysłem: „Ciekawe: co On chciał przez to osiągnąć?” Dzisiejsze partie polityczne to zwyczajne machiny do zapewnienia swoim członkom lukratywnych posad państwowych. Polityka w d***kracji to typowa gra o sumie niezerowej: „Banda Czworga” walczy między sobą o posady – ale też mają jeden wspólny interes: by tych posad było jak najwięcej i by były wysoko płatne. Ludzie już nawet nie pamiętają tego, co było w roku 1988 i 1989 – gdy każdy pragnął pracować u prywaciarza, bo tam zarobki były znacznie wyższe, niż na posadzie państwowej. Dziś, jak podaje GUS, średnia zarobków w przemyśle prywatnym to 3430 zł, a w „budżetówce” 4260 zł. Politycy i biurokraci duszą nas za gardło. Nakładają na prywaciarzy podatki – i z nich fundują sobie wysokie pensje, diety i co tam jeszcze. Nic dziwnego, że partie polityczne kompletnie nie zajmują się przyszłością krajów, które okupują - zajmują się tylko i wyłącznie jednym problemem: jak wygrać najbliższe wybory. A co będzie dalej? E, jakoś to będzie: przecież, jak mawiał dobry wojak Szwejk: „Nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było”. Ja te partie po trosze usprawiedliwiam. One MUSZĄ myśleć tylko o najbliższych wyborach. Jeśli Partia A będzie myślała o tym, co stanie się z Polską za lat 20 – a Partia B wszystkie swe myśli i uczynki poświęci sprawie wygrania najbliższych wyborów – to jasne jest, że Partia B je wygra. Więc Partia A, choćby nawet ciągnęło ja, by zastanowić się przez chwilę, co będzie dalej – musi poświecić się całkowicie wygrywaniu wyborów. Partie takie, jak Kongres Nowej Prawicy, otwarcie mówiące, że mają w nosie nastroje dzisiejszego, przypadkowego społeczeństwa, a myślą o tym, co będzie właśnie za te 20 lat – są otoczone pogardą motłochu i traktowane przez inne partie z politowaniem – jak frajerzy. Ale na te 15% ludzi myślących chyba możemy liczyć... Gdy piszę „przypadkowe społeczeństwo” - to nie przypadkiem. Stanowimy dziś pewne społeczeństwo – mające jakieś poglądy, zasady – i liczące 38 milionów członków. Za trzy miesiące będą wybory – i weźmie w nich udział inne, też przypadkowe społeczeństwo. Przecież przez te trzy miesiące część ludzi umrze, część się urodzi, część wejdzie w wiek wyborczy, część przyjedzie do kraju, część wyemigruje, a bardzo wiele osób zmieni poglądy. To będzie, powtarzam, INNE społeczeństwo. A za dwa lata będzie to jeszcze inne społeczeństwo. Dlaczego przypadkowe nastroje tego społeczeństwa za trzy miesiące mają decydować o tamtym za dwa lata? Prawica nie mówi o „społeczeństwie”. Prawica mówi o „narodzie”. Naród to nasi przodkowie, my, nasze dzieci, wnuki, prawnuki... „Społeczeństwo” - to tylko przekrój narodu. A co to jest „naród”? Naród to w jakiejś mierze nasze geny – ale chyba w jeszcze większym stopniu nasza kultura, nasze obyczaje, nasze zasady. Te trwałe zasady – to dla narodów to samo, co dla poszczególnych ludzi geny. Te zasady tworzą naród. Dlatego poszczególne narody tak starannie dbają o ich przestrzeganie. A polityk Prawicy mówiący o „dobru narodu” nie ma na myśli przekupienia dzisiejszego przypadkowego elektoratu, lecz myśli o dobru naszych dzieci, wnuków... nie mających głosu w wyborach. Gdyby np. dzieci nienarodzone miały prawo głosu, to na pewno głosowałyby przeciwko aborcji – nieprawdaż? A jedną z Zasad jest: „Pamiętaj rozchodzie być z przychodem w zgodzie!”. Więc polityk nie będzie zadłużał dzieci i wnuków. Przypomnijmy: w efekcie działań Lewicy dziecko rodzi się z długiem 100 tysięcy zł... JKM

Nasza droga szkoła Rządząca klika przekonuje "obywateli", że wprawdzie rabuje ich z pieniędzy, ale za to oferuje "bezpłatną szkołę". Jest to oczywiste kłamstwo. Kto nie wierzy, niech spyta dowolnego nauczyciela, czy pobiera on pensję. Pobiera... To znaczy, że szkoła jest płatna. Tyle, że w normalnym kraju wyjmuję z kieszeni 150 zł i płacę za szkołę. W kraju socjalistycznym, jak Belgia, Polska czy Szwecja, jadę na stację benzynową i płacę 300 zł. Z czego benzyna to 90 zł, a 210 zabiera Władzuchna. 110 zabiera sobie, a 100 daje szkole... i przekonuje szkołę, że gdyby opłacali ją rodzice, to by zdechła z braku pieniędzy. A rodziców, że na prywatną szkołę nie byłoby stać. Po co tak kłamią? Dla tych 110 złotych, które zabierają, by opłacić rosnącą z roku na rok hordę urzędników. I na zmarnowanie. Ale to nie wszystko. Skoro ONI już obrabowali nas z pieniędzy i to ONI opłacają nauczycieli - to płacą nauczycielom za to, by uczyli nasze dzieci tego, co ONI chcą. Np. chcą, by nasze dzieci były uczone, że (tfu!) "gej" jest OK. I są uczone! A my nie mamy nic do gadania. Bo to ONI płacą. A to, że zrabowanymi nam pieniędzmi? Cóż: dobrze ukradzione - jak własne... Ale to nie koniec. Jak donosi "Gazeta Prawna" - cytuję: "W tym roku rodzice znów zapłacą za szkolne podręczniki rekordową kwotę". Wychodzi, że na ucznia I klasy trzeba zapłacić 355 zł (!), a na ucznia I klasy gimnazjum: 750 zł (!). I dalej wymienia rozmaite przyczyny. Pomija tylko jedną: monopol państwa. My MUSIMY posyłać dzieci do szkoły. Program tej szkoły (nawet prywatnej!) zatwierdza obecny, niemiłościwie nam panujący reżym. Podręczniki też zatwierdza MEN. Więc ceny rosną niebotycznie - bo NIE MA KONKURENCJI. Proszę popatrzeć na swój telefon komórkowy. Jest to cudo techniki. Tymczasem sprzedają go nam za 100 zł - a czasem dają nawet za złotówkę. A ceny połączeń nieustannie spadają. A gdyby Władzuchna dopuściła nie cztery sieci, a pozwoliła działać większej ich liczbie - to spadałyby jeszcze szybciej. Natomiast ceny energii elektrycznej - z reżymowych elektrowni - rosną i rosną. I tak samo rosną i rosną ceny podręczników. Gdyby szkoły były prywatne i konkurencyjne - to zapewniam, że byłyby takie, w których dzieciaki miałyby w I klasie podręczniki za 30 złotych. A może nawet byłyby takie - bardzo nowoczesne - w których podręczników nie byłoby w ogóle! Dzieci miałyby je w komputerze. Używany komputer, na którym nie można grać w najnowsze gry, ale łatwo można zapisać w nim i 1000 podręczników - można kupić za 100 zł albo i taniej! A można go wykorzystać na wiele innych sposobów. I nauczyciel mógłby taki podręcznik, co tydzień modyfikować. Dodając coś aktualnego, co dzieci znajdowałyby potem w swoich komputerach. Ale w tym celu musimy mieć szkoły zmuszone do bezlitosnej konkurencji o ucznia. Ucz dobrze i/lub tanio - albo bankrutuj! Tylko strach przed bankructwem zmusiłby właścicieli i nauczycieli do oszczędności i wytężonej pracy. Czy słyszeli Państwo, by jakaś szkoła zbankrutowała? Nie... i właśnie, dlatego jest tak, jak jest. JKM

Ośmioręki bandyta Dzisiejsze partie polityczne to zwyczajne machiny do zapewnienia swoim członkom lukratywnych posad państwowych. Polityka w d***kracji to typowa gra o sumie niezerowej: „Banda Czworga” walczy między sobą o posady, ale też mają jeden wspólny interes: by tych posad było jak najwięcej i by były wysoko płatne. Ludzie już nawet nie pamiętają tego, co było w roku 1988 i 1989, gdzie każdy pragnął pracować u prywaciarza, – bo tam zarobki były znacznie wyższe, niż na posadzie państwowej. Dziś, jak podaje GUS, średnia zarobków w przemyśle prywatnym to 3430 zł, a w „budżetówce”: 4260 zł. Politycy i biurokraci duszą nas za gardło. Nakładają na prywaciarzy podatki i z nich fundują sobie wysokie pensje, diety i co tam jeszcze. Nic dziwnego, że partie polityczne kompletnie nie zajmują się przyszłością krajów, które okupują. Zajmują się tylko i wyłącznie jednym problemem: jak wygrać najbliższe wybory. A co będzie dalej? E, jakoś to będzie, przecież, jak mawiał dobry wojak Szwejk: „Nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było”. Ja te partie po trosze usprawiedliwiam. One MUSZĄ myśleć tylko o najbliższych wyborach. Jeśli Partia A będzie myślała o tym, co stanie się z Polską za lat 20, a Partia B wszystkie swe myśli i uczynki poświęci sprawie wygrania najbliższych wyborów – to jasne jest, że Partia B je wygra. Więc Partia A, choćby nawet ciągnęło ja, by zastanowić się przez chwilę, co będzie dalej – musi poświecić się całkowicie wygrywaniu wyborów. Partie takie, jak Kongres Nowej Prawicy, otwarcie mówiące, że mają w nosie nastroje dzisiejszego przypadkowego społeczeństwa, a myślą o tym, co będzie właśnie za te 20 lat – są otoczone pogardą motłochu i traktowane przez inne partie z politowaniem – jak frajerzy. Ale na te 15% ludzi myślących chyba możemy liczyć... JKM

"Przyznaj się!" Historia, jak wiadomo, się powtarza, toteż nic dziwnego, że wobec perspektywy utworzenia na „polskim terytorium etnograficznym” Żydolandu, mamy do czynienia z recydywą stalinowskiej polityki historycznej, która ma Żydolandowi dostarczyć pozorów moralnego uzasadnienia. Pierwotna stalinowska polityka historyczna forsowała tezę o współpracy Armii Krajowej z Gestapo i dlatego rozmaite Romkowskie czy Fejginy łamali akowcom kości i zrywali paznokcie, żeby się do tej kolaboracji przyznali. Dzisiaj kolaboracja z Niemcami uchodzi za szczyt politycznej mądrości, więc chodzi o stopniowe przerzucanie odpowiedzialności za zbrodnie II wojny światowej z Niemiec na winowajcę zastępczego - Polskę oraz dostarczenie opinii światowej uzasadnienia narzucenia Polakom kurateli szlachty jerozolimskiej. Podobnie jak w wieku XVIII, światowa opinia jest przekonywana, że Polaków nie można pozostawić samopas, że trzeba roztoczyć nad nimi polityczną kuratelę - ale już nie, dlatego, że nie potrafią sami się rządzić, tylko, dlatego, że w przeciwnym razie ZNOWU zrobią coś okropnego. Wykonawcami tej polityki historycznej są nie tylko wynajęci przez wpływowe środowiska żydowskie „światowej sławy historycy” w rodzaju Jana Tomasza Grossa, ale również rzesze kolaborantów, którym ton nadają „maleńcy uczeni” z „Gazety Wyborczej”, pedagogizujący mniej wartościowy naród tubylczy, żeby się przyznał - tym razem do holokaustowania Żydów. Mimo odmienności tez dawnej i obecnej polityki historycznej, cel pozostaje identyczny, podobnie jak metoda: „przyznaj się”! Niedawno do grona pedagogizujących dołączył nawet JE bp Mieczysław Cisło od dialogu z judaizmem. „Maleńcy uczeni” - wiadomo: liczą na okruszki ze stołu pańskiego. Na co liczy Jego Ekscelencja? Czyżby naprawdę myślał, że upragniona „wiosna Kościoła” nastanie dopiero w Żydolandzie? To już prędzej zmartwychwstaną Romkowski z Fejginem, którym „maleńcy uczeni” właśnie prostują ścieżki. SM

Kto nadał ordery „Żołnierzom Wyklętym”… rzecz o zamilczaniu. Trochę lekcji o patriotyzmie Lecha Kaczyńskiego zwłaszcza dla tych jak Józef czy Wojwit, dla których PIS z Kaczyńskimi to nie Polacy tylko zdrajcy. Nie czytają może w końcu zrozumieją jak bardzo błądzą. Lech Kaczyński to pierwszy prezydent, który docenił Polaków walczących o Polskę. Proszę czytać i zdobywać wiedzę niedominujących mediach, bo tam się niczego nie dowiecie. Opinie pisane w komentarzach oparte o dominujące media są oczerniającymi opiniami. Lepiej, gdy się nie ma wiedzy nic nie pisać, aby nie popełnić grzechu. Prezydent RP nadał pośmiertnie ordery 22 „Żołnierzom Wyklętym”. W dniu 1 marca 2011 r. Prezydent Komorowski przekazał te ordery członkom rodzin osób nimi uhonorowanych. Przekazał, ale czy również nadał? Oto jest pytanie. Odpowiedź na nie poznają tylko cierpliwi czytelnicy, tzn. ci, którzy przebrną przez większą część niniejszego tekstu. Zanim wyjaśnię o co chodzi z nadaniem tych orderów, pozwolę sobie, wychodząc z założenia, że o prawdziwych i obiektywnie ciekawych bohaterach nigdy zbyt dużo, naszkicować historię uhonorowanych Krzyżami Wielkimi Orderu Odrodzenia Polski, dwóch partyzantów z terenu Białostocczyzny, których powojenne dzieje znakomicie ilustrują dramatyczne i heroiczne jednocześnie losy wielu „Żołnierzy Wyklętych”. Mjr Jan Tabortowski „Bruzda” i ppor. Stanisław Marchewka „Ryba”, bo o nich mowa, byli żołnierzami Polski Podziemnej już od 1940 r. Po wejściu sowietów w 1944 r. na ziemie polskie nie złożyli broni. Odegrali główne role w kilku spektakularnych akcjach podziemia antykomunistycznego, choćby w przeprowadzonym w nocy z 8 na 9 maja 1945 r. ataku na Grajewo, w wyniku, którego min. rozbito miejscowe więzienie i uwolniono ok. 80 więźniów reżimu komunistycznego. Akcją w Grajewie dowodził „Bruzda”, natomiast „Ryba” stał na czele oddziału, który z powodzeniem szturmował tam budynek Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. I tak jak symboliczna jest data przeprowadzenia akcji na Grajewo – przecież dokładnie wtedy Europa Zachodnia świętowała zakończenie II wojny światowej a Związek Radziecki do tej fety czynił ostatnie przygotowania- tak symboliczne dla historii „Żołnierzy Wyklętych” są dalsze losy „Bruzdy” oraz „Ryby”. Obaj ujawnili się podczas amnestii z lutego 1947 r. (przy czym „Ryba” zaprzestał działalności konspiracyjnej już wcześniej, w początkach 1946 r.). Obaj próbowali znaleźć dla siebie miejsce w komunistycznej rzeczywistości. I żadnemu z nich to się nie udało. Nie mieli szans. Takich jak oni partia komunistyczna skazała na zagładę. Po prostu.

Mjr Jan Tabortowski "Bruzda" „Bruzda” po ujawnieniu zamieszkał w Warszawie. Podjął pracę i rozpoczął studia na SGH. W kwietniu 1950 r., zagrożony aresztowaniem, zdecydował się na powrót do lasu. Stanął na czele kilkuosobowej grupy partyzanckiej, która operowała na terenach powiatu grajewskiego i łomżyńskiego. Ponieważ przez długie miesiące dla UB pozostawał nieuchwytny, bezpieka postanowiła schwytać go przy pomocy jego dawnego podkomendnego, czyli „Ryby”. Ten, po zaprzestaniu działalności niepodległościowej w początkach 1946 r., potwierdzonym dodatkowo ujawnieniem w 1947 r., opuścił teren Białostocczyzny i zamieszkał w Łodzi, gdzie rozwinął prywatny interes (trudnił się handlem). Bezpieka dopadła go jesienią 1952 r. Alternatywa, przed którą „Ryba” został postawiony przez komunistów była iście diabelska: albo zgoda na współpracę z UB w celu wydania dawnego dowódcy, „Bruzdy”, albo piekło ubeckich kazamatów i, w najlepszym wypadku, długoletnie więzienie. Dla człowieka, który od ponad sześciu lat nie konspirował, który zaadoptował się w nowej, wprawdzie ponurej, ale zawsze jakiejś rzeczywistości, miał rodzinę, plany na przyszłość itd., wybór, jakiego z woli UB miał dokonać, był – oceniając rzecz z poszanowaniem prawdy życia – piekielnie trudny. „Ryba” wybrał rozwiązanie, którego ubecy nie przewidzieli, bo przewidzieć nie byli w stanie. Mierzyli, bowiem świat własną miarą, co jest często spotykanym błędem. Otóż „Ryba” dokonał wyboru na wierność. Pozornie zgodził się na współpracę i pomoc w ujęciu „Bruzdy”, po czym otrzymał od UB stosowne instrukcje i ruszył w białostockie na poszukiwanie swego byłego dowódcy. Do spotkania starych towarzyszy broni doszło stosunkowo szybko. „Ryba” wyjawił „Bruździe” cały plan nakreślony przez UB i rolę, którą w myśl koncepcji UB miał w nim odegrać. Rolę Judasza. A tej „Ryba” grać nie chciał. Zapewne uznał, że nie ma prawa przesądzić, że jego życie jest ważniejsze od życia „Bruzdy”. Przyłączył się do grupy partyzanckiej, którą dowodził „Bruzda” i został jego zastępcą. Musiał mieć pełną świadomość, że dokonując takiego wyboru, zamyka przed sobą drzwi do przyszłości, a klucz do nich wyrzuca daleko za siebie. Że odwrotu już nie będzie. Że za tę decyzję przyjdzie mu zapłacić własnym życiem. I tak też się stało. Zanim jednak dopełnił się jego los, w dramatycznych okolicznościach zginął „Bruzda”. 23 sierpnia 1954 r. partyzanci zaatakowali posterunek MO w Przytułach. W czasie tej akcji „Bruzda” został ciężko ranny. Jego podkomendni nie mieli najmniejszych szans, aby wynieść go z miejsca walki i uciec przed pościgiem. W tej sytuacji „Ryba” dobił swego dowódcę i przyjaciela. Tak zginął major Jan Tabortowski „Bruzda”, przedwojenny oficer WP, kawaler Orderu Virtuti Militari. Jego ciało komuniści pogrzebali w nieznanym do dziś miejscu. „Ryba” miał wtedy przed sobą jeszcze dwa i pół roku życia. Ubecy (a dokładnie już wtedy esbecy) dopadli Go dopiero 3/4 marca 1957 r. Ukrywał się w przemyślnie wykopanym bunkrze w zabudowaniach gospodarskich w swej rodzinnej wsi, Jeziorku (zapewne jego miejsce urodzenia przesądziło o wyborze pseudonimu, pod którym walczył). Został zdradzony przez swego żołnierza, który krwią „Ryby” opłacił wyjście z podziemia bez sankcji więzienia. Osaczony w swej kryjówce przez obławę, ppor. Stanisław Marchewka „Ryba” podjął walkę i zginął. Został pochowany na cmentarzu w Jeziorku. Był, tak jak „Bruzda”, kawalerem Orderu Virtuti Militari.

Ppor. Stanisław Marchewka ps. "Ryba" Jak można wnosić z przywołanych powyżej faktów, „Bruzda” i „Ryba” zginęli, bo niezwykle silnie, można powiedzieć, że wręcz śmiertelnie mocno, byli przywiązani do idei wolności, do prawa człowieka do wolnego życia na ziemi. Ilekroć myślę o nich i Im podobnych, przypominają mi się końcowe, gorzkie frazy wiersza Zbigniewa Herberta Mademoiselle Corday, z tomiku „Rovigo”:

[...] cała była z mitycznych czasów/, kiedy autorzy greccy albo rzymscy/ przy lampce oliwnej lub świecy/ pakt zawierali i mocno wierzyli, /że obrona wolności jest rzeczą chwalebną. Wróćmy jednak do 1 marca 2011 r., do uroczystości przekazania przez Prezydenta Komorowskiego członkom rodzin „Żołnierzy Wyklętych” nadanych pośmiertnie ich bliskim orderów. Nie tylko rodziny odznaczonych, ale sądzę, że wszyscy, którym pamięć o „Żołnierzach Wyklętych” jest sprawą bliską sercu, przyjęli wiadomość o tym wydarzeniu z radością i wdzięcznością. Tym wszystkim, jak sądzę, należy się pewne, przyjmijmy, że drobne, wyjaśnienie. Wiemy, bowiem kto ordery te wręczył (a dokładnie przekazał na ręce przedstawicieli rodzin osób pośmiertnie uhonorowanych). Ale zapewne nie wszyscy, czy wręcz zdecydowana większość z Państwa nie wie, kto te ordery nadał. A nadał je nie, kto inny jak Prezydent RP, śp. Lech Kaczyński. Odpowiednio: śp. mjr. Janowi Tabortowskiemu „Bruździe” postanowieniem z 20 sierpnia 2009 r., śp. ppor. Stanisławowi Marchewce „Rybie” także postanowieniem z 20 sierpnia 2009 r. Strona Monitora Polskiego nr 23 z 2009 roku z informacją o odznaczeniach nadanych przez Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, postanowieniem z 20 sierpnia 2009 r. Pod pozycją 2 i 4 figurują tam odpowiednio: Marchewka Stanisław i Tabortowski Jan. [kliknij w obrazek, aby powiększyć] Podczas uroczystości w dniu 1 marca 2011 r. Prezydent Komorowski przekazał członkom rodzin odznaczonych pośmiertnie „Żołnierzy Wyklętych” jeszcze 5 (pięć) Krzyży Wielkich Orderu Odrodzenia Polski (jeden z nich przekazany został rodzinie Lecha Leona Beynara vel Pawła Jasienicy, naszego sławnego dziejopisa, a w 1945 r. oficera 5 Brygady Wileńskiej AK mjra Zygmunta Szendzielorza „Łupaszki”), w sumie (7) siedem orderów tej rangi – najwyższej po Orderze Orła Białego. Wszystkie one nadane zostały przez Prezydenta RP, śp. Lecha Kaczyńskiego!!! I jeszcze kilka zdań nudnej statystyki. Prezydent Komorowski przekazał w tym dniu jeszcze 15 (piętnaście) nadanych pośmiertnie „Żołnierzom Wyklętym” orderów: 8 (osiem) Krzyży Komandorskich z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski i 7 (siedem) Krzyży Komandorskich Orderu Odrodzenia Polski. Spośród nich 5 (pięć), czyli w sumie 12 (dwanaście) z 22 (dwudziestu dwóch) orderów przekazanych przez Prezydenta Komorowskiego rodzinom odznaczonych „Żołnierzy Wyklętych”, nadał śp. Lech Kaczyński. W przypadku 6 (sześciu) innych procedura przygotowawcza została wszczęta i przeprowadzona praktycznie w całości jeszcze za czasów Jego prezydentury. Nie zdążył tylko wydać i podpisać postanowień o nadaniu tych orderów. Uczynił to już Bronisław Komorowski. Pozostają, zatem jeszcze 4 (cztery) ordery. I te cztery ordery nadane zostały z inicjatywy własnej aktualnego Prezydenta RP. Cztery z dwudziestu dwóch orderów przekazanych przez Bronisława Komorowskiego członkom rodzin „Żołnierzy Wyklętych” w dniu 1 marca 2011 r. Na oficjalnej stronie Kancelarii Prezydenta RP, pod datą 1 marca 2011 r., czytamy: Prezydent odznaczył „Żołnierzy Wyklętych” (to tytuł informacji – przyp. G.W.). I dalej: Podczas uroczystości w Pałacu Prezydenckim Bronisław Komorowski przekazał członkom rodzin „Żołnierzy Wyklętych” nadane pośmiertnie Ordery Odrodzenia Polski [...]. Można tam zapoznać się także z listą odznaczonych. Dodam od razu, uprzedzając wszelkiej maści nienawistników i różnych takich, że informacja zamieszczona na stronie Kancelarii Prezydenta RP na temat przekazanych przez Prezydenta Komorowskiego w dniu 1 marca 2011 r. orderów, nadanych pośmiertnie „Żołnierzom Wyklętym”, jest zgodna z prawdą. Może troszkę tylko jest nieprecyzyjna, może tylko jest nieco zbyt enigmatyczna, może tylko odrobinę wprowadza w błąd. Należy oczywiście z góry wykluczyć (mam nadzieję, że szanowni czytelnicy niniejszego tekstu zgodzą się ze mną) świadome działanie osób odpowiedzialnych za zamieszczenie przywołanej informacji na stronie internetowej Kancelarii Prezydenta RP. Świadome w tym sensie, że dopuszczające wprowadzenie opinii publicznej w błędne przekonanie, że śp. Lech Kaczyński nie miał nic wspólnego z orderami dla „Żołnierzy Wyklętych”, które Prezydent Komorowski przekazał, w dniu Narodowego Dnia Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”, wprowadzonego do porządku prawnego z inicjatywy śp. Lecha Kaczyńskiego (znowu ten śp. Lech Kaczyński; chyba za dużo Jego osoby w tym tekście, tyle, że faktografia jakoś to sama narzuca), członkom rodzin osób odznaczonych. Przyjrzyjmy się przez chwilę treści informacji zamieszczonej na stronie internetowej Kancelarii Prezydenta RP. Zawarte w tytule informacji zdanie: „Prezydent odznaczył „Żołnierzy Wyklętych”" jest prawdziwe. Zastrzegam przy tym, że użyty w nim wyraz „odznaczył” rozpoznaję, jako określenie dla czynności nadania orderów. Inaczej chyba nie można, skoro w kolejnym zdaniu informacji jej autor stwierdza, precyzyjnie opisując w tym fragmencie tekstu, co wydarzyło się 1 marca w Pałacu Prezydenckim, że Prezydent Komorowski przekazał [...] nadane pośmiertnie ordery (słusznie rozróżniając merytoryczną decyzję – w formie postanowienia Prezydenta RP – o nadaniu orderów od wykonawczej czynności ich przekazania na ręce członków rodzin osób odznaczonych). Ponadto, z uwagi na okoliczności sprawy, wyraz „odznaczył”, użyty dla opisu czynności wykonawczej w stosunku do postanowienia Prezydenta PR o nadaniu orderów, byłby nieadekwatny, gdyż nikogo z odznaczonych, niestety, nie ma od lat wśród żywych. Zdanie „Prezydent odznaczył „Żołnierzy Wyklętych”" jest prawdziwe, dlatego, że ordery nadaje organ konstytucyjny – Prezydent RP – a nie taka czy inna osoba sprawująca tę zaszczytną funkcję. Jednakże w zestawieniu z zamieszczonym na stronie internetowej Kancelarii Prezydenta RP opisem uroczystości z Pałacu Prezydenckiego, pomijającym wszelkie szczegóły nadania orderów, w tym daty wydania przez Prezydenta RP stosownych postanowień (o wskazaniu Lecha Kaczyńskiego, jako tego, który, realizując uprawnienia Prezydenta RP, nadał większość z przekazanych w dniu 1 marca 2011 r. przez Prezydenta Komorowskiego orderów, nawet nie wspominając) informacja takiej treści musiała wytworzyć mylne wrażenie, że ordery te, bez wyjątku, nadał Prezydent Komorowski. Przyjmując z kolei, że wyraz „odznaczył” został przez autora analizowanej informacji użyty, jako zamiennik dla wyrazu „przekazał”, otrzymujemy ten sam efekt: w następstwie całkowitego pominięcia okoliczności związanych z nadaniem orderów, odbiorcy tego komunikatu tkwią w kontrfaktycznym przekonaniu, że wszystkie ordery, o których traktuje ten tekst, nadane zostały przez Prezydenta Komorowskiego. Nie przesadzam. Przecież jak Polska długa i szeroka telewizje, radia, gazety, portale internetowe zgodnym chórem, powtarzając zapewne za informacją ze strony internetowej Kancelarii Prezydenta RP (ciekawe, jaką treść miał komunikat prasowy Kancelarii Prezydenta RP w tej sprawie?), podały, że Prezydent Komorowski odznaczył „Żołnierzy Wyklętych”. Natomiast nigdzie ani nie usłyszałem ani nie doczytałem się wzmianki, że cokolwiek wspólnego z tymi orderami miał śp. Lech Kaczyński, który, przypomnijmy, większość z nich nadał. Jego udział w tym dziele, szlachetnym i godnym uznania, zupełnie zaginął. Można to sprawdzić, wystarczy wpisać w google np. „Prezydent odznaczył Żołnierzy Wyklętych”" i przeczytać teksty, które pokaże nam wyszukiwarka. Próżno w tym kontekście szukać jakiejkolwiek informacji o Lechu Kaczyńskim. Warto też sprawdzić w Wikipedii hasło: Lech Leon Beynar vel Paweł Jasienica. Jest tam on opisany jako osoba dwukrotnie pośmiertnie odznaczona Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski (3 maja 2007 r. i 1 marca 2011r.). To oczywiście błąd, choć w tym akurat przypadku trudno mieć pretensje do autorów hasła. Dla rozwiania wątpliwości wyjaśniam, że Lech Leon Beynar został odznaczony pośmiertnie Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski tylko raz – postanowieniem Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego z dnia 3 maja 2007 r. Order na ręce członków rodziny Beynara przekazał w dniu 1 marca 2011 r. Prezydent RP Bronisław Komorowski. Chcę podkreślić, że nie uważam za bardzo istotne, kto personalnie nadał te ordery. Ważne, że aktualny Prezydent RP póki, co kontynuuje w tej kwestii politykę historyczną poprzednika. Chciałbym jednak żeby ta, zapewne już ostatnia materializacja decyzji podjętych przez śp. Lecha Kaczyńskiego, jako Prezydenta RP nie została kompletnie oderwana od Jego osoby. Tym bardziej, że ma ona charakter symboliczny: dotyczy wszak osób, których już z nami nie ma; odnosi się do „Żołnierzy Wyklętych”, którzy na uznanie ze strony najwyższego urzędu Rzeczpospolitej musieli czekać 15 lat – do czasu objęcia tego urzędu przez Lecha Kaczyńskiego. Nie ma już wśród nas również Lecha Kaczyńskiego. Pozostała pamięć. I warto było ów kontekst – w poszanowaniu tej symboliki, – choć w jednym zdaniu komunikatu na stronie internetowej Kancelarii Prezydenta RP zaakcentować. Ale nie zrobiono tego. I wiecie Państwo, ze smutkiem stwierdzam, że zupełnie nie jestem tym faktem zadziwiony. A Państwo?

Grzegorz Wąsowski

O JOW-ach i pełnomocnikach Dwie sprawy wywołały najżywszą dyskusję pod moim poprzednim wpisem: kwestia JOW-ów w wyborach do Senatu i głosowanie przez pełnomocnika. Postanowiłem zająć się nimi raz jeszcze, bo moim zdaniem argumenty krytyków tych rozwiązań – głównie sympatyzujących z PiS – pokazują pewien sposób myślenia o państwie, w mojej opinii – niesłuszny. O JOW-ach napisano już, także w Salonie24, całkiem sporo. Wciąż jednak powtarza się ta sama argumentacja ich przeciwników, którą mogę streścić, cytując komentarz Kontrrewolucjonisty pod moim wpisem:

„Wybory jednomandatowe to pomysł bardzo zły, któremu każdy rozsądny człowiek powinien się w Polsce sprzeciwiać. To jeszcze bardziej upartyjni i zabetonuje system polityczny. Ale przede wszystkim jest to w polskich warunkach masowa produkcja Stokłosów w parlamencie. I nie jest istotne, że jest to argument oklepany. Istotne jest, że jest to argument PRAWDZIWY. Mówić, że jak »ludzie chcą mieć Stokłosów to ich wybór« jest komiczne. Równie dobrze można by powiedzieć, że w obecnych warunkach ludzie »chcą mieć rządy PO« to je mają. Ci ludzie to nie »chcą mieć« tylko są tępą masą lemingów, którymi się steruje przy pomocy walterowców i innego GW-na robiąc wodę z mózgu. Na tej samej zasadzie ludzie »chcieli mieć« Stokłosów w senacie. Oligarchowie w jednomandatowych okręgach na poziomie powiatu, po prostu mają w garści miejsca pracy i lokalne media i polityków, przy pomocy kupują ludzi albo robią z nich debili takich jak przykładowo zwolennicy PO”. Kompletnie nie mogę się zgodzić z takim sposobem rozumowania.

Po pierwsze – wprowadzenie JOW-ów nie upartyjni systemu wyborczego – przeciwnie: jest to pewny sposób, aby zmniejszyć hegemonię partii, a przede wszystkim ich liderów. Nie mogłem się dziś nie zgodzić z dyskutującym ze mną w Tok FM Sławomirem Sierakowskim, że jest w Polsce tylko czterech w pełni suwerennych polityków i są to liderzy czterech głównych partii. Ich podwładni, w tym posłowie, nie są suwerenni w żaden sposób, ponieważ są trzymani w ciągłym szantażu list wyborczych systemu proporcjonalnego. To nie jest sytuacja zdrowa. Polskim systemem politycznym zarządza faktycznie czterech ludzi, ponieważ reszta jest bezwolnymi wykonawcami ich poleceń, drżącymi o swoje miejsce na listach wyborczych. Większościowy system proporcjonalny pozwala każdego trzymać w szachu – przynajmniej spośród tych, którzy chcą pozostać w polityce. To przesuwa nas w stronę kleptokracji. Żywa demokracja to taka, gdzie partie nie są zasobnikami mięsa armatniego, ewentualnie wiernych sierżantów, ale stanowią także ośrodki niezależnej myśli i refleksji nad państwem. W Polsce tak nie jest i w ogromnej mierze jest to kwestia systemu wyborczego. W takim systemie głosuje się na partie, a nie na człowieka. W systemie większościowym z JOW-ami głosuje się na partię, ale też na człowieka, a czasem wyłącznie na człowieka. To nie oznacza, jak twierdzą niektórzy, że gdyby wprowadzić taką ordynację do Sejmu (do tego potrzebna by była zmiana Konstytucji), to mielibyśmy 465 osobnych partii (po ten argument sięgał często Jarosław Kaczyński). Nic dziwnego, że lider PiS jest niechętny takiemu systemowi. Oczywiście nadal gros głosów zbierałyby w nim partie, ale już nie każdy, kogo łaskawie na odpowiednim miejscu zatwierdzi partyjny lider. Wyrastaliby lokalni liderzy i przywódcy partii musieliby się na nich godzić – inaczej groziłaby im przegrana w danym okręgu. Druga część wypowiedzi Kontrrewolucjonisty jest wręcz niebezpieczna. Jeżeli uznajemy, że ludzie, którzy wybierają kogoś, kto nam się nie podoba, robią tak po prostu, dlatego, że są głupi, to podważamy istotę demokracji. Oczywiście, że ludzie w większości nie potrafią analizować i racjonalnie uzasadniać swojego wyboru. Tyle że istota demokracji bez cenzusowej polega właśnie na tym, że przyznaje się każdemu prawo głosu niezależnie od tego, z jakich pobudek działa. Jeżeli zaczniemy tak regulować prawo, żeby zmusić ludzi do wyboru, który nam wydaje się właściwszy, jesteśmy o krok od inżynierii społecznej, bardzo niebezpiecznej. Przypomnijmy sobie choćby casus Haidera w Austrii i skandaliczne zachowanie Unii, – która zresztą musiała po pół roku zakończyć swój haniebny bojkot. Powtórzę to, co powiedziałem dziś po południu w Tok FM: ludzie mają prawo wybierać, kogo chcą z dowolnego powodu i nikomu nic do tego. Jeśli chcą mieć senatora Stokłosę, bo ten daje im miejsca pracy, to, czemu nie? W czym jest to gorsze od wybierania polityka, który obiecuje, że takie miejsca pracy stworzy w całym kraju, po czym oczywiście obietnicy nie dotrzymuje? Stokłosa pod tym względem nie tylko nie jest gorszy, ale nawet lepszy, bo faktycznie daje pracę. (Osobna sprawa to kwestia immunitetu i ukrywania się za nim osób, które powinny stawać przed sądem za sprawy kompletnie niezwiązane ze sprawowaniem mandatu. Immunitet jest w Polsce ogromnie rozbudowany i z pewnością powinien zostać mocno ograniczony, ale w tej sprawie partie polityczne są dziwnie oporne – z PiS włącznie.). Przypominam też, że gdyby faktycznie tak łatwo było lokalnym oligarchom wygrywać wybory w systemie większościowym, to mielibyśmy już dawno cały Senat Stokłosów – wszak wybory do Senatu są od zawsze większościowe, tyle że nie w okręgach jednomandatowych. Jasne, że JOW-y nie są lekiem na całe zło. Ale są z pewnością znacznie lepsze niż patologiczny, partyjniacki system, jaki obowiązuje dzisiaj. Druga sprawa to głosowanie przez pełnomocnika. Owszem, należałoby zadbać, żeby przedstawiane do akceptacji pełnomocnictwa były sprawdzane i miejmy nadzieję, że tak będzie. Tak rozumiem zapisaną w kodeksie wyborczym weryfikację. Jednak niepokoi mnie, że wiele osób sprzeciwia się temu rozwiązaniu z pobudek wyraźnie paternalistycznych, antyliberalnych w tym sensie, że nie mogą zaakceptować sytuacji, gdy wskutek wolnej decyzji wyborcy ujawnia on swój wybór innej osobie. Zacznijmy od tego, że zapisaną w Konstytucji tajność wyborów ja rozumiem nie, jako obowiązek, ale jako moje prawo, z którego mogę zrezygnować, jeśli mam ochotę. Gdyby było inaczej, karać by należało każde oświadczenie o tym, na kogo się głosowało. Po ostatnich wyborach prezydenckich na Facebooku roiło się od zdjęć kart do głosowania z zaznaczonym nazwiskiem Kaczyńskiego. Było to oczywiste wyrzeczenie się prawa do tajnego głosowania. Czy i takie przypadki należałoby karać? Głosowanie przez pełnomocnika przysługuje osobom, które same z powodów zdrowotnych głosować nie mogą. Te osoby dobrowolnie mogą przekazać swoje uprawnienie innej osobie. Jest jasne, że dzieje się to za sprawą ich wolnej decyzji. Kuriozalny jest argument, że przecież pełnomocnik nie musi wcale zagłosować tak, jak chce mocodawca. Jasne. Zadziwia mnie jedynie, że krytycy tego rozwiązania nie pojmują, iż jest to problem i sprawa wyłącznie pomiędzy mocodawcą a pełnomocnikiem i państwu nic do tego. Sprawą wyborcy jest, aby na pełnomocnika wyznaczył kogoś, do kogo ma zaufanie. W przypadku głosowania przez pełnomocnika mamy do czynienia z klasyczną relacją dwóch osób, opartą na zaufaniu i wolnej woli. Państwo w takie relacje nie powinno się mieszać. Pomijając już fakt, że na tym rozwiązaniu ma szansę skorzystać głównie PiS, a nie PO – to wśród zwolenników Prawa i Sprawiedliwości jest zapewne więcej osób starszych i schorowanych, które w poprzednich latach nie mogły głosować z powodu swojego stanu. Teraz taką możliwość dostaną. I bardzo dobrze. Warzecha

Łże-sondażowni obywatelskie zdemaskowanie Obywatelski obowiązek nakazuje mi zacytowanie w całości świeżego wpisu jaki pojawił się dziś 20 lipca o godzinie 11:00 na forum „Dziennika”. Być może już zostało to wcześniej gdzieś częściowo upublicznione, jednak poniżej mamy całość w jednym miejscu. Mamy piękne zdemaskowanie ‘brunatnego’ Roberta, licznych klik i bolszewickich ośrodków „badania” opinii publicznej. Należy przeciąć sznur kłamstw i pokazać związki łże-sondażowni z komunistycznymi kanaliami i znanymi bezkarnymi mocodawcami-mordercami. Dla kontrastu należy eksponować celowo POmijaną przez reżimowe ośrodki Polską Grupę Badawczą. Zapraszam do lektury (moją jedyną ingerencją w tekst są wytłuszczenia druku w celu zaostrzenia przekazu). Żyjemy w kraju, w którym demokrację niszczy szwindel. Jest nim przeżarta patologicznymi powiązaniami piąta władza, bo tak nazywa się ośrodki badania opinii publicznej. Władza sondażowni jest ogromna. – Za pomocą sondaży można zniszczyć kandydata na prezydenta lub szanse partii politycznej na władzę. Można zdymisjonować ministra, ogłaszając, że tego chcą ludzie. Można skasować niewygodny program telewizyjny, podając fałszywe informacje o jego odbiorze przez widzów – mówi socjolog, dr Włodzimierz Petroff. Czy z sondażową patologią, niszczącą demokrację, da się coś zrobić? Sprawa nie będzie łatwa. – Najgorsze jest to, że wielu młodych socjologów będących wychowankami starej gwardii z CBOS nie jest wcale lepszych. Można tu mówić o całych „strukturach zła” – stwierdza Włodzimierz Petroff. 16 stycznia 2003 r. w „Gazecie Wyborczej” ukazało się sprostowanie, w którym pułkownik Kwiatkowski bronił rzetelności badań CBOS z lat 80. przed krytykami. Pułkownik napisał: „Właśnie świętowaliśmy 20-lecie powstania Centrum. Okazuje się, że specjaliści z CBOS są dziś na kluczowych stanowiskach w wielu najważniejszych ośrodkach badania opinii i rynku. Wszyscy z dumą mówili o początkach swojej kariery zawodowej i naszym wspólnym dorobku”. Kim są ci, którzy odpowiadają za stan polskiej socjometrii? Aby się tego dowiedzieć, cofnijmy się o 20 lat, do tajemniczej postaci pułkownika Kwiatkowskiego. Nie tego z komedii Kazimierza Kutza. O ile filmowy Kwiatkowski podawał się za oficera UB, to twórca powołanego w stanie wojennym CBOS płk Stanisław Kwiatkowski (dziś znacznie bardziej znany jest jego syn – były prezes TVP Robert Kwiatkowski) usytuowany był w hierarchii władzy PRL znacznie wyżej. Stan wojenny stał się okazją do tego, by Kwiatkowski mógł kontynuować swój zawodowy rozwój w nowej instytucji. W czasach telewizyjnych spikerów w mundurach także stworzony przez Kwiatkowskiego w 1982 r. CBOS współtworzyli dobrani przez niego wojskowi. Kwiatkowski zabrał ze sobą z gabinetu ministra obrony Halinę Hałajkiewicz, którą wspomina, jako „pierwszego pracownika z legitymacją CBOS”. To Hałajkiewicz redagowała „Biuletyn CBOS”. Zajmowała się też pisaniem raportów z badań. Na wojsku Kwiatkowski oparł też jego lokalne struktury, o czym pisze w „Szkicowniku”: „Wpadłem na pomysł, że najszybciej i sprawniej będzie, jeśli koordynatorami wojewódzkimi zostaną, przynajmniej doraźnie, oficerowie z Wojskowych Poradni Psychologicznych”. Zbigniew Maj wspomina: – Na początku koordynatorzy to byli pracownicy wojska. Oni wynajmowali ankieterów i dostarczali nam wyniki. Nie zawsze byli to fachowcy wysokiej klasy. Ci, co ewidentnie się nie nadawali, później odeszli. Jakie poglądy reprezentował pułkownik? W wydanej w 2003 r. książce „Szkicownik z CBOS-u” Kwiatkowski przedrukowuje swój artykuł z pisma „Tu i teraz” z 2 marca 1982 r. Ale ze skrótami. Pułkownik pomija pewien niewygodny dziś fragment, w którym – dziesięć tygodni po pacyfikacji kopalni Wujek – wyrażał swą aprobatę dla pomysłu walki z opozycją przy użyciu broni palnej: „Zgadzam się w ocenie, co do konieczności przeciwdziałania kontrrewolucji. Nigdy zresztą nie było wątpliwości w sytuacjach skrajnych, gdy przeciwnik sięgnął po władzę i gdy zorganizowaną opozycję przełamywano przy pomocy wszystkich środków, którymi dysponuje socjalistyczne państwo. Zawsze, kiedy wymiana zdań przechodziła w wymianę strzałów, «głos zabierał towarzysz Mauzer»”. Główna myśl Kwiatkowskiego była jednak inna: oprócz robienia użytku z towarzysza Mauzera z opozycją trzeba walczyć także intelektualnie. Pułkownik postulował, by opozycję „pozbawiać bazy społecznej”, zaś opozycjonistów „dyskwalifikować politycznie, obnażać ukryte intencje, rozbijać logicznie. Tak przecież rozprawił się Lenin z empiriokrytykami”. W polskich sondażowniach rządzą ludzie z powołanego przez Wojciecha Jaruzelskiego w stanie wojennym „mundurowego” CBOS, który był orężem generalskiej junty. Dziś zasiadają we władzach OBOP, Pentora, PBS i IPSOS. Kim są szefowie SMG/KRC? Prezes tej firmy Krzysztof Borys Kruszewski to syn prof. Krzysztofa Kruszewskiego, słynnego sekretarza Komitetu Warszawskiego PZPR, organizatora bojówek, które w 1979 r. katowały uczestników spotkań opozycyjnego Towarzystwa Kursów Naukowych, nazywanego latającym uniwersytetem. W latach 1980–1981 Kruszewski-senior był ministrem oświaty. Kim jest szef Pentoru? Śmiłowski jest prezesem Pentora, ośrodka, który opublikował sensacyjny sondaż z Cimoszewiczem, jako liderem. Dr Eugeniusz Śmiłowski został wybrany przez płk Kwiatkowskiego na swojego następcę. Śmiłowski na uznanie Kwiatkowskiego zasłużył zapewne, jako publicysta związanego z ZSMP pisma „Pokolenia”, w którym opublikował artykuł „Młodzież–partia–społeczeństwo”, czyli relację z konferencji „naukowej” zorganizowanej w Pokrzywnej przez „Komitet Wojewódzki PZPR w Opolu przy współpracy Instytutu Podstawowych Problemów Marksizmu-Leninizmu przy KC PZPR” („Pokolenia” 6/83). Płk po odejściu z CBOS nie przeszedł na emeryturę. W 1990 r. ztworzyć w 1990 r. firmę GfK Polonia, której dyrektorem był do 1995 r. Z jakich ludzi Kwiatkowski stworzył GfK? Odpowiedź znajdujemy na łamach pisma „Brief” (47/2003), w tekście o Elżbiecie Gorajewskiej. „Brief” pisze o niej: „W 1990 r. opuściła firmę. Powód? Z CBOS-u odszedł jego szef, prof. Stanisław Kwiatkowski, który miał stworzyć polski oddział niemieckiego instytutu badawczego GfK. Prof. Kwiatkowski zdołał przekonać część pracowników CBOS-u, aby rozpoczęli pracę w nowej firmie. Wśród tych osób była Elżbieta Gorajewska, która miała zająć się badaniami mediowymi. Ostatecznie, została kierownikiem działu mediów i reklamy firmy GfK Polonia”.

Sondażu nie ma bez mediów Uzdrowienie rynku blokuje jeszcze jeden bardzo istotny mechanizm. W wyborach z 2007 r. wyniki najbardziej zbliżone do prawdziwych uzyskało po raz kolejny, (co zostało potwierdzone w analizie przygotowanej przez Centrum im. Smitha) konsorcjum Polska Grupa Badawcza. Mimo to sondaże PGB są zdecydowanie słabiej nagłaśniane przez media niż badania firm skompromitowanych. Branża stara się dyskredytować prowadzone przez PGB badania w miejscach publicznych (tzw. metoda „on street”), mimo że dają one lepsze efekty od pozostałych. Ale w praktyce liczą się właśnie te sondaże, które istnieją w mediach. A większość głównych mediów stoi po stronie tych, którzy nie podzielają poglądów PiS o potrzebie rozbijania „układu”. Poszczególne redakcje blisko współpracują z reguły z wybranym ośrodkiem. Geografia rozkłada się tu następująco: PBS współpracuje blisko z „Gazetą Wyborczą” i TVN. „Rzeczpospolita” korzysta z badań GfK. „Dziennik” i „Fakt” oraz TVP korzystają z badań OBOP. „Życie Warszawy” blisko współpracuje z Pentorem. Zaś badania PGB często bywają dyskryminowane (na przykład wiedzą o nich internauci Wirtualnej Polski, rzadziej Interii.pl, aż po całkowitą cenzurę na Onet.pl). Jak wspomina jeden z konsultantów PGB, gdy we władzach Polskiego Radia zasiadała wspomniana wychowanka Kwiatkowskiego Beata Jaworska, zakazywała zapraszania do studia Marcina Palade, współkierującego do niedawna PGB, i prezentowania wyników firmy. Arpad77

Największa komora gazowa na świecie !

KL – Warschau Konzentrationslager Warschau – Obóz Koncentracyjny w Warszawie.

Artykuł ten dedykuję mojej babci Teresie Gawrońskiej z domu Tomaszewska. Ukochana Babciu ślubuję Ci, że nigdy nie zapomnimy Ciebie i twego pierworodnego syna Władysława mojego wuja, oraz tych, którzy zabrali do go KL Dachau, za to że odmówiłaś podpisać niemieckiej listy narodowej. Nigdy nie zapomnimy tych, co zamordowali twego męża Józefa w 1939 roku, a mojego dziadka i tego, że totalitarni zbrodniarze pozbawili nas wspólnoty rodzinnej, będąc rozdarci przymusową emigracją. Tak mi dopomóż Bóg. Przez pamięć o Was powstał ten artykuł oraz wiele znamion wskazujących na to, że totalitarna zaraza odradza się w mojej ukochanej Ojczyźnie. Prawdziwe motywy nowelizacji ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej to pamięć potomka niemieckiej listy narodowej ( Volksdeutsche) a zarazem Premiera RP oraz wszystkich w Polsce antypolaków, dla których pamięć o KL Warschau i innych zbrodniach na Narodzie Polskim jest formą uśpienia sumienia i odsunięcia w czasie ponownego odrodzenia się Polski z totalitarnej niewoli tej faszystowskiej i bolszewickiej w równym stopniu. W Polsce nawet nie próbuje się zwalczać struktur dawnego państwa totalitarnego wmawiając licznej populacji, że za komuny to było fajnie. Tylko zapomnieli dodać dla tych, co byli z komuną a nie ludzi wolnych. Władza również zapomniała ile wydaje na promocję stolicy, a ile i czy wydała jakieś środki na upamiętnienie KL Warschau? Wszystkie możliwe uzasadnienia, co do zmiany ustawy o IPN to nic nieznaczące frazesy kacyków totalitarnych sprawujących rozmaite funkcje urzędnicze w mojej ukochanej Ojczyźnie.

Czy ktoś chce się spierać na dowody w sprawie istnienia Obozu Koncentracyjnego w Warszawie? Oto one :

-Plan Pabsta z 6 lutego 1940 roku ( Die neue deutsche Stadt Warschau – Nowego niemieckiego miasta Warszawy )

-Dyrektywy Himmlera z 9 października 1942 roku przekazanych do Pohla, Krugera, Globocnika, Wolfa i Reichssicherheitshauptamt ( Dokument Norymberski NO – 1611 potwierdzony na IV Procesie Norymberskim syg. ATW IV PP 33 7978 )

-Specjalny rozkaz Himmlera ( Sonderbefehl! ) z 31 lipca 1942 roku

-Rozkaz Himmlera z 16 lutego 1943 roku ( Dokument Norymberski NO – 2494 )

-Rozkaz Himmlera z 11 czerwca 1943 roku do Szefa Głównego Urzędu Gospodarki i Administracji SS (WVHA), Szefa Sicherheitspolizei i SD, Wyższego Dowódcy SS i Policji na Wschód, Dowódcy SS i Policji w Warszawie

-Meldunek Obergruppenfuhrera generała Waffen-SS Oswalda Pohla z 23 lipca 1943 roku do Himmlera ( Dokument Norymberski NO – 2516 i NO – 2496 )

-Zarządzenie administracyjne podpisane przez Sekretarza Stanu Josefa Buhlera i wyższego dowódcę SS i Policji Friedricha Wilhelma Krugera dla władz policyjnych dystryktów, starostw oraz miejscowych władz policyjnych w Generalnym Gubernatorstwie z dnia 8 lipca 1943 roku

-Rozkaz garnizonowy podpisany przez SS-Obersturmbannfuhrer Hossa Nr. 26/43 z dnia 16 lipca 1943 roku

-Tajna ekspertyza policji niemieckiej ze stycznia 1940 roku o podstawach prawnych i aspektach demograficznych polityki niemieckiej w Polsce, wskazującą jako ostateczny cel likwidacji substancji Narodu Polskiego ( Dokument Norymberski NO 661-PS )

-Meldunek z dnia 3 grudnia 1942 roku przekazany do Rządu Polskiego w Londynie

-Raport Wydziału Bezpieczeństwa, Oddział Informacyjno-Polityczny Nr. 227, z dnia 22 listopada 1943 roku ( AAN, Delegatura Rządu RP na Kraj, sygn. 202 / II-21 )

-Raport Wydziału Bezpieczeństwa, Oddział Informacyjno_Polityczny Nr. 237, z dnia 20 grudnia 1943 roku ( AAN, Delegatura Rządu RP na Kraj, sygn. 202 / II-21 )

-Udokumentowane zeznania licznych naocznych świadków.

Jaki był cel obozu i jego lokalizacja? Dla Niemców likwidacja miasta bandytów – ( Banditenstadt ) a dla nas Wielka i Niezłomna Warszawa, która wolała zostać zabita, niż zhańbić się i znikczemnieć. Ogrom ofiar Warszawy także przy udziale bolszewików z drugiej strony Wisły, a następnie aż do 1954 roku gdzie w miejscu dawnego KL Warschau powołano zbrodniczy obóz NKWD przeznaczony do dokończenia ludobójstwa polskiego elementu narodowego. Nawet „kapo” pozostali ci sami. I to jest realne uzasadnienie, dlaczego elementy dawnego państwa totalitarnego współpracowały w symbiozie z potomkami niemieckiej listy narodowej w zacieraniu śladów obozu i obecnie nad nowelizacją ustawy o IPN. Posłowie i Senatorowie, Premier RP i Rząd zhańbili się a nikczemni to byli od dawna. Nawet Uchwały Sejmu w tej sprawie nie są w stanie poprawnie napisać i zrealizować. W Uchwale Sejmu RP z roku 2001 w sprawie upamiętnienia ofiar Konzentrationslager Warschau zapisano cytuję „dla uczczenia tysięcy Polaków mieszkańców Warszawy, zamordowanych w KL Warschau w ramach zagłady Stolicy Polski, a także zamordowanych razem z nimi obywateli innych narodowości: Żydów, Greków, Cyganów, Białorusinów oraz oficerów włoskich,”. Żydów wywożono do obozów koncentracyjnych z Getta, a ostatnich wymordowano po Powstaniu w Gettcie, które upadło 8 V 1943 roku. To samo dotyczyło Cyganów. W Uchwale Sejmu nastąpiła manipulacja pojęć, co do obywateli polskich religii mojżeszowej albo obywateli narodowości żydowskiej. Właśnie w kwestii Żydów z Grecji zatrudnionych przy budowie powstającego Obozu dla Polaków obliczonego na 40 tys. osób, dowód: Meldunek Delegatury Rządu na Kraj (AAN, Delegatura RP na Kraj, sygn. 202 / II – 44) posłużono się właśnie takim fałszem intelektualnym. Byli to Żydzi z Grecji w ilości 10 tys., Więc albo piszemy Żydzi bez względu skąd są albo rozpisujemy się o Grekach, Białorusinach, i kogo tam chcemy. Co do oficerów włoskich to jest to wielkie zafałszowanie historii w Uchwale Sejmu. Było ich 150 i zostali rozstrzelani za odmowę współdziałania z Niemcami na froncie wschodnim i pochowani na cmentarzu na Bielanach. A z KL Warschau mają tyle wspólnego, że byli w sojuszu z Niemcami, kiedy obóz budowano. Należy zauważyć, że to nie jest liczba tysięcy ofiar, jak napisano celowo i fałszywie w Uchwale Sejmu z 2001 roku, tylko setek tysięcy pomordowanych, co w ramach dobrej goebbelsowskiej szkoły daje podstawy do twierdzeń po wielu latach, że to był skromny obozik śmierci właściwie areszt, gdzie SS-mani od czasu do czasu balowali przy grillu (krematoria) lub ognisku (paleniska na otwartym powietrzu), gdy tymczasem był to terror totalitarny na ogromną skalę polegający na utrzymywaniu ludności cywilnej w psychozie bierności poprzez zastosowanie tego typu ludobójstwa. Lokalizacja i sam obóz tzw. stary kompleks obozowy stanowiły trzy obozy na Woli: jeden Lager na Kole i dwa Lagry w Warszawie Zachodniej i powstały jesienią 1942 roku. Jeden Lager o powierzchni około 30 ha. Usytuowany między ulicą Bema, Armatnią i Mszczonowską gdzie znajdowało się 20 baraków. Drugi Lager o powierzchni około 20 ha przy ul. Skalmierzyńskiej w okolicach obecnego Dworca PKS, gdzie znajdowało się 12 baraków. Potwierdzone są one zdjęciami lotniczymi wykonanymi w 1945 roku nad Warszawą. Po stłumieniu Powstania w Gettcie latem 1943 roku powstał tzw. nowy kompleks obozowy w byłym gettcie. Jeden Lager był zlokalizowany wzdłuż ul. Gęsiej (Gęsiówka), a drugi przy ul. Bonifraterskiej. KL Warschau składał się z pięciu Lagrów. Obóz posiadał w sumie 119 baraków dla około 41 000 osób na łącznej powierzchni 120 ha.

Komory gazowe – lokalizacja. Komory gazowe zostały zainstalowane jesienią 1942 roku w tunelu ul. Bema w Warszawie Zachodniej. Wentylatornia i schron zbudowany został pomiędzy ul. Bema a ul. Tunelową. Stanowiły one wraz z pobudowanymi Lagrami jeden kompleks i były połączone obwodnicą o bocznicą kolejową z Lagrami na terenie getta. Biegli stwierdzili w opinii: „Tunel, wentylatornia z szybami i banie na międzytorzu stanowiły jeden zespół funkcjonalny, mający cechy monstrualnych komór gazowych”. Opinia ta została potwierdzona zeznaniami naocznych świadków. Uzasadnienie ich powstania wynikało z niemieckiego planu zmniejszenia liczby mieszkańców Warszawy do 200 tysięcy osób. Masowa zagłada środkami konwencjonalnymi przez rozstrzelanie, publiczne wieszanie itp. była droga i technicznie nie możliwa do wykonania. Komory gazowe służyły wykonaniu planu niemieckiego eksterminacji ludności cywilnej Warszawy, gdzie kilka razy w każdym tygodniu od jesieni 1942 roku do wybuchu Powstania Warszawskiego, czyli sierpnia 1944 roku dokonywano zbiorowych mordów. Ludzi gazowano nocą a zwłoki wywożono wczesnym rankiem skoro świt. Samochody ciężarowe wjeżdżały do tunelu od strony ul. Armatniej – Woli, a wyjeżdżały od strony Ochoty. Każdorazowo do tunelu wjeżdżały cztery lub więcej ciężarówek oznakowanych literami „WH”. W takich komorach gazowych zbrodniarze mieli warunki do mordowania gazem po kilkaset ludzi jednorazowo. Dodatkowo Niemcy urządzili mniejsze komory gazowe w zaadaptowanych celach m.in. przy zbiegu ul. Gęsiej i ul. Zamenhofa Można jednoznacznie stwierdzić, że Powstanie Warszawskie ocaliło wiele setek tysięcy cywilnych istnień ludzkich Warszawy. W tym stanie rzeczy nigdy nie można powiedzieć, że poniosło ono klęskę, co zawsze totalitarne władze podkreślały. Totalitarni zbrodniarze zawsze podnosili zarzut narażenia ludności cywilnej na pewną śmierć w wyniku Powstania Warszawskiego, gdy tymczasem zbrodnie ludobójstwa były realizowane właśnie na ludności cywilnej Warszawy od początku wojny i po jej zakończeniu.

Ludność Warszawy. Według różnych źródeł można spierać się co najwyżej o kilka tysięcy osób, ponieważ zawsze każde badania będą różne. W 1939 roku Warszawa liczyła około 1 290 000 mieszkańców. Gubernator Dystryktu Warszawskiego L. Fischer w lutym 1940 roku szacował liczbę mieszkańców na 1.8 mln. osób. Było to spowodowane napływem ludności cywilnej z innych części Polski, powrotów do stolicy jej stałych mieszkańców oraz napływu ludności z terenów Polski zachodniej i północnej wcielonych do Rzeszy. Gwałtowny wzrost ludności Warszawy był również spowodowany utworzeniem Getta i masowymi przesiedleniami ludności żydowskiej. W marcu 1941 roku liczba ludności żydowskiej wynosiła 460 tys. a po wielkich deportacjach do obozów zagłady w listopadzie 1942 roku wynosiła tylko 60 tys. W listopadzie 1941 roku ludność cywilna kształtowała się na 1 390 000 osób. Według spisu ludności z 31 marca 1943 roku Warszawa liczyła 1 005 000 mieszkańców. Po likwidacji Getta liczba ta spadła do 920 000 osób. Liczba Volksdeutschów wynosiła 14,7 tys. osób, Stammdeutschów było około 4 tys. a Reichsdeutschów około 16 tysięcy.

Garnizon Warszawy składał się z ok. 15 tys. żołnierzy Wermachtu, ok. 13 tys. żołnierzy Luftwaffe, ok. 4 tys. żołnierzy Waffen SS i ok. 4 tys. funkcjonariuszy różnych formacji, a więc łącznie ok. 36 tys żołnierzy niemieckich. To obowiązkiem bolszewików wynikającego z Konferencji w Teheranie odbytej w dniach 28 XI – 31 XII 1943 i zawartego tam porozumienia przyspieszenia ostatecznej klęski III Rzeszy było zrobić wszystko, aby przyjść na pomoc walczącej Warszawie. Jak wiemy z historii Rosja w porozumieniu z Niemcami ma w zwyczaju dotrzymywać zawartych porozumień, zwłaszcza w ludobójstwie Polaków, grabieży ich własności i terytoriów rdzennie należących do Korony i Polaków? Od 8 sierpnia 1944 roku Niemcy zaprzestali gazowania ludzi wskutek wybuchu Powstania w Warszawie oraz przybycia przedstawicieli Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w wyniku interwencji Rządu Polskiego w Londynie.

Krematoria – lokalizacja. W celu zacierania śladów prowadzonej eksterminacji ludzi Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy i szef tego urzędu Reinhard Heydrich powołał pod dowództwem SS-Standartenfuhrera Blobela specjalne Kommando 1005, utajniając całe przedsięwzięcie. Nazwa pochodzi od biurowej numeracji. Krematoria były obsługiwane w KL Warschau przez specjalne komando 1005, a w Warszawie zwane Leichenverbrennungskommando. Zostało one powołane do palenia zwłok w krematoriach oraz spalarniach na otwartym powietrzu. W procesie szefa Gestapo Warszawy L. Hahna ustalono że komando było bezpośrednio nadzorowane przez SS-manów i policjantów z batalionu III/SS-Polizei Regiment 23, w osobach Banascha i Buchnera ( Akta procesu L. Hahna, tom 18, karta 741 ). Krematoria znajdowały się :

-na otwartym powietrzu przy ul. Nowolipki 25-31, przy ul. Gibalskiego na dawnym boisku sportowym „Skry” przy ul. Okopowej oraz ul. Dzikiej i innych miejscach.

-na ul. Gęsiej 25 i 45

-na ul. Smoczej

-na ul. Glinianej

-na ul. Dzikiej – teren dawnego dawnego więzienia wojskowego.

Należy zauważyć, że w miejscach spaleń na otwartym powietrzu było nieraz 6 do 8 palenisk. Do krematoriów i spalarni zwożono zwłoki ludzkie ze wszystkich miejsc straceń: ofiary egzekucji ulicznych, rozstrzeliwań na terenie obozu oraz zagazowanych w komorach gazowych. W związku z przybyciem przedstawicieli Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w dniu 8 sierpnia 1944 roku i niemożliwością przetransportowania do krematoriów oraz braku czasu ze względu na ogrom eksterminacji ludności cywilnej w dniach od 6 do 8 sierpnia 1944 wysadzono w powietrze zwłoki wraz z ruinami domów przy ul. Nowolipki 25-31.

Wyzwolenie przyszło od Polaków. 20 lipca 1944 roku W. Koppe dowódca policji i służby bezpieczeństwa w Generalnej Guberni wydał rozkaz, aby opróżniono Lagry z Polaków. Obawiali się oni, że obóz zostanie wyzwolony przez Polaków a większość więzionych tam mieszkańców Warszawy dołączy do Armii Krajowej, wzmacniając Powstanie Warszawskie. Wywieziono ich do Dachau, Landsberg, Muhldorf, Kaufering, Gross-Rosen i Ravensbruck. Ewakuację KL Warschau przeprowadzono w dniach 28 – 31 lipca 1944 roku. W dniu 5 sierpnia 1944 roku Polacy wyzwolili pozostającą przy życiu grupę około 350 osób religii Mojżeszowej. Dokonali tego żołnierze Armii Krajowej z batalionu „Zośka”. Bohaterowie niezłomni i katowani przez sowietyzację Polski. Cześć ich pamięci! Na zawsze wszyscy pozostaniecie umiłowani w odwadze i miłości do Ojczyzny. To Polacy przerwali ludobójczą działalność KL Warschau na 6 miesięcy przed wkroczeniem nowych zbrodniarzy z NKWD, którzy uruchomili na nowo kompleks aż do roku 1954 wraz z stałą obsługą zwaną przez Niemców Leichenverbrennungskommando z jednym wyjątkiem, nie było komór gazowych. Cel był ten sam „likwidacji substancji Narodu Polskiego” zdefiniowanego wiele lat wcześniej i uzgodnionego z Niemcami i realizowanego skutecznie do dnia dzisiejszego. Najlepszym dowodem na tę tezę jest powrót kolejnych Prezydentów RP z Rosji w trumnach. Jest ich już trzech. Rosjanie zawsze lubowali się strzałem w tył głowy. A zawsze śmierdzieli krwią pomordowanych Polaków tak, że lokalne psy nawet nie odważyły się zaszczekać na nich jak wracali strudzeni wielogodzinną mordownią po pijaku do domu. Nieszczęśliwe wypadki to niestety nowa specjalizacja wyrachowanych zbrodniarzy. Rafał Gawroński


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
498 ac
498
498 , POSTAWY RODZICIELSKIE
498 328
490 498 id 39178 Nieznany
498
498
498
498
498
498
498
498 ac
498
tss 498
498 Pickart Joan Eliott Przyjaźń czy kochanie(1)
498 0014
498 0003
SL2008 498(1)

więcej podobnych podstron