31 lipca 2011 Czy można jeszcze wymyślić proch? - zdawałoby się, że nie, Już został wymyślony. Ale nie- ciągle nasi, rządzący nami wymyślają coś nowego, nowy proch, nową amunicję żeby żyło nam się lepiej i wygodniej, bez stresów i nie z konieczności, ale z przyjemności. Bo życie z przyjemnością w socjalizmie biurokratycznym, to tak jak życie w piekle. Dla niektórych i tak będzie to konieczność. Będą smażyć się w diabelskiej smole. Szczególnie ci co zasiadają z ludowej łaski w świątyni rozumu. I przegłosowują przeciw nam, podatnikom- ustawy. .O Piekle nawet Kościół Powszechny mało wspomina., żeby nie powiedzieć wcale... Czyżby było tylko Niebo dla wszystkich, i tych grzesznych i tych mniej grzesznych? Tylko Doda- Elektroda jest jakby bliżej Piekła, jako satanistka. Ciekawe czy wygra proces wytoczony przeciw niej, za powiedzenie, że:” Biblia jest napisana przez facetów napranych winem i palących jakieś zioła”?. Paradoksalnie- ona jedynie inscenizuje i wspomina o Piekle.. A kościół POwszechny? Właśnie uchwalili demokratycznie „ ustawę o języku migowym”, która ma na celu” wyrównanie szans niesłyszącym i włączeniu ich w główny nurt życia społecznego”(??) Jak słyszę o wyrównywaniu szans ustawowo, to zaraz dostaję gęsiej skórki, bo co to oznacza? Tak naprawdę wyrównywanie szans w sposób sztuczny, przy pomocy ustawy państwowej, która jednym daje przywileje, a innych obarcza obowiązkami. A o co chodzi ustawodawcom jeśli chodzi o włączenie niedosłyszących w główny nurt życia społecznego?. Chodzi im o likwidacje barier w dialogu z władzą publiczną, a tak naprawdę o obsługę osób niedosłyszących, a także upowszechnienie języka migowego wśród osób zatrudnionych w oświacie, szkolnictwie wyższym i instytucjach prowadzących politykę społeczną.. Zwróćcie państwo uwagę: ustawodawcom nie chodzi i zlikwidowanie prawdziwych barier naszego życia, w tym dla osób niedosłyszących, ale o stworzenie sytuacji migowej, w której na migi będzie można pokonywać bariery urzędowe już istniejące i których zresztą przybywa, w ramach unowocześniania naszego życia i jego przyjemności płynących z symbiozy z urzędami i urzędnikami demokratycznego państwa przyjemnego, i prawnie i pożytecznie. Burdel barierowy pozostanie w urzędach - ale na migi niektórzy będą mogli być załatwieni szybciej i sprawniej. Tak jak są załatwiani niepełnosprawni- pełno wszędzie podjazdów zrobionych za ciężkie pieniądze, nawet, gdy niepełnosprawnych w okolicy nie ma.. Ale bariery te prawdziwe- pozostały.. Nawet na budowę szałasu w lesie zwierzęta muszą mieć zgodę….. Zgodę Brukseli! Jak śpiewa pan Andrzej Rosiewicz.. W każdym razie będziemy mieli wielu tłumaczy w języku migowym, zostaną przeszkoleni „ za darmo”, czyli za ich szkolenia zapłacimy my, podatnicy, bezpośrednio z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych, którego budżet to kilka miliardów złotych- większość pieniędzy zostaje zmarnowana, tak jak wszystko czego się tknie biurokracja.. O czym świadczą systematyczne raporty NIK-u, który je sporządza sobie, a muzom, bo nic karnego z nich nie wynika.. NIK- sobie- a fundusze, gdzie wsiąkają pieniądze- sobie. Zresztą sam NIK też kosztuje nas niezłe pieniądze... Polityków demokratycznych powinny łączyć wspólne cele.. Z pryczami i bez pryszniców. Za to co wyprawiają z nami od dwudziestu lat, pomijając czas PRL-u, za który to zmarnowany czas, nikt nie odpowiedział , i nigdy nie odpowie.. Ale zawsze jak socjaliści coś zaprojektują, w tym przypadku socjaliści z Platformy Obywatelskiej, a ściślej poseł Marek Plura z okręgu katowickiego, to musimy sfinansować a potem utrzymywać, to jednocześnie w projekcie znajdzie się przynajmniej jeden smaczny rodzynek.. I w tym przypadku również jest! To jest Rada Języka Migowego, która będzie monitorowała działanie ustawy..(???) Ach, będzie monitorowała? Nie dość, że członkowie Rady będą pobierali wynagrodzenia za monitorowanie języka nienawiści, pardon- języka migowego, to jeszcze będą pisali sprawozdania z tego monitorowania. Przybędzie nam papierów i biurokracji, papiery przyspieszą potop z papieru, a biurokracja dobije nas do reszty.. Czy może jeszcze wytrzymamy kolejną biurokrację? Tyle nonsensów wytrzymaliśmy, to dlaczego kolejnej rady nie mielibyśmy wytrzymać? Polacy wytrzymają wszystko! Przetrzymali obozy koncentracyjne organizowane przez” nazistów’, takich innych Niemców, gułagi organizowane przez bolszewików i im podobnych- to wytrzymają kolejną radę. I to nie jest Kraj Rad? A co to jest? Żeby ktoś spisał te wszystkie rady jakie istnieją w III Rzeczpospolitej.. Jestem przekonany , że są ich setki, bo co jakiś czas natykam się na kolejną.. Sprawozdawcą kolejnej niepotrzebnej ustawy jest pan poseł Marek Plura z Platformy Obywatelskiej, jak najbardziej liberalnej, a tak naprawdę socjalistycznej w treści i formie.. Pan Marek choruje na zanik mięśni i porusza się na wózku elektrycznym, ale nie przeszkadza mu to w staraniach o nadanie językowi śląskiemu statusu języka regionalnego.. Co Platforma Obywatelska Unii Europejskiej z tym Śląskiem? A to popiera Ruch Autonomii Śląska? A to będzie wyodrębniać odrębny język? Napisy w języku niemieckim już są.. Nawet w Strzelcach Opolskich już zdejmowali insygnia władzy polskiej- pospieszyli się zbytnio, na powrót musieli zakładać je ponownie.To znowu trzeba będzie wypichcić ustawę o „języku śląskim”, powołać Radę Języka Śląskiego i monitorować przestrzeganie ustawy o „ języku śląskim”.. Oczywiście gdy do tego czasu Śląsk nie zostanie przyłączony do Niemiec, w ramach regionu śląskiego Unii Europejskiej.. Po to tworzono regiony! Żeby porozbijać państwa narodowe.... Jak ktoś wpadnie na pomysł, żeby zadośćuczynić Chińczykom, to w gminach i instytucjach społecznych będą szkolenia w zakresie nauki języka mandaryńskiego, żeby każdy przybyły do urzędu Chińczyk był obsłużony prawidłowo i skutecznie, w pokonywaniu barier językowych, bo o usuwaniu prawdziwych barier, nie może być mowy, nawet mowy nienawiści.. Nie może przecież nastąpić koniec socjalizmu, bo z czego żyłaby pasożytująca biurokracja socjalistyczna. ?Ona przecież żyje a naszej niedoli,. Niedoli chłopów pańszczyźnianych socjalizmu biurokratycznego.. Musimy na nią i na jej fanaberie płacić – i już! W nowej Radzie Języka Mandaryńskiego znajdą się prominentni działacze społeczni, zasłużeni dla budowy socjalizmu europejskiego, obmedalowani i nagradzani za tworzenie nam legislacyjnego piekła, za które zresztą musimy zapłacić.. Czy to nie ironia losu? Głuchoniemy będzie miał prawo do tłumacza migowego, którego opłacać będzie gmina, czyli podatnicy gminni i trzy dni wcześniej zgłosić swoją wizytę w urzędzie. Bo na razie nie będzie tłumacza migowego na etacie gminnym, a szkoda, bo głuchoniemy nie musiałby zgłaszać trzy dni wcześniej swojej wizyty, tylko taki tłumacz siedziałby przez cały rok w gminie bezczynnie, a jeden raz w roku by sobie pomigował.. Prawa człowieka byłyby spełnione wobec głuchoniemego, ale wobec dobrze słyszących byłyby pogwałcone.. Bo on musi za to zapłacić! Mamy 2500 gmin, i ile to będzie kosztować? Jak zaczną wszystkie programy telewizyjne robić w wersji migowej, to będzie to miało dobrą stronę.. „Obywatele” przestaną w ogóle oglądać te propagandowe programy i wyjdzie im to tym samym na zdrowie.. Na zdrowie psychiczne.. Ale jak zrobią program radiowy w wersji migowej? Socjaliści wszystko potrafią.. Rozmawia dwóch biznesmenów na Majorce leżąc na leżakach i wygrzewając się w słońcu. Jeden drugiego pyta: - Co robisz na Majorce? - Wiesz, spalił mi się dom, wziąłem pieniądze z ubezpieczenia no i…. A ty? - A ja miałem powódź! Też wziąłem pieniądze z ubezpieczenia.. - A jak zrobiłeś powódź?- pyta ten pierwszy. Kuglarstwo jest fundamentem socjalizmu- i taka jest prawda o nim! WJR
Tunel Millera W „polskiej wersji raportu MAK”, jak to określił min. A. Macierewicz po konferencji „komisji Millera” jest w pewnym momencie fragment, w którym polscy najwybitniejsi specjaliści poszli najlepszym śladem najwybitniejszych specjalistów z Moskwy i odtworzyli – jak można niemalże z całkowitą pewnością sądzić – na gruncie (jak to sami określali na „konferencji”) tzw. głębokiej analizy zapisów CVR: „sytuację psychologiczną dowódcy statku”, Wprawdzie nie mieli oryginałów CVR, wprawdzie wiele z tego, co udawało się „odczytać” ruskim ekspertom i promoskiewskiej telewizji rządowej TVN (tudzież innym agendom Ministerstwa Prawdy), okazywało się potem nieprawdą – w niczym to jednak nie przeszkodziło specom z „komisji Millera”, którzy, jak to ujął na słynnej „konferencji” sam mgr inż Miller, sporządzali „ekspertyzy, które nie raz kosztowały tysiące godzin” - którzy to eksperci od ekspertyz uznali właśnie sfałszowane zapisy CVR jako podstawowy „dowód w sprawie”. Nawet wrak nie był tak ważny, nawet analiza terenu, nawet sekcje zwłok, tylko czarne skrzynki, które, jak kiedyś w przypływie szczerości wyznał inny przewybitny radziecki ekspert, E. Klich, gdy je pierwszy raz zobaczył z kolegami z Polski, sprawiały wrażenie, jakby je w danym miejscu ustawiono właśnie na przybycie wysłanników z naszego kraju. Nawiasem mówiąc, nawet zawartość czarnych skrzynek okazała się nie w pełni dla „komisji Millera” wiążąca, co właśnie na „konferencji” wyszło na jaw, gdy P. Prus zaczął dopytywać o pewną rozbieżność między wynikami analizy (tzw. polskiej skrzynki) zleconej przez prokuraturę wojskową a tezami stawianymi przez „komisję Millera”. Prus przypomniał, że wg prokuratury nie ma śladu po uruchomieniu procedury odejścia w zapisach polskiego rejestratora, tymczasem „komisja” twierdziła z całą stanowczością, że odejście było, tylko o parę sekund za późno, bo piloci po głupiemu wpadli w pułapkę jaru i nie zorientowali się na czas, że lecą w jarze (swoją drogą, czy komisja w ogóle sprawdzała „jar”?, bo z tego, co pamiętam, nie znaleziono tam żadnych śladów po przelocie samolotu, co napisano nawet wprost w raporcie komisji Burdenki 2). Na dopytywanie Prusa płk Grochowski odpowiedział, że polska załoga tupolewa już na Białorusi planowała odejście znad Smoleńska, a decyzja dowódcy o próbnym podejściu zapadła jeszcze przed połączeniem z „Korsażem”. Skąd Grochowski to wiedział? Oczywiście z niezastąpionych zapisów rozmów w kokpicie, bo skąd? O ile więc jeszcze parę dni wcześniej płk Szeląg trzymając nerwy na postronkach, tłumaczył dopytującym go dziennikarzom, o co chodzi z tym niezarejestrowaniem żadnego odchodzenia przez ATM,o tyle „komisja Millera” powtarzała do upadłego i nawet pokazywała na przeróżnych symulacjach, jak to z tym „uruchamianiem uchoda” oraz „ilsem” jest. Ale wróćmy do psychologii czy szerzej: psychiatrii radzieckiej, która okazała się dla speców Millera niezwykle pomocna w wyjaśnianiu zdarzeń z 10 Kwietnia – dokładnie tak, jak dla speców MAK, którzy „analizom psychiatrycznym” poświęcili wiele stronic swego g...nego „raportu”. Tam bowiem, gdzie brakowało danych lub gdzie fakty ciężko było ustalić, tam radziecka psychiatria dokonywała cudów interpretacji i rekonstrukcji. No cóż, to całe dekady praktyki z diagnozowaniem, obserwowaniem i zwalczaniem schizofrenii bezobjawowej oraz paranoi o cechach pieniactwa, które to choroby nauka radziecka wykrywała u wrogów władzy ludowej. Do tych chlubnych tradycji nawiązała „komisja Millera” pisząc o „tunelowaniu poznawczym”: „Analiza prowadzonej wówczas korespondencji i rozmów pilotów w kokpicie wskazuje na rozpoczęcie sięzjawiska tunelowania poznawczego u dowódcy statku powietrznego, polegającego na silnej selekcji uwagowej, skupionej na danych niezbędnych do realizacji aktualnego priorytetu zadaniowego. Selekcja ta jest tym bardziej wyraźna, im wyższy poziom stresu oddziałuje na pilota. Główne czynniki psychologiczne, które istotnie wpływały na podwyższenie poziomu stresu na tym etapie lotu, to duży poziom nieprzewidywalności sytuacji i konflikt wewnętrzny dowódcy statku powietrznego, rozumiany jednak nie jako dylemat lądować, czy nie lądować(dążenie - unikanie), ale związany z planowanąprzez dowódcęstatku powietrznego próbąpodejścia do lądowania (jak nisko zejśći jaki tryb podejścia zastosować). W tym konkretnym momencie należy więc zakładaćistnienie wysokiego poziomu stresu, wynikającego z koncentracji na realizowanym planie działania.” (s. 232; por. ruski raport i opowieści o „starciu motywów” w psychice dowódcy statku; co za baran taką „rekonstrukcję” w polskim pseudoraporcie przeprowadził i na jakich podstawach, nawet nie chcę na razie widzieć) Ludzie więc sobie całymi miesiącami głowy łamali, dlaczego w ostatnich chwilach zapisu rozmów załogi dowódca milczy, a tu tę właśnie zagadkę rozwiązali psychiatrzy współpracujący z „komisją Millera” - być może ci sami, co pracowali w Moskwie, bo już nie takie cuda na kiju widzieliśmy w przypadku „polskich badań” czy „polskiego śledztwa”. Na „konferencji” zresztą Jedynak tłumaczył to „tunelowanie poznawcze” nawet szerzej, mówiąc o „postrzeganiu tunelowym” dowódcy statku, który „przeciążony pracą” „sam wykonuje pewne czynności”, nie dzieląc się swoimi spostrzeżeniami z kolegami w kabinie. Dowódca jest zajęty zbyt wieloma rzeczami naraz, że nawet „nie słyszy”, jak kontroler z wieży szympansów zaleca zniżanie. Nie tylko nie słyszy, ale i nawet nie potwierdza, że słyszy, no i rzecz jasna, nie reaguje prawidłowo, tzn. nie zniża samolotu po zaleceniu ruskiego szympansa. Załoga jak zahipnotyzowana wgapia się w radiowysokościomierz, no a potem, jak stwierdza Jedynak „nie drzewo było za wysokie, lecz samolot był w tym miejscu, gdzie nie powinien”. Wprawdzie „obraz z radarów” z wieży szympansów „się nie zachował”, lecz to w niczym nie przeszkodziło ludziom Millera zrekonstruować, co na radarach mogły widzieć ruskie szympansy właśnie. Na konferencji prasowej, zorganizowanej wedle najlepszych sowieckich wzorców, otworzyły ją przecież pytania od przedstawicieli rządowej telewizji TVN, potem zaś „dopytywali” ruscy żurnaliści, w stylu typowym dla załganych neosowieckich mediów – zabrakło paru poważnych kwestii. Pytania jakichś sensownych dziennikarzy (typu Gmyz, Misiak, Falkowski etc.) i tak tonęły w morzu łgarstw czy to promoskiewskich dziennikarzy, czy to samych przedstawicieli „komisji” z mgr. inż. Millerem na czele, który przecież w pewnym momencie stwierdził (z tymi charakterystycznymi dla jego sposobu przemawiania teatralnymi pauzami pasującymi do wystąpień na zebraniu pezetpeerowskiej egzekutywy), że „dysponent lotu uniemożliwił pilotom odejście na zapasowe lotnisko”. Załoga zwróciła się do „dysponenta lotu”, a ten nie podjął decyzji. Kiedyś więc zarzutem były „naciski” na załogę, teraz zaś zarzutem okazał się brak nacisków na załogę ze strony śp. Prezydenta. Za ten jeden skandaliczny wprost fragment swych kłamliwych wypowiedzi, Miller powinien natychmiast stracić swoje stanowisko, ale mam nadzieję, że zdoła jeszcze ponieść odpowiedzialność nie tylko za swoje urągające resztkom przyzwoitości słowa, ale za karygodne czyny. Jakich pytań zabrakło? Np. takich: 1) czy „komisja” porównywała przypadki lądowania w podobnych warunkach innych samolotów o podobnej konstrukcji? (zwłaszcza „lądowania na plecach”), 2) czy eksperci widzieli rozkład ciał ofiar?, 3) kogo „komisja” przesłuchała? 4) dlaczego w pseudoraporcie nie ma zeznań świadków?, 5) dlaczego nie ma stenogramu CVR jaka-40, 6) dlaczego nie ma stenogramów z COP-u? 7) dlaczego „komisja” zakończyła prace, skoro nie uzyskała dostępu do wielu dokumentów? 8) jakie były polityczne naciski na „komisję”? Tunel Millera to można by powiedzieć są końskie klapy na oczach, choć ściślej byłoby określić to jako ruskie klapy na oczach. Jak wiadomo ruskie klapy są dużo większe od końskich, bo nakrywają całą głowę. FYM
"Autor! Autor!" czyli kto kupił akcje JSW... W teatrze, operze, czy filharmonii ładną tradycją były, gdy przedstawienie premierowe spodobało się widowni, oklaski i wołanie: Autor! Autor, w następstwie czego na scenie pojawiał się autor sztuki, libretta, czy muzyki. Chętnie bym rozszerzył tę ładną tradycję na bardziej prozaiczne sprawy życia publicznego. Mam w tym względzie pewne, bardzo odległe w czasie, doświadczenia. Jeszcze w latach studenckich, przechodząc przez Plac Bankowy (wówczas Plac Dzierżyńskiego), zostałem zapytany przez łowiącego opinie przechodniów teleżurnalistę, kogo chętnie chciałbym zobaczyć w telewizji. Odpowiedziałem bez namysłu, że chciałbym zobaczyć tych urzędasów, którzy planują miejsca przystanków autobusowych i tramwajowych. Zmieniali je bowiem po parę razy w roku, bez żadnego sensownego powodu. Chciałem więc zobaczyć dziwolągi; coś w rodzaju cielęcia z trzema głowami. W podobny sposób traktuję tych, którzy kupili akcje Jastrzębskiej spółki, chętnie bym ich zobaczył i usłyszał, jakie to procesy myślowe doprowadziły ich do zakupu tych akcji. Jest to bowiem dla mnie zagadką. Jakiej dywidendy oczekują od spółki górniczej, znając polskie górnictwo węgla kamiennego i pasożytniczo-wymuszeniowe zachowania związkowców oraz ogólną sytuację światową w tym sektorze gospodarki. Górnictwo od kilkunastu lat odnotowuje zyski nie dlatego, że zwiększa wydajność pracy na jednego zatrudnionego, ale dlatego, że rosną ceny ropy, które ciągną za sobą ceny innych paliw. W tych latach spółki górnicze odnotowują zyski, które następnie w większości przejadane są w postaci premii, nagród, piętnastych i szesnastych pensji, itd. Na inwestowanie, nie mówiąc już o zysku netto dla właściciela pozostaje niewiele, albo zgoła nic. Ale tak jest w d o b r y c h latach. Gdy ceny ropy idą w dół, górnictwo węgla kamiennego przynosi generalnie straty. Górnicze związki powiększają jeszcze dziurę budżetową spółek, domagając się takich samych podwyżek w latach strat, jak w latach zysków. Straty te są następnie przerzucane w części na dostawców spółek węglowych, a w części pokrywane z przyszłych zysków, gdy ceny ropy (a więc i węgla) zaczynają znowu iść w górę. Gdzie są więc owe zyski, z których akcjonariusze inni niż państwo – przyuczone do subsydiowania górników – mogliby otrzymać dywidendę? Może któryś z autorów tych decyzji powiedziałby coś Czytelnikom? Autor! Autor! Komuś, kto myśli, że mógłby mnie złapać na haczyk i zapytać: A Bogdanka? odpowiadam, że odczepić się z tego haczyka jest bardzo łatwo. Bogdanka była odległym geograficznie i kulturowo outsiderem, w którym nigdy nie zagościły w takim stopniu pasożytniczo-wymuszeniowe obyczaje. Wiedząc, że ich nikt tak bardzo nie będzie subsydiować, związkowcy – i załogi – zaakceptowali chcąc-niechcąc restrukturyzację, w wyniku której m.in. odchudzono zatrudnienie i zwiększono wydajność. Jest dzisiaj ona 2-3 razy wyższa niż na Górnym Śląsku, co pozwala na jakie-takie zyski nawet w chudych latach, gdy ceny ropy – i węgla - idą w dół. Jest jeszcze jeden problem, moim zdaniem. Dotychczas mieliśmy huśtawkę zysków związanych ze zmianami na rynku ropy, czy może dokładniej z falowaniem cen ropy (i węgla). Jeśli moje poglądy na tzw. cykl surowcowy są zgodne z rzeczywistością, to od drugiej połowy obecnej dekady wejdziemy w fazę spadających cen (tak jak to miało miejsce w poprzednich cyklach). Ile spółek węglowych przetrwa te zmiany? Będą one dobre dla n o r m a l n e j gospodarki, ale w tej definicji nie mieści się jednakże nasze górnictwo węgla kamiennego... Winiecki
Podatek ekologiczny zamiast akcyzy czyli komu Pawlak chce zrobić dobrze? Ministerstwo Gospodarki rozważa zniesienie akcyzy na samochody. Brzmi niewiarygodnie? Oczywiście. Jednak dokument, z którego Gazeta Wyborcza wyłowiła tę deklarację nie ma nic wspólnego ze zbliżającymi się wyborami. Po prostu resort Waldemara Pawlaka kolejny raz przymierza się do ekologicznej tresury polskich kierowców. Propozycja – będąca na etapie wewnątrzministerialnych konsultacji – zakłada stopniowe zastępowanie akcyzy („dopuszczalnego podatku konsumpcyjnego”) eko-daniną, której stawka będzie uzależniona od ekologicznych parametrów auta (oczywiście określonych w oparciu o unijne wytyczne). Kierowcy aut najbardziej przyjaznych dla środowiska (wyposażonych w silnik elektryczny albo hybrydowy) będą mogli liczyć na zupełne zwolnienie z podatku i dodatkowe przywileje np. możliwość korzystania z buspasów (!) na równych prawach z komunikacją miejską oraz zwolnienie z opłat za parkowanie w centrach dużych miast. Jeśli pomysł poprze Ministerstwo Finansów, które odpowiada za wdrożenie ewentualnych zmian w systemie podatkowym konsekwencje będą przykre dla większości polskich użytkowników dróg. Na proponowanych zmianach skorzystają tylko 2 grupy: bardzo majętni kierowcy, którzy mogą sobie pozwolić na auto z napędem hybrydowym (cena od 100.000 zł w górę; auta napędzane wyłącznie silnikiem elektrycznym nie mają w Polsce racji bytu z powodu braku infrastruktury) oraz producenci nowych samochodów. Straci większość, która po polskich drogach porusza się autami przynajmniej kilkuletnimi. Trudno bowiem zakładać, że stawki podatku ekologicznego będą niższe niż obecna danina. Całe szczęście nie ma szans, aby projekt ujrzał salę na Wiejskiej przed nadchodzącymi wyborami. Trudno jednak liczyć na to, że urzędnicy nie wrócą do pomysłu w trakcie nowej kadencji. Marek Bienkowski
Wojskowa defilada? Do Francji lepiej pasują przemarsze multi-kulti Kandydatka Zielonych na prezydenta Francji – Ewa Joly – skrytykowała ostro wojskowe parady związane z narodowym świętem Republiki, które na pamiątkę zburzenia Bastylii i uwolnienia kilku złodziejaszków obchodzi się 14 lipca. Tradycją tego dnia jest wojskowa parada, która przechodzi z placu Gwiazdy na plac Zgody. Prezentacja militarnych możliwości Francji od pewnego czasu łagodzona jest dopraszaniem na defiladę a to Niemców, a to Brytyjczyków lub wojsk byłych kolonii afrykańskich. Udział w paryskiej defiladzie uważa się za zaszczyt. Jest to zarazem atrakcja turystyczna, ale i okazja do rozpamiętywania dawnej chwały i wielkości Francji przez samych tubylców. Kołyszący się krok potężnych brodatych legionistów-saperów zamykających defiladę przecież nadal robi wrażenie… Jednak nie na wszystkich. Ewa Joly stwierdziła, że tego typu „militarne relikty” nie przystają do naszej epoki i współczesnego modelu republikańskiego. Dobre są co najwyżej dla Rosji, Chin i Korei Północnej. Kandydatka partii Europa Ekologia – Zieloni (EELV) na prezydenta uznała defiladę za koszmar kojarzący się z wojną i dominacją. Poparł ją sam Daniel Cohn-Bendit. „Zieloni” politycy proponują w miejsce przemarszu wojsk wprowadzić parady obywatelskie – przemarsz „dzieci, seniorów, Białych, Czarnych, robotników, pielęgniarek, profesorów, strażaków studentów”. Od pomysły pani Joly zdystansowali się jednak nawet socjaliści. Przebywający w Gabonie premier Franciszek Fillon tak się rozsierdził, że wypomniał nawet Joly jej podwójne obywatelstwo i dodał, że nic dziwnego, iż „ta dama nie rozumie francuskiej tradycji, wartości i historii kraju”. W związku z tą wypowiedzią pojawiły się nawet oskarżenia premiera o „ksenofobię”. Ewa Joly, podobnie jak Cohn-Bendit (francusko-niemiecki Żyd), ma podwójne obywatelstwo – w jej wypadku Francji i Norwegii, skąd pochodzi. Swoją drogą Zieloni do podważania republikańskiej tradycji defilad na 14 lipca mogliby rzeczywiście wybrać kogoś bardziej zrośniętego w Francją. Chyba że takich w ich szeregach brak Bogdan Dobosz
Cenzura internetu będzie się zwiększać. Pretekst? Walka z “radykalną prawicą” Eurokomuna, czyli „wspólnota” (sitwa/szajka) socdemoliberalnych, a w istocie często neokomunistycznych polityków, funkcjonariuszy UE i euromediów, usilnie wykorzystuje sprawę masakry w Norwegii do rozprawy ze swoimi politycznymi i ideologicznymi przeciwnikami. Jednym z narzędzi tej lewicowej euro-nagonki na prawicę faktyczną czy rzekomą (jak w przypadku różnych tzw. neonazistów – tzw. przez międzynarodowe lewactwo) jest wznowienie żądań ściślejszej niż do tej pory kontroli internetu i milionów jego użytkowników. Fala tych żądań wezbrała ostatnio, jak się wydaje, szczególnie silnie we Francji, Skandynawii i w krajach Beneluksu, ale pojawiła się też i w Niemczech. Politycy dominujących partii: CDU, CSU i SPD już zgodnie żądają silniejszej kontroli e-sieci. I tak np. sekretarz generalna SPD Andrea Nahles oświadczyła: „scena prawicowo-radykalna w internecie” i różni „ekstremiści” muszą być systematycznie śledzeni przez znacznie większą niż do tej pory liczbę funkcjonariuszy policji. Do tego postulatu przyłączył się skwapliwie m.in. szef MSW Niemiec (Bawaria) – Joachim Herrmann (CSU). Oświadczył on: musimy śledzić jeszcze uważniej niż dotychczas te różne („ekstremistyczne”) internetowe wpisy i strony, musimy silniej obserwować ludzi, którzy je robią. Z kolei rządząca w Niemczech CDU postuluje oficjalnie znaczne rozszerzenie gromadzenia i przechowywania danych z telekomunikacji – w tym internetowej. Tak oświadczył rzecznik klubu chadeków w Bundestagu – Hans-Peter Uhl. Tomasz Myslek
Nowy podatek dla elektrowni, ciepłowni i elektrociepłowni. Wszystko dla lepszej ochrony środowiska!
Ministerstwo Środowiska oprócz walki ze zmianami klimatycznymi postanowiło zasadzić się na kolejnego wroga. Specjalnym podatkiem zostaną obłożone elektrownie, ciepłownie i elektrociepłownie, które emitują dwutlenek siarki (SO2) i tlenki azotu (NO2). Te substancje mogą oczywiście mieć szkodliwy wpływ na środowisko i powodować np. zakwaszanie gleb, korozje budowli itp. Jednak projekt ustawy (przyjęty przez Radę Ministrów), który „tworzy system bilansowania i rozliczania wielkości emisji” to – podobnie jak osławiona walka z globalnym ociepleniem – skok na kasę. Dlaczego? Nawet w depeszy resortu zarządzanego przez Andrzeja Kraszewskiego zaznaczono, że nowe przepisy mają jedynie charakter „wspomagający” dla już obowiązujących regulacji zawartych w Prawie ochrony środowiska. Jak (w skrócie) system będzie wyglądał w praktyce? Po wejściu w życie ustawy „Rada Ministrów w drodze rozporządzenia określi roczne krajowe pułapy emisji”. Operatorzy instalacji (ok. 100 dużych przedsiębiorstw) będą nabywać pozwolenia i „określać we własnym zakresie roczne limity emisji dwutlenku siarki i tlenków azotu dla poszczególnych, podległych sobie zakładu”. Pomoże i w tym specjalna instytucja (Krajowy Ośrodek Bilansowania i Zarządzania Emisjami KOBiZE) “opracowująca „roczne pułapowe wskaźniki emisji”. KOBIZE będzie się opierać na „krajowych rocznych pułapach emisji określonych w rozporządzeniu Rady Ministrów oraz krajowym bilansie produkcji energii elektrycznej i ciepła, sporządzonego na podstawie raportów rocznych przekazywanych przez operatorów w formie elektronicznej” (elektocznie = nowocześnie) Oprócz tego urzędnicy z KOBIZE „będą prowadzić m.in. rejestr uprawnień do emisji dwutlenku siarki i tlenków azotu, dostarczać danych o rocznej produkcji energii elektrycznej brutto i produkcji energii cieplnej netto, obliczać bieżące wskaźniki emisji, weryfikować obliczone przez operatorów limity emisji i wprowadzał odpowiadające im uprawnienia do emisji” a także „monitorować system i prowadzić stronę internetową na ten temat”. Słowem MASA ROBOTY więc i urzędnicze pensje nie będą liche. Ile będzie wynosiła opłata za pozwolenie na emisje na razie nie wiadomo. Wiadomo za to, że pracy nie zabraknie dla sztabu urzędników a zakłady modernizujące swoje kotły (na bardziej ekologiczne aby uniknąć daniny) lub płacące dodatkowy haracz będą miały pretekst do podwyżki cen prądu, ogrzewania itd. Adam Wawrzyniec
Zamach w Norwegii czyli lewicowy rewolucjonizm Norweg Anders Behring Breivik, który przeprowadził zamach terrorystyczny, w wyniku którego zginęło ok. 80 jego rodaków, wcale nie jest szaleńcem – jak starają się nam wmówić niemal wszystkie media. Nie jest też żadnym ekstremistą ani „skrajnym prawicowcem”. Jest typowym przedstawicielem lewicowego rewolucjonisty, postacią, której wzorem są przywódcy rewolucji francuskiej, a którą dość dobrze opisał Fiodor Dostojewski w swoich „Biesach” (choć można by się kłócić, czy Norweg bliższy jest postaci Mikołaja Stawrogina, Piotra Wierchowieńskiego czy Iwana Szatowa). Z obszernego manifestu, którego fragmenty publikujemy w bieżącym e-wydaniu (dostępne od wtorkowego wieczoru), wynika, że nie posiadał jasnej ideologii – był przeciwnikiem islamizacji Europy, przeszkadzał mu spadek populacji nordyckiej, opowiadał się za „kulturą chrześcijańską”, choć sam bynajmniej gorliwym chrześcijaninem nie był, a wszystko to mieszał z bajkami o masonerii i templariuszach wyciągniętymi z powieści Daniela Browna. Natomiast fascynowała go idea rewolucji. I to w tak ogromnym stopniu, że nawet jeżeli przeczytał tylko część książek, które cytuje w swoim manifeście, to i tak był niekwestionowanym znawcą tej problematyki. Nie tylko znawcą zresztą, ale także wyznawcą – i niestety praktykiem. Z jego wypowiedzi wynika, że doskonale orientował się, iż nie wpisze się w ciąg takich terrorystów jak Maksymilian de Robespierre, Józef Stalin, Adolf Hitler czy Ben Gurion, którzy choć zwyczajnie rabowali jak Stalin czy wysadzali hotele jak Ben Gurion, to potem jednak stali się pierwszymi sekretarzami, kanclerzami czy prezydentami. Jest raczej kimś, kto próbował dopiero odpalić rewolucję, zdestabilizować system – jak np. Ulrike Meinhoff czy Andreas Baader. Przy czym jego bardziej interesowała sama idea rewolucji niż jakakolwiek szczególna ideologia. To zresztą charakterystyczne dla wszystkich lewackich wywrotowców. Myślą oni bardziej o samej przemocy, a ideologię traktują jedynie jako argument dla usprawiedliwiania swoich czynów – zgodnie z zasadą, że cel uświęca środki. Terror z zasady zresztą jest lewicowy, bo wiąże się z eskalacją niepotrzebnej przemocy – i tak naprawdę nie jest ważne, czy używa się jej z uwagi na chęć wprowadzenia komunizmu, „praw” pederastów, usunięcia Żydów czy ustanowienia Izraela. Lewicowcom bowiem po prostu zawsze chodzi o przemoc, której w normalnym społeczeństwie mogłoby po prostu nie być. Zamach Norwega to w pewnym sensie eksces lewackiego terroryzmu. Nie można jednak zapominać, że tak naprawdę cały europejski system opiera się na lewackim terroryzmie, zmuszającym ludzi po pierwsze – do płacenia haraczu, a po drugie – do zachowywania się w określony sposób od urodzenia aż do śmierci, na służbie swoich ideologicznych panów. Tomasz Sommer
Tupolew wraca do Polski Wrak samolotu Tu-154M, który 10 kwietnia ubiegłego roku rozbił się w katastrofie pod Smoleńskiem, w najbliższych dniach powróci do kraju. Przewozem zajmie się radomski Zakład Transportu Energetyki – podał portal radom24.pl Informacje radom24.pl potwierdza Roman Miękus, specjalista do spraw logistyki transportu ciężkiego w ZTE Radom – Tak, Tu-154M zostanie przetransportowany przez naszą firmę do Polski, jednak bez harmonogramu prac nie mogę podać więcej szczegółów – mówi. ZTE zajmuje się przewozem różnych wielkogabarytowych i trudnych do transportu ładunków. Nieoficjalnie mówi się, że zakład przewoził swego czasu na Białoruś szczątki samolotu Su-27, który rozbił się w 2009 roku podczas pokazów Air Show, ale nikt w firmie nie chciał nam tej informacji potwierdzić – pisze radom24.pl. - Jeżeli rzeczywiście wrak TU154 M zostanie sprowadzony teraz do Polski to oznacza, że celowo czekano na zakończenie prac komisji ministra Millera tak, aby nie mogła ona zbadać szczątków i zawrzeć w raporcie wyników tych analiz. Uważam, że w tej sytuacji obowiązkiem komisji Jerzego Millera, która przecież ma oficjalnie zamknąć swoje prace dopiero jutro, jest przedłużenie prac komisji o zbadanie wraku. W przeciwnym wypadku powstanie wrażenie, że pan Miller uzgodnił to z władzami rosyjskimi, tak, żeby zdjąć z Rosjan odpowiedzialność za ewentualne dowody rosyjskiej winy, które mogłyby zostać ujawnione w trakcie badań - mówi nam Antoni Macierewicz, szef parlamentarnego zespołu d.s zbadania smoleńskiej katastrofy. Olga Alehno, Dorota Kania
"Premier nie powinien przyjąć raportu" W związku z informacjami o sprowadzeniu w najbliższym czasie z Rosji wraku TU 154 M pełnomocnik rodzin ofiar smoleńskiej katastrofy mec. Stefan Hambura złożył wniosek do premiera Donalda Tuska o wstrzymanie procedury ostatecznego przyjęcia raportu z prac komisji Jerzego Millera. Niewykluczone, że podobne wnioski złożą kolejne rodziny ofiar smoleńskiej tragedii. Poniżej prezentujemy pismo mec. Hambury.
Prezes Rady Ministrów RP Donald Tusk Al. Ujazdowskie 1/3 00-583 Warszawa Polenwysłano faksem i listem Berlin, 31.07.2011 r.2924/10
Katastrofa w ruchu powietrznym w dniu 10.04.2010 Szanowny Panie Premierze, w dniu dzisiejszym prasa podaje, że wrak rządowego samolotu Tu-154M, nr boczny 101, który 10 kwietnia ubiegłego roku rozbił się w katastrofie pod Smoleńskiem, w najbliższych dniach wróci do Polski. Przewozem ma się zająć radomski Zakład Transportu Energetyki. (źródło: http://www.radom24.pl/artykul/czytaj/1558).
Jako pełnomocnik rodzin Anny Walentynowicz i Stefana Melaka składam wniosek na ręce Pana Premiera o wstrzymanie procedury zatwierdzenia Raportu Końcowego Ministra Jerzego Millera z badania zdarzenia lotniczego nr 192/2010/11 samolotu Tu-154M nr 101 zaistniałego dnia 10 kwietnia 2010 r. w rejonie lotniska Smoleńsk Północny Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego oraz wszystkich z tym związanych dokumentów do czasu przeprowadzenia pełnej ekspertyzy wraku rządowego samolotu Tu-154M, nr boczny 101 przez polskich naukowców oraz wskazanych przez moich Mocodawców ekspertów. Równocześnie wnioskuję o dopuszczenie mnie i pozostałych zainteresowanych osób do wszystkich faz badania wraku rządowego samolotu Tu-154M, nr boczny 101.
Z wyrazami szacunku Stefan Hambura
Wybuchł szwajcarski wulkan Gdy kilka tygodni temu ostrzegałem, że to nie koniec problemów ze szwajcarskim frankiem i że poziom 3,60-3,70 jest bardzo realny, liczni analitycy bankowi w programach informacyjnych TVN CNBC, stacji biznesowej TVN24, twierdzili, że frank już wkrótce spadnie do poziomu niewiele ponad 3zł - pisze Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK. To ta stacja telewizyjna, która podobno mówi „całą prawdę całą dobę”. Tak i też zadeklarowano 22.VII, że frank zejdzie do września poniżej 3 zł, bo ponoć pękła już bańka na euro. Niech no tylko skończy się serial grecki i przegłosują w senacie USA dalszą możliwość zadłużenia się wujka Sama, a będzie dobrze. Złoty poszybuje w górę, a frank ulegnie wyraźnemu osłabieniu – deklarowały kolejne dyżurne autorytety TVN-u. Również polski MF. J.V.Rostowski uległ bzdurnym mirażom i zaserwował nam kolejne bajki o tym jak to kolejne 109 mld euro pomocy dla Grecji i polska prezydencja w Unii uśmierzy ból polskich kredytobiorców we frankach. Serial o zielonej wyspie odpornej na światowe zawirowania miał trwać nadal. I cóż zamknięto chwilowo grecki dramat, dogadano się w kongresie USA w sprawie kolejnych bilionów długu, cięć wydatków, a frank ani myśli słabnąć. Niczego sensownego, ani realnego nie zmienił wyborczy chwyt ze spredami. Frank spokojnie podąża na północ i 3,62 to nie jest jego ostatnie słowo, 4 zł jest coraz bliżej, horror must go on. Wystarczy by tracił tak jak dziś 10 groszy dziennie. I to nie jest wina Amerykanów czy Szwajcarów. Ostrzegałem o zbliżającym się ataku spekulacyjnym, to pierwsze, ale nie ostatnie uderzenie. Polska utraciła kontrolę nad złotym, a 700 tysięcy klientów znad Wisły przez najbliższe 30-40 lat będzie rozpaczliwie poszukiwać franka. Dzień ulgi szybko nie nadejdzie. Chciałoby się rzec „Franku Ojczyzno Ty moja ile cię trzeba cenić ten tylko się dowie kto wziął kredyt hipoteczny”. Najwyższy czas przestać opowiadać brednie, że już za chwilę wszystko wróci do normy, a złoty urośnie w siłę. Na niewiele się zdadzą pomruki NBP o możliwości interwencji walutowej i apele o zachowanie spokoju czy silnych nerwów. Czas najwyższy zwołać okrągły stół ekspertów, a nie analityków bankowych uwikłanych w gigantyczne ekspozycje we franku ich rodzimych banków, by spróbować opracować plan ratunkowy. Wcześniej czy później musi dojść do wspólnych uzgodnień w trójkącie banki, rząd i NBP, zwłaszcza gdy 170 mld zł zobowiązań hipotecznych we frankach gwałtownie wzrośnie o kolejne 170 mld zł. Inaczej frankowy wulkan zatopi „zieloną wyspę”.
P.S. Autor nie ma kredytu we frankach , a firma którą reprezentuje takowych nie udzielała.
Janusz Szewczak
Semper Invicta Stephane Courtois francuski historyk, pracownik Centre National de la Recherche Scientifique oraz uniwersytetu Paris X Nanterre, profesor Katolickiego Instytutu Studiów Wyższych w La Roche-sur-Yon specjalizujący się w historii światowego ruchu komunistycznego (współautor „Czarnej Księgi Komunizmu”, polskie wydanie 1999 r.) odnalazł w Moskwie dokumenty dowodzące, że powstanie warszawskie przeszkodziło w przygotowanej i zaplanowanej w szczegółach operacji Armii Czerwonej, która w pościgu za Niemcami miała ruszyć przez Europę, aby dokonać jej podboju we współpracy z tamtejszymi komunistami. W czasie II wojny światowej Naczelny Wódz i premier rządu RP gen. Władysław Sikorski odznaczył stolicę orderem Virtuti Militari. Odznaczony tym samym orderem Lwów jest znany z miana Semper Fidelis – Zawsze Wierny. Na herbie Warszawy mamy zapisaną dewizę Semper Invicta – Zawsze Niezwyciężona. Nie ma wątpliwości, że historyk francuski przedstawił rzeczywiste zamiary Stalina. Czy jednak Sowieci mieli szanse zająć całe Niemcy i ew. „wyzwolić” Francję, a przeszkodziło w tym Powstanie Warszawskie? Powstanie wybuchło 1 sierpnia 1944 r. i trwało do 2 października. W tym czasie wojska sowieckie oraz I Armia WP (berlingowcy) rzeczywiście stały na linii Wisły. Lądowanie wojsk alianckich w Normandii miało miejsce 6 czerwca. W sierpniu trwała bitwa pod Falaise (7-go) i wyzwolono Paryż (25-go). We wrześniu miała miejsce nieudana aliancka operacja powietrzno-desantowa „Market-Garden”. A jeszcze w grudniu Niemcy podjęli kontrofensywę w Ardenach, gdy Alianci stracili ponad 80 tys. żołnierzy i ich możliwości ofensywne zmalały. Forsowanie Renu (Operacja Plunder) - przekroczenie granicy niemeickiej z zachodu na wschód przez wojska alianckie nastąpiło dopiero w dniach 7 - 24 marca 1945 roku! A więc Sowieci, gdyby nie „postój” pod Warszawą byliby w stanie wyprzedzić Aliantów i zająć całe Niemcy. To zaś oznaczałoby, że Polska znalazłaby się w centrum sowieckiego imperium, być może jako jedna z wielu republik ZSRR. Także graniczące z Niemcami Dania, Holandia, Belgia, Luksemburg i Austria najpewniej nie potrafiłyby powstrzymać komunistycznej infiltracji. Trudniej mogłoby być z zajęciem Francji bowiem wojska francuskie w końcu listopada zajmowały Strasburg. Jednak gdyby wojska sowieckie w październiku dotarły do Francji, w której działał silny komunistyczny ruch oporu, to kto wie czy Stalin nie powtórzyłby wyczynu cara Aleksandra I z 1813 roku, gdy wojska rosyjskie zajęły Paryż. Można spotkać się z poglądami, że Stalin nie miał zamiaru zajmować Niemiec interesując się bardziej południem (Rumunia, Węgry, półwysep Bałkański). Wydaje się, że sowiecka ofensywa na południe miała charakter ubezpieczający główny kierunek natarcia na Niemcy. Stalinowi chodziło bowiem o ro, aby zagrodzić drogę ew. ofensywie wojsk alianckich na półwyspie Bałkańskim. Winston Churchill był zwolennikiem uderzenia w tzw. miękkie podbrzusze Europy, czyli na Bałkany. Tamtędy miała pójść główna ofensywa aliancka w której wojska polskie (Armia WP na Bliskim Wschodzie) odgrywałyby główną rolę. Anglikom chodziło o to, aby zająć przed Stalinem Środkowo – Wschodnią część Europy i zmusić okrążone Niemcy do kapitulacji. Biorąc pod uwagę tajne rozmowy z rządzami Rumunii, Węgier i Bułgarii oraz siłę podziemia w Jugosławii, Grecji i Polsce i taka ofensywa miałaby ogromne szanse powodzenia. Stalin wiedział o tych planach i zabiegał, aby lądowanie Aliantów miało miejsce we Francji. Prezydent Roosevelt poparł Stalina, a Churchill okazał się zbyt słaby by przeforsować swoją koncepcję pokonania Niemiec. W rezultacie zamiast na Bałkanach Alianci lądowali w Normandii i na południu Włoch, a Polskie Siły Zbrojne na Zachodzie uczestniczyły w tych obu operacjach. Polski II Korpus nie wyzwalał więc Jugosławii tylko Włochy. W ten sposób także strategiczne plany rządu RP związane z sojusznikiem brytyjskim zawiodły. Jednak Stalin nie dowierzał Aliantom i uznał, że lądowanie ich wojsk, w tym Polaków na półwyspie włoskim może być początkiem ofensywy na Bałkany, Węgry i Polskę. W tym sensie zajęcie Europy Południowo-Wschodniej dla realizacji planów Kremla było niezbędne. Tak więc rozpatrując strategiczne konsekwencje Powstania Warszawskiego powinniśmy dostrzegać nie tylko przegraną wówczas bitwę o zachowanie niepodległości, stary i zniszczenie Warszawy. Powinniśmy uwzględnić podstawowym znaczenie Powstania Warszawskiego 1944 dla powojennych losów Europy, bowiem jakie byłyby konsekwencje zajęcie Niemiec przez Sowiety nie trzeba tłumaczyć. Nie byłoby Republiki Federalnej Niemiec, tylko jedna wielka komunistyczna Niemiecka Republika Demokratyczna. Każdy kanclerz Niemiec powinien na kolanach dziękować Bogu za Powstanie Warszawskie. Zapewne też nie byłoby NATO Europy w dzisiejszym kształcie gospodarczym i politycznym.
Znalazłem następującą opinię (Jan Sidorowicz, „Co działo się na wschód od Wisły w czasie
Powstania Warszawskiego?” http://www.powstanie.pl/index.php?ktory=6&class=text).
„Realizmu nie wykazali również Niemcy, którzy na tym etapie wojny bardzo liczyli na, nieunikniony według nich, konflikt między "nienaturalnymi" sojusznikami, jakim była koalicja mocarstw zachodnich z ZSRS. Gdyby Niemcy, zamiast zwalczać Powstanie, oddali po krótkiej walce Warszawę powstańcom i tym samym umożliwili zainstalowanie się w stolicy legalnego rządu RP - doprowadziłoby to do bardzo poważnego kryzysu między sojusznikami. Stalin bowiem nie uznawał polskiego rządu na emigracji i zmierzał do zainstalowania w Warszawie posłusznego Moskwie PKWN. Ale w kwaterze głównej Hitlera górę nad rozsądkiem wzięła żądza mordowania Polaków i niszczenia miasta.” Można rozważyć, co z punktu widzenia przegrywających wojnę Niemców byłoby lepsze – oddanie Warszawy, umożliwienie Sowietom wznowienia ofensywy i oddanie całych Niemiec Sowietom, czy uratowanie przynajmniej części, jak się okazało większej części, po zajęciu zachodnich Niemiec przez wojska alianckie? Może więc ta zbrodnicza walka z powstańcami warszawskimi miała dla Niemców jakiś głębszy sens. W 1920 r. po Warszawą Polscy zatrzymali bolszewicki marsz na Europę. Wówczas polskie zwycięstwo na dwadzieścia lat powstrzymało marsz komunizmu na Zachód. W sierpniu 1944 roku Warszawa ponosząc ogromne straty odniosła jak się okazało drugie zwycięstwo krzyżując Stalinowi plany opanowania Europy.
PS. I pomyśleć, że gdyby nie było „narodowej katastrofy” w 1944 roku, to Radosław Sikorski, autor takiej opinii, najpewniej nie mógłby zostać ministrem obrony w rzadzie PiS i ministrem spraw zagranicznych w rządzie PO.
Romuald Szeremietiew
01 sierpnia 2011"Naturalnym porządkiem rzeczy jest to, iż rząd rośnie, a wolność ustępuje”- twierdził Thomas Jefferson. I miał oczywiście rację, ale to zjawisko szczególnie jest widoczne w demokracji, gdzie w sposób naturalny poprzez gwałt większości na jednostce, ta pozbawiana jest wolności wyboru. Gwałt większościowy stygmatyzuje demokrację parlamentarną, jako ustrój totalitaryzujący nasze życie.. Tego co postanowią nasi parlamentarni dyktatorzy musimy przestrzegać jako prawo stanowione demokratycznie.. Nasze naturalne prawo do wolności i do własności nie ma tu nic do rzeczy.. Ono dla demokratów nie istnieje! Naszą wolność mają w głębokim poważaniu, chodzi o to, żeby demokracja została uratowana, o czym przypominają nam przy każdej okazji, tak jak w poprzedniej komunie przypominali o socjalizmie.. Co trzecie wypowiedziane słowo przez dygnitarza- to było słowo” socjalizm”- teraz jest” demokracja”.. Co prawda w Federacji Rosyjskiej prawdziwej demokracji nie ma, demokracja służy jako atrapa wobec demokratycznego Zachodu, rządzą służby specjalne w interesie państwa, zupełnie inaczej niż u nas, gdzie rządzą służby specjalne, ale nie w interesie polskiego państwa. Bo mnie osobiście nie przeszkadza, jako konserwatyście czy rządy sprawują służby specjalne, czy też nie- ważne, żeby rządy odbywały się w interesie Polaków i państwa, jako dobra wspólnego. Człowiek mieszkający w Polsce nie powinien być represjonowany i prześladowany przez własną władzę, a polityka zagraniczna powinna być prowadzona w interesie Polski.. Czy demokracja w Federacji Rosyjskiej jest, czy jej nie ma, naczelny lekarz Rosji wpisał …pietruszkę na ,listę roślin zawierających substancje narkotyczne(????) Nasiona pietruszki, po odpowiedniej obróbce mają podobno halucynogenne właściwości- zdaniem lekarza. Nie wiem, czy naczelny lekarz Federacji Rosyjskiej wąchał klej stolarski, bo jeśli tak, to też można go wpisać na listę produktów halucynogennych. Nie wiem co wąchają nasi posłowie i rządzący nami dygnitarze, ale nieraz mam wrażenie, że też są pod wpływem jakiś środków halucynogennych.. Bo środkiem halucynogennym może być przecież władza.. Niepohamowana chęć władzy, napój bogów- nektar, pożądanie władzy, wpływy, sława , pieniądze.... Bo „ jaki dzięcioł taki dziób”- jak śpiewa pan Andrzej Rosiewicz. Czyżby chcieli wprowadzić w Rosji zakaz uprawy pietruszki? Jak pan minister Marek Sawicki do końca odblokuje eksport naszych warzyw i owoców do Rosji, będziemy mogli zalać Rosję - pietruszką.. Bo” naturalnym porządkiem rzeczy jest to iż rząd rośnie, a wolność ustępuje ”.No właśnie! Wolność ustępuje… Także dla dzikich wielbłądów w Australii, bo właśnie australijskie władze chcą, by zabijanie dzikich wielbłądów zostało oficjalnie uznane za……. sposób redukcji gazów cieplarnianych(???) Demokratyczny parlament Australii ma głosować nad projektem zakładającym przyznawanie uprawnień do emisji CO2.za zabicie wielbłąda, które następnie można będzie sprzedać na całym świecie(????). Firma Northwest Carbon z Adelajdy uważa, że należałoby wybić całą, przeszło milionową populację dzikich wielbłądów, ponieważ wydalane przez nie gazy przyczyniają się do efektu cieplarnianego- każdy wielbłąd emituje rocznie 45 kg metanu, co odpowiada 1 tonie CO2. „Biegli” obliczyli, że wyeliminowanie całej populacji można przyrównać do usunięcia z dróg 300 000 samochodów(!!!!) Czego ci szaleńcy jeszcze nie wymyślą? W nurcie utopii, jaką jest walka z globalnym ociepleniem, czy globalnymi zmianami klimatu, czym straszył nas pan wiceprezydent Al. Gore: pokazywał na filmie jak topią się góry lodowe i zalewają cały świat.! Już zarobił na tym miliony dolarów.. CO2 jest potrzebne światu jak woda. Bez CO2 nie ma życia- rośliny nie mają czego wchłaniać, i nie będzie tlenu, bo nie mają czego wydalać.. 92% CO2 wydalają morza i oceany. Do tego włączają się wulkany.. Człowiek i zwierzęta stanowią niewielki procent wydalanego CO2… Na miejscu walczących z emisją CO2 zająłby się likwidacją najpierw oceanów i mórz, a dopiero potem dzikich wielbłądów, zanim przystąpią do likwidacji krów, które też wydalają duże ilości gazów, a potem ludzi, których już jest ponad 6 miliardów. Przydałoby się zlikwidować na początek dwa miliardy, ale zacząć od tych, którzy tego utopijnego wroga wymyślili.. Żeby zarobić wielkie pieniądze.. Ale gdzie pomieścić wszystkie morza i oceany? Socjaliści ekologiczni coś na pewno wymyślą- można byłoby je przenieść na Księżyc albo na Marsa.. Będzie roboty w bród i będzie można wiele zarobić… Jak zaczną likwidować wszystko co wydziela CO2 to zamrze życie na Ziemi, marny nasz los.. Bo te miliony ludzi nawet nie zauważy jak socjaliści ekologiczni polikwidują ludziom tlen, bo nie będzie roślin, które ten tlen wydzielają, ludzie zajęci są pracą, bo rosną podatki, biurokracja międzynarodowa i w konsekwencji rabunek ludzkości.. Całość ratuje jeszcze wielka wydajność ludzkiej pracy, dzięki operatywności ludzkiego działania: całość modelu ekologicznego świata tonie w długach oprócz tych, którzy w Kioto tego idiotyzmu nie podpisali, a więc Chin, USA, Rosji, Brazylii i Indii. To znaczy Socjalistyczna Republika USA tonie w długach., ale z innego powodu.. Zachciało im się socjalizmu.. To socjalizm wcześniej czy później ich udusi.. Taki piękny kraj! I te urwisy ze złotej misy objadą go do cna.. W książce pana Johna Stossela , pt:” Mity, kłamstwa i zwykła głupota „ przeczytałem , że w Ameryce w roku 1900 było 6 milionów farm ,a Departament Rolnictwa, którym nie kierował wtedy pan Marek Sawicki z Polskiego Stronnictwa Ludowego, ale ktoś inny, zatrudnionych było do interwencji państwowej w ramach wolnego rynku uwaga!- 3000 urzędników(!!!). Masa urzędników w roku 1900 na 6 milionów farm.. A jak jest teraz? Teraz zostało 2 miliony gospodarstw, ale za to przybyło urzędników urzędników Departamencie Rolnictwa, było ich w roku 2006-uwaga!- 100 000(!!!!!!), W ciągu stu lat zgraja urzędnicza rozmnożyła się o 97 000(!!!!)> Ale to nic.. Taki premier III Rzeczpospolitej, pan Donald Tusk tych 100 000 darmozjadów upchał w ciągu czterech lat.. To ilu ich będzie jak pan Donald Tusk będzie rządził z Platformą Obywatelską przez następnych 96 lat(????) W Socjalistycznej Republice USA za jakiś czas, czas wielkich interwencji w rolnictwie, jak tak dalej pójdzie, to wkrótce w Departamencie Rolnictwa będzie pracowało 500 000 urzędników rolnych, a farmerów będzie 100 000(???) To chyba dobra proporcja, żeby Socjalistyczna Republika Stanów Zjednoczonych rozwijała się dynamicznie.. I to tylko rzecz dotyczy rolnictwa.. A gdzie służba zdrowia, oświata, biurokracja pospolita, służby bezpieczeństwa..? To wszystko idzie w miliony. I na to wszystko trzeba zapracować! Nie ma już tego państwa które było wcześniej. USA dołączyła do bratnich państw socjalistycznych.. Na naszych oczach tworzony jest socjalistyczny skansen przy pomocy diabelskiego narzędzia -demokracji.. Przegłosowują i wprowadzają w życie.. Widać wyraźnie, że rząd przechyla szalę demokracji nas swoją stronę.. Amfibia demokracji prowadzi Socjalistyczną Republikę USA na lewo.. I jeszcze bardziej na lewo i jeszcze bardziej od tego co było na lewo.. Prezydent Barack Obama chciał wtrącić wszystkich Amerykanów do lochu przymusowych ubezpieczeń społecznych.. Ale mu się na razie nie udało.. Zabrakło demokratycznych głosów, chociaż demokraci się bardzo starali.. Ale to na razie.. Taki piękny kraj doprowadzić do bankructwa.. I my, konserwatyści musimy na to patrzeć.. WJR
Ideologia jako kultura Kongres Kultury Europejskiej, który odbędzie się we Wrocławiu między 8 a 11 września, ma być najważniejszym wydarzeniem kulturalnym polskiej prezydencji. Organizatorzy deklarują chęć oddania bogactwa europejskiej kultury. Hasłem przewodnim kongresu ma być: „Sztuka jako narzędzie zmiany społecznej”. Jaka to zmiana, tego możemy się tylko domyślać. I pomyśleć, że pojęcie „kultura” pochodzi od rolniczego terminu „uprawa”. Kultura miała być troskliwą uprawą ludzkiego ogrodu. Tego znaczenia nie odnajdziemy jednak w definicjach organizatorów kongresu. Idei dostarczył mu Zygmunt Bauman, który sporo mówi o „fuzji horyzontów” i „życiu jako inny dla innego”. A oto, jak wygląda praktyka organizatorów. Odrzucili zamówiony wcześniej tekst młodego socjologa Michała Łuczewskiego „Śmierć jako dzieło sztuki”, który ukazał się w ostatnim weekendowym dodatku „Rzeczpospolitej” „Plus Minus”. Autor twierdzi, że wbrew obiegowym sądom sztuka nie jest niewinną ofiarą rynku i polityki. Wskazuje na jej niebezpieczny, wyrastający z ciemnych, archaicznych doświadczeń człowieka poten- cjał. Sztuka XX wieku to w dużej mierze zakwestionowanie chrześcijańskiej cywilizacji i próba powrotu do pierwotnej, demonicznej dzikości. Redaktor naczelna serwisu informacyjnego kongresu Agnieszka Berlińska uznaje te nb. oczywiste tezy (deklarowali je sami twórcy) za „dogmatyczne” i propagujące „ideologię” chrześcijańską. Pomimo wcześniejszych deklaracji nie może tekstu przyjąć, gdyż przesłanie kongresu winno być „uniwersalne”. Artykuł miał ukazać się w materiałach dołączonych do panelu „Niebezpieczne związki. Władza a kultura”. Jego moderatorem jest znany „uniwersalista” i teoretyk kultury (dla Anny Laszuk – to ironia) Jacek Żakowski z „Polityki”, a ozdobą – radykalnie lewicowa filozofka Chantal Mouffe traktująca kulturę jako wehikuł socjalizmu. Moderatorem panelu „Wojna kultur” jest Edwin Bendyk, także z „Polityki”, która okazuje się ostateczną instancją kulturalną. Ozdobą kongresu jest „Tęczowa Trybuna 2012″ walcząca z dyskryminacją homoseksualistów. Dzięki temu wiemy już, jaką europejską kulturę proponuje (prawicowy) rząd PO i co się w niej nie mieści. Wildstein
Taka musi być prawda Profesor Kazimierz Kik stwierdził, iż raport Millera rozczarował ludzi, którzy – co podkreślił – tak jak on sam wierzą, że przyczyną katastrofy były „naciski” na lądowanie za wszelką cenę. Pan profesor zasłużył na wdzięczność za wyjaśnienie, być może nieświadomie, o co tak naprawdę chodzi. Nie o to, jakie są fakty, tylko o to, że znaczna część tzw. środowisk opiniotwórczych po prostu święcie wierzy, iż winę za tragedię ponosi śp. Lech Kaczyński i jego „naciski”. Tak po prostu musiało być, bo to im doskonale pasuje. Zwracam uwagę na użyty przez politologa czas teraźniejszy, podkreślający, iż wiara w „lądowanie za wszelką cenę” pozostaje równie żywa i po „rozczarowującym” raporcie. Widać to zresztą w redakcyjnej linii reprezentatywnej dla tych środowisk gazety, która z jednej strony deklaruje, iż raport jest znakomity i niepodważalny, a z drugiej od pierwszej chwili deprecjonuje go, sugerując, że „oczywistą” winę „głównego pasażera” komisja zatuszowała, „no wiadomo przecież dlaczego”. Członkowie sekty porozumiewają się pomiędzy wierszami i na marginesach swoistym „wiesz-rozumiesz”. Proszę przyglądać się tym, którzy miesiącami kłamali o rzekomej kłótni generała Błasika z pilotami czy manipulowali wyrwanymi z kontekstu wyrywkami relacji dotyczących lotu do Tbilisi. Doskonale realizują oni Orwellowską zasadę dwójmyślenia, jednocześnie gromko wyszydzając podważanie jedynie słusznych ustaleń komisji Millera przez „pisowców” i samemu je podważając w tej części, która sprzeczna jest z ich głęboką, bo wynikłą z serdecznej nienawiści, wiarą. Są ludzie, którzy wbrew wszystkiemu „wiedzą”, że w dniu zamachu do WTC nie przyszło 4 tysiące Żydów i że to przecież wszystko wyjaśnia. Wyznawcy „nacisków” z naszych salonów są ich lustrzanymi odbiciami. RAZ
Czy są dwie Polski? Jedna zdrajców, a druga patriotów? "Uważam, że nie. Są tylko ogłupiani ludzie"
Dwie Polski czy dwie prawdy, tak jak w tym fragmencie wiersza Jarosława Marka Rymkiewicza "Do Jarosława Kaczyńskiego"? Wydaje się, że tak. Widzimy wyraźnie linię podziału, która przebiega przez nasze rodziny, przez dawną naszą paczkę z liceum, kolegów ze studiów, ludzi z którymi pracujemy. A porozumienie z tymi po drugiej stronie tej linii wydaje się być niemożliwe. Nie trafiają do nich żadne argumenty. Poza grupą osób o podobnych do naszych poglądach, nie da się normalnie rozmawiać. Aby móc podyskutować na zjazdach rodzinnych, trzeba pewne tematy wykluczyć. Ugryźć się w porę w język, żeby niepotrzebnie nie podnieść ciśnienia o pół kilopascala. Bo w pewnych przypadkach nie jest możliwy spokojny dyskurs intelektualny czy potyczka na argumenty. Podczas sporu, którego tematem jest na przykład Smoleńsk jest zwykle pełne wyższości lekceważenie (pozorowane) okazywane przez jedną stronę, któremu towarzyszy wściekłe zacietrzewienie strony drugiej. Co powoduje naszą nieprzemakalność na argumenty drugiej strony? Gdy się nad tym zastanawiam dochodzę do wniosku, że jest nim przekonanie, że to ja, tylko ja znam prawdę. A ponieważ prawda może być tylko jedna, więc druga strona nie może mieć racji. To oszołomy, albo ogłupieńcy. Ale czy jest to prawda, czy raczej wiara w wizję świata nam przyjaznego lub wrogiego? Czy zatem są dwie Polski, czy raczej dwie wiary ? Niestety prawdy wciąż nie znamy. Mimo raportów MAK -u i Millera czy konferencji Macierewicza. Skoro prawdy wciąż nie znamy, o cóż zatem się spieramy? Moim zdaniem istotą rozziewu o Smoleńsk jest dylemat - czy wszystko u nas idzie w dobrym kierunku, a wydarzenie to, to był tylko przypadek, czy też zmierzamy ku katastrofie, a zdarzenie to było jednym z jego symptomów. Czy gdybyśmy poznali prawdę o Smoleńsku, to nie zmieniła by się dla wielu diametralnie ich wizja świata świata? Myślę, że tak by właśnie było. Wiara zostałaby skonfrontowana z prawdą. A prawda wpłynęłaby na zmianę poglądów. Byłoby to generalnie, albo bardzo bolesne doświadczenie dla wyznawców wypadku, albo przyniosłoby ogromną ulgę wierzącym w zamach. I w tym ostatnim stwierdzeniu zdaje się tkwić ślad wiodący do prawdy. Dlaczego rządzący, którzy przygarniają polityków z prawa i z lewa nie chcą dla budowy nowego Frontu Jedności Narodowej pozyskać tych wszystkich "zwolenników teorii spiskowej"? Pozyskaliby ich na pewno, przez wykazanie, że tkwią w błędzie. A żeby to wykazać wystarczyłaby tylko zgoda na powołanie niezależnej (międzynarodowej) komisji, która mogłaby zbadać ciała ofiar, wrak samolotu, oryginały czarnych skrzynek. Tylko tyle. Nie trzeba by było nawet wydawać na to publicznych pieniędzy. Jestem przekonany, że "ciemnogrodzianie" znaleźliby środki, aby prace tej komisji sfinansować. Ja już deklaruję swoje finansowe wsparcie dla tego przedsięwzięcia. I jestem pewien, że wówczas wiele osób, dziś przeciwników tej władzy oddałoby na nią głos. Skoro władza tego nie robi, może to oznaczać, że:
1) antagonizacja społeczna jest jej na rękę, lub/i
2) sama jest umoczona, albo też
3) jest zbyt dumna, żeby słuchać oszołomów i niezależnej komisji
Trzeci punkt można od razu wykluczyć, skoro duma członka NATO i suwerennego kraju pozwoliła jej oddać wszystkie dowody i całą sprawę Rosjanom już 12 kwietnia 2010. Zostają zatem dwa punkty. Obydwa pachną równie brzydko.
Zbigniew Herbert w "Elegii na odejście" zostawił nam takie słowa - trawiłem lata by poznać prostackie tryby historii monotonną procesję i nierówną walkę zbirów na czele ogłupiałych tłumów przeciw garstce prawych i rozumnych I z tymi słowami ja się zgadzam. Uważam, że nie ma "dwóch Polsk". Są tylko ogłupiani ludzie, do których ja również, nie tak dawno jeszcze, kiedy wierzyłem w telewizyjno-angorowski przekaz ,zaliczałem się. Prawda dotrze do nas wcześniej, albo później, ale dotrze. Na pewno we właściwym czasie. Nie przyspieszymy jej przyjścia zacietrzewieniem.
Roman Misiewicz
Kontrowersje wokół informacji o powrocie tupolewa. "Rzecznik Prokuratury Wojskowej powiedział, że nie wie nic na ten temat" Po ukazaniu się w portalu radom24.pl informacji o wyjeździe jeszcze w tym tygodniu przedstawicieli radomskiego Zakładu Transportu Energetyki na smoleńskie lotnisko Siewiernyj po wrak rządowego Tu-154M, który rozbił się w jego pobliżu 10 kwietnia 2010 roku (o czym pisałem tutaj w niedzielę wieczorem) rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej pułkownik Zbigniew Rzepa powiedział, że nie wie nic na ten temat. Dodał, że jego instytucja nie organizowała żadnego transportu wraku, ale przypomniał zarazem, iż wniosek o przekazanie resztek samolotu już dawno został przesłany Rosjanom. Także minister spraw wewnętrznych i administracji Jerzy Miller zapytany przez "Dziennik-Gazetę Prawną" stwierdził, że nie jest w posiadaniu takiej informacji. Nie wykluczył jednak, że jej prawdziwości. Ponieważ pojawiły się oskarżenia, że jest to typowa dziennikarska kaczka w ogórkowym sezonie, redakcja radomskiego zamieściła poniższe oświadczenie:
Nasza publikacja o tym, że firma ZTE Radom przywiezie niebawem tupolewa do Polski, stała się sensacją na skalę krajową. Cytowały ją nawet znane ogólnopolskie portale internetowe, komentowali politycy z pierwszych stron gazet. Jeszcze do wczoraj nie negowano jej także w samym ZTE Radom, choć także jej nie potwierdzano. Tyle, że dziennikarce naszego portalu pracownik firmy informację taką w niedzielę potwierdził! Ba, umawiał się z nią nawet na poniedziałkowy ranek, gdyż potrzebny był mu harmonogram prac, aby podać szczegóły! Oficjalnie wszyscy dziś zaprzeczają, że cokolwiek o powrocie tupolewa do kraju wiedzą. Tak np. wypowiada się prokuratura wojskowa, ale ta sama prokuratura w wypowiedziach dla portalu Onet.pl przyznaje, że wrak może wrócić praktycznie „w każdej chwili". Nagle niczego też nie wiedzą już o transporcie wraku przedstawiciele ZTE Radom, którzy jednak w oficjalnych wypowiedziach nie ukrywają, że są przygotowani do transportu takiego ładunku. Mało tego, w wypowiedzi dla lokalnej Gazety Wyborczej jeden z dyrektorów chwali się nawet, że „przygotowując się do zadania przejrzał informacje o Tu-154 w internecie". Czytając te wszystkie doniesienia odnosimy coraz głębsze przekonanie, że coś jest na rzeczy. Tym bardziej, że sama informacja nie spadła nam przecież z nieba, ani nie została, jak sugeruje jeden z konkurencyjnych radomskich portali (zazdrość?), stworzona na potrzeby sezonu ogórkowego. Miała ona solidne podstawy, związane z wymienioną wyżej firmą transportową z Radomia. Źródła pochodzenia naszej informacji jednak -zgodnie z dziennikarską sztuką - zamiaru ujawniać nie mamy. Niepewna do końca była tylko informacja o środowym wyjeździe samochodów po wrak, co jednak w tekście zaznaczyliśmy. Oczywiście czas pokaże, kiedy tupolew wróci do kraju. Zbierając materiał do publikacji jako redakcja dołożyliśmy jednak wszelkich starań, aby tak istotna w dziennikarstwie zasada szczególnej staranności została dopełniona. Naszym zdaniem temat jest zbyt poważny, aby sobie z niego robić wakacyjnego newsa. A od kolegów dziennikarzy z lokalnych mediów oczekiwalibyśmy bardziej zawodowej solidarności, niż połajanek i wtrętów o ogórkowym sezonie, choć oczywiście współczujemy, jeżeli jakąś redakcję ten sezon aż tak mocno dotyka... Czas nieubłaganie biegnie, więc zapewne już wkrótce dowiemy się, czy redakcja portalu radom24.pl miała powody, by wypuścić w medialną przestrzeń informację o powrocie wraku tupolewa do Polski.
Jerzy Bukowski
Bronisław Wildstein: "Wiemy już, jaką europejską kulturę proponuje (prawicowy) rząd PO i co się w niej nie mieści" Interesujący wątek polskiej prezydencji w Unii Europejskiej porusza w swoim felietonie na łamach "Rzeczpospolitej" pt. "Ideologia jako kultura" Bronisław Wildstein. Publicysta opisuje jak wyglądają przygotowania do Kongresu Kultury Europejskiej, który odbędzie się we Wrocławiu między 8 a 11 września, a który ma być "najważniejszym wydarzeniem kulturalnym polskiej prezydencji". Organizatorzy deklarują chęć oddania bogactwa europejskiej kultury. Hasłem przewodnim kongresu ma być: „Sztuka jako narzędzie zmiany społecznej". Jaka to zmiana, tego możemy się tylko domyślać. I rzeczywiście, w praktyce nie jest inaczej. Jak informuje Wildstein, organizatorzy odrzucili zamówiony wcześniej tekst młodego socjologa Michała Łuczewskiego „Śmierć jako dzieło sztuki", który ukazał się w ostatnim "Plusie Minusie", weekendowym dodatku „Rzeczpospolitej":
Autor twierdzi, że wbrew obiegowym sądom sztuka nie jest niewinną ofiarą rynku i polityki. Wskazuje na jej niebezpieczny, wyrastający z ciemnych, archaicznych doświadczeń człowieka potencjał. Sztuka XX wieku to w dużej mierze zakwestionowanie chrześcijańskiej cywilizacji i próba powrotu do pierwotnej, demonicznej dzikości. Redaktor naczelna serwisu informacyjnego kongresu Agnieszka Berlińska uznaje te nb. oczywiste tezy (deklarowali je sami twórcy) za „dogmatyczne" i propagujące „ideologię" chrześcijańską. Pomimo wcześniejszych deklaracji nie może tekstu przyjąć, gdyż przesłanie kongresu winno być „uniwersalne". Wspomniany artykuł miał być wydrukowany w materiałach dla uczestników kongresu pt. „Niebezpieczne związki. Władza a kultura". Ale się nie ukaże:
Jego moderatorem jest znany „uniwersalista" i teoretyk kultury (dla Anny Laszuk – to ironia) Jacek Żakowski z „Polityki", a ozdobą – radykalnie lewicowa filozofka Chantal Mouffe traktująca kulturę jako wehikuł socjalizmu. Moderatorem panelu „Wojna kultur" jest Edwin Bendyk, także z „Polityki", która okazuje się ostateczną instancją kulturalną. Ozdobą kongresu jest „Tęczowa Trybuna 2012″ walcząca z dyskryminacją homoseksualistów. Wildstein zaznacza, że dzięki powyższemu "wiemy już, jaką europejską kulturę proponuje (prawicowy) rząd PO i co się w niej nie mieści". Wygląda więc na to, że Kongres będzie kolejnym sukcesem ("prawicowej") Platformy w dziele wspierania ideologicznej lewicy - po sowitym wsparciu dla "Krytyki Politycznej", po zapowiedzi wprowadzenia związków partnerskich, po wycięciu z programów szkolnych znacznej części tego, co było kodem kulturowym Polaków od stuleci. zespół wPolityce.pl
Karty wyborcze znalezione u komendanta były policzone Karty do głosowania z wyborów samorządowych w 2010 r. znalezione w aucie podejrzanego o zabójstwo byłego komendanta policji z Białołęki, były wcześniej podliczone. Prokuratura wyjaśnia, dlaczego nie trafiły do archiwum. "Według ustaleń śledczych karty do głosowania zostały zliczone, sporządzony został protokół i miały następnie zostać przewiezione do archiwum. Wyjaśniamy okoliczności, dlaczego nie zostały tam złożone" - powiedziała w poniedziałek PAP rzeczniczka Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga prok. Renata Mazur. Na wypełnione karty do głosowania natrafili policjanci wyjaśniający okoliczności zabójstwa 52-letniego Dariusza S., biznesmena z Legionowa. Znaleźli je podczas przeszukania samochodu 42-letniego oficera policji. Mariusz W. odmówił składania wyjaśnień w tej sprawie. Prokuratorzy przesłuchali kilku członków obwodowej komisji wyborczej z Białołęki. Podejrzany o zabójstwo b. oficer policji od połowy lipca przebywa na obserwacji psychiatrycznej. Według śledczych obserwacja jest konieczna, bowiem biegli psychiatrzy po jednorazowym badaniu nie byli w stanie ocenić i wypowiedzieć się co do poczytalności podejrzanego w chwili zbrodni. Pod koniec marca prokuratura postawiła Mariusz W. zarzut zabójstwa i zacierania śladów. Mężczyzna nie przyznał się do winy. Grozi mu dożywotnie więzienie. Motywy zabójstwa 52-letniego Dariusza S. nie są znane. Mężczyzna związany z rynkiem nieruchomości zaginął na początku lutego. Po raz ostatni był widziany w okolicy Legionowa, gdzie prowadził interesy. W połowie marca jego zwłoki z ranami postrzałowymi odnaleziono w pobliskim lesie. Zaraz po zatrzymaniu, policja informowała o potwierdzonych powiązaniach finansowych i kontaktach osobistych funkcjonariusza z biznesmenem. Drugim z zatrzymanych w sprawie jest 41-letni Piotr M., który - według śledczych - mógł pomagać funkcjonariuszowi. Przedstawiono mu zarzut utrudniania postępowania i składania fałszywych zeznań. Mężczyzna przyznał się do zarzucanych czynów.
Tajemnica kart do głosowania w bagażniku podejrzewanego o zabójstwo oficera policji wyjaśniona?Czy tajemnicza sprawa kart do głosowania z wyborów samorządowych w Warszawie znalezionych w bagażniku byłego komendanta policji jest bliższa wyjaśnienia? Jak się okazuje, karty znalezione w bagażniku 52 letniego oficera policji, Mariusza W. zostały już podliczone, a miały trafić do archiwum. Takie są ustalenia Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga. Trwa wyjaśnianie, dlaczego karty zamiast do archiwum trafiły do bagażnika podejrzewanego o zabójstwo byłego oficera policji. Prokuratorzy przesłuchali wcześniej członków komisji wyborczej z Białołęki. Sprawa wiąże się z zabójstwem biznesmena Dariusza S, który zaginął na początku lutego tego roku. Jego ciało z ranami postrzałowymi odnaleziono w połowie marca w lesie w pobliżu Legionowa. Źródło: warszawa.gazeta.pl
Czy Jan Kobylański doczeka się sprawiedliwości od III RP? Polskie sądy, które od ponad dwudziestu lat nie mogą osądzić i skazać komunistycznych zbrodniarzy, zdrajców i renegatów służących wiernie Kremlowi, bez większych problemów wymierzają wyroki za wyrażanie niepoprawnych politycznie opinii i poglądów. Przykłady można by mnożyć i przypominać choćby„przygody” z wymiarem sprawiedliwości III RP profesorów: Jerzego Roberta Nowaka, Andrzeja Zybertowicza czy ostatnio poety Jarosława Marka Rymkiewicza. W Polsce spokojnie może sobie funkcjonować w polityce senator w sukience czy niezrównoważony wicemarszałek sejmu, zaś sądy na badania psychiatryczne próbują wysyłać przed wyborami prezesa największej opozycyjnej partii z powodu zażywania przez niego środków uspakajających po smoleńskiej tragedii, w której stracił brata, bratową i wielu przyjaciół. Nie da się uciec od nasuwającego się natrętnie wrażenia, że sądy są dzisiaj podobnie dyspozycyjne wobec salonowych pieniaczy symbolizowanych przez duet Michnik-Rogowski, jak były za komuny, służąc jedynie słusznej partii. Pojawia się jednak dla owych niezawisłych od zdrowego rozsądku, przyzwoitości i odwagi rozgrzanych sędziów pewien wielki problem. Otóż toczy się od 2009 roku w Polsce proces przeciwko tym elitom III RP, którym ów wymiar sprawiedliwości wiernie służy. I to właśnie owe elity są oskarżane, nie o jakieś niesłuszne poglądy czy krzywdzące opinie. W tym przypadku chodzi o zwykłe, i dziecinnie łatwe do udowodnienia ordynarne i podłe kłamstwa. Mam na myśli proces jaki wytoczył salonowym łgarzom przewodniczący USOPAŁ, wielki polski patriota, Jan Kobylański. Wśród osiemnastu pozwanych przez byłego wieloletniego więźnia Auschwitz, Mauthausen, Gusen, Gross Rosen i Dachau znaleźli się: Adam Michnik, Jerzy Baczyński, Grzegorz Gauden, Tomasz Wróblewski, Agnieszka Kublik, Daniel Passent, Hanna Recman, Mikołaj Lizut, Dominik Uhlig, Jarosław Gugała, Ryszard Schnepf i jego żona Dorota Wysocka-Schenpf, która właśnie triumfalnie wróciła do TVP1. Wszystko, o co oskarżano Jana Kobylańskiego okazało się wierutnym kłamstwem, a wyssane z palca zarzuty posądzały go zbrodnie najwyższego kalibru. Kolaboracja z okupantem, antysemityzm, szmalcownictwo, faszyzm, fałszowanie dokumentów. Aby choć w części ukazać prymitywny poziom tej bezprecedensowej nagonki przypomnę fragment tekstu Lizuta z Gazety Wyborczej:
„Po wojnie Kobylański trafił do Austrii, potem do Włoch, błyskawicznie dorobił się wielkich pieniędzy. W 1952 r. wyjechał do Paragwaju. Nie ma na to dowodów, ale wszystko wskazuje, że za pomocą siatki Odessa, wspomagającej ucieczkę z Europy nazistów i ich współpracowników. W tym czasie rządził krwawy dyktator gen. Alfredo Stroessner, który udzielał schronienia nazistowskim zbrodniarzom wojennym”. Już pominę ten idiotyczny i nielogiczny zwrot Lizuta „nie ma dowodów, ale wszystko wskazuje”, sugerujący współpracę ofiary nazizmu właśnie z nazistami, a wskażę na jego nieuctwo czy bardziej celowe kłamstwo. Otóż gen. Stroessner dokonał zamachu stanu dopiero w 1954 roku, więc nie mógł rządzić w 1952 roku. Oto kilka tytułów prasowych z okresu nagonki salonu na Jana Kobylańskiego:
„Zbrodniarz sponsorem Ojca Rydzyka?”
„Za garść złotych monet”
„Kobylański szmalcownikiem?”
„Ścigany sponsor ojca Rydzyka”
„Ekstradycja milionera”
„Fałszywka Kobylańskiego”
„Podwójne życie don Juana”
„IPN o sprawie Kobylańskiego. Wydali rodzinę żydowską gestapo.”
Sędzia Robert Żak ma wielki problem. Uniewinnić kłamców przy tak oczywistych dowodach to byłby kompletny skandal i kompromitacja. Skazać? Dobre sobie. Aby ruszyć kastę nietykalnych nie wystarczy toga, trzeba jeszcze nosić portki. Pozostała mu tylko gra na czas. Cała nadzieja w Lechu „Bolku” Wałęsie powołanym przez pełnomocników oskarżonych na świadka. Już raz się nie stawił przed sądem i zapewne podobnie uczyni 12 sierpnia, na który to dzień ma kolejne wezwanie. Jak powiedział prowadzący proces sędzia, sprawa jest już na granicy przedawnienia karalności (termin wynosi sześć lat od chwili czynu), więc nie wyklucza, że z tej przyczyny będzie umorzona. Oto III RP, zwana przez wielu dowcipnisiów demokratycznym państwem prawa. kokos26
Biednych nie ubywa
1. Rządząca Polską koalicja Platformy i PSL-u co i raz chwali się utrzymywaniem w naszym kraju wzrostu gospodarczego nawet w najtrudniejszym dla Europy roku 2009 kiedy byliśmy jednym krajem UE, w którym wystąpił wzrost PKB, milczeniem natomiast są zbywane coroczne raporty GUS pokazujące rozmiary ubóstwa w Polsce. Takie badania GUS prowadzi od początku lat 90-tych , pokazując 3 rodzaje ubóstwa: tzw. minimum egzystencji czyli ubóstwo skrajne, ubóstwo relatywne i wreszcie ubóstwo ustawowe. Ubóstwo skrajne uwzględnia tylko te potrzeby, których zaspakajanie nie może być odłożone w czasie, a konsumpcja niższa od tego poziomu prowadzi do biologicznego wyniszczenia. W roku 2010 kwota minimum egzystencji dla gospodarstwa jednoosobowego wynosiła 466 zł, a dla gospodarstwa 4 osobowego (rodzice i 2 dzieci )1257 zł miesięcznie. Ubóstwo relatywne (niedostatek) to wydatki niższe niż 50% średnich wydatków gospodarstw domowych. W roku 2010 dla gospodarstwa jednoosobowego, kwota ta wynosiła 665 zł , a dla gospodarstwa 4-osobowego 1795 zł. Ubóstwo ustawowe to wydatki niższe od kwoty, która zgodnie z obowiązującą ustawą o pomocy społecznej uprawniają do ubiegania się o świadczenia z gminnego ośrodka pomocy społecznej. W roku 2010 dla gospodarstwa jednoosobowego, kwota ta wynosiła 477 zł, a dla gospodarstwa 4- osobowego 1404 zł.
2. W roku 2010 osób żyjących w skrajnym ubóstwie było 5,7% czyli 2,2 mln, w ubóstwie relatywnym (niedostatku)17,1% czyli 6,5 mln, a w ustawowym 7,3% czyli blisko 3 mln. Co więcej mimo 4% wzrostu PKB w 2010 roku, a więc ponad 2-krotnie wyższego niż w 2009 roku, ilość osób żyjących w skrajnym ubóstwie i w niedostatku nie zmniejszyła się co oznacza, że te gospodarstwa domowe nie korzystają już od paru lat z rezultatów wzrostu gospodarczego.
Tylko liczba osób żyjących poniżej ubóstwa ustawowego z roku na rok zmniejsza się (od 2007 roku zmalała o połowę) ponieważ od tego roku nie wzrastają ( nie są waloryzowane) kwoty upoważniające do korzystania ze świadczeń z pomocy społecznej. Gdyby zwaloryzować te kwoty tylko wskaźnikami inflacji to takich osób byłoby prawie 11% czyli blisko 4,2 mln. Te ogólne wskaźniki są bardzo zróżnicowane. Więcej żyjących w ubóstwie i niedostatku jest na wsi niż w mieście, w rodzinach gdzie przynajmniej jedna osoba jest bezrobotna niż w rodzinach, których bezrobocie nie dotyczy, wreszcie w rodzinach wielodzietnych.
3. Wskaźniki te, szczególnie wskaźnik skrajnego ubóstwa zmalał w latach 2005-2007 (a więc w latach rządów PiS) ponad 2-krotnie z 12,3% do 6,6% co oznaczało zmniejszenie liczby osób poniżej tej granicy z 5 mln do 2,5 mln. Wynikało to między innymi z realnego corocznego wzrostu płac, z redukcji składki rentowej, obniżki stawek podatku dochodowego, wprowadzenia ulg w podatku dochodowym od osób fizycznych związanych z wychowywaniem dzieci, a także becikowego. Jak się szacuje, redukcja składki rentowej, obniżki stawek podatku dochodowego, ulgi podatkowe, zostawiły w kieszeniach podatników w tym okresie około 60 mld zł, oczywiście rozłożone w różny sposób pomiędzy poszczególne gospodarstwa domowe. Część tej kwoty trafiła także do gospodarstw domowych o najniższym poziomie dochodów i tym samym wyraźnemu zmniejszeniu ulegała wtedy zarówno liczba osób żyjących w skrajnym ubóstwie jak i w niedostatku.
4. Premier Tusk mimo, że Polskę jako „zieloną wyspę” odmienia przez wszystkie przypadki, że bardzo często podkreśla jak to przeprowadził nasz kraj przez światowy kryzys „suchą nogą”, to jednak na polu walki z biedą i niedostatkiem nie może wykazać się żadnymi sukcesami. Ponad 2 mln ludzi zagrożonych skrajnym ubóstwem , blisko 6,5 mln doświadczających niedostatku, to nie są liczby nad którymi można przejść do porządku dziennego, choć ta ekipa uwiedziona własnym PR-em jest gotowa stawiać Polskę jako wzór do naśladowania dla innych krajów UE. Większość z nich wskaźniki biedy i niedostatku ma jednak na o wiele niższym poziomie niż Polska i dotyczy to nie tylko zamożnych krajów Europy Zachodniej ale także krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Zbigniew Kuźmiuk
Ludobójstwo na Woli Szturm na „Pastę”, walki w Śródmieściu, na Starówce czy Czerniakowie. Barykady, wędrówki kanałami, alianckie zrzuty, pieśni powstańcze, łączniczki i powstańcza poczta to główne motywy corocznych obchodów rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego. Do tego dojdą niekończące się dyskusje z zadawanym do znudzenia pytaniem czy to wszystko miało sens? Wielu specjalistów z prawa i lewa, świadomie bądź nie, przekonywać nas będzie dokładnie za słowami Józefa Stalina i zaleceniami ówczesnej sowieckiej propagandy do tezy, że mięliśmy do czynienia z „polityczną awanturą obozu londyńskiego”. Warto więc spojrzeć na Powstanie Warszawskie trochę inaczej. Temu patriotycznemu zrywowi i nierównej walce towarzyszył akt zorganizowanego ludobójstwa, którego apogeum nastąpiło w pierwszych dniach sierpnia 1944r na Woli. Trzeba to przypominać gdyż świat zdaje się zapominać, że to Polacy byli ofiarami ostatniej wojny oraz to, że z punktu widzenia oceny moralnej zbrodni, nie ma znaczenia ilość ofiar, ich przynależność narodowa jak i sposób zadawania śmierci. Ani Katyń, ani rzeź na kresach czy masowa likwidacja mieszkańców warszawskiej Woli nie są przez świat nazwane zbrodniami ludobójstwa. Najsmutniejsze, że przyczyniają się do tego haniebne wypowiedzi takich ludzi jak Stefan Niesiołowski czy prezydencki doradca Kuźniar. Podnieśli głowy i podjęli walkę o Boga Honor i Ojczyznę, a natrafili na ludobójców i zbrodniarzy. Później pokrył ich kurz zapomnienia, gehenna ubeckich katowni, wywózek i półwiecznego poniewierania. Wywindowano na cokoły nowych komunistycznych "herosów". A dziś? Dziś odzywają się "odważni" krytycy, którym gdyby odciąć na 48 godzin dostęp do Internetu, elektryczności, gazu i ciepłej wody, to momentalnie wywiesiliby białe flagi. To nie dziwi. Przecież to na stronie synalka działaczki pro-aborcyjnej, Wandy Nowickiej można było przeczytać o polskich oficerach wymordowanych w Katyniu,, jako o "darmozjadach" oraz zapoznać się z "argumentami" rozgrzeszającymi Stalina. Za to polskie sądy nie karają, a za krytyke Adama Michnika jak najbardziej. Dyskutowanie dzisiaj nad sensem powstania bez uwzgędnienia ówczesnych nastrojów warszawiaków i całkiem realnej możliwości wybuchu niekontrolowanego i spontanicznego zrywu ludności stolicy to pdstawowy błąd nie tylko tych domorosłych historyków. Dlatego nie wezmę udziału w tej dyskusji, a skupię się na wydarzeniach z 5,6 i 7 sierpnia 1944 roku. Będziemy sobie jak posąg Wydarty pokrywom wieków? Znajdziemyż kruszyny włosów Z tych czasów na skroni zostałe? Wołam cię, obcy człowieku, Co kości odkopiesz białe: Kiedy wystygną już boje, Szkielet mój będziesz miał w ręku Sztandar ojczyzny mojej. Krzysztof Kamil Baczyński
Pierwsze dni sierpnia 1944 roku na Woli to fala masowych bestialskich mordów na ludności cywilnej. Średnio 20 000 zamordowanych ludzi dziennie to dużo więcej niż mordowano w Treblince w szczytowym okresie jej złowrogiego istnienia. 5 sierpnia (sobota) wymordowano w przybliżeniu 45 500 osób, 6-go w niedzielę 10 100, a 7-go w poniedziałek 3 800. Liczby wszystkich ofiar powstania wśród ludności cywilnej różnią się w zależnościom naukowego opracowania. Można jednak przyjąć, że od 30 do 50 procent wszystkich ofiar to Warszawiacy bestialsko wymordowani podczas tych trzech dni sierpnia. Liczby nie zawsze przemawiają do wyobraźni, więc przedstawię poniżej wstrząsające relacje trzech naocznych świadków. Zeznanie Wandy Felicji Lurie, protokół nr 63, Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce, t I, 1946r., str. 246-248. „Tego dnia o godzinie 11-12 kazano wszystkim wyjść, pchając nas na ul. Wolską.
Był straszny pośpiech i popłoch. Mąż mój był nieobecny i nie powrócił z miasta; zostałam z trojgiem dzieci w wieku 4, 6, i 12 lat, sama będąc w ostatnim miesiącu ciąży. Ociągałam się z wyjściem, mając nadzieję, że pozwolą mi zostać, i wyszłam z piwnicy ostatnia. Wszyscy mieszkańcy naszego domu byli już przeprowadzeni pod fabrykę „Ursus” na ul. Wolskiej przy Skierniewickiej, mnie też kazano tam iść; szłam już sama tylko z dziećmi; trudno było iść; pełno kabli, drutów, resztki z zapór, trupy, gruzy, domy paliły się z dwóch stron. Z trudem doszłam do fabryki „Ursus”. Z podwórza fabryki słychać było strzały, krzyki, błagania, jęki..., nie mieliśmy wątpliwości, że tam jest miejsce masowych egzekucji; stojących przy wejściu ludzi wpuszczano, a raczej wpychano do środka grupami po 20 osób. 12-letni chłopiec ujrzawszy przez uchyloną bramę zabitych swoich rodziców i braciszka, dostał wprost szału, zaczął krzyczeć; Niemcy i Ukraińcy bili go i odpychali, gdy usiłował wedrzeć się do środka; wzywał matkę, ojca. Widzieliśmy więc, co nas tam czeka; o ratunku wykupienia się nie było mowy, pełno było wokoło Niemców, Ukraińców, samochodów. Ja przyszłam ostatnia i trzymałam się z tyłu, stale się wycofując, w nadziei, że kobiet w ciąży nie zabijają. Zostałam jednak wprowadzona w ostatniej grupie. Na podwórzu fabryki zobaczyłam zwały trupów do wysokości 1 m. Zwały były w kilku miejscach; cała lewa i prawa strona dużego podwórza (pierwszego) była zasłana masą trupów. Zauważyłam zabitych sąsiadów i znajomych [zeznająca robi szkic podwórza fabryki „Ursus”]. Prowadzono nas środkiem podwórza w głąb do przejścia wąskiego na drugie podwórze. W naszej grupie było też około 20 osób, w tym najwięcej dzieci od 10 do 12 lat; były dzieci bez rodziców, była też jakaś staruszka bezwładna, którą przez całą drogę niósł na plecach zięć, obok szła jej córka z dwojgiem dzieci: 4 i 7 lat; wszyscy zostali zabici-staruszkę zabito dosłownie na plecach zięcia razem z tymże. Wybierano nas i ustawiano czwórkami i czwórkami prowadzono w głąb drugiego podwórza do leżącego tam stosu trupów; gdy czwórka dochodziła do stosu, strzelali z rewolwerów z tyłu w kark; zabici padali na stos; podchodzili następni. Przy ustawianiu ludzie wyrywali się, krzyczeli, błagali, modlili się. Ja byłam w ostatniej czwórce. Błagałam otaczających nas Ukraińców, aby mnie i dzieci ocalili. Pytali czy ja mam się czym wykupić. Miałam przy sobie znaczną ilość złota i to im dałam; wzięli wszystko, chcąc mnie wyprowadzić, jednak kierujący egzekucją Niemiec, który to widział, nie pozwolił im na to-a gdy błagałam, całowałam go po rękach-odpychał mnie i wołał „prędzej”; popchnięta przez niego przewróciłam się, uderzył też i pchnął mego starszego synka wołając „prędzej, prędzej ty polski bandyto”. W ostatniej czwórce, razem z trojgiem dzieci podeszłam do miejsca egzekucji, trzymając prawą ręką dwie rączki młodszych dzieci, lewą rączkę starszego synka. Dzieci szły płacząc i modląc się; starszy, widząc zabitych, wołał, że nas zabiją, i wzywał ojca. Pierwszy strzał położył starszego synka, drugi ugodził mnie, następny zabił młodsze dzieci. Przewróciłam się na prawy bok; strzał oddany do mnie nie był śmiertelny: kula trafiła w kark z lewej strony i przeszła przez dolną część czaszki i wyszła przez policzek; dostałam krwotok ciążowy. Przy krwotoku ustnym wyplułam kilka zębów, pewnie naruszonych kulą; czułam odrętwienie lewej części głowy i ciała. Byłam jednak przytomna i widziałam wszystko, co się dzieje dookoła. Obserwowałam dalsze egzekucje, leżąc wśród zabitych; wprowadzano dalsze partie mężczyzn; słychać było krzyki, błagania, jęki, strzały; trupy tych mężczyzn waliły się na mnie; leżało na mnie czterech mężczyzn; po tej grupie widziałam jeszcze partię kobiet i dzieci. Tak grupa za grupą, aż do późnego wieczora. Było już dobrze ciemno, gdy egzekucje ustały. W przerwach oprawcy chodzili po trupach, kopali, przewracali, dobijali żywych i rabowali kosztowności (mnie zdjęli z ręki zegarek; bojąc się nie dawałam znaku życia, a oni ciał nie dotykali rękami, tylko przez jakieś specjalne szmatki). W czasie tych okropnych czynności śpiewali i pili wódkę. Obok mnie leżał jakiś tęgi, wysoki mężczyzna w skórzanej kurtce brązowej, w średnim wieku, długo rzęził. Oddali 5 strzałów, zanim skonał. W czasie tego dobijania strzały zraniły mi nogi. Przez długi czas leżałam odrętwiała, przyciśnięta trupami, w kałuży krwi; byłam jednak przytomna i zdawałam sobie sprawę z tego, co się dzieje; myślałam tylko o tym, jak długo będę tak konać i męczyć się. Pod wieczór udało mi się zepchnąć martwe ciała leżące na mnie. Straszne ile było dookoła krwi”. Archiwum GKBZHwP – Protokół zeznań ks. Bernarda Filipiuka, 1946r.
„Bezpośrednio za wiaduktem kolejowym widziałem na burcie dużo zamordowanych Polaków, Polek, nawet dzieci, a wśród nich leżały walizki, teczki i inne tobołki. Po drugiej stronie na burcie stał karabin maszynowy, z którego widocznie rozstrzeliwano ludzi. Skierowano nas na lewo-zdaje się ul. Magistracką i poprowadzono nas obok toru kolejowego na podwórko jakiejś fabryki. Wtłoczono nas do dwóch olbrzymich hal fabrycznych i kazano nam usiąść na ziemi. Po jakimś czasie przypędzono spora partię ludzi – podobno mieszkańców z ul. Działdowskiej, z domów przy ulicy Wawelberga i innych ulic. Wkrótce po tym przywieziono kilkoma samochodami mężczyzn i kobiety. W fabryce był taki tłok, że nie było ani jednego miejsca gdzie mógłby kto usiąść. Między godziną drugą a trzecią po południu weszli do fabryki gestapowcy i od razu zaczęli wybierać mężczyzn zdrowych. Wypędzono ich przed fabrykę, ustawiono czwórkami i gdzieś poprowadzono pod silnym konwojem. Gestapowcy zapowiedzieli, że biorą ich do rozbierania barykad. To wyciąganie ludzi zdrowych trwało gdzieś do godziny czwartej po południu. Około godziny 4.30-5.00 po południu gestapowcy zabrali pierwszą partie chorych z fabryki. Za chwilę następną partię, wśród której byłem i ja. Na dziedzińcu fabrycznym ustawili nas czwórkami [w grupach] po dwanaście osób. Takich dwunastek naliczyłem kilka w tej partii ludzi, w której ja byłem. Gestapowcy zażądali od nas, byśmy oddali zegarki, pierścionki, wieczne pióra i inne drogocenne rzeczy. Widziałem bardzo dużo zegarków na tej pace i innych drobiazgów. Ja swój zegarek i wieczne pióro włożyłem do dolnej kieszeni w sutannie i nie oddałem, myśląc, że może po tym zegarku kiedyś moja rodzina rozpozna moje zwłoki. Byliśmy już pewni, że idziemy na śmierć, tak samo jak poprzednia partia ludzi wyciągniętych z fabryki. Wówczas byłem już w sutannie i w pantoflach, które szarytka zabrała z mojego pokoju w szpitalu, gdy już mnie tam nie było i w tej fabryce doręczyła mi. Poprowadzono nas tą samą drogą obok toru kolejowego, którą szliśmy przedtem do fabryki. Cała ta trasa z jednej i drugiej strony obstawiona była żołnierzami, stojącymi w odstępach mniej więcej 10 m z karabinami skierowanymi w naszą stronę, to jest do środka jezdni. Ponadto każda dwunastka ludzi była obstawiona gestapowcami z rewolwerami w ręku. Przeprowadzono nas w poprzek ul. Górczewskiej na druga stronę, tuż obok toru kolejowego-zdaje się, że był to numer posesji 35, bo tak mi mówiono rok po tym w szpitalu. Jest to miejsce po prawej stronie ul. Górczewskiej zaraz obok toru kolejowego, ale za nim idąc od ul. Płockiej. Dzisiaj stoi już tam krzyż pamiątkowy. Miejsce egzekucji – to było duże podwórko, po prawej stronie był tor kolejowy, naprzeciwko płonąca kamienica piętrowa i tak samo płonąca kamienica po lewej stronie. Gdy nas przyprowadzano na to podwórko, stało jeszcze kilka dwunastek ludzi wziętych przede mną z fabryki, chorych i zdrowych, oczekujących na swoją śmierć. Wówczas ukradkiem wyciągnąłem zegarek z głębokiej kieszeni sutanny i zobaczyłem, że była godzina 17.30. Po dwunastu ludzi bez przerwy podprowadzano i rozstrzeliwano. Rozkaz strzelania wydawał gestapowiec. Trzech żołnierzy stało na początku podwórka po lewej stronie z bronią maszynową i oni na rozkaz salwą rozstrzeliwali. Obok nich przechodziłem i dokładnie widziałem, iż wszyscy byli w mundurach niemieckich, jeden z nich wyglądał z twarzy na Mongoła. Nie wiem, czy byli to Niemcy, czy innej narodowości. Stałem na tym podwórku może 15 – 20 minut i widziałem dokładnie, jak przede mną rozstrzeliwano każdą dwunastkę ludzi, strzelając w plecy. Widziałem, jak po salwie gestapowiec dobijał jeszcze rannych z rewolweru strzelając w głowę. Trupami było już założone jakieś ¾ tego podwórka, niektóre z nich bliżej płonących domów paliły się. W tym oczekiwaniu na swoją bezpośrednią śmierć ks. Żychoń, misjonarz z Krakowa, który jako chory był w Szpitalu Wolskim, udzielił wszystkim generalnego rozgrzeszenia, a ja jemu, po czym na wezwanie jednego chorego odmówiliśmy głośno po raz ostatni „Ojcze nasz”. Przy ostatnich słowach „Ojcze nasz”, gestapowiec krzyknął: „Na przód!” Jedna chwila, a usłyszałem po niemiecku – ognia. Padła salwa, a ja przewróciłem się razem z ks. Żychoniem, który mnie słabego po operacji trzymał cały czas za rękę, on mnie tez za sobą pociągnął. Od razu zorientowałem się, że żyję i nie jestem ranny, ale zacząłem udawać trupa, wiedząc, że gestapowiec dobija żyjących. Gdy do mnie podszedł, kopnął mnie w kolana, zaklął i strzelił do głowy z rewolweru, kula przeszła koło ucha. Byłem więc uratowany. Po tym rozstrzeliwano następne dwunastki ludzi. Z jednej dwunastki kobieta padła czubkiem głowy na moje stopy. I po rozstrzeliwaniu jeszcze kilku dwunastek zaczęła głośno wołać, że żyje i nie jest ranna. Wówczas podbiegł do niej jeden z tych żołnierzy, którzy rozstrzeliwali i całą serię strzelił do niej z rozpylacza. Widziałem to, gdyż leżałem tak, iż niepostrzeżenie zerkając w kierunku swoich nóg, obserwowałem cały czas oprawców. Przez cały czas lękałem się, że może mnie jakaś zabłąkana kula trafić, gdyż strzelali do dwunastek w kierunku leżących trupów. Tak leżałem w ciągłej obawie śmierci do godziny 11.30 wieczorem dnia 5 sierpnia 1944 r. O tej godzinie przestali już strzelać, a ci trzej oprawcy odeszli, zapaliwszy papierosy, na ul. Górczewską i stanęli na burcie przed wjazdem pod tunel. Wówczas zacząłem się wyczołgiwać po trupach do kamienicy, przed którą nas rozstrzeliwano. W mojej dwunastce razem ze mną była kobieta. Na ręku trzymała małe dziecko, które mogło mieć rok. Z tym dzieckiem została rozstrzelana. Prosiła gestapowca, aby najpierw zabił dziecko, a potem ją. Uśmiechnął się tylko i nic nie odrzekł. Dziecko to po rozstrzelaniu długo kwiliło i płakało, słyszałem to, a jego kwilenie krew mi w żyłach mroziło. Niewątpliwie słyszeli to oprawcy hitlerowscy. Wiem, że rozstrzelano lekarzy Szpitala Wolskiego, bo widziałem, jak byli rozstrzeliwani. Według moich obliczeń-a całe podwórko widziałem zasłane trupami z domu, do którego wczołgałem się, rozstrzelano tam około 2000 osób”.
GKBZHwP 1946 r. - Protokół zeznania świadka Franciszka Zasady. „7 sierpnia 1944 r. rano wyprowadzono nasze grupy na podwórze, kazano się rozebrać, a ubranych tylko w spodnie popędzono ul. Sokołowską do Wolskiej, zatrudniając przy paleniu zwłok. Razem z moja grupą paliłem zwłoki w następujących miejscach: przy ulicy Wolskiej, po stronie nieparzystej, nr 91 w podwórzu, zastaliśmy zwłoki około 100 rozstrzelanych mężczyzn. Zwłoki spaliliśmy na miejscu.
W składzie narzędzi maszyn rolniczych przy ul. Wolskiej nr 85 zastaliśmy około 300 zwłok w sutannach oraz około 80 w ubraniach cywilnych. Wszyscy byli zastrzeleni. Zwłoki spaliliśmy na miejscu. Po tej samej stronie co skład narzędzi rolniczych, parę domów dalej, przy ul. Wolskiej 83 zastaliśmy około 50 zwłok zastrzelonych mężczyzn. Wiele zwłok miało pozakładane opatrunki. Przy ulicy Wolskiej nr 60, w fabryce makaronów, na środku podwórza zastaliśmy stos zwłok wysokości około 2 m, długości około 20 m, szerokości około 15 metrów. Były to w większości zwłoki mężczyzn, częściowo tylko kobiet i dzieci. Przy paleniu stosu pracowaliśmy wiele godzin. Sądząc na oko mogło być 2000 zwłok.
W czasie gdy paliliśmy zwłoki, gestapowiec mający trzy gwiazdki na kołnierzu, blondyn o śniadej twarzy, średniego wzrostu, nazwiska nie którego nie znam, doprowadził z ulicy kilku mężczyzn ubranych po cywilnemu i natychmiast ich rozstrzelał. Zwłoki spaliliśmy razem. Na rogu ul. Płockiej kazano naszej grupie usiąść, po czym jeden z gestapowców przemówił do nas, iż darowuje nam życie za pracę przy paleniu zwłok, następnie posłał sześciu ludzi po żywność do okolicznych domów, po przyniesieniu żywności wróciliśmy na ulicę Sokołowską. Tu znów dano nam 50 bochenków chleba, 50 paczek papierosów i kawę. W nocy słychać było salwy wystrzałów. Nazajutrz, po zebraniu nas na podwórzu, ogłoszono, że znalezione przy zwłokach złoto należy oddawać Niemcom oraz że należy meldować, gdy znajdzie się w piwnicy żywego człowieka, w obu przypadkach za niewykonanie rozkazu grozi kara śmierci. Po przemówieniu popędzono nas do palenia zwłok. Przybyliśmy do fabryki „Ursus”, dużą bramą od strony ul. Wolskiej. Podwórze, poczynając od bramy aż po wnękę idącą do ul. Sokołowskiej, było zasłane zwłokami mężczyzn, kobiet i dzieci. Mogło być około 5000. Pracowaliśmy przy paleniu zwłok cały dzień. Na środku dużego podwórza od strony ul. Wolskiej urządziliśmy palenisko. Na ziemi układaliśmy belki, na nich zwłoki, które okładaliśmy deskami, by znów ułożyć warstwę trupów. Następnie oblewaliśmy stos płynem palnym, który Niemcy dawali nam w bańkach 20 litrowych. Jaki to był płyn – nie wiem, na bankach nie było napisów. Znacznie później widziałem na palenisku resztki kości i czaszek. Czy ktoś zebrał te prochy, nie wiem. Wieczorem przy ulicy Wolskiej nr 47, 49 i 54 zebraliśmy mniejsze ilości zwłok. Z numeru 47 – około 100 zwłok, z dna dołu z wodą, z numeru49 – 3 zwłoki. Tego wieczoru dano nam środki opatrunkowe, mydło, ręczniki i bieliznę, wszystko zrabowane z sąsiednich domów. Poza tym pozwolono dwom ludziom gotować posiłek. Nazajutrz chodziliśmy po bramach ul. Wolskiej, zbierając mniejsze ilości zwłok. W dniu 9 sierpnia 1944 r. przybyliśmy do fabryki Franaszka. Na głównym podwórzu oraz z boku od schronu aż do bramy leżały tam zwłoki mężczyzn, w liczbie około 6000. Pracowaliśmy przy paleniu tych zwłok cały dzień. Widziałem tam zwłoki tramwajarzy, strażników i policjantów. W schronie głównego budynku fabryki Franaszka Niemcy znaleźli kosztowności i drogie produkty, jak sardynki, wódka itp. Dwie platformy z końmi wywoziły rzeczy. Neumann zabrał wtedy kolię wartości ponad 2000000 zł. Od tego czasu wiedzieliśmy, że gestapowcy kradną na własną rękę. W dniu 10 sierpnia 1944 r. przybyliśmy do remizy MZK. Obok warsztatów głównych leżało tam około 300 zwłok. Następnie przeszliśmy na ul. Wolską 29, do pałacu hr. Biernackiego. Tu w ogrodzie zastaliśmy około 600 zwłok kobiet, dzieci i starców, w tym trzech księży, jak później słyszałem oo. Redemptorystów z ul. Karolkowej. Cztery czy pięć zwłok leżało koło samego parkanu. Zwłoki spaliliśmy na miejscu. Na posesji przy ul. Wolskiej 24, w miejscu gdzie obecnie stoi skład desek, a gdzie dawniej była karuzela i sala tańca, zastaliśmy około 1000 zwłok mężczyzn, kobiet i dzieci. Zwłoki spaliliśmy na miejscu, a nazajutrz szczątki zawieźliśmy do dołu stanowiącego ogromny lej po wybuchu bomby. Przy znoszeniu szczątków widziałem 5-6 zwłok świeżo zamordowanych mężczyzn. Zwłoki te także zawieźliśmy do dołu i zakopaliśmy je na głębokości około 10 m. Następnie udaliśmy się do szpitala Św. Łazarza i tam na pierwszym podwórku, z całego terenu, z łóżek i nawet ze stołów operacyjnych, zebraliśmy około 5000 zwłok. Zakładaliśmy paleniska trzy razy. Oprócz zwłok spalonych, wiele zwłok zostało zakopanych. Ze szpitala Św. Łazarza przy ul. Wolskiej udaliśmy się na ul. Karolkową do ul. Leszno, gdzie na rogu ul. Karolkowej i Leszna w fabryce znaleźliśmy około 42 zwłok kobiet i mężczyzn. Stamtąd udaliśmy się na ul. Żytnią do ul. Młynarskiej i do cmentarza ewangelickiego. Na cmentarzu, ku tyłowi, leżało bardzo wiele pojedynczych zwłok z każdego podwórza. W Parku Sowińskiego zastaliśmy około 6000 zwłok. Leżały jakby zwalone koło siatki parku, od strony ul. Wolskiej, wysoko na około 1,4 m, długości około 25 m, szerokości 25 m. Stosy do palenia układaliśmy na skwerku w parku. Z domu Hankiewicza naprzeciwko parku, z domów przy ul. Elekcyjnej i Ordona koledzy znieśli trupy do Parku Sowińskiego. Sam nie chodziłem zbierać tych trupów, więc nie wiem dokładnie ile ich było. Potem zbieraliśmy po 20-30 i 50 zwłok z podwórek przy ul. Ogrodowej, Leszno i Solnej. W czasie palenia zwłok przy ul. Ogrodowej, nr 43 czy 45 , Niemcy złapali dwóch mężczyzn lat 54 i 22, ojca i syna, i obu rozstrzelali. Na ul. Elektoralnej nr 11 gestapowcy zabili w obecności Gutkowskiego 8 kobiet wyciągniętych z mieszkania. Z ul. Elektoralnej nr 18 zabraliśmy 18 zwłok, z ul. Ogrodowej nr 58 – około 40 zwłok, z ul. Leszno 20 z podwórza około 100 zwłok, z ul. Ogrodowej nr 5 lub 7 (dokładnie nie pamiętam) z podwórza około 30 zwłok kobiet i dzieci. Z ul. Górczewskiej 25 z podwórza, mieszkań, klatki schodowej i ogrodu – około 200 zwłok. Z ul. Płockiej od n-ru 31 do nr 26(Szpital Wolski) – około 200 zwłok, w tym dużo rannych c chirurgii, z rękami i nogami w łupkach. Zbieraliśmy zwłoki ze schodów, korytarza i ulicy. Ze składu ryb „Franc i Janc” na placu koło Hali Mirowskie i ul. Ciepłej około 40 zwłok. Oraz z piwnic Hali Mirowskiej około 150 zwłok. Z ul. Wolskiej od n-ru 102 do ul. Elekcyjnej – z każdego domu wybraliśmy po kilkanaście zwłok. Na ul. Przechodniej (numeru nie pamiętam) wybraliśmy około 20 zwłok kobiet i dzieci”. kokos26
Jaruzelski ponad prawem? Stan zdrowia gen. Wojciecha Jaruzelskiego uniemożliwia sądzenie go za wprowadzenie stanu wojennego w 1981 r. Dlatego Sąd Okręgowy w Warszawie wyłączył b. szefa WRON z tego trwającego od września 2008 r. procesu, który potoczy się dalej bez niego. Z tego samego powodu w początkach lipca br. 88-letniego Jaruzelskiego wyłączono z trwającego przed tym sądem procesu o “sprawstwo kierownicze” zabójstwa robotników Wybrzeża w grudniu 1970 r. Decyzję podjął w poniedziałek sąd prowadzący proces ws. stanu wojennego, po zapoznaniu się z wynikami nowych kompleksowych badań Jaruzelskiego w zakładzie medycyny sądowej (jest on po zabiegach onkologicznych). Opinia lekarzy głosi, że generał nie będzie zdolny do udziału w procesie przez rok. Potem sąd zarządzi ponowne badania – jeśli stan Jaruzelskiego poprawi się, będzie sądzony oddzielnie; jeśli nie – nigdy już nie zasiądzie na ławie oskarżonych. W tym procesie pozostało już tylko troje oskarżonych (pierwotnie było ich dziewięcioro). Z oskarżenia IPN b. I sekretarz PZPR 83-letni Stanisław Kania i b. szef MSW 85-letni gen. Czesław Kiszczak odpowiadają za udział w “związku przestępczym o charakterze zbrojnym”, który na najwyższych szczeblach władzy PRL przygotowywał stan wojenny (grozi za to do 8 lat więzienia). B. członkini Rady Państwa 81-letnia Eugenia Kempara ma zarzut przekroczenia uprawnień przez głosowanie za dekretami o stanie wojennym – wbrew konstytucji PRL, bo podczas sesji Sejmu (kara do 3 lat więzienia). Były I sekretarz PZPR, b. premier, b. szef MON i b. szef Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego gen. Jaruzelski ma zarzut kierowania tym “związkiem przestępczym ” (kara do 10 lat więzienia) oraz podżegania członków Rady Państwa do przekroczenia ich uprawnień. Zarzuty przedawniają się w 2020 r.
Za: niezalezna.pl (2011-08-01 )
Garabandal – przygrywka do szatańskich mamień w Medjugorie Pod koniec czerwca bieżącego roku miała miejsce trzydziesta rocznica (początku trwających do dzisiaj) demonicznych manifestacji w Medjugorie (podczas których demon udaje Matkę Boską). Wydarzenia z Medjugorie były jednymi z wielu podobnych incydentów. Piętnaście lat wcześniej (od 1961 do 1965 roku) w hiszpańskiej wiosce Garabandal (leżącej podobnie jak w Medjugorie w górach) miały miejsce niezwykle podobne manifestacje demona. Opisał je w swojej książce jezuita ksiądz Józef Warszawski (doktor filozofii, w czasie II wojny światowej żołnierz narodowego podziemia, po wojnie duszpasterz emigrantów). „Garabandal. Objawienie Boże czy mamienie szatańskie?” wydało w 2001 roku wydawnictwo Ostoja. Wizje miały cztery wizjonerki. Wizje rozpoczęły się gdy dziewczynki miały 12 lat skończyły gdy miały 16 lat. Główną wizjonerką była Conchita, miła, sympatyczna dziewczyna, zrównoważona emocjonalnie (jej towarzyszki były zamknięte, milczące i nieśmiałe, równie zdrowe psychicznie i fizycznie jak Conchita). Wizjonerki zyskały grono oddanych wyznawców spośród lokalnej elity. By uskutecznić przesłanie swoich wizji usiłowały preparować fałszywe cuda. Demon napełniał wizjonerki wiedza o tajemnicach życia przybywających do Garabandal (znajomość grzechów jest typowym przejawem manifestacji demonicznych). Podczas wizji wizjonerki miały zdolności: telepatyczne, jasnowidzenia, znajomości języków obcych, kontaktów z duchami zmarłych, ekstatycznego pisania, odnajdywania zagubionych przedmiotów, uzupełniania blaskiem i zapachem przedmiotów, nie odczuwania bólu. Wizje rozpoczęły się identycznie jak w Medjugorie od kradzieży owoców. 18 czerwca 1961 o godzinie 19.30 w miejscu kradzieży usłyszały szuranie które uznały za manifestacje diabła (podobny szurgot jako zapowiedź demona słyszał Marcin Luter oraz święty Jan Vianey). Miejsce to obrzuciły kamieniami. Wizje miały miejsce w lasku za wsią. Odbywały się nocą. Były pierwszymi tak dokładnie udokumentowanymi zdarzeniami (filmy, zdjęcia i nagrania dźwiękowe, spisane zeznania światków i relacje). Podczas wizji wizjonerki popadały w stany ekstatyczne, lewitowały (podczas lewitacji nie dawało się ich przesuwać w powietrzu), rozpoznawały właścicieli rzeczy. Kontakt z wodą święconą nie zakłócał wizji. Dramatyczny przebieg ekstaz polegał na tym ze wizjonerki traciły kontrolę nad swoim ciałem, były zmuszane przez demona do marszów i biegów, rzucane na kolana lub bezwładnie na glebę. W stanie ekstazy demon wyginał ich ciał do tyłu, nienaturalnie odchylając głowę. Marsze i biegi wizjonerek polegały na kluczeniu po wsi, nocą, w błocie, czasami tyłem, na kolanach lub pośladkach, rozkraczonymi nogami i rękami. Demon wprowadzał też wizjonerki w ekstatyczne kołysanie i balansowanie ciałem. W czasie wizji demon udzielał wizjonerkom niewidzialnej dla postronnych „komunii” – raz na języku jednej z nich zmaterializował białą substancje. Według wizjonerek na początku „anioł” komunikował je nie konsekrowanymi hostiami. Wizje miały miejsce co noc, nawet kilka razy podczas jednej nocy. Pierwszoplanową role w wizjach grał demon podający się za „anioła Michała”. Postacią pomocnicza był demon udający „Maryję Dziewica”. „Dziewica” schodziła po ogniu z chmur do wizjonerek, napawała wizjonerki przerażeniem ukazując im piekło, zapowiadała znak na niebie który przyćmi Fatimę (nic takiego się nie wydarzyło) i że będzie tylko trzech papieży [Benedykt XVI stał się więc dowodem kłamstw demona]. „Dziewica” co roku składała wizjonerkom życzenia imieninowe, często też był roześmiany (podczas gdy w prawdziwych objawieniach Maryja zachowywała powagę). Demon udający „anioła” przybrał postać ośmioletniego chłopca z brzydką pełną nienawiści twarzą. Obok „anioła” lewicowały dwa skrzydełka, anioł demonstrował wizjonerkom przycięte paznokcie u swych łapek. W jednej z wizji „anioł” miał pod sobą napis z cyfr i liter z wschodniego alfabetu. W innej wizji występował „trójkąt na świetlistym czerwonym tle” z patrzącym okiem i podpisem ze wschodnich liter. By uwiarygodnić swoje mamienia demon dopuszczał w Garabandal do uzdrowień, cudów i nawróceń [zapewne najpierw zniewalał by spektakularnie w Garabandal wypuścić swoją ofiarę]. Po zakończeniu objawień Conchita postanowiła zostać zakonnicą, demon zmusił ja jednak do opuszczenia klasztoru. Rzeczywistym celem demona było wywołanie niepokoju, zamieszania, wytworzenie sztucznej atmosfery tajemniczości, rozsiewanie fałszywych proroctw, absorbowanie uwagi wiernych kabalistyką i niezwykłymi wydarzeniami by odwrócić ich uwagę od katolicyzmu. Podczas gdy nauka Boga charakteryzuje się zwięzłością i prostotą. Demon namawiał wizjonerki do nieszanowania zarządzeń kościelnych (wbrew zakazowi w ekstazie nachodziły kościół, przyjmowały komunie nie od kapłana, demon samozwańczo nominował im spowiednika). Nowe objawienie miało odwrócić uwagę od Fatimy. Wizje były karykaturą objawień fatimskich. W treści książki, prócz fascynującego opisu mamień demona, ciekawym jest opis etnograficzny biednej i katolickiej prowincji hiszpańskiej, pobożności ludu hiszpańskiego, którego katolicyzm jest już dziś odległą przeszłością. Kilku posoborowych biskupów zezwoliło na propagowanie wizji z Garabandal w swoich diecezjach. Współcześnie demoniczne objawienia z Garabandal, Medjugorie i Vassuli Ryden są propagowane przez to same środowisko. Same wizjonerki wyemigrowały z Hiszpanii i wiodą świeckie życie w USA. Jan Bodakowski
KOMENTARZ BIBUŁY: Warto przypomnieć, podkreślić i przestrzec, że propagotorami pielgrzymek do Medjugorie – czyniącymi to w dalszym ciągu, nawet po dzień dzisiejszy i pomimo wyraźnych ostrzeżeń nawet ze strony Watykanu – są niestety ojcowie posługujący w Radio Maryja oraz sam ojciec Tadeusz Rydzyk. Miejmy nadzieję, że czynią to ze zwykłej niewiedzy i w dobrych intencjach, choć ilość dostępnej literatury na ten temat jest już tak duża, że nie wszystko da się usprawiedliwić ignorancją. Być może dużą rolę odgrywa tutaj antytradycjonalistyczna postawa Radia Maryja. (Aby od razu odeprzeć ataki usiłujące udowodnić “przywiązanie do Tradycji” Radia Maryja – stawiamy otwarte pytanie: prosimy podać choć jedną audycję w ciągu tych wszystkich 20 lat istnienia RM, dotyczącą, omawiającą i przybliżającą słuchaczom Mszę Wszechczasów. A może choć jeden przykład transmisji Mszy trydenckiej?…)
Rock to nie tylko muzyka Co będzie na wielkiej scenie XVII Przystanku Woodstock 2011? Kultura rockowa to nie tylko muzyka, ale raczej agresywna ideologia, używająca ekspresji muzycznej, o podłożu antychrześcijańskim, a nawet satanistycznym. Niszczy człowieka do głębi. Gościem na wielkiej scenie 17. Przystanku Woodstock będzie Heaven Shall Burn (pol. niebo winno spłonąć, w środowisku muzycznym w skrócie HSB) – niemiecka grupa muzyczna wykonująca melodic death metal/metalcore. Zespół został założony przez Maika Weicherta i Matthiasa Voigta w roku 1995 w miejscowości Saalfeld/Saale w Niemczech. W lecie 1995 r. formacja zmieniła nazwę na Heaven Shall Burn. Zaczerpnięto ją z albumu grupy Marduk zatytułowanego “Heaven Shall Burn… When We Are Gathered” z 1996 roku.
Satanistyczne koneksje i obrzydliwe bluźnierstwa Kwestię zaadaptowania tej nazwy wyjaśnił Matthias Voigt: “Staraliśmy się znaleźć fajną, mocną i prowokacyjną nazwę dla naszego zespołu, więc obraliśmy termin”Heaven Shall Burn”pochodzący z tytułu albumu Marduka. Nie oznacza to, że jesteśmy zespołem satanistycznym czy fanami Marduka. Lubimy ich muzykę, ale to nie był powód sam w sobie. Dla nas określenie “niebo” to metafora fałszywego raju, który ludzie tworzą sobie w swoich głowach. Chcemy, aby zaczęli myśleć i aby zobaczyli prawdę jako coś istotnego w naszym pełnym ignorancji społeczeństwie. Zatem “niebo” – ich fałszywy raj – winno spłonąć”. W 1991 roku zespół Marduk wydał nie tylko satanistyczną, ale przede wszystkim obrzydliwie bluźnierczą płytę, skierowaną przeciw samemu Jezusowi Chrystusowi. Było to połączone z bezprzykładną i potworną profanacją świętego znaku krzyża. Bluźnierstwo czy profanacja to pojęcia, a właściwie najcięższe grzechy, o których przewrotnie zapomniano, a które niszczą człowieka w samej jego duchowej głębi. Dlatego należy przywołać ich znaczenie właśnie w kontekście kultury rockowej, gdzie dokonują się permanentnie i najczęściej tego rodzaju perwersje, wykroczenia, zbrodnie czy grzechy, obrażające Boga i niszczące ludzi, o czym trzeba więcej mówić. Trzeba nazywać prawdę po imieniu. Zespół Marduk po swoich bluźnierstwach i profanacjach nieprawdopodobnie szybko zyskał szerokie grono fanów, co daje do myślenia i zmusza do działania. W tym kontekście znaczące jest, że lider grupy Heaven Shall Burn bynajmniej nie odrzuca wyraźnie satanizmu i nie potępia bluźnierstw Marduka, a nawet w swoisty sposób reklamuje ten zespół. Wynika to z jego spaczonego sposobu myślenia. Podobne przyciąga podobne. Reklamę perwersji powoduje zresztą niejako automatycznie sama adaptacja nazwy, która ponadto sama w sobie oznacza propagandę tematów infernalnych i antychrześcijańskich. Liderzy niemieckiego zespołu, kwestionując pogardliwie ideę nieba (jeden z chrześcijańskich dogmatów wiary), nie mają tu bowiem na myśli jedynie subiektywnych iluzji człowieka, ale – podobnie jak zespół Marduk, którym się inspirują – odrzucają w całości wizję chrześcijańską, niejako odbierając nadzieję szczęśliwego życia po śmierci swoim słuchaczom czy fanom. Reklama ideologiczna, o której mowa, jest zresztą typowa dla tego rodzaju zespołów rockowych, które często ze sobą współpracują, razem koncertują, wymieniają się muzykami. Mają po prostu wspólny interes.
Lewicowo-ekologiczny napęd oraz krytyka religii i Kościoła Zespół Heaven Shall Burn sam klasyfikuje się jako ideologicznie lewicowy oraz dodatkowo jako zielony. Wszyscy członkowie Heaven Shall Burn są podobno weganami, co znajduje silne odzwierciedlenie w tekstach grupy oraz ich własnych wypowiedziach (nie używają także alkoholu). Liryki utworów grupy poruszają zróżnicowane tematy, a wśród najważniejszych w sposób pozytywny akcentowane są: postawa straight edge, wegetarianizm, weganizm, ekologia, szacunek względem natury, antyfaszyzm/antynazizm, walka z rasizmem. Grupa negatywnie przedstawia problem niszczenia środowiska, nierówność gospodarczą i społeczną między Północą a Południem, powszechne wyzyskiwanie ludzi w systemach gospodarczych, wyobcowanie w społeczeństwie, manipulację i zniewolenie jednostki. Na uwagę zasługuje jednak krytyka każdej religii oraz instytucji Kościoła. Zarówno lewica, jak i podejrzany ekologizm zawsze zresztą sprzeciwiały się wizji transcendentnego i osobowego Boga i zwalczały Kościół, zamykając człowieka w duszących okowach materializmu czy witalistycznego biologizmu.
Przykładowo, płyta “Iconoclast (Part 1: The Final Resistance)” z roku 2008 to album-koncept, a zarazem pierwsza część trylogii “Iconoclast”. Jak przyznali sami “muzycy” – bazował on na twórczości i dziełach Szymona Wiesenthala, Victora Klemperera i Fryderyka Nietzschego. Jak stwierdził Matthias Voigt: “Ikonoklaści to ludzie, którzy burzą religijne symbole. Między innymi także fałszywych bożków, a w dalszym znaczeniu również ludzie, którzy zwracają się przeciwko fałszywym idolom lub przeciwko politycznym przywódcom. Względnie często chodzi w naszych tekstach o bojowników o wolność oraz ruchu oporu. Zupełnie według zasady “Żadnych bogów, żadnych mistrzów”, należy zakwestionować hierarchie. Nie chodzi wyłącznie o religijną uległość, lecz także polityczne stosunki władzy, które są wątpliwe. (…) Album funkcjonuje na dwóch płaszczyznach. Jedna jest realna, są to przytaczane wydarzenia z historii, a obok tego mamy taką raczej uduchowioną. Drugą sferę można rozpatrywać także niezależnie od tła i rozumieć jako czystą historię fantasy, w przypadku której można sobie ułożyć osobiście obrazy w głowie. Tenże podział na dwie płaszczyzny widzimy także jako symbol rozdziału państwa i Kościoła. Wszystko funkcjonuje na dwóch płaszczyznach i jest to tym samym niejako koncept, u którego podstaw leży płyta”. Szkoda, że ideolodzy zespołu Heaven Shall Burn nie widzą grzechu idolatrii, który popełniają nieustannie, propagując swoje egocentryczne i zamknięte wizje świata, które z tej racji są bliższe ideologii satanizmu, niż im się wydaje.
Teologia satanizmu Bogate ideologiczne zaplecze – ukazane na przykładzie zespołu Heaven Shall Burn – wskazuje, że kultura rockowa to nie tylko muzyka (jak to jest powszechnie i ogłupiająco reklamowane), ale raczej agresywna ideologia, używająca ekspresji muzycznej, o podłożu antychrześcijańskim, a nawet satanistycznym. Należy tu właściwie rozumieć teologię satanizmu, a nie oceniać rzecz tylko w kluczu powierzchownych interpretacji religioznawczych, eliminujących ideę (i realną oraz zwodniczą obecność) szatana w zjawiskach tego rodzaju. Satanizm nie musi być tu wprost propagowany czy afirmowany, a jednak realnie czy przynajmniej potencjalnie jest obecny, co wynika z zasad teologicznych, a niekoniecznie religioznawczych. Dotyczy to większości zespołów rockowych, a nie tylko tych deklarujących się jako satanistyczne czy wprost antychrześcijańskie. Nie chodzi tu tylko o wspomniane zewnętrzne koneksje ideowo-personalne, ale związki istniejące na głębszym, duchowo-moralnym oraz psychologiczno-duchowym poziomie:
1) Satanistyczne idee są często propagowane nie wprost, poprzez określone teksty i symbole, np. okultystyczne czy nihilistyczne, wzywające do bezsensu życia, antywartości, okrucieństwa, zabijania czy samobójstwa.
2) Satanizmowi sprzyja też bliżej nieokreślony (a nie wprost antychrześcijański) kult zła, a nawet permanentny klimat ciemności (K. Berger), a szczególnie nastrój fascynacji złem, uporczywej propagandy bluźnierstwa, profanacji, przemocy, zabijania, nienawiści, nieprzebaczenia, buntu, agresji, rozpaczy, samobójstwa, zemsty czy śmierci, niepoddany żadnej refleksji intelektualnej, ale indukowany sugestywnie na poziomie rozchwianych emocji, zmanipulowanej zmysłowości, często z pomocą alkoholu czy substancji psychodelicznych, narkotyków czy dopalaczy.
3) Satanizmowi, a nawet ingerencjom demonicznym w życie człowieka sprzyja wreszcie propagowany powszechnie w ideologii zespołów rockowych relatywizm moralny czy raczej wyzywający amoralizm, owocujący pławieniem się w niewoli grzechu, co jeszcze nie musi być bezpośrednim kultem ciemności, pomimo częstej fascynacji złem. W takim zmanipulowanym zamęcie emocji, pełnym przymusu indoktrynacji i nacisku grupowego, mogą być jednak popełniane najcięższe grzechy wobec Boga (idolatria, bluźnierstwo, profanacja), jak też najcięższe grzechy wobec człowieka (nienawiść, kult zabijania, zemsta i brak przebaczenia itd.). Z teologicznego i duszpasterskiego punktu widzenia to wszystko bardzo skutecznie przywołuje obecność szatana (czasami natychmiastową) – w takiej czy w innej formie – czyli ostatecznie doświadczenie, które w szerokim i zarazem teologicznym sensie możemy określić jako satanizm.
Trzy płaszczyzny ideologicznej indoktrynacji Trzeba tu przypomnieć, że najnowsze badania naukowe wyraźnie wykazują, że ideologiczna indoktrynacja tego rodzaju infernalnych wizji świata odbywa się w niezliczonych zespołach rockowych na trzech płaszczyznach – ściśle powiązanych ze sobą – stąd mówienie tu o samej tylko muzyce jest tyleż eufemizmem, co nieprawdą oraz dowodem ignorancji. Indoktrynacja odbywa się na płaszczyźnie:
1) tekstów, zawsze odwołujących się do (często wielu) określonych ideologii czy konkretnych autorów;
2) symboli, często okultystycznych i satanistycznych, ale też symboli neopogańskich i nazistowskich, jak też wszelkiej możliwej symboliki zła (często kultycznej oraz celowo kumulowanej), w tym przemocy, potępienia, klątwy, zabójstwa, samobójstwa, zemsty czy innych perwersji;
3) muzyki, która jest swoistym katalizatorem działającym na emocje, zmysły czy podświadomość, ułatwiającym – łącznie z alkoholem czy narkotykami – powyższą indoktrynację, która często przybiera formę inicjacji, także w formie transu. Często koncerty rockowe przybierają formę swoistej liturgii, przeżywanej w stanie transu, który ułatwia zarówno intelektualną ideologizację, jak i duchową czy spirytystyczną inicjację. Osobne znaczenie ma hałas (w czasie koncertu i nie tylko), który osłabia psychofizjologiczne funkcje organizmu, co sprzyja jego dezintegracji, ułatwiając wspomnianą indoktrynację czy inicjację. Prowadzone są też badania nad skutkami działania dysonansowej dysharmonii na destrukcję organizmu w tego rodzaju “muzyce”. Nieprzypadkowo wielu radykalnych fanów kultury rockowej spotkało się już z egzorcystami. Propaganda wspomnianych ideologii odbywa się więc nie tylko poprzez koneksje osobiste i współpracę z różnymi zespołami czy muzykami. Nie tylko poprzez wzajemne popieranie się czy reklamę. Podstawą są tu bowiem opisane powyżej związki ideologiczno-symboliczne, oparte na wspólnej historii kultury rockowej. Przykładowo, gościem Woodstock 2011 będzie też grupa Helloween (nie mylić z okultystycznym tematem Halloween, do którego też zresztą nawiązuje), wyraźnie odnosząca się do tematyki infernalnej czy symboliki satanistycznej. W albumie tego zespołu, na płycie “The Dark Ride” występuje utwór pod znamiennym tytułem “Escalation666″ (Grapow). To jest swoisty łańcuch bez końca. Takie tematy z piekła rodem oraz antychrześcijańska ideologizacja kultury nie mogą nie obchodzić chrześcijan, w tym także katolickich intelektualistów, którzy często śpią, boją się albo dumnie zamykają się w wieży z kości słoniowej. Obudźmy się! Bądźmy czujni! Zejdźmy na ziemię! Tu już przemawia sama naukowa – wynikająca z filozoficznej i teologicznej analizy – prawda, a nie żadne uprzedzenia.
Ks. prof. dr hab. Aleksander Posacki SJ
Sikorski, przeproś powstańców” “Sikorski ubliża powstańcom” oraz “Sikorski przeproś powstańców” – transparenty z napisami krytykującymi skandaliczną wypowiedź szefa MSZ Radosława Sikorskiego na temat Powstania Warszawskiego trzymali powstańcy nieopodal pomnika Gloria Victis na Powązkach Wojskowych. Sikorski w sobotę zamieścił na twitterze wpis: „warto wyciągnąć lekcje także z tej narodowej katastrofy”, do którego dołączył link do strony internetowej www.powstanie.pl. Autorzy tej strony nazywają się „przeciwnikami kultu sprawców Powstania Warszawskiego”. Na ten skandaliczny wpis natychmiast zareagowali radni PiS. : – Nazywanie Powstania Warszawskiego „narodową katastrofą” uważamy za niedopuszczalne, zwłaszcza w przededniu kolejnej rocznicy jego wybuchu – napisali w oświadczeniu. Oburzenia nie kryli także powstańcy, którzy dziś stanęli z transparentem nieopodal miejsca, gdzie Donald Tusk składał kwiaty. Przedstawiciele rządu i władz miasta zostali chłodno przyjęci w przeciwieństwie do działaczy PiS. Gdy na cmentarzu pojawił się Jarosław Kaczyński i Antoni Macierewicz, którzy złożyli kwiaty przy pomniku, rozległy się gromkie brawa i owacje. Podobnie zachowywali się ludzie zgromadzeni przed telebimem, gdzie na żywo transmitowano przebieg uroczystości. Za: niezalezna.pl
Platformiana drożyzna – Zbigniew Kuźmiuk O tym, że sprawy w Polsce idą w złym kierunku możemy się dowiedzieć najczęściej z lakonicznych komunikatów GUS, choć tym niepomyślnym informacjom od razu towarzyszą komentarze najrozmaitszych „ekspertów” przychylnych rządowi Tuska, że trudności wprawdzie są, ale mają charakter przejściowy. Do złudzenia przypomina to propagandę sukcesu z lat 70-tych i 80-tych poprzedniego stulecia, wtedy także byliśmy już 10-tą potęgą gospodarczą świata, a pojawiające się trudności miały charakter przejściowy. Jak się to wszystko skończyło, nie wypada nawet przypominać. Niedawno GUS ogłosił informację, że wskaźnik inflacji w maju wynosi aż 5% w ujęciu rocznym (choć w czerwcu inflacja spadła), co oznacza, że jest to najwyższy wskaźnik inflacji od 10 lat. Jeszcze bardziej przerażające są wskaźniki cząstkowe. Okazuje się, że ceny żywności w tym samym okresie wzrosły o 9,4%, nośniki energii o 7,1%, a ceny paliw do prywatnych środków transportu aż 11,9%. To już nie są wzrosty cen to jest galopada cenowa dóbr i usług najważniejszych z punktu widzenia przeciętnej polskiej rodziny. Jeżeli jeszcze weźmiemy pod uwagę fakt, że 5% inflacja jest policzona dla koszyka w którym żywność stanowi zaledwie 24% jego struktury, a dla dużej części gospodarstw domowych wydatki na żywność stanowią ponad 50% wszystkich wydatków, to dla tych rodzin inflacja jest już 2-krotnie wyższa. Wczoraj z kolei media doniosły, że po ostatnich podwyżkach cen hurtowych paliw przez Lotos i Orlen, ceny paliw na stacjach benzynowych przekroczyły kolejne granice. Benzyna E-95 średnio kosztuje już 5,3-5,4 zł za litr, a cena oleju napędowego zdecydowanie przekroczyła 5,1 zł i wszystko wskazuje na to, że ceny będą dalej rosły. Ten wzrost cen paliw przełoży się z kolei na ceny wszystkich towarów i usług bo przecież koszty transportu są ważną częścią kosztów ich wytwarzania i dostarczania do konsumentów. Gwałtownie rosną ceny biletów komunikacji miejskiej w dużych miastach (w Warszawie aż o 30%), ceny biletów kolejowych, szczególnie tych regionalnych co na jesieni bardzo odczują studenci i wszyscy dojeżdżający do pracy. W związku ze wzrostem cen ropy naftowej na świcie wzrosną także ceny gazu kupowanego w Rosji, bo formuła cenowa na jaką zgodziliśmy się w wieloletnim kontrakcie gazowym jest oparta na cenach ropy naftowej. Ponieważ i tak za gaz rosyjski płacimy jedne z najwyższych cen w Europie to wszystko wskazuje na to, że już w roku 2012 będziemy płacili około 400 USD za 1000 m3 gazu. Jak doniosły media na skutek zgody Tuska na przyjęcie pakietu klimatycznego w 2008 roku, już w 2013 roku ceny energii elektrycznej w Polsce tylko z tego tytułu wzrosną przynajmniej o 35-40%, co oczywiście oznacza gwałtowny wzrost kosztów dla gospodarstw domowych i przedsiębiorstw szczególnie tych zużywających duże ilości energii elektrycznej. Jeżeli do tego dołożymy ciągłą dewaluację złotego i rekordowe kursy walut w tym w szczególności szwajcarskiego franka co przekłada się na wyraźny wzrost kosztów obsługi kredytów zaciąganych walutach zagranicznych, to oznacza, że coraz więcej rodzin nawet tych średniozamożnych ma coraz większe kłopoty z obsługiwaniem comiesięcznych rat. Te wzrosty cen nie są w pełni odzwierciedlane w koszyku dóbr i usług na podstawie którego liczone są wskaźniki inflacyjne bo struktura wydatków wielu rodzin w Polsce wyraźnie odbiega od tego co jest zawarte w koszyku inflacyjnym. Przy zamrożeniu płac w sferze budżetowej (co oznacza ich faktyczny spadek przy wysokiej inflacji), przy symbolicznej waloryzacji emerytur i rent oraz wzroście płac w gospodarce na poziomie inflacji (czyli braku wzrostu płac w ujęciu realnym), tak gwałtowny wzrost kosztów utrzymania, oznacza znaczące pogorszenie sytuacji materialnej wielu polskich rodzin. W skrajnej biedzie znowu według danych GUS za 2010 rok , żyje 2,2 mln osób, a w niedostatku aż 6,5 mln osób. Platforma ciągle utrzymuje, że jej rządy są ciągłym pasmem sukcesów. Nadchodzi czas, wystawienia Platformie przy urnach wyborczych, prawdziwego rachunku za te sukcesy.
Zbigniew Kuźmiuk
Chcieli obudzić ducha Narodu W Powstaniu żołnierze Armii Krajowej i mieszkańcy Warszawy za wolę życia w wolnej i niepodległej Polsce zapłacili cenę najwyższą. Po latach okupacji, niemieckich zbrodni i upokorzeń za broń chwycili z nadzieją. “A gdy miną już dni walki, szturmów i krwi (…) Panien rój, kwiatów pęk i sztandary. (…) Alejami z paradą będziem szli defiladą,/ W wolną Polskę, co wstanie z naszej krwi” – śpiewali chłopcy z “Parasola” piosenkę Józefa Szczepańskiego “Ziutka”, autora jednej z najsłynniejszych powstańczych pieśni “Pałacyk Michla…” czy profetycznej “Czerwonej zarazy”. Nie było ani kwiatów, ani defilady, na murach zaś zawisły plakaty “AK – zapluty karzeł reakcji”, potem ubeckie więzienia… I słowa, “które raniły bardziej niż miecz”. A mimo to zawsze 1 sierpnia tysiące warszawiaków i łuny bijące od zniczy nad powstańczymi grobami obrazowały komunistom, iż batalii o powstańczą pamięć nie wygrają. Jeszcze po dziesięcioleciach, po wprowadzeniu stanu wojennego, zabraniali budowy pomnika Powstania Warszawskiego 1944. Byli natomiast skłonni zgodzić się na pomnik Powstańców Warszawy, z czasem bowiem społeczny nacisk zmusił ich do uznania bohaterstwa zwykłych uczestników walk, “ludu stolicy”. Do samego końca PRL potępiali i odbierali cześć przywódcom Polskiego Państwa Podziemnego. Po 1989 roku pomnik wreszcie stanął, na Muzeum Powstania Warszawskiego – zbudowane dzięki determinacji prezydenta stolicy śp. Lecha Kaczyńskiego – powstańcy czekali do 2004 roku.
Dziś Powstanie to “katastrofa” Ale zanim nastał ten dzień, musieli w wolnej Polsce przeżyć kolejną falę upokorzeń, czytając w największym dzienniku, że są mordercami Żydów. Narodowi wmawiano, że “patriotyzm to rasiz” …A ostatnio uderzyły w nich słowa ministra spraw zagranicznych o “narodowej katastrofie”. One już nie dziwią, padają przecież z ust ministra rządu, którego premier przed laty napisał: “Polskość to nienormalność”. Taki jest ich świat. Nie warto słuchać Radosława Sikorskiego, odejdzie w niepamięć. Nie będzie ulic, placów ani skwerów jego imienia. Za kilkanaście lat, albo i wcześniej, znajdzie się najwyżej w słowniku politycznych cytatów jako autor powiedzenia “dorżnąć watahę” – gdzieś obok słów: “władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy” czy “rząd się sam wyżywi”. Spór o sens i szanse Powstania Warszawskiego będzie trwał nie tylko wśród historyków. Teraz łatwo ferować wyroki, bo znane są okoliczności, o których wiedzieć nie mogli ci, którzy stanęli pod koniec lipca 1944 roku przed decyzją swego życia. Świat, w którym liczy się tylko sukces, nie pojmie jednak sensu ofiary, nie zrozumie powstańczych wyborów.
Prawo do wolności Dzisiaj mija 110. rocznica urodzin Prymasa Polski Sługi Bożego ks. kard. Stefana Wyszyńskiego. Jako kapelan AK niósł duchową pociechę rannym powstańcom. Będąc Prymasem, podejmował też polityczne decyzje, za które był krytykowany, choćby porozumienie z komunistami w 1950 roku i gdy wygłosił łagodzącą rozgorączkowane nastroje homilię 26 sierpnia 1980 roku. Zarzucano mu, że wybiera ugodę. Wiedział, iż zbyt wiele krwi straciła Polska w czasie wojny, że musi zachować siły na czas komunistycznej niewoli. Ratunek widział w ciężkiej, wytrwałej pracy nad zachowaniem ładu moralnego, w odbudowie elity. Nigdy jednak nie podważał sensu Powstania. “Bo nawet wtedy, gdy padną wszyscy, pozostanie jeszcze sprawa i prawo do wolności. I chociażby pozostały góry ciał, przykryte gruzami, to jeszcze ofiary te są małe w porównaniu do wielkiego prawa, jakie ma człowiek, naród i ludzkość: prawa do wolności”. Przestrzegał: “Człowiek, który biernie przyjmuje narzuconą mu niewolę, już się właściwie deklasuje i przestaje być pod jakimś względem pełnym człowiekiem. I naród, który nie umie walczyć o swoją wolność, już się właściwie zdeklasował, stając poniżej swej wysokiej godności. Trzeba dopiero olbrzymich ofiar i potężnych wstrząsów, ażeby otrzeźwiał człowiek…”. Innym razem tłumaczył: “Ale i w dziejach innych narodów powstania nie były na ogół dziełami udanymi, były natomiast budzeniem zasypiającego ducha narodu, aby powstał i żył…”.
Tylko silna Polska… W 1944 roku Polska została – podobnie jak w 1939 roku – opuszczona i zdradzona przez zachodnich sojuszników. W 1939 roku Francuzi nie chcieli ginąć za Gdańsk, a po 13 grudnia 1981 roku ich dzieci i wnuki nie chciały za Gdańsk marznąć… Tak rząd francuski uzasadniał swą decyzję o udziale w budowie sowieckiego gazociągu i wstrzymaniu się przed sankcjami gospodarczymi, do których wzywali Amerykanie. Europa nam nie pomoże. Dlatego ci, którzy w przyszłości staną na czele polskiego rządu i dyplomacji, muszą wiedzieć, że głównym celem jest budowa silnej Polski. Tylko taka będzie się liczyć. W ten sposób najpełniej wypełnią testament tych, którzy polegli w Warszawie latem 1944 roku. Józef Szczepański “Ziutek” pisał w “Czerwonej zarazie”: “Śmierć nie jest straszna, możemy umierać. Ale wiedz o tym, że z naszej mogiły Nowa się Polska – zwycięska – narodzi. I po tej ziemi ty nie będziesz chodzić, Czerwony władco rozbestwionej siły”. Dr Jarosław Szarek
Krętactwa Komisji Millera Komisja ministra Jerzego Millera, broniąc rosyjskiej tezy obarczającej winą polskich pilotów o spowodowanie katastrofy, nie cofnęła się przed manipulacją danymi technicznymi i zaprzeczyła ustaleniom polskich prokuratorów. Prokuratorzy ci potwierdzili, że układ zasilania Tu-154M 101 przestał działać15 m nad ziemią. Jerzy Miller, nie mając żadnych dowodów, nie zawahał się zrzucić winy na załogę samolotu, pominął zaś całkowicie winę własną i premiera Tuska. Na konferencję w sprawie śmierci elity polskiego państwa, w tym prezydenta, przeznaczono tyle czasu, ile na sprawę Orlików. W dodatku mimo protestów dziennikarzy, którzy mieli jeszcze wiele pytań, skrócono jej czas. Gdy dziennikarze „Gazety Polskiej” zaczynali być za bardzo dociekliwi, wyłączano im mikrofon i ignorowano ich kolejne pytania. Członek komisji, płk Robert Benedict, odpowiadając na pytanie dziennikarza „GP”, do końca bronił fałszywej tezy, że samolot aż do chwili uderzenia w ziemię był całkowicie sprawny. Gdy spytaliśmy, czy w takim razie myli się komisja MAK, która w raporcie stwierdziła, że główny komputer pokładowy przestał działać około 15 m nad ziemią, wówczas „niewidzialna ręka” wyłączyła mikrofon, a kierująca konferencją rzecznik ministra Millera, Małgorzata Woźniak, natychmiast przekazała głos dziennikarzowi w przeciwnej części sali.
Czego bali się Miller i Tusk? Nie mogliśmy się dowiedzieć, czy komisja stwierdzając, że nie użyto materiałów wybuchowych konwencjonalnych, chemicznych i jądrowych, posiada potwierdzające to ekspertyzy, a jeśli tak, to jakie? Czy uzyskała je, badając wrak, czy też w inny sposób? I czy komisja badała, a jeśli tak, czy ma odpowiednie analizy dotyczące użycia wobec Tu-154 broni niekonwencjonalnej? Pytania te były o tyle zasadne, że dzień wcześniej poznaliśmy wynik ekspertyzy amerykańskiego fizyka, dr. Kazimierza Nowaczyka z Uniwersytetu Maryland, który od wielu miesięcy pracuje nad danymi amerykańskimi z przyrządów Tu-154M 101. Stwierdził on, że przyczyną katastrofy były „dwa wielkie wstrząsy”, które miały charakter zewnętrzny w stosunku do mechanizmu samolotu, nie zaś uderzenie w brzozę. W czasie wstrząsów przyspieszenie pionowe zmieniło się sześciokrotnie. Naukowiec stwierdził to na podstawie zarejestrowanych parametrów lotu. Po interwencji dziennikarza „Gazety Polskiej” u rzecznik MSWiA Małgorzaty Woźniak obiecała ona na zakończenie konferencji dopuścić dziennikarza do głosu, jednak tego nie zrobiła. Skoro badanie przyczyn katastrofy było transparentne i nie budzi zastrzeżeń rządu, z jakich powodów premier Donald Tusk i szef komisji wyjaśniającej jej przyczyny, Jerzy Miller, tak obawiali się pytań niektórych dziennikarzy? Czy z tego samego powodu, dla którego wśród 45 tzw. zaleceń profilaktycznych zawartych w raporcie jest tylko jedno (!) skierowane do Federacji Rosyjskiej? Brzmi ono zresztą wyjątkowo ogólnikowo: „Rozważyć możliwość uzupełnienia AIP FR i WNP [zbiór informacji powietrznej Federacji Rosyjskiej i Wspólnoty Niepodległych Państw – przyp. „GP”] o informacje określające sposób planowania i wykonywania lotów poza przestrzenią sklasyfikowaną, w tym procedurę pozyskiwania niezbędnych informacji”.
Raport z sufitu Działalność komisji Millera jest pod względem prawnym nieważna, a więc jej opracowanie ma wyłącznie charakter poznawczy. Zgodnie bowiem z ustawą, jeśli katastrofa wydarzy się za granicą kraju, komisje wypadków lotniczych lotnictwa państwowego są powoływane tylko w dwóch przypadkach: gdy kraj, na którego terenie doszło do wypadku, zwróci się do Polski z propozycją, byśmy to zbadali (co – jak wiadomo – nie miało miejsca), albo gdy możliwość zbadania przez RP wypadku jest przewidziana w porozumieniu międzynarodowym łączącym Polskę z tym państwem. To, z chwilą rezygnacji premiera Tuska z zastosowania porozumienia polsko-rosyjskiego z 1993 r., stało się niemożliwe. Mimo tych prawnych uwarunkowań wyniki prac komisji mogłyby się przyczynić do ustalenia prawdy o katastrofie – oczywiście pod warunkiem, że opierałyby się na faktach i oryginalnych dowodach. Tymczasem komisja pod przewodnictwem Jerzego Millera jest chyba jedyną w świecie, która badała katastrofę bez posiadania kluczowych dowodów. Nie powinna ona napisać żadnego raportu, gdyż kluczowe dowody rzeczowe i dokumenty były dla jej członków nieosiągalne. Nie sprowadzono do Polski i nie przebadano w polskich placówkach naukowo-badawczych ani wraku, ani oryginałów czarnych skrzynek. A ustalenia krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych, gdzie badano zapisy (nie oryginały) czarnych skrzynek, albo utajniono, albo nie pasowały do tezy komisji, bo raport o nich nie wspomina. Co zaskakujące, zapisy rozmów w kokpicie oparto na ustaleniach Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego, choć badaniem nagrań przez wiele miesięcy z sukcesami zajmowała się placówka krakowska. Komisja nie posiadała części dokumentów z przeprowadzonych jakoby w Rosji sekcji zwłok, nie wyjaśniła też różnic i sprzeczności z ich identyfikacji. W raporcie nie ma także załącznika – wyników badań polskich archeologów. Z jakich powodów, nie wyjaśniono. Komisja Millera przez 15 miesięcy nie zdołała ustalić, co się stało z jednym z kluczowych dowodów w sprawie – nagraniem wideo z wieży w Smoleńsku, na którym czarno na białym byłoby widać, co naprawdę działo się tam przed katastrofą (zapis w tajemniczy sposób został utracony, a Rosjanie stwierdzili w raporcie MAK, że „analiza wykazała brak wideozapisu z powodu skręcenia przewodów pomiędzy kamerą a magnetowidem”). Eksperci ministra nie dociekali też, dlaczego dziwnym trafem nie odnaleziono na miejscu katastrofy – choć nie była to przepastna głębia oceanu – rejestratora lotu K3-63. Na str. 62 raportu Millera napisano, że „rejestrator K3-63 jest rejestratorem eksploatacyjnym przeznaczonym do rejestracji parametrów: czasu, wysokości barometrycznej, prędkości przyrządowej, przeciążenia normalnego (pionowego). Zapisane dane wykorzystywane są do wykonania szybkiej analizy parametrów lotu, kiedy nie ma dostępu do urządzeń umożliwiających analizę parametrów z systemu MSRP lub rejestratora ATM-QAR”. Rejestrator K3-63 nie został odnaleziony, choć ma większe rozmiary niż inne rejestratory i skrzynka ATM, i powinien znajdować się w opancerzonym zasobniku pod podłogą w kabinie pasażerskiej. W raporcie nie ma nic o losie zdjęć satelitarnych z 10 kwietnia 2010 r., które dostaliśmy już na początku śledztwa od Amerykanów. Fotografie te, krążąc między polskimi służbami specjalnymi a prokuraturą, w niewyjaśniony dotychczas sposób znikły. Do raportu nie załączono również pełnych stenogramów rozmów z kokpitu, wiele miesięcy temu odczytanych przez polskich ekspertów. W wyniku tego zaniedbania światowa opinia publiczna w dalszym ciągu będzie poznawać prawdę o katastrofie smoleńskiej, czytając uderzające w śp. Prezydenta zdania, które zostały wymyślone przez Rosjan, jak np. „On się wkurzy, jeśli…”. Te wszystkie brakujące elementy nie były, jak widać, przeszkodą dla komisji Millera, by wydać ostateczną opinię o katastrofie. Na czym zatem polegały badania komisji? Minister Miller to wyjaśnił. Podczas prezentacji przyczyn katastrofy powiedział, że „poszczególne analizy zostały wykonane na podstawie wizualnej obserwacji stanu urządzeń”.
Żadnej awarii nie było? Kluczowym dowodem, że już w powietrzu doszło do awarii lub innego niewyjaśnionego zdarzenia, jest fakt potwierdzony przez amerykańskich biegłych, Rosjan i polską prokuraturę, że na wysokości 15–17 m przestało działać zasilanie samolotu. Komisja Millera zdawała sobie sprawę, że nie da się ominąć tego faktu, pozostawiając go bez wyjaśnienia. A wyjaśnić go tak, by nie obalało to „rosyjskich” tez komisji, po prostu się nie da. Komisja poszła więc na skróty, stwierdzając wbrew prokuraturze, że… żadnej awarii nie było. Według raportu MAK, główny komputer pokładowy FMS (Flight Management System, czyli system zarządzania lotem) uległ zniszczeniu, gdy polski Tu-154M znajdował się ok. 60–70 m przed miejscem pierwszego zderzenia z gruntem i ok. 15 m nad ziemią. W pamięci FMS zapisywany jest czas, prędkość, wysokość oraz dokładne położenie geograficzne. Podstawą stwierdzenia Rosjan był odczyt zapisów dokonanych przez FMS oraz TAWS (Terrain Awareness and Warning System, czyli system wczesnego ostrzegania przed zbliżeniem do ziemi), wykonany przez producenta tych urządzeń, amerykańską firmę Universal Avionics System Corporation. To właśnie tym ustaleniom technicznym komisja ministra Millera zaprzeczyła.
Zapisów FMS i TAWS nie kwestionuje nawet polska prokuratura. Przyznał to 26 lipca br. na konferencji prokuratorów szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej, gen. Krzysztof Parulski. Powiedział on, że w momencie, gdy rejestratory przestały działać, samolot znajdował się ok. 100 m od rejonu, gdzie znaleziono jego szczątki. „Nie stwierdzono, by w tym momencie cokolwiek zderzyło się z samolotem. Przestały działać rejestratory, a biegli jako najbardziej prawdopodobną przyczynę wskazują zaprzestanie działania instalacji elektrycznej” – zaznaczył Parulski. Wojskowy prokurator okręgowy w Warszawie płk Ireneusz Szeląg stwierdził zaś: „Rejestratory parametrów lotu na Tu-154M nie zarejestrowały 10 kwietnia 2010 r. żadnych niesprawności maszyny aż do zderzenia jej skrzydła z drzewem o godz. 8.40 i 59 sekund. (…) Rejestratory Tu-154 M przestały działać ok. 1,5 do 2 sekund przed zderzeniem samolotu z ziemią”. – Przyczyną mogło być uszkodzenie instalacji elektrycznej po uderzeniu w brzozę – poinformowali przedstawiciele prokuratury wojskowej. Prokuratorzy nie kwestionują więc awarii zasilania, tyle że jako jej przyczynę podają zderzenie samolotu z brzozą, które według nich spowodowało urwanie skrzydła. Warto więc wyjaśnić, że żadna prądnica ani żaden akumulator Tu-154M zapewniający zasilanie awaryjne nie znajdują się w skrzydłach, więc urwanie fragmentu tej części nie mogło spowodować awarii trzech niezależnych od siebie zasilań. Można to wyczytać w instrukcji „Wyposażenie elektryczne samolotu Tu-154 M, część I”, wydanej przez Zarząd Główny Stowarzyszenia Inżynierów i Techników Komunikacji, Dział Bazy Szkoleniowej, gdzie graficznie przedstawiono rozmieszczenie zasilania prądem zmiennym, stałym, w tym awaryjne. Wojskowi doskonale o tym wiedzą. Dlaczego więc formułują tak absurdalne wnioski?
Wina pilotów – bez dowodów Komisja obciążyła winą polskich pilotów, jednocześnie ogólnikowo stwierdzając, że samolot był źle naprowadzany przez rosyjskich kontrolerów. Ale dziwnym trafem nie udało się 34 wybitnym polskim ekspertom ustalić, jaki był stopień odpowiedzialności Rosjan. Nie dowiadujemy się z raportu – nie prowadzono w tym kierunku żadnych badań, wyliczeń – czy jeśli polski Tu-154M 101 byłby poprawnie naprowadzany przez wieżę w Smoleńsku, doszłoby do katastrofy, czy nie. A jest to kluczowa informacja decydująca o winie. Takich wątpliwości minister Miller i jego podopieczni nie mieli, stwierdzając jednoznacznie, że to błędy i decyzje polskich pilotów ostatecznie zaważyły na tym, że doszło do katastrofy. W trakcie prezentacji ustaleń raportu członkowie komisji Millera po kolei wymieniali różne przyczyny przemawiające za winą pilotów, przede wszystkim brak wyszkolenia załogi w zakresie obsługi samolotu i w zakresie współdziałania, bardzo duże obciążenia kapitana, który robił zbyt dużo rzeczy naraz, oraz błędy techniczne. Jeden z dwóch podstawowych zarzutów wobec pilotów to korzystanie w ostatniej fazie lotu (po zejściu na wysokość 400 m) z radiowysokościomierza, co miało spowodować, że tupolew zszedł zbyt nisko, uderzył w brzozę, a następnie w ziemię. Dodajmy, iż każdy, nawet początkujący pilot Tu-154, wie, że z wysokościomierza radiowego (pokazującego wysokość nad ziemią) można korzystać dopiero 60 m nad ziemią; wcześniej używa się wysokościomierza ciśnieniowego (pokazującego przy podchodzeniu do lądowania wysokość nad progiem pasa). Argument ten nie wytrzymuje krytyki. Po pierwsze: jedyną poszlaką wskazującą na takie zachowanie załogi jest synchronizacja komend z odczytanego przez Rosjan rejestratora rozmów (CVR) z zapisami polskiej skrzynki (ATM-QAR). Synchronizacja ta obarczona jest jednak najprawdopodobniej błędem 1–2 s, a komendy nawigatora dotyczące wysokości nie pokrywają się z przypisywanymi im wskazaniami wysokościomierza radiowego. Podobnie było z nieudolnym zestawieniem przez Rosjan zapisów CVR i rejestratora parametrów lotu FDR, wskazującym np., że na pewnym odcinku samolot leciał z prędkością… 177 km/h (a zatem powinien spaść). Po drugie: jak widać na zdjęciu ukazującym przyrządy dowódcy Tu-154 (str. 42 raportu Millera), wskaźniki obu wysokościomierzy ciśnieniowych i radiowysokościomierza są umieszczone tuż obok siebie. Nawet jeśli przyjąć niewiarygodną hipotezę, że nawigator odczytywał wysokość z radiowysokościomierza, jeszcze większym absurdem byłoby twierdzić, że piloci nie mieli świadomości, jaką wartość wskazują wysokościomierze ciśnieniowe. Drugi poważny zarzut dotyczy decyzji kpt. Arkadiusza Protasiuka o odejściu na drugi krąg na autopilocie po przyciśnięciu przycisku „uchod”, co zdaniem komisji było niemożliwe bez systemu nawigacyjnego ILS (umożliwiającego lądowanie w trudnych warunkach). Wciśnięcia przycisku „uchod” nie zarejestrowały, jak twierdzi komisja, czarne skrzynki. Jednak eksperci tej komisji nie badali w polskich placówkach naukowo-badawczych samej aparatury, bo kokpit, a raczej miazga po nim, jest w Rosji. Według komisji, bez obecności na lotnisku systemu ILS nie da się odejść automatycznie na drugi krąg. Jednak na str. 222 raportu napisano: „Podobny efekt [odejście na drugi krąg przy autopilocie – przyp. »GP«] można uzyskać, gdy pomimo braku sygnałów ILS zostanie włączony tryb ABSU »Glisada« przy włączonym przełączniku »Posadka« na pulpicie PN-5. Czynność ta powoduje jednak odłączenie kanału sterowania podłużnego ABSU „tangaż” i samolot nie jest sterowany w kanale podłużnym. Z ustaleń Komisji wynika, że możliwość ta (nieopisana w IUL) nie była znana pilotom 36 splt”. Skąd komisja ma taką pewność? Ponadto – czy komisja ma ekspertyzę, że urządzenia odpowiedzialne za automatyczne odejście były sprawne? Skoro jednak było według komisji jasne, że przycisk „uchod” nie działa bez ILS na lotnisku, tylko załoga o tym nie wiedziała, w jakim celu komisja Millera zleciła eksperyment na Tu-154M nr 102 na lotniskach z ILS i bez ILS? Oparcie zatem zarzutów wobec pilotów na tak kruchej poszlace jest łatwe do obalenia. Formułując główne zarzuty, zawoalowane wtrętami, że „piloci nie byli samobójcami i że nie lądowali, tylko wykonywali próbne podejście”, komisja poświęciła lwią część raportu elaboratowi o złych szkoleniach i nieprzygotowaniu do lotu. Rozdział ten w dużej mierze składa się z drobiazgów, jak np. niewpisanie w 2006 r. numerów ćwiczeń w „Osobistym dzienniku lotów” przez jednego z członków załogi. Tymczasem komisja powinna odnieść się do szkoleń dotyczących sztandarowych oskarżeń wobec pilotów (odczyt wysokości i odejście na drugi krąg), a nie całości. Ale wówczas wymowa tych kruchych zarzutów nie byłaby tak przytłaczająca, jak jest w raporcie. Co ciekawe, niektórzy z członków komisji dwa lata przed katastrofą kontrolowali system szkoleń i… nie stwierdzili większych uchybień.
Tunelowanie poznawcze Millera „Niedouczeniu” i potrzebie szkolenia pilotów oraz fatalnego zdaniem komisji funkcjonowania 36 SPLT komisja poświęciła w raporcie 61 stron, informacjom o wraku i danym medycznym oraz patologicznym – 6, a badaniom i ekspertyzom – 3 strony. Także „analiza psychologiczna działania załogi samolotu Tu-154 M” zajęła aż 7 stron. To najlepiej daje obraz tendencyjności ekspertów komisji Millera. W obszernej analizie psychologicznej pilotów, niczym nieustępującej tej z rosyjskiego raportu MAK, znajdują się np. tak błyskotliwe fragmenty: „W przypadku dowódcy statku powietrznego należy rozpoznać, wzmiankowane wyżej, zjawisko tunelowania poznawczego. (…) Ignorowanie, a nawet przestawianie urządzeń ostrzegawczych może być wyjaśnione przez zjawisko bolsteringu. Informacje sugerujące konieczność zmiany decyzji i działania są w pewnym sensie eliminowane jako niepotrzebne, zakłócające procesy percepcji i analizę danych niezbędnych pilotowi”. Eksperci Jerzego Millera, zajęci opisami „tunelowania poznawczego” i „bolsteringu”, zignorowali całkowicie inne sprawy. Wciąż więc nie wiemy, czy w samolocie nie wybuchła np. bomba – polscy specjaliści poświęcili tej sprawie w raporcie jedno zdanie: „Podczas oględzin wraku samolotu nie stwierdzono śladów detonacji materiałów wybuchowych”. O żadnej ekspertyzie pirotechnicznej nie ma ani słowa. Przypomnijmy, że w 1989 r. po katastrofie amerykańskiego samolotu nad szkockim Lockerbie dopiero po drobiazgowej analizie chemicznej (a nie „oględzinach”) elementów maszyny stwierdzono, że wybuchła w nim bomba – z odczytu rejestratorów lotu takiego wniosku wysnuć się nie dało. Równie lakonicznie potraktowano kwestię przyczyn śmierci załogi i pasażerów Tu-154. „Zgon załogi i pasażerów nastąpił z powodu ciężkich, wielonarządowych obrażeń wewnętrznych powstałych w wyniku działania przeciążeń hamujących podczas zderzenia samolotu z powierzchnią ziemi oraz niszczenia jego konstrukcji” – czytamy w raporcie. Na jakiej podstawie członkowie komisji Millera sformułowali takie wnioski? Na podstawie sfałszowanych wyników rosyjskich sekcji zwłok, zawierających np. w wielu przypadkach opis zupełnie innych ciał? Eksperci Millera powtarzają też bezrefleksyjnie za Rosjanami tezę o wartości przeciążenia, jakie działało na ofiary. Miałoby ono wynosić 100 g, czyli stukrotność przyciągania ziemskiego. Aby przeciążenie było tak duże przy zwykłym wypadku, samolot przy prędkości 300 km/h musiałby się zatrzymać na dystansie mniej więcej 3,5 do 4 m (w rzeczywistości było to kilkadziesiąt metrów), a więc uderzyć niemalże prostopadle w betonową ścianę. Komisja Millera sama zresztą sobie przeczy, bo w załączniku do raportu czytamy: „Kąt ślizgu samolotu wynosił około 20ľ. Zderzenie tego typu klasyfikowane jest jako uderzenie małej energii pod małym kątem. Podmokły teren oraz zarośla wytłumiły energię zderzenia (…)”. Nadal niewyjaśniona pozostaje sprawa zerwania linii energetycznej zasilającej lotnisko w Smoleńsku. Według ekspertów Millera, zerwał ją Tu-154 lub „konary drzew odłamanych kilkanaście metrów wcześniej i przemieszczonych zgodnie z kierunkiem lotu samolotu”. Problem w tym, że linia została przecięta ok. dwóch minut przed katastrofą, gdy tupolew – według rosyjskich stenogramów i danych Millera – znajdował się… kilkaset metrów nad ziemią. Fatalny stan wraku komisja tłumaczy tym samym co Rosjanie: uderzeniem o ziemię w pozycji odwróconej po rzekomym odłamaniu skrzydła (w wyniku kontaktu z brzózką) i rzekomym wykonaniu przez maszynę obrotu wokół własnej osi. Eksperci doszli do takiego wniosku po obejrzeniu… zdjęć Siergieja Amielina – tajemniczego Rosjanina, który po 10 kwietnia 2010 r. zajmował się fotografowaniem miejsca zdarzenia i udowadnianiem, że katastrofa była zwykłym wypadkiem („Wielu Polaków postrzega Rosję jako »imperium zła«, w którym o wszystkim decyduje wszechpotężne KGB. A przecież rzeczywistość od dawna jest inna”; „Uważam (…), że strona techniczna sprawy zostanie zbadana bardzo rzetelnie. Do tej pory nie było podstaw, by zarzucać MAK stronniczość”).
Nie wytłumaczono również zadziwiających „dziur” i „nakładek” w stenogramach z odczytanych przez Rosjan rozmów, które nagrał rejestrator CVR. Brakuje m.in. zapisu standardowej rozmowy między załogą Tu-154 a wieżą na temat wyboru kierunku podejścia. Eksperci Millera zamiast wyjaśnić tę sprawę, obarczyli winą za brak tych rozmów… załogę (choć informacje o kierunku podejścia otrzymali np. piloci rosyjskiego Iła-76 i polskiego Jaka-40, które podchodziły do lądowania przed tupolewem). Tymczasem kopie nagrań z CVR, jakimi dysponowali Polacy, pochodzą z przetrzymywanego przez Rosjan oryginału. Wszyscy pamiętamy wyprawy ministra Jerzego Millera do Moskwy po 16 sekund dodatkowego materiału z rejestratora rozmów. „Polscy prokuratorzy podejrzewali nawet, że strona rosyjska mogła manipulować nagraniami. Wpadli na to, porównując stenogram rozmów z nagraniem audio z kokpitu Tu-154” – pisał wówczas „Dziennik Gazeta Prawna”. Nic dziwnego zatem, że w stenogramach są np. takie momenty, w których nawigator zaczyna mówić jedną kwestię, nie skończywszy drugiej.
Grzechy premiera Pierwszym odpowiedzialnym za to, że najważniejsze dowody pozostają w rękach Rosjan, jest premier Tusk. To on zdecydował o oddaniu śledztwa Moskwie w sprawie śmierci polskiego prezydenta i elity narodu, podejmując decyzję o pominięciu zawartego 7 lipca 1993 r. porozumienia między Polską a Rosją. Według tego dokumentu wyjaśnianie incydentów i wypadków lotniczych z udziałem samolotów państwowych (wojskowych) „prowadzone będzie wspólnie przez właściwe organy polskie i rosyjskie”. Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych kierowana przez ministra MSWiA Jerzego Millera mogłaby więc działać na terytorium Federacji Rosyjskiej. Cztery dni po tragedii pracujące już w Smoleńsku, zgodnie z porozumieniem z 1993 r., komisje wojskowe – polską i rosyjską – zastąpiono jednak komisją rosyjską. Tusk i Putin zawarli utajnione (nieznane do dziś) porozumienie, że obowiązywać będzie nowe rozporządzenie wydane przez Putina, które powierza badanie katastrofy Międzypaństwowemu Komitetowi Lotniczemu Tatiany Anodiny. Zamiast porozumienia z 1993 r. przyjęto jako podstawę prawną w wyjaśnianiu przyczyn katastrofy Załącznik 13 do konwencji chicagowskiej z 1944 r. (o międzynarodowym lotnictwie cywilnym). Należy tu dodać, że przez osiem miesięcy, aż do ogłoszenia raportu końcowego MAK, premier Tusk okłamywał parlamentarzystów i opinię publiczną, że podstawą prawną badania katastrofy jest sama konwencja. Dopiero z raportu Anodiny dowiedzieliśmy się, że współpraca opierała się nie na samej konwencji, lecz na Załączniku 13. Skutkuje to m.in. tym, że Polska nie może stosować się obecnie do żadnych procedur odwoławczych przewidzianych w konwencji, a więc musi zaakceptować końcowy raport MAK. Wybór Załącznika 13 do konwencji chicagowskiej nie miał żadnego uzasadnienia. Konwencja wyraźnie stanowi, że nie odnosi się do państwowych statków powietrznych (art. 3 konwencji), lecz do cywilnych. Tymczasem Tu-154M 101 był statkiem powietrznym państwowym, wojskowym. 36. Specjalny Pułk Lotniczy, do którego należał samolot, też jest wojskowy, lot był wojskowy – 101M, czyli Military. Plan lotu złożony był na samolot wojskowy, piloci też mieli licencje pilotów wojskowych, w dokumencie „Claris” nr 050 (pismo dyplomatyczne z prośbą o zgodę na przelot i lądowanie na obcym terytorium) wskazano, że jest to samolot wojskowy, także lotnisko Smoleńsk-Siewiernyj jest wojskowe, a za jego obsługę odpowiadają żołnierze. Karta podejścia lotniska pochodziła z wojskowego zbioru informacji lotniskowo-nawigacyjnych Rosji. Z żyrowaniem polsko-rosyjskiego kłamstwa w tej sprawie miał spory intelektualny kłopot minister Jerzy Miller. 24 września 2010 r. w prasie ukazała się depesza PAP, w której czytamy: „Pomiędzy Rosją a polską komisją wyjaśniającą okoliczności katastrofy smoleńskiej nie ma sprzeczności w kwestii, jaki charakter miał ten przelot – powiedział szef MSWiA Jerzy Miller, dodając, że był to lot cywilny”. Kilkanaście miesięcy później, 29 lipca 2011 r., ten sam Jerzy Miller powiedział: „Lot samolotu Tu-154M, który 10 kwietnia 2010 r. rozbił się pod Smoleńskiem, z punktu widzenia polskiego prawa miał status wojskowy”.
Janicki też nawalił Na konferencji prasowej, podczas której komisja prezentowała swój raport, minister Miller stwierdził, że szef BOR, gen. Marian Janicki, nie ponosi winy za niezapewnienie bezpieczeństwa wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu 10 kwietnia 2010 r. Na pytanie „Gazety Polskiej” o zakres odpowiedzialności BOR, szef MSWiA odpowiedział, że odpowiada on jedynie za dowiezienie VIP-ów do samolotu na lotnisku Okęcie i odwiezienie ich z lotniska w Smoleńsku na cmentarz w Katyniu oraz za drogę powrotną. Gdy spytaliśmy na konferencji premiera Tuska, odwołując się do słów ministra Millera, czy w takim razie istnieje służba specjalna, która odpowiada za bezpieczeństwo lotu, premier odpowiedział, że… 36. Pułk Lotniczy ma w nazwie Specjalny. Oznacza to, że zdaniem premiera ani Służba Kontrwywiadu Wojskowego, ani Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za bezpieczeństwo delegacji Prezydenta RP. Premier na pytanie „Gazety Polskiej” o odpowiedzialność gen. Janickiego powiedział, że nie ponosi on odpowiedzialności za bezpieczeństwo w dniu 10 kwietnia 2010 r. Tymczasem jest faktem, że za przygotowanie wizyty Lecha Kaczyńskiego w Katyniu odpowiedzialne było polskie MSZ i polska placówka dyplomatyczna w Moskwie, natomiast za bezpieczeństwo – BOR. Jak ujawnił zespół parlamentarny ds. zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej pod kierownictwem Antoniego Macierewicza, zabezpieczenie wizyty Lecha Kaczyńskiego przez Biuro było niewystarczające i niezgodne z obowiązującymi przepisami, ujętymi m.in. w ustawie z 16 marca 2001 r. o BOR oraz w normatywach resortowych, takich jak wprowadzona Decyzją nr 184/MON Ministra Obrony Narodowej z 9 czerwca 2009 r. Najbardziej szokuje fakt, że przedstawiciele Biura Ochrony Rządu wyrazili zgodę na powierzenie stronie rosyjskiej zabezpieczenia wizyty prezydenta na lotnisku w Smoleńsku oraz na trasie do Katynia. Gdy samolot z Lechem Kaczyńskim rozbijał się pod Smoleńskiem, na lotnisku Siewiernyj nie było żadnego funkcjonariusza BOR. Przebywali tam tylko rosyjscy milicjanci i rosyjskie służby specjalne: Federalna Służba Bezpieczeństwa i Federalna Służba Ochrony. Tymczasem art. 14 ust. 2 „Instrukcji organizacji lotów statków powietrznych o statusie HEAD” określa, że sprawdzenie statku powietrznego przed lotem oraz ochronę osób znajdujących się na jego pokładzie podczas lotu realizują funkcjonariusze BOR, podobnie jak ochronę statku powietrznego w innych miejscach startów i lądowań oraz na lotniskach poza granicami kraju, w odniesieniu do Prezydenta RP. Tak więc nie tylko nie zabezpieczono lądowania i nie sprawdzono stanu prymitywnego lotniska, na którym miał lądować prezydent i dowódcy wszystkich rodzajów armii, to jeszcze w wieży kontroli lotów – a raczej w udającej ją budce – zasiedli ludzie, o których polska strona praktycznie nic nie wiedziała. Dlatego o tym, że jednym z kontrolerów był tajemniczy płk Nikołaj Krasnokucki, który przejął dowodzenie nad wieżą i na podstawie wytycznych nieznanego z nazwiska generała kazał swoim kolegom sprowadzać samolot do wysokości 100 m, Polacy dowiedzieli się dopiero kilka miesięcy po katastrofie. Funkcjonariusze BOR, którzy zabezpieczali delegację Lecha Kaczyńskiego na miejscu w Katyniu, nie mieli przy sobie nawet broni. „Dzień przed wylotem do Smoleńska Rosjanie cofnęli zgodę, by nasi ludzie, którzy mieli zabezpieczać wizytę prezydenckiej delegacji, zabrali ze sobą broń. (…) Szef Biura powinien nie wyrazić na to zgody, a nawet poinformować prezydenta, że nie może zapewnić ochrony delegacji, bo jak w razie zagrożenia nasi koledzy mieliby ochraniać prezydenta?” – opowiadał „Gazecie Polskiej” oficer Biura Ochrony Rządu. Na płycie lotniska w Smoleńsku nie było też pirotechnika. „Mjr Krzysztof P. pseudonim »Pikuś«, pirotechnik, który był w składzie funkcjonariuszy przydzielonych do ochrony delegacji 10 kwietnia 2010 r., w czasie gdy wydarzyła się katastrofa, był nie w Smoleńsku, lecz na cmentarzu w Katyniu. Wszystkich w Biurze zdziwiło, że został po katastrofie wyróżniony tytułem »pirotechnik roku«” – stwierdził oficer BOR. Służby BOR kompletnie zignorowały misję prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Szef BOR, gen. Janicki, powiedział nawet publicznie dziesięć dni po tragedii, że nie wiedział, kto leci samolotem. W BOR po katastrofie nawet nie wszczęto wewnętrznego postępowania wyjaśniającego w tej sprawie, co jest złamaniem ustawy o BOR. Zgodnie z tą ustawą, każde podejrzenie o niedopełnienie obowiązków lub ich nadużycie czy przekroczenie musi być wyjaśnione. Wszystkie informacje dotyczące działań rozpoznawczych i szczegółowy plan ochrony tej wizyty powinny znajdować się w specjalnie założonej teczce. Byłyby dowodem, jakie działania szef BOR podjął, ale też – jakich zaniechał. Lista podobnych zarzutów jest długa, ale nie ma ona znaczenia. Gen. Janickiego chroni minister Miller, ministra Millera, na którym, jako szefie MSWiA, ciążył obowiązek wydzielenia sił i środków niezbędnych dla ochrony delegacji prezydenta, chroni premier Tusk. Leszek MisiakGrzegorz Wierzchołowski
Lewacki wirus niszczy Zachód Rewolucjoniści z 1968 roku, a także wykarmione tymi samymi ideami ich dzieci i wnuki, trzymają w żelaznym uścisku zachodnią opinię publiczną. Zwolennicy tej ideologii nie mają swojej partii ani zhierarchizowanych struktur, ale ich metoda właściwie niczym nie różni się od taktyki komunistów. Wyznawcy ruchu ´68 posiadają monopol na interpretację faktów, mają duży wpływ na rząd i nadają ton we wszystkich partiach politycznych, także tych konserwatywnych. Z Bettiną Roehl, niemiecką dziennikarką i publicystką, autorką głośnej książki “Zabawa w komunizm!”, rozmawia Bogusław Rąpała
Wieloletnie niefrasobliwe traktowanie ideologii komunistycznej przez państwa zachodnie przynosi dziś katastrofalne skutki, czemu daje Pani wyraz w swojej książce pt. “Zabawa w komunizm!”. Jakie okoliczności przyczyniły się do jej napisania? - Pod koniec lat 90. w Archiwum Federalnym w Berlinie Wschodnim znalazłam akta dotyczące wydawanego przez moich rodziców – Ulrike Meinhof i Klausa Rainera Roehla – czasopisma “Konkret”. W ten sposób nadarzyła się okazja, aby dokładnie przyjrzeć się genezie niemieckiej lewicy, następnie zaś ją opisać. Historia utworzonego i finansowanego przez komunistów z Berlina Wschodniego pisma “Konkret”, z którą splecione są dzieje mojej rodziny, jest jednocześnie opowieścią o fenomenie ruchu ´68 i tworzeniu się lewicy w Niemczech. Proszę sobie wyobrazić, że “Konkret” od początku został zaprojektowany w Berlinie Wschodnim, przy współpracy z młodymi komunistami z Republiki Federalnej Niemiec, jako organ propagandowy, służący infiltracji młodzieży akademickiej na Zachodzie. Aktywność moich rodziców, którzy w połowie lat 60. redagowali sponsorowane przez Wschód pismo “Konkret”, była skupiona wokół formującego się ruchu ´68. To oni byli jego filarami. Jednocześnie należeli do medialnego establishmentu Hamburga i Berlina Zachodniego, który wywierał istotny wpływ na życie polityczne w Niemczech. W tamtych czasach powszechnego dobrobytu na lewicowych poglądach można było zbić pokaźny kapitał. To tyle, jeśli chodzi o biograficzną część dotyczącą mojej rodziny, oczywiście opowiadającą również o latach mojego dzieciństwa i wczesnej młodości oraz o sprawach związanych z prywatnym życiem rodziców.
W książce demaskuje Pani mity, którymi zwolennicy ruchu ´68 od dziesięcioleci legitymizują swoje istnienie. Jak publikacja ta została przyjęta na rynku wydawniczym? - Moja książka ma charakter polityczno-analityczny. W zupełnie nowym świetle przedstawia wydarzenia historyczne, które przez całe lata otaczane były legendą, jak początki ruchu antyatomowego, ustawy o stanie wyjątkowym oraz głęboko zakorzenione stereotypy o strasznym państwie Konrada Adenauera lat 50. czy o rzekomo zdeformowanym przez katolicyzm, skostniałym i nieludzkim niemieckim społeczeństwie, które w takiej formie, w jakiej przedstawiają je przedstawiciele ruchu ´68, legitymizując swoje działania i propagując agresywne, wysoko doktrynerskie bzdury, nigdy nie istniało. Droga, którą przemierzyłam – i tutaj znów nawiązuję do pańskiego pytania o moją książkę – pozwoliła mi dokładnie poznać to dziwaczne zjawisko, jakim jest popularna i akceptowana przez demokratyczny świat szaleńcza ideologia ruchu ´68. “Zabawa w komunizm!” ukazuje prawdziwą, opartą na faktach historię powstania tego nurtu, wyzwala od wytworzonych przezeń mitów i jednocześnie w sposób analityczny rozbija betonowe dogmaty wykreowane przez rozpieszczonych pop-, luksusi narkokomunistów. Bożkami ruchu lewicowego są Karol Marks, Zygmunt Freud i Wilhelm Reich, a w tle towarzyszą im takie postacie, jak Mao Tse-tung i inni czerwoni ludobójcy, od których dzisiejsi przedstawiciele ´68 odżegnują się dość niemrawo i często nieszczerze. Moja książka została przemilczana przez środowisko ´68. Gdyby nie była publikacją demaskatorską, ale kolejną gloryfikacją ruchu lewicowego, już dawno obsypano by ją pochwałami oraz tymi wszystkimi wspaniałymi, wysoko dotowanymi nagrodami niemieckiego przemysłu kulturalnego, na które – szczerze mówiąc – w pełni zasłużyła. Od dawna też byłaby lekturą obowiązkową na lekcjach historii, ponieważ mimo trudnej tematyki jest napisana w sposób przystępny i z poczuciem humoru.
Ale tak się nie stało, ponieważ pokazuje w niej Pani metody działania ludzi związanych z Nową Lewicą. Które z tych metod są najczęściej stosowane i najskuteczniejsze? - Ekspansja ruchu lewicowego, której towarzyszy utrata kontaktu z rzeczywistością, jest w demokracji pozostającej w służbie ideologii ´68 trudno dostrzegalna. Jeśli zaślepiona ideologią większość zatraca się w iluzorycznym świecie, to ma rację, nawet gdy nie ma racji. Demokracja zakłada, że decyduje większość, a większość jest przekonana, że podejmuje racjonalne decyzje. Analiza dzisiejszych społeczeństw zachodnich jest zaiste pracą herkulesową, chociażby dlatego, że po opanowaniu przez ideologię ´68 nie są one w stanie właściwie rozpoznać rzeczywistości i skonstatować, że tak naprawdę powinny jak najszybciej wylądować na kozetce u psychiatry. Właśnie z tego powodu struktury ´68 w dzisiejszych społeczeństwach są niewidoczne. Ideologia odciska swoje piętno, ale rzadko kiedy jest dostrzegana i wiązana z ruchem ´68, ponieważ jest on fałszywie uznawany za przestarzały i unicestwiony przez społeczeństwo. Należy jednak pamiętać, że pokolenie ´68 jest niczym kameleon i zawsze idzie z duchem czasu. Ruch ´68, który definiuję jako wysoce zideologizowaną, kryptokomunistyczną kulturę myślenia i odczuwania, właśnie dzięki swoim rewolucjom, medialnemu rozgłosowi i ugrupowaniu terrorystycznemu z lat 70., którym była Frakcja Czerwonej Armii, sam stał się establishmentem, podbił społeczeństwa i odtąd trzyma je w żelaznym uścisku, oczywiście zawsze utrzymując się na powierzchni.
W jaki sposób pokolenie ´68 ewoluowało w ciągu ostatnich dziesięcioleci? - Ruch ´68 jest dziś ideologią, która począwszy od lat 60., wywiera coraz silniejszy wpływ na kulturę Europy Zachodniej, a raczej na to, co po niej zostało. Ale ta ideologia – chcę to jeszcze raz podkreślić – jest postrzegana jako coś całkiem naturalnego, a więc w rzeczywistości jest asymilowana zupełnie nieświadomie. Sześćdziesięcioósmacy nie widzą lasu, bo zasłaniają im go drzewa. Kierując się miłosierdziem, można by im było nawet współczuć. Sytuacja staje się jednak groźna wówczas, gdy ciemnota spod znaku ´68 rozlewa się i mami całe społeczeństwa, które nie posiadają ani struktur, ani sił pozwalających zachować w tej rzeczywistości jakąkolwiek orientację. Sześćdziesięcioósmacy utworzyli bardzo elastyczną i spójną strukturę władzy, która w odróżnieniu od klasycznych komunistycznych dyktatur jest na tyle szczelna, że uniemożliwia tworzenie się jakichkolwiek komórek oporu. Żadnej solidarności! Każdy konstruktywny krytyk ideologii ´68 jest serdecznie witany przez ten ruch jako ktoś, komu również zależy na przełamywaniu złych struktur społecznych. Ale ci, którzy nie dają się pozyskać, są brutalnie, bezlitośnie wykluczani i pomijani milczeniem. Zwolennicy ruchu ´68 to także sensaci, którzy na każdą błahostkę reagują wrzaskiem. Jednakże prawdziwi krytycy – jeszcze raz to powtórzę – są przez tę bezkształtną masę medialną konsekwentnie tłumieni, a w najlepszym razie wystawiani na pośmiewisko. Wyznawcy ruchu ´68 opanowali niezwykle trudną sztukę robienia szpagatu. Mimo że w Niemczech, i w ogóle na Zachodzie, posiadają monopol na interpretację faktów, mają duży wpływ na rząd i nadają ton we wszystkich partiach politycznych, także tych konserwatywnych – to od ponad 45 lat potrafią się też sprzedawać jako najbardziej wartościowa moralnie i niezbędna opozycja.
Dlaczego ludzie nie dostrzegają tej obłudy? - Tę schizofreniczną postawę mocno i niewzruszenie reprezentują całe rzesze sześćdziesięcioósmaków. Proszę popatrzeć chociażby na nieco już leciwego Clausa Peymanna, szefa Berliner Ensemble, jednego z czołowych niemieckich teatrów. Człowiek ten od 40 lat żyje na koszt niemieckiego podatnika i świetnie mu się wiedzie. W sposób nudny i nieznośnie monotonny sprzedaje co roku jakąś infantylną wersję rewolucji komunistycznej i za pomocą różnorakich akcji oraz deklaracji ciągle stara się uczynić z terrorystów i ludobójców postacie akceptowane społecznie. Permanentna rewolucja teatralna pozwala mu wieść życie wielkokapitalistycznego bonzy. Przed kilkoma laty, gdy siedziałam naprzeciwko niego podczas telewizyjnego talk-show i stwierdziłam, że jego bożyszczem jest Mao Tse-tung, on nagle – niczym nastolatek przechodzący okres dojrzewania – wyciągnął zaciśniętą pięść i krzyknął w kierunku publiczności: “Rewolucja!”. I coś takiego jest uznawane na Zachodzie za sztukę. Chociaż w Niemczech wiek emerytalny dla urzędników wynosi 65 lat i nie wolno go przekraczać, umowa publicznoprawna z 74-letnim Peymannem została przedłużona do roku 2014. Jest to przykład absolutnego upadku niemieckiego przemysłu kulturalnego. Komuniści i zwolennicy ruchu ´68 przystąpili do urzeczywistniania wyimaginowanej, wyższej formy demokracji, a w gruncie rzeczy chodzi im o ideologie, które w najokrutniejszy sposób oddają kult jednostce. Peymann jest obiektem takiego kultu – współczesnym idolem, wyniesionym przez pokolenie ´68 na piedestał. Mogę zagwarantować, że każdą sztukę teatralną, niezależnie od tego, o czym będzie traktowała, zamieni on w rewolucyjny bełkot. Mimo że sześćdziesięcioósmacy niezmordowanie stylizują swój ruch na młodzieżowy, nikogo nie razi fakt, że kolejne młode pokolenia działające w tym nurcie są ciemiężone przez starców. Poważany w Europie i na całym świecie Peymann od początku lat 60. żyje z dyskredytowania zachodniego społeczeństwa, tym samym utwierdzając i cementując swoją sponsorowaną przez państwo władzę. Wysoką pozycję utrzymuje wyłącznie dzięki prasie mainstreamowej, która – abstrahując od pojawiających się sporadycznie głosów krytycznych – gremialnie go popiera. Nikt nie ma odwagi podnieść ręki na owego namaszczonego przez ruch ´68 i przyklejonego do swoich stanowisk oraz profitów “mistrza teatru”. Mimo że wszędzie słyszy się stwierdzenie: “Ruch ´68 jest już martwy. Jego przedstawiciele przechodzą teraz na emeryturę, a społeczeństwo już dawno wyleczyło się z jego ideologii”, fakty świadczą o czymś diametralnie innym. Społeczeństwo codziennie myśli i czuje tak, jak mu dyktują przedstawiciele pokolenia ´68.
Czy można ten ruch jakoś umiejscowić, zlokalizować? - Ruch ´68 tworzy perfekcyjnie działającą i spójną międzynarodową sieć. W Niemczech i innych dużych państwach na Zachodzie stopień tych powiązań, które zostały uformowane w ciągu minionych dziesięcioleci, stał się tak oczywisty, że nie zauważają go nawet osoby w ten ruch zaangażowane, a więc jego “aktorzy”. Rewolucjoniści z 1968 roku, a także wykarmione tymi samymi ideami ich dzieci i wnuki, nawet jeśli deklarują się jako przeciwnicy tej ideologii, albo po prostu urodziły się później i są wobec niej nastawione krytycznie, trzymają w żelaznym uścisku zachodnią opinię publiczną, niezależnie od tego, czy są przy władzy, czy też znajdują się w opozycji. Struktury te kierują przede wszystkim mediami i decydują o tym, co się w nich pojawia. Sprawują też kontrolę nad przemysłem związanym z kulturą, rozrywką i edukacją dysponującym każdego roku ponad 100 mld euro. Ideolodzy ruchu ´68 zwiększają również swój wpływ na sądownictwo. Ideologia tej generacji zepchnęła na społeczny margines obydwa duże Kościoły w Niemczech – katolicki i ewangelicki, a zamiast tego zaimplementowała ateizm. W każdej dziedzinie – nieważne, czy chodzi o politykę atomową, migracyjną, o edukację, a przede wszystkim o psychologię – obowiązuje sposób myślenia wykreowany przez ruch ´68, który tym samym kształtuje również politykę. Zwolennicy tej ideologii nie mają swojej partii ani zhierarchizowanych struktur, ale ich metoda właściwie niczym się nie różni od taktyki komunistów. Polega ona na tym, żeby niczego samemu nie budować, ale niszczyć, infiltrować, wynaturzać i przejmować struktury, które już istnieją.
Państwa takie jak Polska, w których przez dziesięciolecia rządzili komuniści, do dziś zmagają się nie tylko z problemami materialnymi, ale przede wszystkim z moralnym zepsuciem swoich obywateli. Czy szkody, które wywołuje ruch ´68, są podobne? - Komuniści deformowali rzeczywistość przy pomocy ateizmu, ideologii i własnych dogmatów. Realizacji tych założeń służyły monolityczne aparaty partyjne oraz budzące grozę dyktatury. Z kolei reprezentanci ruchu ´68, których ja określam mianem “popkomunistów”, posługując się antykapitalistycznymi, komunistycznymi i wieloma innymi zawiłymi ideami, które niemal codziennie dopasowują do zmieniającego się ducha czasu, dbają o to, by atakowane przez nich przy pomocy różnych rewolucyjnych fantasmagorii społeczeństwa zachodnie w gruncie rzeczy nadal istniały. W ten sposób mogą je maksymalnie wykorzystać do własnych celów. I mają nadzieję, że konserwatywno-kapitalistyczne środowiska, na których żerują, będą finansowały ich ideologiczny obłęd.
Chodzi im głównie o pieniądze? - Ruch ´68 już dawno popadłby w zapaść i nie byłby ideologią zwycięską, gdyby Republika Federalna Niemiec nie była tak zamożna. Proszę zwrócić uwagę na fakt, że w latach 70., pomimo strat wojennych, RFN pod względem dochodu narodowego przypadającego na jednego mieszkańca znajdowała się w ścisłej światowej czołówce, obok Stanów Zjednoczonych, Szwajcarii i Szwecji. Dziś jest inaczej. Relatywny upadek Niemiec, który będzie można obserwować także w przyszłości, ma obok różnych innych przyczyn także tę jedną: ruch ´68. Przedstawiciele tego nurtu politycznego od zawsze troszczyli się o to, żeby załatwiać sobie nawzajem dobre posady i inne profity. Wyspecjalizowali się w ostrych atakach na państwo, społeczeństwo, gospodarkę, własność, Kościoły, związki zawodowe i na co tylko chcą, niczego nie budując, a w zamian za to permanentnie wymachując fikcyjną maczugą moralną i zbijając kapitał. Bogacą się w specyficzny i perwersyjny sposób. Szczególnie w swoim dzisiejszym wydaniu – jako Zieloni – przedstawiają siebie jako lepszą część społeczeństwa. Występują przeciwko wojnie i wyzyskowi, opowiadają się za biednymi i pozbawionymi praw w swoim kraju i na całym świecie, kilkadziesiąt lat po śmierci Hitlera popisują się brawurową odwagą przeciwko nazistom. Ale jednocześnie zajmują świetnie opłacane stanowiska i żądają dla siebie wysokich świadczeń emerytalnych. Ideologia ´68 niesie ze sobą zdegenerowaną formę feudalizmu. Daniel Cohn-Bendit, polityk, lider francuskich Zielonych, i jemu podobni zachowują się jak współcześni książęta. Robią wokół siebie dużo szumu, a media multiplikują wyprodukowany przez nich chłam, tak jakby chodziło o jakąś genialną prawdę, o receptę na życie. Przyjrzyjmy się bliżej Cohnowi-Benditowi. Człowiek ten pierwszą połowę swojej publicznej działalności spędził uwięziony w infantylizmie, a drugą – w pułapce własnej starczości. Czy społeczeństwo rzeczywiście potrzebuje takich “poplątanych” osobników? Konsekwencje tego są katastrofalne. Przez ostatnie 200 lat Zachód wiódł na świecie prym na wszystkich ważnych polach. Szczyt dobrobytu osiągnął w późnych latach 60. i 70 i od tego momentu stale już tylko przegrywa. Ruch ´68 jest immanentną, samoniszczącą maszynerią.
Dlaczego idee reprezentowane przez Nową Lewicę znajdują tak wielu sympatyków wśród ludzi młodych, którzy nie zdają sobie sprawy z tego, że nie jest to niewinna zabawa? - Ideologia pokolenia ´68 odnosi wyłącznie sukcesy. Głosi lewicowe hasła i przyciąga młodych ludzi. Trochę rewolucji, sex & drugs & rock´n´roll, poczucie bycia kimś lepszym, inteligentniejszym, wyemancypowanym i seksualnie wyzwolonym, pod warunkiem, że płynie się z nurtem mainstreamu – to wszystko jest atrakcyjne, a przy tym wyraźnie definiuje wrogów: rodziców (o ile nie wyznają tej samej ideologii), tradycyjne struktury społeczne, partie konserwatywne i liberalne oraz oczywiście Kościoły. Wrogość ta kierowana jest również w stronę państwa. W myśl tej ideologii w zasadzie nie powinno się zakładać (zdrowej) rodziny, ponieważ w takiej sytuacji siłą rzeczy bierze się udział w reprodukowaniu zepsutych, opresyjnych struktur i znowu zostaje się kołtunem, który wychowuje swoje dzieci na uznających autorytety poddanych, a nie na ludzi żyjących zgodnie z duchem ruchu ´68. Jej zwolennicy – podobnie jak komuniści – chcą stworzyć “nowego człowieka”, który będzie tańczył tak, jak mu zagrają przedstawiciele pokolenia ´68.Nauczyciele nie potrafią sobie poradzić z rozwydrzonymi uczniami. Wobec młodych ludzi, którzy nie szanują nawet własnych rodziców, stają się coraz bardziej bezradni. Czy o to właśnie chodzi lewicowym ideologom? - Ruch ´68 jest w zasadzie sektą, która przejęła władzę, i tak się fatalnie składa, że nie została rozpoznana jako sekta. W reprezentowanej przez nią ideologii panuje kult wiecznej młodości. I jeśli nawet kult ten nie jest już tak widoczny, jak w poprzednich latach, to niezmienne pozostają schematy myślowe i sposób odczuwania, które za sprawą pokolenia ´68 przeniknęły i utrwaliły się w społeczeństwie. Do tego dochodzi jeszcze konieczność bycia nowoczesnym. Młodzi ludzie – nawet tacy, którzy głęboko w sercu wyznają poglądy konserwatywne i są w stanie rozsądnie myśleć oraz angażować się społecznie – są tak bardzo osaczeni przez dynamikę i wir mentalnych struktur ruchu ´68, że często nie tylko działają wbrew własnym interesom, ale też prezentują poglądy polityczne, z którymi tak naprawdę wcale się nie utożsamiają. Na tym polega recepta na sukces środowisk lewicowych. I w ten sposób wygrywają one wybory. Sytuacja taka miała ostatnio miejsce w gospodarczo zamożnym landzie Badenia-Wirtembergia, gdzie szefem rządu został Winfried Kretschmann, człowiek ze ścisłego trzonu ruchu ´68 i były fanatyczny zwolennik K-Gruppen, występujący obecnie w roli dobrodusznego dziadka i męża stanu. Może on teraz forsować bezwzględne idee ruchu ´68 chociażby za pośrednictwem systemu oświaty. Wkrótce zapewne wielu ludzi przerazi się konsekwencjami własnego wyboru, ale na zmianę decyzji będzie już za późno.
Jeśli zagrożeń tych nie dostrzega wielu dorosłych: rodziców, nauczycieli i polityków, to kto ma chronić najmłodszych? - Pokolenie ´68 od momentu swojego powstania jest bardzo odporne na argumenty płynące z zewnątrz i nie przyjmuje informacji pochodzących spoza własnych kręgów. Sześćdziesięcioósmacy sprzedają się co prawda jako ludzie światli, ale jednocześnie tłumią to “światło” przy pomocy własnej ideologii. Regularnie dyskredytują swoich krytyków jako niemodnych i autorytarnych idiotów. Tej permanentnie odnawiającej się ideologii mogłaby się przeciwstawić tylko nowa, atrakcyjna wizja.
Czy ruch ´68 ma jakiś konkretny punkt, do którego chciałby dojść, a potem się zatrzymać? - Nie, on się stale żywi duchem czasu, nad którym panuje. Nie reprezentuje żadnej konkretnej utopii ani idei.
Wspomniała Pani o niechęci pokolenia ´68 do tradycyjnej rodziny… - Jak każda sekta, z trudem akceptuje ono struktury, których członkowie zachowują autonomiczne przestrzenie wolności. Dlatego instytucja rodziny zawsze była dla niego solą w oku.
Jakie są ideologiczne korzenie tego środowiska? - Przedstawiciele ruchu ´68 zatykają uszy, kiedy się o tym mówi, ale wyznawana przez nich ideologia jest silnie powiązana z idiotyzmami głoszonymi przez dążącego do zrewolucjonizowania kultury i mającego na sumieniu miliony ofiar Mao Tse-tunga, który chciał uruchomić na Zachodzie mechanizmy prowadzące do jego zniszczenia. Ów autokrata nie miał nadziei na to, że zacofane i na dodatek wyniszczone przezeń Chiny odniosą szybkie, militarne zwycięstwo nad Zachodem. Dlatego pragnął zrewolucjonizować Trzeci Świat, a Europę wpędzić przy pomocy doskonale wystylizowanej propagandy w pewien rodzaj autodestrukcji, co mu się, niestety, w znacznej mierze udało. I tę właśnie autodestrukcję zwolennicy ruchu ´68 napędzają do dzisiaj, nieustannie przedstawiając ją jako coś modnego i awangardowego. Do tego obrzucają wyniosłymi obelgami wszystko to, co istnieje realnie, a zatem – według nich – powinno zostać zrewolucjonizowane.
Brzmi to pesymistycznie. Czy potrafi sobie Pani wyobrazić społeczeństwo europejskie za 20 lat? - Myślę, że zarówno Europa, jak i Ameryka – Zachód w ogóle – doświadczą znacznego wyobcowania w stosunku do siebie i własnej historii. Także z powodu napływu ludności z innych części świata, w tym z krajów muzułmańskich. W takiej sytuacji trudno będzie mówić o europejskiej tożsamości. Z powodu obłąkańczego generowania przez Brukselę i Strasburg wciąż nowych ustaw oraz postępującej fetyszyzacji pojęcia “Europa” kontynent zostanie przytłoczony nadmiarem regulacji prawnych, a jednocześnie będzie się coraz bardziej zatracał w chaosie paralelnych społeczeństw i heterogenicznych struktur. W przedstawionej przeze mnie wizji przyszłości znaczny udział będzie miała autodestrukcyjna furia ruchu ´68. Tymczasem tacy politycy jak Helmut Kohl czy Angela Merkel, którzy swoją pozycję budują na przemilczaniu i przeczekiwaniu problemów, a przy tym nie są zdolni do podjęcia intelektualnej debaty, utrzymują społeczeństwo w poczuciu pewnego rodzaju konserwatywnego bezpieczeństwa, które faktycznie nie istnieje. To niewyobrażalne, że Merkel, która pełni najwyższe stanowisko w państwie, tłumi wszelkie dyskusje nad niezbędnymi rozwiązaniami systemowymi.
To, co Pani mówi, jest bardzo interesujące, choć jest to dość wstrząsający obraz przyszłości… - …ale realistyczny, o ile w ogóle można dziś snuć prognozy na przyszłość. Ale mimo wszystko pozostaję optymistką i wciąż mam nadzieję, że coś się zmieni na lepsze. Ostatecznie historia ludzkości nie jest zdeterminowana, ale podlega nieprzewidywalnym fluktuacjom.
Czy widzi Pani jakiś sposób na zahamowanie tego autodestrukcyjnego procesu? - Jeśli zadając mi to pytanie, myśli pan, że podam jakiś bardziej optymistyczny wariant mojej przedstawionej wyżej, raczej mrocznej prognozy przyszłości, to muszę pana rozczarować. Ale nie porzucam nadziei.
Wspomniała Pani wcześniej, że wciąż odnawiającej się ideologii ´68 mogłaby się przeciwstawić jakaś atrakcyjna idea lub wizja. Co konkretnie miała Pani na myśli? - Pomimo wszelkich niedoskonałości, które są widoczne w zachodniej demokracji, zawsze uważałam ją za najatrakcyjniejszą wizję, jaka istniała w całej historii ludzkości. Jest ona najbliższa ideałowi humanistycznemu. I to ona uczyniła z Zachodu obszar przodujący na świecie pod względem gospodarczym i kulturowym. Dziś społeczeństwa zachodnie są niesamowicie zdezorientowane lub wręcz zaślepione. Tak zwane elity bardziej bawią się życiem, niż naprawdę żyją. Zachód cechuje się mieszaniną dekadencji, ignorancji i swoistego oczekiwania na koniec świata (jako fantastycznej megaimprezy) oraz połączeniem arogancji i pychy. Popada on w pewien rodzaj metażycia. To dążenie do samozniszczenia, przy jednoczesnym pouczaniu całego świata, jak powinien postępować, nazwałabym schizofrenicznym rysem zachodniego systemu. Powinniśmy przeprowadzić gruntowną wymianę elit, ponieważ te, które nami rządzą, po prostu zawodzą. Zmianę na lepsze mógłby przynieść powrót do starych, sprawdzonych zachodnich ideałów, które są coraz mocniej wypierane z powszechnej świadomości. Duchowo-ideowej próżni, będącej spuścizną ruchu ´68, nie są już w stanie wypełnić nawet religie.
Społeczeństwa muszą chcieć wymiany swoich elit. Co powinno się stać, by do tego doszło? - Społeczności, które mają zdezorientowane elity, same też są bezsilne i nie potrafią wziąć spraw w swoje ręce. Jeśli pyta mnie pan teraz o nową ideę, która mogłaby wstrząsnąć ludźmi i zdobyć ich serca, to muszę powiedzieć o swojej nadziei, że w końcu obudzi się w nich świadomość, iż decydenci wystawili ich do wiatru. Co do wizji społecznych, to tutaj nie oczekiwałabym jakiegoś cudu. Tak zwana Nowa Lewica, która dziś nie jest już wcale nowa, w obecnych formach istnienia jest trudna do rozpoznania. Jest środowiskiem skupiającym żądnych władzy i pieniędzy cwaniaków, którzy zajmują istotne z punktu widzenia gospodarki stanowiska. Proszę popatrzeć na Dominique´a Strauss-Kahna, zachodniego socjalistę, który korzysta pełnymi garściami z dobrodziejstw kapitalizmu i jest feudałem najwyższej kategorii. Francuskie media (także te skrajnie lewicowe), które dobrze wiedzą o jego ogromnym majątku, najwyraźniej – przy całej otwartości – ukrywają to przed swoimi proletariackimi konsumentami. Kolejny przykład to Carla Bruni, żona Nicolasa Sarkozy´ego, stylizująca się na wielkokapitalistyczną lewaczkę. Tak wygląda zabawa w komunizm! Niestety, owa polityczna sekta, zapewniająca swoim zwolennikom dokładnie te same stanowiska i pozycje w społeczeństwie, które niegdyś chciała obalić przy pomocy działań rewolucyjnych, nie da się łatwo wyrugować z uprzywilejowanych pozycji. Tym bardziej że jej ideolodzy próbują mamić społeczeństwo swoją odwagą i bohaterstwem, wrażliwością społeczną i rozumieniem demokracji, którą się wykazali w latach 50. i 60. Używając tego “odgrzewanego” kłamstwa, aspirują także do roli autorytetów moralnych.
Nie udałoby się to im, gdyby nie opanowali mediów… - Zniszczenie wszystkich tradycyjnych wartości było częścią programu ruchu ´68, a jego zwolennicy zachowują się tak, jakby to oni sami stanowili istotną wartość. W świecie medialnym opis wydarzeń dyktowany jest przez lewicowy mainstream. Środowiska, które sprzeciwiają się tego rodzaju zwierzchności, nie mają łatwego życia. A jeśli na dodatek mają do czynienia z tworem przypominającym sektę, która bazuje na aplauzie, na tym, co dzieje się “tu i teraz”, i na nieformalnych sposobach komunikacji, to niesłychanie ciężko jest im się przebić z jakąkolwiek nową ideą.
Obserwuje Pani również sytuację społeczno-polityczną w Polsce. Co Pani myśli, widząc np. dążenie wielu polityków w naszym kraju do zalegalizowania układów homoseksualnych? - Sądzę, że w tym zakresie Polska poddała się nurtowi obowiązującemu we Wspólnocie Europejskiej. Bracia Kaczyńscy, którzy w ciągu ostatnich 20 lat próbowali uchronić kraj od duchowo-ideowej okupacji ze strony zachodniego molocha, niestety, przegrali. Nie potrafili wypracować odpowiedniej strategii, która byłaby pomocna przy prowadzeniu wojny ideologicznej zarówno z zachodnimi, jak i rodzimymi kadrami spod znaku ´68.
A może po prostu polskie społeczeństwo, otumanione ideologią ruchu ´68, nie potrafiło docenić prezentowanej przez nich konserwatywnej wizji kraju? - Kaczyńscy mają wielkie zasługi w walce przeciwko restauracji starych komunistycznych struktur, ale w żaden sposób nie umieli zapobiec symbiozie zręcznych, zachodnich przedstawicieli ruchu ´68 z polskimi postkomunistami. Najwidoczniej kampania niszczenia demokracji, prowadzona przez spadkobierców pokolenia ´68, stanowiła dla braci Kaczyńskich zagadkę. W Polsce zdążyła już wyrosnąć elita, która jest zafascynowana zwycięską energią mainstreamu ´68 i która oczywiście spodziewa się wyciągać z tego osobiste korzyści. Kto chce się zmierzyć z lewicowymi aktywistami, sprawującymi bardzo chytrze kontrolę nad różnego rodzaju ruchami ekologicznymi, feministycznymi czy też pokojowymi, musi przede wszystkim zrozumieć, że ma do czynienia z nadzwyczaj agresywnym, podstępnym i niezwykle sprawnym w organizowaniu różnego rodzaju kampanii ruchem, który jednocześnie na wszelkie możliwe sposoby prowadzi agitację w społeczeństwie i ma za sobą olbrzymią armię najczęściej niedouczonych klakierów.
Kogo ma Pani na myśli? - Proszę popatrzeć np. na cieszące się coraz większym zainteresowaniem fora internetowe, na których grasują całe rzesze dyskutantów zachowujących się jak samodzielni i niezależni wolontariusze ruchu ´68. Okazują się oni bardzo przydatni dla lewicowej nomenklatury. Niech się pan przyjrzy również bieżącym wydarzeniom w Niemczech i głośnej sprawie plagiatów prac doktorskich. Jak zwykle tłumy grzebią w doktoratach nielubianych polityków konserwatywnych, natomiast oszczędzają polityków “czerwonych” lub “zielonych”. A przecież wiadomo, że doktoraty napisane przez lewicowców, nieważne, czy z dziedziny techniki, nauk przyrodniczych, czy też humanistycznych, zawierały najczęściej pieśni pochwalne na cześć komunizmu – pieśni, które każdy z tych autorów znał na pamięć.
Jaką dałaby Pani radę tym, którzy dostrzegają niszczycielską działalność ruchu ´68 i chcą z nim walczyć? - Podczas dyskusji potrzebne są rozsądek i wysoka kultura polityczna. Kto chce przeciwstawić owej zastygłej i tępej strukturze władzy – która mimo tych cech przyciąga do siebie wszelkiej maści wesołków – jakąś nową ideę czy wizję, lub chce przynajmniej stworzyć szansę dla ich zaistnienia, musi posiadać wrodzony talent w dziedzinie public relations albo też dysponować ogromną wiedzą. Działalność środowisk prawicowych, które chciałyby walczyć z ruchem ´68 metodami rewolucyjnymi, nie jest satysfakcjonująca. Kręgów tych nie da się traktować serio. Służą one aktywistom pokolenia ´68 jedynie za pożywkę dla uprawianej przez nich tzw. krytyki społecznej. Tak więc do walki z ruchem ´68 nie wystarczy bardzo atrakcyjna idea. Jej orędownicy muszą być niesamowicie sprawnymi dyskutantami. Strategia kampanii prowadzonych przez lewicowych aktywistów polega na niszczeniu struktur i wyobrażeń na temat świata, dzięki którym owe struktury niegdyś zachowywały spójność. Zdeformowaniu uległy także idee politycznie inaczej ukierunkowanych partii. Spuścizna intelektualna ruchu ´68 – ujmując to żartobliwie – została splagiatowana przez CDU i FDP, niemieckie partie konserwatywne. Jest ona widoczna również w Kościele ewangelickim oraz w mniejszym stopniu w Kościele katolickim. Jeśli zatem ktoś rzeczywiście chce z nią skutecznie walczyć, musi być niezwykle odporny. Ruch ´68 jest niczym wirus o niespotykanych wprost możliwościach zarażania. Dziękuję za rozmowę.
Bettina Roehl (ur. 21 września 1962 roku) mieszka w Hamburgu. W 2006 roku wydała w Niemczech książkę “So macht Kommunismus Spass!”, która weszła do kanonu opracowań dotyczących historii lewicy w Republice Federalnej Niemiec. Jest to opowieść o rodzicach autorki: Ulrike Meinhof i Klausie Rainerze Roehlu, oraz wydawanym przez nich kultowym piśmie “Konkret”. W 2008 roku ukazało się polskie tłumaczenie tej książki pt. “Zabawa w komunizm!”, które wywołało ożywioną debatę poświęconą generacji ´68. W 2001 roku Roehl opublikowała zdjęcia oraz informacje na temat terrorystycznej przeszłości Joschki Fischera, ówczesnego ministra spraw zagranicznych i byłego aktywisty ruchu ´68. W ostatnich latach zabierała głos przede wszystkim w związku z bieżącymi kwestiami politycznymi, gospodarczymi i kulturalnymi. Wiele jej artykułów ukazało się w politycznym blogu w internetowym wydaniu dziennika “Die Welt” – “Sex, Macht und Politik Mainstream Report”.
Za: Nasz Dziennik, Sobota-Niedziela, 30-31 lipca 2011, Nr 176 (4106)
Czy przodkowie św. Piusa X pochodzili z Polski? Dnia 3 czerwca 1951 r. odbyła się w Rzymie beatyfikacja*) papieża, Piusa X. Starsi wiekiem przypominają sobie, że został on papieżem na skutek dość wyjątkowego zbiegu okoliczności, a mianowicie zawdzięcza swój wybór także wielkiej odwadze cywilnej i zdecydowanemu poczuciu patriotycznemu polskiego uczestnika konklawe z r. 1903, biskupa krakowskiego, kardynała Puzyny. Mniej już jest wiadomo, że wkrótce po swym wyniesieniu na stolicę Piotrową wielki ten „odnowiciel wszystkiego w Chrystusie”, jeden z największych reformatorów i uświęcicieli życia kościelnego w dziejach chrześcijaństwa, „papież Eucharystii”, Pius X, urodzony w r. 1835 jako syn ubogiego i skromnego pracownika w małej mieścinie północno-włoskiej Riese, wyniósł w r. 1905 na ołtarze Ślązaka, męczennika za wiarę z początków XVII w., urodzonego w Cieszynie, błog. Melchiora Grodzieckiego. Rok później wystosował na ręce prymasa Polski, arcybiskupa gnieźnieńskiego i poznańskiego, ks. Stablewskiego, serdecznie napisany list, którym podniósł i pokrzepił ducha narodu polskiego, a jeszcze trzy lata później, co również nie powinno być dla nas obojętne, kanonizował pracującego niegdyś także w Warszawie Morawianina, św. Klemensa Marię Hofbauera (Dworzaka). Gdy w r. 1910 spadła na Polskę szkarada zbrodni jasnogórskiej, to Pius X pośpieszył z pociechą, ofiarowując dla klasztoru częstochowskiego cenne korony na cudowny obraz Matki Bożej. Gdy zaś następnego roku zawakowała przez śmierć kardynała Puzyny stolica biskupia krakowska, wyniósł na nią i własnoręcznie konsekrował swego przybocznego szambelana, a pod koniec życia kardynała, księcia Sapiehę. W niektórych, z różnych powodów mniej życzliwych Piusowi X, kołach włoskich i nie włoskich mówiono o nim, że jest „obcym typem między papieżami” i że „posiada tylko przeciętną inteligencję”. Temu ostatniemu zarzutowi przeczą jego liczne, bardzo śmiałe, przełomowe, programowe na przyszłość, niekiedy wprost rewolucyjne i niezwykle owocne przedsięwzięcia, które podje! i równie śmiałe, bez oglądania się. na przeciwieństwa i trudności, przeprowadził. Dla nas w tej chwili jest najważniejsze, że już w niespełna dziesięć lat po zgonie podjęto jego proces beatyfikacyjny i że proces ten zdążył już się pomyślnie zakończyć, tak iż po zmarłym blisko 400 lat temu św. Piusie V, Pius X jest dopiero pierwszym następnym papieżem, którego spotkał wielki w Kościele przywilej beatyfikacji. Otóż poza pewnymi ośrodkami na Śląsku, prawdopodobnie nigdzie indziej w kraju nie słyszano, że w powiatach Opolszczyzny są wieśniacze rodziny, które chlubią się pokrewieństwem z Piusem X. Twierdzą one, że ojciec papieża pochodził ze Śląska Opolskiego, nazywał się Krawiec, a jako młodzieniec w czasie wojny napoleońskiej, chroniąc się przed pańszczyzną, czy też przed wzięciem do pruskiego wojska, zbiegł do północnych Włoch i zmieniwszy nazwisko na włoski jego odpowiednik: Sarto, pozostał tam na stałe. Na potwierdzenie tych opowieści przechowują starannie i demonstrują ciekawym wykazy genealogiczne, w których punktem wyjścia jest (rzekomy czy rzeczywisty?) dziadek Piusa X ze strony ojca, a jednym z członków sam papież. Gadki na ten temat szczególnie żywo krążyły w okresie panowania w Niemczech Hitlera, kiedy to niemieckie władze domagały się od różnych funkcjonariuszów publicznych i osób składających dyplomowe egzaminy państwowe dowodów aryjskości ich pochodzenia, skutkiem czego wielu musiało na gwałt szperać w księgach metrycznych i innych źródłach i wypisywać stamtąd swoich przodków. Między innymi dość często wtedy rozprawiano o owym rzekome polskim pochodzeniu Piusa X w ulubionym miejscu pielgrzymek śląskich, klasztorze OO. Franciszkanów na Górze św. Anny, i w domu macierzystym założonego przez Edmunda Bojanowskiego zakonu śląskich sióstr Służebniczek NMP w Porębie, z tej głównie przyczyny, że obydwa te domy zakonne znajdują się w sąsiedztwie wsi Dolna (powiat Strzelce Wielkie), która jest jednym z miejsc zamieszkania części owych „krewnych” papieskich, a także dlatego, że i między Służebniczkami były owe „krewne”. Sam otrzymałem tę dla mnie sensacyjną wiadomość z ust jednego z OO. Franciszkanów świętojańskich dopiero w dzień Zielonych Świąt 1951 r., niebawem zaś powtórzyła mi ją, z dodaniem jeszcze niektórych szczegółów, przełożona generalna Sióstr Służebniczek. Dziesięć dni później dostarczono mi do wglądu specjalnie na ten cel wypożyczony z Dolnej jeden z tych pieczołowicie chronionych i mimo niedawnej burzy wojennej, która i przez Dolną przechodziła, szczęśliwie dochowanych „dowodów pokrewieństwa”. Jest to średnich rozmiarów (46 x 37 cm), pięknie wykonane i gustownie oprawione przeznaczone do zawieszenia na ścianie, odbicie popiersia Piusa X na dobrym kartonie, na odwrotnej stronie którego widnieje dużym, kaligraficznym pismem wprawną ręką wypisana tablica genealogiczna. Zestawiono ją, jakby z podanych tam dat wypływało, w kilka albo kilkanaście lat po śmierci papieża i, oczywiście, w języku, który naonczas obowiązywał w szkole i w urzędach Opolszczyzny, czyli niemieckim. Niestety, osoba trzecia, która mi tę tablicę przywiozła, nie umiała podać nazwiska jej właściciela, ani też kto ją spisywał. Głosi ona, że we wsi Boguszyce (prawdopodobnie wieś w parafii Toszek pow. Gliwicki. Istnieje jeszcze tej nazwy wieś pod Opolem) było niegdyś małżeństwo Krawiec (Krawietz). Tablica wymienia pięcioro ich dzieci. Z tych pierwszy syn, Antoni, ożenił się w Jemielnicy (pow. Strzelce) – „nach Himmelwitz verheiratet”. Drugi syn (bez podania imienia) zbiegł w czasie wojny 1812/13 r. do Ameryki. Trzeci syn (również bez podania imienia) zbiegł w czasie tejże wojny do Riese w północnych Włoszech, tam ożenił się, był urzędnikiem pocztowym i miał ośmioro dzieci – „geflichtet in Kriege 1812/13 nach Riese in Oberitalien, dort verh. als Postmeister, 8 Kinder”. Z boku na marginesie tej pozycji dodano tą samą ręką: „Vater des Giuseppe (Joseph)”. Córka, Katarzyna, wyszła za maż za Marcina Moisę w Dolnej. Zmarła dn. 24.4.1888 r. Druga córka została wydana za Franciszka Moczygębę z Płużnicy (Gross Pluschnitz, pow. Strzelce). Jej syn był spowiednikiem w Rzymie, a później „nuncjuszem” (?) w Santos (?) Texas w Ameryce – „ihr Sohn als Beichvater in Rom, spaeter Nuntius in Santos Texas (Amerika)” Coś jest poplątanego w tej ostatniej uwadze, w każdym razie nazwisko ks. Moczygęby jest głośne w dziejach emigracji polskiej w Stanach Zjednoczonych. Miałby to więc być, według omawianej tablicy, kuzyn Piusa X. Dalszy jej ciąg wymienia już tylko potomstwo Marcina i Katarzyny Moisów z Dolnej. A więc Ignacego Moisę, urodzonego w Dolnej 31 I 1840, a zmarłego 20 VI 1874, i jego brata Emanuela, który wywędrował do Ameryki, po czym podaje trzy córki Ignacego: Annę, „obecnie Wycisk, ur. 27 XI 1866 r., wydaną za mąż 1887 r. w Wiśniczu” (pow. Gliwice), Marię „obecnie Cedzich-Zwiór w Dolnej” i Jadwigę, „obecnie Mainka w Bytomiu”. Przy nazwisku Anny Wyciskowej dopisanych zostało siedmioro jej dzieci, a więc córka zakonnica Boromeuszka, syn zmarły w roku 1918 we Francji, inny syn zamieszkały w Berlinie, jeszcze inny w Limburgu i troje pozostałych na miejscu w Wiśniczu. Po tych wszystkich danych autor tablicy wykaligrafował znacznie większymi, uroczystszymi literami notatę: „Krawietz = Schneider = Sarto, Giuseppe Melchiore geb. 2.6.1835 zu Riese Provinz Treviso OberItalien stammt von einfachen Eltern, 1858 Friester” itd. aż do kardynalatu, papiestwa i śmierci w 1914 r. Jeszcze niżej doklejono na rogu tablicy krótki wycinek z niemieckiej gazety, donoszący o rozpoczęciu procesu beatyfikacyjnego Piusa X i jego pierwszych etapach. Tyle tablica. Zachodzi pytanie, co sądzić o podanej przez nią historii Krawiec-Sarto. Wyznaję, że dla Polaka i czciciela pamięci wielkiego papieża jest ona bardzo ponętna. Tym więcej, że miałem szczęście, aż dwukrotnie widzieć z bliska Piusa X i obydwa razy uderzał mnie jakiś inny, aniżeli u Włochów, wyraz jego oczu, mało włoska cera i rysy twarzy a także jakiś inny układ czaszki. Obecnie gdy usłyszałem te opowieści śląskie, mimo woli nasuwa się myśl, czy przypadkiem nie mieli jednak racji ci, którzy mu zarzucali „obcość typu”, a to nie tyle z powodu jego niezwykłej prostoty w obcowaniu, ze światem i odmiennej postawy duchowej, o które im zapewne chodziło, ile raczej z przyczyny jego pół-obcego, w tym wypadku pół-słowiańskiego, pochodzenia. Mimo to jestem sceptycznie do tej hipotezy usposobiony. Wydaje się zbyt korzystną, aby była prawdziwa. Niedowierzanie również budzi brak imienia ojca papieskiego. Jest przeto możliwe, że hipoteza ta powstała skutkiem jakiegoś przywidzenia, albo nieporozumienia. Źródłem jej powstania mogła być fałszywa ambicja, swoisty snobizm kogoś, związanego krwią ze śląskimi Krawiecami, albo nawet pospolity dowcip lub żart. Mógł ktoś znający znaczenie wyrazu Sarto i zdający sobie sprawę z wędrówek Ślązaków po świecie, zadworować sobie z którego z nich, że Pius X, to także z pochodzenia ich rodak i to zostało później prostodusznie powtórzone, przyjęte za dobrą monetę i rozgłoszone. Niemniej i odrzucać tej historii z góry, jak długo nie zostaną dokładniej zbadane, zarówno polskie jak i włoskie materiały źródłowe, nie mogę. To np., co podaje o pochodzeniu Piusa X, skądinąd poważny historyk Schmidlin, zarówno w swej pracy z 1903 r. jak i w późniejszej Papstgeschichie der neuesten Zeit, wcale nie budzi zaufania. Biografie papieża głoszą, że ojciec jego urodził się około 1753, a ożenił z dwudziestoletnią Włoszką, mając już lat 40, w r. 1833. Ten dość późny, jak na wiejskie stosunki włoskie ożenek daje sporo do myślenia. Wcale również nie włoską, a za to jakże zgodną z praktykami ludu śląskiego, wydaje się prostota sióstr papieskich, które mieszkając tak długo przy swym wielkim bracie nigdy ani przez moment nie pomyślały, aby się wyzbyć swego wieśniaczego charakteru. Niestety, w śląskich księgach urodzin wśród szeregu innych luk mamy także lukę w latach 1792/1793. Gdy więc idzie o urodziny ojca papieskiego, skazani jesteśmy wyłącznie na poszukiwanie we Włoszech. Ewentualny brak metryki jego urodzenia w archiwach włoskich przemawiałby poważnie za prawdziwością gadki śląskiej. Z drugiej jednak strony nawet posiadanie takiej metryki nie powinno z góry przesądzać o sprawie, trzeba by bowiem najprzód bardzo starannie sprawdzić, czy czasem nie została ona spreparowana (sfałszowana) ex post. Biografie Piusa X mówią o jego dziadku i stryju Antonim, który miał późniejszego papieża trzymać do chrztu. Otóż, badając materiały włoskie, trzeba by odpowiedzieć także na pytanie, czy to prawdziwy dziadek i stryj; nie należy bowiem tracić z oczu i takiej możliwości, że zbiegły ze Śląska młody Krawiec, znalazłszy we Włoszech rodzinę Sarto, przykleił się do niej, zarówno więc „dziadek”, jak i „stryj” byliby tylko „przyszywani”. Mimo wszystko myślę, że warto było te opowieści Ślązaków podać do szerszej wiadomości. Raz dlatego, że od chwili beatyfikacji Piusa X stały się tym ciekawsze, po wtóre zaś, że już od dłuższego czasu istnieje całkiem pokaźna grupa ludzi, która nimi żyje. Z materiałów ks. Józefa Umińskiego, zmarłego we Wrocławiu 1.05.1954 r.
*) Artykuł niniejszy został napisany jeszcze przed kanonizacją Piusa X i dlatego mowa w nim o beatyfikacji – przyp. red. „Katolika” Artykuł ukazał się w „Katoliku” z 13 stycznia 1957 r.
Przypisy: Co się dość często bezkrytycznie powtarza o innych motywach słynnego veta kardynała Puzyny przeciwko obiorowi kard. Rampolli, jest nieporozumieniem i wypaczeniem prawdy. Polaków zainteresuje jeszcze, że jedną z pierwszych czynności papieskich Piusa X, podjętych zaraz w 1903 r., był osobisty jego bardzo czynny udział w procesie beatyfikacyjnym znanego nam z historii Jana III Sobieskiego i odsieczy wiedeńskiej o. Marka d’Aviano. Sam papież przewodniczył trybunałowi procesowemu i zadawał od siebie pytania (podaje o tym Schmidlin w swej pracy o Piusie X z 1903 r.). Dekretem z 28 XI 1908 r. zatwierdził Pius X dla Polski używane już bodaj od czasów Jana Kazimierza wezwanie Litanii Loretańskiej „Królowo Korony Polskiej”, oddając Polskę pod szczególniejszą opiekę N.M.Panny (p. Skrudlik, Królowa Korony Polskiej, Lwów 1930, str. 140). W r. 1910 pochwalił Pius X projekt, powstającej wówczas specjalnie, polskiej (płockiej) instytucji tzw. Księży Misjonarzy Diecezjalnych i nadał jej szczególne przywileje (p. ks. dr W. Jezusek w „Miesięczniku Past. Płockim”, 1951, nr 9–12, str. 98 i 135). W owych czasach zbieganie młodych wieśniaków śląskich przed pańszczyzną do północnych Włoch było zjawiskiem bardzo częstym. Aby to skontrolować, wystarczy porównać umieszczane dość często obok siebie (najczęściej w katolickich encyklopediach) portrety papieży: Piusa IX, Leona XIII, Piusa X, Benedykta XV, lombardczyka (germanina) Piusa XI i Piusa XII. Nie wiem, czy kto podejmował te badania. Ostrożność kazałaby tu postawić sobie pytanie, czy przypadkiem odnośna księga nie została celowo wyłączona i zniszczona.
AAB. Teki Kardynała Hlonda. Okres przedwojenny 1927–1939. Korespondencja Bpa J. Gawliny 1936–37.
Do Kard. A. Hlonda (25 IV 1937) Katowice, 25 IV 1937 Wasza Eminencjo! Najdostojniejszy Księże Kardynale Prymasie! Korzystając z obecności na sakrze biskupiej w Katowicach, pozwalam sobie przesłać Waszej Eminencji garść wiadomości.
a) Sprawa pochodzenia górnośląskiego Piusa X staje się verisimilima. Ks. [Emil] Szramek zwrócił się do W. Płużnic z prośbą o bliższe szczegóły co do matki O. Leopolda Moczygemby. Otrzymał odpowiedź, że nazywała się Ewa z d. Krawiec. Równocześnie proboszcz od siebie pisze ks. Szramkowi, że od dawna krążą pogłoski jakoby to była ciotka Piusa X. Przypomina sobie ks. Szramek sam, że jego proboszcz śp. ks. [Józef] Gregor, historyk, mówiąc o O. Moczygembie, wspomniał o pewnym wuju O. Moczygemby, Kanoniku czy Biskupie w Mantui, którego tenże często odwiedzał. Podobno uchodził wiadomy krawiec w 1872, uchylając się przed poborem do wojska, ożenił się w Riese dosyć późno, gdy się zaaklimatyzował. Ks. [Emil] Szramek zresztą Eminencji wszystko dokładnie opisze. Warto by zwrócić się do proboszcza w Riese o badania metrykalne i do Mons. Bressana. Najracjonalniejsze byłoby wysłanie listu przez Waszą Eminencję, której ani jeden ani drugi adresat nie odmówi odpowiedzi. Do Texas już napisałem modo non suspecto. Ks. Konstanty Michalski zwrócił się do Ks. Metrop. [Adama] Sapiehy, który był szambelanem Piusa X. Quod deus bene vertat. Warto by sprawdzić obszerniejsze monografie o Piusie X, których ja nie znam.
b) Zdaniem moim grozi niebezpieczeństwo KAP-owi. Przybył do mnie p. Rewerowski (dawniej Rewera-Rothel) z dwoma wycinkami z gazet na temat nie dawno aresztowanych fałszerzy monet w Warszawie. Są to, jak p. R.[ewerowski] z całą stanowczością twierdzi, ponieważ ich osobiście zna, szwagier i brat Teodor ks. K. Aczkolwiek panuje opinia, że ks. K.[aczyński] dzięki swoim stosunkom przynajmniej brata z więzienia uwolni, będzie miał trudne stanowisko. Szwagier otrzymał unieważnienie pierwszego małżeństwa w Warszawie, a z drugą żoną, siostrą ks. K. nie żyje również.
c) W sprawie usiłowań rozwodowych generała [Tadeusza] Kasprzyckiego udałem się do niego wprost jako że on moim ministrem, a ja jego biskupem. Chciałem poprostu spełnić swój obowiązek duszpasterski, aczkolwiek przypuszczałem, że nie będzie chciał mówić na ten temat. Tymczasem po wytłumaczeniu mu a limine, że to nie jest jego sprawa prywatna – ślub obecny, jak stwierdziłem u św. Krzyża jest ważny – była to rozmowa niezmiernie ciekawa i niezwykła. Chwyciłem go od punktu honoru i słowa oficerskiego. Nie chcę jako jego biskup, by o moim ministrze po Warszawie krążyły te i te plotki. Tłumaczyłem mu lata przejściowe, w których organizm szykując się do starości, szuka raz jeszcze jakiegoś romantycznego wybuchu uczucia. Był szczery, aczkolwiek raz po raz się rzucał. Tłumaczył mi wiele. Ja zaś zapewniałem, że ten romans uczuciowo minie, a gdy znów zaczął o rozwodzie, oświadczyłem mu, że nie będzie szczęśliwy, gdy żonę i synka opuści. Zrezygnował z nieprzejednanego postanowienia rozwodowego, lecz dodał, że nie wie, co z sobą począć. Prosił by go nie potępiać, jeśli jednak się rozwiedzie. W każdym razie, był zadowolony z rozmowy, lecz zaznaczył, że na pewno rozwiedzie się gdyby się przekonał, że jakaś “zorganizowana klika na mnie lub na panią K. chciałaby wywierać presję”. Modlę się o światło dla niego.
d) Minister prosił o żałobne Msze polowe na rocznicę śmierci Marszałka Piłsudskiego. Odmówiłem. Zgodziłem się natomiast na 3 maja.
e) Marszałek [Edward] Śmigły-Rydz przejdzie od jutra operację wycięcia migdałów.
f) Przypadkiem wpadłem przed wczoraj do ks. Kosibowicza. Zastałem tam wicemarszałka Podolskiego, który z polecenia płk. [Adama] Koca nawiązuje kontakt z Jezuitami.
g) Od 15 do 28 maja mam zamiar wyjechać do Wiednia.
Całując pierścień Waszej Eminencji łącze wyrazy najgłębszej czci. (-) + Józef Gawlina
Przypisy:
Ks. Juliusz Bieniek (1895–1978) w dniu 13 III 1937 został mianowany biskupem pomocniczym biskupa katowickiego St. Adamskiego. Konsekrowany został 25 IV 1937 przez bpa St. Adamskiego, w asyście bpa J. Gawliny i A. Zimniaka.
Pius X urodził się w roku 1835.
Ks. Leopold Moczygemba (1824–1891) był duszpasterzem zakładającym polskie parafie wśród emigrantów w USA.
gen. Tadeusz Kasprzycki (1891–1978) od roku 1935 był ministrem spraw wojskowych.
Józef Piłsudski (1887–1935) zmarł 12 maja 1935. Data pierwszej rocznicy zgonu.
Edward Rydz-Śmigły (1886–1941) od roku 1935 był generalnym Inspektorem Sił Zbrojnych.
Za: Bractwo Kapłańskie św. Piusa X
Labirynty rosyjskiej polityki historycznej, cz. 1 Od redakcji: Publikujemy tłumaczenie artykuł Aleksieja Millera, rosyjskiego historyka, profesora Rosyjskiej Akademii Nauk, na temat polityki historycznej. Znajduje się w nim wiele odniesień do Polski. Autor przedstawia rosyjski punkt widzenia na prowadzenie tego typu polityki przez władze w Moskwie, w tym formułuje opinie na temat obecnego stanu stosunków z Warszawą. Poznanie widzenia spraw przez drugą stronę pozwala na lepsze zrozumienie sytuacji i formułowanie naszej polityki. W drugiej części artykułu omówione są kwestie dotyczące polityki historycznej w relacjach Rosji z Ukrainą. W ciągu dwudziestu pięciu lat, jakie minęły od początku pieriestrojki, stosunki między polityką i historią w Rosji pokonały kilka ostrych zakrętów. Kolejny taki zakręt, którego skutki są na razie niejasne, rozpoczął się pod koniec wieku XXI, w latach 2009- 2010. Zostały zrewidowane zasady wariantu rosyjskiego „polityki historycznej”, tzn. upowszechnionego w wielu krajach postkomunistycznych wykorzystywania wybranych selektywnie elementów z przeszłości do koniunkturalnych celów politycznych. Wydawało się, że same te zasady ukształtowały się w pierwszej połowie i w środku lat 2000- nych. Możliwe, że przemiany dyskursu w sferze interpretacji historycznych związane są z wejściem Rosji w epokę szerszej transformacji społeczno- politycznej, w trakcie której na miejsce postradzieckiej agendy, zasadniczo, po kardynalnym zburzeniu mającej charakter restauracji, wkraczać będzie coś innego.
Od egzaltacji pieriestrojką do obojętności lat 1990-ych Mało prawdopodobne, aby w przewidywalnej przyszłości zainteresowanie społeczne historią w Rosji zbliżyło się do takiego poziomu, jaki był charakterystyczny dla okresu pieriestrojki. Usuwanie „białych plam” dotyczących przestępstw reżymu komunistycznego i przede wszystkim stalinizmu, przenicowanie „Krótkiego kursu historii WKPb”, publiczne wypowiedzenie słów „imperium” i „totalitaryzm”, których wcześniej wobec ZSRR nie wolno było używać- wszystko to miało jasne znaczenie polityczne. Nawet idiomatyczny język pieriestrojki w dużej mierze zapożyczony został z repertuaru historyków- „wybór drogi historycznej”, „alternatywa historyczna” itd. Zaostrzone zainteresowanie publiczności rozszerzało się na wszystko, co było „historycznym”. W sumie była to nader niezdrowa sytuacja z cechami egzaltacji, w której popyt wyraźnie przewyższał jakość podaży. W pierwszej połowie lat 1990, w okresie zabarwionym szokiem po rozpadzie ZSRR i dla ogromnej większości w sensie materialnym ciężkim, zainteresowanie społeczeństwa historią zauważalnie zmalało. W trakcie tak zwanego sądu nad KPZR (r. 1992) szczególnie stało się oczywiste, że społeczeństwo, jeśli chodzi o stosunek do własnej przeszłości, jest głęboko podzielone. Zwycięstwo w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej okazało się praktycznie jedynym elementem pamięci zbiorowej, wywołującym w różnych grupach społecznych emocje łączące, nawet jeżeli nie były one wspólne. Liderzy polityczni czuli to i w swoich kluczowych wystąpieniach publicznych wykorzystywali, mimo że w dość ograniczony sposób, takie historyczne odsyłacze. Boris Jelcyn, do końca prezydentury pozostając wiernym retoryce antykomunistycznej, już nie dążył do utrwalenia tego stanowiska jako jedynie legitymizującego. W drugiej połowie lat 1990- tych władze przestały aktywnie wykorzystywać historię w celach politycznych, zostawiając ją zasadniczo historykom. Dla profesjonalistów lata 1990-te i początek 2000-nych wcale nie były czasem utraconym, lecz były epoką swoistej „rewolucji archiwalnej”- wiele dokumentów po raz pierwszy stało się dostępnych, znacząca ich część została opublikowana. Historycy rosyjscy, przy badaniu wieku XX, zaczęli aktywnie współpracować z kolegami z za-granicy, przede wszystkim amerykańskimi i zachodnioeuropejskimi. Wydano dziesiątki, o ile nie setki wysokiej jakości książek poświęconych okresowi radzieckiemu. Jednak społeczne zainteresowanie nimi było nieporównywalnie niższe, niż w epoce pieriestrojki. Generalnie środki masowej informacji nie poradziły sobie z zadaniem przyciągnięcia uwagi społeczeństwa do nowych opracowań historycznych, a dokładniej, z reguły, nie stawiały sobie one nawet takiego zadania. W tamtych latach wzniesiono setki pomników i obiektów architektonicznych poświęconych ofiarom represji, najczęściej w miejscach kaźni masowych i łagrów GUŁAG-u. Nie zajmowały jednak one centralnego miejsca w świadomości społeczeństwa, znajdując się na obrzeżach miast lub w ogóle w miejscach trudno dostępnych. Nie pojawiły się więc rytuały państwowe upamiętniające ofiary reżymu radzieckiego, wyżsi urzędnicy nie uczestniczyli w obchodach. Charakter przestępczy władzy nie został utrwalony ani na poziomie prawnym ani na politycznym. W okresie tym zasadniczo ukształtował się zestaw ocen historii wieku XX, który z widocznymi, nie zasadniczymi jednak różnicami, znalazł swoje odzwierciedlenie w szeregu wtedy wydanych podręczników szkolnych. Reżym radziecki oceniany był w nich jako totalitarny, przypominano liczne przestępstwa, nie anulowało to jednak osiągnięć okresu radzieckiego i heroizmu ludzi radzieckich w pracy i na froncie. Wyraźnie zarysowuje się również nacjonalizacja historii, która w przypadku Rosji oznaczała przede wszystkim brak informacji o tych częściach ZSRR, które stały się w roku 1991 krajami niezależnymi. W odróżnieniu jednak od byłych republik radzieckich nacjonalizacji takiej nie towarzyszyła radykalna rewizja panteonu wybitnych działaczy- raczej miało miejsce dodawanie postaci z obozu „białych”, nierzadko w powiązaniu z fizycznym przemieszczaniem ich prochów do Rosji. Nie miały powodzenia próby dodania do narodowej „alei sławy” ludzi, którzy współpracowali z Niemcami hitlerowskimi. Jednak ich totalna demonizacja zastąpiona została przez dyskusję „rozumiejącą”. To zasadniczo różniło Rosję od jej zachodnich sąsiadów, przede wszystkim republik nadbałtyckich i Ukrainy, gdzie heroizacja wielu kolaborantów jako bojowników walczących o wolność przeciwko okupacji radzieckiej stała się ważnym elementem nowej narracji historycznej.
2003-2008: Eskalacja polityki historycznej Na początku pierwszej prezydenckiej kadencji, przy rozwiązywaniu kwestii ustawowej regulacji symboli państwowych, Władimir Putin wykorzystał „pojednawczo- wszechogarniające” podejście do historii. W celu zatwierdzenia trójkolorowej flagi wszedł w koalicję sytuacyjną z siłami liberalnymi i demokratycznymi, ignorując protesty komunistów, a w roku 2001 na odwrót, utworzył blok z komunistami, podejmując skuteczne działania, wbrew protestom liberałów, na rzecz odrestaurowania lekko zmodyfikowanego hymnu radzieckiego. Wydawałoby się, że idea główna polegała na przyjęciu całej przeszłości jako „wspólnego dobra”. W rzeczywistości jednak, zamiast syntezy, pojawiła się konstrukcja pełna sprzeczności, która trwała jedynie dzięki stosowaniu zasady milczenia o problemach i odpowiedzialności. Próby wykorzystania jakichś wydarzeń z przeszłości jako jednoczących symboli były wyjątkowo niezgrabne, co szczególnie wyraźnie ujawniło się przy okazji wprowadzania w roku 2005 nowego święta jedności narodowej. Część „negatywna” planu, to znaczy wyparcie z kalendarza nieaktualnej dla władzy rocznicy Rewolucji Październikowej- mniej więcej się udała, sensu „pozytywnego” nie znaleziono jednak do dzisiaj. Aktywizacja na początku wieku XXI wschodnioeuropejskiej polityki historycznej, której głównym celem była Rosja, wywołała w Moskwie rosnące zaniepokojenie. Bolesny charakter miały skandale międzynarodowe, związane z jubileuszem Zwycięstwa (zwłaszcza w roku 2005), gdy delegacje szeregu państw postkomunistycznych od-mówiły przyjazdu na obchody. Rosja zaczęła więc przygotowywać odpowiedź. Pierwsza reakcja myśli administracyjnej była zupełnie tradycyjna- przykręcić śrubę wewnątrz kraju, „dać odpór oszczercom” zagranicą i stworzyć w tym celu dokładnie takie same struktury, przy pomocy których oni „rzucają oszczerstwa”. Tak rozpoczęły się rozmowy o tym, że Rosji potrzebny jest własny Instytut pamięci narodowej na wzór podobnych instytucji u sąsiadów. Już w roku 2003, na spotkaniu z historykami w Bibliotece Rumiancewa (znanej też pod nazwą B. im. Lenina- tł) Władimir Putin mówił o tym, że skoncentrowanie się na „aspekcie negatywnym”, usprawiedliwione w trakcie burzenia systemu poprzedniego, zastąpić należy patosem konstruktywnym i kształtowaniem dumy z powodu własnej historii, „konieczne jest usunięcie brudu i piany, które w ciągu tych lat się nawarstwiły”. Lata 2003- 2006 określić można jako fazę ukrytą opracowywania rosyjskiej wersji polityki historycznej. Zupełnie logiczne jest, że katalizatorem tego procesu stały się konflikty z krajem, w którym sam termin „polityka historyczna” się narodził- Polską. Stosunki z Warszawą, i tak obciążone złożoną, tragiczną przeszłością, bardziej jeszcze się zepsuły w roku 2004, z powodu aktywnego polskiego udziału w ukraińskiej „rewolucji pomarańczowej” a ostatecznie nabrały kryzysowego charakteru w roku 2005, gdy prezydentem Polski wybrany został zwolennik twardej linii antyrosyjskiej Lech Kaczyński. Praktycznie Moskwa zamroziła współpracę z Warszawą w sprawie katyńskiej, która w obu krajach stała się wiodącym elementem polityki historycznej. W stosunkach z republikami nadbałtyckimi i Ukrainą Moskwa maksymalnie ostro reagowała na jakiekolwiek gesty mające charakter antyrosyjski lub nawet jeżeli tak się tylko wydawało. Już w roku 2006 stworzony został zespół autorów pod kierownictwem Alieksandra Filippowa i Alieksandra Daniłowa, któremu zlecono przygotowanie z gruntu nowego zestawu podręczników szkolnych do nauki historii kraju. W roku 2007 ukazał się pierwszy produkt- podręcznik do historii najnowszej Rosji- dla nauczycieli, wkrótce pojawił się podręcznik „Historia Rosji, 1945- 2007”, oraz podręcznik metodyczny do okresu lat 1900- 1945. Krótkie streszczenie przez samego Daniłowa koncepcji podręcznika zawierało następujące wieloznaczne stwierdzenia:
a) „główną przyczyną „wielkiego terroru” był opór wobec obranego przez Stalina kursu na forsowna modernizację oraz obawa lidera kraju iż utraci kontrolę nad sytuacją”;
b) „w ZSRR nie było zorganizowanego głodu na wsi”;
c) „mówiąc o represjonowanych, słusznie by było, gdyby pojawiła się tutaj definicja, zawierająca jedynie osoby skazane na karę śmierci i rozstrzelane”; „jeśli chodzi o kampanię Armii Czerwonej w roku 1939, to należałoby podkreślić, że chodziło o rzeczywiste wyzwolenie tych terytoriów, które odeszły do Polski na mocy Ryskiego Traktatu Pokojowego z r. 1920, tzn. nie było niczym innym, jak wyzwoleniem części Ojczyzny”;
d) nie usprawiedliwiając zabójstwa jeńców wojennych w Katyniu, należałoby zaznaczyć, że ze strony Stalina strzały w Katyniu nie były zwykłą kwestią politycznej celowości, lecz również odpowiedzią na śmierć wielu (dziesiątków) tysięcy czerwonoarmistów w polskiej niewoli po wojnie roku 1920”. Widać z przytoczonych cytatów, że wiele tez (rok 1939, Katyń, głód) zostało zainspirowanych przez politykę historyczną krajów sąsiednich i sformułowanych w tym samym duchu polityczno- historycznym. W charakterze bazy metodologicznej autorzy proklamowali rezygnację z koncepcji totalitaryzmu jako nienaukowego narzędzia zimnej wojny i proponowali analizę okresu radzieckiego z punktu widzenia teorii modernizacji. W istocie, treść podręcznika jest zwróconym w przeszłość dyskursem współczesnej elity rządzącej. Bardzo jest podobna do radzieckiej narracji po okresie stalinowskim, po odjęciu od niej retoryki komunistycznej. We wrogim otoczeniu i w warunkach mobilizacji przegięcia i przestępstwa były nieuniknione, ale odkupione są one sukcesami w modernizacji , bez których niemożliwe byłoby zwycięstwo w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej. Atrybutem klasycznym polityki historycznej stało się wykorzystywanie dźwigni administracyjnych w celu skutecznego „wdrożenia” podręcznika jako „słusznego”. Nie ominęło również Rosji charakterystyczne dla takiego podejścia dążenie do regulowania kwestii historycznych przy pomocy ustawodawstwa. Pierwszy o konieczności przyjęcia ustawy, grożącej postępowaniem karnym za „niesłuszne” wypowiedzi o historii II Wojny Światowej i roli ZSRR w niej, mówić zaczął zimą roku 2009 minister ds. sytuacji nadzwyczajnych Siergiej Szojgu, jeden z liderów „Rosji Jednolitej”. Wkrótce złożone zostały w Dumie dwa projekty ustaw, idee te rozwijające. W maju roku 2009 prezydent Dmitrij Miedwiediew wydał rozporządzenie o utworzeniu przy Prezydencie Federacji Rosyjskiej Komisji d/ s Przeciwdziałania Próbom Fałszowania Historii ze Szkodą dla Interesów Rosji. Było to prawdopodobnie apogeum tej wersji polityki historycznej, która rosła w siłę od roku 2003. Z jednej strony dokument ten spowodował falę negatywnych reakcji historyków zawodowych i społeczeństwa, z drugiej natomiast stał się sygnałem do agresywnej kampanii propagandowej jego zwolenników, demonstrujących nieukrywana wrogość wobec establishmentu akademickiego i w ogóle wobec profesjonalistów w dziedzinie historii. Zamiast utworzenia w Rosji Instytutu Pamięci Narodowej na wzór ukraiński albo polski wybrano rozwiązanie bardziej efektywne od strony technologicznej: wykorzystywanie szeregu formalnie niezależnych organizacji społecznych, którym można dawać odpowiednie zadania i wyposażać je w takie materiały archiwalne, jakie są wygodne zleceniodawcy. W istocie była to modyfikacja dobrze znanej technologii „przecieku” do prasy, kiedy to „przeciekająca” informacja niekoniecznie jest nieprawdziwa, ale na pewno stanowi przedmiot manipulacji. Badania historyczne nie stają się zajęciem naukowym, lecz polityczno-technologiczną pracą zleconą, a decyzje o finansowaniu i ocenie pracy podejmuje władza, a nie wspólnota profesjonalistów. W ten sposób wszystkie kluczowe elementy polityki historycznej są bez trudu zauważalne w praktyce rosyjskiej pierwszego dziesięciolecia wieku XXI. Po pierwsze, próba rozpowszechnienia w szkołach jedynego podręcznika historii, redagowanego z centrum politycznego. Po drugie, specjalne, zaangażowane politycznie struktury, łączące zadanie organizacji badań i kontroli archiwów oraz działalności wydawniczej. Po trzecie, próba ustawowego uregulowania interpretacji historycznych. W końcu, typowe metody legitymizacji i zabezpieczenia ideologicznego wszystkich wymienionych wyżej praktyk. Jak w większości krajów sąsiednich ostrze polityki historycznej skierowane zostało do wnętrza kraju. Przy całej oczywistej oryginalności szeregu rozwiązań organizacyjnych, jeśli chodzi o ducha i stylistykę, rosyjska polityka historyczna całkowicie odpowiadała poziomowi polityki historycznej u sąsiadów. Obiecywało to dla stosunków międzynarodowych Rosji skutki negatywne, gdyż reagowała ona tak właśnie, jak chcieliby aktywiści antyrosyjskiej polityki historycznej w państwach postkomunistycznych. Atmosfera wewnątrzpolityczna zaiste stawała się przygnębiającą.
2009- 2011: Tendencje sprzeczne O ile Polska wniosła do zakorzenienia się rosyjskiej polityki historycznej wkład znaczący, to również tendencje do przeciwdziałania jej w dużej mierze też związane są z wydarzeniami polskimi. Jesienią roku 2007 na czele rządu stanął przeciwnik polityczny braci Kaczyńskich, lider partii „Platforma Obywatelska” Donald Tusk. Wkrótce rozpoczął się nader ostrożny dialog Moskwy z obozem politycznym Tuska, w tym również w kwestiach historycznych. W lipcu roku 2008, rektor MGIMO (jednej z najbardziej cenionych w świecie akademii dyplomatycznych- tł) czł. RAN Anatolij Torkunow, współprzewodniczący niewiele wcześniej utworzonej rosyjsko-polskiej komisji ds. spraw trudnych, wystąpił w „Niezawisimoj Gazietie” z artykułem „O paradoksach i niebezpieczeństwach ‘polityki historycznej’”. Był to faktycznie publiczny wyraz opozycji wobec linii Daniłowa- Filippowa. W nacechowanym czujnością i niepewnością dialogu politycznym partnerem Tuska został premier rosyjski Władimir Putin. 1 września roku 2009, w dniu 60- tej rocznicy rozpoczęcia II Wojny Światowej, obok innych przywódców europejskich Putin odwiedził Westerplatte- symbol oporu armii polskiej wobec wtargnięcia nazistów. Wydarzenie to miało dla stosunków dwustronnych znaczenie szczególne, dlatego, że data 1 września jest związana wprost z paktem Mołotow- Ribbentrop i wtargnięciem wojsk radzieckich do Polski 17 września roku 1939. W przeddzień wizyty rosyjskie środki informacji masowej wykonały totalne przygotowanie artyleryjskie w duchu polityki historycznej, podejmując wręcz próby udowodnienia, że Polska sama jest winna rozpętania II Wojny Światowej. Rozumie się, że temat paktu Mołotow- Ribbentrop został aktywnie wykorzystany w przeddzień jubileuszu wydarzeń również w polityce historycznej krajów z Rosją sąsiadujących. Na tym tle nieoczekiwanie konstruktywnie zabrzmiał artykuł Putina pod tytułem: „ Czy stronice historii są powodem do pretensji wzajemnych, czy też podstawą do pojednania i partnerstwa?”, opublikowany w przeddzień wizyty w „Gazecie Wyborczej”. Również jego przemówienie na Westerplatte, w którym premier jednoznacznie potępił radziecko-niemiecki traktat z roku 1939, utrzymane było w duchu pojednawczym. Rosyjscy przeciwnicy polityki historycznej powitali ostrożnie wystąpienie premiera, a wyraźnie rozczarowani jej zwolennicy potępili przemówienie jako bezsensowne ustępstwo wobec Polaków, którzy jakoby nie są w stanie docenić takich gestów. Obóz Kaczyńskich również śpiesznie zaczął podejmować kroki, skierowane na pogorszenie sytuacji i odtworzenie atmosfery konfrontacji, która właśnie zaczęła się rozładowywać. Wszystko to wyraźnie zademonstrowało, że zwolennicy konfliktowej polityki historycznej w Rosji i w Polsce w istocie wspierają się wzajemnie, wykorzystując agresywne wypowiedzi oponentów do uprawomocnienia swojej działalności wewnątrz każdego z krajów. Wydarzenia wiosny roku 2010 w istotny sposób wpłynęły na sytuację ogólną. Wspólna uroczystość premierów Rosji i Polski czcząca pamięć zabitych polskich oficerów i katastrofa samolotu polskiego prezydenta Lecha Kaczyńskiego, jaka wydarzyła się trzy dni później, przyspieszyły dokonanie przez Moskwę rewizji linii polityki historycznej. Władze rosyjskie godnie wytrzymały ciężar tragedii, jako reakcję wybierając przyspieszenie wychodzenia naprzeciw Warszawie. Zasadniczo Kreml ignorował liczne prowokacyjne oświadczenia części polskiej prasy o odpowiedzialności strony rosyjskiej za katastrofę i deklarował gotowość podejmowania dalszych kroków na rzecz normalizacji w bolesnych kwestiach historycznych. Z kolei Tusk i jego sojusznicy okazali wytrwałość, jeśli chodzi o wierność kursowi na pojednanie z Rosją, mimo, że musieli w związku z tym ponosić istotne koszty polityczne wewnątrz kraju. Jarosław Kaczyński i jego partia „Prawo i Sprawiedliwość” (PiS) nieomal głównym motywem krytyki rządu uczynili „ zdradę godności polskiej i polskich interesów”. Oczywiście, temat „zabójstwa” prezydenta i odpowiedzialności Rosji za „ludobójstwo”, PiS uczyni jednym z głównych w kampanii wyborczej w przeddzień wyborów do Sejmu i Senatu jesienią, która, wg ocen obserwatorów, prze-kształci się w bitwę na śmierć i życie. Pojęcie „ludobójstwo”, w zastosowaniu do Katynia dyskusyjne nawet z punktu widzenia wielu polskich historyków, po raz kolejny udowadnia swoją efektywność w charakterze narzędzia polityki historycznej- wzbudza takie emocje, że blokowana jest jakakolwiek racjonalna dyskusja. Zarówno w Rosji jak i w Polsce (jest to zapewne prawdziwe również dla większości innych krajów) są stabilne grupy zorientowane na pojednanie i nie mniej zwarte wspólnoty, dążące do eskalacji nastrojów konfrontacyjnych. Jedni i drudzy usiłują przeciągnąć na swoją stronę większość, nie mającą wyraźnego stanowiska. Powodzenie tych, którzy są zorientowani na pojednanie, w bardzo dużej mierze zależy od gotowości ich partnerów z drugiej strony granicy do ignorowania działań prowokacyjnych zwolenników konfrontacji. Wskaźnikiem sukcesu odprężenia nie jest to, że ucinają się prowokacje, lecz to, że stopniowo są one wypierane na peryferia przestrzeni informacyjnej i świadomości społecznej, przestają określać agendę polityczną dnia. Wyjście z konfrontacji na gruncie polityki historycznej jest procesem długotrwałym, trudnym, któremu towarzyszą nieuchronnie załamania, jak, zresztą, każde dochodzenie do zdrowia po ciężkiej chorobie. We wczesnych stadiach zwolennicy pojednania stają nierzadko wobec trudnego wyboru: jak zminimalizować straty spowodowane atakami konkurentów stawiających na konfrontacyjną politykę historyczną, nie tracąc zaufania partnerów zagranicznych. Zachowanie przedstawicieli „Platformy Obywatelskiej” w latach 2010- 2011 rozpatrywać można jako doskonały przykład takiego lawirowania. Równocześnie ważnym czynnikiem powodzenia kursu na pojednanie okazuje się dość prymitywna logika walki politycznej: gdy raz się taki kurs obierze, trudno już z niego zejść, dlatego, że oznaczałoby to uznanie słuszności przeciwników politycznych. Dlatego, wykonując różnorakie manewry taktyczne, zwolennicy pojednania, jeśli chodzi o strategię, będą się jego trzymać.
Część druga artykułu:
http://marucha.wordpress.com/2011/07/25/labirynty-rosyjskiej-polityki-historycznej-cz-1/
W roku 2010 zmieniła się w sposób istotny również sytuacja rosyjsko- ukraińska. Prezydent Wiktor Janukowycz i jego drużyna dążyli do usunięcia elementów polityki historycznej najbardziej drażniących stronę rosyjską. Moskwa również demonstrowała gotowość do odprężenia. Mimo, że w stosunkach z republikami nadbałtyckimi nie zachodziło zbliżenie, zasada „nie pogarszać” rozprzestrzeniona została również na nie, prowokacyjne wystąpienia ze strony sąsiadów teraz były albo przez większość mediów ignorowane, albo komentowane, jako nie zasługujące na poważną reakcję. To samo działo się w stosunkach z Mołdawią, chociaż tam polityka historyczna w roku 2010 gwałtownie się zintensyfikowała, w miarę zaostrzania się rywalizacji wewnątrzpolitycznej. Wewnątrz kraju niektóre wybitne postaci polityczne zaczęły w roku 2010 występować z oświadczeniami, ostro kontrastującymi z polityką historyczną władz w latach poprzednich. Na tle tragicznych wydarzeń w Smoleńsku prezydent i wpływowa część establishmentu postawili na gesty i retorykę antystalinowską. W życiu społecznym również zaszły wydarzenia, które świadczyły o zmianie atmosfery. Alieksandr Daniłow nie został wybrany na dyrektora Instytutu Historii Rosji RAN a skandaliczny podręcznik Alieksandra Wdowina i Alieksandra Barsienkowa, zaakceptowany przez Ra-dę Naukową Wydziału Historycznego MGU (skrót rosyjski od „Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego” – tł), poddany został ostrej krytyce publicznej za „tendencyjne poglądy i interpretację historii w duchu radykalnego nacjonalizmu”. Dziekan Wydziału Historycznego zmuszony był się usprawiedliwiać. Historia ta była chyba pierwszym przykładem taktyki ofensywnej a nie defensywnej przeciwników poprzedniej polityki historycznej. Ciekawa była reakcja publicystów obozu, który niedawno jeszcze aktywnie wspierał utworzenie Komisji do Walki z Fałszowaniem Historii i żądał „przyjrzenia się wyznawcom doktora Goebbelsa” wywodzącym się z grona historyków rosyjskich. Teraz pisali oni o wolności interpretacji naukowej, a w publikacjach mniej oficjalnych- o ataku na „uczonych rosyjskich” ze strony „ nierosyjskiej mafii liberalnej”. Tak czy inaczej dla MGU w ogóle a dla Wydziału Historycznego i jego dziekana Karpowa szczególnie ten skandal wiązał się z poważnymi kosztami moralnymi i skazą na obliczu. I to jest chyba zasadnicza nauczka, która, miejmy nadzieję, zmusi kierowników jednostek naukowych i dydaktycznych do bardziej uważnego przyglądania się temu, co kierują do publikacji ich Rady Naukowe, kierując się albo lekceważącym stosunkiem do swoich obowiązków, albo fałszywie rozumianą solidarnością z kolegami, lub też sympatią dla ich wstyd przynoszących tekstów. Trudno jest ocenić rolę różnych czynników przy reorientacji retoryki i, potencjalnie, polityki władzy, jaka zaszła w roku 2010. W dziedzinie polityki zagranicznej reset rosyjsko- amerykański zbiegł się szczęśliwie z dojściem do władzy w Polsce i na Ukrainie liderów politycznych, nastawionych na normalizację stosunków z Rosją. W atmosferze zmniejszonego napięcia w stosunkach Rosji i Zachodu pojawiła się szansa zrezygnowania z wojen wokół historii i Moskwa skorzystała z niej wspólnie z Kijowem i Warszawą. Władze, troszczące się o poprawę wizerunku Rosji za granicą, zwróciły w końcu uwagę na to, że próby „normalizacji” stalinizmu odbierane są przez partnerów zagranicznych jako skandaliczne i z zadowoleniem są wykorzystywane przez polityków i media nastawione antyrosyjsko. W tych warunkach na początku roku 2011 miały miejsce wydarzenia, które można uważać za próbę nawiązania współpracy między siłami społecznymi, które za konieczne uważają danie jasnej negatywnej politycznej i prawnej oceny przestępstw reżymu komunistycznego i częścią establishmentu, która gotowa jest do uczynienia tej tematyki elementem swojej polityki. Grupa członków Rady przy Prezydencie FR ds. Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego i Praw Człowieka, na czele z Michaiłem Fiedotowem i Siergiejem Karaganowem, we współpracy ze Stowarzyszeniem „Memoriał” wypracowała „Propozycje dot. powołania ogólnonarodowego programu państwowo- społecznego „O uwiecznieniu pamięci ofiar reżymu totalitarnego i o pojednaniu narodowym” ”. Projekt, obok propozycji uwiecznienia pamięci ofiar (pomniki, muzea, ośrodki badawcze, obchody rocznic państwowych), przewidywał konkurs na opracowanie nowego podręcznika historii, wsparcie państwowe dla badań akademickich tej problematyki. Projekt przewiduje ważne kroki polityczne i prawne- prawną ocenę przestępstw reżymu komunistycznego, ich potępienie polityczne. Zaproponowano również wprowadzenie dla urzędników państwowych zakazu negowania przestępstw albo ich usprawiedliwiania. Autorzy starali się wpisać własne przekonania antykomunistyczne do politycznego porządku dnia prezydenta, w preambule, między innymi, wspominając zadania modernizacji i nader mityczne tendencje konsolidacyjne w krajach WNP. Dość nie-zgrabnie napisana preambuła i szereg niechlujnie sformułowanych propozycji praktycznych uczyniły z projektu wygodny cel krytyki jego z góry wiadomych przeciwników.
Krystalizacja stanowisk W momencie pisania tego artykułu dopiero rozwija się dyskusja wokół projektu. Niewiele jest na razie krytyki konstruktywnej, nie jest jasna przyszłość dokumentu. Prezydent przekazał program- ironia polityki- Siergiejowi Naryszkinowi, Przewodniczącemu Komisji ds. Fałszowania Historii, szefowi swojej administracji, z poleceniem przeanalizowania „ważnych propozycji”. Co nieco można już jednak stwierdzić. Projekt oznacza przejście publicznej polemiki o historii do nowej jakości – w której wystarczająco dokładnie są sformułowane i powiązane politycznie dwa przeciwstawne stanowiska. Jedno polega na tym, że potępienie przestępstw reżymu komunistycznego powinno zostać ograniczone do minimum. Po pierwsze, nie powinny one przesłaniać osiągnięć, do których, oprócz Zwycięstwa zaliczyć należy industrializację, kosmos, atom, likwidację analfabetyzmu itd. Po drugie, uznanie przestępstw komunistycznych osłabi pozycje Rosji w sferze międzynarodowej i spowodować może wypłaty niemożliwych do przewidzenia, wielkich rekompensat ofiarom reżymu i ich potomkom. I ostatnie, niewłaściwy jest czas na realizację programu, on rozbije społeczeństwo, doprowadzi do „wojny domowej”. Za ostatnim argumentem tkwi przekonanie, że prawie sto lat po rewolucji i pięćdziesiąt lat po śmierci Stalina, która oznaczała koniec masowych re-presji, nadal należy trzymać się taktyki „zapominania wypierającego”. Obóz ten jest oczywiście nader niejednorodnym- są w nim zarówno komuniści, gotowi chodzić na demonstracje i pochody z portretem Stalina, jak i „państwowcy”, którzy Stalina nie kochają, ale bardziej jeszcze jego krytyków. W tym właśnie nurcie rozwijała się polityka historyczna lat 2003- 2009. Obywała się ona pod hasłem walki z oczernianiem, na ile to było możliwe dążyła do pomniejszenia skali represji (przypominam propozycję Daniłowa aby za ofiary represji uważać jedynie rozstrzelanych) i relatywizowania ich (zgodnie z zasadą „inni też nie są bez grzechu”). W dużej mierze była to próba reanimowania dyskursu komunistycznego o bilansie osiągnięć i minusów okresu radzieckiego nawet nie w chruszczowowskiej lecz w breżniewowskiej wersji „kultu jednostki”, jednak bez obrony komunizmu jako ideologii. Tezy te mogą znaleźć poklask wśród sfrustrowanej części ludności, która jak do pustego kontenera ładuje w „Stalina” nostalgię za „wielkim mocarstwem”, „przyjaźnią narodów”, „ochroną socjalną”, niezadowolenie z rzeczywistej i rażącej nierówności społecznej, korupcji aparatu państwowego i innych ułomności Rosji współczesnej. Inne stanowisko polega na tym, że społeczeństwo i władza polityczna powinny uczy-nić z potępienia przestępstw reżymu komunistycznego ważną część dyskursu społecznego o przeszłości oraz jeden z kluczowych elementów politycznej legitymizacji władzy. Pamięć o przestępstwach i ich ofiarach, o ile nie ogranicza się jedynie do utożsamiania się z ofiarami (co jest drogą najprostszą ale czasami nader niebezpieczną) lecz stawia kwestię ogólnonarodowej odpowiedzialności za grzechy minione, stać się może ważną dźwignią przekształcenia ogółu stosunków społecznych. W kraju, jeśli chodzi o krytykę polityki historycznej i jej trend do „normalizacji” stalinizmu tradycyjnie największą aktywność przejawiały kręgi liberalne. Jednak próba przeciwników kursu na uzdrowienie pamięci historycznej i przedstawiania go jako spisku „liberastów”, może być udanym ruchem taktycznym, ale z góry wypacza rzeczywisty obraz. Zwolennikami zdecydowanego potępienia politycznego przestępstw komunistycznych są wcale nie tylko sami liberałowie, wielu z których rzeczywiście grzeszy „ślepą opozycyjnością” wobec państwa jako takiego. Ostro antykomunistyczna książka „Historia Rosji. Wiek XX” pod redakcją Andrieja Zubowa, która uzyskała szeroki rezonans i stała się bestsellerem, napisana została z pozycji ideologicznych religijnych i częściowo konserwatywnych, a nie liberalnych. Nader różnorodne są przekonania polityczne autorów już ponad 50 tomów, które wy-szły w ramach projektu naukowo- wydawniczego „Historia stalinizmu”, realizowanego od roku 2008 przez wydawnictwo „ROSSPEN” wspólnie z Fundacją Borisa Jelcyna. Ponad 800 miejsc pamięci (muzeów, pomników, tablic pamiątkowych itd.) które stworzono w całej Rosji w celu upamiętnienia ofiar represji politycznych głównie w wyniku inicjatyw lokalnych, dowodzi, że temat ten bliski jest wcale nie tylko „liberałom wewnątrz Sadowego Kolca (obwodnica otaczająca centrum Moskwy- tł)”. Polityka ta znaleźć może wsparcie wystarczająco szerokiej koalicji sił, różniących się poważnie w szeregu innych kwestii. Kierownictwo RPC (rosyjski skrót od Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej- tł) z patriarchą Kiriłłem na czele niejednokrotnie demonstrowało stanowisko antystalinowskie i antykomunistyczne. RPC w trakcie dyskusji nad projektem programu uwiecznienia pamięci ofiar reżymu totalitarnego jej główną ideę- dokonania oceny politycznej i prawnej przestępstw, popełnionych przez reżym bolszewicki – poparła. W establishmencie znalazło się wcale niemało ludzi o stabilnych przekonaniach antykomunistycznych. Przekonania te nie zawsze jednak są zbieżne z poglądami liberalnymi. Inni gotowi są do poparcia takiej polityki z pobudek koniunkturalnych. W styczniu roku 2011 szereg działaczy „Rosji Jednolitej” wystąpił z nie nowym pomysłem pochowania Lenina. W zasadzie partia gotowa jest do solidaryzowania się z linią antykomunistyczną, o ile przyniesie to dywidendy polityczne. W tej sytuacji polityka pamięci stać się może ważnym elementem ogólnej agendy dnia, w tym ważnym wyróżniającym elementem pozycjonowania prezydenta Dmitrija Miedwiediewa, dążącego do ponownego stania się kandydatem (spośród władzę sprawujących) na to stanowisko i, co najważniejsze, usiłującego znaleźć nowe idee dla legitymizacji i transformacji reżimu istniejącego, którego ideologia, trzeba to szczerze przyznać, uległa zużyciu. Potępienie pozaprawnych represji i terroru klasowego bolszewików dobrze koresponduje z tematyką państwa prawa i demokratyzacji, kształtowania narodu politycznego, którą Miedwiediew umieszcza w centrum swojej retoryki. Trudno przewidzieć, jak ta dyskusja będzie się rozwijać. Przeciwnicy potępienia przestępstw komunizmu mobilizowali się po to, aby skierować polemikę w nurt zwykłej polityki historycznej- z osobistymi atakami na oponentów, umyślną deformacją ich stanowisk, z krzykami o zdradzie narodowej. Jest jednak szansa, że nie uda się tej dyskusji sprofanować. Wydaje się, że zarówno wśród zwolenników jak i wśród przeciwników antykomunistycznej polityki pamięci jest dosyć ludzi, zdolnych do dialogu merytorycznego. Rzuca się, oczywiście, w oczy brak w Rosji tej tradycyjnej infrastruktury dyskusji publicznej, jaką na przykładzie Niemiec i Austrii analizował David Art. Ukazał on znaczenie ogólnonarodowych organów prasowych jako płaszczyzn konfrontacji różnych punktów widzenia i rejestrowania przemian świadomości społecznej w kwestiach pamięci społecznej i norm dla poprawnych politycznie wypowiedzi. W Rosji nie ma takiego organu prasowego, który mógłby odegrać rolę takiego moderatora. Usiłuje podjąć ją Internet, w którym rozwija się podstawowa aktywność. W tym sensie dalszy przebieg polemiki o polityce pamięci stanowi szczególny przedmiot zainteresowania metodologicznego dla badacza, gdyż być może jest jednym z pierwszych przykładów takiego procesu przez Internet zogniskowanego. Kraj uniknął paroksyzmu polityki historycznej, który jeszcze w roku 2009 wydawał się nieunikniony. Dzisiaj trudno już sobie wyobrazić, aby tendencja, której apogeum stanowiło rozporządzenie o utworzeniu Komisji ds. Walki z Fałszerstwami i podręcznik Filippowa- Daniłowa, mogła odrodzić się z poprzednią mocą, tupetem i pewnością sukcesu. Równocześnie oczywiste jest, że batalie w społeczeństwie w związku z polityką pamięci będą kontynuowane z rosnącą intensywnością. Możliwe, że staną się one ważną, o ile nie określającą składową ideową procesu przeformatowania całej przestrzeni społeczno- politycznej. W istocie jest to nieuniknione w dwadzieścia lat po rozpadzie ZSRR i stopniowym usuwaniu z pamięci „operacyjnej” coraz większej części ludności związanego z nim łańcucha emocjonalno- obrazowego. Nie jest do przewidzenia na razie, jakiego rodzaju „mit historyczny” wejdzie na miejsce tego, który jest przedmiotem polemiki przez dwa ostatnie dziesięcioleci. Alieksiej I. Miller
Dr hab. nauk hist., prac. naukowy w Instytucie Informacji Naukowej Nauk Społecznych RAN
Artykuł w wersji pełnej przygotowywany jest do druku w książce pod redakcją A. Millera i M. Lipman :”Polityka historyczna w wieku XXI”.
Źródło: „Rossija w Głobalnoj Politikie” (Rosja w Polityce Globalnej- tł) 3/ 2011 http://www.globalaffairs.ru/number/Labirinty-istoricheskoi-politiki-15219
Tłumaczył Henryk B. Tymiński, Łódź
http://sol.myslpolska.pl