518

Wybuchowa wielokulturowość Wydarzenia w Wielkiej Brytanii niepokoją tym bardziej, że o ich podłożu, a także o bezpośrednich przyczynach media w Polsce niewiele informują, tak jakby nie miały własnych dociekliwych korespondentów. Pamiętamy, jaki wpływ na anarchię w zachodniej Europie po wojnie, i to przez wiele lat, miała komunistyczna ideologia sterowana z Moskwy, a realizowana przez lewackie, czerwone terrorystyczne bojówki. A jednak w Londynie, Birminghamie, Manchesterze, Bristolu i innych miastach Anglii, a nawet w wielu mniejszych miejscowościach, doszło do niespotykanej dotąd liczby podpaleń, grabieży sklepów, restauracji, a niekiedy nawet ataków na domy prywatne. Można było usłyszeć od niektórych londyńczyków, że takich zniszczeń nie było od czasu drugiej wojny światowej. Zasięg i gwałtowność tej rewolty przypominają trochę wydarzenia z Francji sprzed paru lat, kiedy to młodzi ludzie urodzeni w tym kraju, a których rodzice pochodzili z państw arabskich, podpalali masowo setki samochodów. I ten trop chyba jest właściwy. Obecne wydarzenia w Anglii mają tych samych sprawców, młodych ludzi z rodzin emigranckich, dla których pretekstem do niszczenia, jak we Francji, stało się śmiertelne postrzelenie przez policję jednego z nich. A to, że w ciągu jednego dnia mogą równocześnie płonąć budynki w kilku różnych miastach, to już "zasługa" internetu i telefonii komórkowej, dzięki której "biedna" młodzież może komunikować się ze sobą. Można też usłyszeć, że bezpośrednią przyczyną masowych zajść było obcięcie przez premiera Davida Camerona dodatków socjalnych dla emigrantów. To zapewne prawda. Liberalne rządy w ramach szukania oszczędności budżetowych pierwsze cięcia robią zwykle na "socjalu", ale dotyka to wszystkich, także "miejscowych". Trudno zatem uznać to za pierwotny powód tych gwałtownych zajść. Rodziny emigranckie w Anglii od lat zabezpieczone były stabilną opieką państwa, tyle że ten "socjal" przestał już uwzględniać rosnące materialne oczekiwania młodych pokoleń emigrantów. Oni nie chcą już być emigrantami. Czują się "obywatelami" i do państwa kierują swój protest. A że robią to jak barbarzyńcy, to znaczy, że nie przyswoili sobie, nawet w stopniu minimalnym, europejskich reguł demokracji. Polityka emigracyjnej otwartości Wielkiej Brytanii, motywowana głównie szukaniem braków na własnym rynku pracy, ponosi klęskę. Przestała być atrakcyjna dla nowych pokoleń emigracji. One swoje angielskie obywatelstwo pojmują dziś wyłącznie roszczeniowo, a manifestują to agresją. Kanclerz Niemiec Angela Merkel przyznała, że polityka "multikulti", czyli asymilacji kulturowej emigrantów z miejscem ich pobytu, nie sprawdza się w Europie. Mówiąc to, miała jednak najmniej powodów, aby to stwierdzić. Niemcy, w odróżnieniu od Francji i Anglii, "postawiły" na Turcję. Kraj ten dzięki autorytarnym rządom twórcy państwa tureckiego Kemala Ataturka zdecydowanie ograniczył wpływy islamu na państwo. Turcy budowali potęgę Niemiec, nie buntując się. Nie buntują się też, przynajmniej na razie, ich urodzone w Niemczech nowe pokolenia. Co nie znaczy, że za parę lat wnuki tureckich emigrantów (na których wpływ mają teraz dziadkowie i babcie poszukujący zagubionych kulturowych i religijnych korzeni), nie odnajdą wbrew narzuconemu wiele lat temu "kemalizmowi" źródła inspiracji do życia w islamie. Oby była to pokojowa wersja islamu. Nie ta, która inspirowała zamachowców szkolących się w Hamburgu do zniszczenia wieżowców w Nowym Jorku 11 września 2001 roku. Wojciech Reszczyński

Polska bezpieczna, wszystko pod kontrolą

1. Im większe zawirowania na świecie, tym intensywniej rządzący bezpośrednio i przy pomocy przychylnych im mediów zapewniają, że Polska jest bezpieczna, a wszystko mamy pod kontrolą. Premier Tusk, rzadko wypowiada się w sprawach gospodarczych i unika jak ognia sytuacji, w których mogłyby być mu zadane pytania o drażliwe kwestie ekonomiczne. Ostatnio zwołał wprawdzie posiedzenie swojej Rady Gospodarczej, po którym oświadczył na wspólnej konferencji z jej szefem Janem Krzysztofem Bieleckim, że Polsce nic nie grozi, a Polacy mogą się czuć bezpieczni, ale zapewnienia te zamiast uspokoić sytuację tylko ją podminowały. Trudno, bowiem o spokój, kiedy gwałtownie rosną ceny podstawowych artykułów żywnościowych, usług związanych z mieszkalnictwem, paliw i nawet 5% wskaźnik inflacyjny w pełni tego procesu nie odzwierciedla. Jeżeli bowiem w koszyku inflacyjnym koszty zakupu żywności stanowią tylko 23%, to dla rodzin wydających 50% i więcej na żywność, inflacja jest wyższa dwukrotnie od tej oficjalnej.

Przy niskim wzroście płac w przedsiębiorstwach, przy braku waloryzacji płac w sferze budżetowej i waloryzacji rent i emerytur wskaźnikami inflacji z roku ubiegłego, realne wynagrodzenia i świadczenia spadają i większość obywateli coraz mocniej czuje to w swoich portfelach.

2. Wczorajsza Rzeczpospolita pokazała jak w ciągu ostatniego tygodnia zbiednieliśmy, poprzez utratę wartości aktywów na naszej giełdzie, czy też dewaluację złotego. I to wcale nie jest tak, ze stracili tylko ci bogatsi, bo w związku z tym, że kilkanaście milionów Polaków oszczędza w OFE, a 700 tysięcy gospodarstw ma kredyty we frankach, a więc dotyczą one przynajmniej 2-3 milionów obywateli, to problemy giełdowe i walutowe uderzają w ponad połowę naszego społeczeństwa. Otwarte Fundusze Emerytalne tylko w okresie 1-9 sierpnia straciły ponad 12 mld zł w związku ze spadkiem kursów akcji, w które inwestują te fundusze. Towarzystwa Funduszy Inwestycyjnych (TFI), w których Polacy inwestują w tzw. jednostki uczestnictwa straciły ponad 5 mld zł, wreszcie inwestorzy indywidualni sami grający na giełdzie, stracili blisko 8 mld zł. Oczywiście inwestycje giełdowe mają to do siebie, że raz się na nich traci, raz zyskuje, tylko nie zawsze jest tak, że ci, co tracą, później zarabiają. Co więcej traci się w parę dni, a odrabia straty całymi latami. Tak było z OFE w 2008 roku, kiedy po upadku Lehman Brothers, zawaliła się także polska giełda. Straty, jakie poniosły wtedy nasze OFE odrobiły dopiero po upływie 3 lat, a teraz znowu poniosły głębokie straty.

3. Coraz większym problemem i dla kredytobiorców i dla banków, ale i dla polskiej gospodarki są kredyty we frankach. Jak już wspomniałem korzysta z nich około 700 tysięcy gospodarstw domowych i w wyniku galopującego umacniania się franka ich wartość z dnia na dzień ulega powiększeniu. W ciągu wspomnianego tygodnia ich wartość wzrosła ze 152 mld zł do 165 mld a więc aż o 13 mld zł. Osoba, która w 2008 roku pożyczyła 100 tys. franków miała kredyt w wysokości 200 tys. zł, teraz wartość tego kredytu wynosi blisko 400 tys. zł i jeżeli nie wydłuży się okresu jego spłacania to odsetki rosną gwałtownie. Ponieważ kredyty te były brane na zakup nieruchomości, to one często były ich zabezpieczeniem. Teraz wartość kredytów znacząco przekracza wartość tych nieruchomości i banki żądają od kredytobiorców dodatkowych zabezpieczeń, a przy wysokim zadłużeniu o te dodatkowe zabezpieczenia jest niezwykle trudno.

4. Nie można tego wszystkiego bagatelizować i zbywać stwierdzeniami, że wszystko jest pod kontrolą, bo ludzie czują we własnych kieszeniach, że niestety nie jest. Zwłaszcza, ze nic nie wskazuje na to, że sytuacja na świecie i w Europie szybko się ustabilizuje. Idzie druga fala kryzysu i co może oznaczać nie tylko spowolnienie gospodarcze, ale nawet ujemny wzrost PKB, a dla polskich finansów publicznych, które rząd Tuska doprowadził do opłakanego stanu, nawet spowolnienie jest niezwykle groźne. Zbigniew Kuźmiuk

Napieralski w cieniu towarzyszy Weterani PZPR dominują na listach wyborczych SLD „Wypijmy za błędy na górze, tam nie zmienia się nic mimo lat” – te słowa z piosenki Ryszarda Rynkowskiego mogą być wizytówką Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Choć na czele partii stoi przewodniczący, który w momencie rozwiązania PZPR miał zaledwie 16 lat, SLD w rzeczywistości jest personalną kontynuacją tamtej formacji i szybko się to nie zmieni. Najlepiej świadczą o tym listy wyborcze do Sejmu, zatwierdzone w ostatnią sobotę lipca przez władze Sojuszu.

Bez Oleksego, za to z Millerem Medialny rozgłos nadano rezygnacji z kandydowania Józefa Oleksego, który miał ochotę na swój dawny okręg sielecki, a Grzegorz Napieralski zaproponował mu tylko nowosądecki, gdzie lewica ma niewielkie szanse na mandat. Nieco mniejszym echem odbiła się podobna decyzja Witolda Gintowt-Dziewałtowskiego, który od 1997 r. był posłem SLD z okręgu elbląskiego, a teraz zabrakło dla niego miejsca. Zarówno Oleksy, jak i Gintowt-Dziewałtowski to starzy aparatczycy PZPR, co jednak nie znaczy, że ich miejsca zajmą ludzie młodsi i mniej uwikłani w PRL. Liderką listy siedleckiej już po raz trzeci będzie Stanisława Prządka, 3 lata starsza od Oleksego, od 1975 r. sekretarz Urzędu Miasta w Garwolinie, zaś w latach 1980-1990 naczelnik Garwolina (charakterystyczne, że w III RP kierowała oddziałem banku Pekao SA w tym mieście). Natomiast pierwsze miejsce w Elblągu otrzymał były senator i wojewoda Władysław Mańkut, od 1973 r. etatowy pracownik Związku Młodzieży Wiejskiej, w latach 1975-1977 naczelnik miasta i gminy Pieniężno, następnie zaś – do końca PRL – etatowy pracownik partii, m.in. sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Elblągu (po 1990 r. również „odnalazł się” w bankowości). Także on jest starszy – o 2 lata – od Gintowta-Dziewałtowskiego. Najbardziej wymownym symbolem tego, że „wraca stare”, jest rehabilitacja Leszka Millera, który jesienią najpewniej powróci do Sejmu, gdyż został liderem listy w okręgu gdyńsko-słupskim, gdzie lewica zawsze brała przynajmniej dwa mandaty. Byłemu premierowi, a niegdyś sekretarzowi i członkowi Biura Politycznego KC PZPR, nie zaszkodziła afera Rywina i wiele innych afer z czasów jego rządów. Zresztą miejsce na którejś z list SLD być może otrzyma też inny bohater „Rywingate”, Włodzimierz Czarzasty, szef stowarzyszenia „Ordynacka”, który dziś jest „prawą ręką” Napieralskiego w walce o wpływy w mediach publicznych.

Od Iwińskiego do Jaskierni Ale w przyszłym klubie Sojuszu Miller nie będzie jedynym weteranem. Mandaty poselskie z pewnością zachowają Tadeusz Iwiński (lider listy w Olsztynie) i Krystyna Łybacka (nr 2 w Poznaniu), którzy zasiadają w Sejmie bez przerwy od 20 lat, a także Anna Bańkowska („jedynka” w Bydgoszczy), która karierę poselską zaczęła jeszcze wcześniej, bo w 1989 r. W tym gronie najdłuższy staż posiada Iwiński, który do partii należał od 1967 r., zaś w latach 1973-1990 pracował w Wyższej Szkole Nauk Społecznych przy KC PZPR, dochodząc do stopnia profesora. Łybacka wstąpiła do partii w 1977 r., Bańkowska rok wcześniej. Lider listy SLD w okręgu pilskim Romuald Ajchler (poseł od 1993 r.) członkiem PZPR był od 1970 r., a jego kolega z Kalisza, poseł Leszek Aleksandrzak – od 1977 r. (pod koniec lat 80. kierował kancelarią tamtejszego Komitetu Wojewódzkiego). W tym samym roku szeregi PZPR zasilił Zbyszek Zaborowski, obecnie szef SLD na Śląsku i lider listy w Katowicach (był niegdyś szefem SZSP na Uniwersytecie Śląskim). A gdyby na Pomorzu ktoś nie chciał głosować na Millera, to ma jeszcze do wyboru nr 2 na tej liście – wojewódzkiego szefa Sojuszu, Jacka Kowalika, w latach 80 przewodniczącego Zarządu Miejskiego ZSMP w Chojnicach oraz instruktora tamtejszego Komitetu Miejskiego PZPR. W takim towarzystwie większego wrażenia nie robi powrót Jerzego Jaskierni, który co prawda otrzymał w Świętokrzyskiem dopiero piąte miejsce, ale to jeden z lepszych regionów dla lewicy, a i sam były minister sprawiedliwości (wcześniej zaś przewodniczący ZSMP i sekretarz generalny PRON) jest najbardziej znaną postacią na liście. Ciekawe, czy kieleccy wyborcy pamiętają jeszcze zaangażowanie Jaskierni w tworzenie ustawy hazardowej, co w 2004 r. pozbawiło go funkcji szefa klubu parlamentarnego SLD? Bo z oskarżenia lustracyjnego już się wybronił: 2 lata temu sam Sąd Najwyższy zmienił wyrok Sądu Apelacyjnego stwierdzający, że Jaskiernia był tajnym współpracownikiem PRL-owskiego wywiadu, (choć z dokumentów wynika, że został zarejestrowany w 1973 r. pod pseudonimem „Prym”).

Parada lewych kobiet Skoro wraca Jaskiernia, to czemu nie miałby wrócić Marek Dyduch, były sekretarz generalny SLD za czasów Millera? Zajmuje drugie miejsce na liście w Wałbrzychu, gdzie lewica zawsze była mocna, a i on sam jest dobrze znany – jeszcze, jako szef Zarządu Wojewódzkiego ZSMP i członek Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Również drugie miejsce na liście w Gdańsku dostała Małgorzata Ostrowska, była wiceminister skarbu, a potem gospodarki, wieloletnia posłanka, której karierę nagle przerwało oskarżenie o przyjęcie łapówki od mafii paliwowej. Jej proces karny toczy się nadal, choć główny świadek oskarżenia – były komendant policji w Malborku – w maju br. popełnił samobójstwo, a wcześniej zdążył przed sądem odwołać swoje zeznania obciążające posłankę. Wspomnijmy jeszcze o okręgu legnickim, gdzie liderem lewicy zawsze był Jerzy Szmajdziński. Teraz startuje tam jego żona, Małgorzata Szmajdzińska, ale dopiero z trzeciego miejsca. „Jedynkę” przejął poseł Ryszard Zbrzyzny, zasiadający w Sejmie od 18 lat szef Związku Zawodowego Pracowników Przemysłu Miedziowego, czyli jeden z faktycznych władców koncernu KGHM. Nic dziwnego, że Zbrzyzny należy do najbogatszych posłów, a dla porządku dodajmy, iż jego staż w PZPR sięga roku 1979 (pracę w KGHM podjął dwa lata wcześniej). Rok dłużej był w partii Ryszard Kalisz, który teraz wywalczył sobie pierwsze miejsce na liście w Warszawie. Natomiast nr 2 w stolicy będzie były minister zdrowia Marek Balicki, zaś nr 1 w okręgu podwarszawskim – Katarzyna Piekarska, zastępczyni Napieralskiego i szefowa Sojuszu na Mazowszu. Co ciekawe, oboje wywodzą się z Unii Demokratycznej i zaczynali kariery pod skrzydłami Zofii Kuratowskiej. Zawsze czujna w takich sprawach „Gazeta Wyborcza” wytknęła kierownictwu SLD, że na 41 okręgów wyborczych „jedynki” otrzymały tylko cztery kobiety (Piekarska, Bańkowska, Prządka oraz szefowa Partii Kobiet Iwona Piątek w Sieradzu). Oczywiście świadczy to o obłudnym traktowaniu przez liderów lewicy feministycznych haseł, ale z drugiej strony może i lepiej, że pierwszych miejsc nie przyznano takim paniom, jak filozofka i była senator, prof. Maria Szyszkowska (nr 2 w Lublinie), szefowa Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny Wanda Nowicka (nr 4 w Warszawie), była przewodnicząca Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Pielęgniarek i Położnych, organizatorka pamiętnej okupacji Kancelarii Premiera Kaczyńskiego, Dorota Gardias (nr 3 w Gdyni), czy sławetna Alicja Tysiąc (nr 22 w Warszawie). Ich obecność na Wiejskiej byłaby nie tylko śmieszna, ale wręcz żenująca. Wszystko wskazuje na to, że w przyszłym Sejmie dawni działacze PZPR zdominują klub SLD w jeszcze większym stopniu niż obecnie. Oczywiście wraz z Napieralskim wejdzie garstka młodych posłów, lecz to nie oni będą nadawać ton całej formacji. Młody przewodniczący Sojuszu jest bowiem w rzeczywistości zakładnikiem starego aparatu partyjnego, którego idolem zawsze był Leszek Miller. Stary, przywiązany do czasów PRL, jest także elektorat SLD i Napieralski doskonale wie, że bez tych ludzi i tych struktur on sam nic nie znaczy. Dlatego jeśli ktokolwiek po wyborach zdecyduje się zawrzeć koalicję rządową z lewicą, weźmie na siebie odpowiedzialność za faktyczny powrót do władzy PZPR. Paweł Siergiejczyk

Polityka zagraniczna Państwa Polskiego

1. Używam nazwy „Państwo Polskie” gdyż, przypominam, Nowa Prawica chce po złych doświadczeniach z rozczłonkowaną I Rzecząpospolitą, skorumpowaną i nieudolną II Rzecząpospolitą, Polską Rzecząpospolitą Ludową, wyjątkowo skorumpowaną III Rzecząpospolitą (już nie wspominając o wywołującym ciarki na grzbiecie projekcie IV Rzeczypospolitej) – wzorem p.Wiktora Orbana zbudować Państwo Polskie, bez przesądzania jego formy ustrojowej. Na potrzeby niniejszego tekstu zakładam, że Państwo Polskie nie będzie demokracją, lecz republiką – konkretnie: Państwem Prawa z wolną gospodarką.

2. 1 grudnia 2009 roku III Rzeczpospolita, nie zmieniając nazwy, przestała być suwerennym państwem. Jednakże najwyraźniej Rada Europejska, składająca się z przywódców dawnych państw, uznała, że proces unifikacji Unii Europejskiej zaszedł za daleko, co zagroziło ich interesom partykularnym – i od tego czasu nie następują żadne procesy jednoczące Unię, a na kierownicze stanowiska wybrano trzeciorzędnych polityków. Nie będąc de iure suwerennym państwem mamy nadal atrybuty suwerenności – np. nazwę, policję i pieniądz (hymn, flagę, godło, stolice to ma każdy stan USA, land RFN czy prowincja Dominium Kanady) - i mamy podstawowy element suwerenności: armię.

3. III RP zobowiązała się do wprowadzenia na terenie Polski €uro. Obecne kierownictwo III RP widząc katastrofalne skutki tej operacji przy pomocy różnych kruczków odwleka datę przyjęcia €uro. Państwo Polskie będzie honorowało to zobowiązanie. Jako dzień wprowadzenia waluty europejskiej proponujemy przyjąć 1 grudzień 2109 roku – w setną rocznicę wejścia w życie Traktatu Lizbońskiego.

4. Nie ma polityki zagranicznej bez armii. Nowa Prawica nie dopuści do tworzenia sił „europejskich” i nie odda pod ich komendę polskich żołnierzy – z wyłączeniem konkretnych wspólnych operacyj. Zwiększymy o połowę wydatki na armię, przeprowadzając jednocześnie racjonalizację obsady personalnej i zwalczając powszechną - przy zamówieniach sprzętu – korupcję. Przypominam, że wg Nowej Prawicy armia powinna być zawodowa, jednak obrona terytorialna oparta o milicje odbywające raz do roku jednodniowe ćwiczenia; składające się z mężczyzn, którzy w wieku 16-17 lat odbyliby dwutygodniowe przeszkolenie w jednostce wojskowej, połączone z nauką strzelania.

5. Pełną gotowość sił zbrojnych przewidujemy na rok 2015 – najprawdopodobniejszy rok rozpadu Unii Europejskiej. Pamiętając problemy powstałe w wyniku rozpadu Związku Sowieckiego, Indii czy Jugosławii musimy być gotowi do działań na każdym kierunku.

6. Wojsko Polskie musi posiadać siłę przeciwstawienia się każdemu sojuszowi dwóch sąsiadów Polski – a wyłączeniem RFN. Musi – w połączeniu z Obroną Terytorialną – zagwarantować pełną zdolność obronną w przypadku agresji ze strony RFN. Pamiętamy, że obecna RFN jest państwem przyjaznym i pokojowym – ale Republika „Weimarska” też taka była; w wyniku kryzysu gospodarczego upadła i została zastąpiona przez III Rzeszę. Nie wiemy, jakie państwo zastąpi RFN – ale musimy być przygotowani na najgorsze, bo siły narodowo-socjalistyczne w Niemczech narastają i w warunkach demokracji mogą łatwo obalić RFN i ustanowić na jej miejsce inne, agresywne państwo.

7. Polityka zagraniczna Państwa Polskiego będzie prowadzona bez jakichkolwiek uprzedzeń czy sympatii. „Państwa nie maja przyjaźni - mają tylko wspólne interesy”. Państwo Polskie musi być zdolne zawrzeć każdy sojusz – i być też zdolne w ciągu jednego dnia odwrócić sojusze, jeśli sojusznik zechce się z traktatu wycofać. Będziemy dotrzymywali litery zawartych traktatów – bez uczuciowego wiązania się z sojusznikami.

8. Tyczy to również Unii Europejskiej. Dotrzymamy Traktatu Lizbońskiego – ale nie mamy żadnej sympatii dla tego biurokratycznego tworu i jeśli będzie się to Polsce opłacać bez najmniejszych skrupułów wyprowadzimy Państwo Polskie z Unii.

9. Państwo Polskie nie będzie ingerować w wewnętrzne sprawy innych Państw. W szczególności nie będzie używać mniejszości polskiej w krajach ościennych do podkopywania tamtejszych reżymów – i nie pozwoli innym państwom na wykorzystywanie w takim samym celu mniejszości narodowych na terenie Polski. Państwo Polskie zapewni ogromną autonomię wszystkim Ziemiom Polskim – jednak zdecydowanie utnie wszelkie próby prowadzenia przez te Ziemie spraw międzynarodowych.

10. Państwo Polskie nie będzie ingerowało w sprawy Polaków - obywateli innych państw, czy to będzie Białoruś, Litwa, Niemcy, Ukraina czy Stany Zjednoczone. Nowa Prawica uważa to za działalność anty-polską, gdyż mniejszość polska w danym kraju natychmiast zaczyna być uważana za V kolumnę obcego mocarstwa. Poza tym dawałoby to pretekst innym mocarstwom do wtrącania się w sprawy ich mniejszości – składających się z obywateli Państwa Polskiego. Oczywiście nie będziemy informować, jaką politykę mamy zamiar prowadzić obecnie – tym bardziej, że nie zanosi się na to, by Nowa Prawica otrzymała szansę samodzielnego prowadzenia polityki – ani III Rzeczypospolitej, ani Państwa Polskiego. Jednak gdybyśmy taką szansę mieli, też byśmy o zamiarach nie informowali! Zasadą polityki zagranicznej musi być, bowiem poufność, a nawet tajność. JKM

Paczkowski: Inicjatywa Korwina-Mikke to skandal polityczny - Historycy powinni zbojkotować pokazowy proces przywódców powstania warszawskiego w Stalowej Woli. To ma być show pana Korwina-Mikke, a nie poważna dyskusja - mówi portalowi Fronda.pl prof. Andrzej Paczkowski, historyk. - Na poziomie badawczym czy czysto poznawczym i do pewnego stopnia edukacyjnym, tego typu przedsięwzięcia są możliwe. Jednak, jeśli podejmują to politycy jest to skandal polityczny i chyba o to chodzi panu Korwin-Mikke, który jest skandalistą i swoją karierę polityczną opiera na skandalach. Ta inicjatywa jest tego przykładem. Rozmawiać o historii należy, ale temu przedsięwzięciu nie przyświecają żadne szczytne cele jak poznanie przyszłości w sposób kontradyktoryjny. Przecież wiemy nie od dziś, że było wielu przeciwników powstania warszawskiego z generałami Sosnkowskim i Andersem na czele. Sprawa nie jest bezdyskusyjna, tylko chodzi, kto tą dyskusję organizuje i jaki jest jej cel. Ważne jest też, kiedy ją organizuje. To ma mieć charakter show pana Korwina-Mikke. Nie wiem, kto w tym procesie będzie występował, jako obrońca. Na pewno nie wziąłbym w tym udziału i uważam, że historycy powinni to zbojkotować. Jest to impreza polityczna, więc politycy niech się w to bawią – podkreśla Paczkowski. W Stalowej Woli dojdzie na tydzień przed wyborami parlamentarnymi do sądu nad powstaniem warszawskim. Oskarżycielami dowódców zbrojnego zrywu zakończonego upadkiem będą prezydent miasta Andrzej Szlęzak i Janusz Korwin-Mikke z Kongresu Nowej Prawicy.

P. prof. Andrzej Paczkowski pisze coś o „skandalu politycznym”:

http://www.fronda.pl/news/czytaj/tytul/inicjatywa_korwina-mikke_to_skandal_polityczny_14744

Cytuję: „Sprawa nie jest bezdyskusyjna, tylko chodzi, kto tą dyskusję organizuje i jaki jest jej cel. Ważne jest też, kiedy ją organizuje. To ma mieć charakter show pana Korwina-Mikke”. Innymi słowy: p. Paczkowski i Jego ferajna mają monopol na organizowanie dyskusyj – i wara chamom. Jeśli „Banda Czworga” organizuje huczne imprezy - polityczne shows, na których wychwala się śp. Tadeusza Komorowskiego (ps. ”Bór”) i S-kę; jeśli reżymowi (a tak:, od kogo bierze p. Paczkowski pensję?) historycy na komendę wychwalają to powstanie – to wszystko w porządku i nie są to imprezy polityczne. Ale jeśli opozycja organizuje imprezy, na których potępia się organizatorów tego powstania – to to jest impreza polityczna. Ja się już za „komuny” nasłuchałem, że „nie jest ważne, co się mówi – tylko:, kto mówi i z jakich pozycyj”. Jest to słynna fraza, setki razy ironicznie cytowana w prasie podziemnej. P. Paczkowski używa jej niemal dosłownie. P. Paczkowski najwyraźniej zamiast prasy niezależnej czytał „Trybunę Ludu”, „Politykę” albo i „Żołnierza Wolności” - i ciężko Mu się od tego bagażu uwolnić. Stwierdzam, że p. prof. dr hab. Andrzej Paczkowski jest zanadto przesiąknięty komunistycznym stylem dyskusji, by móc być uważanym za bezstronnego naukowca. Niestety.

A na zakończenie: środowisko "Gazety Wyborczej" zawsze było przeciwko "bohaterszczyźnie", szarżom z szablami na czołgi itp. Tu dzielnie wspiera PiS w zwalczaniu niezależnej myśli politycznej. IV Rzeczpospolita na horyzoncie...

JKM

Walka klasowa w Londynie się zaostrza „Kto w szpony dostał się hipostaz, rzeczywistości już nie sprosta” - przestrzega Janusz Szpotański w „Towarzyszu Szmaciaku”. To prawda, ale co z tego, kiedy postępactwo myśli na komendę i dopóki rozkaz nie zostanie odwołany, brnie w zaparte, żeby tam nie wiem, co. Komentując w „Gazecie Wyborczej” londyńskie zamieszki, pani red. Miłada Jędrysik pryncypialnie chłoszcze krytyków multikulturalizmu dowodząc, że przyczyną swawoli kolorowej żulii nie jest żadne „multi-kulti”, tylko cięcia budżetowe przeprowadzone przez premiera Camerona. Pozbawiona w następstwie tych cięć łatwego szmalu żulia „radzi sobie, jak potrafi”, to znaczy - rabuje i niszczy. Czy to ich wina? To nie ich wina - dowodzi pani red. Jędrysik - że ktoś kiedyś ich do Wielkiej Brytanii wpuścił. Znaczy - jeśli nawet i rabuje, to w stanie pierwotnej niewinności. Ano - nie da się ukryć; podobnie twierdził Karol von Clausewitz, że sprawcą wojny nie jest napastnik, tylko napadnięty, który swoją słabością zachęcił napastnika. Chyba, żeby żulia zaczęła „radzić sobie” rozbijając żydowskie sklepy, czy rabując żydowskie domy. Wtedy, co innego; wtedy takie ekscesy antysemickie zostałyby przez „Gazetę Wyborczą” bezwarunkowo potępione i jestem pewien, że pani red. Jędrysik nie pozwoliłaby nikomu wyprzedzić się w świętym oburzeniu. Ale widocznie żulia rabuje czujnie, dzięki czemu postępactwo, aż do odwołania, trzyma się klasowej interpretacji wydarzeń, niczym pijany płotu. Przypomina w tym Mieczysława Limanowskiego z przedwojennego teatru „Reduta”. Analizując tekst jakiejś sztuki nieoczekiwanie natknął się na słowo „krowa”. - No cóż - zaczął - krowa, to znaczy mleko, mleko to znaczy matka, matka, to znaczy ziemia... W tym momencie ktoś zwrócił mu uwagę, że to pomyłka, że w tekście nie jest napisane „krowa”, tylko „królowa”. - No cóż - odparł niezmieszany Limanowski - królowa to znaczy matka, matka, to znaczy mleko, mleko to znaczy ziemia... „Takiemu nie dasz rady” - podsumował Antoni Słonimski. SM

Wałbrzyska lekcja dla wyborców Wybory na prezydenta Wałbrzycha zakończyły się zwycięstwem popieranego przez Platformę Obywatelską pana Romana Szełemeja, który zdobywając ponad 60 % głosów, wygrał je już w pierwszej turze. To, że któryś z czterech kandydatów te wybory wygra, było poza wszelką wątpliwością, a w tej sytuacji największą troską ultrasów demokracji, zarówno na miejscu, w Wałbrzychu, jak i w w całym naszym nieszczęśliwym kraju, stała się frekwencja wyborcza. Ilu ludzi pójdzie głosować. Z punktu widzenia prawnego nie miało to żadnego znaczenia, ponieważ nasi Umiłowani Przywódcy przezornie nie uzależnili ważności wyborów od frekwencji. Byłyby one zatem ważne również wtedy, gdyby do głosowania nie poszedł nikt, z wyjątkiem samych kandydatów z rodzinami. Wtedy oczywiście wygrałby posiadacz liczniejszej rodziny, a nie głosiciel najbardziej zbawiennego programu, to jasne. Oczywiście to jest możliwość czysto teoretyczna, bo zmiana na stanowisku prezydenta miasta pociąga za sobą ruch kadrowy od samej góry, aż do samego dołu, więc osób bezpośrednio zainteresowanych wynikiem jest znacznie więcej. Do tego dochodzą osoby zainteresowane pośrednio. Jak tam jest w Wałbrzychu, to nie wiem, ale myślę, że podobnie, jak gdzie indziej – a gdzie indziej po wyborach jest tak, że jedni ludzie zaczynają odbierać niezliczone i przymilne telefony, podczas gdy innym ludziom telefony głuchną. Jedne damy zamawiają prenumeratę „Twojego stylu” – żeby wiedzieć z większą niż dotąd pewnością siebie, jak zachować się podczas rautów, gwautów i tym podobnych uroczystości, no i czy łyżeczki kłaść z prawej strony, czy też w poprzek, przed filiżanką. Wprawdzie wiadomo, że takie rzeczy wszyscy wiedzą, ale co to komu szkodzi swoją wiedzę skonfrontować i w ten sposób nabrać jeszcze większej pewności? Więc jedne damy zamawiają prenumeratę „Twojego stylu” i uczą się jeść bezę, a inne z prenumeraty rezygnują, przestają się pielęgnować, tyją i głupieją. A przecież na tym nie koniec, bo jedne przyjaciółki szykują się do objęcia pierwszorzędnych posad w sektorze publicznym, a nawet prywatnym – ale kontrolowanym przez władze publiczne, podczas gdy inne przyjaciółki przeliczają uciułane kapitały i robią przegląd znajomych w poszukiwaniu nowych przyjaciół. Zwłaszcza tych, którzy prawie mają już w kieszeni koncesje na hurtownie spirytusu, czy jakieś zamówienia publiczne – najlepiej z finansowym udziałem Unii Europejskiej. W takiej sytuacji nic dziwnego, że o frekwencję można się nie martwić; zawsze ktoś tam na wybory pójdzie zwłaszcza w sytuacji, gdy na skutek walki z biurokracją, jaką wszystkie rządy nieubłaganie prowadzą, liczba urzędników – a więc osób bezpośrednio lub pośrednio uzależnionych od wyborów – nieustannie rośnie i jak ten trend nadal się utrzyma – a nic nie wskazuje na to, by miał się załamać – to wkrótce na jednego płatnika podatków przypadnie jeden urzędnik i jeden emeryt. Co się będzie wówczas działo w naszym nieszczęśliwym kraju – to jest w stanie przewidzieć tylko kolega Ikonowicz, płomienny prorok rewolucji socjalnej, która zgodnie z nieubłaganymi prawami rozwoju, jakie ponad 160 lat temu wykryła słynna spółka dialektyków Marks&Engels (dzisiaj Marks& Spencer) – musi nadejść. Że „musi”, to jasne, problem tylko – kiedy. Czy – mówiąc inaczej – do rewolucji socjalnej zdążymy jeszcze dożyć, by przekonać się po raz kolejny o słuszności spostrzeżenia propagowanego w Hitlerjugend, że „co cię nie zabije, to cię wzmocni”, czy raczej tego eksperymentu już nie przeżyjemy. Swoją drogą warto byłoby kiedyś, w wolnej chwili. policzyć ilu to ludzi rewolucja socjalna wzmocniła, a ilu pogrążyła w niebycie; Aleksander Sołżenicyn twierdził, że tylko w XX wieku eksperyment komunistyczny pociągnął za sobą co najmniej 100 milionów ofiar, a więc znacznie więcej, niż bratni eksperyment nazistowski. Kiedy jednak uzmysłowimy sobie, że na świecie jest co najmniej 6,5 miliarda ludzi, to przestajemy się dziwić, że amatorów rewolucji socjalnej żadne głupie 100 milionów nie jest w stanie skonfundować, bo nie ma takich ofiar, których nie można by ponieść dla świetlanej przyszłości – zwłaszcza gdy doświadczenie życiowe poucza nas, iż zawsze umiera kto inny.

Więc w perspektywie zbliżającej się nieubłaganie rewolucji socjalnej wybory w Wałbrzychu, podobnie jak jesienne wybory parlamentarne nie warte byłyby nawet splunięcia, gdyby nie jedna okoliczność, która skłoniła mnie do zajęcia się tym problemem. Otóż wybory w Wałbrzychu były przedterminowe, ponieważ okazało się, że poprzednim wyborom towarzyszyła korupcja. Polegała ona na tym, że kandydaci mieli kaptować sobie poparcie elektoratu kupując wyborcom piwo, czy wódkę z zakąską, a nawet, – w co już nie wierzę – wręczając im drobne kwoty pieniężne. Zostało to wykryte, a w związku z tym odkryciem trzeba było wybory przeprowadzić ponownie. Przyznam się, że zupełnie nie rozumiem, – dlaczego. Czynne prawo wyborcze jest uprawnieniem obywatela, który może z niego skorzystać, albo nie. Jeśli decyduje się z niego skorzystać, to może uczynić to według własnej woli i nie tylko w sposób przewidziany przez prawo, ale również – według własnej pomysłowości. Wprawdzie ordynacja wyborcza expressis verbis zakazuje kupowania głosów na przykład za pieniądze lub piwo czy wódkę, ale w moim przekonaniu taki zakaz jest niekonstytucyjny, bowiem stanowi niedopuszczalną ingerencję państwa w sferę prawa podmiotowego obywatela. Jestem absolutnie przekonany, że wprowadzenie do ordynacji wyborczej zakazu kupowania głosów jest podyktowane nikczemnym pragnieniem Umiłowanych Przywódców, by wyborcy z czynnego prawa wyborczego nie mogli odnieść żadnej korzyści, podczas gdy oni z biernego mogli odnosić korzyści nieograniczone. Jest to łajdactwo w postaci czystej, ale mniejsza już o to, bo o kwalifikacjach moralnych naszych Umiłowanych Przywódców od dawna mamy opinię ugruntowaną, – ale taka asymetria jest jaskrawym i rażącym naruszeniem zasady równości obywateli wobec prawa; dlaczego jedni z czynnego prawa wyborczej nie mogą odnieść żadnej korzyści, podczas gdy inni swoje bierne prawo wyborcze mogą bez żadnych ograniczeń komercjalizować? Gdyby nasz nieszczęśliwy kraj rzeczywiście był państwem prawnym, ta asymetria już dawno zostałaby zlikwidowana, ale w obecnej sytuacji próżno marzyć, by Trybunał Konstytucyjny odważył się na takie zuchwalstwo. A przecież oprócz prawno-konstytucyjnego aspekt sprawy, ma ona również swój aspekt cywilno-prawny, a nawet – moralny. Oto kodeks cywilny, podobnie jak i karny, piętnuje wykorzystywanie podstępu albo czyjegoś przymusowego położenia do nakłonienia go do niekorzystnego rozporządzenia mieniem. Per analogiam można by zastosować to do wymuszania niekorzystnego rozporządzenia własnymi prawami. Bo przecież ci, którzy swoje czynne prawo wyborcze komercjalizują na poczekaniu w zamian za piwo lub wódkę z zakąską, a najlepiej – jakąś sumę pieniędzy – zachowują się nieporównanie racjonalniej od tych, którzy zadowalają się wyborczymi obietnicami. Szczerze mówiąc, ci, którzy zadowalają się wyborczymi obietnicami, to po prostu durnie tout-court, podczas gdy ci, którzy próbują ominąć łajdacki zakaz i swoje czynne prawo wyborcze na poczekaniu komercjalizują jeszcze przed głosowaniem, robią z niego zdecydowanie lepszy użytek. Mają z tego przynajmniej piwo, wódkę z zakąską, a nawet jakąś drobną kwotę pieniężną, podobną do tej, jaką w swoim czasie można było uzyskać ze sprzedaży świadectwa udziałowego, wydawanego w następstwie ustawy o narodowych funduszach inwestycyjnych i ich prywatyzacji, – o której sam pan Janusz Lewandowski delikatnie mówił, że była „niewypałem”, podczas gdy tak naprawdę była gigantycznym przekrętem. Praworządni zaś obywatele nie mają ze swojego czynnego prawa wyborczego dosłownie nic, – bo czyż poddanemu ustąpi pragnienie, jeśli król, czy dajmy na to – nawet prezydent miasta się za niego napije?

SM

Niewyjaśniony przeciek z afery gruntowej Po samobójstwie Andrzeja Leppera wróciła jak bumerang afera gruntowa i związany z nią przeciek z akcji CBA. Wszystko za sprawą taśm Tomasza Sakiewicza, który spotkał się z szefem SO rok temu na jesieni. Były wicepremier miał informować dziennikarza za pośrednictwem innej osoby, że czuje się zagrożony i wie, kto go ostrzegł o prowokacji służby specjalnej. Podczas rozmowy, wedle stenogramów z „Gazety Polskiej”, padło nazwisko. Ze względu na śledztwo prokuratury zostało wykropkowane. Jednak bez problemu można je rozszyfrować. Sama akcja CBA rozpoczęła się na kilka miesięcy przed końcem rządów Jarosława Kaczyńskiego – w styczniu 2007 roku. O początkach operacji opowiadał podstawiony przez biuro agent w sądzie: „Do moich zadań należało zrobienie fikcyjnego interesu z figurantami występującymi w sprawie. Wszystkie czynności uzgadniane były z przełożonymi. Mój udział zaczął się 14 stycznia, gdy udałem się do restauracji Chianti przy ul. Foksal w Warszawie. Tam spotkałem się z figurantem Andrzejem K. To był obiad, rozmawialiśmy towarzysko. K. pochwalił się, że przez swoje układy w Ministerstwie Rolnictwa jest w stanie załatwić decyzję o odrolnieniu gruntów. Podjąłem ten temat. Oświadczyłem, że ze wspólnikami mamy grunt na Mazurach, że tej ziemi jest tyle, że na samym odrolnieniu zarobią 3,5 mln zł, a potem dużo więcej. Zadałem kilka pytań: ile decyzja będzie kosztować itp. Nie był w stanie odpowiedzieć. (…)26 stycznia w Chianti powiedział, że decyzja pozytywna kosztować będzie 6,8 mln. Odparłem, że to dużo, ale w sumie się zgodziłem. W tym samym dniu lub w następnym zadzwoniłem do niego i powiedziałem, że znalazłem inne dotarcie do Ministerstwa Rolnictwa i załatwią mi to za mniejszą kwotę. (…)21 lutego w Chianti K. poinformował mnie, że za wydanie pozytywnej decyzji oczekuje 3 mln zł lub 3,3 mln przelewem.Bo tych 300 tys. potrzebuje na wypranie milionów. W końcu stanęło na tym, że zapłacę gotówką. W trakcie tego spotkania poinformował mnie, że w sprawę zaangażowani są Lepper, Maksymiuk i Filipek. W ministerstwie będzie osoba odpowiedzialna, która będzie sprawę pilotować. Nie wskazał jej. Mówił, że pieniądze idą do podziału i Lepper otrzyma 1 mln, bo z niższymi kwotami się do niego nie podchodzi”. Potem podstawiony biznesmen dogrywał szczegóły z Kryszyńskim, kontaktującym się z Rybą, które dotyczyły odrolnienia działki w Mrągowie. Decydujące były pierwsze dni lipca:

„6 lipca spotkaliśmy się w hotelu Fort. Wcześniej powiedział, że kierownictwo przesunięte zostało na 6 lipca. W trakcie spotkania przeliczył pieniądze i przez telefon rozmawiał z mężczyzną, który miał na imię Piotr. O 17.50 miał on przez Amsterdam lecieć do Chin. Andrzej K. pytał Piotra, czy ma wiedzę, że to zostało podbite. Piotr stwierdził, że tak, ale nie mogli się dogadać, jak mi to udowodnić. Mówili o faksie, ksero, w końcu żebym sobie pojechał do Ministerstwa Rolnictwa i tam to zobaczył. W końcu nic nie ustaliliśmy. (…)Poza spotkaniami dzwoniliśmy do siebie często, szereg spraw załatwialiśmy telefonicznie. Tego Piotra K. określał jako zastępcę Leppera do spraw nielegalnych interesów. Nie mówił wprost, że Piotr ma dostać pieniądze, pamiętam tylko, że pieniędzmi z łapówki miały się podzielić trzy osoby. Z tych rozmów wynikało, że pieniądze miał dostać Lepper, Maksymiuk i ktoś trzeci.” Kryszyński i Ryba zostali skazani w pierwszej instancji. Sąd uznał, że akcja CBA była zgodna z prawem. Jednak z przyczyn proceduralnych sprawa będzie jeszcze rozpatrywana. To, że Leppera ktoś ostrzegł, jest pewne. I nie ma wątpliwości, że na przeciek wskazują ustalenia prokuratorów, jakie zaprezentował po wybuchu afery gruntowej Jerzy Engelking. Kaczmarkowi jako szefowi MSWiA wiedzę o akcji biura przekazał Zbigniew Ziobro. Jak później tłumaczono, Minister Sprawiedliwości musiał to zrobić, by ochrona Leppera dostała sygnał, żeby nie strzelać do podstawionych agentów CBA w czasie przeliczania pieniędzy w walizce. Kaczmarek udał się na krótko do Kancelarii Prezydenta i późnym wieczorem, feralnego 5 lipca, pojechał do hotelu Marriot na 40 piętro. Tam mieszczą się apartamenty giganta biznesowego, Ryszarda Krauze. Kaczmarek kłamał kilka razy w prokuraturze, gdy śledczy dopytywali go o szczegóły wizyty w hotelu. Mijał się z prawdą również wielokrotnie w mediach. Przedstawiał, że nie spotykał się nigdy z Krauze, tym bardziej 5 lipca w Marriocie. Umówiony za to miał być z Jaromirem Netzlem na 1 piętrze, do kolejnych zeznań dorzucał coraz to nowe szczegóły – jak wizyta w barze „Panorama” na 40. piętrze. Nikt tam Kaczmarka nie widział, a kamery w Marriocie zarejestrowały, jak były szef MSWiA przechodzi opodal baru. Obecny radca prawny nigdy nie wyjawił, mimo publicznych obietnic, co robił w hotelu. Z podsłuchów CBA wynika, że zmuszał Netzla do składania zeznań, dających mu alibi. Krótko po wizycie Kaczmarka, do Krauzego na to samo piętro udał się Lech Woszczerowicz, zaufany człowiek Leppera. Opisywał to w mediach tak: „Zadzwonił Krauze i zapytał, czy nie śpię. Nie spałem. Zapytał, przyjedziesz? Przyjechałem. Ani Kaczmarka, ani Netzla na spotkaniu nie było”. I tu były poseł Samoobrony się nie mylił. W kolejnych wypowiedziach dodawał, że Kaczmarek nie miał żadnego interesu, by informować o akcji CBA Krauzego i Leppera, a on sam – co najciekawsze – gdyby się dowiedział o wszystkim, natychmiast Lepperowi by o tym doniósł a nie czekał z tym do świtu. Problem w tym, że Woszczerowicz wyjechał w sierpniu, po aferze, do Szwajcarii, gdzie przebywał dziwnym trafem Krauze. I jeszcze jedno – Leppera jak i Woszczerowicza wsypał były zastępca tego pierwszego w Ministerstwie Rolnictwa, Michał Jabłoński – zarówno przed komisją śledczą jak i w sądzie. Woszczerowicz miał ostrzec Leppera, który później wpadł w panikę. W rozmowach z Jabłońskim b. wicepremier zwalał całą winę na Piotra Rybę, którego porównał do „kryminalisty”. Były to najwidoczniej bezsensowne tłumaczenia, bowiem kilka lat później z tym człowiekiem Lepper założył spółkę APA Trade, zajmującą się pośrednictwem z Białorusią. Mimo zeznań, obciążających Woszczerowicza i Leppera, składanych w CBA, prokuraturze, sądzie i w komisji śledczej przez Jabłońskiego, śledczy – według moich informacji po gorących dyskusjach – umorzyli wątek przeciekowy. Netzlowi, Kornatowskiemu, Kaczmarkowi i Krauzemu wycofano zarzuty już wcześniej. Uznano, że mogli kłamać jako świadkowie we własnej obronie. Skazanymi - jak na razie nieprawomocnie - są Ryba i Kryszyński. Lepper miał postawione zarzuty za składanie fałszywych zeznań w 2010 roku. Chodziło o jego wersję, według której to Ziobro ostrzegł go akcji CBA. Były Minister Sprawiedliwości przedstawił prokuraturze nagranie z dyktafonu na swoją korzyść. Śledczy skierowali akt oskarżenia do sądu, jednak w chwili śmierci wszystkie sprawy – od seksafery po gruntową – uległy umorzeniu. Czy to wszystko miało związek ze śmiercią Leppera? Trudno wyrokować. W grę wchodziły wielkie pieniądze i układ polityczno-biznesowy. Lepper nie tylko Sakiewiczowi miał żalić się na całą sytuację. Według Sylwestra Latkowskiego, a więc dobrego znajomego Janusza Kaczmarka, zmarły polityk od roku próbował grać z układem, zwodzić „przejściem na drugą stronę”, bowiem poczuł się opuszczony. Może chodziło o pieniądze lub o pozostawienie samemu sobie na wybory? Nie wiadomo – w grę wchodzą też inne scenariusze. Samobójstwo z powodu długów lub też wielości afer i oskarżeń. Ten ostatni scenariusz jednak kompletnie nie pasuje do Andrzeja Leppera. Wszołek

Klęska multi-kulti Z dużą satysfakcją odnotowuję, że mój tekst na temat klęski ideologii multi-kulti, opublikowany z „Rzeczpospolitej”, wywołał wściekłe ataki koryfeuszy lewicowych dogmatów. Przejmowali się nim i publicyści „Gazety Wyborczej” (jakżeby inaczej), i Jacek Żakowski, i jego rozmówca Rafał Pankowski i jeszcze kilku innych, o rozmaitych dyżurnych lewakach w blogo- i twitterosferze nie wspominając. Mój tekst – który każdy może sobie przeczytać in extenso, aby wyrobić sobie zdanie – zawierał następujące stwierdzenia. Po pierwsze – zbrodnia, jakiej w Norwegii dokonał Breivik, nie ma usprawiedliwienia, ale powinna nas skłonić do przyjrzenia się wynikom multikulturowego eksperymentu. Po drugie – wyniki te są fatalne i cały eksperyment okazał się porażką. Po trzecie – pomiędzy cywilizacją, jaką reprezentują imigranci głównie ze świata islamu a cywilizacją przyjmujących ich państw zachodnich trwa walka. Jest to jednak walka nierówna, ponieważ siła cywilizacji Zachodu uległa znacznemu osłabieniu w wyniku m.in. rezygnacji z mocnej tożsamości kulturowej, opartej także na chrześcijaństwie. Ponieważ ideologia multi-kulti opierała się na radosnym tolerancjonizmie (przyjmujemy wszystkich i niemal niczego od nich nie wymagamy), nic dziwnego, że silna tożsamość muzułmańska wygrywa z rozmemłaną, słabowitą zachodnią tożsamością postchrześcijańską. My, mieszkańcy świata Zachodu, powinniśmy rozumieć, że jest to starcie kultur i na metapoziomie walka o zachowanie naszej cywilizacji. Na przypadek Breivika wskazywałem jedynie jako na impuls, który powinien nas skłonić do rozważań i pisałem, że jego fobie miały swoje źródło właśnie w skutkach multi-kulti. Na odzew długo nie trzeba było czekać. Najpierw odezwał się niezawodny Adam Leszczyński, który – manipulując sensem mojego tekstu w charakterystyczny dla swojej gazety sposób – oznajmił, że o zbrodnię Breivika oskarżyłem jej ofiary. Tu dygresja. Po pierwsze – ciekawe, dlaczego ofiary Breivika Leszczyński zaliczył do osób, korzystających z ideologii multi-kulti. Wszak niemal nigdzie nie pojawiała się informacja o ich rasie czy kolorze skóry. Po drugie – rozumowanie, o które Leszczyński mnie oskarża, nie jest obce środowisku „GW”, by wspomnieć sprawę Ryszarda C. Nie zostało to oczywiście nigdzie wyłożone wprost, ale kto czytał wówczas komentarze i relacje w „GW”, ten doskonale wychwycił tę linię argumentacji. Następnie wypowiedziała się Miłada Jędrysik, subtelniejsza niż młotkowy Leszczyński, bo gotowa przyznać, że „multikulturalizm, czyli akceptowanie odrębności kulturowych wspólnot imigranckich bez próby ich integracji, jest powszechnie krytykowany”. Tego Leszczyński już nie spostrzegł, pracowicie pomijając w swoim tekście choćby ten fragment, w którym przywoływałem słowa Angeli Merkel o fiasku multikulturowego eksperymentu. Wciąż jednak obowiązuje ta sama linia: Warzecha zrobił rzecz straszną – oskarżył ofiary! Trudno o większa bzdurę. Zjawiska społeczne – np. rosnąca niechęć do imigrantów, przybierająca nieraz formę fizycznej agresji – mają swoje przyczyny. Nad tymi przyczynami zastanawiają się i politycy, i socjologowie, i publicyści. Jeżeli jednak wyciągają wnioski nie po linii „Wyborczej” ‒ czyli że może sam pomysł jest zły, a nie, że trzeba ludzi przymusić do radosnej tolerancji, zaś imigranci są biedni i pokrzywdzeni, więc należy im wybaczyć ‒ ma to oznaczać, że „oskarżają ofiary”. Inaczej mówiąc – każda próba analizy zjawiska agresji wobec imigracji, której wniosek będzie brzmiał, że winna jest sama konstrukcja multikulturowego społeczeństwa, jest, zdaniem ludzi z „GW”, „oskarżaniem ofiar”. Apogeum wzburzenia osiągnęli Jacek Żakowski w rozmowie z Rafałem Pankowskim w poprzedniej „Polityce”. Tu muszę wyjaśnić, że Pankowskiego trudno mi traktować poważnie. Człowiek, który występuje jako zawodowy „antyfaszysta” salonu ma oczywisty życiowy, egzystencjalny interes w tym, żeby przekonywać nas nieustająco, iż groźba faszyzmu jest żywa. Bez tego mogłyby się skończyć honoraria, zamówienia na teksty czy wyjazdy na konferencje i stypendia. Pankowski to folklor, gość, którego wypuszcza się na proscenium, kiedy potrzebna jest opinia etatowego „antyfaszysty”. Ciekawszy jest Żakowski, który w pewnym momencie oburza się, cytując wyrwane z kontekstu słowa z mojego artykułu: „Ja nie rozumiem, jak po Holocauście można pisać coś takiego: „W takim starciu – bo jest to starcie cywilizacji, a nie rozmowa u cioci na imieninach – wygrywa po prostu ten, kto jest silniejszy ideowo. [Tu powinno być zaznaczone, że zdanie z mojego tekstu zostało pominięte, ale zaznaczone nie jest.] W perspektywie strategicznej – albo jako warunek pobytu u nas postawimy przybyszom zrozumienie, że są tu gośćmi i muszą się dostosować; albo za jakiś czas obudzimy się już nie we własnym domu”. Żakowski niemal już nazwał mnie antysemitą, co, jak wiadomo, było w latach 90. sposobem salonu na wykluczanie poza nawias niewygodnych osób (taki los spotkał w pewnym momencie np. prof. Ryszarda Legutkę). Manipulacja, do jakiej się ucieka, nie ma nic wspólnego z polemiką. Kto nie stracił jeszcze zdrowego rozsądku, musi sobie zadać pytanie: jaki jest związek między żydowskim holocaustem – zgładzeniem milionów ludzi wyłącznie z powodu ich pochodzenia rasowego i religii – a uprawnioną dyskusją o multikulturalizmie i starciu cywilizacji zachodniej z islamską? Żaden. Insynuowanie istnienia takiego związku jest albo dowodem głupoty, albo skrajnie złej woli. O to pierwsze Żakowskiego nie podejrzewam. Sprawa wygląda tak: dla lewicy, której przedstawicielem jest Żakowski, multikulturalizm jest jednym z projektów sztandarowych, podobnie jak walka z „globalnym ociepleniem”. We wszystkich tych czysto ideologicznych projektach lewica stoi na heglowskim stanowisku, że jeśli fakty nie potwierdzają jej teorii, tym gorzej dla nich. Dlatego tak zajadle atakowany jest każdy głos, podważający tolerancjonistyczne podejście do imigracji również z kręgów kulturowo obcych. Lewica stosuje przy tym swój odwieczny zabieg, polegający na maksymalnym poszerzaniu znaczenia słów, mających negatywnie etykietować tych, którzy się z jej projektami nie zgadzają. „Dyskurs ksenofobiczny, antyimigrancki, islamofobiczny jest w zasadzie powszechny” – biadoli Pankowski. Takim dyskursem jest, w jego mniemaniu, każda opinia, która podważa możliwość harmonijnej egzystencji w jednym państwie znacznej grupy osób, reprezentujących cywilizację zachodnią i muzułmańską (przynajmniej w Europie, bo USA to osobny przypadek). Przypomina w tym ogromnie środowiska pederastów, którzy każdą próbę kwestionowania swoich postulatów natychmiast nazywają „homofobią” (absurdalny z językowego punktu widzenia termin). W tym sensie jest to manipulacja, oparta na identycznym schemacie. Lewica ‒ w przeciwieństwie do konserwatystów ‒ zawsze lubowała się w eksperymentach społecznych. Wszystkie okazały się ogromnie kosztowne. Lewica ma jednak to do siebie, że nigdy niczego się nie uczy.

Warzecha

Afryka (powoli) uwalnia handel Aby rozwijać swoje kraje przywódcy 26 państw afrykańskich podjęli słuszną decyzję, podpisując umowę o utworzeniu największego na kontynencie bloku handlowego. Podczas szczytu w Johannesburgu spotkali się przywódcy trzech bloków gospodarczych: Wspólnego Rynku Wschodniej i Południowej Afryki, Wspólnoty Wschodnioafrykańskiej oraz Południowoafrykańskiej Wspólnoty Rozwojowej. Strefa wolnohandlowa będzie rozciągała się na powierzchni ponad 17 milionów kilometrów kwadratowych, gdzie mieszka przeszło 600 milionów ludzi. Łączny produkt krajowy brutto 26 państw, które mają wziąć udział w strefie, przekracza bilion dolarów. Celem wielostronnej umowy jest z jednej strony zmniejszenie kosztów prowadzenia działalności gospodarczej, a z drugiej zwiększenie przepływu inwestycji. Zdaniem Jakuba Zumy, prezydenta RPA, najsilniejszej gospodarki w bloku, strefa pomoże współpracować na rzecz złagodzenia ubóstwa i rozbudowy przemysłu. W ramach strefy mają powstawać również wspólne projekty poprawy stanu sieci dróg i połączeń kolejowych, a także rozbudowy infrastruktury energetycznej, co ma zapobiec brakom w dostawach energii elektrycznej. – Spotykamy się w pełni świadomi zbiorowej odpowiedzialności, jaką ponosimy wobec ojców założycieli Afryki, aby utworzyć jeden rynek kontynentalny – powiedział prezydent Zuma podczas szczytu w Johannesburgu.

Afryce szybko rośnie Międzynarodowy Fundusz Walutowy szacuje, że w najbliższych latach wzrost gospodarczy krajów afrykańskich będzie szybszy niż średnia światowa. W ciągu najbliższej dekady PKB Afryki może ulec podwojeniu. – Wszyscy wiemy, że handel może działać jak silnik na rzecz wzrostu – stwierdził Eratus Mwencha, wiceprzewodniczący Komisji Unii Afrykańskiej. Należy mieć jednak na uwadze także słabe strony afrykańskich gospodarek: bariery celne, fatalną infrastrukturę oraz fakt, że zwykle opierają się one na wydobyciu surowców, a nie produkcji towarów. Zdaniem Kennedy’ego Mbekeaniego z Afrykańskiego Banku Rozwoju, słabsze gospodarki Afryki nie powinny obawiać się korzystania z dobrodziejstw wolnego handlu, gdyż w dłuższej perspektywie czasowej tego typu wymiana dóbr pomaga rozwijać sektory, które mają przewagę konkurencyjną. – Biorąc pod uwagę fakt, że wiele afrykańskich krajów jest zbyt małych, aby rozwijać się wyłącznie w oparciu o własne rynki, rozwój rynku regionalnego do rozsądnego rozmiaru jest bardzo ważnym krokiem naprzód – powiedział Robert Davies, minister handlu RPA.

Znikną cła, a potem… W pierwszej fazie, w wyniku trzyletnich negocjacji, ma powstać strefa wolnego przepływu towarów poprzez likwidację barier celnych pomiędzy 26 umawiającymi się krajami. Dalsze negocjacje mają przynieść wolny przepływ usług oraz dotyczyć ochrony własności intelektualnej. Jednak w niektórych afrykańskich głowach roi się afrykański twór na kształt Unii Europejskiej. Według nich, kolejnym etapem będzie wspólny bank centralny i wspólna waluta. Łączna wartość eksportu 26 krajów wchodzących w skład nowo powstającego bloku państw w Afryce przekroczyła w 2010 259,3 miliarda dolarów, a import wyniósł 243,6 miliarda dolarów. Biorąc pod uwagę potencjał i łączną liczbę mieszkańców tych krajów, nie są to jednak wartości imponujące. To prawie 10 razy mniej w przeliczeniu na mieszkańca niż w Unii Europejskiej, aż 12 razy mniej niż w Stanach Zjednoczonych, a ponad 13 razy mniej niż w Japonii. W przeliczeniu na osobę handel w omawianych 26 krajach afrykańskich wyniósł w 2010 roku 836 $, podczas gdy w Chinach – 2104 $, w UE – 8284 $, w USA 10.130 $, a w Japonii 11.085 $. Tak więc jest dużo miejsca na rozwój handlu w Afryce i powstająca strefa z pewnością przyspieszy wzrost wymiany towarowej. Jednak wymiana wewnątrz bloku to jedno, a być może afrykańscy przywódcy 26 umawiających się stron w kolejnym etapie powinni zastanowić się także nad umożliwieniem wolnego handlu pomiędzy nimi a światem zewnętrznym. Bo to wolna wymiana handlowa przynosi wzrost dobrobytu obu stronom transakcji. Tymczasem coraz silniejsze więzi z krajami Afryki nawiązują Chińczycy. Traktując (w przeciwieństwie do przywódców Zachodu) przedstawicieli tamtejszych państw jako równorzędnych partnerów, rozwijają inwestycje i handel. W ostatniej dekadzie handel pomiędzy Afryką a Chinami rósł w tempie 30 proc. rocznie (w 2010 roku nawet 43,5 proc.). Wartość umów handlowych pomiędzy państwami afrykańskimi a Chinami, która w 1990 roku wynosiła 930 milionów $, a w 2000 roku 10,6 miliarda $, osiągnęła w 2010 roku poziom 115 miliardów $, wyprzedzając USA. Chińczycy importują z Afryki głównie surowce mineralne, a na Czarnym Lądzie budują drogi, koleje, osiedla mieszkaniowe, szkoły, szpitale, stadiony, ale też fabryki czy kopalnie. Jak na razie wciąż największym partnerem handlowym Afryki pozostaje Unia Europejska – według danych Eurostatu, w 2010 roku wymiana handlowa pomiędzy tymi stronami wyniosła 259 miliardów euro. W tyle za Chinami pozostają natomiast USA i Indie (choć handel Indii z Afryką także charakteryzuje się sporą dynamiką). To właśnie dzięki wzrostowi inwestycji (głównie chińskich) i rozwojowi wymiany handlowej państwa afrykańskie osiągają roczny wzrost gospodarczy na poziomie 5 procent. Wspólny biznes serwowany Czarnemu Lądowi przez Chińczyków czy Hindusów jest korzystny dla obu stron – w przeciwieństwie do pomocy humanitarnej oferowanej Afryce przez Zachód, która ma negatywne skutki zarówno dla państwa dającego (wydawanie pieniędzy podatników), jak i dla biorącego (tworzenie kultury uzależniania, a nie umożliwiania rozwoju). Wiele argumentów na potwierdzenie tej tezy można znaleźć w interesującej książce Dariusza Rosiaka „Żar. Oddech Afryki”. Warto przypomnieć, że już przedstawiciele szkoły manchesterskiej w pierwszej połowie XIX wieku wolność handlu uznali za podstawę harmonijnego rozwoju społeczeństwa i warunek konieczny dla wzrostu dobrobytu, a protekcjonizm, ich zdaniem, był wyrazem partykularnych interesów realizowanych kosztem całej społeczności. Zagorzałym przeciwnikiem wszelkich granic celnych był także najwybitniejszy przedstawiciel szkoły austriackiej w ekonomii, Ludwig von Mises, który argumentował: „cła protekcyjne mogą osiągnąć tylko jedno: uniemożliwić, by produkcja była prowadzona tam, gdzie warunki naturalne i społeczne są najkorzystniejsze, i sprawić, by zamiast tego prowadzono ją tam, gdzie warunki są po temu gorsze. Skutkiem protekcjonizmu jest więc zawsze zmniejszenie wydajności ludzkiej pracy”. Z kolei Margaret Thatcher w książce „Lata na Downing Street” w następujący sposób podsumowała pozytywny wpływ wolnego handlu: „wolny handel nie tylko dostarcza środków krajom biedniejszym, by mogły zdobyć dewizy i podnieść standard życia swoich obywateli. Jest to również siła prowadząca do pokoju, wolności i politycznej decentralizacji – pokoju, ponieważ więzy gospodarcze pomiędzy krajami umacniają wzajemne zrozumienie wraz ze wzajemną korzyścią; wolności, ponieważ handel odbywający się pomiędzy poszczególnymi obywatelami omija aparat państwa, co prowadzi do rozproszenia władzy na kupujących, nie zaś na tych, którzy zajmują się planowaniem; politycznej decentralizacji, ponieważ rozmiar politycznej jednostki nie jest dyktowany przez rozmiar rynku i odwrotnie”. Tomasz Cukiernik

Koniec kłamstwa smoleńskiego Raporty Anodiny i Millera zwieńczyły etap kłamstw dotyczących katastrofy. Nadszedł czas ich odkłamania. Braki w wykresach obu raportów kluczowych parametrów lotu i manipulowanie danymi zapisanymi przez urządzenia pokładowe zaprzeczają teorii, że dramat zaczął się od zderzenia z brzozą, gdy samolot wykonał półbeczkę. Łatwo też podważyć tezy komisji dotyczące radiowysokościomierzy i przycisku „uchod”. Po analizie raportu Millera pojawia się pytanie, dlaczego polska komisja, podobnie jak rosyjska komisja MAK, nie podały wielu bardzo ważnych danych technicznych, które miały kluczowe znaczenie dla wyjaśnienia poszczególnych faz lotu oraz pracy urządzeń pokładowych. Szczegółowa lektura dokumentu przygotowanego przez polskich ekspertów stawia także pod znakiem zapytania rzetelność w podawaniu informacji mających jakoby potwierdzać słynną już teorię pancernej brzozy.

Rachmistrze Jerzego Millera Jednym z najbardziej rażących przykładów takiej nierzetelności jest tabelka obrazująca geometrię zderzenia samolotu, zamieszczona na str. 70 załącznika do raportu. Zawarto w niej dane, które przedstawiają – według komisji – przebieg ostatniego etapu lotu, łącznie ze zderzeniem z brzozą, utratą fragmentu skrzydła i zniszczeniem maszyny w wyniku uderzenia w ziemię. Problem w tym, że najważniejsze dla uzasadnienia tej tezy wartości – kąt pochylenia, przechylenia oraz natarcia – są od pewnego momentu (dane podawane są przy kolejnych wydarzeniach, takich jak minięcie radiolatarni czy zderzenie z brzozą) oznaczone „gwiazdką”. Odsyła ona do niepozornego przypisu, który mówi, że są to... parametry wyliczone. Wynika z tego, że komisja podając np. wartość kąta przechylenia samolotu do chwili zderzenia z brzozą korzysta z parametrów pochodzących z rejestratorów lotu, jednak kolejne liczby mające dowodzić, że po uderzeniu w drzewo Tu-154 obrócił się kolejno o 90, 120 i 150 st. – są już „parametrami wyliczonymi”! Jest to tym bardziej dziwne, że z wykresu zamieszczonego na str. 23 załącznika wynika, że maksymalna wartość kąta przechylenia zarejestrowana przez czarne skrzynki po uderzeniu w brzozę wynosi... 65 st.

Wszystko wskazuje więc na to, że eksperci Millera „obliczyli” kąt przechylenia samolotu na podstawie zrobionych przez Rosjan zdjęć smoleńskiego drzewostanu – później zresztą przetrzebionego bez wiedzy polskich władz. Pominęli przy tym parametry zapisane w rejestratorach lotu. Zabieg ten miał prawdopodobnie uzasadnić forsowaną od początku przez Kreml wersję, że Tu-154 obrócił się po uderzeniu w brzozę „do góry nogami”, co spowodowało całkowite zniszczenie maszyny po jej kontakcie z gruntem. Jedno jest pewne: teoria pancernej brzozy nie ma oparcia w faktach. To tylko hipoteza bazująca na wyliczeniach, dokonanych – jak można przypuszczać – na niewiarygodnym materiale fotograficznym.

Wątłe fundamenty wątpliwej hipotezy Identyczna praktyka miała miejsce przy podawaniu wysokości, na jakiej znajdował się tupolew. Jak zauważył bloger Robert Kujawski, na str. 16 raportu w jednym z przypisów (drobnym drukiem) napisano, że „wysokość lotu samolotu w końcowej fazie podejścia do lądowania została oszacowana na podstawie obliczeń wykonanych przez Komisję”. Podkreślmy, że wynik tych hipotetycznych „obliczeń” wykonanych nie wiadomo jaką metodą posłużył do miażdżącej krytyki polskiej załogi, która jakoby posługiwała się w ostatniej fazie lotu radiowysokościomierzem, a nie (jak wymaga instrukcja) wysokościomierzem barometrycznym. Pozostając przy kwestii wysokościomierzy, należy podkreślić, że eksperci, zarówno polscy, jak i rosyjscy, nie podali pełnych danych z wysokościomierza barometrycznego. Stało się tak, mimo że jednym z dwóch podstawowych zarzutów komisji Millera w stosunku do załogi Tu-154M jest właśnie korzystanie w ostatniej fazie lotu z radiowysokościomierza (pokazującego dystans między samolotem a ziemią) zamiast z wysokościomierza barometrycznego (wskazującego wysokość samolotu nad poziomem pasa). – Raporty obu komisji bazują na trajektorii wyznaczonej według radiowysokościomierza, stwierdzając jednocześnie bez żadnych dowodów, że tylko nim posługiwała się załoga podczas podejścia do lądowania. Czytający raport nie mają możliwości porównania przedstawionej trajektorii według radiowysokościomierza z trajektorią według wysokościomierza barometrycznego – mówi „Gazecie Polskiej” ekspert lotniczy. Jak zresztą pisaliśmy przed tygodniem – twierdzenia komisji Millera, że cała załoga opierała się wbrew zasadom na wskazaniach radiowysokościomierza, jest absurdalna. Cyferblaty obu wskaźników na stanowisku I pilota są ulokowane tuż obok siebie, ponadto nawigator, który miał odczytywać wskazania radiowysokościomierza, miał przed sobą tylko wysokościomierz barometryczny. Nawet jeśli faktycznie odczytywał wysokość z radiowysokościomierza, co jest wątpliwe, to i tak musiał mieć (podobnie jak pozostali członkowie załogi) świadomość poziomu, na jakim znajdował się samolot względem pasa startowego.

Niewygodny problem Wywiady, jakich udzielali członkowie komisji Millera, tylko potwierdziły, że eksperci w żaden sposób nie potrafią odnieść się do ujawnionej przez „Gazetę Polską” i nagłośnionej przez Antoniego Macierewicza informacji, że komputer pokładowy Tu-154 (i rejestratory lotu) przestał działać 15 m nad poziomem lotniska w odległości ok. 70 m od miejsca pierwszego zderzenia z ziemią (w miejscu tym wysokość nad poziomem lotniska odpowiada wysokości nad ziemią). Podkreślmy, że są to niepodważalne dane odczytane przez Amerykanów (producentów komputera pokładowego) i zawarte w raporcie MAK. Doskonałym przykładem jest tu rozmowa ppłk. Roberta Benedicta z „Polska the Times”. Na pytanie dziennikarza o wyłączenie zasilania urządzeń na wysokości 15 m, członek komisji Millera odpowiedział zupełnie nie na temat. „Rzeczywiście, w jednym z rejestratorów eksploatacyjnych ATM-QAR nie zachowało się ostatnie 1,5 sekundy zapisu danych. Znamy dokładnie tego przyczynę. ATM-QAR jest rejestratorem cyfrowym – wstępnie dane przekazywane są do bufora pamięci i po jego zapełnieniu przesyłane są do pamięci stałej. W przypadku zaniku napięcia dane znajdujące się w buforze nie zachowują się” – powiedział, choć szczegóły dotyczące zapisu danych przez skrzynkę ATM, a wyniki odczytu komputera pokładowego zawarte w raporcie MAK to dwie różne rzeczy. Nawiasem mówiąc: słowa ppłk. Benedicta są sprzeczne z raportem Millera, gdyż pomiędzy końcem zapisu ATM-QAR a uderzeniem w ziemię upłynęło nie 1,5, lecz 2,0–2,5 sek. W zbliżony sposób, choć nieco dokładniej, próbował tłumaczyć tę sprawę w Radiu TOK FM inny ekspert Millera – Maciej Lasek, sugerując przy tym, że danych z komputera pokładowego nie należy traktować wiarygodnie, bo nie jest to rejestrator. Lasek zapomniał jednak dodać, że za rozpadem Tu-154 przed uderzeniem w ziemię przemawiają nie tylko zapisy komputera, lecz także zawarte w raporcie MAK odczyty wskazań wysokościomierzy tupolewa. Jak pisaliśmy kilka miesięcy temu w „Gazecie Polskiej” (m.in. za blogerem RexTurbo), krzywa radiowysokościomierza (s. 187 polskiej wersji raportu MAK) urywa się o godz. 8:41:03,5 na wysokości ok. 43 m nad ziemią (!). Koniec pracy wysokościomierza według QNH (ciśnienie atmosferyczne zredukowane do średniego poziomu morza dla atmosfery wzorcowej) odnotowano z kolei na wysokości 188 m, czyli ok. 22 m nad pasem – działanie urządzenia przerwane zostało w tym samym czasie, w którym nastąpił koniec wskazań radiowysokościomierza (s. 78 raportu w wersji polskiej). Natomiast linia wysokości według QFE (ciśnienie atmosferyczne na poziomie progu pasa startowego) kończy się jeszcze wcześniej, bo o godz. 8: 41: 01,5, gdy samolot znajdował się na wysokości ok. 8 m nad progiem i zaczynał się wznosić (s. 175 polskiej wersji raportu MAK). Na jakiej podstawie polscy eksperci twierdzą więc, że samolot był sprawny aż do zderzenia z ziemią?

Mamy uwierzyć „na słowo” Jerzy Miller każe nam wierzyć „na słowo” także w kwestii słynnego przycisku „uchod”, umożliwiającego poderwanie samolotu, który podchodzi do lądowania na autopilocie. Choć nawet wojskowi prokuratorzy przyznali, że czarne skrzynki nie rejestrują, czy system automatycznego odejścia był sprawny, to komisja Millera z góry założyła, że „uchod” działał, tylko piloci nie umieli go właściwie użyć. Trzeba więc zadać kilka pytań. Czy komisja posiada ekspertyzy z laboratoryjnego badania urządzenia „uchod”? A jeśli nie, dlaczego nie brała pod uwagę ich awarii lub uszkodzenia świadomego, np. podczas remontu Tu-154M? Jeśli nie można wykluczyć awarii lub sabotażu, na jakiej podstawie osądza się pilotów? O tym, że opowieści o złym zastosowaniu „uchod” to tylko luźna hipoteza, świadczą także – paradoksalnie – słowa rosyjskich specjalistów z MAK. Rosjanie, broniąc swojej kuriozalnej tezy, że piloci pod naciskiem gen. Błasika zdecydowali się wylądować, słusznie bowiem podkreślili, że nie ma żadnego dowodu, jakoby przycisk „uchod” w ogóle został przez pilota użyty – bo system tego nie rejestruje. Wniosek może być tylko jeden: arbitralne stwierdzenie w raporcie Millera, że kpt. Protasiuk nieprawidłowo zastosował ten przycisk – i że owo urządzenie było sprawne (choć rejestratory nie mogą tego wykazać) – to kolejny dowód na to, że eksperci z polskiej komisji oparli swoje najważniejsze ustalenia przede wszystkim na domysłach, hipotezach i fantazji.

Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski

Tusk, nasz chłopiec do bycia Na stację benzynową podjechał samochód. Nie jakiś zwyczajny, ale samochód - dyskoteka. Wóz jak wóz, ale kolumny głośnikowe w środku prima sort. Łup-łup-łup-łup, aż cała stacja zaczęła drżeć rytmicznie od dobywających się z głębi pojazdu dźwięków. Ze środka wysiadł ostrzyżony na łyso jegomość ze zbolałą miną, zatankował, a potem - wszystko w akompaniamencie tego łup-łup-łup-łup - podszedł do kasy, uregulował za benzynę i, skrzywiony niemiłosiernie, poprosił: i jeszcze mi pani da coś od bólu głowy... Cała obsługa, kolejka i w ogóle wszyscy przypadkowo przy tej scenie obecni, wibrujący wciąż chcąc nie chcąc w rytm łupania dobiegającego z pozostawionego przy pompie samochodu, zaczęli się w tym momencie mniej lub bardziej dyskretnie śmiać. Ale miałem chęć zapytać jak gogolowski Horodniczy "z kogo się śmiejecie? Z kogo? Z siebie samych się pewnie śmiejecie!". Przecież ten biedny łysol, co nie umie skojarzyć swojego bólu głowy z głośnikami, które sobie rozkręcił na cały regulator, to Polak przez wielkie P, Polak statystyczny, bodaj czy nadający się idealnie, by go wysłać do Sevres jako wzorzec Polaka w ogóle, a już Polaka-wyborcy w szczególności. Tak, wiem że nie zaskoczę swoich stałych czytelników tym skojarzeniem, ale scenka (zaręczam Państwu, że najautentyczniejsza pod słońcem - nie wymyśliłbym czegoś takiego) oczywiście natychmiast skojarzyła mi się z panującymi nam i ubiegającymi się o kolejną kadencję Donaldem Tuskiem i jego ferajną. Kampania wyborcza partii rządzącej przebiega bowiem dwutorowo. Partia - bardzo sprawnie, trzeba przyznać i pogratulować - szybko otrząsnęła się z szoku spowodowanego faktem, iż dotychczasowe plany runęły dosłownie w ciągu paru dni. Miało być przede wszystkim o "prezydencji", bez bilbordów i reklamówek, za to z telewizyjnymi dziennikami pełnymi różnych Sarkozych i Barosów odwiedzających Polskę i okazujących zadowolenie z Tuska klepaniem go po ramionach. A tu tymczasem Trybunał uwalił wygodny dla Partii kodeks wyborczy, a Europa zaczęła mieć jeden po drugim zbyt poważne problemy, by się fatygować na organizowane w Polsce szczyty, i nie pomogła zdaje się nawet szybka zmiana proponowanego tematu z polityki wschodniej na bardziej atrakcyjne ratowanie finansów strefy euro. Na dodatek frank zaczął szybować a giełdy wariować, co zaplanowaną pierwotnie główną oś kampanii - "optymizm", Polska radosna i optymistyczna przeciwko "kwękolącym" pisowcom - uczyniło wątkiem słabo rokującym, a wręcz ryzykownym. Odpowiedzią Partii jest nowe hasło - "Polska w budowie" - i nowa myśl przewodnia, obliczona, mówiąc językiem fachowym, na obniżenie oczekiwań elektoratu. Hasło generalne: jak jest budowa, no to sami wicie-rozumicie, że dobrze być nie może. Na budowie musi być trochę bałaganu, musi być fuszerka, syf i w ogóle. "To są odwieczne prawa natury, pani kierowniczko, jak jest zima, to musi być zimno" - rzeczywistość zatoczyła koło i satyra na propagandę PRL z filmów Barei trafia w sedno także w odniesieniu do propagandy obecnej. Obniżenie oczekiwań to jedno, i to robota dla bardziej oficjalnych przedstawicieli rządowej propagandy. A z drugiej strony chór niezależnych autorytetów, jak za tknięciem magicznego esemesa, zaczął podśmiewać się z takiego "absurdu", jakim jest winienie za różne rzeczy Tuska. W ciągu mijającego tygodnia kpiny z "winy Tuska", z obciążania za wszystko rządu, czy to bardziej łopatologiczne, czy ironiczne, czy znowu w tonie frywolnym stały się nagle szykiem sezonu. "Waza zbiła się etruska - wina Tuska", ironizuje Wojciech Młynarski w Tusk Vision Network, ku zachwytowi poczytnego tygodnika i za grepsem, jak za panią matką, ciągną dziesiątki smętnych wesołków z eteru i łamów. No, jak się można czepiać Tuska, że frank drożeje, że jest Grecja, kryzys euro, zamieszki i w ogóle... Ano, już to pisałem i powtórzę. Gospodarz, który nie naprawia dziury w dachu, bo, mówi, po co, skoro deszcz nie pada - to idiota, a nie gospodarz. A kiedy jeszcze, gdy nagle lunie, rozkłada ręce i mówi - no, czy to moja wina, że deszcz pada? - i na dodatek znajduje klakierów, którzy mu potakują, ależ nie, nie twoja wina, przecież to oczywiste, że na deszcz nie ma rady, to znaczy, że idiotą jest nie tylko on, ale i jego wyborcy. Ten rząd miał na załatanie dziury trzy lata dobrej koniunktury. Zamiast cokolwiek w tym kierunku zrobić, jeszcze ją powiększył, zaciągając dodatkowy dług w OFE i Rezerwie Demograficznej, a część dotychczasowych pozamiatał pod dywan, skąd przecież prędzej czy później i tak wyskoczą. Stacje SANEPID nie mają nawet na mydło, bo wszystkie dochody muszą oddawać centrali, żeby je dostać z powrotem, ale od miesięcy nie mogą się doczekać. Tajne jednostki wojskowe nie są tajne, bo umieszczono ich plany w internecie. Prokuratura wydała Łukaszence dane białoruskich opozycjonistów. Wszystko to nie niczyje błędy, tylko skutki obowiązującego prawa.

Z zapowiadanych na Euro autostrad ma jeszcze szansę być ukończonymi w terminie tylko pięć na dwanaście kluczowych odcinków. Rząd obiecuje zorganizować objazdy drogami lokalnymi i postawić elektroniczne tablice informujące kierowców, ile godzin człapania w korku przed nimi. Pociąg ze Śląska na Wybrzeże jechał ponad 24 godziny, z tego trzy godziny trwała na dworcu blokada torów zorganizowana spontanicznie przez rodziców kolonijnych dzieci, dla których zabrakło obiecanych wagonów. Ostatecznie kolej znalazła dodatkowe wagony, które pewnie odpięła od jakiegoś innego składu. Jak Polska długa i szeroka, pociągi są za krótkie, a wagony stojące od miesięcy na bocznicach, bo brak jakiegoś papierka, stoją tam dalej. To wszystko newsy tylko z paru dni, można by tak wyliczać w nieskończoność.

Ale winić za to premiera? Toż to równie śmieszne, jak się go czepiać, że "w totka nie wypadła szóstka". To przecież premier - facet od bycia wesołym i uśmiechniętym, od obiecywania i nie kojarzenia się z przykrymi sprawami. Facet uciekający od jakiejkolwiek odpowiedzialności, jakichkolwiek decyzji, niczym przysłowiowy diabeł przed święconą wodą. Nawet taki mistrz jak Wojciech Młynarski nie zrymuje z frazą "wina Tuska" słów "Smoleńsk", "konwencja chicagowska" czy "trzynasty załącznik". Albo "podwojenie zadłużenia państwa" czy "rozrost biurokracji z czterystu do pięciuset tysięcy zatrudnionych w ciągu trzech lat". Nawet największy mędrzec nie wyjaśni, jaki to cud sprawia, że 36 pułk zasłużył na rozwiązanie, ale odpowiedzialny zań minister odchodzi z pochwałami jako wybitny fachowiec. I że za Tuska nadużycia ABW, policji czy prokuratur to tylko "nadgorliwość", a wcześniej przez trzy lata znacznie drobniejsze nieprawidłowości były "naciskami" - a jeśli już nie da się żadnego "nacisku" znaleźć, to przynajmniej "stworzeniem atmosfery wykluczania całych grup społecznych". Że kiedyś straszył nas Tusk benzyną po pięć złotych, a dziś, gdy dawno tę cenę przekroczyła, jakoś nie może po prostu zmniejszyć akcyzy, choć wymagane przez Unię 360 euro za tonę przekracza ona u nas o prawie 60 euro. Cóż, rzeczy się dzieją same z siebie. Burdel w administracji państwowej, brak funduszy, bezmyślnie stanowione, pełne dziur i sprzeczności prawo - wszystko to dopust Boży i jak można za to winić biednego Donka? On przecież robi, co do niego należy: uśmiecha się i zapewnia, że wszystko będzie dobrze, i wszyscy jeszcze kiedyś te kredyty pospłacamy. Polak-wyborca związku nie widzi za grosz, czy raczej, za franka. Łup, łup, łup, łup... nie ma ktoś przypadkiem czegoś na ból głowy? RAZ

POPULIZM PODATKOWY „PiS się chwalił, że to właśnie za rządów Jarosława Kaczyńskiego obniżono najniższą stawkę podatku PIT. To są właśnie te głębsze kieszenie, kieszenie ludzi, którzy lepiej zarabiają. Ja jestem ciekaw, czy Kaczyński chce podwyższyć stawki PIT, niech to powie otwarcie, jeśli chce - powiedział na antenie TVN 24 w „Rozmowie bardzo politycznej” Prawie Najlepszy Minister Finansów w Europie.

http://wiadomosci.onet.pl/kraj/to-partia-ktora-lubi-zyc-na-koszt-podatnikow,1,4819324,wiadomosc.html

Skoro pojechał po PiS i Kaczyńskim, to powinien jeszcze po SLD, a zwłaszcza po Millerze. Bo jego rząd też obniżył podatki w 2004 roku. I to w dodatku nie tylko „menagerom” o 8 pp (z, 40 na 32%), ale w dodatku jeszcze „prywaciarzom” prowadzącym działalność gospodarczą!!! I to ponad o połowę – o 21 pp (z 40 na 19%)!!! Gwoli wyjaśnienia przypomnę, że to nie rząd tylko ustawodawca – przynajmniej z formalno-prawnego punktu widzenia – decyduje o wysokości podatków. Co prawda w 2004 roku PO jeszcze nie było, ale jej dzisiejsi posłowie głosowali wówczas za podatkiem liniowym dla „prywaciarzy” – jak SLD. W 2007 roku PO już była. I też głosowała za pozostawieniem więcej „w kieszeniach ludzi, którzy lepiej zarabiają” – jak PiS, LPR i Samoobrona. Jak rozumiem było to oszustwo wyborcze, bo PO bała się przyznać, że gdyby to od niej samej zależało – nigdy by tego nie zrobiła. Gwiazdowski

„Rój” skazany po raz drugi Juliusz Braun twierdzi, że „Historia Roja” jest „w fazie postprodukcji”. – To kłamstwo – odpowiada reżyser filmu. Jerzy Zalewski w rozmowie z portalem Fronda.pl komentuje oświadcznie prezesa KRRiT.

Marta Brzezińska: Juliusz Braun w swoim ostatnim oświadczeniu dotyczącym „Historii Roja” tłumaczy, że opóźnienia w ukończeniu prac nad filmem są spowodowane przede wszystkim troską o to, by obraz był jak najlepszy. Pan chyba może powiedzieć coś więcej o tej „trosce” prezesa TVP… Jerzy Zalewski: Ja nie wiem, co oznacza ta „troska” Brauna o „Historię Roja”. To jest w ogóle skandal, że dopiero teraz, po 22 latach powstaje film o Żołnierzach Wyklętych. Ale Juliusz Braun zapewnia, że się o film troszczy. Tylko ja w tę troskę zupełnie nie wierzę, i tyle.

Dlaczego? Wydaje mi się, że to jest taka zawodowa “troska”, kiedy się trafia do telewizji i obejmuje w niej władzę.

Nie rozumiem, skąd ta bezgraniczna ufność Brauna wobec ludzi, którzy pracują w TVP.

Historia tego, jak powstaje Pański film, to chyba najlepszy przykład troski, ale o to, żeby jednak NIE został skończony? Powodów, dla których TVP nie chce „Historii Roja” jest wiele i są oczywiste. Ludzie, którzy w jakimś szaleństwie podpisali ze mną umowę, zrobili to wbrew całej elicie telewizji, dyrektorów, którzy są tam “od zawsze”. Wszystko zaczęło się od prezesa Farfała, który podpisał dokument umożliwiający pracę nad filmem, wbrew ludziom, których on nie zwolnił. Rodzi się pytanie, dlaczego ludzie, którzy zasiadają w TVP na wysokich stanowiskach nie zwalniają tego “szarego elementu” telewizji. Dlaczego? Bo po prostu nie mają o funkcjonowaniu telewizji zielonego pojęcia! Tak zwani fachowcy dla kolejnych władz wydają się więc niezbędni.

Przeciwnicy zekranizowania historii Dziemieszkiewicza chyba nie kryją się z niechęcią względem Pańskiego filmu? Pamiętam, że kiedy w grudniu odbył się pierwszy pokaz kopii obrazu “Historii Roja” pan Hoflik , Dyrektor Agencji Filmowej TVP, powiedział mi wprost, że „obecnie nie ma atmosfery na ten film”, że nie ma dla niego sprzymierzeńców w telewizji.

Braun w oświadczeniu przesłanym PAP argumentuje też, że film jest „niefunkcjonalny antenowo”. Co to oznacza? To nic nie znaczy. Nie da się ukryć, że „Historia Roja” jest po prostu niestandardowo długa. Ale intelektualista Braun chyba jest w stanie zrozumieć, że fabuła filmu to nie jest kiełbasa, którą można sobie pociąć na plasterki i część wyrzucić.

Prezes TVP zapewnia też, że „Historia Roja” jest w „fazie postprodukcji”. Czy Panu coś wiadomo na ten temat? To kłamstwo. Film jest po prostu zaaresztowany. Prace nad nim nie trwają, bo w grudniu, kiedy go pierwszy raz pokazałem w TVP, Produkcja była zadłużona na kwotę miliona złotych długu, co wynikało z przerwy w realizacji zdjęć między majem a sierpniem 2010, ponieważ ówczesny prezes TVP, pan Romuald Orzeł nie podpisywał przez ponad 7 miesięcy aneksu dofinansowującego produkcję na kwotę 2 miliony zł. Ale tego długu by nie było, gdyby TVP przyjęła kopię roboczą filmu i serialu. Na tej grudniowej kolaudacji udzie z TVP się wściekli, bo film jest, jaki jest. Wcześniej nieustannie psuli atmosferę wokół powstającego filmu, nazywając go całkowicie nieudanym dziełem, bo o prostu nie oni podpisali zgodę na “Historię Roja”. Krótko mówiąc, film nie powstaje, jest zawieszony, a ja nie jestem w stanie zrobić żadnego ruchu.

Braun opóźnienia tłumaczy także tym, że w filmie jest pewna „sprzeczność z wiedzą historyków”. O co może chodzić prezesowi TVP? Po pierwsze, w żadnym oficjalnym piśmie z TVP, poza jednym pismem Prezesa, nie ma żadnej wzmianki o niezgodnościach “z wiedzą historyków”. Do jego pisma była podczepiona opinia pani prawnik, której zdaniem niestosowna była scena z Jaroszewiczem. Krótko mówiąc, chodzi w niej o to, że „Rój” próbował porwać Jaroszewicza i wymienić go na uwięzionych ludzi z podziemia. To jest fakt historyczny, który można potwierdzić. Natomiast kształt sceny samego porwania jest już moją wizją artystyczną. Zresztą, uwagi na wątpliwości pani prawnik, wyciąłem ją z filmu.

Czyli mówimy o „sprzeczności historycznej”, której w filmie już po prostu nie ma? Tak, ale to jeszcze nie koniec. W ostatnim odniesieniu do filmu przez Agencję Filmową TVP po raz pierwszy pojawił się konkretny zarzut. Otóż jedną z bohaterek filmu jest dziewczyna „Roja”, która, szantażowana, wydała go UB. Wskazała miejsce swojego z nim spotkania władzom. Uczyniła to, ponieważ aresztowano jej rodziców To fakty powszechnie znane. Ale w jakiś sposób jej rodzina uzyskała dla niej status pokrzywdzonej. Stało się to za przyczyną doktoranta prof. Jana Żaryna. Ten zaś, potwierdził to na pierwszej bądź drugiej kolaudacji filmu, nie pamiętam dokładnie. Bardzo się zdziwiłem, bo wcześniej przez pół roku w ogóle nie komentował tego wątku. Kiedy do niego zadzwoniłem, żeby zapytać o co chodzi, a potem wyjaśniłem historię tej postaci, bo przecież od lat „siedzę” w tym temacie, prof. Żaryn i jego doktorant nabrali do sprawy dystansu i postanowili ją ponownie zweryfikować. Przecież do dzisiaj na oficjalnej stronie IPN istnieje udokumentowany opis tych wydarzeń. Skąd w związku z tym ten status? Czy naprawdę czyś życiorys można tak łatwo wybielić?

Wracając do filmu, poszedłem na kolejny kompromis i zgodziłem się na wyciemnienie postaci narzeczonej „Roja” (na co zgodził się też ku mojego zdziwieniu pan Hoflik). List prezesa Brauna został napisany przed tymi ustaleniami. Dziękuję za rozmowę i serdecznie życzę Panu jak najszybszego ukończenia prac nad „Historią Roja”. Dziękuję również. Marta Brzezińska

Jankiel z „Pana Tadeusza“ a prawda o roku 1812 roku Zbliżająca się dwusetna rocznica wyprawy Napoleona na Moskwę, stanowiącej tło historyczne naszej epopei narodowej „Pan Tadeusz“, zainspirowała wybitnego polskiego kompozytora, laureata Oscara, Jana A.P. Kaczmarka – znanego przede wszystkim jako twórcę muzyki do amerykańskich filmów – do napisania utworu nawiązującego do szczególnego fragmentu tego niezwykłego dzieła, zwanego „koncertem Jankiela“ i noszącego identyczną z nim nazwę. Przypomnijmy, że prapremierowe wykonanie utworu odbyła się w Warszawie w dniu 3 lipca br. z udziałem białoruskich cymbalistów. Od czasu kiedy chodziłem do liceum upłynęło pół wieku, a mimo to wciąż pamiętam, jak na lekcjach polskiego pani profesor zwracała nam uwagę na postać wspomnianego już Jankiela, starego Żyda, który prowadził w Soplicowie dwie karczmy.To właśnie on pewnego letniego dnia pamiętnego roku 1812, w jednej z najwspanialszych scen poematu, przedstawiającej staropolską biesiadę w Soplicowie, w patriotycznej atmosferze wywołanej wkroczeniem na Litwę Wielkej Armii,w skład której wchodziło wiele polskich oddziałów wykonał wspaniały koncert na cymbałach na cześć generała H. Dąbrowskiego. Tego fragmentu poematu musieliśmy się nauczyć na pamięć. Jankiel, jedyny Żyd, który występuje w „Panu Tadeuszu”, został przedstawiony przez Mickiewicza jako gorący patriota, który z radością powitał to wydarzenie. Nic dziwnego, że wobec braku komentarza historycznego, my, uczniowie, byliśmy przekonani, że Jankiel symbolizował patriotyczną postawę ludności żydowskiej zamieszkującej dawne ziemie Wielkiego Księstwa Litewskiego. Przecież ona odczuwała niewolę rosyjską nawet boleśniej od Polaków i bardziej była prześladowana. Obecnie nadal rozpowszechniany jest w szkołach, a także na forach internetowych dla uczniów, mit Żyda Jankiela – wielkiego polskiego patrioty. Na jednym z nich przeczytałem, że „Portret Jankiela to jeden z najpiękniejszych portretów Żydów w polskiej literaturze. W kreacji tej postaci uderza przede wszystkim żarliwy patriotyzm.“ Istotnie, przecież Mickiewicz napisał: „Żyd poczciwy ojczyznę jako Polak kochał“. W innym miejscu wieszcz nawet sugeruje, że Jankiel szpiegował na rzecz wrogów Rosji (czyli zwolenników Napoleona). Przecież major rosyjski Ryków powiada do Sędziego:

Wszak Jankiel, szpieg, którego już rząd dawno śledzi Jest twoim domownikiem,w karczmie twojej siedzi, Mogę teraz was wszystkich wziąć w areszt od razu…

Być może Mickiewicz znał jakiegoś patriotycznie nastawionego Żyda, który stał się pierwowzorem Jankiela (niektórzy przypuszczają jednak, że raczej pierwowzorem był rabin Jakub Natan z Będzina, który nic wspólnego z Litwą i czasami Księstwa Warszawskiego nie miał, ponieważ wspierał powstanie listopadowe), ja jednak niedawno mogłem przekonać się, że postawa ogółu ludności żydowskiej w 1812 roku na Litwie była zupełnie inna. Jak można przeczytać w wydanej po stu latach od wyprawy Napoleona na Moskwę książce historyka żydowskiego Israela Friedlandera (opartej na pracach wybitnego znawcy historii Żydów polskich i rosyjskich Szymona Dubnowa), dawni poddani Rzeczpospolitej należący do narodu żydowskiego okazali wierność Rosji. Oto cytat z dzieła prof. Friedlandera, którego trudno posądzać o uprzedzenia do własnego narodu:

„Podczas wielkich zmagań roku 1812 przejawili Żydzi przez cały czas ducha niezwykłej lojalności i patriotycznego poświęcenia (wobec Rosji – mój przypisek).Ten duch przejawiał się w ważnych usługach wywiadowczych świadczonych przez ludnośc cywilną – wtedy jeszcze nie było poboru Żydów do armii- i przejawiał się również w popularnych ulotkach w jidisz, nawołujących Żydów do modlitw o powodzenie rosyjskich wojsk. Wybuch patriotyzmu ze strony tej części ludności, która zawsze była w imperium kopciuszkiem, można przypisać całej gamie okoliczności. Zawieszenie wygnania jej ze wsi, zadekretowanego przed trzema laty, było według wszelkiego prawdopodobieństwa przyjęte przez Żydów jako dobry omen wskazujący na przyszłe życzliwe zamierzenia rządu. Ponadto żydowskie masy w Rosji, mocno przywiązane do swego odrębego stylu życia, obawiały się – obawa ta była wyrażana przez pewnego sławnego w owym czasie cadyka – że zwycięstwo Napoleona, chociaż byłoby korzystne dla Żydów pod względem materialnym, mogłoby przynieść ze sobą zarodki religijnej dezintegracji, takiej jaką można było zaobserwować w Niemczech. W każdym razie lojalność Żydów pozostawała w dużym kontraście do postawy t.zw. ludności tubylczej to jest Polaków. [...] Ta patriotyczna postawa Żydów była zaskoczeniem i stała się obiektem podziwu ze strony władz rosyjskich. W Grodnie, w którym za nielojalność zawieszono polskich urzędników, nadzór policyjny powierzono żydowskiemu kahałowi. Sam car Aleksander z uczuciem mówił o patriotyźmie żydowskich poddanych i przy wielu okazjach obiecywał im poprawę losu.“ Tyle napisał prof. I.Friedlander w 1915 r., wyraźnie aprobując postawy, jaką zajęli jego ziomkowie w 1812 r. Być może, że to głównie dzięki informacjom dostarczanym przez żydowskich szpiegów udało się Barcleyowi de Tolly (dowódcy pierwszej armii rozmieszczonej początkowo w rejonie między Kownem a Wilnem) oraz Bagrationowi (dowódcy drugiej armii rozlokowanej między Niemnem a Bugiem), zręcznymi manewrami wyprowadzić swoje wojska ze strefy zagrożenia atakiem Wielkiej Armii i połączyć się w Smoleńsku. Plan Napoleona zniszczenia nieprzyjaciela swoimi przeważającymi siłami już w strefie przygranicznej Rosji, a więc na terenach dawnego Wk. Księstwa Litewskiego, legł w gruzach. Zaważyło to fatalnie na losach całej kampanii i zniweczyło wiązane ze zwycięstwem Napoleona nad Rosją nadzieje Polaków na odzyskanie niepodległości. Zapewne w przyszłym roku Rosja będzie hucznie świętować dwusetną rocznicę wielkiego zwycięstwa odniesionego nad Napoleonem. Może więc warto byśmy również przy okazji tego dla nas ważnego wydarzenia historycznego pogłębili naszą wiedzę o tamtej ciekawej epoce, nie ograniczając się tylko do powtórnego przeczytania „Pana Tadeusza“. Jak widać, nasz wielki poeta, pomimo ogromnego talentu, nie zawsze pisał zgodnie z prawdą historyczną. Janusz Moczulski

Kontrowersyjne Pendolino Jest to jeden z największych kontraktów w historii polskiego kolejnictwa. Za prawie 2 mld złotych państwowa spółka PKP InterCity zakupiła 20 nowoczesnych pociągów New Pendolino. Od 2014 r. mają one kursować z Krakowa przez Warszawę do Gdańska. Problem w tym, że stan torów na tej trasie nawet po modernizacji nie pozwoli na pełne wykorzystanie walorów tych pojazdów. A za te olbrzymie pieniądze można było kupić dwa razy więcej nieco innych pociągów, które pozwoliłyby na utworzenie dodatkowych szybkich połączeń z 3-4 kolejnych dużych miast do stolicy. Dodatkowo umowę podpisano w oparciu tylko o jedną ofertę, która wpłynęła w postępowaniu przetargowym. Zbadaniem racjonalności takiego zakupu najprawdopodobniej zajmie się Najwyższa Izba Kontroli. Jakich pociągów potrzebuje polska kolej? W sieć linii kolejowych w Polsce nie inwestowano przez prawie ćwierć wieku. W efekcie z każdym rokiem stan torów się pogarszał a pociągi jeździły coraz wolniej. Średnia prędkość spadła poniżej 60 km na godzinę. Dopiero po wejściu do UE przy pomocy funduszy unijnych i utworzeniu Funduszu Kolejowego gromadzącego środki krajowe, rozpoczęto modernizację na większą skalę. W pierwszej kolejności dąży się do osiągnięcia na jak największej długości torów możliwości rozwijania przez pociągi prędkości do 160 km na godzinę. Wyjątkiem jest tzw. Centralna Magistrala Kolejowa między Zawierciem a Grodziskiem Maz., gdzie można jechać nawet 200 km/h. Chociaż w wielu krajach europejskich istnieją już rozbudowane połączenia pokonujące w godzinę ponad 220 km to biorąc pod uwagę skalę zaniedbań uzyskanie w Polsce pułapu 160 km/h na głównych trasach i tak będzie dużym postępem. W dalszej kolejności planuje się wybudowanie specjalnej linii kolejowej wysokich prędkości między Warszawą przez Łódź do Poznania i Wrocławia. Tam pociągi będą pędzić już ponad 250 km/h. Prace przygotowawcze są już od paru lat prowadzone. Ta specjalna infrastruktura i odpowiednie do tego pojazdy będą kosztowały ok. 18 mld zł i o ile uda się znaleźć takie pieniądze będą gotowe ok. roku 2020. Modernizacja torów wymaga zakupu odpowiednich pociągów, które będą mogły jeździć na tyle szybko, na ile nowa jakość infrastruktury pozwala. Dopiero po ich wprowadzeniu można będzie uzyskać efekt zainwestowania w nowe szyny wielu miliardów złotych wyłożonych z naszych pieniędzy w postaci krótszej podróży.

Pendolino kupione na wyrost Dlatego PKP InterCity, spółka zajmująca się przewozami pasażerów na duże odległości, ogłosiła przetarg na dostawę nowych pociągów. W końcu maja trwające od 2008 r. postępowanie zakończyło się podpisaniem umowy z francuskim koncernem Alstom na zakup 20 zespolonych pojazdów typu Pendolino. Wartość kontraktu wraz z budową zaplecza potrzebnego do bieżącego utrzymania technicznego wyniosła 430 mln euro netto, czyli przy obecnym kursie wymiany ok. 1,73 mld zł netto ( ponad 2 mld zł brutto). Do tego dochodzą stałe koszty serwisowania, które wynoszą ponad 23 mln zł rocznie. Pierwsze osiem pociągów ma trafić do Polski za trzy lata, czyli w połowie 2014 roku. Do kosztów eksploatacji dojdą jeszcze koszty zużycia energii i korzystania z infrastruktury, które będą znacznie wyższe w stosunku do tradycyjnych pociągów. Z tego powodu rząd przyszedł z pomocą finansową spółce PKP InterCity. Aby zapewnić rentowność połączeń obsługiwanych przez Pendolino zobowiązał się w specjalnej umowie, że przez 10 lat będzie do nich dopłacał. Jest to bardzo kontrowersyjna decyzja. Wsparcie ze środków publicznych powinno dotyczyć tylko tanich pociągów docierających ze względów społecznych do takich miejscowości i w takich porach, w których na zasadach komercyjnych nie jest to możliwe. Nie powinno to dotyczyć połączeń luksusowych, które będą realizowane kosztem dowożenia ludzi do szkoły i pracy w mniejszych miejscowościach.

Najdroższe 9 minut w historii kolei Pendolino mogą jeździć z maksymalną prędkością 250 km na godzinę. W Polsce tylko na krótkim odcinku będą mogły się rozpędzić do 200 km/h. Nie ma bowiem warunków, przynajmniej w najbliższych latach, aby w pełni wykorzystać wszystkie atuty nowych pojazdów, za które przecież się słono płaci. W efekcie pokonają one trasę z Krakowa do Gdańska tylko o 9 minut szybciej niż pociągi konwencjonalne. Z punktu widzenia pasażera takie zyskanie czasu nie ma większego znaczenia. A kosztowało to dodatkowo prawie 1 mld zł. Gdyby bowiem władze państwowej spółki zdecydowały się zakupić nowoczesne także zespolone pojazdy konwencjonalne rozwijające prędkość do 190 km/h kosztowałyby one wraz z kosztami utrzymania o połowę taniej. W efekcie można byłoby nabyć ich dwa razy więcej i zapewnić szybkie połączenia z Warszawą nie tylko dwóch dużych miast, ale jeszcze trzech lub czterech. W polskich warunkach przejście ze średniej prędkości 60 km/h do 160 km/h to i tak byłby kolosalny skok do przodu. A zamiast jednej linii zbudowanie całej siatki połączeń miałoby dodatkowe znaczenie społeczne i gospodarcze. Bez konieczności corocznego dotowania tych relacji z budżetu państwa. Dodatkowe wątpliwości budzi samo postępowanie przetargowe. Wybrano tryb tzw. dialogu konkurencyjnego, gdyż jak oficjalnie podano nie można było precyzyjnie zdefiniować przedmiotu zamówienia ze względu na jego szczególnie złożony charakter. Dialog z potencjalnymi dostawcami był więc potrzebny, aby doprecyzować zamówienie. Mimo, że rozmawiano z czterema producentami ostatecznie ofertę złożył tylko jeden. Na czym więc polegało to doprecyzowanie, że nie zachęcono przynajmniej dwóch firm do przedstawienia propozycji. Wtedy można mówić o konkurencji i zapoznaniu się z realnie istniejącymi możliwościami. W oparciu o jedną ofertę często władze gminne boją się podjąć decyzję o remoncie lokalnej drogi, a co mówić o wydaniu tak wielkich pieniędzy. Zakup pociągów Pendolino jest kontrowersyjny w wielu aspektach dlatego skierowanie przez posłów opozycyjnych wniosku o zbadanie sprawy przez NIK jest w pełni uzasadnione.

Bogusław Kowalski

Ostateczne rozwiązanie problemu nienawiści Bartłomiej Kozłowski zwrócił mi uwagę na inicjatywę Stowarzyszenia przeciw Antysemityzmowi i Ksenofobii „Otwarta Rzeczpospolita”, zmierzającą do zmiany treści art. 256 § 1 Kodeksu karnego. Artykuł ten przewiduje obecnie karę dla tego, kto „propaguje faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa lub nawołuje do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość”. Wkrótce, zgodnie z projektem posłów SLD znajdującym się aktualnie w sejmowej Komisji Nadzwyczajnej do zmian w kodyfikacjach, kara może grozić temu, kto „publicznie propaguje faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa lub wywołuje albo szerzy nienawiść lub pogardę na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość, płeć, tożsamość płciową, wiek, niepełnosprawność bądź orientację seksualną”. Inicjatywa „Otwartej Rzeczpospolitej” idzie znacznie dalej. Według nich karze powinien podlegać ten, kto „publicznie rozpowszechnia informacje, które mogą doprowadzić do propagowania faszystowskiego lub innego totalitarnego ustroju państwa, albo szerzenia nienawiści lub pogardy na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość, płeć, tożsamość płciową, wiek, niepełnosprawność bądź orientację seksualną”. Czyli karalne powinno być już nie tylko samo propagowanie totalitarnego ustroju lub „szerzenie nienawiści lub pogardy”, ale również publiczne rozpowszechnianie wszelkich informacji, które mogą kogoś zainspirować do takich zachowań. A zainspirować do takich zachowań może cokolwiek. Na przykład wiadomości o zbrodniach dokonywanych przez członków jakiejś grupy narodowościowej lub religijnej. Informacje o atakach terrorystycznych na World Trade Center, w Madrycie czy Londynie z pewnością zainspirowały – a przynajmniej mogły zainspirować – sporo ludzi do szerzenia nienawiści lub pogardy wobec muzułmanów. Gdyby wówczas obowiązywały przepisy proponowane przez „Otwartą Rzeczpospolitą”, dziennikarze informujący o zamachach mogliby zostać na ich podstawie pociągnięci do odpowiedzialności karnej. Tak samo pociągnięty do odpowiedzialności mógłby zostać dziennikarz piszący dajmy na to o kryminalistach narodowości romskiej. No bo przecież przeczytanie jego artykułu może doprowadzić kogoś do szerzenia nienawiści lub pogardy wobec Cyganów w ogóle. Właściwie już doprowadziło – wystarczy poczytać sobie niektóre komentarze: „Cyganie wracajcie do Indii. Wy was tu nie chcemy”, „Jeszcze nie spotkałem psa, który zachowywałby się jak niektórzy cyganie”, „Wszędzie tam gdzie te dzikie pasożyty tam kłopoty i syf z malarią”, „Po za tym nie mówi się Rom. Bo to słowo sugeruje jakąś pozytywną grupę etniczną. W języku polskim mówi się Cygan, Cyganisko ewentualnie złodziej”, „Miejsce Roma jest w atmosferze”… Kara groziłaby również za np. wspominanie, że jakaś osoba oskarżana lub skazana za zbrodnie stalinowskie – jak na przykład Józef Różański, Stefan Michnik czy Salomon Morel – miała pochodzenie żydowskie. Nie mówiąc już o wskazywaniu faktu, że „wielu polskich Żydów uczestniczyło w budowie reżimu komunistycznego w Polsce w latach 1944-1956, zajmując eksponowane stanowiska w PZPR”. Bo wszak może to doprowadzić niektórych do szerzenia nienawiści do Żydów w ogóle. Ba, samo wspominanie o zbrodniach stalinowskich – a także hitlerowskich – jako takich również mogłoby być ryzykowne. Któż zaręczy, że wiedza o Auschwitz nie prowadzi niektórych do nienawiści do Niemców, a wiedza o Katyniu – do nienawiści do Rosjan? Za rozpowszechnianie informacji o kimś takim, jak Anthony Morley – „najpiękniejszy brytyjski gej”, który okazał się kanibalem – również groziłaby kara. Jak dowodzą niektóre komentarze pod tą informacją: „pedalstwo jest zboczeniem”, „homoseksualizm to choroba psychiczna”, „w tym środowisku takie odchyły to norma”, „jedno zboczenie pociąga za sobą drugie”, „kochają i odżywiają się inaczej, nic dziwnego” – taka informacja zawsze może doprowadzić kogoś do szerzenia nienawiści, a co najmniej pogardy ze względu na orientację seksualną. Niewykluczone, że karą zagrożone byłoby nawet rozpowszechnianie Koranu, Talmudu czy Biblii. Bo jak dobrze poszukać, to można znaleźć tam treści, które mogą różnych ludzi doprowadzić do szerzenia nienawiści na tle różnic wyznaniowych – i historia dowodzi, że często się to zdarzało. I tak dalej, i tak dalej. Właściwie można powiedzieć, że karalne byłoby informowanie o wszystkich negatywnych zjawiskach. Bo wielu ludzi tak ma, że za negatywne zjawiska obwinia różne kozły ofiarne – czy to Żydów, czy imigrantów, czy homoseksualistów, czy też Kościół i katolików. A sporo ludzi ma też tak, że upatrują receptę na te zjawiska w „rządach silnej ręki”, nierzadko w stylu faszystowskim czy komunistycznym.

Dozwolony byłby tylko obraz świata, w którym wszyscy się kochają, nie ma żadnych konfliktów, zbrodni ani wojen. A jeśli nawet się zdarzają, to są wynikiem działań ludzi bez narodowości, rasy, przynależności etnicznej, orientacji seksualnej, płci, wieku i stanu zdrowia. Tak, aby nikt nie skojarzył ich z tymi cechami, nie uogólnił i nie zaczął szerzyć pogardy lub nienawiści. Inicjatywa „Otwartej Rzeczpospolitej” jest najdalej idącą propozycją ograniczenia wolności słowa i dostępu do informacji, z jaką spotkałem się w Polsce po 1989 roku. Propozycją tak kuriozalną, że aż trudno uwierzyć, iż ją wysunięto. I że zrobiło to stowarzyszenie, którego celem jest „przeciwdziałanie (…) postawom godzącym w godność człowieka”. Bo twierdzenie, że należy zabronić komuś rozpowszechniania jakiejś – nawet prawdziwej! – informacji tylko dlatego, że może zainspirować ona kogoś innego do szerzenia nienawiści lub pogardy jest postawą godzącą w godność człowieka. A dodatkowo „Otwarta Rzeczpospolita” proponuje jeszcze zmianę Kodeksu wykroczeń „poprzez penalizację w tym trybie udziału w zgromadzeniach, w toku których dochodzi do artykulacji ‘mowy nienawiści’”. Czyli kara za wykroczenie ma spotkać każdego uczestnika zgromadzenia, podczas którego ktoś – choćby podstawiony prowokator – krzyknie „Żydzi do gazu!” albo choćby „baby do garów!”. Odpowiedzialność zbiorowa. Której Stowarzyszenie „Otwarta Rzeczpospolita” domaga się całkiem jawnie, z uwagi na to, że „praktyka orzecznicza wskazuje na niemożność imiennego ustalenia sprawców przestępstw mowy nienawiści w toku manifestacji czy też zgromadzeń publicznych”. Być może autorzy obu tych pomysłów uważają, że w ten sposób zlikwidują lub przynajmniej ograniczą pogardę lub nienawiść, jaka występuje w społeczeństwie polskim na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość, płeć, tożsamość płciową, wiek, niepełnosprawność bądź orientację seksualną. Ale jeśli tak myślą, to się mylą. Ograniczanie wolności wypowiedzi, dostępu do informacji i zgromadzeń w tak skrajnej formie na pewno wywoła jeszcze większą nienawiść. Skierowaną oczywiście w dużej mierze przeciwko „żydokomunie”, „pedałom”, „muslimom”, „czarnuchom”, Cyganom i innym grupom, które w zamierzeniu miało chronić. Bo nie wyrwie się nienawiści z serca człowieka kneblując mu usta. Przeciwnie. Jacek Sierpiński

Humorystyczna pochwała pijaństwa Jedną z najpospolitszych „stygmatyzujących etykiet”, którą można w dzisiejszych czasach zniszczyć człowieka, jest nazwanie go pijakiem. Albo na ten przykład – narkomanem. Ktoś tak w mediach określony jest już trupem, jeśli chodzi o jego życie publiczne – traci dobre imię i wszelką wiarygodność. Zadziwiające jest, do jakiego stopnia ulegają tej sugestii nawet ludzie, którzy sami bynajmniej absolutną abstynencją nie grzeszą! Ludzie ci ulegają terrorowi pewnego etycznego ideału – ideału samoopanowania, wedle którego tylko człowiek, który panuje nad swoim życiem (a nie pozwala nad nim panować wódce…), postępuje etycznie i odpowiedzialnie. Tylko taki człowiek jest dobrym mężem, ojcem, pracownikiem – prawicowicem wreszcie. Czy rzeczywiście? Czy ideał samoopanowania jest jedynym możliwym jeśli chodzi o nasz kontakt z napojami wyskokowymi? Tu piję Państwa zdrowie. Oczywiście, że ideał samoopanowania nie jest jedynym i absolutnym ideałem etycznym godnym, by przyświecać ludzkiemu życiu. Nie jest tak, że upijając się do nieprzytomności, postępujemy z konieczności przeciwetycznie i żadnemu ideałowi nie służymy! Ongiś poseł carski Repnin (skądinąd kochanek Izabeli z Flemingów Czartoryskiej i naturalny ojciec Adama ks. Czartoryskiego – tego samego, który był potem „etatowym” wręcz prezesem Rządu Narodowego i którego na emigracji egzaltowane natury ogłosiły „królem Polski de facto”) chciał jakieś łajdactwo załatwić z hetmanami Rzeczypospolitej – i nie mógł, bo wszyscy czterej (dwaj wielcy i dwaj polni) zgodnie leżeli pijani w sztok, każdy w swoim pałacu. I tak przez dni kilka, nim się ich wreszcie dobudzić udało. A przez ten czas sprawa stała się nieaktualna – i do zamierzonego łajdactwa nie doszło. I co? Nie przysłużyło się picie do nieprzytomności sprawie publicznej? Jeszcze jak się przysłużyło! Przy tym ideał samoopanowania jest ideałem indywidualistycznym, elitarystycznym i nawet do pewnego stopnia antyspołecznym. No bo czy taki, co nigdy nie traci nad sobą kontroli – na przykład nigdy się nie upija – jest naprawdę godzien zaufania? Co on takiego skrywa, że boi się wyzwolić głębsze warstwy swojego mózgowia spod czujnej kontroli świadomości? Jakie robactwo, jaką zdradę? Można takiemu ufać? Sekret mu powierzyć – nie bojąc się, że doniesie? Albowiem, Drodzy Moi Czytelnicy, pospólne upijanie się w męskim gronie (i nie tylko w męskim…) jest jednym z najstarszych rytuałów ludzkości. Przynajmniej ludzkości jako tako już osiadłej i uprawiającej rolę. Ślady neolitycznych imprez sięgają początków piątego tysiąclecia przed Chrystusem. Mówi się zresztą w niektórych opracowaniach o tzw. drugiej rewolucji neolitycznej – chodzi o to, że zasób technik i umiejętności, które dawniej traktowano łącznie jako elementy jednej i niepodzielnej „rewolucji neolitycznej”, tak naprawdę był opanowywany przynajmniej w dwóch rzutach: najpierw nauczono się uprawiać zboża i udomowiono niektóre zwierzęta – ale ciągle traktowano i zboża, i zwierzęta tak samo, jak wcześniej traktowali je łowcy-zbieracze, tj. jako podręczny zasób mięsa (to o zwierzętach) i „żelazne racje na czarną godzinę” (to o nasionach zbóż). Dopiero jakiś czas później nastąpiła „rewolucja produktów drugiego rodzaju”, zwana także czasem „rewolucją picia i powożenia” (o to, to, to właśnie!). Wówczas dopiero ludzie nauczyli się czynić z opanowanych wcześniej roślin i zwierząt użytek w szerszym zakresie. Zwierzęta poczęto strzyc na wełnę, doić oraz używać jako środka lokomocji – zaś rośliny poddawać fermentacji, a uzyskane w ten sposób środki odurzająco-rozweselające wykorzystywać dla wzmocnienia więzi grupowej. Najskuteczniej przy tym owe więzi grupowe umacniali, powożąc jednocześnie (rydwanami) w stanie głębokiego odurzenia alkoholowego, nasi przodkowie, Indoeuropejczycy, którzy właśnie wtedy rozpoczęli swoją dziejową wędrówkę z bliżej nieokreślonych siedzib gdzieś między Donem a Uralem, która to wędrówka, pod wodzą wiecznie pijanego „Indry – burzyciela miast”, najpierw dała im panowanie na obszarze od Irlandii po Indie (z Iranem pośrodku – wszystkie trzy nazwy od imienia Ariów pochodzą, stąd i współcześni Irańczycy to nasi aryjscy bracia, morzem Semitów skądinąd otoczeni…), a po blisko trzech tysiącleciach pauzy pozwoliła opanować jeszcze obie Ameryki i Australię. Czy Nowy Świat był podbijany na trzeźwo, przez wierzących w samoopanowanie, zimnych jak lód indywidualistów? A gdzież tam! Przecież nikt trzeźwy i przytomny by na taką łupinkę, jakimi wówczas Atlantyk przepływano, w życiu nie wsiadł! I nie ma epoki żaglowców bez marynarskiego grogu, bez rumu z Jamajki, bez szkockiej czy burbona w kapitańskim barku… Najogólniej rzecz biorąc, przeciwieństwem samoposiadania jest pozwolenie na to, by ktoś inny nas posiadł. Kto? W przypadku neolitycznych orgii pijackich ich uczestników pod wpływem sfermentowanego ziarna posiadało oczywiście bóstwo: Indra, Dionizos, Odyn. Czy bycie nosicielem boga nie jest aby o stopień cenniejsze od jakiegoś tam samoposiadania? Obawiam się przy tym, że neolityczni abstynenci, odmawiający zjednoczenia ze wspólnotą i jej bogiem we wspólnym upojeniu – tak samo jak paleolityczni racjonaliści, o których pisałem ongiś osobno – potomstwa, które mogłoby do naszych czasów dotrwać, zwyczajnie się nie doczekali. Raczej nie mieli na to szans! Zresztą, nie zawężajmy horyzontów! Jak wykazały badania zwłok Germanów, wydobytych z torfowych bagien Saksonii i Niderlandów, nie tylko alkoholu używano dla nawiązania łączności z bóstwem. Niemałym powodzeniem cieszył się też sporysz, który oprócz właściwości halucynogennych podobno nader korzystnie wpływa na potencję. Zachowane artefakty dowodzą zresztą, że połączenie orgii pijackiej z seksualną było zjawiskiem wcale nierzadkim – m.in. w ten sposób czcili swoich zmarłych na odkopanym w Masłomęczu pod Lublinem cmentarzysku tamtejsi Goci. Jak więc widzimy, wszystko ze wszystkim łączy się i zespala, dając nam w efekcie ideał etyczny co najmniej nie gorszy od ideału samoposiadania – a kto wie, czy nie lepszy? Porównać tego przecież nie sposób, bo niby jak? Chciałbym tylko, żeby zapiekli abstynenci i propagatorzy trzeźwości spróbowali spojrzeć na świat oczami naszych neolitycznych praszczurów, a choćby i Sarmaty, któremu pijaństwo hetmanów jakiegoś podłego psikusa oszczędziło: spróbowali dojrzeć ten świat takim, jaki był on w gorszych niż dzisiejszy leniwy dobrobyt czasach – gdy przeżycie nie od tego zależało, ile kto żelastwa na siłce wyciśnie, tylko od tego, czy można na swoim towarzyszu broni, koledze, przyjacielu polegać intuicyjnie, porozumiewać się z nim bez słów, bez jasno sformułowanych myśli nawet, na zasadzie czystego odruchu? Okresowe odarcie jaźni z tłumiącego jej swobodną ekspresję jarzma świadomości znakomicie mogło temu czysto praktycznemu celowi służyć. Pomijając już to, że dla uczestników takiego obrzędu owo wyłączenie świadomości mogło być i było cenne samo w sobie, bo tylko my z boku i z zewnątrz postrzegamy to jako zubożenie. Oni, będąc w środku, uczestnicząc, raczej mieli, jak sądzę, poczucie, że właśnie zyskują nadświadomość, od zwykłego, trzeźwego postrzegania rzeczywistości o wiele bogatszą! Przy tym – tak na marginesie: jakże małostkowa jest troska o zarzyganą bramę, gdy, jak się okazuje, i po siedmiu tysiącleciach da się ślady pijaństwa i rozpusty pracowitą łopatką i miotełką archeologa odkryć! Przecież po to jest brama, żeby w niej rzygać! Jeden chlust wody rano – i śladu po rzygowinach nie ma… A 70 wieków tradycji to co? A pisze mi się w miarę płynnie mimo wymóżdżenia spowodowanego długą przymusową abstynencją i nadmiarem trosk, albowiem już czuję w gardle rozkoszny płomień wódki. Przyszły płomień! Zaprosił nas bowiem sąsiad na chrzciny. Jacek Kobus

Na 100% Leppera Powiesili Dopiero co nie mogłem się nadziwić za jakich debili Waldemar Kuczyński uważa to społeczeństwo, a tu dzisiaj "Fakt" publikuje taką "perełkę", że nawet ja stwierdziłem - śmierć Leppera to na 100% robota PO. A piszę to jako sceptyk z rezerwą podchodzący do wszelkich "teorii spiskowych", który na początku wierzył w to, że Smoleńsk nie był Tuskowi na rękę, więc to nie był zamach. Cytat: Obraz w telewizorze zatrzymany w pokoju Andrzeja Leppera półtorej godziny po jego śmierci. Bałagan na biurku, choć szef Samoobrony słynął z porządku. Otwarte okno, choć nigdy go sam nie otwierał, bo miał klimatyzację i lubił jej używać. To "zajawka" artykułu i... uwaga... pierwsze zdanie pierwszego akapitu: Cytat: To, że Andrzej Lepper popełnił samobójstwo, nie budzi już raczej wątpliwości śledczych. Ani na ciele szefa Samoobrony, ani w jego pokojach i łazience nie znaleziono żadnych śladów, które świadczyłyby o tym, że ktoś mu w tym samobójstwie dopomógł. – Przy upozorowaniu samobójstwa zawsze zostają takie ślady. Nie ma siły, by ich nie pozostawiono, czy to na ciele, czy to na np. na sznurze, czy w pomieszczeniu – mówi oficer policji. Czyli wszystkie ślady pozostawione przez niefrasobliwych morderców swobodnie buszujących po biurze, to nie ślady!?!?! A nawet jeśli już są to ślady, to świadczące nie o tym, o tym, że ktoś Leppera POwiesił, tylko, że ktoś PO jego samobójczej śmierci przeszukiwał mieszkanie!? Tylko z kim on się szamotał na łóżku, że pościel taka wymiętoszona? Nekrofil jakiś czy co? Takiej bzdury nawet Kuczyński by nie wymyślił! O braku listu pożegnalnego, umówionych spotkaniach, charakterze ś.p. Andrzeja nijak przystającym do potencjalnego samobójcy i jego rozmowie z Tomaszem Sakiewiczem nie wspomnę... autor artykułu też o nich nie wspomina. Oczywiście musiał się POjawić motyw "haków": Cytat: "Fakt" dowiedział się też, że śledczy zlecili ekspertyzy telefonów komórkowych i komputerów Leppera. Sprawdzą, czy, a jeśli tak, to dokładnie o której przeglądano ich zawartość. Nawet po skasowaniu danych biegli będą bowiem w stanie odtworzyć, co w nich było. Jeśli były tam słynne „haki na polityków”, o których mówił Andrzej Lepper, i ktoś je skopiował albo usunął, śledczy będą to wiedzieć. Pytanie – kto to zrobił? Tu o odpowiedź będzie trudniej... Redakcja (pewnie POwtarzając oficjalną, jedynie słuszną wersję PrOkuratury) nie ustaje w wysiłkach, aby przekonać czytelnika do tezy, że Lepper na 100% powiesił się sam, a dopiero po jego śmierci ktoś splądrował jego pokój. Cytat: Wprawdzie prokuratura zleciła szczegółowe badania, czy Andrzej Lepper był pod wpływem alkoholu, środków odurzających czy trucizn, a nawet czy nie podano mu leków, które mogły wejść w reakcję z medykamentami, jakie sam na stałe przyjmował – ale śledczy raczej wykluczają możliwość upozorowania samobójczej śmierci. – Aby powiesić odurzonego czy uśpionego, bezwładnego mężczyznę o wadze 90-100 kilogramów, potrzeba dwóch, a nawet trzech silnych mężczyzn. I nie jest możliwe, by zrobić to bez pozostawienia śladów – mówi Faktowi prof. Bronisław Młodziejowski (63 l.), kryminolog i patolog. Czyli, jak w przypadku Smoleńska wprawdzie coś się bada, ale już na starcie niewygodną wersję się "raczej wyklucza". Cytat: Dlatego śledczy skupiają się teraz nad wyjaśnieniem zagadki, kto buszował po pokoju Leppera już po jego śmierci. Muszą wyjaśnić, kto otworzył okna, które zawsze – ze względu na klimatyzację – były zamknięte. O tym, że szef Samoobrony ich nie otwierał, wiedzieli wszyscy jego współpracownicy i byli bardzo zdziwieni, gdy zobaczyli uchyloną ramę. Wielką zagadką jest także fakt, że telewizor w pokoju Leppera odnaleziono z włączoną „stop klatką” z godziny 13.15, a więc prawie półtorej godziny po jego śmierci – specjaliści medycyny sądowej, którzy badali ciało Leppera, są pewni, że zgon nastąpił najpóźniej w piątek o godz. 12. Kto mógł więc zatrzymać obraz w telewizorze i po co? Tym bardziej, że – jak mówią współpracownicy Leppera – on sam nie umiał uruchomić takiej funkcji w odbiorniku. W dodatku na biurku polityka był bałagan, rozrzucone papiery – a Lepper słynął z tego, że zawsze miał idealny porządek z dokumentami. Także łóżko było skotłowane, a na stole nieład. Czy ktoś w pośpiechu szukał jakiś dokumentów i przez przypadek uruchomił „stop klatkę”? Dziwne by to było, gdyby śledczy skupili się w śledztwie na szukaniu sprawców zbrodni. Zupełnie jak w przypadku porwania i zabójstwa Krzysztofa Olewnika. Tam też od początku zakładano, że facet sam się porwał. Dopiero po latach okazało się, że to była mylna teza, zaś wyraźne dowody zostały zignorowane lub celowo pozacierane. No, ale czego można oczekiwać od POlicji i PrOkuraty, skoro wszyscy aresztowani porywacze i mordercy Olewnika "sami" się powiesili, następnie również "sam" się powiesił strażnik, który ich pilnował? Nawiasem mówiąc dziwny facet - nie strzelił sobie w łeb z broni służbowej, nie powiesił się w mieszkaniu, tylko w leśnej głuszy i list pożegnalny napisał SMS-em. Organy ścigania jego samobójstwo POtraktowały jako pewnik, bo był hazardzistą i miał długi... Ja na miejscu gangsterów właśnie takiego strażnika bym szukał - łatwy do przekupienia lub zaszantażowania. Ale dla PrOkutatury to nie jest oczywiste - wręcz przeciwnie: był hazardzistą, miał długi, więc powiesił się sam. Rozumiem, że Ministerstwo Prawdy ma prawo uznawać sPOłeczeństwo POpierające ten katastrofalny rząd za zupełnie zdebilałe. Tylko nie biorą POd uwagę tego, że tak bezczelne i prymitywne wrzutki medialne wręcz potwierdzają tezę, że Andrzej Lepper został zamordowany, zaś zleceniodawcy tej zbrodni są ściśle POwiązani z reżimem Tuska lub (i) POst-PRL-owskimi służbami specjalnymi. Bo inaczej w jakim celu pisaliby takie brednie? I na koniec dorzucę jeszcze jedną "perełkę" z WP. Osiem cytatów z wypowiedzi Andrzeja Leppera, w tym pięć negatywnych o posłach PiS i ś.p. Prezydencie, a ani jednego o Balcerowiczu, Tusku, Rostowskim lub jakichkolwiek innych POlitykach z innej formacji niż PiS http://wiadomosci.wp.pl/gid,13676608,title,Najle...

Omawiany i cytowany artykuł z "Faktu" - również za WP: http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Kto-byl-u...

A tu mój artykuł o bredniach Kuczyńskiego: http://niepoprawni.pl/blog/961/waldemar-kuczynsk...

Peacemaker – blog

Polska na skraju bankructwa Dzisiaj oglądając telewizję można dojść do wniosku (zresztą to samo powiedział płemieł), że z naszą gospodarką nic złego się nie dzieje. Ale kiedy już przestaniemy się wpatrywać w to szklane zwierciadło, ujrzymy nieco inny obraz. Zagraniczni inwestorzy przyłączają się do chóru polskich ekonomistów ostro krytykujących rząd. Teraz wszyscy zgodnie wieszczą rychłe bankructwo Polski. - Polski rząd nie ma wiarygodnego planu naprawy finansów publicznych - alarmuje Daniel Hewitt, starszy ekonomista ds. rynków wschodzących w Barclays Capital. Przewidując pogorszenie kondycji polskiej gospodarki, brytyjski bank namawia wręcz inwestorów do kupowania papierów zabezpieczających nasz kraj przed finansowych krachem. Analitycy wskazują że to dobra lokata kapitału. O 10-letnich CDS-ach piszą: „Zwiększają one swoją wartość, gdy rośnie ryzyko pogorszenia kondycji finansowej kraju, a rząd coraz bardziej jest uzależniony od sprzedaży długu i zakupu obligacji przez zagranicznych inwestorów”.

Źródło:

http://finanse.wp.pl/kat,98674,title,Polska-bankrutem,wid,13079807,wiadomosc.html

Dlaczego nasze obligacje są tak chętnie kupowane? Spowodowane jest to ciągłym wzrostem współczynnika CDS.

Co to jest CDS? Ryzyko niespłacenia długów zaciągniętych przez państwo dobrze ilustrują notowania CDS-ów (ang. credit default swap). CDS to tak naprawdę ubezpieczenie nabywane przez inwestorów, którzy wcześniej weszli w posiadanie obligacji. W razie bankructwa dłużnika inwestor, który wykupił CDS, może liczyć na pokrycie strat. Załóżmy, że ktoś posiada obligacje na milion dolarów wyemitowane przez Polskę. Jeśli składka ubezpieczeniowa (spread CDS-u) wynosi 50 punktów bazowych (0,5 procenta), to inwestor może ubezpieczyć się, płacąc rocznie 0.5 procenta z miliona, czyli 5000 dolarów. Jeśli Polska ogłosiłaby niewypłacalność, posiadacz CDS-ów otrzymałby milion dolarów w zamian za obligacje.

Źródło: http://finanse.wp.pl/gid,13471327,galeria.html?T[page]=1

Polska w światowym rankingu znajduje się aktualnie na 21 miejscu z Wartością 5-letnich CDS-ów: 140,32

Druga dziesiątka krajów na skraju przepaści również może zaskakiwać. Znalazły się w niej:

19. Izrael - 147,98

18. Kazachstan - 151,52

17. Belgia - 156,88

16. Turcja - 164,21

15. Włochy - 167,88

14. Litwa - 201,50

13. Bułgaria - 203,50

12. Rumunia - 230,17

11. Węgry - 260,00

Źródło: http://finanse.wp.pl/gid,13471327,galeria.html?T[page]=13

Czerwony Kieł

Pytania o "Smoleńsk" . 8 kwietnia 2010 - 10 kwietnia 2010 przed wylotem Tu154 Propozycja Białej Księgi blogerów i komentatorów Nowego Ekranu Od końca wizyty Lecha Kaczyńskiego na Litwie 8 kwietnia 2010 do czasu oficjalnie podawanej godziny i minut spodziewanego odlotu Tu 154 M z lotniska Okęcie w dniu 10 kwietnia 2010.

Zbiór pytań będących w zamyśle częścią Białej Księgi dotyczącej okresu od spodziewanego pobytu prezydenta Lecha Kaczyńskiego na lotnisku na Litwie powracającego z wizyty w dniu 8 kwietnia 2010, do czasu oficjalnie podawanej godziny i minut odlotu Tu 154 M z lotniska Okęcie w dniu 10 kwietnia 2010.

Obejmuje:

Wizytę na Litwie w dniu 8 kwietnia 2010,

Planowaną (bądź nie) wizytę w Pradze na dzień 9 kwietnia 2010,

Okęcie 10 kwietnia oraz ostatnie przygotowania do wylotu,

Lot 9 kwietnia,

I Wizyta na Litwie w dniu 8 kwietnia 2010

1. Jak wyglądał harmonogram zajęć Lecha Kaczyńskiego od 8 kwietnia do 9 kwietnia włącznie. Czy i kiedy był zmieniany, kiedy były nanoszone poprawki (jeśli były takowe). Czy jeśli były nanoszone zmiany odbyło się to zgodnie z przyjętymi procedurami?

2. Kiedy została zaplanowana wizyta prezydenta Lecha Kaczyńskiego na Litwie? Oficjalnie podawana jest informacja że była nieplanowana, nagła. Kiedy zapadły decyzję? Gdzie są tego potwierdzenia, jak i związane z tym zwyczajowe procedury : Zabezpieczenie lotniska, BOR itd.

3. Dlaczego została podjęta decyzja o „nagłej” wizycie na Litwie. Jaka była przyczyna i potrzeba takiej wizyty w tym czasie? Dlaczego nie była planowana wcześniej?

4. Z czasu wizyty prezydenta na Litwie są publicznie dostępne zdjęcia z lotniska przypuszczalnie z przylotu prezydenta i ze spotkania z prezydent Litwy. Nie ma dostępnych zdjęć z lotniska na Litwie z odlotu i z lotniska z Polsce z przylotu? Dlaczego?

5.Czy z prezydentem w czasie wizyty na Litwie był fotograf prasowy prezydenta? Czy zdjęcia ze spotkania z prezydent Litwy robił fotograf prasowy prezydenta? Jeśli nie on to kto? Czy fotograf prasowy prezydenta robił także zdjęcia na lotnisku po powrocie z wizyty, a także na lotnisku na Okęciu? Jeśli nie, to dlaczego ich nie robił? A jeśli robił zdjęcia z powrotu z Litwy i na lotnisku Okęcie to dlaczego nie są dostępne publicznie?

6. Czy to prawda że ostatnie dostępne oficjalnie (publicznie, dla każdego, nie opierające się na informacji jednego świadka) informacje o prezydencie Lechu Kaczyńskim urywają się w momencie znalezienia przez niego w samochodzie, w kolumnie samochodów w domyśle kierujących się na lotnisko?

7. Czy i jakie są dowody wylotu polskiego samolotu z prezydentem na pokładzie w dniu 8 kwietnia kierującego się z Litwy do Polski. Jaki to był samolot, czy Jak, który numer? O której wystartował? Itd.

8. Jaki był skład załogi lotu na Litwę w dniu 8 kwietnia. Jaki był skład ochrony prezydenta? Czy załoga (całość, bądź część) brała udział w locie 10 kwietnia? Czy ochrona BOR (w całości bądź części) uczestniczyła w locie 10 kwietnia?

9. Czy w wypadku lotu na Litwę w dniu 8 kwietnia zostały zachowane wszystkie procedury dotyczące przewozu najwyższej głowy państwa? : Samolot zapasowy, lotnisko zapasowe, sprawdzenie lotniska itd.

10. Czy w przypadku lotu na Litwę są zachowane wszystkie dokumenty i potwierdzenia, które w takich w wypadkach zwyczajowo są zachowywane?

11. Czy są zachowane wszystkie wymagane ślady współpracy ze stroną litewską dotyczące przylotu, pobytu i wylotu, w tym z jej służbami specjalnymi?

12. Czy były przeprowadzane wywiady z prezydentem Lechem Kaczyńskim na temat wizyty na Litwie, bądź to po powrocie do Polski, bądź jeszcze w samolocie? Jeśli tak to dlaczego nie są dostępne publicznie. Jeśli nie były przeprowadzane to dlaczego?

13. Czy i jacy polscy dziennikarze towarzyszyli prezydentowi w czasie wizyty na Litwie?

14. Czy miała miejsce sytuacja w której dziennikarze chcieli przeprowadzić rozmowy, pytać prezydenta o wizytę na Litwie i jej owoce, bądź jeszcze samolocie, bądź w Polsce, ale z jakichś powodów nie mieli możliwości tego zrobić? Jeśli tak było jakie to były powody? Czy istnieją wypowiedzi dziennikarzy na ten temat? Jeśli tak to gdzie są dostępne?

15. Marta Kaczyńska mówiła (informacja powszechnie dostępna) iż ostatni raz widziała ojca dwa dni temu. Jak wiadomo Marta Kaczyńska zamieszkiwała wraz z mężem w pałacu prezydenckim. Czy wobec tego często się zdarzało iż mieszkając w tym samym budynku nie widziała ojca przez dwa dni? A jeśli nie to dlaczego miało to miejsce tym razem? Jak wyglądała „standardowa częstotliwość widzenia rodziców i spotkań z nimi” podczas mieszkania w pałacu prezydenckim.

16. Czy i gdzie znajduje się udokumentowane potwierdzenie działań prezydenta od czasu wylotu z Litwy do 10 kwietnia rano?

17. Jeśli prezydent miał problemy (na szczególne trudności napotykając w osobie bezpośredniego dysponenta Tomasza Arabskiego) w uzyskaniu samolotu na planowany wcześniej wylot do Katynia, dlaczego o wiele łatwiej, lub całkowicie bez problemów uzyskał samolot na planowaną „w ostatniej chwili” wizytę na Litwie?

II Planowana (bądź nie) wizyta w Pradze na dzień 9 kwietnia 2010

1. Czy jest prawdą że prezydent Kaczyński 9 maja miał uczestniczyć w praskim spotkaniu z Obamą i w nim nie uczestniczył? Jeśli uczestniczył to gdzie można znaleźć oficjalne potwierdzenie tej wizyty i materiały filmowe i prasowe? Jeśli nie uczestniczył, a wcześniej było to zaplanowane to dlaczego i gdzie można znaleźć oficjalną informację dotyczącą przyczyny tej absencji? Czy na ten temat znajdują się informacje w materiałach kancelarii prezydenta, czy na ten temat wypowiadali się członkowie kancelarii prezydenta. Jeśli tak to gdzie i kiedy? W czyjej gestii są teraz te materiały dotyczące odwołania, bądź nie wizyty, jej nie potwierdzenia / potwierdzenia. Czy pytania o tę wizytę były zadawane j zadawane członkom kancelarii prezydenta przez Zespół Parlamentarnyds. Zbadania Przyczyn Katastrofy TU-154 M z 10 kwietnia 2010 r? Czy byli pytani o nią przez inne uprawnione czynniki. Jeśli tak, to dlaczego ta informacja nie jest dostępna publicznie? Jeśli nie byli pytani to dlaczego?

III Okęcie 10 kwietnia oraz Ostatnie przygotowania do wylotu.

1. Czy to prawda że od czasu pobytu na Litwie prezydenta Kaczyńskiego nie ma żadnych jego zdjęć i materiałów filmowych? Takich zdjęć rzeczywiście nie można znaleźć w zasobach internetowych, w prasie. Nie były także emitowane w telewizjach w okresie żałoby po prezydencie Polski. W okresie żałoby telewizje i prasa publikowały wiele nie znanych do tej pory zdjęć i filmów z prezydentem Lechem Kaczyńskim, z parą prezydencka. Nie było jednakże zdjęć, filmów od czasu spodziewanego powrotu prezydenta z Litwy do czasu wylotu TU 154 z Lotniska na Okęciu w dniu 10 kwietnia rano. Jeśli telewizje są w posiadaniu takich zdjęć i filmów dlaczego ich nie emitowały?

2. Jest tak, że w przypadku śmierci danej osoby, zwłaszcza śmierci tragicznej, do tego niewyjaśnionej wspomina się przede wszystkim jej ostatnie chwile: ostatnie godziny i ostatnie dni. Tak jednak nie było w przypadku prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Nie było tak także w przypadku pozostałych ofiar delegacji na przykład generałów -dowódców najwyższych sił zbrojnych, pracowników kancelarii prezydenta. Cofano się do wspomnień dalszych pomijając ostatnie dni, godziny Dlaczego?

3. Jakie osoby odpowiedzialne za organizację przebywały na Okęciu do czasu wylotu Tu-154 M w dniu do kwietnia? Kto to był (nazwiska) jakie miały funkcje? Czy ta liczba była odpowiednia w stosunku do licznej delegacji ważnych osób w państwie?

4. Czy przygotowania do wylotu w porcie lotniczym ze strony pasażerów i osób odpowiedzialnych za organizację odbywały się zgodnie z przyjętymi procedurami i zwyczajem? Czy nic ich nie zakłóciło?

5. Czy odlot (oficjalnie Tu –154) odbył się zgodnie z wcześniej przyjętym harmonogramem. Czy nic go nie zakłóciło? Czy nic nie zakłóciło zaplanowanej organizacji wylotu w tym działań osób odpowiedzialnych za organizację? A jeśli zakłóciło jakie to były przyczyny i na czym zakłócenie polegało?

6. Na początku, tuż po „katastrofie” podawane były informacje iż prezydent spóźnił się na lotnisko. Pojawiały się insynuacje (prasa brukowa bądź inne źródła) że było to skutkiem libacji alkoholowej, którą prezydent miał rzekomo odbyć poprzedniego dnia. Dlaczego, zwłaszcza wobec dużego zainteresowania społeczeństwa osobą prezydenta w dniu 10 kwietnia i dalszych nie wyjaśniono przyczyny rzekomego, lub prawdziwego spóźnienia prezydenta na lotnisko zasięgając tych informacji u źródeł : u pracowników kancelarii prezydenta, innych kompetentnych osób winnych, oraz mogących mieć tą wiedzę?

7. Czy na lotnisku Okęcie były ekipy telewizyjne, radiowe, prasowe, zarówno ogólnopolskie, jak i lokalne. Wiadomym jest że dziennikarze mający towarzyszyć delegacji do Katynia odlecieli wcześniejszym samolotem. Jeśli przyjąć że ekipy największych mediów przebywały w Katyniu to dlaczego nie było mediów nie planujących pobytu w Katyniu, zwłaszcza lokalnych warszawskich i innych mediów, oraz innych, tych , których finansowo nie było stać na wyjazd do Katynia. Zwłaszcza dziwić to może wobec atrakcyjności delegacji. Jedynej takiej w historii współczesnej Polski. Jeśli zaś były to jakie? Dlaczego jeśli były na terenie portu lotniczego, bądź przed nim dlaczego nie posiadamy z ich strony żadnych zdjęć, filmów, oraz ich ustnych relacji?

8. M. Wierzchowski z kancelarii prezydenta w czasie przesłuchania przez Zespół Parlamentarny zeznał iż na lotniskach w Warszawie i Smoleńsku nie było fotografa i kamerzysty z zespołu prasowego prezydenta RP . Czy nie jest przyjętym zwyczajem i standardem iż kamerzysta i fotograf leci razem z prezydentem? W tym w wypadku, w ten sposób zespół prasowy prezydenta robiłby zdjęcia i kręcił film z odlotu prezydenta z Warszawy i z (spodziewanego) lądowania na lotnisku w Smoleńsku.

9. Czy są znane jakieś przeszkody wobec których ekipa prasowa towarzysząca prezydentowi na Okęciu, w Smoleńsku nie mogłaby mu również towarzyszyć w Katyniu i tam wykonywać swoich obowiązków? Jeśli tak to jakie to przyczyny? Kto wydał decyzje dotyczącą braku obecności serwisu prasowego przy osobie prezydenta? Czy jest na ten temat relacja kamerzysty oraz fotografa z serwisu prasowego prezydenta? Jeśli tak, dlaczego nie jest dostępna publicznie?

10. Jak wytłumaczyć fakt iż zespół prasowy prezydenta RP wylatuje na docelowe miejsce pobytu prezydenta i tam oczekuje na prezydenta nie mając możliwości sfotografowania go gdy wsiada do samolotu, gdy z niego wysiada jak i nakręcenia filmu w tych miejscach, a także wykonania innych stosownych do swoich obowiązków rejestracji, także w czasie lotu.

11. Czy taka sytuacja miała kiedykolwiek miejsce w czasie prezydentury Lecha Kaczyńskiego? Jeśli tak to kiedy to miało miejsce, jakie są zachowane dostępne materiały na ten temat i dlaczego taka decyzja została podjęta? Czy analogiczna sytuacja miała miejsce w czasie prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego, Lecha Wałęsy?

Wyjaśnienia M. Wierzchowskiego z kancelarii prezydenta są na ten temat niejasne i nie wyjaśniają problemu. Dlaczego?

9. Dlaczego dziennikarze, bądź ich część nie poleciała z delegacją skoro w Tupolewie były wolne miejsca?

10. Dlaczego inne osoby spoza dziennikarzy deklarujące wedle nich chęć lotu z prezydentem zrezygnowały, jak mówią ze względu na duża liczbę chętnych jeśli w Tupolwie były wolne miejsca. Kto im (każdej osobie) podawał taką informację że w TU –154 nie ma wolnych miejsc i dlaczego podawał taką informację? Dlaczego inne osoby pragnące towarzyszyć prezydentowi w Katyniu, a sądzące że nie mają tej możliwości w przypadku lotu samolotem nie zdecydowały się na podróż pociągiem. Wśród osób należących do rezygnujących z podróży były także osoby niższe rangą od niektórych podróżujących pociągiem, w tym młodsze od wielu pasażerów pociągu, także takie, które z racji swoje funkcji winny były towarzyszyć prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu.

11. Czy pamiątkowe zdjęcia i filmy robiły osoby tym się stale zajmujące, czy też wyznaczone na tę okazję w przypadku innych ważnych osób, poza prezydentem, lecących do Katynia: Najwyższych dowódców sił zbrojnych, prezesa Narodowego Banku Polskiego, wicemarszałków senatu i sejmu? Innych. Czy Wojsko Polskie posiada serwis prasowy? Jeśli tak czy robiło zdjęcia i filmy głównodowodzących sił zbrojnych na terenie portu lotniczego a także w bazie przed wyjazdem, bądź w innych miejscach gdzie przebywali dowódcy? Jeśli tak, to dlaczego te zdjęcia, filmy są ukryte? Jeśli nie, to dlaczego nie były robione? Analogicznie w przypadku Narodowego Banku Polskiego. Czy NBP posiada swój serwis prasowy? Jeśli tak czy robił zdjęcia w dniu 10 kwietnia? Jeśli nie to dlaczego?

12. Czy pamiątkowe zdjęcia i filmy były robione także nieprofesjonalnym sprzętem: telefonami komórkowymi i podręcznymi aparatami cyfrowymi członkom delegacji na Okęciu, a także przed znalezieniem się na nim na przykład przed domem, przed miejscami pracy, na terenie bazy, baz woskowych po przygotowaniu, a przed wyruszeniem w drogę na lotnisko przez samych członków delegacji, oraz osoby odpowiedzialne za organizację, także osoby odprowadzające?

Jeśli tak to dlaczego ani jedno takie zdjęcie i ani jeden film nie jest publicznie dostępny? Jeśli zaś nie były wykonywane to jak to można wytłumaczyć? W erze powszechnej dostępności telefonów komórkowych i aparatów fotograficznych w nich oraz kamer w tych telefonach w jaki sposób można to wytłumaczyć?

13. Zgodnie z podanymi publicznie informacjami większość telefonów komórkowych ofiar i aparatów fotograficznych zachowała się. Wedle wcześniejszych oficjalnych informacji sprzęt ten wraz z rzeczami osobistymi został zwrócony rodzinom. Wedle ostatnich oficjalnych informacji nie został zwrócony rodzinom, ale zostanie zwrócony. Czy zostaną zwrócone również aparaty fotograficzne i telefony komórkowe? Wedle innych publicznie dostępnych informacji niektóre telefony oraz aparaty cyfrowe zostały rodzinom zwrócone, ale nie ma śladu po zdjęciach z Okęcia i wcześniejszych. Została też wedle tych informacji wyczyszczona pamięć tych aparatów fotograficznych i telefonów. Czy na zachowanych aparatach i w telefonach które mają być zwrócone rodzinom zachowały się pamiątkowe zdjęcia z Okęcia, sprzed wyjazdu na lotnisko, inne? Jeśli się nie zachowały to dlaczego? Czy można sądzić że w dniu 10 kwietnia nie zostało wykonane przez nikogo z członków delegacji żadne zdjęcie, bądź nie został nakręcony żaden materiał filmowy? Jeśli tak to, na jakiej podstawie? Co mogłoby być przyczyną?

14. Czy prokuratura wojskowa jest w posiadaniu zdjęć bądź filmów z Okęcia które znajdowały się w aparatach fotograficznych ofiar bądź telefonach komórkowych?

15. Jak zadysponowali swoją podróż wyjazd do Katynia głównodowodzący wojsk polskich?

Czy są stosowne tego ślady w odpowiednich instytucjach wojskowych sygnowane podpisami. Jakie są procedury w tego typu wyjazdach głównych dowódców poza granice kraju? Czy wszystko odbyło się zgodnie z nimi? Czy zlecono zastępcom głównodowodzących sił zbrojnych zastępstwo właśnie? Czy odbyło się to zgodnie z procedurami? Jakie są procedury natowskie w tym wypadku?

16. Jakie procedury pozwalają na jednoczesne opuszczenie kraju wszystkim naczelnym dowódcom sił zbrojnych? Czy w ogóle jest taka procedura? Jeśli jest to w jakim dokumencie się znajduje? Czy procedura taka jest jednakowa w wypadku państwa NATOwskiego, państwa nie będącego członkiem NATO uważane za państwo zaprzyjaźnione, państwa nie będącego członkiem NATO uważanego za neutralne. Za jakie państwo była uważana Rosja?

17. Wedle powszechnej oceny czynników zachodnich i polskich Rosja jest państwem niestabilnym. Tuż przed 10 kwietnia 2010 miał miejsce w Rosji zamach uważany za zamach terrorystyczny. Czy w związku ze statusem Rosji oraz dodatkowo zamachu w moskiewskim metrze zostały podjęte w Polsce dodatkowe środki bezpieczeństwa w wojsku polskim, służbie wywiadu wojskowego, oraz służbie kontrwywiadu wojskowego w związku z planowanym wyjazdem wszystkich głównodowodzących sił zbrojnych poza granice kraju na teren Rosji.

18. Jaki wpływ na SWW oraz SKW mają głównodowodzący sił zbrojnych oraz jaki mają na dostęp do informacji będących w posiadaniu tych służb. W jakich dokumentach jest to regulowane? Czy w czasie ostatnich miesięcy były jakieś zmiany w relacjach SWW, SKW i głównodowodzący sił zbrojnych? Czy zwłaszcza w ostatnich dwóch dniach 8-10 kwietnia były jakieś zmiany, bądź trudności w dostępie do informacji przez głównodowodzących sił zbrojnych?

19. Czy wobec jednoczesnego wyjazdu poza granice kraju wojsko było postawione w stan podwyższonej gotowości? Czy tego wymagają przepisy, czy takie są standardy NATO?

20. Czy głównodowodzący sił zbrojnych opuszczając granicę pełnili nadal obowiązki głównodowodzących czy też zastępcy całkowicie przejmowali ich obowiązki? Na podstawie jakich przepisów to się odbywało?

21. Czy głównodowodzący mieli specjalne kanały do komunikacji z zastępcami (będąc w samolocie) czy też nie jest to wymagane?

22. Kiedy głównodowodzący (każdy z nich) ostatni raz kontaktował się telefonicznie ze swoim zastępcą?

23. Czy zostały przeprowadzone przez media rozmowy z zastępcami głównodowodzących sił zbrojnych dotyczące ich ostatnich kontaktów ze zwierzchnikami? Żaden taki zapis nie jest dostępny publicznie? Jeśli nie były przeprowadzone takie rozmowy, ani żadna z nich to dlaczego?

24. Czy i jaka ochrona przewidziana jest dla głównodowodzących sił zbrojnych podczas podróży po Polsce i zagranicą. Jaka jest praktyka w tym zakresie? Czy i jaka ochrona głównodowodzących sił zbrojnych eskortowała ich na dworzec lotniczy? Czy była to żandarmeria wojskowa czy inne służby?

25. Kto towarzyszył głównodowodzącym sił zbrojnych (dalej GSZ) w drodze na Okęcie. Kto towarzyszył na Okęciu?

26. Czy GSZ wyjeżdżali z baz wojskowych? Wszyscy, niektórzy? Z domów prywatnych? Wszyscy, którzy?

27. O której GSZ rozpoczęli podróż na Okęcie? Skąd każdy z nich?

28. Czy GSZ udawali się razem na Okęcie? Jeśli tak to jakimi środkami transportu? Skąd udali się razem?

29. Czy przed wyjazdem GSZ na misję bądź w innym celu za granicę jest przeprowadzano rano odprawa? Czy było tak i w tych przypadkach?

30. Czy GSZ zgłaszali obiekcje wobec lotu jednym samolotem wszystkich GSZ? Gdzie są ślady tych obiekcji? Czy GSZ nie łamiąc przepisów mogli zgodzić się na taki lot zwłaszcza po „katastrofie” samolotu Casa? Czy jest sytuacja, także stan wojny w którym wszyscy głównodowodzący mogą znaleźć się w jednym samolocie. Od początku wynalezienia samolotów nie jest znana sytuacja w której całe dowództwo leci jednym samolotem. Także w wypadku krajów uboższych od Polski i mniej zasobnych w sprzęt wojskowy. Nie jest znana taka sytuacja także z czasów I, II ani innej wojny, także w przypadku zniszczenia zasobów lotniczych w toku walk. Dlaczego więc tym razem nastąpiła taka sytuacja?

31. Od kiedy GSZ wiedzieli że będą znajdować się w jednym samolocie? Czy wszyscy w jednym czasie. Jak przekazywana była ta informacja? Czy jest tego potwierdzenie w armii? Czy na ten temat odbywały się rozmowy GSZ, gdzie jest to odnotowane.

32. Wiadomym jest że prezydent nie był swobodnym dysponentem żadnego samolotu co wynika z informacji znanych od początku kadencji rządu PO- PSL, kolejnych ustaleń oraz dokumentów.

Jak się wydaje głównymi dysponentami samolotów wojskowych CASA byli GSZ. Czy są w tym względzie inne możliwości? Dlaczego GSZ nie zdecydowali się na lot samolotami CASA, jeśli to dodawałoby należytej godności i powagi wyjątkowej delegacji wojskowej? Czy mamy jakiekolwiek informacje co do ich decyzji odnośnie samolotów CASA, swojego wylotu i podziału delegacji wojskowej?

33. Czy wiadomo gdzie i kiedy GSZ wiedzieli o jednym samolocie?

34. Czy GSZ i inne czynniki mające wpływ na wylot rozważały ochronę niespotykanej i wyjątkowo newralgicznej delegacji jeśli chodzi o bezpieczeństwo państwa polskiego na różnych szczeblach stanowioną przez myśliwce? Czy są ślady takich rozważań, planów? Dlaczego nie zostały zastosowane? Czy jeśli podjęte zostały decyzje dlaczego zostały zmienione?

35. Kiedy miały miejsce wizyty dowódców w jednostkach wojskowych w ostatnich dniach przed 10 kwietnia lub włącznie? Czy ich częstotliwość bądź stały pobyt były standardowe bądź było w nich coś odmiennego?

36. Oprócz podwyższonego stanu gotowości ( o ile) jakie wojsko podjęło zabezpieczenia i wdrożyło procedury w związku z planowanym wylotem wszystkich GSZ poza granice kraju?

37. Czy ekipa prasowa prezydenta leciała z dziennikarzami Jakiem czy też udała się wcześniej do Katynia. Jakim środkiem transportu, z kim, kiedy dokładnie? Czy ekipa prasowa prezydenta spodziewała się wcześniej że nie poleci razem z prezydentem? Kiedy otrzymała taką informację, nakaz? Czy ekipa prasowa prezydenta była zdziwiona tym że nie poleci razem z prezydentem? Czy ktoś rozmawiał z nimi na ten temat, dziennikarze inne osoby? Gdzie obecnie przebywają osoby z serwisu prasowego prezydenta i czym się zajmują (o ile nie pełnią tej samej funkcji przy prezydencie Komorowskim) ?

38. T. Szczegielniak z kancelarii prezydenta twierdzi że obserwował wsiadanie delegacji do samolotu i odlot samolotu z delegacją z tarasu widokowego. Odległość z tarasu widokowego do płyty lotniska jest duża, około 100 metrów nadto widoczność nawet o podawanej porze wylotu Tupolewa, przez oficjalne czynniki, po siódmej o tej porze roku jest słaba. Dlaczego minister kancelarii prezydenta, tak ważna osoba dla prezydenta, jeśli już wyjechał na lotnisko by pożegnać delegację przebywał tylko na tarasie widokowym? Czy należy rozumieć że przebywał tylko na tarasie widokowym z nikim się nie widział, z nikim nie rozmawiał i po przyjeździe na Okęcie wszedł na taras widokowy doczekał odlotu samolotu i odjechał? Wedle informacji jednak taras widokowy był w remoncie. Czy to prawda że był w remoncie? Kiedy rozpoczął się ten remont, do kiedy trwał? Kiedy został zlecony. Jaka jest dokumentacja w tym zakresie (dotycząca remontu w tym i w innych miejscach na terenie Okęcia). Jak rozumieć należy w kontekście niedostępności tarasu widokowego relację T. Szczegielniaka?

39. Oprócz T. Szczegielniaka osobą, która twierdzi że odprowadzała delegację i prezydenta (tym razem widząc wszystkich blisko, niektórych wis a wis, z wieloma rozmawiając) jest Andrzej Klarkowski doradca prezydenta. W przeprowadzonym z nim wywiadzie w Naszym Dzienniku marzec b. r. ) i podobnym, nieco skromniejszym, wcześniejszym w TV Trwam natrafiamy na wiele niejasności, sprzecznych ze sobą informacji. Dlaczego mamy tylko informację trzech osób związanych z prezydentem (trzecia to minister Fotyga) o tym iż w taki czy inny sposób widzieli delegację, bądź przebywali na terenie Okęcia w oficjalnym czasie odlotu delegacji? Dlaczego powyższe relacje pojawiły się dopiero po niemal roku od tragedii?

40. Czy jakieś rodziny ( jakie, ile rodzin?) odprowadzały swoich bliskich, członków delegacji na lotnisko Okęcie? Czy przebywały także na terenie portu lotniczego, czy tylko „odwiozły” swoich bliskich. Dlaczego nie ma relacji członków rodzin odprowadzających? Czy należy rozumieć przez to że żadna rodzina nie odprowadzała swoich bliskich na lotnisko? Jeśli tak to dlaczego? Wśród członków delegacji było wiele osób wiekowych: rodziny katyńskie, Anna Walentynowicz, Prezydent Kaczorowski. Czy jest przyjętym zwyczajem że bliscy nie towarzyszą zwłaszcza starszym ososbom?

41. Jakimi środkami transportu udawały się na lotnisko poszczególne osoby delegacji? Dlaczego nie jest to informacja publicznie znana 14 miesięcy po „katastrofie” smoleńskiej.

42. Z miejsca pozostawionego samochodu przez prezes Naczelnej Rady Adwokackiej panią Joannę Agacką Indecką wynika że jechała na Okęcie okrężną drogą. Dlaczego? Samochód nie był jednak zaparkowany na Okęciu? Dlaczego pozostawiła samochód nie docierając nim na Okęcie?

43. Spośród nielicznych relacji rodzin dotyczących wyjść bliskich z domu udających się na Okęcie jedna dotyczy aktora Janusza Zakrzeńskiego. Miał wyjść z domu o czwartej ( z osiedla Pod Skocznią). Dlaczego ta pora była tak wczesna?

Z tych nielicznych relacji można stworzyć obraz że członkowie delegacji udawali się na lotnisko Okęcie w nocy. Koresponduje z tym relacja A. Klarkowskiego, który twierdzi że przybył na lotnisko o 6.10, a generalicja była już tam dużo wcześniej. Dlaczego członkowie delegacji udawali się na lotnisko pod osłoną nocy?

44. Czy skoro Janusz Zakrzeński wyszedł z domu o czwartej (czy należy rozumieć że do samochodu podstawionego przez organizatorów wylotu?) nie należy sądzić że była to pora obowiązująca dla członków delegacji? Można się spodziewać iż była ona jednakowa dla wszystkich, a przynajmniej dla „cywilów” i została przekazana przez organizatorów wylotu.

45. Kto powiadamiał członków delegacji o czasie wyjazdu z miejsca zamieszkania i jak uzasadniał wczesną porę? Jaka była podawana członkom delegacji spodziewana godzina wylotu?

46. Jak wiadomo między godziną czwartą i piątą rano, zwłaszcza porą zimową, jesienną i wczesnowiosenną przemieszczanie się po Warszawie i innych duzych miastach jest istotnie ułatwione w porównaniu do późniejszych godzin. Można, zatem sądzić że niektórzy członkowie delegacji znaleźli się na Okęciu znacznie przed piątą. Dlaczego nie widzieli ich dziennikarze, którzy odlecieli o godzinie piątej? A jeśli widzieli dlaczego nie możemy nigdzie znaleźć ich relacji na ten temat? Jeśli choćby niektórzy członkowie delegacji przybyli przed piątą, a nawet niedługo po czwartej, wpół do piątej. dlaczego nie ma o tym wzmianek w relacjach dziennikarzy. Dziennikarze byli zawiedzeni iż nie przeprowadzą wywiadów z osobami z którymi na co dzień nie mają kontaktu. Dlaczego zatem nie robili wywiadów z członkami delegacji, którzy już byli na Okęciu? Jeśli zaś robili dlaczego o tym nie informują opinii publicznej i nie przedstawiają wywiadów? Czy można sądzić że wszyscy członkowie delegacji, opuszczający domy o godzinie czwartej, jechali znacznie dłużej na lotnisko niż ma to miejsce w czasie większego ruchu i w konsekwencji byli po piątej? Jeśli taka sytuacja miała miejsce, jak ją wytłumaczyć? O relacjach osób odwożących członków delegacji na lotnisko nic nie wiadomo? Czy takowe istnieją? Jeśli nie to dlaczego? Jeśli istnieją dlaczego nie są udostępnione opinii publicznej?

47. Jak wyglądała podróż członków delegacji spoza Warszawy (oprócz wzmiankowanej podróży Joanny Agackiej Indeckiej). Czy (którzy z nich?) przyjechali do Warszawy w przeddzień? Gdzie nocowali w Warszawie? Czy w jednym miejscu zapewnionym przez „organizatorów wylotu, czy w różnych miejscach?

48. Czy rodziny członków delegacji otrzymywały od nich esemesy po starcie samolotu informujące że samolot wystartował? Nie wiadomo nic o żadnym takim esemesie. Czy możliwe jest że żaden z członków delegacji nie wysłał takiego esemesa? Jeśli tak, dlaczego odbyło się wbrew zwyczajowi gdzie zwykle pasażerowie po czasie startu informują bliskich za pomocą sms o bezpiecznym znalezieniu się w powietrzu (i analogicznie po wylądowaniu).

IV Lot 9 kwietnia

1. Dlaczego lot 9 kwietnia do Smoleńska/Katynia został utajniony przed opinią publiczną. Jaki był cel tego lotu? Kto go zlecił? Kto nadzorował? Jaki był skład załogi? Czy samolot lądował na lotnisku Siewiernyj? Jeśli tak to czy lądował od wschodu czy zachodu? Jakie były efekty tego lotu? Czy takie jak zaplanowano? Kto zaplanował? Jak wyglądała sprawa obsługi lotniska, jeśli według wcześniejszych i ostatnich danych rosyjska obsługa zamkniętego lotniska Siewiernyj została skompletowana na dzień 10 kwietnia? O udziale córki w tym locie (która uczestniczyła również w locie 10 kwietnia) wspomina ojciec stewardessy. Cyprian Polak

Piotr Maciążek: Wina MSZ czy prokuratury? Polska prokuratura wydała Białorusi dane bankowe znanego białoruskiego działacza praw człowieka Alesia Bialackiego. Kto ponosi winę za to wydarzenie? Polska prokuratura wydała Białorusi dane bankowe znanego białoruskiego działacza praw człowieka Alesia Bialackiego. Wbrew lansowanej przez ministra Sikorskiego „zasadzie warunkowości” wobec reżimu białoruskiego, kij szefa polskiego MSZ nadal nie wykracza poza sferę werbalno-wirtualną (Twitter), marchewka jest za to dostarczana nad Świsłocz z niezmienną częstotliwością. Mam na myśli nie tylko stosunkowo łagodne restrykcje, jakie po wydarzeniach grudniowych spadły na Łukaszenkę, ogólny brak pomysłu na politykę wobec Mińska, ale także uchybienia proceduralne takie jak wydanie danych osób związanych z opozycją demokratyczną na Białorusi (w 2009 roku i obecnie, w 2006 roku Polska odmówiła). „Uchybienia proceduralne” to być może niefortunne sformułowanie, bo właśnie brak odpowiednich procedur obciąża MSZ współodpowiedzialnością za to wydarzenie. Trudno wyobrazić sobie, że o wydawaniu strategicznych danych personalnych, decydujących często o aresztowaniu opozycjonistów (ich życiu?), decyduje urzędnik z poza MSZ. „Prokuratura nie wiedziała, że to opozycjonista”- nie będę pastwił się nad tą wypowiedzią i fachowością człowieka, który nie sprawdził kim jest Bialacki (Google?), wystarczy że zacytuję rzecznika MSZ by przyprawić sytuację sosem niedorzeczności. Pan Bosacki podczas swojej konferencji prasowej stwierdził, że prokuratura mogła zwrócić się z zapytaniem do MSZ, jeśli miała wątpliwości kim jest osoba, której danych żądał reżim na bazie stosownych umów międzynarodowych. Ta wypowiedź obnaża skalę zaniedbań, niewypracowania odpowiednich procedur, które prowadzą do destabilizacji oficjalnej linii politycznej państwa polskiego. Baczny obserwator musi w takiej sytuacji zadawać sobie pytanie: czy istnieje jakakolwiek współpraca i koordynacja pomiędzy poszczególnymi komponentami polskiego państwa demokratycznego? „Dyrektor departamentu” nie powinien podejmować decyzji o ujawnieniu kont, decyzji torpedującej oficjalną linię polityczną państwa, wyrażoną w ministerialnym expose. Z odpowiedzią na to pytanie śpieszy rzecznik MSZ przerzucając odpowiedzialność na prokuraturę: „nie będę komentował działań prokuratury, organu niezależnego od rządu (…) to nie jest wpadka MSZ-u, to nie my przekazaliśmy Białorusi informacje (…) MSZ po wydarzeniach grudniowych organizował spotkania międzyresortowe w sprawie Białorusi, uczestniczył w nich Andrzej Seremet.” To prawda, ale czy wina leży jedynie po stronie prokuratury? To przecież MSZ nie wypracował procedur kontrolujących interakcje całości państwowej administracji ze sferą zagraniczną. Minister Sikorski napisał na Twitterze: „Przepraszam w imieniu Rzeczpospolitej. Karygodny błąd pomimo ostrzeżeń MSZ. Zdwoimy wysiłki na rzecz demokracji na Białorusi.” Słowem nie wspomniał o współodpowiedzialności MSZ za całe wydarzenie. Ostrzeżenia zamiast procedur? Czy to jest profesjonalizm? Polski minister of foreign affairs, dla dyplomatów całego świata „Radek”, obyty, by Oxford, stwierdził że lepiej użyć internetowego komunikatora niż wydać oficjalne oświadczenie. Tymczasem zaufanie do państwa polskiego wśród opozycyjnej Białorusi spadło akurat w momencie największego kryzysu gospodarczego w jakich znalazł się reżim od początku swoich rządów. Piotr A. Maciążek

Minister Sikorski przeprasza za przekazanie Mińskowi danych o kontach białoruskiego opozycjonisty. Przeprasza... na Twitterze Szef MSZ Radosław Sikorski przeprosił w piątek w imieniu Polski za przekazanie przez naszą prokuraturę białoruskim śledczym informacji o opozycjonistach z tego kraju."Karygodny błąd pomimo ostrzeżeń MSZ" - przyznał. Jeszcze w czwartek napisał w tej sprawie do prokuratora generalnego W czerwcu - co ujawniono wczoraj - polska Prokuratura Generalna przekazała białoruskim śledczym informację o rachunkach bankowych Alesia Bialackiego, szefa białoruskiego Centrum Praw Człowieka "Wiasna". Według przedstawicieli organizacji pozarządowych i białoruskiej opozycji przyczyniło się to do jego ubiegłotygodniowego zatrzymania przez KGB. Został on oskarżony o ukrywanie dochodów. "Przepraszam w imieniu Rzeczpospolitej. Karygodny błąd pomimo ostrzeżeń MSZ. Zdwoimy wysiłki na rzecz demokracji na Białorusi" - napisał w piątek Sikorski na Twitterze. Natomiast rzecznik MSZ Marcin Bosacki poinformował w piątek PAP, że jeszcze w czwartek Sikorski wysłał list do prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta, "w którym dokonuje oceny tego, co się stało, czyli ujawnienia danych przez Prokuraturę Generalną władzom Białorusi oraz - po raz kolejny - proponuje pewne rozwiązania lepszej i skuteczniejszej współpracy w tej kwestii". "Przypominam, że po raz pierwszy sygnalizowaliśmy problem i proponowaliśmy tego typu współpracę w styczniu" - zaznaczył Bosacki. Nie chciał jednak mówić o szczegółach listu, bo - jak dodał - nie wie, czy zapoznał się z nim już jego adresat. Prokuratura Generalna w czwartek potwierdziła PAP, że realizowała wniosek o pomoc prawną dot. szefa "Wiasny", w treści którego nie były zawarte żadne informacje, które mogłyby wskazywać na to, że dotyczył on działacza opozycyjnego lub jego działalności opozycyjnej. Według Macieja Kujawskiego z PG, także nikt ze strony polskiej nie poinformował prokuratury, że chodzi o opozycjonistę. Potwierdził on, że na początku tego roku odbyło się spotkanie Seremeta z przedstawicielami MSZ, na którym ustalono, że do wniosków o pomoc prawną z Białorusi strona polska będzie podchodzić "z dużą ostrożnością" i taką sugestię przekazano Departamentowi Współpracy Międzynarodowej PG. Kujawski poinformował, że już po tym spotkaniu zdarzył się przypadek, gdy odmówiono pomocy prawnej dotyczącej opozycjonisty - bo we wniosku strona białoruska wskazała, że chodzi o człowieka, który miałby prowadzić działalność opozycyjną. Zapowiedział, że PG przeanalizuje wszystkie wnioski Białorusi o pomoc prawną z ostatniego czasu. Z dwóch niezależnych źródeł - z prokuratury i spoza niej - PAP uzyskała informację, że w związku z tą sprawą niewykluczone są dymisje w prokuratorskich strukturach odpowiedzialnych za międzynarodowy obrót prawny. (PAP)

"Rzeczpospolita": pierwszy gaz z łupków w Polsce może popłynąć jeszcze w sierpniu. W tym sierpniu. "Przygotowywane są testy produkcyjne" "Rzeczpospolita" przynosi dobre wiadomości dotyczące gazu łupkowego. Jak twierdzi dziennik, szykuje się przełom w poszukiwaniach tego surowca w Polsce. Rosną też szanse na jego przemysłowe wydobycie. Przygotowujemy testy produkcyjne i pierwszy gaz może popłynąć jeszcze w tym miesiącu – mówi „Rz" prezes Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa Michał Szubski. Dodaje, że do uruchomienia testowej produkcji na skalę przemysłową potrzeba jeszcze czasu. Co ważne - "Rzeczpospolita" informuje, że pierwszy gaz z łupków w Polsce może popłynąć jeszcze w sierpniu. Prezes PGNiG Michał Szubski powiedział gazecie, że przygotowywane są testy produkcyjne i pierwszy gaz może popłynąć jeszcze w tym miesiącu. Dodaje jednak, że do uruchomienia testowej produkcji na skalę przemysłową potrzeba jeszcze czasu i zapowiada kolejne prace na terenie objętym koncesją należącą do spółki w miejscowości Lubocino koło Wejherowa. Jego zdaniem jeśli odwierty zakończą się sukcesem, w połowie 2012 r. gaz będzie można wykorzystać na przykład do produkcji energii i na potrzeby prac prowadzonych na złożu. Stanisiław Nagy z krakowskiej AGH podkreśla w wypowiedzi dla "Rzeczpospolitej", że wciąż nie ma pewności, czy wydobycie będzie opłacalne, trudno też ocenić na podstawie kilku odwiertów, jak duże są w Polsce zasoby, które można będzie wydobyć. Według "Rz" PGNiG jest potentatem, jeśli chodzi o liczbę koncesji na gaz łupkowy w Polsce, ale równolegle prace prowadzi ok. 30 firm z kraju i zagranicy. Sil

Telewizja Łukaszenki ostro o polskich władzach w związku z pogrzebem Leppera. "To elementarne chamstwo" Białoruska telewizja państwowa relacjonując w czwartek pogrzeb Andrzeja Leppera skrytykowała śledztwo w sprawie jego śmierci i oskarżyła Polskę, że zachowała się niehumanitarnie, odmawiając wiz wjazdowych dwóm członkom białoruskiej delegacji rządowej. Jeśli pogrzeb głównego polskiego opozycjonisty władze zorganizowały na najwyższym poziomie, to nie można tego powiedzieć o przebiegu śledztwa w sprawie zagadkowej śmierci polityka. Współpracownicy Leppera nie popierają oficjalnej wersji mówiącej o samobójstwie - mówił reporter relacjonujący uroczystości pogrzebowe szefa Samoobrony. Szef białoruskiego Związku Pisarzy Mikałaj Czarhiniec, jeden z dwóch białoruskich delegatów, którzy nie otrzymali wizy wjazdowej do Polski, ocenił tę odmowę, jako "elementarne chamstwo". Nie dać możliwości pożegnania się z człowiekiem - to po prostu dzikość (...), to co najmniej nie po ludzku - powiedział deputowany do parlamentu Michaił Orda, drugi delegat, który nie otrzymał wizy. Obaj znajdują się na liście osób objętych sankcjami wizowymi Unii Europejskiej. Jeśli dla oficjalnej Warszawy odejście Leppera nie jest nieszczęściem ludzkim, lecz pretekstem do intryg, to jej przedstawicielom można szczerze współczuć - ocenił komentator telewizji. Powiedział, że "niedługo przed śmiercią Lepper był na Białorusi. Spotkał się z prawie wszystkimi kolegami i przyjaciółmi, jakby się żegnał, jakby wiedział, że może nie dożyć do wyborów w październiku". Spikerka TV oznajmiła:

Lepper mógł odegrać wielką rolę w zbliżających się wyborach parlamentarnych (w Polsce), łącznie ze zwycięstwem. Ambasador Białorusi w Warszawie Wiktar Hajsionak mówił podczas uroczystości pogrzebowych, że Lepper "uczciwie, szczerze i otwarcie popierał działania władz" Białorusi. Nie wszystkim i nie wszędzie się to podobało - zauważył dyplomata. W obszernym materiale w głównym wydaniu wiadomości poinformowano, że na grobie Leppera złożono wieniec od prezydenta Białorusi Alaksandra Łukaszenki. Szef Samoobrony został pochowany w Krupach (Zachodniopomorskie), niedaleko Zielnowa, w którym mieszkał. Pogrzeb miał charakter państwowy. Lepper został pochowany przy asyście wojskowej, oddano salwę honorową. wu-ka, PAP z Mińska

"W jaki sposób chce zebrać wspomniane wcześniej 80 mld zł.? Te informacje należą się nam wszystkim przed wyborami"

Kłamstwa Rostowskiego

1. Wczoraj przerwał urlop zagraniczny Minister Finansów Jacek Rostowski i przyleciał do Polski na spotkanie z premierem Tuskiem. Żadnego komunikatu po tych rozmowach nie podano, ale minister odbył kilka wizyt w mediach elektronicznych i nakłamał ile wlezie. Niestety Rostowski jest jednym z nielicznych przykładów ministrów finansów, którzy są bardziej politykami niż fachowcami w tej dziedzinie i w związku z tym bardzo często zdarza mu się mówiąc najoględniej mijać z prawdą w sprawie stanu naszych finansów publicznych i „zasług” Platformy w tej dziedzinie. Już podczas debat sejmowych zarządzonych na wniosek opozycji Rostowski bez żadnych zahamowań kłamał i to wielokrotnie. Żeby nie być gołosłownym przytoczę tylko dwa przykłady.

2. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że deficyt sektora finansów publicznych w Polsce w 2010 rok wzrósł w stosunku do roku poprzedniego o około 2% PKB (ponad 30 mld zł), a Polska była jednych z dwóch krajów UE (obok Irlandii) gdzie do takiej sytuacji doszło. Ten wzrost deficytu do blisko 8% PKB nastąpił mimo tego, że Polska w programie konwergencji wysłanym do Brukseli zobowiązała się do obniżenia tego deficytu o blisko 2% PKB, czyli zamiast planowego zmniejszenia nastąpił ruch dokładnie odwrotny, co tylko pokazuje, że Rostowski utracił kontrolę nad finansami publicznymi. Drugie grube kłamstwo dotyczy wzrostu długu publicznego. Ten wzrost w ciągu ostatnich 3 lat jest wręcz galopujący. Na koniec 2007 roku dług wynosił niewiele ponad 500 mld zł. Po 3 latach odpowiadania za finanse przez Rostowskiego wynosi blisko 800 mld zł. Nie da się ukryć, że jest to wzrost o ponad 60%, a przecież trzeba będzie do tego doliczyć jeszcze kolejne dziesiątki miliardów długu z tego roku.

3. Teraz w wywiadzie telewizyjnym dołożył kolejne kłamstwa. Jego zdaniem to Platforma doprowadziła do obniżenia podatków i składki rentowej w 2007 roku, bo za tym głosowała w Sejmie. Ani słowa o tym, że projekty w tej sprawie przygotował rząd Kaczyńskiego i przeprowadził je w Sejmie tyle tylko, że część z tych rozwiązań weszła w życie od 1 stycznia 2008, (tak jak obniżki podatku dochodowego od osób fizycznych), a Platforma nie zdecydowała się nic zmieniać w tym zakresie po dojściu do władzy. Pochwalił się przy tym, że dokonał znaczących oszczędności w budżecie roku 2011, co pozwoli na ograniczenie deficytu sektora finansów publicznych o około 2,5% PKB, zapomniał tylko dodać, że zasadnicza część tych oszczędności i dodatkowych dochodów to zabranie pieniędzy z OFE, a także podwyżka stawek podatku VAT.

4. Szkoda, że Rostowski w zaprzyjaźnionej telewizji TVN 24 nie podał tych informacji, które „chlapnął „ niedawno w platformianym wydawnictwie „Pogłos”. Otóż w tym wewnętrznym wydawnictwie rządzącej partii poinformował, że po październikowych wyborach trzeba będzie dokonać oszczędności budżetowych w wysokości około 80 mld zł. Dla porównania tylko, przez w latach 2011-2012 z zabrania części składki OFE podwyżek stawek podatku VAT i tzw. reguły wydatkowej uda się uzyskać około 30 mld zł a więc kwotę 2,5 raza mniejszą. Ciekawe byłoby dla wyborców, aby w kampanii wyborczej, główny strateg ekonomiczny Platformy poinformował, w jaki sposób chce zebrać wspomniane wcześniej 80 mld zł. Czy to oznacza podwyżkę stawek podatku dochodowego, likwidację wszelkich ulg podatkowych, podwyżkę składki rentowej, zniesienie waloryzacji emerytur i rent, a także podwyżkę stawek podatku VAT ze stawką podstawową w wysokości 25%? Myślę, że tego rodzaju informacje należą się nam wszystkim, jeżeli mamy dokonać racjonalnego wyboru w październiku Zbigniew Kuźmiuk

Obliczenia laika Jestem laikiem. Wczytuję się w kolejne rewelacje różnych komisji na temat katastrofy smoleńskiej.

Niektóre informacje jestem w stanie ogarnąć swoim inżynierskim rozumem, inne – nie (jak np. informacje o „bocznych listkach” sygnału z radiostacji NDB czy jakoś tak). Ale postanowiłem zająć się poetyckim porównaniem ministra Millera, że jakby samochód uderzył w taką brzozę, to jakie tragiczne byłyby skutki… Przyjmijmy, że rzeczona brzoza miała 40 cm średnicy (a więc promień = 0,2 m). A masa samolotu to ok. 100 t (razem z pasażerami i paliwem). Stosunek powierzchni przekroju brzozy (Pb) do masy samolotu (Ms) porównałbym do stosunku powierzchni kija brzozowego (Pk) w stosunku do masy auta (Ma). A więc Pb/Ms = Pk/Ma

Z tej to równości spróbuję uzyskać średnicę kijka brzozowego, żeby mieć porównanie, w co musiałby uderzyć jednotonowy samochód, żeby skutki mechaniczne można było porównać z uderzeniem 100-tonowego samolotu w brzozę.

Zatem Pk= Pb*Ma/Ms

Podstawiając wartości:

Pk = (0,2*0,2*3,14)*1/100 [m2]

Więc powierzchnia przekroju kijka to 0,0013 m2

Zatem średnica odpowiedniego kija miałaby 4 cm.

Oczywiście te obliczenia nie uwzględniają różnej zapewne sztywności brzozy i kijka oraz różnicy prędkości między samochodem i samolotem dla obliczenia pędu (różnica np. 3-krotna). Ale pewien obraz dają. No, więc chciałbym, żeby p. Miller powiedział, jakie to dramatyczne skutki daje zderzenie auta z młodą brzózką o średnicy 4 cm (to jest mniej więcej grubość 2 palców). Bo ja widziałem kiedyś skutki wjechania auta w kilka metalowych słupków z łańcuchami – auto miało lekko obtarty błotnik oraz pęknięty plastikowy zderzak. Słupek się wygiął pod kątem prawie 90 st. To tyle w temacie.

PS. Aż się prosi w tym miejscu o jakiś satyryczny rysunek o tragicznych skutkach uderzenia auta w kij od szczotki… :-)

Politykierski

PIERWSZĄ I DRUGĄ „SOLIDARNOŚĆ” ŁĄCZYŁA TYLKO NAZWA W związku ze zbliżającą się rocznicą strajku sierpniowego w Stoczni w 1980 roku przypominamy podstawowe informacje o „Solidarności”, które do Parlamentu Europy wysłał w roku 2004 Andrzej Gwiazda, warto bowiem przypomnieć czym różniła się ona od neoSolidarności utworzonej w 1989 roku przez ludzi wyposażonych w pisemne upoważnienia od Wałęsy. Kto takiego upoważnienia nie miał, nie miał prawa organizować Związku na poziomie regionu, a Region z kolei decydował kto będzie odbudowywał „Solidarność” w zakładach pracy. Przywódca podziemnej „Solidarności” z Wrocławia Muszyński przez pół roku musiał się strać o prawo do działania w neoSolidarności, ponieważ nie uzyskał takiego upoważnienia od Wałęsy, gdyż m. in. nie współpracował z bezpieką. J. Darski

Pierwszą i drugą „Solidarność” łączyła tylko nazwa Niezależny Samorządny Związek Zawodowy (NSZZ) powstał w wyniku realizacji pierwszego punktu porozumienia Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego (MKS) z Komisją Rządową w Gdańsku, 31 sierpnia 1980 roku. MKS przekształcił się w Międzyzakładowy Komitet Założycielski (MKZ). 17 września delegaci regionów z całej Polski powołali ogólnopolski związek zawodowy o nazwie NSZZ „Solidarność”. Władzą Związku ustanowiono Krajową Komisję Porozumiewawczą (KKP). Wybrano organ wykonawczy uchwał KKP – Prezydium, Przewodniczącego i dwóch Wiceprzewodniczących (Lech Wałęsa, Andrzej Gwiazda i Ryszard Kalinowski). Do ważności dokumentu niezbędne były podpisy co najmniej dwóch spośród trzech wymienionych wyżej osób. Ta struktura władz związku, w intencji delegatów, miała zapewnić demokratyczny sposób kierowania „Solidarnością”. KKP przygotowała statut „Solidarności” do rejestracji. W opracowaniu i uzgodnieniu statutu uczestniczył cały Związek. 10 listopada pod groźbą strajku generalnego statut „Solidarności” został zarejestrowany. Dla członków była to pierwsza demokratyczna konstytucja. „Solidarność” liczyła 9 190 000 członków. I Zjazd „Solidarności” odbył się w dwóch turach, między 5 września a 7 października 1981 r. Po Zjeździe rolę KKP przejęła Komisja Krajowa (KK). 13 grudnia 1981 r generał Jaruzelski wprowadził stan wojenny, ponieważ zniszczenie demokracji w „Solidarności” okazało się niemożliwe. Po stanie wojennym, kiedy powstała możliwość jawnego działania „Solidarności”, 26 członków KK wystąpiło do przewodniczącego KK z formalnym wnioskiem zwołania zebrania. Przewodniczący KK, Lech Wałęsa (w „Solidarności” nie było nigdy stanowiska przewodniczącego Związku) odmówił wykonania statutowego obowiązku, a sygnatariuszom wniosku wydał absurdalny zakaz działalności. „Solidarność” nie przygotowała stanowiska do rozmów z władzami. Przy okrągłym stole po tzw. „solidarnościowej stronie” zasiedli ludzie wyznaczeni przez Wałęsę, w większości wywodzący się z elit PRL głęboko uwikłanych w system. Na stu członków KK, przy okrągłym stole znalazło się tylko czterech. Po obu „stronach” było wielu tajnych współpracowników Służby Bezpieczeństwa, co do tej pory jest główną przyczyną polskich kłopotów z lustracją i korupcją. Już w styczniu 1989 roku Wałęsa zapowiedział powołanie „nowej Solidarności”. Pierwszemu publicznemu oświadczeniu nadano doskonałą pod względem socjotechnicznym formę. Zorganizowano telewizyjną „debatę” między Wałęsą a Miodowiczem, przewodniczącym związków zawodowych powołanych w stanie wojennym. Pozwoliło to Wałęsie złożyć publiczne deklaracje – nowa „Solidarność” będzie zupełnie inna niż ta z 1980 roku, wejdą do niej zupełnie nowi ludzie, „będziemy pracować za miskę zupy”. Telewidzowie skupili uwagę na tym, kto „lepiej wypadnie” i ważne polityczne deklaracje przyjęli bez refleksji nad ich sensem i konsekwencjami. 17 kwietnia w wyniku umowy okrągłego stołu sąd zarejestrował nową „Solidarność”.

Pierwszą i drugą „Solidarność” łączyła tylko nazwa Zarejestrowano zmieniony statut (zmiany dotyczyły paragrafów – 5, 11, 19, 23, 24, 33 i 34). Zmiany statutu zostały zatajone przed członkami. Do dzisiaj nie wiadomo, kto tych zmian dokonał. Wałęsa ogłosił, że w czasie stanu wojennego wygasły mandaty członków KK, jak i wszystkich innych władz Związku, z wyjątkiem mandatu przewodniczącego KK. Administracja przyznawała status legalności (np. lokal na działalność) tylko strukturom organizowanym przez ludzi wyznaczonych przez Wałęsę. Kto nie godził się z brakiem demokracji, miał tylko jedno wyjście – mógł się do Związku nie zapisać. Według różnych szacunków, do drugiej „Solidarności” zapisało się od jednej czwartej do jednej trzeciej członków pierwszej. Na Zjazd nie zaproszono członków Komisji Krajowej i Komisji Rewizyjnej (paragraf 18 statutu – „Do kompetencji Zjazdu należy rozpatrywanie sprawozdań Komisji Krajowej i Komisji Rewizyjnej”). Nie podjęto żadnej próby legalizacji samowolnych działań Wałęsy dla zachowania choćby formalnej ciągłości z pierwszą „Solidarnością”. Mimo to I Zjazd nowej organizacji nazwano II Zjazdem „Solidarności”. Popularność Wałęsy, poparcie jakiego udzieliły mu władze PRL, Kościół i demokratyczny Zachód pozwoliły mu złamać statut i podeptać demokrację. „Solidarność” przestała istnieć, nawet nie została zgodnie ze statutem rozwiązana. Początkowo wielu członków „Solidarności” nie zorientowało się w tej manipulacji. Jednak bardzo szybko okazało się, że nowa „Solidarność” nie jest kontynuacją pierwszej nie tylko pod względem formalnym. Najważniejszy punkt statutu, paragraf 4 – „Związek jest niezależny od administracji państwowej i organizacji politycznych” – zgodny z pierwszym postulatem strajkujących załóg w sierpniu 1980 roku, został jawnie pogwałcony tak co do litery, jak i ducha tej zasady. Ludzie pracy w Polsce w trudnym okresie transformacji ustroju zostali pozbawieni obrony, a fałszywa reprezentacja pod znaną i cieszącą się zaufaniem nazwą zdezorientowała społeczeństwo i utrudniła jego samoorganizację.Obecnie nazwa „Solidarność” kojarzy się z likwidacją przemysłu i miejsc pracy, wyprzedażą majątku narodowego, korupcją i nieudolnymi rządami. Starsi mówią – „A my wam tak ufaliśmy, byliśmy gotowi za was życie oddać”. Młodzież nauczana, że obecna „Solidarność” jest kontynuacją tej pierwszej, z niedowierzaniem słucha opowieści o zaangażowaniu i poświęceniu milionów Polaków w walce o wolność i demokrację pod takim sztandarem. Huczne obchody 25 rocznicy „Solidarności” nic tu nie pomogą. Młodzież wyczuwa fałsz. Aby nie uwiarygodniać kłamstwa, wielu uczestników strajków w 1980 roku, członków i działaczy „Solidarności”, uczestników ruchu oporu w stanie wojennym, nie bierze udziału w obchodach rocznicowych organizowanych przez drugą „Solidarność”.. Andrzej Gwiazda

„MOŻNA BYĆ ŚWINIĄ, ALE TRZEBA MIEĆ TROCHĘ TAKTU” Trafiłem właśnie na krótki wywiad z przewodniczącym związku Solidarność Piotrem Dudą. Z pozoru nudna wypowiedź na temat planowanych obchodów 31 rocznicy Solidarności 80, niemal natychmiast przypomniała mi popularne powiedzenie: „Można być świnią, ale trzeba mieć trochę taktu”. Pan Duda wyraźnie zadowolony z siebie obwieszcza między innymi, że na planowane uroczystości nie zamierza zaprosić Jarosława Kaczyńskiego. Żadna to niespodzianka. W końcu wszelkie oznaki niechęci do szefa największej partii opozycyjnej są obsesją wielu „użytecznych idiotów”. Zainteresował mnie nie tyle stosunek pana Dudy do Jarosława Kaczyńskiego ile ociekające fałszem i bezgraniczną głupotą uzasadnienie tej decyzji. Otóż szef związku postanowił raptem zadbać o jego apolityczność z uwagi na zbliżające się wybory. Ten cel pan Duda postanowił osiągnąć zapraszając nie tylko premiera, prezydenta, marszałków obu izb, ale również posłów i senatorów. Najwyraźniej według pana Dudy, żaden z nich nie reprezentuje żadnej partii politycznej, a wybory są im wszystkim całkowicie obojętne. Apolityczność ma zagwarantować natomiast wykreślenie z listy zaproszonych Jarosława Kaczyńskiego. Kretynizm tego założenia pan Duda próbuje zneutralizować dalszymi wyjaśnieniami. Tak, więc tłumaczy nam, że Donald Tusk został zaproszony nie, jako szef partii politycznej lecz jako premier. Ta logika Kalego każe mi zapytać: czy gdyby panu Dudzie przyszło organizować obchody Solidarności 80 w czasie prezydentury Jaruzelskiego, to czy zastosowałby takie samo założenie? Czy również obwieściłby nam, że zaprasza go, nie, jako komunistycznego zbrodniarza, ale jako prezydenta? Pan Duda wyraźnie zapomniał, że Solidarność 80 i pamięć o niej należy do nas wszystkich. Zapomniał też, że fakt, iż załapał się na ciepłą posadkę w instytucji o tej samej nazwie nie oznacza, że może te uroczystości traktować jak własne imieniny. Pan przewodniczący w swym pędzie do postawy politycznie bezpiecznej zapomniał również, że Solidarność 80 nigdy nie była apolityczna. Był to ruch społeczny reprezentujący określone idee i wartości. Przynajmniej do czasu zanim został z nich okradziony przez tych, których z taką radością pan Duda postanowił zaprosić. Zarówno premier jak i prezydent i obaj marszałkowie dawno już przestali reprezentować postawy zgodne z tamtymi wartościami. Na koniec swego jakże „intelektualnego” wywodu pan Duda wyraża swe niezdrowe podniecenie faktem, że zaproszony przez niego Lech Wałęsa raczył stwierdzić, że zastanowi się czy go łaskawie uszczęśliwi swoim ewentualnym przybyciem. Panu Dudzie nie przeszkadza oczywiście fakt, że nawet najmłodsi Polacy kojarzą go dziś z agentem bezpieki i człowiekiem, który sprzedał nie tylko idee i wartości tamtej Solidarności, ale zwyczajnie losy naszej Ojczyzny. Nie wiem czy zapoczątkowana przez rodzinę Wałęsy przypadłość pomroczności jasnej przechodzi na innych poprzez fotel przewodniczącego, ale objawy prezentowane przez pana Dudę wydają się bardzo podobne. Najwyraźniej przypomnienie przez Jarosława Kaczyńskiego, gdzie 31 lat temu była Solidarność, a gdzie ZOMO, stanowi powód do jego eliminacji z listy zaproszonych. Natomiast nie tak dawne stwierdzenie Wałęsy: „niech ta Solidarność dogorywa” każe panu Dudzie paść na kolana i prosić ten symbol hańby o łaskawe przybycie. Pan Duda nie jest jednak dla Jarosława Kaczyńskiego do końca bezlitosny. Stwierdza, bowiem, że jeśli się pojawi nieproszony, to go nie wyrzuci. Ta wspaniałomyślność przewodniczącego jest wręcz wzruszająca. Zwłaszcza w porównaniu do sejmu, którtego reprezentantów tak chętnie zaprasza, a którego straż nie wpuściła niedawno na galerię działaczy Solidarności, twierdząc, że dla tej organizacji nie ma tam miejsca. Żeby było zabawniej zaprotestowali przeciwko temu posłowie partii kierowanej przez tego okropnie upolitycznionego Jarosława Kaczyńskiego. Cóż można jeszcze powiedzieć panie Duda? Może tylko przypomnę, że jak mówi powiedzenie: „można być świnią, ale trzeba mieć trochę taktu”. Lech Zborowski

Murarska praktyka De mortuis nihil nisi bene - co się wykłada, że o nieboszczyku, tylko dobrze - i pewnie, dlatego, gdyby to zależało od ludzi dobrej woli, jak np. red. Żakowski czy red. Wołek, to nieboszczyk pan Lepper już dawno zostałby męczennikiem - oczywiście obok Barbary Blidy. Wcześniej takim męczennikiem był np. generał Karol "Walter" Świerczewski - i podobnie jak teraz rozwijał się kult jego postaci. "Ziemia spadła na ciało, zapłakała jak senny las. Ale serce zostało na przedmieściach hiszpańskich miast. Ale serce szło z wojskiem przez obszary Republik Rad. Do wolności przez Polskę, a do Polski przez cały świat. Gdzie za wolność narodu polski żołnierz umierał, tam zostawał strzęp serca generała Waltera? I tak dalej. Ciekawe, czy Doda Elektroda napisałaby ładniejszą, a przynajmniej podobną piosenkę kultową ku czci pana Andrzeja - bo na pana posła Kalisza chyba liczyć w tej dziedzinie nie można, nawet gdyby przyszedł do siebie. Na razie podobno jest "wstrząśnięty" - i słusznie, bo w odróżnieniu od red. Żakowskiego, nie mówiąc już o red. Wołku - jako człowiek inteligentny i spostrzegawczy chyba wreszcie zauważył, że eksponowanie męczeństwa pana Andrzeja, podobnie jak wcześniej pani Barbary, nie wystawia najlepszego świadectwa demokratycznemu państwu prawnemu. Jakie tam "państwo prawne", kiedy nie ma żadnych mechanizmów zapobiegających męczeństwom? A czyż Ryszard Kalisz, jako nadworny prawnik prezydenta Kwaśniewskiego, nie był, aby głównym sprawcą tego bubla, jakim jest Konstytucja z 1997 roku? Gdyby tylko pan premier Tusk albo jeszcze lepiej - stojący wyżej w hierarchii pan minister Graś ni z tego, ni z owego się zbiesił, to czyż Konstytucja zdoła uratować kolejnego męczennika przed męczeństwem? A jużci! "Daremne żale, próżny trud, bezsilne złorzeczenia!". Monitoring nad energicznym śledztwem przejęła Prokuratura Generalna, dzięki czemu już teraz możemy mieć pewność, że za przyczynę śmierci pana Andrzeja - jak zresztą wszystkiego, co się w naszym nieszczęśliwym kraju ostatnio dzieje - zostanie uznany błąd pilota. W takiej sytuacji nawet tajemnicze rusztowanie akurat vis-á-vis siedziby Samoobrony nie powinno w nikim budzić najmniejszych podejrzeń, bo jest ono tylko dowodem prawdziwości hasła przyjętego przez Platformę Obywatelską na użytek tegorocznej kampanii robienia ludziom wody z mózgu: "Polska w budowie". Strasznie się tym hasłem nasładza pan minister Sikorski, awansowany niedawno na męża stanu przez samego generała Sławomira Petelickiego, co to wstąpił do SB, by spełniać dobre uczynki. A czyż awansowanie ministra Sikorskiego na męża stanu można nazwać złym uczynkiem? W żadnym wypadku, więc nieomylny to znak, że generał Petelicki, mimo transformacji ustrojowej, nadal spełnia dobre uczynki, jak gdyby nigdy nic. Więc skoro Polska tak czy owak jest w budowie - jeszcze nie wiemy, czego, ale w stosownym czasie z pewnością zostanie nam to objawione - to w czynie społecznym podsuwam Platformie Obywatelskiej kilka stosownych do okoliczności murarskich porzekadeł. Zresztą - powiedzmy sobie szczerze - murarska praktyka odbywa się, jak wszystko, w myśl hasła: "Lać wodę, sypać piach; nie żałować materiału!". Bo gdzie jak gdzie, ale zwłaszcza na budowie, najważniejsze jest zdrowie. Zatem - "po szklanie i na rusztowanie!". SM

Odpieprzcie się od prokuratury! Niezależna jest! Chcieliście niezależnej prokuratury, no to ją macie, skumbrie w tomacie, skumbrie w tomacie...

1. I co z tego, że polska prokuratura dostarczyła Łukaszence papiery przeciw opozycjonistom? I co z tego, że opozycjonista Aleś Białacki poszedł przez nią na parę lat w białoruskiej turmie siedzieć? Prokuratura jest niezależna i nikt nie ma prawa się do niej wtrącać. Może robić albo nie robić, co chce.

2. Panie premierze Tusk, to Pan chwalił się wielokrotnie, jakim to wielkim sukcesem obecnej koalicji i rządu było uniezależnienie prokuratury od rządu i od nacisków politycznych, (których skądinąd przed pańskim rządami nie było, co stwierdziła komisja posła Czumy). Najpierw Pan uniezależnił prokuraturę i uwolnił od wszelkiej odpowiedzialności, a teraz stroszy Pan brwi, chmurzy się i domaga odpowiedzialności? Przecież to są niedozwolone naciski na niezależną prokuraturę! Przecież to jest łamanie prawa! Na Pana trzeba komisję Czumy nasłać...

3. Państwo polskie prowadzi politykę izolacji reżimu Łukaszenki i popierania białoruskiej opozycji. Ale - przepraszam bardzo - co to prokuraturę obchodzi? Prokuratura jest przecież apolityczna i polityką się nie kieruje, ani krajową, ani zagraniczną. Jest przepis, że można ujawnić konta - to ujawnili, a na polityce to oni się nie maja obowiązku znać. Powiem więcej - prokuratorzy nie maja prawa znać się na polityce! Sam tego chciałeś, Donaldzie Dyndało!

4. Zanim zmieniliście ustawę o prokuraturze (zgodnie PO-PSL-SLD, tylko PiS był przeciw), prokuratorem generalnym był każdorazowo minister sprawiedliwości, czyli polityk, członek rządu, który na polityce się znał i wiedział, kogo i gdzie popieramy. I on mógł udzielić podległym sobie prokuratorom instrukcji - białoruski opozycjonistów nie wydajcie, bo jest sprzeczne z polską racją stanu. A jeśli nie wydał takiej dyspozycji i prokuratorzy coś schraanili, to można go było odwołać, jak Ćwiąkalskiego, za więźnia powieszonego w areszcie. Ale dziś takiej politycznej dyspozycji dla prokuratorów nikt nie może wydać. Prokurator Generalny na polityce się nie zna, bo nie może, a ministrowi spraw zagranicznych, premierowi, - ba, prezydentowi nawet - od niezależnej prokuratury wara! Więc Panie Premierze, proszę się tymi srogimi minami nie ośmieszać. Dzięki waszym sztandarowym ustawom może Pan teraz tyle zrobić prokuraturze, co klient majstrowi Kobuszewskiemu, ze skeczu w kabarecie "Dudek" - może Pan skoczyć!

5. Zmieńcie ustawę i przywróćcie parlamentarną kontrolę nad prokuraturą. Tak jak chce tego PiS. A jeśli nie chcecie tego zrobić, to powiem wam słowami pewnego wybitnego klasyka - odpieprzcie się od prokuratury! Niezależna jest!

Janusz Wojciechowski

Benzyna po sześć złotych O trzymiesięczną obniżkę akcyzy na paliwo zaapelowało do rządu Prawo i Sprawiedliwość. – Trzeba pomóc Polakom, szczególnie teraz, gdy mają dużo wydatków – mówi prezes Jarosław Kaczyński. Eksperci szacują, że niedługo cena benzyny może osiągnąć poziom 6 złotych. Donald Tusk nie czekał długo z odpowiedzią: obniżki akcyzy nie będzie. Czy w najbliższych tygodniach możliwe jest, że cena benzyny poszybuje do poziomu 6 złotych za litr? Zdaniem ekspertów z Polskiej Izby Paliw Płynnych, to możliwy scenariusz. Dlatego Izba zaapelowała do polityków najważniejszych partii o przygotowanie propozycji, które zmniejszą podatki w cenie paliw, a tym samym ich ceny. Wczoraj swój pomysł przedstawiło Prawo i Sprawiedliwość, apelując do rządu o obniżenie akcyzy na paliwo np. na 3 miesiące. - To jest naprawdę bardzo istotne i trzeba to zrobić. Domagam się od Donalda Tuska, żeby to uczynił – mówił Jarosław Kaczyński. – Wzywam pana premiera, by podjął się tej aktywności. Wiem, że mu to trudno przychodzi, ale trzeba próbować – dodał z gorzką ironią lider opozycji. Niedługo potem odpowiedział szef rządu. Ale niemerytorycznie. Jego zdaniem, ta propozycja to pomysły „politycznego piromana”. Premier bynajmniej nie odniósł się do całej idei przedstawionej przez PiS, sugerując, że obniżenie podatku to jedynie pomysł wyborczy, bez pokrycia w jakichkolwiek wyliczeniach. W apelu PIPP Tusk doszukiwał się drugiego dna, tłumacząc, że obniżka akcyzy nie obniży automatycznie ceny paliwa na stacjach, a różnicę skasują ich właściciele. – Nie stać nas na prezent akurat dla tej grupy społecznej – mówił Tusk.

Odchudzić gabinety Według propozycji PiS obniżenie akcyzy i różnego rodzaju opłat, jakie w połowie stanowią koszt jednego litra benzyny, można zrekompensować w budżecie likwidacją gabinetów politycznych. – Sięgają one dziś nawet do wójtów i burmistrzów. Dzięki temu ulżyłoby dziś wielu rodzinom, które ponoszą wydatki związane z okresem wakacyjnym czy przygotowywaniem wyprawek dla dzieci – tłumaczył prezes największej partii opozycyjnej.

- Taka obniżka podatku akcyzowego jest wskazana i potrzebna – ocenia Przemysław Wipler, ekspert Fundacji Republikańskiej. Według niego, rekompensata wpływów budżetowych nastąpiłaby na skutek wyższych wpływów z podatku VAT. – A to dlatego, że rośnie cena netto paliwa – precyzuje Wipler. Około 54 proc. ceny jednego litra paliwa stanowią akcyza, podatek VAT, opłata paliwowa oraz koszty transportu. Zdaniem Wiplera, rząd może również zrezygnować z opłaty paliwowej, która jest podatkiem niewymaganym przez Unię Europejską. – To byłoby kolejne kilkanaście groszy na litrze – wylicza. W ocenie prezesa PiS, w obniżeniu ceny miałby pomóc również nacisk na państwowe spółki Orlen i Lotos, które dysponują największą siecią stacji benzynowych. – To jest możliwe do zrobienia. Jeśli one w tym czasie radykalnie obniżyłyby ceny, to samo musiałyby robić również stacje innych sieci – pokazuje były premier. – Działacze KLD, z którego wywodzą się liderzy Platformy, wierzyli zawsze w wolny rynek. Czy dziś zmienili pogląd w tej sprawie? – pytał Adam Hofman.

Premiera stać Również w tym tygodniu wicepremier Waldemar Pawlak publicznie zasugerował, że nadszedł dobry moment, aby czasowo obniżyć akcyzę na paliwo. Niedługo po tym oświadczeniu premier Donald Tusk odpowiedział mu, że hurtowa cena benzyny jest obecnie niższa niż dwa miesiące temu, dlatego nic nie wskazuje na to, aby w najbliższym czasie paliwa na stacjach podrożały. Zdaniem prezesa PiS, inicjatywa ministra gospodarki to raczej działania mające przynieść efekt propagandowy niż realny spór w rządzie. – Zbliżają się wybory, a PSL ma ostatnio pewne problemy w sondażach z przekroczeniem progu wyborczego, to się stara – tłumaczył Kaczyński. Wicepremier Pawlak jest przekonany, że najlepszą podstawą do obniżenia podatku akcyzowego są wyższe, niż w rzeczywistości planowano, wpływy z podatku VAT od paliw. Jak ujawnił, szacując je w ubiegłym roku, zakładano, że baryłka ropy na światowych giełdach będzie kosztowała około 80 dolarów. Jej cena utrzymuje się od kilku miesięcy powyżej 100 dolarów. To przekłada się na wyższe ceny na stacjach, a co za tym idzie – także na wyższe wpływy państwa z podatku VAT. Polskę, jako kraj Unii Europejskiej obowiązuje dyrektywa akcyzowa. Wprowadza ona minimum, które musi być pobierane od paliw we wszystkich państwach Wspólnoty. Zdaniem prezesa PiS, jeśli nastąpiłby spór, to powinien on zostać załatwiony na poziomie politycznym. - W UE obowiązują dyrektywy, ale to również instytucja, która jest bardzo „elastyczna”, i to należy dziś wykorzystać – podkreślał były premier. Jak przypomniał, postawa bezwarunkowego przyjmowania rozmaitych niekorzystnych dla naszego kraju decyzji jest błędna. Maciej Walaszczyk

Detektyw Krzysztof Rutkowski wyjaśni TAJEMNICĘ ŚMIERCI Leppera Najbliżsi Andrzeja Leppera (†57 l.) nie wierzą, by sam mógł targnąć się na życie. Jak dowiedział się "Super Express", rodzina byłego wicepremiera poprosiła o pomoc słynnego detektywa Krzysztofa Rutkowskiego (51 l.), który dziesięć lat temu z listy Samoobrony zasiadał w sejmowych ławach obok Leppera. Od tygodnia żona, brat i dzieci Andrzeja Leppera zastanawiają się, czy ktoś pomógł ich ukochanemu ojcu i mężowi opuścić ten świat? Dlaczego w jego telewizorze został zatrzymany obraz ponad godzinę po jego śmierci? Czy ktoś przeszukiwał to biuro? Czego w nim szukał? Brat Andrzeja Leppera, Antoni, oskarża wprost: - Sam nie mogłeś tego zrobić. Ktoś musiał ci w tym pomóc - grzmiał nad trumną byłego wicepremiera. I choć prokuratura cały czas twierdzi, że Lepper popełnił samobójstwo, wyjaśnieniem zagadki jego śmierci zajął się Krzysztof Rutkowski. Reporterzy "Super Expressu" ustalili, że do pierwszego spotkania detektywa z córką Andrzeja Leppera Małgorzatą Borkowską (29 l.) i jej mężem Adrianem (32 l.) doszło już w poniedziałek - 3 dni po śmierci szefa Samoobrony. Oboje przyjechali do domu Rutkowskiego w Łodzi późnym wieczorem, pod osłoną nocy. Rozmawiali kilkadziesiąt minut. Czy detektyw dostał oficjalne zlecenie od bliskich zmarłego polityka? - Zajmę się wyjaśnieniem tej tajemniczej śmierci. Zrobię to jednak bez względu na to, jaką decyzję podejmą jego najbliżsi. Poprosili mnie o to członkowie Samoobrony. Jestem to winien Andrzejowi. Rutkowski ujawnił nam, że w czasie pogrzebu Leppera otrzymał ważny dowód. - Podszedł do mnie nieznany człowiek i przekazał płytę DVD - opowiada detektyw. - Jest na niej niepublikowany dotychczas wywiad z Lepperem. Według słów tej osoby, może być gwoździem do trumny PiS. Czy Rutkowski podejrzewa, że Lepper mógł zostać zamordowany? - Co do tego, że popełnił samobójstwo, wątpliwości raczej nie ma. Ale moim zdaniem założył stryczek, bo był pod presją, którą wywierały na niego inne osoby. Ktoś mógł przyczynić się do tego samobójstwa, a to jest przestępstwo. Mam już swój typ, ale jest za wcześnie o nim mówić. To postać ze świata polityki i biznesu - dodaje detektyw. Tymczasem wstępne wyniki sekcji zwłok wskazują, że we krwi Leppera nie było alkoholu. DK

ITI kontra Kodeks Karny Skarbowy Na podstawie Art. 102, par. 1. ust. 2 KKS, jeśli osoba będąca rezydentem polski obejmuje lub nabywa udziały lub akcje w spółkach mających siedzibę w krajach trzecich (tzn. poza UE i OECD) bez zezwolenia dewizowego z NBP, podlega karze grzywny. Według Kodeksu Karnego Skarbowego (KKS) grzywna może sięgnąć 720 stawek dziennych. W słynnym wywiadzie dla Rzeczpospolitej z dnia 5 sierpnia 2011, kasjer ITI z Zurichu, Bruno Valsangiacomo stwierdził na temat struktury własnościowej ITI co następuje (cytat):

"64 % kontrolują spadkobiercy Jana Wejcherta, 20 % Mariusz Walter, 15 % należy do mnie a 1% jest w posiadaniu Wojciecha Kostrzewy".

Pisaliśmy już wcześniej, że udziałowcy ITI są pochowani w kilkudziesięciu spółkach offshore zarejestrowanych na Antylach holenderskich oraz fundacjach w Lichtensteinie. Nasuwa się pytanie czy rodziny Wejchert, Walter i Kostrzewa otrzymały zezwolenie dewizowe na objęcie udziałów w spółkach offshore na początku lat 90-tych ?

Czy fakt że Aldona Wejchert podaje swój oficjalny adres w luksusowym kurorcie St. Moritz (Szwajcaria) a Łukasz Wejchert w Danii, pomimo tego że mieszkają oni i pracują w Polsce, jest próbą obejścia polskiego prawa dewizowego?

Jaka jest rola Fundacji Jana Wejcherta, założonej w Szwajcarii przed dwoma laty i umieszczonej z biurach kancelarii prawnej ITI w Zurichu (www.thouvenin.com) i co zostało tam schowane?

Zasady zobowiązują.

Art. 102. § 1. Rezydent, który bez wymaganego zezwolenia dewizowego albo wbrew jego warunkom nabywa:

(uchylony), udziały lub akcje w spółkach mających siedzibę w krajach trzecich albo obejmuje udziały lub akcje w takich spółkach, jednostki uczestnictwa w funduszach zbiorowego inwestowania mających siedzibę w krajach trzecich, dłużne papiery wartościowe wyemitowane bądź wystawione przez nierezydentów z krajach trzecich, wartości dewizowe zbywane przez nierezydentów z krajów trzecich, w zamian za inne wartości dewizowe lub krajowe środki płatnicze, wierzytelności lub inne prawa, których wykonywanie następuje poprzez dokonywanie rozliczeń pieniężanych, zbywane przez nierezydentów z krajów trzecich, podlega karze grzywny do 720 stawek dziennych.§ 2. Jeżeli wartość przedmiotu obrotu, o którym mowa w § 1, nie przekracza ustawowego progu, sprawca podlega karze grzywny za wykroczenie skarbowe. Stanislas Balcerac

Jak Majewski rozkłada lotnictwo Cztery miesiące przed katastrofą smoleńską generał Lech Majewski, jako asystent szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, bez porozumienia z ówczesnym dowódcą Sił Powietrznych drastycznie obciął budżet na lotnictwo wojskowe. Majewski próbował dokonać zmian w planie modernizacji technicznej na lata 2010-2012, zmniejszając limity finansowe na Siły Powietrzne o gigantyczną sumę - ponad 66 milionów złotych. O tyle zostałyby uszczuplone nakłady na eksploatację samolotów. Plan cięć, przygotowany na posiedzenie szefostwa MON, miał zadowolić Bogdana Klicha, który popisywał się przed premierem i posłami Platformy licytacją w dół potrzeb finansowych wojska. Budżetu Sił Powietrznych bronił gen. Andrzej Błasik, interweniując stanowczo u szefa Sztabu Generalnego WP gen. Franciszka Gągora. Obaj zginęli na Siewiernym. "W związku z podjętą próbą dokonania korekty w planie modernizacji technicznej, w zakresie zmniejszenia ustalonego z właściwymi zarządami Sztabu Generalnego WP limitu środków finansowych na lata 2010-2012, bez porozumienia z Dowództwem Sił Powietrznych, uprzejmie proszę Pana Generała o przedstawienie w trybie pilnym (...) sposobu kalkulacji i metodyki obliczeń, według której kwestionował Pan ustalenia DSP, podejmując próbę zmniejszenia planowanego limitu środków finansowych" - pisał w grudniu 2009 r. do gen. Lecha Majewskiego ówczesny dowódca Sił Powietrznych gen. Andrzej Błasik. Korekta Majewskiego zakładała poważne cięcie budżetu na lotnictwo: w 2010 r. z 50 mln 540 tys. zł do 32 mln 540 tys. złotych; w 2011 r. z 77 mln 608 tys. zł do 60 mln złotych. Najbardziej dramatycznie miały zostać uszczuplone nakłady na 2012 rok, z 97 do 67 mln złotych. "W przypadku braku reakcji na powyższe pismo poinformuję o podejmowanych przez Pana Generała działaniach Szefa Sztabu Generalnego WP" - przestrzegał Błasik. Majewski na list nie zareagował, w związku z czym kilka dni później o całej sprawie dowódca Sił Powietrznych poinformował Gągora. "Melduję, że Asystent Pana Generała ds. Sił Powietrznych dokonał samodzielnie, bez uzgodnienia z DSP, zmiany w wysokości środków finansowych przewidzianych na eksploatację statków powietrznych" - czytamy w meldunku Błasika skierowanym do gen. Franciszka Gągora. Działanie Majewskiego określił mianem "nadużywania kompetencji", co stwarzało sytuację, w której dowodzący Siłami Powietrznymi jako osoba odpowiedzialna za utrzymanie w gotowości bojowej wojsk jest pozbawiony wpływu na jej kształtowanie. Kolejne pismo gen. Błasika do gen. Gągora z 25 stycznia 2010 r. nie pozostawia w tej kwestii żadnych wątpliwości. Błasik stwierdza w nim wyraźnie, że odnosi wrażenie, iż "wiele problemów wnoszonych przez Asystenta Pana Generała ma charakter działań pozornych, angażujących ludzi, nie tylko z Sił Powietrznych, nie przynoszących jednak żadnych rozwiązań". Jako przykład podaje wstrzymanie przez gen. Majewskiego planu kontroli przestrzeni powietrznej. "Mimo upływu ponad dwóch miesięcy od wstrzymania prac nad tym planem nie jest mi znany nawet przybliżony termin jego zakończenia, nie wynika to także z zakresu prowadzonych prac. Zaznaczam, że powyższy "Plan..." jest niezbędny do podjęcia działań nad militaryzacją Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej" - pisał do gen. Gągora dowódca Sił Powietrznych. "Nasz Dziennik" zwrócił się z pytaniem do obecnego Dowództwa Sił Powietrznych o powody prób zaniżania budżetu Sił Powietrznych na lata 2010-2012 przez gen. Majewskiego, bez wiedzy i wbrew woli gen. Andrzeja Błasika. Rzecznik DSP ppłk Robert Kupracz odesłał nas do Sztabu Generalnego. Na odpowiedź czekamy. Piotr Czartoryski-Sziler

Dziedzictwo roku 1920 Musimy pamiętać o polskiej racji z sierpnia 1920 r., jeśli mamy zachować rdzeń duchowej tożsamości. Nie wolno nam zapomnieć polskiego zwycięstwa w 1920 r., jeśli mamy pozostać Polakami, a Europa ma zachować rdzeń swej duchowej tożsamości: tej, w której centrum są wolność i chrześcijaństwo. Wojna sowiecko-polska zaczęła się już na początku 1919 roku. Oddziały Armii Czerwonej szły na zachód. W połowie lutego zatrzymał je opór polskich formacji wojskowych na ziemi białoruskiej, pod Berezą Kartuską. Walka miała trwać kolejnych 20 miesięcy. O co walczyła Armia Czerwona? O zwycięstwo rewolucji komunistycznej w Europie. Biuro Polityczne partii bolszewickiej (Włodzimierz Lenin, Lew Trocki, Lew Kamieniew, Józef Stalin) widziało jedną drogę do tego celu: drogę na Berlin, połączenie sił komunizmu sowieckiego w Rosji z potęgą niemieckiego proletariatu i przemysłu. Ta droga nieuchronnie prowadziła, jak to ujął już w listopadzie 1918 r. Stalin, przez "polskie przepierzenie". Armia Czerwona miała je przebić żelazną pięścią, by dojść do Berlina. O co walczyło Wojsko Polskie? O utrwalenie odzyskanej po wieku rozbiorów niepodległości i o granice. Ale granice czego? Czy tylko o granice Polski? Czy czegoś więcej w rezultacie? Granice ideologicznej pychy komunizmu? Granice wolności mniejszych, położonych między Rosją a Niemcami, narodów? Granice Europy? Jakiej Europy?

Rozbić imperialne więzienie Odpowiedź na te pytania stała się najbardziej dramatyczna wiosną i latem 1920 roku. Wojna sowiecko-polska weszła wtedy w decydującą fazę. Armia Czerwona szykowała od stycznia potężne uderzenie, które miało w maju rozbić Wojsko Polskie na froncie białoruskim. Naczelnik państwa Józef Piłsudski chciał uprzedzić to uderzenie i podjąć próbę realizacji najambitniejszego zadania. Pragnął utrwalić niepodległość Polski poprzez ostateczne rozbicie imperialnego więzienia narodów na wschód od niej. Uzyskanie niepodległości przez Ukrainę miało zabezpieczyć nie tylko Polskę, ale także pozwolić na wolny rozwój mniejszych narodów - od Kaukazu do Bałtyku. Tego celu nie udało się jednak w pełni osiągnąć. Żywioł niepodległościowy na Ukrainie okazał się zbyt słaby, a i siły Polski niewystarczające do prowadzenia samotnej walki o przyszłość całej Europy Wschodniej nie tylko przeciw Rosji Sowieckiej, ale także wbrew stanowisku głównych mocarstw zachodnich (Francji, Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych), które przyzwyczaiły się widzieć na tym obszarze tylko jeden czynnik siły: Rosję. Wielka Brytania w szczególności chciała się wówczas porozumieć z Moskwą, nawet z "czerwoną" Moskwą jako jedynym na wschód od Niemiec istotnym partnerem w układaniu nowego ładu Europy po wielkiej wojnie. Brytyjski premier David Lloyd George dążył od kwietnia 1920 roku do bezpośredniego porozumienia z Leninem jako rzeczywistym gospodarzem nie tylko Rosji, ale także patronem owego nowego ładu w Europie Wschodniej. Polska niepodległa polityka, uwzględniająca istnienie innych, mniejszych państw na tym obszarze, a także zwracająca uwagę na ideologiczny charakter sowieckiego niebezpieczeństwa dla całej Europy - była w tej perspektywie także tylko przeszkodą.

Na Zachód marsz Lenin wysłał do Londynu Lwa Kamieniewa, członka Politbiura, by podtrzymał iluzję pokojowego porozumienia państwa sowieckiego z Zachodem (za cenę oddania pod kontrolę Moskwy całej Europy Wschodniej). Jednak w miarę odzyskiwania militarnej inicjatywy w wojnie z Polską i postępów Armii Czerwonej na zachód korciło go rzucenie rękawicy całemu systemowi wersalskiemu w Europie. Front Zachodni Michaiła Tuchaczewskiego miał ruszyć "przez trupa białej Polski" na Berlin. Nie tylko Polska miała być zsowietyzowana. Skalę ambicji bolszewickiego kierownictwa latem 1920 roku oddaje najpełniej wymiana depesz między Leninem a Stalinem (który bezpośrednio nadzorował wówczas natarcie Armii Czerwonej na Lwów). 23 lipca Lenin pisał do Stalina: "Uważam, że należałoby w tej chwili pobudzić rewolucję we Włoszech. Uważam osobiście, że należy w tym celu sowietyzować Węgry, a być może także Czechy i Rumunię". Stalin, który obiecywał w ciągu tygodnia zająć Lwów, następnego dnia odpowiadał: "Teraz, kiedy mamy Komintern, pokonaną Polskę i mniej czy bardziej przyzwoitą Armię Czerwoną (...) byłoby grzechem nie pobudzić rewolucji we Włoszech. (...) Należy postawić kwestię organizacji powstania we Włoszech i w takich jeszcze nieokrzepłych państwach, jak Węgry, Czechy (Rumunię przyjdzie rozbić). (...) Najkrócej mówiąc: trzeba podnieść kotwicę i puścić się w drogę, póki imperializm nie zdążył jako tako podreperować swojej rozwalającej się fury". Stalin, zanim ruszył pod Lwów, zdążył już zająć się opracowaniem teoretyczno-ustrojowych rozwiązań, aby poszerzyć sowieckie imperium. We wcześniejszym liście do Lenina zwracał uwagę, że przyszłe sowieckie Niemcy, sowiecka Polska, Węgry czy Finlandia nie powinny być od razu przyłączone do sowieckiej Rosji na takiej samej federacyjnej zasadzie jak Baszkiria czy Ukraina, ale zasługują na wprowadzenie dla nich zasady konfederacji, czasowo honorującej tradycje ich odrębności państwowej. Trocki z kolei nalegał 17 lipca na zwiększoną agitację wśród polskich robotników i chłopów w celu zaszczepiania w ich świadomości nowych bohaterów narodowych, których dotąd nie znali: "towarzyszy Dzierżyńskiego, Marchlewskiego, Radka, Unszlichta i in.". Oni mieli zastąpić Piłsudskiego, Dmowskiego, Witosa czy Paderewskiego w nowej Polsce.

Dobić Polskę W Moskwie trwał II kongres III Międzynarodówki Komunistycznej. Delegaci z entuzjazmem patrzyli na wielką mapę, na której codziennie przesuwały się na zachód czerwone chorągiewki. Izaak Babel, wielki pisarz, a w lecie 1920 roku politruk towarzyszący 1. Armii Konnej Siemiona Budionnego w wielkim rajdzie na Polskę, tak zapisywał na gorąco swoje wrażenia z tego momentu: "Moskiewskie gazety z 29 lipca. Otwarcie II kongresu Kominternu, nareszcie urzeczywistnia się jedność ludów, wszystko jasne: są dwa światy i wojna jest wypowiedziana. Będziemy wojować w nieskończoność. Rosja rzuciła wyzwanie. Ruszamy w głąb Europy, aby zdobyć świat. Czerwona Armia stała się czynnikiem o znaczeniu światowym". Podniecony otwierającymi się perspektywami Lenin jeszcze 12 sierpnia nawoływał ze zniecierpliwieniem na posiedzeniu Politbiura: "Z politycznego punktu widzenia jest arcyważne, aby dobić Polskę". Polska jednak dobić się nie dała. Rozczarowanie Lenina było wielkie. Zderzenie z siłą ugruntowanego w zdecydowanej większości społeczeństwa dojrzałego patriotyzmu było dla bolszewików zjawiskiem nowym. Próba sowietyzacji Polski rozbiła się o to, co Richard Pipes nazwał europejskim nacjonalizmem, a co tak korzystnie odróżniało sytuację Polski od anomii społecznej, na której bolszewicy zbudowali swój sukces w Rosji, na Ukrainie czy na Białorusi. "Przeklęta, ciemna Polska" - jak pisał 4 września Kliment Woroszyłow, towarzysz Stalina z walk pod Lwowem - wykazała "szowinizm i tępą nienawiść do "ruskich"." Nie było już mowy - przez następnych 20 lat - o sowieckiej Czechosłowacji, Węgrzech, Rumunii, w mocy pozostały traktaty pokojowe bolszewików z "burżuazyjnymi" rządami małych republik bałtyckich. Lenin zweryfikował stanowczo całość swojej strategii: pomoc "moralna" i materialna dla sprawy rewolucji w państwach imperialistycznych miała być utrzymana, a nawet zintensyfikowana, w szczególności na terenie kolonii, natomiast wykluczone zostało na długie lata bezpośrednie angażowanie militarne państwa sowieckiego w eksporcie rewolucji: w każdym razie na terenie Europy. System wersalski został na 20 lat ocalony w Bitwie Warszawskiej, a później niemeńskiej. Wraz z nim ocalała szansa niepodległego rozwoju Europy Środkowo-Wschodniej. Przynajmniej jej części i przynajmniej na pewien czas. Cena nie była mała. Blisko sto tysięcy poległych i zmarłych w tej wojnie: żołnierzy, młodych ochotników, których symbolem stali się akademicy warszawscy walczący pod Radzyminem pod duchowym przywództwem księdza Ignacego Skorupki, akademicy lwowscy z polskich Termopil - Zadwórnej, ochotniczki broniące bohatersko Płocka i Włocławka. Polscy jeńcy, którzy nigdy nie wrócili z sowieckiej niewoli. Wykazujący się najwyższym poświęceniem młodzi członkowie POW (Polskiej Organizacji Wojskowej), którzy zbierali informacje wywiadowcze na zapleczu sowieckiego frontu.

W cieniu czerwonej gwiazdy Racje w tej wojnie nie były podzielone. Na pewno nie w lipcu i sierpniu 1920 roku. Agresywny, totalitarny imperializm sowiecki niósł przemoc fizyczną i cywilizacyjną. Narzucał siłą zmianę tożsamości swoim nowym poddanym. Mieli stać się wyznawcami komunistycznej ideologii, opartej w swym rdzeniu na klasowej nienawiści, na stałym resentymencie wobec tych, którym powodzi się lepiej, wobec tych, którzy wierzą w coś większego niż partia. Rację mieli tylko ci, którzy bronili Ossowa, bronili Polski, bronili Europy, bronili Boga. Nie ci, którzy chcieli przygnieść Ossów, Polskę, Europę i Boga ciężarem czerwonej gwiazdy. I o tej racji, racji polskiej z sierpnia 1920 roku, nie wolno nam zapomnieć. Nie wolno nam zapomnieć, jeśli mamy pozostać Polakami, a także jeśli Europa ma zachować rdzeń swej duchowej tożsamości: tej, w której centrum jest wolność i chrześcijaństwo. W maju 1920 roku, kiedy żołnierz polski zmagał się z Armią Czerwoną o przyszłość Europy Wschodniej, w Wadowicach, w rodzinie urzędnika wojskowego, urodził się Karol Wojtyła. Wyobraźmy sobie, że Polska poddaje się dyktatowi Lenina w sierpniu 1920 roku. Że powstaje nowa, skrojona według projektu Stalina, polska republika sowiecka. Czy młody Karol mógłby usłyszeć o Bogu? Mógłby stać się Polakiem? Te pytania dotyczą całego pokolenia - najwspanialszego bodaj w XX wieku pokolenia Polaków: urodzonych i wychowanych w wolnej Ojczyźnie. Te pytania dotyczą także nas, dzieci i wnuków tego pokolenia. Owe pytania, pytania o pamięć roku 1920, przekształcają się dziś w pytania jeszcze poważniejsze: czy chcemy nadal być Polakami, czy chcemy walczyć (walczyć naszą pracą, naszą odwagą dawania świadectwa swojej tożsamości) o Polskę i Europę wierną swym najlepszym duchowym tradycjom? Czy chcemy Polski niepodległej, gotowej wspierać wolność mniejszych narodów naszej części kontynentu, czy godzimy się z rolą pionków, ustawianych na geopolitycznej mapie przez mocarstwa lekceważące mniejszych i słabszych i narzucające im bezwzględnie dyktat swoich ideologicznych preferencji? Prof. Andrzej Nowak

ŚWIADEK „W KORONIE” Jedna z głównych trosk posłów Platformy w trakcie prac tzw. komisji naciskowej dotyczyła niedopuszczenia do przesłuchania Ryszarda Krauzego. Chociaż nazwisko biznesmena początkowo znajdowało się na liście świadków, to kolejne miesiące przyniosły radykalną zmianę stanowiska PO i ujawniły histeryczny sprzeciw przed wezwaniem świadka. Działania jakie podejmowano, by uniknąć jego przesłuchania przybierały niekiedy groteskową formę. Od 2009 roku koronnym argumentem szefa komisji Andrzeja Czumy, stało się orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego z dnia 28.11.2008 r. Poseł PO na podstawie werdyktu, który zapadł w sprawie wniosku PiS-u o stwierdzenie niekonstytucyjności uchwały o powołaniu komisji śledczej, wysnuł własny wniosek i autorytarnie stwierdził, jakoby Trybunał zakazał komisji przesłuchiwania Krauzego. O wartości tego argumentu przesądzili sami eksperci prawni komisji, którzy na pytanie posła Mularczyka : „czy w wyroku TK wprost jest mowa o panu Ryszardzie Krauze i czy Komisja może a priori wykluczyć świadka, który występuje w aktach sprawy, z przesłuchania, twierdząc, że ten świadek i tak nic nie wniesie do naszej sprawy i że nie przybliży nas do wyjaśnienia tutaj prawdy”, udzielili zdecydowanej odpowiedzi przeczącej. Ekspert prawny komisji Magdalena Bielowicka stwierdziła: „Wyrok Trybunału Konstytucyjnego ani nie nakazuje, ani nie zakazuje przesłuchania jakiegokolwiek świadka. To, czy świadek zostanie przesłuchany przez Komisję, czy jest przydatny, czy ma wiedzę, [...] to tylko zależy wyłącznie od Komisji. Czyli to Komisja decyduje o tym, jakiego świadka wzywa bądź jakiego świadka nie wzywa.” Tej treści stanowisko zajęło trzech spośród czterech ekspertów. Mimo wyraźnej wykładni, Andrzej Czuma stanowczo sprzeciwiał się wezwaniu świadka, zaś poddany pod głosowanie wniosek posłów PiS-u został natychmiast odrzucony głosami PO i SLD. Do dziś w rządowych mediach Czuma powtarza swój psedoprawny „argument z orzeczenia TK”. Do wykreślenia biznesmena z listy świadków doszło w przeddzień wezwania przed komisję Zbigniewa Ziobro. Posłowie PiS stwierdzili wówczas, że Platforma chroni Krauzego przed przesłuchaniem i zapowiedzieli ponowne zgłoszenie wniosku. Uczynił to poseł Arkadiusz Mularczyk w trakcie posiedzenia komisji w dniu 24.09.2010. Mularczyk podkreślał, że „istotne jest wyjaśnienie, jakie relacje łączyły pana Ryszarda Krauze z panem Andrzejem Lepperem, czego dotyczyły spotkania z panem Kaczmarkiem na 40. piętrze w hotelu Marriott. Nie za bardzo rozumiem, dlaczego państwo tych okoliczności nie chcecie poznać i nie chcecie, ażeby opinia publiczna w Polsce również poznała tą stronę sprawy tzw. afery gruntowej i afery przeciekowej. Więc mówię, nieprzesłuchanie tego świadka naraża prace naszej Komisji na nieważność”. Po odrzuceniu również tego wniosku, Arkadiusz Mularczyk podczas konferencji prasowej w Sejmie stwierdził, że "komisja staje się po prostu farsą", a Platforma "chce pokazać wyłącznie jedną stronę medalu". Po raz kolejny, nazwisko biznesmena powróciło w dniu 26 sierpnia br. za sprawą Zbigniewa Ziobry. Wezwany tego dnia przed komisję były minister sprawiedliwości oświadczył bowiem, że chce złożyć wniosek o przesłuchanie Ryszarda Krauze i od rozpatrzenia tego wniosku uzależnia swoje dalsze wyjaśnienia. W uzasadnieniu Ziobro stwierdził:„Pan Ryszard Krauze z całą pewnością posiada bardzo obszerną wiedzę na temat ewentualnych nacisków, nieprawidłowości działania również tutaj siedzącego prokuratora generalnego. Wiem o tym, choćby z jego wywiadów, jakich udzielał. Tak, że jest osobą bardzo dobrze poinformowaną, miał kontakt z wieloma świadkami, którzy tu byli przesłuchiwani, czy też osobami pełniącymi kluczowe funkcje publiczne w naszym państwie. Można powiedzieć, że wszystko zaczęło się od Ryszarda Krauze, jego spotkania z Januszem Kaczmarkiem. Ta zagadka 40. piętra Hotelu Marriott do dziś nie została rozwiązana. Ale z całą pewnością Ryszard Krauze był osobą od początku zaangażowaną w całą sprawę, co więcej, prokuratura uznała go za osobę centralną całej sprawy, ponieważ stawiała mu zarzuty składania fałszywych zeznań i mataczenia w sprawie.” Ziobro przywołał następnie wypowiedzi biznesmena z wywiadu, jakiego udzielił tygodnikowi „Newsweek”. Krauze twierdził w nim, jakoby wydarzenia związane z jego osobą miały „bardzo negatywny wpływ na jego wiarygodność i notowania spółek, kryzys giełdowy.” Polityk PiS-u trafnie więc zauważył, że Krauze „może tutaj świadczyć o konsekwencjach tych ewentualnych nacisków i nadużyć, które miały rzekomo mieć miejsce w okresie mojego funkcjonowania w prokuraturze. Podaje tu nawet dokładne liczby, które robią wrażenie, 5 mld, o które kapitał zmniejszył się do 1,5 mld. Więc jednym słowem, pan Ryszard Krauze jest osobą, jak sam mówi, pokrzywdzoną, centralnie zaangażowaną w całą sprawę, posiada ogromną wiedzę, z racji tych swoich kontaktów z wszystkimi tutaj przesłuchiwanymi niemal osobami. [...]osoba, która odgrywa tak istotną rolę w całym tym przedsięwzięciu rzekomych nadużyć, których miałem się dopuszczać, wydaje mi się osobą centralną, z którą chętnie też bym się skonfrontował, jeśli Komisja uznałaby to za rzecz oczywiście ważną dla poznania prawdy”. W reakcji na wniosek Ziobry, Andrzej Czuma ponownie powołał się na zużyty „argument z Trybunału”, a gdy Ziobro zaoponował przeciwko takiej nadinterpretacji, usłyszał w odpowiedzi: „To, że pan Krauze w wywiadach mówi, że naciska lub nie naciska, lub jego naciskano, to chciałbym się podzielić z panem posłem moją refleksją z zeszłego tygodnia, kiedy gościłem w biurze poselskim osobnika, który ma bezpośrednie kontakty z panem Jezusem i mówił, że on ma bezpośrednio…, wie, co dla Polski jest ważne i nieważne. Objawienia pana Ryszarda Krauzego naprawdę nie interesują absolutnie komisji i jego wynurzenia, czy ktoś naciskał na niego, albo on naciskał, albo próbowano naciskać, kompletnie nas nie interesują panie pośle”. Sam Mrożek nie wymyśliłby bardziej niedorzecznej sytuacji, w której „obwiniony” wnioskuje o przesłuchanie przeciwnika mającego potwierdzić jego winy, zaś „oskarżyciel” sprzeciwia się temu, uznając a priori ewentualne zeznania świadka za „objawienia”. Tuż po wyjściu z obrad komisji Ziobro zorganizował konferencje prasową, na której stwierdził, że „liderzy Platformy Obywatelskiej obawiają się z jakichś powodów wezwania Ryszarda Krauzego. Donald Tusk, Grzegorz Schetyna, nie wiem dlaczego, obawiają się, by pan Ryszard Krauze stanął przed tą komisją.[...] Nie może być tak, że są święte krowy, równi i równiejsi. Całą sprawa zaczęła się od wind, którymi poruszał się Ryszard Krauze i Janusz Kaczmarek. Pan Krauze, to nie ulega wątpliwości, jest postacią kluczową w tej sprawie, w wątku związanych z przeciekiem oraz przekroczeniem uprawnień.” Nawiązując do niedawnego przesłuchania Roberta Murdocha, Ziobro podkreślił, że „w Polsce miliarder może mieć poczucie, że stoi ponad prawem i zasady go nie wiążą”. Padło zatem pytanie: „pytam premiera i marszałka Sejmu, dlaczego? Choć jest to pytanie najwyższej wagi, nie uzyskamy na nie odpowiedzi. Kilka dni później, komisja naciskowa nagle zakończyła prace, a sprawę przesłuchania Ryszarda Krauzego przykryła teza zawarta w projekcie stanowiska komisji, iż „nie ma podstaw do stwierdzenia, aby w latach 2005- 2007 istniał mechanizm, który umożliwiałby funkcjonariuszom publicznym zajmujących kierownicze stanowiska państwowe nielegalne wywieranie wpływów na prokuratorów, funkcjonariuszy policji i służb specjalnych". Tak sformułowany wniosek końcowy, musiał zostać odebrany pozytywnie przez opozycję. Tym samym, zablokowano możliwość zadawania kłopotliwych pytań i dalsze drążenie tematu świadka. Rządowe media natychmiast zadbały, by nawet ta ewidentna kompromitacja została przemilczana, a przy wydatnym udziale opozycji wręcz przekuta w sukces. Spektakl, jaki grupa rządząca odegrała z zakończeniem prac komisji naciskowej zasługuje zatem na miano wzorcowego aktu propagandy i manipulacji. Propagandy, ponieważ dzięki brzmieniu konkluzji raportu, Andrzej Czuma został obdarzony mianem „człowieka przyzwoitego”, a Platforma zyskała wizerunek partii, którą stać na obiektywną ocenę politycznego rywala. Manipulacji, bowiem zamykając prace komisji Platforma działała przede wszystkim we własnym interesie i ta prawda została ukryta przed społeczeństwem. Celem tego zabiegu było uniknięcie uciążliwej sytuacji związanej z osobą świadka, którego przez trzy lata nie chciano wezwać ani przesłuchać. Kończąc farsę komisji naciskowej, politycy PO najwyraźniej uciekli od pytań dotyczących powiązań z kluczową postacią afery gruntowej i przeciekowej. Aleksander Ścios

Drugie dno sprawy „Starucha”. Wynik śledztwa portalu Fronda.pl Zatrzymanie „Starucha”, które wzbudziło szereg pytań dotyczących działań policji, okazuje się dużo bardziej złożoną sprawą, niż mogłoby się wydawać. Jak udało się ustalić portalowi Fronda.pl, „Koziołek”, były (?) kibic Polonii, który złożył doniesienie na Piotr S., może mieć związek z głośną sprawą pobicia pasażerów pociągu relacji Bydgoszcz – Białystok, jadących do Warszawy na Marsz Niepodległości 11 listopada 2010 r., którego byłem świadkiem - pisze Aleksander Majewski. Trzy miesiące temu poinformowałem, że dochodzenie w sprawie wspomnianego pobicia zostało umorzone i to bez podania jakiegokolwiek uzasadnienia, mimo, że jeden z napastników, pozostawił ślad na internetowym forum, gdzie pochwalił się swoim „wyczynem” [załącznik nr 1 – rzyp. red.]. Gdy ujawniłem zabezpieczony wpis na portalu Fronda.pl, konto użytkownika, aktywisty „Antify” zostało natychmiast usunięte. Sprawa jednak na tym się nie zakończyła. Jeden z poszkodowanych wniósł zażalenie. I trudno się dziwić, bo organy ścigania od początku wykazywały się niezwykłą wręcz niefrasobliwością, czy nawet złą wolą. Poszkodowani zostali potraktowani jak podejrzani (choć uczciwie trzeba przyznać, że nie przez wszystkich funkcjonariuszy!), czego dowodem może być fakt przyjścia z góry „prikazu”, aby dokonać ich przeszukania. Działacz „Antify”, który nie zachował, charakterystycznej dla tego środowiska konspiry, wygadał się na forum i właśnie dzięki temu wezwano go na komendę. Oczywiście nie został zatrzymany, mimo, że z zamiłowaniem opisywał w Internecie jak bohaterscy „antyfaszyści” wkroczyli ze „sprzętem” na spokojnych pasażerów. Jedyne o co pokusili się stróże prawa, to zasięgnięcie opinii biegłego w sprawie porównania wymazu z jamy ustnej „domniemanego sprawcy” ze śladami biologicznymi na pozostawionych na miejscu zdarzenia: kasku (napastnicy mieli je na głowach w czasie napadu) i kluczu francuskim. Sprawców zdarzenia było ok. 10, o czym świadczy chociażby postanowienie o dopuszczeniu dowodu z opinii biegłego, więc trudno oczekiwać, że wszyscy pozostawili na zaledwie dwóch przedmiotach swoje ślady! Przesłuchiwany, który na forum stowarzyszenia Młodzi Socjaliści, posługiwał się nickiem „Warszawiak” (nazwisko do wiadomości Autora – przyp. red.) w dniu zdarzenia wielokrotnie kontaktował się telefonicznie ze swoim kolegą, posługującym się ksywą… „Kozioł”/”Koziołek”. „Domniemany sprawca” nie ujawnił tożsamości swojego kompana, stwierdził jednak, że znają się z „kibicowania Polonii Warszawa” i właśnie o tych tematach głównie ze sobą rozmawiali. Jednak dziwnym trafem Jakub S. „nie pamiętał” o czym rozmawiali akurat tego dnia, pomimo wielokrotności połączeń w krótkich odstępach czasu! „Domniemany sprawca” już następnego dnia pod wpływem natłoku wrażeń, podzielił się swoją „przygodą” na forum politycznym (nie związanym ściśle, ani z „Antifą”, ani Polonią Warszawa). Dlatego można przypuszczać, że był to dla niego wyjątkowy dzień. Czy w takim razie, mógł nie pamiętać, czego dotyczyły jego częste rozmowy z jedną osobą tego samego dnia? Czy policja dała wiarę jego zeznaniom? Jakub S. utrzymywał ponadto, że o sprawie dowiedział się, podsłuchując rozmowę nieznajomych osób w barze. Trudno wyobrazić sobie, że przysłuchując się konwersacji przy oddzielnym stoliku, dowiedział się tak wielu szczegółów, które już o wczesnej porze następnego dnia ujawnił w internetowej dyskusji i o których mógł wiedzieć tylko uczestnik zajścia (ponadto Jakub S. na forum wypowiadał się w pierwszej osobie liczby mnogiej)! A co z „Kozłem”/”Koziołkiem”? Jakub S. utrzymywał, że zna go tylko i wyłącznie z ksywki, ale trudno sobie wyobrazić, że dwaj kumple, którzy są w stałym kontakcie, znają się tylko z pseudonimów, zwłaszcza, że mają „wklepane” swoje numery w komórkach. Jak widać, policja uznała enigmatyczne odpowiedzi „domniemanego sprawcy” za wystarczające. I co, najciekawsze nie pokusiła się o ustalenie tożsamości kolegi Jakuba S. – „Kozła”/„Koziołka” i właśnie to wzbudziło największe zaskoczenie wśród poszkodowanych. Jeden z nich wniósł zażalenie w którym wskazał, że treść zeznań Jakuba S. pokazuje silną niechęć ujawnienia policji tożsamości „Kozła” i może świadczyć o wysokim prawdopodobieństwie, że „Kozioł” może być zamieszany w przestępstwo, które było przedmiotem postępowania. Policja nie ustaliła jego tożsamości, mimo, że mogła rozpytać osoby dysponujące numerami telefonów, z którymi kontaktował się „Kozioł”, a których dane figurowały w aktach sprawy. – Policja mogła to zrobić chociażby w toku czynności operacyjno-rozpoznawczych i bez formalnego przesłuchania tych osób. Przesłuchanie „Kozła” oraz zebranie w drodze operacyjnej informacji na jego temat z pewnością dostarczyłoby cennego materiału dla postępowania – mówi mój informator. Poszkodowany wskazał również na zasadność skonfrontowania zeznań „Kozła” z tym, co na temat łączącej ich znajomości oświadczał Jakub S. Sąd zatwierdził jednak postanowienie o umorzeniu dochodzenia. – Najbardziej zastanawiające jest, kim jest ten „Kozioł”. Przecież policja miała billingi rozmów, a mimo to nadal nie wiemy kim on jest. Jak dla mnie, coś się kręci przy tej sprawie, a ów „Kozioł” musi mieć w niej udział. Po co tak często kontaktował się z Jakubem S. w dniu napadu? – mówi portalowi Fronda.pl jeden z poszkodowanych. O komentarz poprosiłem również wieloletniego pracownika operacyjnego Komendy Stołecznej. - W tym przypadku ewidentnie olano temat. Nie ma najmniejszej wątpliwości, że na podstawie wpisu na forum – numeru IP, rozpytania, rejestru połączeń można ustalić tożsamość takiego delikwenta – mówi Dariusz Loranty, nadkomisarz w stanie spoczynku. Niebawem wybuchła burza wokół aresztowania lidera kibiców Legii Warszawa – Piotr S., ps. „Staruch”. Postawiono mu zarzut rozboju, przez co kibic może spędzić za kratkami nawet 12 lat więzienia. Zarzutem zaskoczony był m.in. senator Zbigniew Romaszewski z komisji praw człowieka, który powiedział dla portalu Niezależna.pl: „Dziwi zastosowanie tego paragrafu. Trudno wyobrazić sobie, by ktoś organizował rozbój, a więc przestępstwo mające na celu uzyskanie korzyści materialnej, w publicznej przychodni lekarskiej”. W istocie doszło bowiem do bójki między Staruchem a kibicem Polonii, którzy spotkali się w przychodni lekarskiej. Zastanawia jednak fakt, dlaczego nie postawiono Legioniście zarzutu udziału w bójce za który mógłby spędzić maksymalnie 3 lata w więzieniu. Jak udało mi się ustalić, również „druga strona barykady” nie uważa czynu „Starucha” za rozbój, ale zwykłą bójkę o kibicowskie fanty. „Nie trawię cweluchów i stadionowego prawictwa ale mi zalatuje prowokacją ... Idą wybory zamkniemy medialną postać jaką jest Staruch, zwalczamy chuliganów a słupki PO rosną..” – pisze na zamkniętym forum kibic związany za środowiskiem lewicowym, który bynajmniej nie pała sympatią do Legii Warszawa. Co najciekawsze, doniesienie na „Starucha” złożył nie kto inny, a - do niedawna - zaangażowany kibic warszawskiej Polonii… „Koziołek”!. Dziwi fakt, że na podstawie tylko jego zeznań, policja mobilizuje do aresztowania jednego człowieka w czasie uroczystości patriotycznej, spore siły. Czyżby „Kozioł”/„Koziołek” cieszył się specjalnymi względami u stróżów prawa? Po zatrzymaniu Piotra S. w środowisku kibiców rozpoczęły się spekulacje na temat tego, czy „Kozioł” może być policyjnym informatorem. W świetle sprawy sochaczewskiej i niechęci funkcjonariuszy do ustalenia tożsamości „Kozła” i jego przesłuchania, domysły kibiców wydają się uzasadnione. Tym bardziej, że „Koziołek” nie sprawiał wrażenia ofiary, na jaką wykreowały go obecnie media. Na forach internetowych, do dziś można przeczytać jego agresywne wypowiedzi [załącznik nr 2 i 3 – przyp. red.], w których nawołuje do przemocy (stek przekleństw na przeciwną drużynę nagrał również na swojej poczcie głosowej w telefonie) czy… wyśmiewa kibiców Legii za „konfidenctwo” [załącznik nr 4 – przyp. red.]. Doprawdy, „Los potrafi pisać niezwykłe scenariusze”, jak skomentował sprawę jeden z kibiców Czarnych Koszul. Aleksander Majewski

Fundacja Helsińska o pobiciu "Starucha" - Piotr Staruchowicz został pobity przez policjantów, kiedy leżał skuty kajdankami w radiowozie - mówi senator Zbigniew Romaszewski (PiS), który odwiedził „Starucha” w areszcie w Białołęce. – Jesteśmy gotowi zająć się sprawą. Bicie zatrzymanego jest czymś niedopuszczalnym – mówi dr Adam Bodnar z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Romaszewski, członek senackiej komisji praw człowieka, odwiedził Staruchowicza po artykule na portalu Niezależna.pl, w którym poinformowaliśmy o pobiciu gniazdowego kibiców Legii. - W wyniku pobicia Staruchowicz ma zasinione nogi, był też bity w twarz - zrelacjonował. Z powodu śladów pobicia policjanci z komendy na ulicy Jagiellońskiej w Warszawie nie zgodzili się przyjąć zatrzymanego bez przeprowadzenia lekarskiego badania. Jak stwierdził senator, obecnie „Staruch” jest w dobrej formie, a w areszcie traktowany jest poprawnie. Służba więzienna proponowała mu osadzenie w jednoosobowej celi, jednak ten odmówił i obecnie siedzi wspólnie z dwoma innymi więźniami. Po wizycie w areszcie w Białołęce zbulwersowany senator skierował pismo do komendanta głównego policji. Pyta on o zatrzymanie „Starucha” na oczach około 1,5 tys. kibiców Legii w czasie, gdy wracali oni z pięknej uroczystości na Kopcu Powstania Warszawskiego. – To albo głupota, albo świadoma prowokacja, mająca na celu sprowokowanie zamieszek – stwierdza senator. Jego zdaniem na uznanie zasługuje postawa kibiców, którzy nie dali się sprowokować i ograniczyli się do biernego oporu. W piśmie do komendanta Romaszewski zwraca uwagę, że spokojny przebieg zdarzenia policja zawdzięcza wyłącznie „spokojowi i obywatelskiej postawie Piotra Staruchowicza”.

– Jestem pewien, że żaden normalny policjant nie akceptuje sytuacji, w której w wyniku histerii politycznej narażane jest także jego bezpieczeństwo, bo to zwykli policjanci znaleźliby się wśród poszkodowanych, gdyby doszło do zamieszek – stwierdza Romaszewski. Pyta on o także komendanta o pobicie Staruchowicza i zwraca uwagę, że podobne sytuacje ostatnio się powtarzają. – Policja przez 20 lat ciężko pracowała na to, by zaprzestano uważać ją za kontynuatorkę milicji. Pytam, czy w wyniku karierowiczostwa paru osób na kierowniczych stanowiskach policja chce być znów traktowana jak MO – mówi senator.

Także przedstawiciele Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka czują się zaniepokojeni potraktowaniem kibica Legii. Przypomnijmy, że prokuratura nie postawiła mu zarzutu udziału w bójce, a rozboju, sugerując, że połakomił się na torbę z klapkami i spodenkami. Ofiarą owego „rozboju” miał być były kibic Polonii Warszawa. Były, bo kibice tej drużyny zerwali z nim kontakty po tym, jak złożył zeznania obciążające własnych kolegów. To jego zeznania obciążyły teraz „Starucha”. - Zarzut rozboju postawiony panu Staruchowiczowi jest co najmniej dziwny – uważa dr Adam Bodnar z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Jak zapowiada, Fundacja jest gotowa zająć się także sprawą jego pobicia. Także Jacek Bąbka, prezes Fundacji Badań nad Prawem, uważa, że sprawa musi być pilnie wyjaśniona. - Pobicie Piotra Staruchowicza powinno stać się przedmiotem oddzielnego śledztwa, które szefowie policji mają bezwzględny obowiązek zarządzić. Piotr Lisiewicz


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
518 519
518
511-518, 511
518
518
518
518
518
518
518
518
518
518
518 519
518
pa volume 1 issue 1 article 518

więcej podobnych podstron