458

Ach, ten Dziki Zachód... Poniższy tekst wstawiłem wczoraj, pokazał się na moim komputerze, jako wstawiony, – po czym pole ERY siadło (być może w związku z przejęciem ERY przez T-mobile – bo nie mam pola przez 90% drogi z Rzepina do Warszawy – zawsze było...). Po czym doniesiono mi, że wpis... zniknął. Mam nadzieję, że teraz nie zniknie.

JE Bronisław Komorowski „w związku z przypadającą w sobotę 22. rocznicą wyborów z 4 czerwca 1989 roku” odznaczył kilka osób (wprost.pl nie podaje, czym – i słusznie, bo co to ma za znaczenie?) - m.in. Krzysztofa Kozłowskiego, Waldemara Kuczyńskiego (obrońcę socjalizmu w gospodarce), Janusza Lewandowskiego (wsławionego kilkoma podejrzanymi prywatyzacjami), Janusza Onyszkiewicza (niefortunnego ministra Obrony Narodowej), Izabellę Cywińską (wyjątkowo nieudaną ministerkę kultury) i Andrzeja Olechowskiego (ps.:„Must”) - „za wybitne zasługi dla transformacji ustrojowej Polski i kształtowanie demokratycznych zasad państwa prawa”. Cóż: p. Prezydent może sobie odznaczać, kogo chce i czym chce. Jednak łajdacy powinni być tego wyłączeni. Tymczasem wśród odznaczonych znalazł się p. Krzysztof Kozłowski, wsławiony dwoma łajdactwami wysokiej rangi:

1) To On wpuścił do archiwum SB komisję złożoną z członków „Wielkiego Wschodu”: pp. prof. prof. Andrzeja Ajnenkiela, Jerzego Holzera, Henryka Krolla - oraz Adama Michnika. To umożliwiło Michnikowi przez lata pełnienie roli rozgrywającego na scenie politycznej, bo wyniesiona stamtąd wiedza ma piorunujące skutki polityczne.

2) To On podczas wyborów prezydenckich - w których p. Stanisław Tymiński pokonał p. Tadeusza Mazowieckiego, faworyta Sowietów, i zagroził pozycji agenta bezpieki, p. Lecha Wałęsy - „ujawnił”, że p. Tymiński siedmiokrotnie odwiedził był Libię. Indagowany o to po wyborach oświadczył niefrasobliwie: „Komputer się nam pomylił”. Ja p. Kozłowskiego uważałem za łajdaka jeszcze wcześniej – jednak wymienione postępki demaskują Go, jako factum, któremu można, oczywiście, za brudną robotę zapłacić, – ale, na litość Boską, nie powinno wręczać się odznaczeń państwowych! Ja, w każdym razie, temu człowiekowi ręki podawać nie zamierzam. JKM

Irlandia – czy Białoruś? P. Jan Đurđević, Serb grający, jako obrońca w poznańskim "Kolejorzu”, objawił się w koszulce z napisem: "Miała być druga IRLANDIA – jest druga BIAŁORUŚ”. Jeśli jednak przestaniemy oglądać reżymowe i koncesjonowane telewizje, przestaniemy czytać sprzedajną prasę, a zaczniemy patrzeć na fakty – to dostrzeżemy, że Republika Irlandii jest czwarta na liście krajów zagrożonych bankructwem – a Republika Białorusi na niej w ogóle nie figuruje. Że tempo rozwoju Białej Rusi pod okupacją w/w Republiki wynosi, 3% – mimo, że zniszczyć ją usiłują: Moskwa, Bruksela i Waszyngton – a tempo rozwoju Irlandii jest w tej chwili ujemne. A liczba ludzi pobitych w demonstracjach ulicznych na Białej Rusi też jest, wbrew pozorom, mniejsza… JE Aleksander Łukaszenko utrzymuje na Białej Rusi nadal zręby socjalizmu, – więc drugich Chin nie zrobi. Choć ostatnio posuwał się w dobrym kierunku. Czy zdąży, zanim rozszarpią Go Trzy Czerwone Sępy? Bo w tej chwili atakują Go bez pardonu. I może nie wytrzymać... JKM

Zbieżność interesów Polski i Rosji Z pewnością nie zabraknie takich, którzy ujrzawszy ten tytuł żachną się, oburzą itd. Proszę jednak również ich o odniesienie się do poniższych twierdzeń i ich uzasadnień z chłodną uwagą, bez popadania w nadmierne emocje. [Ha ha! Apelować to można do ludzi, a nie do lemingów kierujących się instynktem stadnym! - admin] Czy każdemu z nas nie zdarzyło się chociaż raz w życiu pod wpływem silnego zdenerwowania zrobić coś, czego potem przyszło nam żałować? To jest rzecz ludzka i często do wybaczenia, ale podobne błędy popełniane przez przywódców jakiegoś narodu są niedopuszczalne, bo ich skutkiem są nieszczęścia spotykające miliony. W niedawnej i również dalszej przeszłości nasz naród był wielokrotnie masakrowany wskutek błędów, jakie popełnili tak nasi przywódcy jak popierająca błędnie wybrany przez nich kierunek opinia publiczna. Okazywało się poniewczasie, że słuszność mieli ludzie zepchnięci na margines, tacy jak Władysław Sikorski czy też Stanisław Cat-Mackiewicz. Niemal wszystkie te błędy popełniono wskutek niewłaściwego stosunku do Rosji. Rzeczą niezmiernie ważną jest zrozumienie historii, z historią własnego kraju na czele. Wykucie na pamięć imion królów i książąt, a także dat najważniejszych bitew niewiele daje, jeśli nie towarzyszy temu próba zrozumienia, na jakich zasadach rozwijał się świat i nasz kraj w przeszłości oraz tego, na ile te dawne prawidłowości jeszcze działają, wpływając na dzień dzisiejszy. W moim głębokim przekonaniu tę stronę historii zrozumiał m. in. wielki książę Mikołaj Mikołajewicz – głównodowodzący wojsk rosyjskich, który w swoim manifeście w dniach rozpoczęcia działań wojennych z Niemcami skierował do Polaków przyjazne słowa: „Pokażcie, że nie zardzewiał miecz, który poraził wroga pod Grunwaldem.” Historyczne zwycięstwo grunwaldzkie, osiągnięte przez połączone pod berłem Jagiełły narody słowiańskie i ich tatarskich sprzymierzeńców, na cztery wieki złamało niemieckie parcie na wschód – Drang nach Osten. Ponowne połączenie ich wysiłków, narzucone koniecznością walki o przeżycie z hitlerowską nawałą w latach 1941-45 ostatecznie zepchnęło Niemców z powrotem za Odrę i przyczyniło się walnie do trwałego zaniku ich skłonności do napadania na kraje sąsiednie. W czasie pierwszej wojny światowej narodowa demokracja wpłynęła na postawę społeczeństwa w Kongresówce, które z ciężkim sercem, ale jednak pozwoliło bez oporu, wręcz gorliwie, przywdziać swoich synów w rosyjskie mundury, a następnie nie usłuchało wezwań do powstania przeciw zaborcy ze wschodu, witając zamkniętymi okiennicami Piłsudskiego i jego żołnierzy.

Kilka zdań o historii Bardzo poważny wpływ na odrzucenie przez większość naszego narodu dalszych zrywów antyrosyjskich/antyradzieckich miało daleko idące przewartościowanie dotychczasowych poglądów na historię nowożytną ziem polskich, dokonane najpierw przez historyków tzw. szkoły krakowskiej, następnie historyków endeckich, a wreszcie najwybitniejszego historyka powojennego Pawła Jasienicę. Ich zdaniem katastrofa rozbiorów została spowodowana nie tyle przez złych sąsiadów, co przez błędy narodu szlacheckiego i władców państwa polsko-litewskiego, które zamieniły to z początku jedno z największych mocarstw na świecie w bezwładną kukłę ciętą na kawałki bagnetami zaborczych sąsiadów. U nas niestety doszło do paraliżu władzy centralnej, którego przyczyną były samowola magnaterii i ogłupienie szlachty mitami politycznymi, które popychały ją do służenia interesom obcych (przede wszystkim Habsburgów) zamiast interesom własnego państwa. Wskutek wynikłych stąd olbrzymich klęsk wojennych, zadanych przez Szwedów i Moskwę Pierwsza Rzeczpospolita została osłabiona i wycieńczona tak, że mogła istnieć dalej wyłącznie dzięki pobłażliwości i pewnej życzliwości jednego z mocniejszych państw sąsiednich. Państwem tym była Rosja, w której żywotnym interesie było niedopuszczenie do wejścia na ziemie polskie Niemców – tak tych pruskich jak habsburskich (austriackich). Utrzymanie tego państwa przy życiu, jako rosyjskiego protektoratu, który z czasem, w warunkach poważnego osłabienia Rosji, mógłby podjąć skuteczną próbę odzyskania samodzielności, było zadaniem, któremu nie podołał ani chwiejny król Stanisław August ani też naiwnie wierząca w pomoc Prus i Anglii nowa, szlachecko-mieszczańska elita polityczna. W tej sytuacji niemiecka władczyni Rosji – Katarzyna Wielka, popełniła potworny błąd, ustępując pod naciskiem swych pruskich rodaków i zgadzając się na rozbiory sąsiedniego kraju słowiańskiego. Następne pokolenia Polaków i Rosjan musiały zapłacić za ten błąd krwawymi łzami. Polacy i Litwini znaleźli się pod obcym butem, a Rosja straciła bezcenny bufor, osłaniający ją przedtem przed imperializmem pruskim oraz francuskim. Wnukowi Katarzyny – Aleksandrowi, rzuciło się to w oczy (m. in. pod wpływem przyjaźni z Czartoryskim) na tyle, że podjął próbę stopniowej odbudowy tego bufora. Niestety, znowu wspólnym wysiłkiem polskich gorących głów oraz tępej carskiej biurokracji, składającej się w znacznej mierze z Niemców bałtyckich, zlikwidowano ten projekt. Późniejsze okresy stosunków polsko-rosyjskich ułożyły według doprawdy przeklętego schematu; przyzwyczajeni do nadmiernych swobód z okresu tzw. złotej wolności szlacheckiej Polacy buntowali się rozpaczliwie przeciw uciskowi ze strony swoich surowych słowiańskich pobratymców, a ci bezlitośnie tłumili te bunty. Tymczasem zaś Niemcy w spokoju trawili zagarnięte ziemie polskie, częstując ich mieszkańców na przemian kijem i marchewką. Po zjednoczeniu Niemiec przez Bismarcka Rosjanie dostrzegli z przerażeniem, że znaleźli się naprzeciw dwóch ogromnych germańskich mocarstw, na których ciosy w razie, czego będą bezpośrednio wydani. Podyktowana tym przerażeniem myśl, że trzeba zmontować przeciw temu zagrożeniu sojusz słowiański natrafiła na zastanowienie się wśród Polaków nad bezcelowością dotychczasowej walki z Rosją, która prowadziła do coraz większego ucisku, a także niebezpieczeństwem całkowitego wyniszczenia narodu stawiającego na raz czoła trzem wrogom, z których każdy z osobna okazał się od nas mocniejszy. Program narodowej demokracji – myśl Dmowskiego doprowadziła do wniosku, że jedynym sposobem uratowania się jest przeciągnięcie jednego z tych wrogów na swoją stronę i pobicie przy jego pomocy pewnego dnia dwóch pozostałych. Mimo osobistej głębokiej niechęci do Rosji i podziwu dla Niemców Dmowski uznał, że z tymi drugimi nie ma porozumienia, ale da się je wypracować z zaborcą rosyjskim. Kolejna katastrofa dziejowa, tym razem o skutkach ogólnoświatowych – przekształcenie Rosji w Sowiety, doprowadziła do zawieszenia w próżni programu Romana Dmowskiego. Pod koniec życia jednak przewidział, że ratując się, naród polski powinien połączyć siły nawet z Rosją bolszewicką, której reżim stopniowo będzie się cywilizował, coraz życzliwiej spoglądał na zachód, aż wreszcie sam się zlikwiduje. Osobiście nie zaliczam się do ludzi gotowych uczyć się na pamięć cudzych opinii, aby potem szermować nimi bez zastanowienia i przy każdej okazji. Z niezwykle szeroko zakrojonego programu Dmowskiego nie wszystko się sprawdziło, nie wszystko zasługuje dziś na przypomnienie oraz pochwałę. Tej ujemnej oceny nie stosuję jednak do punktu widzenia tego skutecznego dyplomaty na sprawy geopolityki. Tak za jego czasów jak obecnie

Geopolitycznie rzecz biorąc znajdujemy się między Rosją, Niemcami, Francją i Anglosasami. Fakt, że obecnie nie graniczymy z państwem rosyjskim na długich odcinkach, nie graniczymy z nim bezpośrednio, niewiele zmienia wobec faktu, że carowie i gensecy osiągnęli swój wielki cel; zruszczyli znaczną część Ukrainy i Białorusi. Oba te kraje, chcą nie chcąc, będą wpadały w orbitę Moskwy. Zwolennikom poświęcania polskich pieniędzy i wysiłków na tzw. dywersję cywilizacyjną (przeciw Rosji) na tym obszarze należy przypomnieć, że taką próbę już raz podjęto. Pod koniec XIX wieku część miejscowej polskiej szlachty tak właśnie rozumiała swoją oświatową i dobroczynną działalność wśród chłopów białoruskich, litewskich i ukraińskich. Budzenie ich świadomości odrębności od Wielkorusów miało ten skutek uboczny, że również próby spolszczenia ich stały się niewykonalne. Nie była to jeszcze katastrofa. Spowodowało ją pojawienie się wśród Litwinów i Ukraińców tego, co określa się w polskiej literaturze przedmiotu, jako integralny/skrajny nacjonalizm negatywny. Już w okresie międzywojennym dedykowano zamieszkałej za Bugiem ludności polskiej takie słowa jak: „Uciekajcie na kraj świata, bo nadchodzi zemsty czas. Będziemy was rżnąć i strzelać i dusić będziemy was.” Dodać wypada – bez najmniejszych ograniczeń, co do płci i wieku ofiar. Jak zapowiedzieli, tak zrobili: w Ponarach, w czasie rzezi wołyńskiej, w jeszcze innych miejscach. Jeśli chodzi o Niemcy, to trudno dopatrywać się u nich obecnie zorganizowanych na szeroką skalę i rzeczywiście groźnych dążeń do odegrania się za wyniki drugiej wojny światowej. Chcąc nie chcąc jest to i będzie sąsiad mało dokuczliwy, a przy umiejętnej wobec niego polityce polskiej nawet życzliwy [Hmm... - admin]. Pod pojęciem umiejętna polityka rozumiem dokładne obserwowanie działań każdego niemieckiego rządu, a następnie kontrowanie na bieżąco tych, które mogłyby się okazać szkodliwe dla Polski dzięki różnym posunięciom dyplomatycznym, w których główną rolę powinny odgrywać dobre stosunki z Rosją jak również Stanami Zjednoczonymi. Minęły czasy, w których Anglia prowadziła w pełni samodzielną politykę zagraniczną i wojskową, zaś jej dominia podążały w kierunku nakreślonym w Londynie. Polityka brytyjska od roku 1962 stała się w tych sprawach, a nawet i w sprawach wewnętrznych wtórnym wektorem polityki amerykańskiej. Więzy interesów łączące Brytyjczyków oraz ich pobratymców z Kanady, Nowej Zelandii, Australii i Południowej Afryki z amerykańskimi kuzynami są zbyt silne i w wyniku innej polityki brytyjskiej prowadzić się nie da. W tej sytuacji polityka polska musi brać pod uwagę istnienie tego jednolitego anglosaskiego bloku, jego interesy oraz hierarchię wartości, które nie są dla nas korzystne w dłuższej perspektywie. Głównym celem państw anglosaskich jest od ponad dwustu lat zachowanie przewagi na świecie w połączeniu z własną nietykalnością tj. całkowitym bezpieczeństwem wojskowym i materialnym (posiadaniem cały czas wysokich i bardzo wysokich dochodów). W przypadku, gdy powiększenie własnej przewagi na świecie koliduje z celem zachowania owej nietykalności, anglosaskie elity stają się zdolne do poświęcenia wszystkich swoich sojuszników, którzy nie są niezbędni z punktu widzenia ich własnego bezpieczeństwa narodowego. Po prostu rzucają ich na pożarcie, stosując to, co kiedyś określono, jako politykę zaspokajania (appeasement). Francja – jedno z atomowych, światowych mocarstw naszych czasów, prowadzi politykę typu ni to ni owo. Nie jest to ani polityka gaullistowska – wspierania dążeń do rozmontowania bloków, aby powiększyć wpływy francuskie na poszczególne kraje wzięte z osobna, ani też polityka taka jak brytyjska. Wydaje się, że Francuzów pokonała demografia i wynikające z niej skutki gospodarcze. Zwyczajnie i po prostu jest ich za mało w znaczeniu roczników zdolnych do pracy zawodowej lub służby wojskowej, „aby zapewnić Francji należną jej rangę” (de Gaulle). Zmniejszanie się w każdym kolejnym pokoleniu liczby posiadanych dzieci oraz coraz większa liczba słabo asymilującej się, często wrogo nastawionej do narodu gospodarza ludności muzułmańskiej na własnym terytorium narodowym wymusiły oparcie się na Niemczech, a w ostatnich latach także na Stanach Zjednoczonych. Obawiając się jednostronnego uzależnienia Paryż opiera się i musi się oprzeć dodatkowo na współpracy z Rosją. Począwszy od lat siedemdziesiątych podobna jest sytuacja wewnętrzna i wynikające z niej konieczności w przypadku Republiki Federalnej Niemiec.

Wspólne interesy cywilizacyjne Polski i Rosji Koniec końców zostajemy z trzema czynnikami zewnętrznymi, wpływającymi na los naszego kraju: USA, UE, Rosja. Żadnego z nich nie należy lekceważyć, pamiętając jednak, że niestety nie możemy mieć w każdej z tych potęg szczerych i niezawodnych przyjaciół. Wykluczają to podstawowe interesy Anglosasów oraz inne ważne czynniki. Wśród tych drugich należy wymienić na pierwszym miejscu zmiany cywilizacyjno-obyczajowe, jakie nastąpiły w Europie Zachodniej i Północnej w wyniku tylko chwilowo nieudanej rewolucji lewackiej lat 1968-69. Nie będę się tu rozwodził nad zagadnieniami środowisk homoseksualnych, ich przełożeniem na politykę itp. Ocena tych i podobnych zagadnień jest sprawą w znacznej mierze subiektywną, zależną od światopoglądu, a ja piszę w tym miejscu o zupełnie, czym innym; o obiektywnych ramach naszego bytu narodowego. Wskażę, zatem tylko na jedną sprawę; stosunek do zasady, iż państwo ma obowiązek chronić życie, zdrowie i mienie człowieka niewinnego. Odrzucenie tej zasady od początku świata prowadzi stale do jednej z dwóch nadzwyczaj szkodliwych skrajności: bezlitosnej tyranii sprawujących władzę albo też nastania powszechnego zamętu, w którym w końcu już nikt nie może być bezpieczny. Państwa UE odrzuciły tę zasadę w całości, jeśli chodzi o stosowanie kary śmierci za najpotworniejsze zbrodnie, nadmierne podkreślanie praw sprawców przestępstw kosztem praw ich ofiar, a w znacznej mierze wprowadzając eutanazję oraz dowolność przerywania ciąży. Inny obraz przedstawia Rosja, gdzie, co prawda wykonywanie kary śmierci jest zawieszone, ale z drugiej strony mordercy muszą się liczyć ze skazaniem na długoletnie ciężkie roboty, których nie wszystkim udaje się przeżyć, mimo iż ośrodki pracy przymusowej nie są obecnie bynajmniej obozami zagłady. Również „zwykłe” dożywocie nie odbywa się tam w warunkach przyjemnych, a tym bardziej luksusowych dla osadzonych, których jedyną nadzieją jest rewizja procesu w wyniku pojawienia się nowych dowodów. Możliwość pomyłki sądowej przy ferowaniu wyroków śmierci, której nawet w warunkach systemu wymiaru sprawiedliwości zbliżonego do ideału nie uda się całkowicie wykluczyć, jest głównym argumentem, na który powołują się władze Federacji Rosyjskiej zabraniając jej orzekania. Innym ważnym punktem możliwego strategicznego partnerstwa obu państw w tej grupie spraw jest rola religii w życiu publicznym. Określając rzecz jasno i wyraźnie nie chodzi mi o to, aby Kościół Rzymsko-Katolicki mógł w zaciszu gabinetów wyznaczać wojewodów, a Rosyjski Kościół Prawosławny gubernatorów, ministrów itd. aż do punktu, w którym religia będzie nadużywana bez ograniczeń do celów doczesnych jak to było np. u słowackich i chorwackich faszystów. Chodzi mi o to, że jeśli ktoś w Anglii czy we Francji zawoła: Boże chroń Anglię lub Francję, to niech go potem Bóg ma w swojej opiece. Całkowite wyrugowanie zasad religijnych z życia kraju ma swoją wysoką cenę: plagę rozwodów, masowe przerywanie ciąży – załamanie demograficzne, a także odrzucenie przez bardzo wielu ludzi takich zasad jak: nie gwałć, nie zabijaj, nie kradnij. W końcu narzuca się pytanie: kto w warunkach narastającej demoralizacji ma pilnować policji? Wreszcie rzecz najważniejsza. Na Zachodzie obowiązującą ideologią państwową stał się tzw. multikulturalizm. W swoich ostatecznych skutkach jest to kolejny niezawodny środek wywołujący niebezpieczny zamęt. W warunkach, kiedy ogłasza się, że wszystkie religie i wzorce zachowania muszą być absolutnie równouprawnione, niewykonalne staje się utrzymanie spokoju i dyscypliny społecznej. Podam taki przykład, z życia wzięty (Kanada). W jaki sposób prowadzić skutecznie zajęcia w szkołach podstawowych i średnich w warunkach, gdy kilka grup uczniów różnego wyznania otrzymało prawo nie przychodzenia do szkoły w dniach własnych świąt religijnych, odrębnych dla każdej grupy? Pół biedy, jeśli dotyczy to religii dobrze znanych, ale co jeśli na wspólny obszar wchodzą rozmaite sekty, narzucając innym konieczność tolerowania różnych dziwnych i szokujących zwyczajów jak np. własnoręczny ubój kozy w bloku mieszkalnym w godzinach nocnych, sataniści itd.? No cóż, pojawia się adwokat diabła w postaci prawa precedensowego (Anglosasi) lub pozytywnego (Europa), odrzucającego tak tradycję jak zdrowy rozsądek w imię „wyższych racji”. W Rosji jednak odpowiedzą Behemotowi: ogranicz się do swoich czterech ścian i nie pokazuj swojego futra tym, którzy nie wyrazili życzenia, aby je oglądać.

Wspólne interesy gospodarcze Rosji i Polski Bezpieczeństwo energetyczne. Jednym z najważniejszych interesów Rosji jest sprzedawanie swoich węglowodorów i innych surowców krajom UE tak długo jak się da i jak długo będzie potrzebowała związanych z tym dochodów. Zazębia się to o podstawowy interes ludności tych krajów, jakim jest możność nabycia gazu do podgrzewania posiłków i wody, benzyny do samochodów itd. Wbrew pozorom nie da się tego zapewnić dla wszystkich bez Rosji. Co prawda wydobycie np. gazu ziemnego w niektórych częściach świata wciąż rośnie i to nawet znacznie, ale też wzrasta cały czas gwałtownie zużycie surowców energetycznych. W odniesieniu do Europy jedyną opłacalną alternatywą surowców energetycznych z Rosji są dalece niewystarczające własne zasoby oraz takie same surowce z Bliskiego Wschodu. Nabywając je (wraz z Amerykanami i Japończykami) podtrzymujemy również takie reżimy, dla których haniebna, okrutna i wymierzona w inne kraje nietolerancja stanowi powód do dumy. Przezorność nakazuje nam oczywiście w miarę rzeczywiście istniejących po temu możliwości zróżnicować źródła własnych dostaw energii, ale zarazem nie wolno zapominać o tym, że musimy mieć energię i to jest cel główny. Długoterminowe umowy z Rosją, które w razie potrzeby i w warunkach dobrej współpracy między obu krajami można będzie zrewidować, stanowią wielką pomoc w osiągnięciu tego głównego celu.

Wzrost powszechnego dobrobytu. Obecna rosyjska ideologia państwowa głosi, że człowiek biedny, z trudnością zaspokajający wyłącznie swoje najbardziej niezbędne potrzeby, nie jest w stanie być pełnowartościowym obywatelem. Jest to jak najbardziej zgodne z doświadczeniem i zdrowym rozsądkiem. Dążenie rządu rosyjskiego do likwidacji masowego bezrobocia i wzrostu powszechnego dobrobytu jest stałe i nie należy wątpić w jego szczerość. Jest to jeden z podstawowych warunków utrwalenia każdego systemu sprawowania władzy, a na tym właśnie ogromnie zależy włodarzom Kremla. Podobnie jest u nas; przełamanie stagnacji gospodarczej w kierunku naprawdę szybkiego wzrostu gospodarczego i zaniku masowego bezrobocia byłoby atutem, który każdej partii sprawującej władzę w naszym kraju pozwoliłby rządzić bardzo długo, a czy nie jest to gra warta świeczki? Rozwijając współpracę w dziedzinie wymiany towarów i usług między sobą, a także ułatwiając takową między Rosją a Niemcami i Francją możemy sobie nawzajem poważnie pomóc w osiągnięciu tego podstawowego celu. Odnośnie WTO… Uważam, że nie powinniśmy namawiać Rosji do zaprzestania ochrony własnego rynku przed chińską tandetą, a raczej namówić partnerów z UE do przekreślenia zgubnej dla Zachodu doktryny globalizmu i wprowadzenia zasady przyjmowania tylko towarów, co najmniej dobrej jakości, wytworzonych przez wolnych ludzi w godziwych warunkach pracy.

Bezpieczeństwo walutowo-finansowe i ochrona wolnej konkurencji. Należy postawić tamę idiotycznym i bezwstydnym praktykom wielkich spekulacji walutami i tzw. papierami wartościowymi, które już niemal zupełnie oderwały się od rzeczywistych wartości materialnych, a także od potrzeb finansowania gospodarki rynkowej. Należy również położyć kres nieprzytomnemu zadłużaniu się państw w tzw. prywatnych bankach. Rosja ma w tej mierze imponujące doświadczenia pozytywne, a jako posiadaczka jednych z największych na świecie zapasów złota i diamentów może służyć nie tylko radą przy budowie nowego, rozumniejszego międzynarodowego systemu wymiany wartości materialnych. Jedyną alternatywą będzie moim skromnym zdaniem przekształcenie w końcu światowego kryzysu finansowego w ogarniającą większość świata beznadziejną depresję ekonomiczną. Rosja może też pomóc ochronić i rozwijać wolną konkurencję; m. in. przed lewackimi pomysłami prowadzącymi do praktycznego zakazu spalania węgla i ropy, a także zakazu wykorzystywania energii atomowej, byle tylko utorować drogę coraz bardziej niepewnej i drogiej tzw. zielonej energii. Oczywiście można odeprzeć, że swego rodzaju upaństwowiony kapitalizm działający obecnie w Rosji jest daleki od ideałów wolnorynkowych, należy jednak popatrzeć uważnie tak na historię gospodarczą tego zasobnego w surowce kraju jak i wyzwania, przed którymi stoi obecnie. Podstawowemu wyzwaniu modernizacji technologicznej na szerokim froncie nie da się sprostać bez daleko idącej koordynacji wysiłków wszystkich biorących w tym udział podmiotów gospodarczych. Po zakończeniu tego procesu wolna konkurencja zostanie włączona jak najszerzej, aby można było zapewnić dalszy rozwój pozyskanej z Zachodu techniki. Podobny był zresztą schemat rozwoju gospodarczego Rosji od Piotra I do Mikołaja II.

Wspólne interesy geopolityczne Rosji i Polski Zepchnięcie na margines skrajnych nacjonalizmów Litwy, Białorusi i Ukrainy. Dla skrajnego nacjonalisty litewskiego tamtejszy Polak jest i pozostanie tylko pożałowania godną ofiarą polonizacji w dawnych wiekach, którą dla jej własnego dobra trzeba na powrót zlitewszczyć, zamykając jej polskie szkoły, nie przyznając ziemi z reprywatyzacji, a nawet odmawiając prawa do pisowni własnego nazwiska, odziedziczonej po przodkach. Dla skrajnego nacjonalisty białoruskiego (z tamtejszego Frontu Narodowego) tamtejszy Polak też nie jest normalnym współobywatelem, ale okaleczonym duchowo Białorusinem, któremu się zdaje, że jako rzymski katolik czy też (niekiedy) ewangelik reformowany może należeć do innej narodowości. W razie przejęcia władzy w Mińsku postąpi z nim jak opisano wyżej. Dla skrajnego nacjonalisty (zachodnio)ukraińskiego największym bohaterem narodowym był, jest i będzie Bandera, który spisał program przewidujący wyrzynanie Polaków, Żydów i Moskali, a tylko trochę mniejszymi bohaterami wodzowie UPA, która ich wyrzynała. Dla nich wszystkich współobywatele tzw. rosyjskojęzyczni są zakałą, cierniem w oku i codziennie wymierzanym ich specyficznemu poczuciu godności narodowej policzkiem. Pomagając Rosji, Niemcom, Francji i każdemu, kto jeszcze się zgłosi do tego zadania w zepchnięciu tych wariatów politycznych na margines życia ich krajów wyświadczymy ogromną przysługę naszym rodakom na Wschodzie.

Ochrona praw mniejszości narodowych. Nie powinno być tak, że my gwarantujemy naszym Litwinom czy osobom deklarującym narodowość niemiecką wszelkie możliwe prawa i przywileje, a w zamian rdzenni Polacy na Litwie czy też żyjący na stałe w Niemczech mają prawa tylko minimalne. Będąc daleki od skrajnego nacjonalizmu nie głoszę, że powinniśmy w odwet porządnie przycisnąć mniejszości narodowe w naszym kraju. Natomiast moim skromnym zdaniem łącząc wysiłki z Rosją oraz pewnymi krajami UE, szczególnie wrażliwymi na takie sprawy (np. Irlandia, Szwecja, Włochy), możemy w końcu zmienić sytuację choćby tylko na Litwie. Jeszcze jedna gra warta postawienia własnej świeczki obok tej rosyjskiej.

Walka o zanik przeciwstawnych bloków wojskowo-politycznych. Częścią doktryny Miedwiediewa w sprawach zagranicznych i obronnych jest dążenie do zaniku umysłowości blokowej; my korona ludzkości, a z tymi tam po drugiej stronie to nawet nie ma, o czym rozmawiać. Miedwiediew głosi walkę ze zniewoleniem mniejszych krajów; wszyscy powinni mieć wpływy u wszystkich. Strefy wpływów zapewne będą musiały zostać zachowane, jako strefy odpowiedzialności wielkich mocarstw za bezpieczeństwo na świecie. Nie można pozwolić na pojawienie się jeszcze większych ilości „drogich przywódców” typu północnokoreańskiego, jakichś nowych Idi Aminów czy Bokassów – cesarzy ludożerców. Nie powinno to jednak oznaczać niemal niewolniczej zależności słabszych krajów np. od handlu z wielkim mocarstwem zapewniającym im ochronę. W przypadku naszego kraju uznaje się głośno i chętnie za niebezpieczeństwo uzależnienie od gazu ziemnego z Rosji, natomiast jeszcze większe uzależnienie nas od handlu z Niemcami i innymi dużymi krajami NATO jest tematem tak jakby ocenzurowanym. Pora to zmienić.

Uwagi końcowe Wszystkie powyższe moje (s)twierdzenia nie powinny prowadzić do wniosku iż opowiadam się za utworzeniem przez nasz kraj wspólnego państwa z Rosją względnie anektowaniem Polski przez Rosję lub też podporządkowaniem naszego państwa państwu rosyjskiemu. Ze względu na tragiczne również dla samej Rosji wyniki takich rozwiązań w minionych epokach nie leży to w dobrze pojętym interesie samej Rosji. W jej interesie jest posiadanie niezawodnych przyjaciół i silnych partnerów, nie zaś niewolników albo płatnych agentów wpływu. Moje rozumowanie powinno prowadzić moich rodaków i rodaczki do wniosku, że powinniśmy przestać upatrywać w Rosji źródła wszelkiego zła oraz strasznego niebezpieczeństwa, które musi nam grozić ze wschodu aż do końca świata, a zamiast tego poszukiwać sposobów budowania strategicznej współpracy z naszą wielką słowiańską siostrą; również pozostając w składzie UE i NATO. Wszystkim, którzy zadali sobie trud przeczytania powyższych rozważań, uprzejmie dziękuję bez względu na ocenę, jaką uznają za stosownie mi za nie wystawić. gjw

http://www.jednodniowka.pl/

Protest przeciwko nowej ustawie o nasiennictwie Mimo, iż jakiekolwiek apele do obecnego rządu i parlamentu, są, jak to się mawia, „skazane na sukces”, zamieszczamy co następuje, choćby dla udokumentowania draństwa. Ta sprawa jest dużo poważniejsza, niż by mogło się wydawać ludziom, według których żywność pochodzi z supermarketu, a zboża stworzyła żydowska firma Monsanto. – admin

APEL DO RZĄDU I POLITYKÓW OD WYBORCÓW: WYBORCY NIE CHCĄ GMO! Rząd chce wprowadzić GMO tylnymi drzwiami Ustawą o Nasiennictwie !!! DOSYĆ!!! ALARM!! Szanowny Panie Premierze, Szanowny Panie Marszałku, Szanowna Pani Poseł, Szanowny Panie Pośle, Zwracamy się do Państwa z pilnym apelem o odrzucenie projektu nowej ustawy o nasiennictwie, bowiem:

1. Sposób, w jaki próbuje się ją przeforsować jest drastycznym przykładem braku poszanowania obowiązującego prawa. Nie przeprowadzono konsultacji społecznych, w tej kluczowej sprawie, dotyczącej każdego Polaka. Nie zaproszono do konsultacji kluczowych organizacji społecznych jak Koalicja „POLSKA WOLNA OD GMO”, stowarzyszenie Polska Wolna od GMO, Międzynarodowa Koalicja dla Ochrony Polskiej Wsi, Instytut Spraw Obywatelskich, EKOLAND, Instytut Zrównoważonego Rozwoju.

2. Z treści obowiązującej ustawy o nasiennictwie z roku 2003 wykreślono zapisy Art. 5 ust 4. W brzmieniu: „Odmian genetycznie zmodyfikowanych nie wpisuje się do krajowego rejestru.” (Dz.U. z 2007 r. Nr. 41, poz. 271 z późn. zm.).

Ustawa zawiera także nieprecyzyjne regulacje w sprawie nasion i roślin GMO, co zostanie wykorzystane, jako kolejna furtka prawna przez tych, którym zależy, aby w Polsce uprawiać GMO. To też jest szokujący dowód braku respektu dla żądań zdecydowanej większości WYBORCÓW, którzy chcą Polski wolnej od GMO. W dodatku wszystkie Sejmiki Wojewódzkie (już w latach 2004-2006!) wyraziły swój mocny sprzeciw przeciwko GMO w stosownych uchwałach i rezolucjach opowiadając się za przekształceniem wszystkich województw, (czyli całej Polski) w strefy wolne od GMO. Współistnienie rolnictwa wolnego od GMO z tym stosującym GMO jest, bowiem NIEMOŻLIWE, co zostało wielokrotnie udowodnione w praktyce. Skażenie genetyczne zbiorów i ziarna siewnego z tradycyjnych upraw jest nieuniknione i nieodwracalne, a koszty zanieczyszczenia są przerzucane na społeczeństwo. Ponadto, rząd RP wprowadza w błąd opinię publiczną przekonując, że nie może wprowadzić zakazu na uprawy GMO ze względów prawnych. Sąd UE (dawniej sąd pierwszej instancji) ogłosił 9 grudnia 2010 roku wyrok, w którym unieważnił decyzję Komisji Europejskiej, która zabraniała Polsce wprowadzenia zakazu upraw roślin genetycznie modyfikowanych (GMO). Unieważnienie decyzji KE, która zabraniała Polsce wprowadzenia zakazu upraw roślin genetycznie modyfikowanych oznacza w praktyce, że polski ustawodawca może wprowadzić zapis o zakazie uprawiania roślin GMO do polskiego prawa, podobnie jak zrobiły to inne kraje UE. Nie jest prawdą, że brak obecnie w Polsce przepisów o zasadach bezpiecznego obrotu i stosowania GMO. Normy prawne w tym zakresie opisuje ustawa o GMO z dnia 22 czerwca 2001 r. Więcej na stronie Koalicji (1).

3. Ustawa ta spowoduje poważne ograniczenia dostępu do tradycyjnych nasion, a zatem lekceważenie dorobku polskich naukowców, rolników i organizacji rolniczych. To dzięki nim posiadamy własną, różnorodną, przystosowaną do lokalnych gleb i warunków klimatycznych bazę nasion. To dzięki nim mamy zdrową i poszukiwaną na rynku żywność. Tymczasem projekt nowej ustawy o nasiennictwie zawiera m.in. takie zapisy: “…Ilość materiału siewnego odmiany regionalnej roślin rolniczych, jaka może zostać wprowadzona do obrotu, będzie określana, w drodze decyzji, przez ministra właściwego do spraw rolnictwa. Maksymalna ilość materiału siewnego danej odmiany w przypadku rzepaku, jęczmienia, pszenicy, grochu, słonecznika, kukurydzy i ziemniaka wynosi 0,3 % materiału siewnego danego gatunku stosowanego rocznie na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej oraz odpowiednio 0,5 % dla pozostałych gatunków… Łączna ilość wprowadzonego do obrotu materiału siewnego odmian regionalnych roślin rolniczych nie może jednak przekroczyć 10%…” Limitowanie dostępu do nasion regionalnych, to celowe niszczenie walorów polskiego rolnictwa, hamowanie rozwoju gospodarczego Polski. Polska wieś to w dzisiejszym wymiarze, jakości oraz popytu na tradycyjną i ekologiczną zdrową żywność, wielka szansa dla naszego kraju i dla WPR Unii Europejskiej. Bezmyślny, lekceważący tradycję i prawo naturalne „owczy pęd” za nowymi technologiami, których nie zweryfikowano zgodnie z zasadami przezorności, ostrożności i zdrowego rozsądku, jest zagrożeniem dla trwałego i zrównoważonego rozwoju, zdrowia i życia, a zatem jest sprzeczny z Konstytucją RP. Już dziś Polskie Stowarzyszenie Producentów Oleju i Krajowe Zrzeszenie Producentów Rzepaku alarmują, że „W uprawie znajdują się odmiany niedostosowane do polskich warunków klimatyczno-glebowych i o nieznanej przydatności dla rolników i przemysłu olejarskiego; coraz bardziej utrudnione i niejasne dla producentów surowca podstawy do podejmowania decyzji w doborze odmian; silna pozycja firm dystrybucyjnych wprowadzających odmiany wg parytetu zysku, a nie, jakości i przydatności dla producentów nasion i oleju, co skutkuje bardzo wysokimi cenami materiału siewnego i stosowaniem niekwalifikowanego materiału siewnego oraz rozregulowanie rynku materiału siewnego poprzez wprowadzanie do sprzedaży odmian na wyłączność (Portal Spożywczy 1.06.2011) (2). Takim patologiom trzeba zapobiegać. Niestety, nowa ustawa w tym nie pomoże, a raczej pogłębi już widoczne niekorzystne trendy. W związku z powyższym domagamy się:

1. Odrzucenia w całości obecnego projektu nowej ustawy o nasiennictwie.

2. Szerokich konsultacji społecznych, w tym wysłuchania publicznego, nowej propozycji ustawy o nasiennictwie.

3. Prawa do nieograniczonego obrotu nasionami tradycyjnymi, lokalnymi, które są dorobkiem pokoleń rolników i są ich wspólnym dobrem. Tradycyjni rolnicy przez setki lat selekcjonowali swoje nasiona, wymieniali z innymi rolnikami dla pozyskiwania różnorodności odmian i oczekiwanych cech. To nie może zostać zaprzepaszczone.

4. Natychmiastowych regulacji prawnych chroniących nasze rodzime nasiona i weryfikacji pod tym względem planów prywatyzacji polskich central nasiennych oraz umów sprzedaży, które winny gwarantować rolnikom dostęp do rynku dla nasion rodzimych.

DOMAGAMY się również natychmiastowego wprowadzenia zakazu upraw kukurydzy MON810 i ziemniaka Amflora wzorem innych krajów (Francja, Austria, Węgry, Włochy, Luksemburg, Grecja, Niemcy, Bułgaria oraz Szwajcaria).

Z poważaniem (… miejsce na podpis …)

(1) http://polska-wolna-odgmo.org/doc/Stanowisko_Koalicji_POLSKA_WOLNA_OD_GMO_w_sprawie_Projektu_ustawy_Prawo_o_organizmach_genetycznie_zmodyfikowanych.pdf

(2) http://www.portalspozywczy.pl/zboza-oleiste/wiadomosci/kzpr-i-pspo-zaniepokojone-sytuacja-na-rynku-materialusiewnego,51783.html

Za http://www.icppc.pl

Euforia Klicha może być zabójcza Dzień po tym jak jeden z komandosów, uniewinnionych za sprawę w Nangar Khel, publicznie zadeklarował, że nie ma wyrzutów sumienia z powodu śmierci cywilów, w Afganistanie zginął polski żołnierz Z Witoldem Waszczykowskim, dyplomatą, byłym wiceministrem spraw zagranicznych, rozmawia Marcin Austyn Honor polskiej armii został obroniony, to był błąd, nie zbrodnia - zadeklarował po wyroku w sprawie Nangar Khel szef resortu obrony. Dlaczego wystąpień w obronie tego honoru nie było po 10 kwietnia 2010 r., przecież piloci też nie popełnili zbrodni, co więcej, nie wiemy nawet, czy popełnili błąd? - Słuszne spostrzeżenie, ale skupiłbym się tu na wątku afgańskim. Muszę powiedzieć, że dziwi mnie taka euforia i radość. Nie zapominajmy, że w Nangar Khel jednak zginęli niewinni ludzie. Radziłbym większe opanowanie. Można oczywiście dyskutować, czy właściwie zostały sformułowane zarzuty wobec żołnierzy, czy prokuratura wojskowa działała tak jak należy itd. Nie okazywałbym jednak euforii, ale szukał przyczyn tego, dlaczego doszło do śmierci tych ludzi, dlaczego żołnierze ostrzelali tę wioskę. Nie widzę chęci, by to wyjaśnić. Pamiętajmy też, że wyrok nie jest prawomocny i być może prokuratura dojdzie do wniosku, iż należy przeformułować zarzuty i ta sprawa wróci. Osobiście uważam, że nie powinna się ona zakończyć tak jak obecnie to się stało. Taki scenariusz będzie lub już jest źle odbierany. Jak wiemy, w Afganistanie właśnie doszło do ataku na nasz patrol i zginął kolejny polski żołnierz. Nie wykluczam, że te sprawy mogą mieć ze sobą związek. Dziś świat jest mały, a przepływ informacji błyskawiczny. Wiadomości z Polski na pewno docierają do Afganistanu i można się spodziewać odzewu.

Jak Pan odbiera głosy, by teraz rozliczać tych, co wywołali "aferę" wokół Nangar Khel, czyli Antoniego Macierewicza, ówczesnego szefa SKW, oraz Aleksandra Szczygłę, byłego szefa MON? - Tego typu głosy są skandaliczne. To była normalna reakcja ówczesnych władz, które nie mogły nie podjąć działań wobec tego typu zdarzenia. Można - jak wspomniałem - rozważać, czy przyjęta kwalifikacja czynów była właściwa, jednak nie ulega wątpliwości, że władze musiały działać.

Żołnierze mieli szansę obrony przed sądem, ci, którzy zginęli w Smoleńsku, mówić nie mogą... - Wobec różnych spraw stosowane są różne standardy i widać to też w kwestii smoleńskiej. Przypomnę też, że kilka dni temu przeżywaliśmy gorącą dyskusję na temat domniemanych więzień CIA w Polsce. Kiedy domagamy się, by wojskowa prokuratura czy komisja ministra Jerzego Millera szybciej działały i pokazywały nam, jak wygląda śledztwo w sprawie smoleńskiej, to jesteśmy atakowani przez główne media i upominani, że śmiemy naciskać. Kiedy jednak można było zaatakować poprzednie władze - widać, iż uznano, że Leszek Miller i Aleksander Kwaśniewski nie podlegają już ochronie, bo nie chcą współpracować blisko PO - to nagle, tuż po wizycie prezydenta Baracka Obamy, pojawia się atak, że jednak tajne więzienia CIA w Polsce były. Jakoś nikt nie mówił wtedy, dlaczego nie czeka się na końcową reakcję prokuratury prowadzącej śledztwo w tej sprawie. Nikt nie mówił: "bądźcie cierpliwi", tak jak to dzieje się w przypadku zarówno więzień, jak i katastrofy smoleńskiej. Proszę zauważyć, że także w tej afgańskiej sprawie, choć wyrok nie jest prawomocny, nikt nie mówi: "poczekajcie", tylko podnosi się chwałę, mówi się, że honor polskiego żołnierza został uratowany... Dzieje się tak tylko, dlatego, że to pasuje do celów politycznych obecnej ekipy. Wyraźnie widać, że stosowane są podwójne standardy. Szkoda tylko, że dotykają one tak tragicznych wydarzeń, jak katastrofa smoleńska czy śmierć afgańskich cywilów.

Można to odbierać w kategoriach nacisków na prokuraturę, by ta sprawa dalej się nie ciągnęła? - Po części tak. Apelowałbym tu jednak o ostrożność, bo tak jak sugerowałem, by nie roztrząsać sprawy domniemanych więzień CIA, bo mamy 2600 żołnierzy w Afganistanie, mamy setki dyplomatów w różnych krajach, tak i tu doradzam mniej euforii, bo może ona być źle odebrana w świecie i stać się pretekstem do ataków na naszych ludzi, które zakończyć się mogą kolejną, nikomu niepotrzebną tragedią. Dziękuję za rozmowę.

Znaleziono możliwe źródło zakażeń groźną bakterią Wstępne badania potwierdziły, że wyhodowane w Dolnej Saksonii, na północnym zachodzie Niemiec, kiełki fasoli mogą być źródłem infekcji wywołanej niebezpieczną bakterią EHEC, która uśmierciła, co najmniej 22 osoby i spowodowała zachorowanie ponad 2000 ludzi. Poinformowały o tym w niedzielę niemieckie władze. Minister rolnictwa Dolnej Saksonii Gert Lindemann powiedział na konferencji prasowej, że także kiełki innych roślin z gospodarstwa ekologicznego w regionie Uelzen między Hamburgiem a Hanowerem są podejrzane. Dotyczy to łącznie 18 różnych mieszanek kiełków, w skład, których wchodzą m.in. kiełki różnych odmian groszku, fasoli i rzodkiewki. Lindemann przestrzegł ludzi przed spożywaniem kiełków do czasu następnego komunikatu. Powiedział, że ostateczne wyniki testów będą znane w poniedziałek. Dodał, że władze nie wykluczają także innych możliwych źródeł zakażenia i zaapelował do Niemców, by nie jedli pomidorów, ogórków i sałaty. Minister oświadczył, że farmę zamknięto, a całą jej produkcję wycofano. Dodał, że co najmniej jeden z pracowników gospodarstwa zaraził się bakterią EHEC. Bakteria EHEC zabiła dotychczas w Europie 22 osoby, w tym 21 w Niemczech.

http://wiadomosci.onet.pl/

Jasne. A HIV rozprzestrzenili brzydcy heteroseksualiści i katolicy. – admin.

Policjanci pamięci Wśród niektórych publicystów - zarówno tych profesjonalnych, jak i amatorów - dominuje przekonanie, że tzw. salon niekoniecznie jest usatysfakcjonowany bezgraniczną dominacją polityczną Platformy Obywatelskiej. D. Tusk nie zdołał przepchnąć sztandarowych projektów promowanych przez "Gazetę Wyborczą" i "Politykę". Nie unormował metody "in vitro", nie poparł ustawy o związkach partnerskich, nie rozprawił się z Kościołem; poprzestał – jak zwykle - na obietnicach. W partii postępu pojawiają się osoby zupełnie niepostępowe, reprezentujące po trosze poglądy W. Wierzejskiego (poseł Węgrzyn), lub zbyt "spisione" (J. Gowin, E. Radziszewska). Oczywiście warto tę niewygórowaną przecież cenę płacić, jeśli to skuteczny sposób na zastopowanie krwiożerczemu J. Kaczyńskiemu marszu po władzę. Zresztą, Platforma, co jakiś czas łasi się do swych promotorów obdarzając ich orderami, kolejnymi przywilejami, wreszcie stanowiskami (vide: transfer politycznych bankrutów - dawnych UDeków do Kancelarii Prezydenta Komorowskiego, nominacja dla Konrada Niklewicza, byłego dziennikarza "Gazety Wyborczej" na intratne stanowisko unijne, angaż Jakuba Wojewódzkiego do promocji Polski w czasie naszej rychłej prezydencji w UE, etc.). Nie zmienia to faktu, że istnieje w opisywanym wyżej środowisku narastająca tęsknota za jakąś formą restytucji LIDu. Pozyskanie posła Arłukowicza oraz medialne spekulacje nad współpracą Tuska z M. Borowskim, W. Cimoszewiczem, a może nawet R. Kaliszem, owego lekkiego przygnębienia nie potrafią przerwać. Premier nie jest żadnym ideowcem, jemu do szczęścia wystarczy stałe dzierżenie władzy. Do utrzymywania przez PO stałego poparcia potrzebne jest istnienie frakcji (tych z Gowinem i Kidawą-Błońską na czele), a ich względna równowaga, (o którą Tusk zabiega i która jest mu na rękę) gwarantuje, iż w kwestiach ideologicznych, (ale nie tylko) Platforma nie dokona żadnego nowego otwarcia. Klasyczny przykład - wspomniane prace nad ustawą o "in vitro", których końca nie widać. Ideowym lewakom, tym podziwiającym postępowe reformy premiera Zapatero, wizja długoletnich, stagnacyjnych - z ich punktu widzenia - rządów PO niekoniecznie odpowiada: niby CBA i IPN odzyskano, ale inwigilacja (nie tylko „pisiorów”) trwa w najlepsze, niby krzyż z Krakowskiego przeniesiono, ale po salonach wciąż wiją się „czarni”. Samo powstrzymywanie moherów, bez trwałego rewolucjonizowania państwa na modłę zachodnioeuropejską, nie wystarcza. Pewnie, dlatego Ruch Palikota, w pierwszym okresie swego istnienia, uzyskał potężne, darmowe, medialne wsparcie. Niestety (dla nich), bez rezultatu. W tym kontekście należy obserwować zbliżające się głosowanie nad kandydaturą dr. Łukasza Kamińskiego (na zdjęciu) na szefa IPN. Jego wybór będzie dla salonu policzkiem, a równocześnie jedynym z nielicznych sukcesów Polski pod rządami PO (obym się na człowieku nie zawiódł). Premier może sobie na ten gest pozwolić, bo, na kogo ostatecznie Michnik rozkaże głosować, gdy PIS niebezpiecznie się zbliży? „Lewica” Napieralskiego, Czarzastego, Millera jest dla „agorowców” niewybieralna. Wczoraj publicysta "Gazety" - Adam Leszczyński (na osłodę?) interwencyjnie "skopał" dr. Kamińskiego - może, gdy odnajdzie na czołowej kolumnie 300-tysięcznego dziennika kilka ostrych słów na swój temat - zmądrzeje. Trzeba przyznać, iż nerwowość na Czerskiej w związku z groźbą "przejścia" tej nominacji, sięgnęła zenitu. Co wywołało furię? Otóż pan Łukasz Kamiński ośmielił się pochlebnie (a raczej neutralnie) wyrazić na temat głośnej IPNowskiej publikacji traktującej o uwikłaniu młodego L. Wałęsy we współpracę z bezpieką. Leszczyńskiego to rozsierdziło: "Czyli był agentem czy nie był? Wypada się zdecydować. Historyk dr Kamiński świetnie wie, że książka Gontarczyka i Cenckiewicza była publicystyką historyczną pisaną na zamówienie. Chodziło o to, żeby Wałęsie zniszczyć życiorys i zakwestionować jego historyczną rolę. (…) Prezes IPN jest czymś więcej niż bezstronnym urzędnikiem państwowym bez poglądów. Jego rolą jest dbanie o prawdę historyczną. I to jest rola, do której trzeba się przyzwyczaić. Znamienne są te klasyczne, propagandowe sztuczki Leszczyńskiego. Głosowanie tuż tuż, nie ma, więc czasu na słowną ekwilibrystykę, potrzeba solidnej ZOMOwskiej pały. Bo jakimże argumentem jest wsadzanie w usta (głowę) dr. Kamińskiego swoich szyderczych, paszkwilanckich opinii na temat monografii Cenckiewicza i Gontarczyka? Co więcej, Leszczyński sugerując, iż „SB a Lech Wałęsa…” została napisana „na zamówienie”, podąża ze swadą ścieżką wydeptaną przez samego S. Niesiołowskiego. Nie wskazuje wszakże (za radą mec. Rogowskiego, jak mniemam) na czyje zamówienie, bo: …w osobistym liście i w telewizji wicemarszałek Sejmu Stefan Niesiołowski (PO) ma przeprosić prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego za nieuprawnione sugestie, że b. premier miał wpływ na powstanie książki IPN "SB a Lech Wałęsa; przyczynek do biografii". Ponadto ma powstrzymać się od dalszych wypowiedzi na ten temat i zapłacić 10 tys. zł na cel dobroczynny - orzekł we wrześniu 2009 r. Sąd Okręgowy w Warszawie… Leszczyński powstrzymywać się nie musi (nie chce). Kolejna żenująca próba wywierania nacisków, kreślenia instrukcji i przestróg nie od dziś stosowana przez emisariuszy "prawdy" z ul. Czerskiej. Liczę, że dr Kamiński im się skutecznie oprze, oddając w ten sposób hołd swemu wielkiemu, jakże często okrutnie spotwarzanemu (zwłaszcza przez salon) poprzednikowi. Chinaski

Marynarka Wojenna RP Od 20 lat trwa proces redukcji polskich sił morskich. Osiągnięto poziom zapaści. Bez nadzwyczajnych decyzji rządu MW RP przestanie za parę lat istnieć.

MARYNARKA WOJENNA RP. Moim obowiązkiem jest podejmowanie prób dotarcia do decydentów, a przede wszystkim do świadomości Polaków, z wiedzą o aktualnym stanie naszej gospodarki morskiej i kondycji Marynarki Wojennej RP. Niedawno przedstawiłem dosyć obszerną informację o stanie polskiej gospodarki morskiej z nawiązaniem do wspaniałych dokonań w minionym czasie. Wskazałem również zaniechania i ich skutki oraz to, do czego doprowadziły kolejne ekipy władzy w III RP. Dzisiaj rozpoczynam cykl poświęcony sprawom Marynarki Wojennej RP. Przedstawię należne jej miejsce w polskiej polityce bezpieczeństwa. Brak publikacji w tym temacie wskazuje, że to temat niełatwy. Czy można o tym nie pisać, czy wolno przemilczać tak ważne sprawy? Nie, przez pamięć wielkich Polaków i ich dokonań tu nad polskim morzem, po stokroć nie! Każdy, bowiem, komu bliskie są zagadnienia bezpieczeństwa państwa, jego obronności, a obronności morskiej w szczególności, nie może mieć wątpliwości, że stan w jakim znajduje się obecnie Marynarka Wojenna RP wymaga nie tyle rzeczowej debaty na najwyższych szczeblach władzy, ale przede wszystkim podjęcia niezwłocznych, daleko idących decyzji, dotyczących powstrzymania degradacji morskiego potencjału bojowego i odtworzenia zdolności bojowych do wypełnienia konstytucyjnych zadań naszych sił morskich. Wychodząc naprzeciw temu wyzwaniu zespół specjalistów z Dowództwa Marynarki Wojennej i Akademii Marynarki Wojennej opracował na początku 2010 r. obszerny raport „Rola i zadania Marynarki Wojennej RP w systemie bezpieczeństwa państwa...”.W raporcie odniesiono się do wszystkich najważniejszych problemów polskich sił morskich, przedstawiono wiedzę niezbędną w procesie podejmowania decyzji na najwyższych szczeblach kierowania państwem. Raport został przedstawiony min. Aleksandrowi Szczygle, szefowi Biura Bezpieczeństwa Narodowego i miał być przedmiotem konferencji, inicjującej szeroką debatę polityczną. Niestety, tragiczna katastrofa pod Smoleńskiem zburzyła te zamierzenia. Do dnia dzisiejszego tematu nikt nie podjął, żadna konferencja w tym temacie nie odbyła się, a raport schowano do szafy. Czy w Polsce potrzebna jest w ogóle Marynarka Wojenna? Od ponad 90-ciu lat takie pytanie nie miało w naszej Ojczyźnie racji bytu. Świadomość morskiego charakteru państwa polskiego w kolejnych pokoleniach większości rodaków, rozbudzona aktem zaślubin z morzem i potęgowana dynamiką uprawy morza przez całe dziesięciolecia naszej państwowości nie podlegała dyskusji. Tymczasem, jak doniosły media, takie właśnie pytanie padło niedawno z ust jednego z członków rządu... Zadania wynikające z potrzeb bezpieczeństwa państwa oraz wypełniania zobowiązań sojuszniczych i międzynarodowych zostały zawarte w Strategii Bezpieczeństwa RP, dokumencie opracowanym w 2007 r. Płynące stąd zadania dla Marynarki Wojennej RP precyzuje Strategia Obronności RP (2009 r.), która obok działań wspólnych nie wyklucza także możliwości prowadzenia działań obronnych samodzielnie. Oznacza to, że Marynarka Wojenna RP winna posiadać zdolności do prowadzenia samodzielnych działań bojowych na Bałtyku w celu utrzymania linii komunikacyjnych (np. dla dostaw gazu), niedopuszczenia do blokady naszych portów morskich, a także zwalczania jednostek desantu morskiego nieprzyjaciela i innych. Aktualnie do realizacji tych zadań polskie siły morskie liczą obecnie ok. 9000 zawodowych oficerów, podoficerów i marynarzy. Jednostki floty zorganizowane są w trzy związki taktyczne: 3 Flotyllę Okrętów w Gdyni, 8 Flotyllę Obrony Wybrzeża w Świnoujściu i Brygadę Lotnictwa MW w Gdyni oraz jednostki brzegowe, w skład, których wchodzą pododdziały obrony przeciwlotniczej, obrony przeciwchemicznej, saperów, łączności, ośrodki szkolenia oraz oddziały i pododdziały logistyczne. Polska flota wojenna dysponuje dzisiaj zaledwie 12 okrętami bojowymi: dwoma fregatami, dwoma korwetami rakietowymi, pięcioma okrętami podwodnymi oraz trzema małymi okrętami rakietowymi. Ponadto posiadamy 28 jednostek pływających wsparcia bojowego. Są to trałowce i niszczyciele min, okręty zwalczania okrętów podwodnych, okręty transportowo-minowe, okręty rozpoznania radioelektronicznego, okręty szkolne i okręt wsparcia logistycznego. Do zabezpieczenia działalności sił okrętowych posiadamy kilkadziesiąt jednostek pomocniczych. Są to okręty ratownicze, hydrograficzne, zbiornikowce, holowniki, motorówki i inne. Posiadane okręty bojowe to okręty różnych klas, dysponujące różnorodnym uzbrojeniem, stopniem nowoczesności i możliwościami bojowymi. Stwarza to określone problemy logistyczne. Ich średnia wieku przekroczyła zwyczajowy czas eksploatacji 30 lat. Zważywszy na wielkość akwenu „polskiego morza” (pas wód terytorialnych i strefa wyłączności ekonomicznej, razem blisko 20% terytorium naszego państwa) oraz długość linii brzegowej wyraźnie widać, że potencjał ten jest zdecydowanie za mały i nie stwarza pewności wykonania postawionych przed MW RP zadań. Dla porównania, potencjał okrętowy sił uderzeniowych niewielkiej Holandii czy Grecji jest ponad dwukrotnie większy. Także Szwecja i Dania dysponują znacznie większą siłą na Bałtyku. Poza porównaniem jest oczywiście marynarka wojenna Niemiec i flota bałtycka Federacji Rosji. W ciągu ostatnich 12 lat stan ilościowy sił okrętowych MW RP zmniejszył się o 60%, a lotnictwa o ponad 50%. Tak znaczne obniżenie stanu nie oddaje jednak rzeczywistego poziomu technicznego oraz możliwości operacyjnych polskiej floty. Od ponad dwudziestu lat do MW RP nie trafił ani jeden nowo wybudowany okręt, a spośród posiadanych obecnie jednostek tylko kilka było gruntownie modernizowanych. Nagminną praktyką jest tzw. oszczędzanie resursów i wymuszanie zmniejszania limitów rocznych na szkolenie bojowe na morskich poligonach (motogodziny, rakiety, amunicja i inne). Brakuje części zamiennych do urządzeń technicznych, uzbrojenia i wyposażenia okrętów. Słyszałem takie powiedzenie, że sztuką dzisiaj jest trafić na sztormową pogodę w czasie realizacji rocznego planu szkolenia. A przecież Bałtyk do spokojnych wód trudno zaliczyć. Znaczącą grupę okrętów MW RP stanowią nadal jednostki przekazane z innych flot państw NATO na początku obecnego wieku. Ich przyjęcie, wówczas rozumiane, jako doraźne rozwiązanie narastających problemów i groźby zapaści polskiej floty, stało się pretekstem dla decydentów do odkładania w bliżej nieokreśloną przyszłość niezbędnych zakupów nowych, optymalnych dla naszych potrzeb okrętów, samolotów i śmigłowców bojowych oraz brzegowych systemów przeciwdziałania zagrożeniom od strony morza. W latach 2001-2002 do MW RP trafiły dwie fregaty typu „Olivier Hazard Perry”, okręty z ponad 20 letnim stażem służby w US Navy. Ponieważ okres ich służby w naszej flocie miał kończyć się w 2015 r. nie przewidywano ich modernizacji. Podstawowym uzbrojeniem tych okrętów są nadal rakiety typu „Harpoon Block I”. Rakiet tego typu nie używa już żadna marynarka wojenna państw NATO. Następcą dla fregat miały być korwety typu „Gawron” budowane w stoczni Marynarki Wojennej w Gdyni. Ilość budowanych jednostek z planowanych sześciu stopniowo ograniczono do jednego okrętu. To automatycznie podniosło koszty jednostkowe (projektowanie, import niezbędnego uzbrojenia i wyposażenia, administracji itp.) i stało się pretekstem do podważania sensu budowy okrętów wojennych w kraju. W konsekwencji po niemal 10 latach projektowania i budowy przerwano prace na daleko zaawansowanym prototypie. W latach 2002-2004 do składu polskiej floty wojennej zostały włączone cztery okręty podwodne typu „Kobben”, pozyskane z floty norweskiej. Z punktu widzenia uzyskania możliwości podtrzymania kondycji załóg wcześniej skreślonych z listy floty poradzieckich okrętów podwodnych, było to trafne rozwiązanie. Okręty te zbudowano w niemieckiej stoczni w Emden w latach 1964-1967 na zamówienie norweskiej marynarki wojennej. W latach 1990-1992 przeszły pełen zakres modernizacji uzyskując certyfikat NATO. Dzisiaj, pomimo stosunkowo dobrych parametrów taktycznych tych okrętów, stan techniczny wielu urządzeń, w tym przede wszystkim kończący się okres gwarancji na bezawaryjną eksploatację baterii, przesądza o ich wycofaniu z eksploatacji w 2012 roku. Po połączeniu się państw niemieckich MW RP wystąpiła z inicjatywą odkupienia budowanych dla floty NRD trzech kadłubów małych okrętów rakietowych nazwanych typem „Orkan”. Dokończenia budowy i wyposażenia okrętów podjęła się Stocznia Północna w Gdańsku. 28 kwietnia 1995 r. zakończono prace i przekazano ostatni okręt do służby. Aktualnie okręty wyposażone są w stare rakiety RBS-15. Po planowanej modernizacji i przezbrojeniu w nowoczesne rakiety RBS-15 Mk. III (o ile do niej dojdzie) osiągną wysoki poziom możliwości bojowych porównywalny z podobnymi okrętami czołowych flot NATO, a czas ich docelowej eksploatacji wydłuży się o kilkanaście lat. Dwie korwety rakietowe typy „Tarantula” to ostatnia inwestycja z okresu Układu Warszawskiego. Z zamówionych kilku nowych okrętów rakietowych w ZSRR, w latach 1988-1989 dotarły tylko dwa. Są to okręty wymagające dzisiaj pełnej modernizacji uzbrojenia i urządzeń technicznych. Pełnej modernizacji wymagają też pozostałe okręty bojowe: okręt podwodny ORP „Orzeł”, korweta zwalczania okrętów podwodnych ORP „Kaszub” oraz liczne okręty obrony przeciwminowej. Wiele jednostek pomocniczych wymaga zastąpienia nowymi. Integralną częścią MW RP jest lotnictwo morskie składające się z 12 samolotów turbośmigłowych oraz 30 śmigłowców różnego typu, w tym: poszukiwania i zwalczania okrętów podwodnych, rozpoznania, ratownictwa morskiego i innego przeznaczenia. MW RP nie dysponuje lotnictwem uderzeniowym. Samoloty typu An-28, stosunkowo niedawno wprowadzone do służby, we wszystkich posiadanych przez MW RP wersjach wyposażenia zaliczane są do nowoczesnej techniki lotniczej. W warunkach współczesnego Morskiego Teatru Działań Bojowych trudno jednak sobie wyobrazić, aby samoloty te mogły skutecznie działać bez osłony lotnictwa myśliwskiego. Znacznie trudniejsza jest sytuacja w grupie śmigłowców poszukiwawczo-ratowniczych i grupie śmigłowców zwalczania okrętów podwodnych. Ostatnie egzemplarze, z uwagi na brak resursów, kończą swą służbę. Duża grupa innych typów statków powietrznych oczekuje na konieczne remonty, które z uwagi na trudności z pozyskaniem części zamiennych przesuwane są w czasie. Kilka śmigłowców ratowniczych typu „W3” Sokół-Anakonda, znakomicie wyposażonych, to jedyny jasny punkt w grupie śmigłowców morskich. Lotnictwo morskie w obecnym stanie nie posiada zdolności do zapewnienia siłom okrętowym wsparcia z powietrza. Zdolności takich nie posiada także lotnictwo Sił Powietrznych. Główną przyczyną, mającą decydujący wpływ na obecny stan posiadania MW RP był bez wątpienia brak konsekwencji w realizacji programu modernizacji sił MW RP w latach 2001-2006. W ramach realizacji tego planu wycofano z nawiązką wszystkie jednostki nieperspektywiczne nie otrzymując żadnych nowych okrętów w zamian. Przerwano także zaawansowane prace projektowe nad kilkoma typami okrętów.

Liczne apelacje kierowane do Sejmowej Komisji ON skutkowały jedynie wydaniem memorandum o celowości powołania wieloletniego „Narodowego Programu Budowy Okrętów” z maja 2008 r. Niestety bez decyzji wykonawczych. W konsekwencji braku decyzji o powstrzymaniu recesji naszej floty powstał „Program modernizacji sił morskich RP na lata 2010-2018”. Program zły z punktu widzenia kosztów i możliwych do uzyskania efektów w zakresie odtworzenia potencjału bojowego. Przewiduje między innymi modernizacje dwóch fregat i czterech okrętów podwodnych typu „Kobben”. Ale dzisiaj to już jedyna droga do utrzymania jakiegokolwiek stanu posiadania okrętów i utrzymania kondycji załóg. Program ten wykonany nawet w 100% (byłby to ewenement) nie zwolni decydentów z konieczności podjęcia pilnych działań na rzecz odtworzenia sił morskich w niezbędnym zakresie. Pamiętajmy, że każdy okręt bojowy to skomplikowana maszyneria. Czas jego projektowania i budowy to okres, co najmniej kilku lat. Po kilkunastu latach eksploatacji wymaga modernizacji. Po 30 latach eksploatacji nie opłaca się w niego inwestować, bo uzyskane efekty nie są adekwatne do poniesionych kosztów. Powolne zmniejszanie potencjału MW RP, podobnie jak wygaszanie aktywności Polaków w uprawianiu morza, zmierza do pozbywania się przez Polskę statusu państwa morskiego, co skutkować będzie dalszą marginalizacja i utratą prestiżu wśród państw europejskich. Taki stan rzeczy oznacza także utratę zdolności w egzekwowaniu przysługujących Polsce praw na akwenach wyłącznej strefy ekonomicznej, może skutkować zagrożeniem blokady portów i przerwaniem morskich linii komunikacyjnych. Czy to chcemy zafundować przyszłym pokoleniom Polaków? Marek Toczek - Emeryt wojskowy

ABW czyści Internet Z Robertem Fryczem, założycielem strony internetowej Antykomor.pl, rozmawia Robert Wit Wyrostkiewicz - Spodziewał się Pan, że po stworzeniu satyrycznej strony AntyKomor.pl poddającej żartobliwej krytyce osobę prezydenta Bronisława Komorowskiego odwiedzi Pana ekipa uzbrojonych funkcjonariuszy ABW, która zarekwiruje komputer i twardy dysk? - Obserwując, co się dzieje wokół za tych rządów, spodziewałem się, że policja lub prokuratura może mnie wezwać w celu złożenia wyjaśnień. Natomiast nigdy się nie spodziewałem, że funkcjonowanie w Internecie strony Antykomor.pl skończy się najściem uzbrojonych funkcjonariuszy Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, która przecież powinna zajmować się ściganiem najgroźniejszych przestępców zagrażających bezpieczeństwu państwa.

- Zarzucono Panu nawet podżeganie do zabójstwa prezydenta poprzez zamieszczenie gier internetowych, w których internauci mogli w niego klikać... - Ostatecznie chyba lepiej, jeśli ktoś może dać upust swoim emocjom w świecie wirtualnym niż w rzeczywistości. Druga sprawa to oczywiste kłamstwa ABW, np. takie, że w grze na mojej stronie można było rzucać w prezydenta Komorowskiego fekaliami. Zresztą Agencja rozpowszechniła więcej fałszywych doniesień na temat tej gry komputerowej. Np. taką, że informacja, iż jest to projekt satyryczny, pojawiała się tylko raz i to po instalacji gry. To oczywiście nieprawda, co dokładnie opisałem w swoim oświadczeniu. Każdy użytkownik zapoznawał się z instrukcją, że gra nie jest zachętą do zamachu terrorystycznego i jest to tylko satyra. Taka informacja pojawiała się już przed instalacją gry, wbrew temu, co twierdzi ABW. To jest nawet śmieszne, ponieważ Agencja zaczęła zbierać materiały i prowadzić swoje śledztwo już w lutym, więc wygląda na to, że przez trzy miesiące funkcjonariusze nie zdołali nawet zapoznać się ze stroną Antykomor.pl, za którą potem zaczęli mnie ścigać.

- Ale informacja ABW taka, jak o tych fekaliach, poszła w świat. Nawet guru feministek prof. Magdalena Środa napisała, że “Zapewne pół Polski ściągało grę "Komor-killer", by w przestrzeni wirtualnej ciskać w prezydenta fekaliami lub innymi okropieństwami”. Kłamstwa powtórzonego tyle razy chyba już się nie odkręci. - Będę po prostu wnosił o to, aby ABW sprostowała kłamliwe i fałszywe informacje, które podała, robiąc ze mnie jakiegoś szaleńca, który nie ma nic innego do roboty, tylko chciałby rzucać w prezydenta Komorowskiego łajnem. Razem z moim prawnikiem, mecenasem Bartoszem Kownackim, będę wnosił o sprostowanie przekłamań ABW. Co z tym zrobi Agencja? Nie wiem, wiem za to, że po moim oświadczeniu nabrała wody w usta i odmawia komentarzy, co dobrze pokazuje, że mają problem. Strzelili sobie w kolano i próbują teraz z tego wybrnąć.

- Jednak politycy PO dystansują się w swoich komentarzach od akcji ABW. Robi to nawet premier Tusk, który mówi, że akcja specsłużby była wynikiem… złego prawa.- Ale przecież bezpośrednim zwierzchnikiem Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego jest właśnie premier Donald Tusk. A więc to on odpowiada, jeśli nie w procesie decyzyjnym, to moralnie, za tego typu akcje. Jednak nie wyobrażam sobie, żeby o tej akcji nie wiedział premier lub przynajmniej jego otoczenie. Do mojego domu wpadli nie tylko zwykli funkcjonariusze ABW, ale dowodził nimi na miejscu podpułkownik, a więc bardzo wysokiej rangi oficer. Tak więc nie wierzę, że premier mógł być zaskoczony akcją ABW, ale rozumiem, że robi teraz swój ulubiony PR i rżnie głupa. Próbowano mnie zastraszyć, bo jak inaczej tłumaczyć można sobie najście uzbrojonych funkcjonariuszy ABW o świcie studenta, który stworzył grę internetową. Jak mogłem inaczej odebrać taką wizytę Agencji, która zajmuje się przecież ochroną bezpieczeństwa wewnętrznego kraju? Zastraszenie nie wyszło tak, jak widocznie planowano, sprawa się rozniosła, toteż politycy Platformy zorientowali się, że ludzie oglądają ich w roli cenzorów wolnego słowa. Dlatego teraz muszą robić dobrą minę do złej gry. A przecież w tej całej sprawie chodzi właśnie o wolność słowa, o to, by każdy z moich rodaków mógł się swobodnie wypowiadać, nawet emocjonalnie, niezależnie, czy to będzie krytyka Komorowskiego, Tuska, Kaczyńskiego, Napieralskiego, czy kogokolwiek innego. Politycy, moim zdaniem, powinni mieć grubą skórę, a prawo w Polsce powinno skorzystać z dobrych rozwiązań, jakie chociażby zastosowali Niemcy, gdzie przestępstwo w przypadku obrazy np. prezydenta może być ścigane tylko na wniosek samego zainteresowanego.

- Zna Pan doskonale przestrzeń wirtualną. Czy podobne strony jak Pana, masowo funkcjonujące podczas prezydentury śp. Lecha Kaczyńskiego, również były likwidowane w podobnej atmosferze? - Oczywiście, że nie! Chyba każdy użytkownik Internetu pamięta słynną stronę spieprzajdziadu.com, na łamach, której notorycznie publikowano materiały – delikatnie mówiąc – szkalujące dobre imię śp. Prezydenta. W sieci internetowej znajdowała się masa tego typu materiałów. To był prawdziwy wysyp plików, blogów, fotomontaży, stron internetowych mających na celu znieważenie prezydenta Kaczyńskiego. Postrzegano to nawet, jako pewnego rodzaju modę. W dobrym tonie było “wymyślanie Kaczorowi”. Realizował się w ten sposób przychylny Platformie wizerunek, że Kaczyński jest za totalną inwigilacją i państwem policyjnym, dlatego należy go napiętnować w Internecie, a dobry Tusk jest za wolnością słowa.

- Czy zrezygnuje Pan z próby utworzenia tej samej lub podobnej strony jak AntyKomor.pl? - Powrócę do Internetu z zupełnie nowym projektem, który będzie również opisywał poczynania Bronisława Komorowskiego, ale nie tylko jego. Tym razem nad treścią będzie pracowało kilkanaście osób. Zatem me dzieło nie kończy się, przeciwnie, w tworzenie odnowionej strony zaangażuje się więcej osób. Będą tam również materiały kontrowersyjne i oczywiście będą też różne gry. Nie dam się zastraszyć. Media zmanipulowały moją wypowiedź, że odtąd będę satyryzował polityków wszystkich opcji. Tak, będzie tam nie tylko Komorowski, ale żadnych parytetów nie będę wprowadzał. Mam swoje poglądy polityczne i będę krytykował głównie te partie, z którymi się nie zgadzam. Platforma ma już sobie przychylne media i strony internetowe, nie zamierzam ich dodatkowo wspierać.

- Spodziewał się Pan, że po stworzeniu satyrycznej strony AntyKomor.pl poddającej żartobliwej krytyce osobę prezydenta Bronisława Komorowskiego odwiedzi Pana ekipa uzbrojonych funkcjonariuszy ABW, która zarekwiruje komputer i twardy dysk? - Obserwując, co się dzieje wokół za tych rządów, spodziewałem się, że policja lub prokuratura może mnie wezwać w celu złożenia wyjaśnień. Natomiast nigdy się nie spodziewałem, że funkcjonowanie w Internecie strony Antykomor.pl skończy się najściem uzbrojonych funkcjonariuszy Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, która przecież powinna zajmować się ściganiem najgroźniejszych przestępców zagrażających bezpieczeństwu państwa.

- Zarzucono Panu nawet podżeganie do zabójstwa prezydenta poprzez zamieszczenie gier internetowych, w których internauci mogli w niego klikać... - Ostatecznie chyba lepiej, jeśli ktoś może dać upust swoim emocjom w świecie wirtualnym niż w rzeczywistości. Druga sprawa to oczywiste kłamstwa ABW, np. takie, że w grze na mojej stronie można było rzucać w prezydenta Komorowskiego fekaliami. Zresztą Agencja rozpowszechniła więcej fałszywych doniesień na temat tej gry komputerowej. Np. taką, że informacja, iż jest to projekt satyryczny, pojawiała się tylko raz i to po instalacji gry. To oczywiście nieprawda, co dokładnie opisałem w swoim oświadczeniu. Każdy użytkownik zapoznawał się z instrukcją, że gra nie jest zachętą do zamachu terrorystycznego i jest to tylko satyra. Taka informacja pojawiała się już przed instalacją gry, wbrew temu co twierdzi ABW. To jest nawet śmieszne, ponieważ Agencja zaczęła zbierać materiały i prowadzić swoje śledztwo już w lutym, więc wygląda na to, że przez trzy miesiące funkcjonariusze nie zdołali nawet zapoznać się ze stroną Antykomor.pl, za którą potem zaczęli mnie ścigać.

- Ale informacja ABW taka, jak o tych fekaliach, poszła w świat. Nawet guru feministek prof. Magdalena Środa napisała, że “Zapewne pół Polski ściągało grę "Komor-killer", by w przestrzeni wirtualnej ciskać w prezydenta fekaliami lub innymi okropieństwami”. Kłamstwa powtórzonego tyle razy chyba już się nie odkręci. - Będę po prostu wnosił o to, aby ABW sprostowała kłamliwe i fałszywe informacje, które podała, robiąc ze mnie jakiegoś szaleńca, który nie ma nic innego do roboty, tylko chciałby rzucać w prezydenta Komorowskiego łajnem. Razem z moim prawnikiem, mecenasem Bartoszem Kownackim, będę wnosił o sprostowanie przekłamań ABW. Co z tym zrobi Agencja? Nie wiem, wiem za to, że po moim oświadczeniu nabrała wody w usta i odmawia komentarzy, co dobrze pokazuje, że mają problem. Strzelili sobie w kolano i próbują teraz z tego wybrnąć.

- Jednak politycy PO dystansują się w swoich komentarzach od akcji ABW. Robi to nawet premier Tusk, który mówi, że akcja specsłużby była wynikiem… złego prawa. - Ale przecież bezpośrednim zwierzchnikiem Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego jest właśnie premier Donald Tusk. A więc to on odpowiada, jeśli nie w procesie decyzyjnym, to moralnie, za tego typu akcje. Jednak nie wyobrażam sobie, żeby o tej akcji nie wiedział premier lub przynajmniej jego otoczenie. Do mojego domu wpadli nie tylko zwykli funkcjonariusze ABW, ale dowodził nimi na miejscu podpułkownik, a więc bardzo wysokiej rangi oficer. Tak więc nie wierzę, że premier mógł być zaskoczony akcją ABW, ale rozumiem, że robi teraz swój ulubiony PR i rżnie głupa. Próbowano mnie zastraszyć, bo jak inaczej tłumaczyć można sobie najście uzbrojonych funkcjonariuszy ABW o świcie studenta, który stworzył grę internetową. Jak mogłem inaczej odebrać taką wizytę Agencji, która zajmuje się przecież ochroną bezpieczeństwa wewnętrznego kraju? Zastraszenie nie wyszło tak, jak widocznie planowano, sprawa się rozniosła, toteż politycy Platformy zorientowali się, że ludzie oglądają ich w roli cenzorów wolnego słowa. Dlatego teraz muszą robić dobrą minę do złej gry. A przecież w tej całej sprawie chodzi właśnie o wolność słowa, o to, by każdy z moich rodaków mógł się swobodnie wypowiadać, nawet emocjonalnie, niezależnie, czy to będzie krytyka Komorowskiego, Tuska, Kaczyńskiego, Napieralskiego, czy kogokolwiek innego. Politycy, moim zdaniem, powinni mieć grubą skórę, a prawo w Polsce powinno skorzystać z dobrych rozwiązań, jakie chociażby zastosowali Niemcy, gdzie przestępstwo w przypadku obrazy np. prezydenta może być ścigane tylko na wniosek samego zainteresowanego.

- Zna Pan doskonale przestrzeń wirtualną. Czy podobne strony jak Pana, masowo funkcjonujące podczas prezydentury śp. Lecha Kaczyńskiego, również były likwidowane w podobnej atmosferze? - Oczywiście, że nie! Chyba każdy użytkownik Internetu pamięta słynną stronę spieprzajdziadu.com, na łamach której notorycznie publikowano materiały – delikatnie mówiąc – szkalujące dobre imię śp. Prezydenta. W sieci internetowej znajdowała się masa tego typu materiałów. To był prawdziwy wysyp plików, blogów, fotomontaży, stron internetowych mających na celu znieważenie prezydenta Kaczyńskiego. Postrzegano to nawet jako pewnego rodzaju modę. W dobrym tonie było “wymyślanie Kaczorowi”. Realizował się w ten sposób przychylny Platformie wizerunek, że Kaczyński jest za totalną inwigilacją i państwem policyjnym, dlatego należy go napiętnować w Internecie, a dobry Tusk jest za wolnością słowa.

- Czy zrezygnuje Pan z próby utworzenia tej samej lub podobnej strony jak AntyKomor.pl? - Powrócę do Internetu z zupełnie nowym projektem, który będzie również opisywał poczynania Bronisława Komorowskiego, ale nie tylko jego. Tym razem nad treścią będzie pracowało kilkanaście osób. Zatem me dzieło nie kończy się, przeciwnie, w tworzenie odnowionej strony zaangażuje się więcej osób. Będą tam również materiały kontrowersyjne i oczywiście będą też różne gry. Nie dam się zastraszyć. Media zmanipulowały moją wypowiedź, że odtąd będę satyryzował polityków wszystkich opcji. Tak, będzie tam nie tylko Komorowski, ale żadnych parytetów nie będę wprowadzał. Mam swoje poglądy polityczne i będę krytykował głównie te partie, z którymi się nie zgadzam. Platforma ma już sobie przychylne media i strony internetowe, nie zamierzam ich dodatkowo wspierać. Robert Wit Wyrostkiewicz

Nikt nie zapytał o certyfikaty Piloci, z którymi rozmawiał "Nasz Dziennik", mają wątpliwości, co do wiarygodności eksperymentu przeprowadzonego przez MAK z udziałem symulatora na Szeremietiewie. Dlaczego? Nie ma pewności, czy symulator Tu-154, na którym Międzypaństwowy Komitet Lotniczy przeprowadzał eksperyment po katastrofie 10 kwietnia 2010 roku, posiadał stosowne certyfikaty i czy w wystarczającym stopniu odzwierciedlał stan techniczny polskiej maszyny. O ile nowoczesne systemy wprowadzone do "101" nie miały wpływu na sposób działania przycisku "uchod", to z pewnością o torze lotu decydowały silniki - w wersji symulatorowej inne niż w polskim Tu-154M. Gdyby eksperyment w Moskwie nie pozostawiał żadnych wątpliwości, polska komisja nie musiałaby eksperymentować na "102" - argumentują piloci. Przeprowadzony w Moskwie eksperyment na symulatorze Tu-154 miał dać odpowiedź, czy możliwe jest odejście na drugi krąg na zakresie automatycznym przy niedziałającym radiotechnicznym systemie lądowania ILS. Dokonano też oceny charakterystyk odejść z włączonym ILS oraz parametrów lotu samolotu w kanale podłużnym przy odejściu na drugi krąg z różnych wysokości (100, 60, 40 i 20 m). Uznano, że użycie przycisku "uchod" bez ILS nie jest możliwe oraz że samolot zniżający się z prędkością pionową 7-8 m/s jest w stanie bezpiecznie odejść z wysokości 40 metrów. Próba odejścia z 20 m zakończyła się zderzeniem z ziemią. Międzypaństwowy Komitet Lotniczy w swoim raporcie oprócz wniosków z eksperymentu nie przedstawił żadnej charakterystyki urządzenia, na którym przeprowadzono badania. Z deklaracji Centrum Symulatorów "Aerofłotu" złożonych dziennikarzom "Naszego Dziennika" ponad rok od badań wynika, że jest to pełny symulator lotu (FFS) kategorii C. - To wiemy jednak tylko na podstawie informacji przekazanych dziennikarzom. Jaką mamy pewność, że symulator w czasie badań spełniał wymogi tej kategorii, a jeśli tak, to czy posiadał aktualne certyfikaty potwierdzające jego sprawność? Czy ktoś to sprawdził przed eksperymentem? Tego nie wiemy, bo raport MAK ani słowem nie wspomina nawet o specyfikacji tego urządzenia - powiedział w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" były pilot wojskowy, latający m.in. na Tu-154M w lewym fotelu dowódcy załogi. Jak zauważa nasz rozmówca, niezrozumiałe jest to, że w przypadku tak ważnej dla państwa polskiego katastrofy zabrakło weryfikacji podstawowych szczegółów, np.: czy wykonane badanie było miarodajną próbą. Wyposażenie kabiny treningowej w Moskwie bazuje na cywilnej wersji Tu-154B, która nie posiada elementów zachodniego wyposażenia, jakie zaimplementowano w rządowej maszynie. Jednak w ocenie lotników, systemy takie jak FMS czy TAWS nie miały wpływu na działanie przycisku "uchod". Jednak fakt, że przycisk ten - wbrew logice - nie zadziałał podczas rosyjskich eksperymentów, może świadczyć o tym, że być może nie wszystkie podstawowe systemy symulatora były sprawne. - Wiele razy bywało tak, że na moskiewskim symulatorze coś nie działało, no, bo zdarzyła się jakaś drobna usterka. To są już leciwe urządzenia, w które się już nie inwestuje, bo tego rodzaju samolotów jest coraz mniej. Poza tym, jeśli sprzęt nie jest wykorzystywany, na co dzień, nie podlega szczegółowej kontroli, to obsługa techniczna może nawet nie mieć świadomości wystąpienia pewnych usterek, a symulacja da wynik inny niż w rzeczywistości - zauważył pilot. W jego ocenie, już sam fakt, że polska komisja zdecydowała się na przeprowadzenie własnych doświadczeń na bliźniaczym Tu-154M, może świadczyć o tym, że rosyjskie wyniki badań okazały się mało wiarygodne. - Gdyby rosyjskie badanie w pełni odwzorowywało nasz samolot, to nie byłoby potrzeby wykonywania eksperymentów. Musiały być jakieś wątpliwości, skoro mimo wykonania badań na symulatorze pokuszono się o dodatkowe loty próbne - zauważył pilot. Jak dodał, z pewnością znaczenie dla wyników prowadzonych w Moskwie doświadczeń miał typ silników obsługiwanych przez symulator. - Tam do dyspozycji są silniki starszego typu, w które były wyposażone cywilne wersje Tu-154. Instalowane w polskich samolotach jednostki były nowocześniejsze, mniej hałaśliwe. Tu pojawia się kolejna wątpliwość, bo nie wiemy, czy ktokolwiek porównał ich charakterystyki, a to ma znaczenie przy próbach wyznaczenia wysokości, z której możliwe jest bezpieczne odejście - zauważył pilot. Jak dodał, współczesne symulatory dają możliwość konfigurowania ich pod konkretny typ samolotu oraz umożliwiają wybór wszystkich jednostek napędowych instalowanych w danym typie samolotu. - Już sam ten fakt pozwala sądzić, że to, jaki silnik jest na symulatorze, a jaki w rzeczywistości, ma duże znaczenie - dodał. Marcin Austyn

Senator PO przygotowuje sobie grunt Na terenie wielokrotnie opisywanego przez “Naszą Polskę” szpitala pediatrycznego im. Korczaka w Łodzi wkrótce otwarty zostanie wyremontowany za blisko 5 mln zł pawilon, do którego ma się przeprowadzić oddział chirurgii – znacznie okrojony i przemianowany na “chirurgię jednego dnia” – to w ramach ratowania ponad stuletniej placówki ofiarowanej na początku XX wieku przez fabrykanta Herbsta łódzkim dzieciom “po wsze czasy”. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że odrestaurowany i gruntownie przebudowany za pieniądze podatników budynek budzi wiele kontrowersji – według mających podjąć tam za chwilę pracę nie spełnia podstawowych standardów medycznych i sanitarnych. I choć organ założycielski – urząd marszałkowski - zapewnia nas, że jest wręcz przeciwnie, jednak chociażby to, że otwory drzwiowe, przez które nie da się przejechać łóżkiem, bo są za wąskie, albo brak tlenu w sali opatrunkowej czy podtlenku w sali operacyjnej, dyskwalifikuje przyszły oddział w walce o kontrakt NFZ. Ale może o to chodzi, by po wyborach – chirurgia ma kontrakt do końca br. – powiedzieć łodzianom, że choć starania o ratowanie Korczaka były, to jednak się nie udało.

Mój brat ma fajnego brata Pewnie też nie jest przypadkiem, że senator PO Marek Trzciński, właściciel spółki akcyjnej Budvar, “wprowadził” do szpitala swego brata, który niespełna rok temu po odwołanym konkursie na ordynatora laryngologii (nie spełniał wymogów, by się o to stanowisko ubiegać) został mianowany kierownikiem oddziału. W szpitalu głośno jest o tym, że brat senatora przygląda się opustoszałym pawilonom, bo zamierza w nich prowadzić prywatną praktykę. Zresztą niedługo nawet ustawa o działalności leczniczej będzie sprzyjała takiej działalności – pracownicy mówią, bowiem, że w Korczaku robi się wszystko, by sam wkrótce padł. Wtedy można będzie przekształcić go w spółkę, potem ogłosić jej upadłość i wszyscy, którzy od lat czekają na ten łakomy kąsek, zgodnie z prawem go dostaną. Może, dlatego w tym miejscu chce się zadomowić oddział alergologii prof. Iwony Stelmach (oskarżonej wraz z mężem o korupcję), którą urzędnicy wprowadzą do budynku (po uprzednim remoncie) dwa lata temu grożącemu zawaleniem… A tymczasem w Łodzi brakuje szpitalnych miejsc na oddziałach chirurgicznych. W ostatnim tygodniu 22-łóżkowy oddział, który ma zostać zredukowany do 8 miejsc, zapełniony był 30 pacjentami.

Wiele wpadek Jeden wielki knot, bubel, pełno niedoróbek – tak o “świeżo” odnowionym budynku mówią ci, którzy go widzieli i mieli okazję przejść po salach, zajrzeć do sali operacyjnej czy poszukać pomieszczeń magazynowych. Absurdalny projekt ciągle wymagał przeróbek – i choć urząd marszałkowski zapewnia nas, że wszystko było pod nadzorem, to od pracowników szpitala wiemy, jak to wyglądało. Zresztą pierwszy zgrzyt na budowie nastąpił w ub. roku, kiedy pracownicy firmy wykonującej “modernizację i rewitalizację” budynku na drewnianym stropie postawili zbyt ciężkie ściany – podstawa nie wytrzymała i wszystko runęło. Potem było także wiele wpadek. A to za mała, niespełniająca wymogów ministerstwa zdrowia sala operacyjna – trzeba było ją poszerzyć, a to zabrakło sali intensywnej opieki, potem sali wybudzeń, trzeba było pokombinować i zachować jedną z nich. Ponieważ w sali operacyjnej nie wykonano klimatyzacji, po interwencji lekarzy trzeba było wstawić klimatyzatory skrzynkowe, które owszem, działają, ale są doskonałym siedliskiem bakterii. Sufit także jest nie do zaakceptowania: zamiast panelowego położono kasetony biurowe i choć urzędnicy twierdzą, że szczelne, nie zgadzają się z tym lekarze. W tejże sali wykonano także kolumnę z gazami, ale zabrakło w niej podtlenku (już to chociażby dyskwalifikuje oddział w przyszłym staraniu o kontrakt), nie ma także śluzy, w sali opatrunkowej brak jest tlenu, a cały budynek pozbawiony jest zaplecza socjalnego, magazynów na sprzęt i bieliznę. I choć przedstawicielka wydziału ochrony zdrowia Magda Wachowicz–Skóra poprzez rzecznika prasowego urzędu odpowiedziała nam, że “Budynek spełnia standardy medyczne i sanitarne (m.in. Rozporządzenie Ministra Zdrowia z dnia 02.02.2011 r. w sprawie wymagań, jakim powinny odpowiadać pod względem fachowym i sanitarnym pomieszczenia i urządzenia zakładu opieki zdrowotnej - “DzU” nr 31, poz. 158)”, to jednak gołym okiem widać, że tak nie jest. I że budynek żadnych standardów nie spełnia – ani tych krajowych, ani tym bardziej unijnych. Zwracają nam na to uwagę lekarze, którzy mówią wręcz, że w przypadku drzwi węższych niż łóżka podano propozycję, że w takim razie poszuka się łóżek mniejszych, bo przecież dzieci nie są aż tak duże jak dorośli i może nie trafi się nikt otyły. Lekarze mówią, że czują się jak w oparach absurdu i wyrażają swoje oburzenie, bo na prace w budynku wydano 4.803.048 zł (prawie 5 mln). W ubiegłym tygodniu zostało nawet od pracowników wysłane pismo do dyrektora szpitala im. Kopernika w Łodzi, w struktury, którego wchodzi Korczak, z informacją o zaniedbaniach i uchybieniach w oddanym budynku i pytaniem, co dalej, jednak odpowiedzi na razie brak.

Zainteresowany piętrem Pytają, co z kontraktem NFZ. My także zadaliśmy to pytanie urzędnikom, ale p. Wachowicz–Skóra odpowiedziała nam, że “W obecnych realiach kontraktowania świadczeń zdrowotnych żadna placówka nie może być pewna faktu posiadania w przyszłości kontraktu w jakimkolwiek zakresie pomimo poniesienia nakładów na modernizację czy przebudowę. Dyrektor Oddziału NFZ nie może nikogo zapewnić, że dany podmiot czy to prywatny czy publiczny będzie posiadał w przyszłości środki finansowe na realizację świadczeń”. Fakt, nie może. Ale urzędnicy mogą zrobić wszystko, by przeprowadzony za grube pieniądze remont nie poszedł na marne. W centrali NMFZ otrzymaliśmy informację o rozporządzeniu ministra zdrowia z dnia 29 sierpnia 2009 r. w sprawie świadczeń gwarantowanych z zakresu leczenia szpitalnego. I z tego jednego rozporządzenia chociażby jedna rzecz – podtlenek - wyklucza placówkę z walki o kontrakt. W budynku, który - jak nas poinformowano - przeszedł wszelkie odbiory, jednak nie chciano ujawnić nazwisk osób, które za tym stoją i które złożyły swoje podpisy pod protokołami, mają się znaleźć: dziecięca chirurgia jednego dnia (przeniesiony ze szpitala Kopernika oddział chirurgii okrojony do 8 łóżek), pracownia RTG, przychodnia chirurgiczna wraz z gipsownią oraz szpitalna izba przyjęć. Poza chirurgią pozostałe są ulokowane w innym budynku zabytkowego kompleksu szpitala Korczaka, ale piętrem, na którym się znajdują - jak mówią nam pracownicy - zainteresowany jest brat senatora PO. Smaczku tej całej sprawie dodaje fakt, że w latach 2006–2007 pan senator Marek Trzciński był przewodniczącym Komisji Zdrowia w łódzkim Sejmiku Wojewódzkim i opowiadał się za likwidacją szpitala Korczaka, jako tego, który jest nierentowny i niepotrzebny. Społecznicy, którzy od lat walczą o zlokalizowaną w centrum miasta placówkę, mówią, że był wręcz niechętny, by cokolwiek w sprawie szpitala robić. Czy dlatego – choć w Korczaku następowała redukcja personelu lekarskiego – umieścił tam swego brata? Teraz ten sonduje, które budynki nadawałyby się na prywatną poradnię. A senator – właściciel spółki akcyjnej “Budvar” – ogłosił, że rezygnuje ze startu w wyborach. Czyżby miał lepszy interes na oku? W Łodzi mówi się, że wraz z bratem przygotowują sobie grunt.

Nic nie stoi na przeszkodzie I kolejna rzecz – Korczak to kilkuhektarowa działka w centrum miasta, na której znajduje się kilkanaście secesyjnych pawilonów otoczonych starymi drzewami – słowem łakomy kąsek dla wielu. Niedługo do tego miejsca przeniesie się (również ze szpitala im. Kopernika) oddział alergologii. Został tam umieszczony w czasie, gdy dyrektorem placówki był mąż pani ordynator, Włodzimierz Stelmach (PSL), były szef łódzkiego oddz. NFZ. Dziś małżeństwo oskarżone jest o korupcję, jednak proces w sądzie nadal się toczy i mimo przyznania się do winy oraz ponad półrocznej odsiadki byłego dyrektora, ci od lat zarzucają, że zostali skrzywdzeni przez ministra Ziobrę. Teraz urząd – w dowód wdzięczności od PO - wyremontuje grożący dwa lata temu zawaleniem budynek (dziś jakoś nie może się zawalić) i tam przeniesie się alergologia. Dwa lata temu wyprowadzono z pawilonu – pod eskortą policji i straży pożarnej - świetny oddział alergologii byłego rektora Akademii Medycznej prof. Zemana. Teraz nic nie stoi na przeszkodzie, żeby budynek wykorzystać. W szpitalu huczy, że to kolejne posunięcie przed przyszłą prywatyzacją. W Łodzi od lat wszystko robione jest, by potrzebny mieszkańcom szpital upadł. Związanym z PO i PSL urzędnikom udało się opanować protesty, uciszyć mieszkańców – teraz wreszcie jest ustawa min. Kopacz i mogą z lekkim sercem robić swoje. Nie zaszkodzą im lokalne media (pisząca o sprawie Korczaka dziennikarka “Dziennika Łódzkiego” została ponad rok temu odsunięta od sprawy, a następnie zwolniona, a dziennikarka "Gazety Wyborczej" jest rzecznikiem marszałka województwa). Słowem – dobry czas, by przygotowywać najpierw przekształcenie w spółkę, potem z uwagi na długi - upadłość. I nikt nic nie powie… No może z wyjątkiem pacjentów, lekarzy i społeczników, ale co z tego, że powiedzą, kiedy w świat to nie pójdzie? Dlaczego pomimo tylu nieprawidłowości łódzki Sanepid podpisał się pod odbiorem sanitarnym wyremontowanego pawilonu? Mimo prośby skierowanej do Państwowego Powiatowego Inspektora Sanitarnego - Urszuli Jędrzejczak, która przez ponad tydzień nie raczyła udzielić żadnej odpowiedzi. Anna Skopińska

Nie chcą służyć pod Klichem Z 23. Bazy Lotnictwa Taktycznego w Mińsku Mazowieckim chce odejść do cywila 60 wojskowych Tylko w samym 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego chęć przejścia na emeryturę wyraziło w tym roku już ok. 50 osób - zarówno członków załóg lotniczych, jak i naziemnego personelu technicznego. Jak ustalił "Nasz Dziennik", odejścia szykują się też w 23. Bazie Lotnictwa Taktycznego w Mińsku Mazowieckim. Tam o emeryturze myśli aż 60 żołnierzy. Rok 2010 był kryzysowy dla armii, która odnotowała rekordowy odpływ żołnierzy do cywila - ponad 5 tysięcy. Cywilne licencje lotnicze, prewencyjnie, wyrobiła niemal cała obsada Tu154M.Tylko w tym roku na emeryturę może przejść nawet pięć tysięcy wojskowych. Podobna liczba żołnierzy opuściła armię rok wcześniej. W ocenie resortu obrony, liczba złożonych w tym roku wniosków o rozwiązanie służby wojskowej zmieści się w granicach normy. Jednak ponownie może być to jej górna granica. Powodem ucieczki żołnierzy do cywila jest blokowanie ścieżki awansu. - Do tej pory, od 1 stycznia 2011 do 31 maja 2011 roku, wnioski o odejście ze służby złożyło 2089 żołnierzy. Dla porównania w ubiegłym roku, w analogicznym okresie, było to 2200 żołnierzy - powiedział nam Janusz Sejmej, rzecznik ministra obrony narodowej. W sumie w całym 2010 roku szeregi armii opuściło ok. 5,4 tys. żołnierzy. - Jesteśmy przygotowani na odejście od 3 do 5 tys. szeregowych, podoficerów i oficerów - zapewnił Sejmej. Jak dodał, odejście od 3 do 5 procent wojskowych, (co przekłada się na liczbę 3 do 5 tys. osób) to norma i liczba odejść w ostatnich latach waha się w tych granicach, choć wyjątkiem był tu rok 2010. W ocenie Sejmeja, ostatnie dane pokazują, że z pewnością nie można mówić, że w szeregach wojskowych panuje panika, choć atmosferze w armii nie służą powtarzane plotki o tym, jakoby resort szykował zmiany w systemie odpraw emerytalnych czy mieszkaniowych. - Nic takiego się nie dzieje. Ministerstwo Obrony Narodowej nie planuje i nie przygotowuje żadnych zmian dotychczasowych zasad naliczania wysokości należności przysługujących żołnierzom w związku z zakończeniem służby wojskowej oraz odpraw mieszkaniowych - zapewnił Sejmej. Jak zaznaczył, trwające prace rządowego zespołu do spraw reformy emerytalnej służb mundurowych mają na celu przygotowanie projektu nowych zasad odchodzenia żołnierzy i funkcjonariuszy na emerytury i renty. Jednak zmiany te w żaden sposób nie będą dotyczyły obecnie służących żołnierzy. - Znowelizowane ustawy, po przyjęciu przez parlament i podpisaniu przez prezydenta RP, będą dotyczyć wyłącznie tych, którzy rozpoczną służbę z chwilą wejścia w życie nowych przepisów emerytalnych - podkreślił Sejmej. Jak zaznaczył, istotne jest także to, że zarówno obecnie służących, jak i nowych żołnierzy obejmie bez zmian zaopatrzeniowy, a nie powszechny system emerytalny. Tymczasem z informacji, do jakich dotarł "Nasz Dziennik", wynika, że "plotki" na temat zmian w systemie emerytalnym nie są głównym motorem napędowym skłaniającym wojskowych do przejścia na emeryturę. - To jest wygodny sposób wytłumaczenia tych odejść. Fakty wyglądają nieco inaczej. Żołnierze od trzech lat nie słyszeli o podwyżce, a proszę spojrzeć, jak w tym czasie wszystko podrożało - powiedział w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" pragnący zachować anonimowość major, pilot w czynnej służbie wojskowej. Jak zauważył, wojskowi coraz częściej kontaktują się z zagranicznymi kolegami i mają porównanie standardów pracy obowiązujących na Zachodzie. Jak usłyszeliśmy, polski żołnierz musi stawiać czoło nie tylko problemom, jakie wynikają wprost z jego służby, ale boryka się z brakami wyposażenia, amunicji czy uzbrojenia. - W wojsku już nie mówi się, że kiedyś będzie lepiej, ale coraz częściej słychać opinie, że lepiej to już było - dodał nasz rozmówca. Kolejnym elementem skłaniającym do wyboru drogi emerytalnej jest ograniczona możliwość rozwoju zawodowego i awansów. Żołnierze wprawdzie przechodzą szkolenia, pogłębiają swoją wiedzę, ale ich postępy nie znajdują odzwierciedlenia w awansach. - Człowiek zostaje oficerem i mimo wysiłków przez 8-10 lat ciągle jest porucznikiem. Proszę mi wierzyć, takie blokowanie ścieżki awansu w żaden sposób nie motywuje do pozostania w wojsku - dodał nasz rozmówca. Alternatywą jest praca w cywilu i wielu wojskowych po przejściu na emeryturę, jako wyśmienici fachowcy, znajduje pracę. W przypadku lotników są to zazwyczaj firmy lotnicze świadczące usługi pasażerskie. Piloci zazwyczaj wcześniej "zabezpieczają się" i wyrabiają licencje cywilne - a jak usłyszeliśmy - ma je już niemal cała obsada Tu-154M. - Trudno budować wizję swojej przyszłości w wojsku w oparciu o jeden samolot dla VIP-ów, a nowych samolotów dla specpułku nie ma. Nie byłbym zdziwiony, gdyby piloci już posiadający uprawnienia emerytalne opuścili armię - dodał. Marcin Austyn

06 czerwca 2011 "Terapia śmiechem".. to metoda leczenia stosowana w szpitalach od kilkunastu lat, propagowana przez Fundację Dr Klaun, którą dodatkowo wspiera aktorka pani Małgorzata Socha. Działają już w 100 szpitalach państwowych a będą działali w jeszcze wielu, bo pani Ewa Kopacz w czasie swojej kampanii, którą prowadzi już od jakiegoś czasu, obiecała - jako minister zdrowia - na konferencji politycznej w Radomiu, że będzie budować szpital onkologiczny.(???) Informacja ta spadła na Radomian jak grom z jasnego nieba. I to tuż przed wyborami. Jaka ta Polska wspaniała przed wyborami? Szkoda, że wybory nie trwają permanentnie przez okrągłe cztery lata? BO kampania już prawie.. Budowa potrwa jakiś czas, bo porodówkę budowano z 15 lat, tak jak teatr radomski - ze 20 lat, a może i więcej, najstarsi mieszkańcy Radomia nie pamiętają-ale jak mieszkańcy wykażą się cierpliwością - to na pewno doczekają się zapowiedzianego szpitala. Tym bardziej, że inne się zamyka, a pozostałe toną w długach publicznych, bo przecież nie prywatnych. Prywatne się nie zamykają i nie mają długów. I w tragicznej sytuacji finansowej szpitali państwowych- jak to w komunizmie- przybędzie nam, przynajmniej deklaratywnie- nowy szpital, czy tylko skrzydło do starego szpitala o charakterze onkologicznym. Głosy wyborcze wszystkich chorych na raka, pani minister ma zapewnione, ale po wyborach się zobaczy, czy warto w ogóle zaczynać budowę. Terapia śmiechem może nawet spełnić swoje zadanie, bo ja właśnie od pięciu prawie lat stosuję tę metodę. ONI robią śmieszne rzeczy, a ja- żeby się odróżnić od nich - staram się pisać jeszcze śmiesznej, żeby się nie dać ponieść śmieszności i żeby nie być gorszym od tych, którzy śmiesznie rządzą, że można pęknąć ze śmiechu. No właśnie! Istnieje niebezpieczeństwo pęknięcia ze śmiechu, Czy to jest na pewno bezpieczna metoda leczenia? A może kolejne rządy stosują wobec narodu terapię śmiechową, a ja tego nie zauważyłem? Wszystko być może, tym bardziej, że terapia śmiechowa sprawdza się już w 100 szpitalach. To zapewne będzie sprawdzała się w szpitalu ekologicznym, pardon - onkologicznym, tak jak zresztą sprawdza się w państwie, w demokratycznym państwie prawnym. Terapię śmiechową stosuje również pani minister Ewa Kopacz nad morzem, gdzie udzielała porad i pokazywała osobiście, jak udzielać pierwszej pomocy, co transmitowała państwowa telewizja, żeby wszyscy wiedzieli, że lekarka z wieloletnim stażem umie udzielać pierwszej pomocy. Rzeczywiście umie! Nikt nie zmarł, a wprost przeciwnie. Wszyscy zdrowi. Nawet gdzieś na ulicy w Warszawie pani minister udzielała poszkodowanej pierwszej pomocy. Jak sprawdza się, jako lekarka, to, dlaczego chce być panią minister, tym bardziej, że pacjentom się nie poprawia zdrowie tylko, dlatego, że jest pani minister. Zdrowie może poprawić się od prawidłowego leczenia, a nie od ministrowania. Od ministrowania rosną najwyżej długi i pogłębia się marnotrawstwo. Także w chorym - Narodowym Funduszu Zdrowia. Demokracja, tak jak propaganda przedwyborcza- też się sprawdza. Sprawdziła się ostatnio w Stopnicy niedaleko Kielc, gdzie od wyborów samorządowych nie ma jednego radnego, bo sprawy ciągnęły się w sądzie przez ostatni czas i sprawa nie była jasna demokratycznie, bo w demokracji liczą się głosy, i nie, kto jak głosuje, ale właśnie, kto je liczy. Nie zgadzało się o, trzy, więc sprawa trafiła do sądu, szkoda, że od razu nie do Trybunału Konstytucyjnego, który sprawdza zgodność ustaw z Konstytucją, ale nie bada zgodności artykułów Ustawy Zasadniczej ze zdrowym rozsądkiem. Wielka szkoda, bo okazałoby się, że opieramy się na ustawie, w której jeden artykuł jest sprzeczny z innym, ten inny z jeszcze innym a wszystko sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, i taką Konstytucję pisał pan Ryszard Kalisz z panem Aleksandrem Kwaśniewskim, przepchnęła ją „ banda czworga”, w tedy- UP, UW, PSL i SLD. Dzisiaj oczywiście mamy też „ bandę czworga”, ale trochę szyldy się zmieniły.. Nie ma AWS-u, ale jest PiS i nie zgłasza zastrzeżeń do Konstytucji. Nawet jak rządził, to Konstytucji zmieniać nie zamierzał. W każdym razie w Stopnicy zrobił się pat od momentu jak sąd stwierdził, że obaj kandydaci mają tyle samo głosów demokratycznych. I co robić? - powraca usilnie to leninowskie pytanie, wielkiego i krwawego socjaldemokraty. No i postanowiono- zgodnie prawem demokratycznym. Zarządzono losowanie. Pomyślałem wtedy, że wielka szkoda, iż losowanie można zarządzić tylko w przypadku wyrównanej liczby głosów. A nie można, zamiast tej demokratycznej szopki, kosztownej i hałaśliwej, zrobić od razu losowania we wszystkich okręgach, gminach, powiatach i województwach? Losowania na wójtów, burmistrzów i prezydentów.. I na szefów spółek gminnych, powiatowych i wojewódzkich? Losowanie na stanowisko premiera, prezydenta i wysokich urzędników państwowych. Jak demokracja - to demokracja. Może prezydentem zostałby ten człowiek, którego nieżyjący już prezydent potraktował krótko: „Spieprzaj dziadu”. Mieszkańcy Stopnicy byli zawiedzeni, bo jedni głosowali na jednego- i nie został, mają problem wszyscy ci, którzy go popierali, bo stanowiska były już obdzielone- no i niezadowoleni byli również pozostali, bo oni też już mieli przygotowany plan obsadzania. Nie wiem ile tam pobiera rządzący, ale gdzieś 8000, może 10 000 złotych. I o to głównie toczy się bój demokratyczny.. A potem tylko obsadzają! Jak ważna to sprawa, to obsadzenie, udowodnił pan Andrzej Celiński, który już z niejednego pieca jadł chleb, tak jak jego stryj, Jan Józef Lipski, nieżyjący już senator z Ziemi Radomskiej, senator- pardon członek masońskiej Loży Kopernik, wielki socjalista, autor broszury” Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy”, czy jakoś tak.. Pan Andrzej wystartował już z kampanią wyborczą, tak jak inni wyśmienici kandydaci demokratyczni, mimo, że w Polsce obowiązuje tzw. kalendarz wyborczy, ale jednych on obowiązuje, a innych- nie. Na przykład Kongres Nowej Prawicy- kalendarz wyborczy obowiązuje, a panią Kopacz, czy pana Celińskiego - nie. Bo to nie jest kampania wyborcza. Kampania wyborcza byłaby wtedy, gdyby Janusz Korwin-Mikke poprzyklejał sobie plakaty. To tak jak z demokracją. Jak wygrywają ciągle ci samo socjaliści, to demokracja jest jak najbardziej i jeszcze więcej. Jak wygrywa nieżyjący już Jorg Haider - to demokracja była zagrożona.. W każdym razie pan Andrzej Celiński obkleił bilbordami okręg, w którym zamierza startować na senatora, ale plakat jest historyczny, bo jest na nim pan Andrzej i pan Lech Wałęsa sprzed 22 lat. Naprawdę bardzo młodo i ciekawie wyglądają obaj. I żeby nie rozniecić tym plakatem homofonii. Co to, to może nie.. Ale pan Andrzej liczy już na zupełnie wyblakłą pamięć wyborców i że znowu na niego zagłosują. Tym bardziej, że zrobił wiele dobrego dla nas i dla Polski.. Ale może się zdarzyć- jak wielokrotnie się zdarzało w pośród wyborców, że wyborcy głosują na to samo nazwisko na liście, choć jest to inny człowiek o innym numerze PESEL, REGON, NIP, numerze dowodu czy numerze paszportu.. Ale nazwisko ma to samo. Jeśli chodzi o nazwisko o pomyłce nie może być mowy. Lech Wałęsa - to Lech Wałęsa, a pan Andrzej Celiński - to Andrzej Celiński. Tylko poglądy mają takie same.. Choć różnią się krawatami, jak pozostali członkowie Okrągłego Stołu. Ale…. Może się zdarzyć, że demokratyczni wyborcy zamiast na pana Andrzeja Celińskiego zagłosują na Lecha Wałęsę, bo go bardziej lubią i bardziej im się kojarzy pozytywnie, w końcu obalił komunizm razem z żoną Danuśką, choć komunizm kwitnie w najlepsze, i idziemy do nowego totalitaryzmu i żadnego płotu, i żadnej brany nie było.. To wszystko jedna wielka lipa! A milion ludzi musiało wyjechać z Polski, bo tak chciał pan generał Kiszczak.. Wielki” człowiek honoru”- jak go nazwał pan redaktor Adam Michnik. I jakby pan generał chciał, to komunizmu by nikt nie obalił.. Ale był Ronald Reagan, a Polska akurat wpisywała się w politykę obalania „ Imperium Zła”.. I na tym skorzystała. I czy” Terapia śmiechem” nie jest wskazana wobec zalewu kłamstw, legend i zabobonów? WJR

PJN – Projekt Już Niepotrzebny? Joanna Kluzik-Rostkowska straciła władzę za wojnę z PiS i Radiem Maryja. Czy przejdzie do Platformy? – Zjazd dokonał wyboru i to jest normalny, demokratyczny wybór – powiedziała posłanka Elżbieta Jakubiak w niedzielę w Radiu Zet. Tak skomentowała wynik sobotniego kongresu partii Polska Jest Najważniejsza. Uczestniczyło w nim ok. 350 delegatów z całej Polski. Joanna Kluzik-Rostkowska, dotychczasowa szefowa PJN, w wyborach nie startowała. Na stanowisko prezesa zaproponowała europosła Pawła Kowala.

Czarny piątek szefowej Joanna Kluzik-Rostkowska nadzieję na wybór straciła w piątek wieczorem. Na trwającym kilka godzin posiedzeniu Klubu Parlamentarnego PJN została ostro skrytykowana przez klubowych kolegów za dotychczasową politykę partii. – Starły się dwie koncepcje. Pierwsza: Kluzik-Rostkowskiej i Michała Kamińskiego, która zakłada, że największym zagrożeniem jest PiS i Jarosław Kaczyński, i z nimi trzeba walczyć; druga: że nie powinniśmy oglądać się na PiS i PO, ale budować silny ruch – mówi „Rz” poseł Lucjan Karasiewicz, rzecznik PJN. – Prawie cały klub opowiedział się przeciw pierwszej koncepcji. W takiej sytuacji założycielka PJN zapowiedziała, że w wyborach nie wystartuje. Byłą szefową PJN krytykowano też za „walkę z Radiem Maryja”. Chodzi o zaproponowaną przez posła Jana Filipa Libickiego (PJN) i popieraną przez Kluzik-Rostkowską nowelizację ustawy medialnej, która mogłaby doprowadzić

do odebrania Radiu Maryja statusu nadawcy społecznego. – Walka z katolickim radiem została przez naszych działaczy w terenie odebrana bardzo źle – mówi „Rz” poseł PJN Andrzej Walkowiak.

Taka piękna katastrofa Wśród uczestników kongresu trudno było znaleźć osoby wierzące, że PJN może jeszcze odnieść sukces. – Byłem w Warszawie na kongresie inauguracyjnym. Wtedy panowała wiara w to, że możemy odegrać rolę rozsądnej prawicowej partii między PO a PiS. Teraz przypomina to raczej stypę – mówił „Rz” jeden z działaczy z Kujawsko-Pomorskiego. – Jest jak jest, ale nie mamy innego wyjścia, jak wziąć się do roboty i walczyć. Możemy zdobyć, co najmniej 3 proc. i wtedy będziemy mieć pieniądze na działalność – ripostował delegat z Małopolski. Delegaci nie kryli pretensji pod adresem liderów, którzy ich zdaniem zamiast budować partię, natychmiast zaczęli się kłócić. – Mieliśmy festiwal wzajemnych ambicji. Tylko pracy było za mało – podkreśla jeden z rozmówców. Konflikty w PJN zaczęły się już na początku roku. W lutym „Rz” ujawniła, że europosłowie: Adam Bielan i Michał Kamiński budują wśród działaczy terenowych lobby, które ma zapewnić im miejsca we władzach ugrupowania. Ci zaprzeczali, ale w marcu Kluzik-Rostkowska wyrzuciła z partii Adama Bielana. Oficjalnie: za „bliskie kontakty z PiS”. Tymczasem partia zaczęła dryfować w kierunku PO, a przewodnicząca i Michał Kamiński zaczęli spotykać się na nieoficjalnych rozmowach z politykami tej partii. W kuluarach PJN pojawiła się pogłoska, że starają się o miejsca na listach PO. Doszło też do konfliktu personalnego Kluzik-Rostkowskiej i Elżbiety Jakubiak. Konflikty w PJN nie gasną i po kongresie. W sobotę Jan Filip Libicki w blogu, który prowadzi na Salonie24.pl, zarzucił Kowalowi, że pod jego przewodnictwem PJN zbliży się do PiS. „Jeśli Joanna odejdzie – odejdę i ja” – napisał. – PJN to Projekt Już Niepotrzebny – ocenia Eryk Mistewicz, konsultant polityczny, jeszcze jesienią zagorzały sympatyk tej formacji. – To był dobry pomysł, była szansa na przyciągnięcie znanych nazwisk, ale pomysły po tygodniu się skończyły. Zaczęło się obumieranie.

Plan B Kluzik-Rostkowskiej Po kongresie była szefowa PJN nagabywana przez dziennikarzy o jej polityczną przyszłość powiedziała, że ma plan B. Na pytanie o start z list PO nie odpowiedziała jednoznacznie.

– Wielokrotnie zapraszaliśmy ją do Platformy – mówi „Rz” posłanka Małgorzata Kidawa-Błońska.

– Dotąd propozycje odrzucała, co teraz zrobi, zależy tylko od niej.

Inny ze znanych polityków PO mówi, że niewykluczone, iż była szefowa PJN zostanie zaproszona

na sobotnią konwencję PO w Gdańsku.

– Joanna deklarowała, że zostanie. Jeśli przejdzie do PO, byłaby to zdrada, ale ja w to nie wierzę

– komentuje Andrzej Walkowiak. Jarosław Stróżyk, Wojciech Wybranowski

O OBRONIE „ŻOŁNIERSKIEGO HONORU” Odtajniony przez obecnego szefa SKW meldunek Antoniego Macierewicza z dnia 20 sierpnia 2007 w sprawie incydentu w Nangar Khel, zadaje kłam insynuacjom gen. Waldemara Skrzypczaka i gen. Marka Dukaczewskiego i jednoznacznie wskazuje, że Służba Kontrwywiadu Wojskowego potraktowała sprawę profesjonalnie i obiektywnie. Jak podaje portal niezależna.pl: „2 czerwca br., tuż po wyroku uniewinniającym żołnierzy biorących udział w operacji w Nangar Khel, gen. Nosek szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego decyzją numer 71/2011 zniósł klauzulę tajności z meldunku swojego poprzednika dotyczącego wydarzeń w Afganistanie. Meldunek pochodzi z 20 sierpnia 2007. Antoni Macierewicz, twórca i szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego przesłał go ministrowi obrony narodowej w rządzie PiS Aleksandrowi Szczygło. Był to kolejny meldunek dotyczący sprawy Nangar Khel. [...] Z meldunku wynika, że żołnierze twierdzili, iż dostali rozkaz ostrzelania wioski, a dowódca temu zaprzeczał.

Czytamy w nim również, że istnieje podejrzenie, iż w Nangar Khel ukrywali się groźni talibscy terroryści, z których jednego schwytali polscy żołnierze. W dokumencie są także przedstawione różne scenariusze przebiegu wydarzeń włącznie z takim, że to sami talibowie ostrzelali wioskę oraz że strzały były wymierzone w uciekających talibów.

Niezwykle istotny jest fakt, że zarówno SKW oraz jej szef Antoni Macierewicz, podkreślali konieczność dalszego badania sprawy o niczym nie przesądzając. Ze względu na obiektywizm w wyjaśnieniu całej sprawy w meldunku, zasugerowano, że żołnierze biorący udział w ostrzale wioski, powinni być odesłani na czas wyjaśnień do innego obozu w Afganistanie”. Portal niezależna.pl publikuje treść całego meldunku Antoniego Macierewicza. Przypomnę, że do zdarzenia w afgańskiej wiosce doszło w dniu 6 sierpnia 2007. Żołnierze polscy przeprowadzili ostrzał karabinem maszynowym i granatami moździerzowymi, w wyniku, którego śmierć poniosło sześć osób, trzy zostały ciężko ranne. Wśród poszkodowanych znajdowały się kobiety i dzieci. Niemal natychmiast po zwycięstwie wyborczym Platformy pojawiły się głosy, że odpowiedzialność za incydent spoczywa na Antonim Macierewiczu, który rozwiązując Wojskowe Służby Informacyjne naraził polskich żołnierzy na brak należytej ochrony kontrwywiadowczej. Autorem takich pomówień był m.in. ostatni szef WSI gen. Marek Dukaczewski – traktowany przez rządowe media, jako „fachowiec” i „ekspert”. Choć wszystkie informacje na ten temat rozpowszechniane publicznie przez Dukaczewskiego, okazywały się fałszywe, nie przeszkadza to nadal traktować tego człowieka, jako wiarygodnego komentatora i „eksperta”. Przypomnę jedynie, że począwszy od wiadomości z 10.02.2007 r. ( „za granicą zatrzymano kilku znajomych jednej z osób wymienionych w raporcie z weryfikacji WSI .Dotarły do mnie takie informacje, myślę że są wiarygodne”) poprzez zarzuty dotyczące wynoszenia materiałów kontrwywiadu wojskowego „ tuż przed wyborami, kiedy PiS nie było pewne, czy utrzyma władzę”, po twierdzenia o „utracie kontaktu z dwoma agentami, których bezpieczeństwo jest zagrożone” z czerwca 2008 roku – wszelkie zarzuty i „rewelacje” Dukaczewskiego nie znajdowały potwierdzenia w rzeczywistości. W wywiadzie udzielonym tygodnikowi „Przegląd” (nr 20/2008) Dukaczewski wyraźnie sugerował, że przyczyna problemów polskich żołnierzy w Afganistanie leży w pozbawieniu armii owych niezawodnych „oczu i uszu”, jakimi do tej pory były WSI. Na potrzeby czytelników tygodnika Dukaczewski snuł barwną opowieść o doskonałym oficerze WSI zajmującym się w Afganistanie wymianą informacji wywiadowczych. Możemy przeczytać: „I ten człowiek z przyczyn, które się określa „ze względu na potrzeby sił zbrojnych”, został wezwany do kraju w trybie pilnym. Dwa tygodnie przed wydarzeniami w Nangar Khel! Prawdopodobnie został wezwany, dlatego, że nosił brązowe buty albo, że pracował w WSI. Gdyż już tam, do dowództwa, nie wrócił. A był tam niezwykle wysoko oceniany. Chciano mu nawet dać stanowisko, którego do tej pory nikt spoza bardzo wąskiego grona osób w NATO nie zajmował. Bo był tak dobry.(…) Gdyby ten oficer był na miejscu w dowództwie, przynajmniej mielibyśmy pełną, rzetelną wiedzę na temat tego, co się wydarzyło w Nangar Khel, jakie są oceny innych służb.” Ujawniony meldunek zadaje kłam tym dywagacjom, potwierdza, bowiem, że służby wojskowe stworzone od podstaw przez Antoniego Macierewicza miały doskonałe rozeznanie w sprawie Nangar Khel, a podjęte w sprawie decyzje były w pełni prawidłowe. Kilka dni temu Dukaczewski powtórzył swoje oskarżenia insynuując, że „scenariusz Nangar Khel został opracowany w zacisze gabinetów i stoi za nim Antoni Macierewicz”. Dodał również, że „Cała sprawa Nangar Khel miała być wykorzystana - niestety - politycznie. Po to, by pokazać, że siły zbrojny, jakie IV RP zastała obejmując władze, to jest bagno. I trzeba je przewentylować - zamienić kadrę na młodszą, a najlepiej swoją”. Domagał się także powołania sejmowej komisji śledczej, twierdząc, że celem scenariusza Macierewicza było doprowadzenie do wymiany generałów w armii. Podobnej treści oskarżenia padły ze strony gen. Waldemar Skrzypczaka i gen Petelickiego, przy czym Skrzypczak niemal literalnie powtórzył słowa Dukaczewskiego: „Trzeba zbadać, skąd wziął się scenariusz, który został doręczony do ministra obrony Aleksandra Szczygły. Minister zareagował na informacje od SKW tak a nie inaczej - zgodził się na to, co stało się później z żołnierzami”. Nietrudno w tych skoordynowanych wystąpieniach dopatrzyć się intencji zniesławienia twórcy SKW i podważenia procesu likwidacji WSI. Najwyraźniej też generałowie liczą na amnezję i niewiedzę polskiego społeczeństwa, jeśli próbują epatować opinię publiczną opowieściami o grach i scenariuszach. Trzeba pamiętać, że całe śledztwo w sprawie Nangar Khel, decyzje o aresztowaniu żołnierzy oraz proces przed sądem wojskowym, miały miejsce w czasie rządów PO-PSL, gdy Antoni Macierewicz nie miał najmniejszego wpływu na bieg zdarzeń. To po rządami obecnej ekipy zdecydowano o rodzaju zarzutów postawionych uczestnikom incydentu, utrzymywano areszty tymczasowe i prowadzono kilkuletnie śledztwo. Powracające dziś insynuacje wobec śp. Aleksandra Szczygły – ministra ON w rządzie PiS, były już rozpowszechniane pod koniec 2007 roku przez ówczesnego szefa resortu sprawiedliwości Zbigniewa Ćwiąkalskiego. Dopiero, gdy Szczygło zagroził skierowaniem sprawy pomówień do sądu, Ćwiąkalski wycofał się ze swoich tez. Nie przeszkadza to „ludziom honoru” spod znaku LWP ponownie podnosić insynuacji wobec człowieka, który już sam bronić się nie może. Gen. Skrzypczak ma dziś gotowy scenariusz, wpisujący się w poetykę „niesamowitych opowieści” Dukaczewskiego: „Po zdarzeniu ja i śp. generał Kwiatkowski zostaliśmy wezwani do ministra Szczygły. Stwierdziliśmy wtedy - na podstawie doświadczeni i meldunków z frontu - że był to wypadek. Jednak po kilkunastu dniach okazało się, że jakiś kosmiczny, ludobójczy scenariusz wygenerowany z Afganistanu przez oficerów SKW trafił do Polski. Skąd mieli właśnie taki scenariusz? Skąd wiedzieli, co się stało? Oficerowie służb nie ruszali się przecież z bazy. Wydaje mi się, że to była rozgrywka służb, ale w jakimś takim kontekście politycznym. Proszę zważyć, że w tym czasie było przekazywanie władzy między PiS-em a PO. PiS tracił władzę i przejmowała ją PO. Być może to było kukułcze jajo służb ówczesnych dla nowego rządu” - sugerował Skrzypczak. Szkoda, że Skrzypczak nie chce sprecyzować, na czym polegało owo „kukułcze jajo”, choć jako człowiek odpowiedzialny wówczas za misję w Afganistanie powinien posiadać wiedzę na ten temat. Co stało na przeszkodzie, by natychmiast po wyborach obnażyć podstępną grę Macierewicza, żołnierzy zwolnić do domu i umorzyć śledztwo? Jakie wpływy musiał mieć Macierewicz, że przez kolejne lata rozgrywano publicznie sprawę Nangar Khel, a prokuratura wojskowa nadal prowadziła śledztwo? W przypadku gen Skrzypczaka, pewne światło na jego dzisiejszą postawę jedynego obrońcy „honoru” żołnierzy, może rzucać fragment oświadczenia płk Sylwestra Michalskiego – rzecznika prasowego Szefa Sztabu Generalnego WP z dn. 9.06.2008 roku, będącego polemiką na artykuł Grzegorza Indulskiego pt.: „Misja pomyłek”, zamieszczony w „Newsweek Polska” nr 24/2008 z dnia 15.06.2008 roku, w którym padły zarzuty dotyczące uposażenia i wyszkolenia żołnierzy na misjach w Afganistanie i Iraku. Płk Michalski napisał np.: „Jeżeli chodzi o wyznaczanie żołnierzy na stanowiska w operacji poza granicami kraju w ramach kontyngentów wojskowych, szef Sztabu Generalnego WP – na wniosek Dowództwa Operacyjnego Sił Zbrojnych – formalnie kieruje żołnierzy na misję swoim rozkazem (jest to wymóg proceduralny). Natomiast decyzję o tym, kto i jakie stanowisko będzie pełnił w kontyngencie wojskowym danej misji – podejmuje nie szef SG WP, lecz dowódca jednostki formującej kontyngent (np. dowódca Wojsk Lądowych czy dowódcy podległych mu jednostek, na bazie, których jest tworzona obsada etatowa PKW). W tym celu w jednostkach wojskowych (a nie w SG WP) powoływane są specjalne komisje kwalifikacyjne. Do ich kompetencji należy sprawdzenie przydatności żołnierzy, ich kwalifikacji, doświadczenia czy umiejętności.” Od dnia 2.10.2006 roku dowódcą Wojsk Lądowych był gen. Waldemar Skrzypczak, zatem na nim spoczywała odpowiedzialność za wyznaczanie żołnierzy na poszczególne stanowiska w ramach działań kontyngentów wojskowych i on odpowiada za braki w uzbrojeniu i wyszkoleniu żołnierzy wysłanych do Afganistanu. Warto przypomnieć, że sierpniu 2009 roku, gdy Skrzypczak w kolejnych wywiadach prasowych oskarżał cywilnych zwierzchników armii, padła znacząca i nigdy niezdementowana wypowiedź ministra Klicha: „Generał Skrzypczak miał nieograniczony dostęp do ministra. Jako członek kierownictwa Ministerstwa Obrony uczestniczył w cotygodniowych naradach. Na tych spotkaniach generał nie skorzystał jednak z okazji żeby wypowiadać swoje spostrzeżenia”. Jeśli dziś gen. Skrzypczak dywaguje o rzekomych grach służb i „kukułczych jajach” Macierewicza, czy nie należy dostrzegać w tym intencji przerzucenia odpowiedzialności za własne błędy i zaniechania? Myślę, że rozgrywana dziś przy udziale rządowych mediów i ich „autorytetów” kolejna kombinacja wymierzona w PiS i Antoniego Macierewicza, ma na celu nie tylko przykrycie własnych nieudolności, usprawiedliwienie reaktywacji wpływów środowiska WSI i zaciemnienie trzyletniego okresu śledztwa w sprawie Nangar Khel. Obecna władza za wszelką cenę chce, bowiem uniknąć sytuacji, w której musiałaby przyznać, że sprawne działania SKW, ministrów Macierewicza i Szczygły uratowały Polskę i polskich żołnierzy od znacznie poważniejszych problemów, a być może, od kompromitacji na arenie międzynarodowej. Taka teza wynika wprost z artykułu prof. Mariusza Muszyńskiego – wykładowcy UKSW, dr hab. prawa, wykładowcy prawa międzynarodowego i prawa UE. Tytuł artykułu opublikowanego na stronach portalu w.polityce.pl wyjaśnia wszystko: „Postawienie żołnierzy oskarżanych o Nangar Khel przed polskim sądem, a następnie ich uniewinnienie było najlepszym z rozwiązań". Prof. Muszyński dowodzi, że „Minister Macierewicz, jeśli to rzeczywiście jego działanie doprowadziło do procesu, uratował tym ludziom głowy, a Polsce oszczędził potencjalnego wstydu na skalę światową. I to rozwiązanie, zamiast cieszyć wszystkich, służy znów za pretekst do walenia w PiS przez niedouczone media, krótkowzrocznych polityków, czy wrogów osobistych Macierewicza.” Mariusz Muszyński zwraca uwagę, że sprawa ostrzelania wioski w Afganistanie ma wszelkie znamiona zbrodni wojennej i winna trafić przed Międzynarodowy Trybunał Karny (MTK), do którego Polska przystąpiła w roku 1998. Prokurator MTK miał podstawy, by w każdej chwili podjąć działania. Prof. Muszyński nie ma wątpliwości, że działania Antoniego Macierewicza i decyzja ówczesnej ekipy zapobiegła takiemu obrotowi sprawy. Jak możemy przeczytać - zatrzymać prokuratora MTK mogło tylko jedno: „wszczęcie postępowania w tej sprawie przed sądem krajowym, które zgodnie z art. 17 Statutu MTK stanowi dla niego blokadę działania (tzw. przesłanka niedopuszczalności postępowania?. I nie wystarczyło tu wszcząć postępowania i odwalić przysłowiowej lipy. MTK ocenia, bowiem rzetelność prowadzonego postępowania, biorąc pod uwagę zasady rzetelnego procesu uznane w prawie międzynarodowym. Dlatego tylko tak poważne potraktowanie sprawy, z jakim mieliśmy do czynienia mogło wyeliminować potencjalne zagrożenie dla żołnierzy (art. 20 ust. 3 lit. b Statutu MTK). W konkluzji artykułu prof. Muszyński napisał: „Powinniśmy się, więc nie tylko przyzwyczaić, ale wręcz cieszyć, kiedy robi to sąd polski i polska prokuratura, bo alternatywą jest postępowanie przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym. A to nie tylko trudniejszy przeciwnik, nieznający naszych racji politycznych, czy realiów wojskowych, ale i przy okazji niesława dla Polski na cały świat. Dlatego potrzeba albo dużej dozy osobistej niechęci, albo niewiedzy na temat realiów prawnych dzisiejszych akcji wojskowych, albo wreszcie złej woli wykorzystania nieszczęścia polskich żołnierzy na rzecz politycznych rozgrywek, by wymyślać bzdury na temat powołania komisji śledczej ds. Nangar Khel. Tak naprawdę powinniśmy się cieszyć z jej zakończenia właśnie w taki sposób, bo lepszej drogi by zamknąć tę nieszczęsną sprawę nie było.” Jestem przekonany, że obecna władza doskonale zdaje sobie sprawę z faktycznej roli Antoniego Macierewicza i sensu działań ówczesnych służb ochrony państwa. Świadczą o tym: dalsze prowadzenie śledztwa, postawienie żołnierzom zarzutów oraz proces przed sądem wojskowym. A skoro ta sama władza, korzystając dziś z głosu użytecznych generałów, rozgrywających własne interesy i osobiste urazy, próbuje rozpętać kolejną nagonkę na partię opozycyjną – jest oczywiste, że nic dla niej nie znaczy dobro Polski i honor polskich żołnierzy. Owym generałom zaś - z gębami pełnymi frazesów o „obronie honoru”, należy przypomnieć - komu Polska rzeczywiście zawdzięcza jego obronę.

Źródła:

http://niezalezna.pl/11564-odtajniony-meldunek-o-nangar-khel

http://cogito.salon24.pl/140070,kalendarium-klamstw

http://cogito.salon24.pl/77662,afganska-misja-pod-dyktando-sb

http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80271,9716841,Dukaczewski__Macierewicz_winny_Nangar_Khel__Powolajmy.html

http://www.polska.dacia-logan2.info/21692/Szczyglo-grozi-sadem-ministrowi-Cwiakalskiemu-za-insynuacje.html

http://www.mon.gov.pl/pl/artykul/5096

http://www.przemysl-obronny.pl/img/SIERPIEN2009.pdf.

http://www.wpolityce.pl/view/12894/_Postawienie_zolnierzy_oskarzanych_o_Nangar_Khel_przed_polskim_sadem__a_nastepnie_ich_uniewinnienie_bylo_najlepszym_z_rozwiazan_.html

Aleksander Ścios

Kordon sanitarny najwyższą formą współpracy Joanna Kluzik-Rostkowska:, Jeśli chcemy polityki roztropnej, opartej na współpracy, a nie wojnach, musimy zbudować swoisty społeczny, obywatelski 'kordon sanitarny' wokół PiS. Joanna Kluzik-Rostkowska konsekwentnie umacnia swój wizerunek jednej ze śmieszniejszych postaci polskiej polityki ostatniego roku. Szefowa przegranej kampanii wyborczej publicznie przepraszająca tych, których przekonała do swojego kandydata. Polityczka, której z powszechnego rozczarowania PiSem, paru sensownych ludzi i ogromnej sympatii mediów udało się sklecić pod podkradzioną nazwą partię polityczną o zerowym poparciu. Autorka koncepcji - z determinacją i całkiem skutecznie wcielanej w życie - opozycji wobec opozycji. Partyjna liderka strzelająca focha gdy partyjni koledzy, w przeciwieństwie do niej niemający szans na żaden stołek pocieszenia od partii rządzącej, chcieliby jeszcze powalczyć o swoje miejsce w polityce i mają czelność podważać jej strategię, tylko dlatego, że po niespełna roku dała im poparcie na poziomie niższym niż to jakim cieszy się śmieszny ruch pajaca Palikota. I wreszcie, była liderka, nazajutrz po przekazaniu władzy w partii, publicznie podważająca przywództwo i sens wysiłków swojego następcy, którego dopiero, co sama namaściła. Jak to mówi młodzież - ale żenka! Czy może, więc dziwić, że to właśnie Joanna Kluzik-Rostkowska jest dzisiaj autorką genialnej koncepcji "współdziałania i dialogu" poprzez otoczenie kordonem sanitarnym drugiej, co do wielkości partii, reprezentującej - jeśli wierzyć sondażom - ponad 1/4 obywateli? Nie bardzo tylko wiadomo, kto, z kim miałby wtedy współdziałać i dialogować? PO z prezydentem i vice versa? Pocieszny styl, w jakim JKR przechodzi tam, gdzie duchem była od dawna, czyli do obozu władzy, niespecjalnie mnie martwi. Ale trochę żal, że rok temu poszło za nią kilka sensownych osób, których obecności w polityce Kowal już raczej nie uratuje. Bo na ratunek dla PJN jest już za późno, Kluzik była zabójczo skuteczna i doprowadziła swoją partię do stanu, z którego już się raczej nie podniesie. Nie ma to jednak żadnego wpływu na jej świetne samopoczucie, czego dowodem ten wysłany do PAP kuriozalny apel do obywateli. Mimo swojej nieustającej sympatii do niektórych PJoNków, i świadomości, że to Kaczyński ponosi ogromną większość winy za ich utratę, na samej inicjatywie już dawno postawiłam krzyżyk i jest mi w zasadzie obojętne, co się z nią stanie. Chciałabym jednak, aby bóg polityki pokarał JKR za cynizm, jaki pokazała przez ostatni rok, za odwracanie się po kolei od wszystkich, którzy na nią naiwnie postawili. I za wysługiwanie się tym, którzy i tak już wszystko mają i odrobina więcej będzie oznaczać całkowite pozbawienie opozycji głosu. Nikt się już dzisiaj nie zastanawia czy JKR wyląduje w PO, pytanie tylko, kiedy i gdzie. Opłaci się jej przynajmniej to co zrobiła ze swoją twarzą i politycznym CV? kataryna

Winiecki dla Money.pl: Choroba brudnych umysłów... Wcześniej, czy później coś takiego, jak choroby przewodu pokarmowego w następstwie spożywania tzw. zdrowej, ekologicznej żywności (jak podejrzewane, słusznie, czy nie, hiszpańskie ogórki) musiało się zdarzyć. Wprawdzie propaganda przeciw cywilizacji, bo tak należałoby określić wojnę z konserwantami i innymi chemikaliami, które uczyniły nasze życie zdrowszym, bo mniej narażonym na konsekwencje chorób będących następstwem brudu, jest nadal popularna, ale warto przypomnieć pewne oczywistości. Otóż choroby brudnych rąk, o których mówiono i pisano, gdy chodziłem do szkoły nie brały się z niczego. Były następstwem cywilizacyjnego zacofania, przejawiającego się w niewykorzystywaniu tych możliwości dla higieny osobistej i higieny odżywiania, jakie stwarza chemia, od mydła zaczynając, poprzez chlorowanie wody, aż po konserwanty żywności. Miliony ludzi przestały być trapione chorobami przewodu pokarmowego, od czasu, gdy zaczęto chlorować wodę, ale miliony innych nadal chorują w biednych krajach, gdzie tegoż chlorowania się nie stosuje. Tymczasem brudna woda jest powodem 80 proc. wszystkich zachorowań w tych krajach. A propaganda ekologów spod znaku Greenpeace i innych przeciw chlorowaniu wody jest szkodnictwem o cechach - jak to określił polski chemik, prof. Przemysław Mastalerz - wręcz ludobójstwa. Wojny z konserwantami wcale nie są mniej szkodliwe. Ludzie od prawieków używali soli dla spowolnienia procesu psucia się żywności. Dzisiaj, dzięki postępom nauki, używa się organicznych środków chemicznych nie mniej skutecznych, lecz niepogarszających smaku żywności.

Ogórki z bakterią E. coli. Za panikę zapłacimy jesienią Wojna podjazdowa wojującej ekologii z chemią używaną w powyższych (i innych jeszcze) kwestiach związanych z żywnością jest szkodnictwem także w kategoriach zdrowotnych. Tzw. zdrowa żywność, z gospodarstw ekologicznych, jest żywnością, która z konieczności charakteryzować musi się wyższym poziomem zagrożeń chorób związanych z brudem, czyli tych, z którymi moglibyśmy pożegnać się, po osiągnięciu obecnego poziomu cywilizacyjnego. Przekładając powyższe na jednostkowe doświadczenia, ja, dlatego wolę np. szynkę długo dojrzewającą, polskiego czy litewskiego kindziuka i inne produkty zwane slow food, czyli o długim okresie produkcji, ponieważ są smaczniejsze niż tańsze produkty masowe o krótkim okresie produkcji. Wcale nie dlatego, że nie używa się konserwantów i innych środków cywilizacji współczesnej. A jeśli kupuję coś w sklepie z tzw. zdrową żywnością to - szczerze mówiąc - robię to z pewnym wahaniem, bo nie wiem, czy przy okazji nie kupiłem czegoś, co spowoduje, iż wdepnę niechcący we wcześniejszą cywilizację, której brud był nieodłącznym składnikiem. Tylko kiedyś choroby brudnej wody, brudnych rąk i brudnej (szybko psującej się) żywności były nieuchronne, gdyż nie znaliśmy środków zaradczych. Choroby tego rodzaju d z i s i a j są nawrotem ku zacofaniu, wynikającym z odrzucenia nagromadzonej przez naukę wiedzy. Są chorobą nie brudnych rąk, lecz brudnych umysłów... Jan Winiecki

Paweł Kowal musi przebrać PJN PJN sprawiał wrażenie, jakby jego liderzy budzili się o 10 rano i niespiesznie rozjeżdżali do kilku stojących przed nimi otworem stołecznych studiów radiowych czy telewizyjnych – pisze publicysta "Rzeczpospolitej" Igor Janke. Kiedy grupa dysydentów opuszczała Prawo i Sprawiedliwość, wielu komentatorom – także i mnie – wydawało się, że PJN to największa szansa na stworzenie nowej siły politycznej od czasu założenia PiS i PO. Znaczna część wyborców zmęczona była polityką prowadzoną przez Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego. Obaj przywódcy trzymają swoje partie w żelaznym uścisku, nie inspirując działaczy do kreatywnej działalności. Podstawowym celem liderów nie była polityczna efektywność, ale utrzymanie sterowności i porządku wewnątrz partii. A podstawowym celem na zewnątrz – eliminacja wroga, jakim jest konkurencyjne ugrupowanie. W PiS i PO jest coraz mniej miejsca dla indywidualistów, silne osobowości, osoby o wyrazistych poglądach i samodzielnie myślące są albo odsuwane na bok, albo eliminowane z partii w ogóle. Obie partie skupiają się na sprawach, które coraz mniej wspólnego mają z rozwojem państwa. Rzecz jasna ten zarzut w większym stopniu obciąża Platformę, jako partię rządzącą.

W roli lidera PJN miał, więc – wydawałoby się – dobre warunki do rozwoju. Nowej partii od początku brakowało wyrazistego lidera, ale doświadczenie polskiej polityki pokazuje, że taki lider niekoniecznie musi być atutem partii. Czasem bywa czynnikiem blokującym rozwój. Wystarczy przyjrzeć się Jarosławowi Kaczyńskiemu – bez wątpienia wybitnemu przywódcy i politycznemu wizjonerowi, – który jednak uniemożliwia swojemu ugrupowaniu rozwinięcie skrzydeł. Ale też i Donaldowi Tuskowi, ogromnie popularnemu politykowi, który swoje ugrupowanie przekształcił w bezwolną maszynkę do głosowania. Partia, która chciałaby dziś się różnić od PiS oraz PO, powinna być zgranym zespołem ludzi, twórczych osobowości, których potencjał będzie wykorzystany w jak najlepszy sposób. Tymczasem PJN poszła od razu w ślady swoich potężnych konkurentów. Joanna Kluzik-Rostkowska jest osobą utalentowaną i pracowitą, ale tego typu liderem jeszcze nie jest. Mimo to błyskawicznie ustawiła się w takiej roli. Nie wyglądało to poważnie. Gołym okiem widać było dysproporcje między osobowościami i charyzmą przywódców PiS i PO a szefową PJN. Ustawienie jej na czele partii natychmiast wywołało też niesnaski wewnątrz partii – pozostali politycy, nieustępujący Kluzik-Rostkowskiej w wielu sprawach, zostali zepchnięci na dalszy plan. PJN zrezygnował z promowania tego, co miał najcenniejsze: swojej wielobarwności i różnorodności. Nowa szefowa odrzucała także pomysły, które mogły nadać jej partii świeże oblicze: choćby lansowany przez Adam Bielana pomysł, by przywódcę partii wybrać w głosowaniu powszechnym wśród wszystkich członków PJN. Byłoby to coś zupełnie odmiennego od tego, co robią PiS i PO, a zarazem spektakularne wydarzenie przyciągające uwagę opinii publicznej. Jednak nie zdecydowano się na to.

Wrogowie Kaczyńskiego PJN od początku miało też inny wielki problem: jak odnosić się do Jarosława Kaczyńskiego. Można zrozumieć osobiste urazy, jakie miało kilku czołowych polityków tej partii wobec byłego szefa, który po ciężkiej kampanii prezydenckiej potraktował ich dość brutalnie. Ale przecież nie było to ich pierwsze zderzenie z osobowością i metodami Kaczyńskiego. O tym, że jest to silny przywódca gotów do użycia każdego środka, gdy jego zdaniem służy to utrzymaniu jedności partii, wiedzieli wszyscy. Nietrudno zrozumieć, dlaczego liderzy PJN zdecydowali się wybrać samodzielną drogę polityczną. Jednak tak manifestacyjna krytyka i odcinanie się od prezesa PiS, u boku, którego stali przez wiele lat, musiała być dla ich potencjalnych zwolenników irytująca i mało zrozumiała. Słowa Joanny Kluzik-Rostkowskiej – wypowiedziane w sobotę, podczas zjazdu, – że PJN powstał głównie po to, by atakować Jarosława Kaczyńskiego, zabrzmiały absurdalnie. Jeśli partia powstała tylko w tym celu, to czy rzeczywiście warto było ją zakładać? A jeśli Kluzik-Rostkowska uważa, że PiS to samo zło, to jak mogła tyle lat działać u boku Kaczyńskiego? Wyborcy mogli mieć nadzieję, że tworzy nową partię po to, aby przygotować nową propozycję polityczną. Mogli podejrzewać, że to nowe ugrupowanie w przyszłości będzie chciało współpracować w jakiejś koalicji także z PiS. Zawiedli się. Tym bardziej, że PJN-owcy potrafili zachowywać się dziecinnie i niepoważnie. Już parę miesięcy temu Adam Bielan zablokował stronę internetową swojej partii. W odpowiedzi na to panie Kluzik i Jakubiak zaczęły wypłakiwać się przed kamerami, że im "Adam zabrał kody". Z kolei Marek Migalski obrażał swoich krytyków w blogu, a przede wszystkim usiłował każdemu udowodnić, że jest od niego mądrzejszy. Jeszcze mniej zrozumiałe były występy unoszącego się honorem i opowiadającego przed telewizyjnymi kamerami komunały o moralności w polityce Michała Kamińskiego. Europoseł chętnie używał wielkich słów, ale kiedy pojawiły się pierwsze poważne kłopoty, zabrakło mu determinacji i zamiast umacniać PJN na warszawskim zjeździe partii, postanowił wspierać ją duchowo z... Peru. Natomiast Jan Filip Libicki w dniu zjazdu ogłosił, że odcina się od swojej partii.

Zabiera zabawki I wreszcie Joanna Kluzik-Rostkowska podczas sobotniego kongresu, rezygnując z szefowania PJN, oświadczyła, że rezygnuje z wszelkich funkcji i jedzie na urlop. Zabiera zabawki i idzie do domu. A może i do większego sąsiada... Trudno oprzeć się wrażeniu, że czołowi politycy PJN zajmowali się wszystkim, tylko nie budowaniem struktur swojej partii. Najwyraźniej nie spędzali dni i nocy na prowincji, walcząc o elektorat i zakładając koła swojego ugrupowania. Nie przybiegali o świcie do biur i nie pracowali do północy z wielkim zapałem. Jeśli chce się podgryźć takich gigantów jak PO i PiS, trzeba walczyć przez 24 godziny na dobę w terenie. Tymczasem PJN sprawiał wrażenie, jakby jego liderzy budzili się o 10 rano i niespiesznie rozjeżdżali się do kilku stojących przed nimi otworem stołecznych studiów radiowych czy telewizyjnych. Z opowieści działaczy nowej partii wynika, że w pierwszych tygodniach istnienia PJN na jego skrzynki mejlowe przychodziły tysiące zgłoszeń od ludzi z całej Polski. Ale wielu z tych ludzi nie otrzymało żadnej odpowiedzi. Bo ktoś zamknął dostęp do strony, a ktoś inny nie miał czasu. Jak to możliwe, ze siła polityczna, w skład, której wchodzą byli członkowie rządu, ludzie tworzący w przeszłości ciekawe inicjatywy i instytucje w Polsce, nie była w stanie przez kilka miesięcy stworzyć sprawnie działającej strony internetowej? Nie była w stanie wykorzystać najtańszego, a zrazem najbardziej efektywnego narzędzia do komunikacji z członkami i sympatykami. Jeśli partia polityczna nie jest w stanie uporać się z tak prostą sprawą, to, dlaczego wyborcy mieliby zaufać jej, że będzie w stanie rozwiązać naprawdę poważne problemy? Politycy PJN pracowali nad programem i przedstawili kilka ciekawych propozycji. To ważne i niezbędne. Ale to we współczesnej polityce zdecydowanie za mało. Dobry program trzeba jeszcze skutecznie przekazać odbiorcom. I być w tym przekonującym i wiarygodnym. Trzeba umieć pokazać siłę. Trzeba wyglądać poważnie. A nie przypominać gromadę fajnych dzieciaków biegających w krótkich spodenkach po podwórku. Wiem, że ten obraz jest trochę niesprawiedliwy i przerysowany. Ale chyba nie aż tak bardzo, skoro wyborcy w sondażach mówią o PJN to, co mówią. Tę partię popiera dziś czasem 2 procent wyborców, a czasem... zero. Czy to oznacza, że powinniśmy ostatecznie przekreślić szanse tego ugrupowania? W polskiej polityce trudno jest cokolwiek przewidzieć. Ale dziś wygląda na to, ze przed nowym liderem partii Pawłem Kowalem stoi zadanie niezwykle trudne. Na szacunek zasługuje fakt, że Kowal podjął się straceńczego zadania, choć zapewne mógłby liczyć na bezpieczną i wygodną przyszłość, gdyby zwrócił się w stronę Platformy. Zapewne mógłby też wrócić do PiS. Postanowił jednak walczyć dalej. Trudno dziś o Pawle Kowalu powiedzieć, że to wielki przywódca z charyzmą. Jest jednak powszechnie szanowany, od lewa do prawa. Nie atakował wściekle Jarosława Kaczyńskiego, nie skupiał się na wojnie z PiS, nie twierdził też, że za całe zło tego świata odpowiada Platforma. Spokojnie i metodycznie pracował nad kwestiami, na których się zna. Budował swoją pozycję. Dziś, w wieku 36 lat, jest jednym z najlepszych w Polsce ekspertów w dziedzinie polityki wschodniej. Czy zdoła zbudować sobie samodzielną pozycję? Czy przywództwo PJN będzie znaczącym punktem na jego drodze, czy porażką, po której będzie musiał rozpoczynać polityczną wspinaczkę od początku? Dowiemy się najpóźniej za pół roku, w dniu wyborów.

Biegać i pracować Jeśli Kowal chce mieć choć cień szansy, musi dziś znaleźć sposób na obudzenie swoich działaczy, na zmobilizowanie ich do działania i obudzenie entuzjazmu. Musi, czym prędzej przebrać swoją partię – zamienić jej krótkie spodenki na dorosły strój. Na razie jeszcze nie odświętny, ale wygodny. Taki, w którym da się szybko biegać i ciężko pracować. Igor Janke

Kowal z PJN niczego nie ugra. Janke dla RZ (polemika) Inicjatywa spiskowców, którzy wbili sztylet w plecy poturbowanego Smoleńskiem Kaczyńskiego była wyjątkowa. Nikt w III RP tak ostentacyjnie, bez cienia klasy i jakiejkolwiek refleksji, nie próbował budować politycznego kapitału. Pjonki za garść tefałenowskich srebrników sprzedali się na oczach milionów. Przyznam, że nawet M. Borowski uciekając z tonącego millerowego okrętu nie okazał tyle politycznego nihilizmu. PJN od początku skazany był na niebyt; kolejne wydarzenia potęgowały tą opinię, tak w nieskończoność... A mimo wszystko rejterada J. Kluzik-Rostkowskiej została przyjęta z wielką, niezrozumiałą sympatią. Nie mam w tej chwili na myśli zadowolenia salonu (, on żywił nadzieję na realizację tego, czego sam nie potrafił dokonać przez ostatnie lata -na rozbicie PIS), myślę o przedstawicielach tzw. umiarkowanej prawicy. Igor Janke, jeden z jej przedstawicieli, czołowy sympatyk (były?) PJN, w tekście dla "RZ" pisze: „Kiedy grupa dysydentów opuszczała Prawo i Sprawiedliwość, wielu komentatorom – także i mnie – wydawało się, że PJN to największa szansa na stworzenie nowej siły politycznej od czasu założenia PiS i PO." Co spowodowało, że im się wtedy tak wydawało? Jakże kobieta, która kilka dni po przegranej kampanii wyborczej poszła na kawę z Palikotem, po czym przekonywała, że Kaczyński spotwarzył Ślązaków, mogła stanowić atrakcyjną ofertę? Zasadnicze pytanie, lecz próżno czekać na merytoryczną, podpartą poważna argumentacją odpowiedź. Szef salonu24 kontynuuje: "PJN miał, więc – wydawałoby się – dobre warunki do rozwoju. Nowej partii od początku brakowało wyrazistego lidera, ale doświadczenie polskiej polityki pokazuje, że taki lider niekoniecznie musi być atutem partii. Czasem bywa czynnikiem blokującym rozwój. Wystarczy przyjrzeć się Jarosławowi Kaczyńskiemu – bez wątpienia wybitnemu przywódcy i politycznemu wizjonerowi, – który jednak uniemożliwia swojemu ugrupowaniu rozwinięcie skrzydeł." Blokuje rozwiniecie skrzydeł, ciekawe... Gdyby pozwolił "rozwinąć skrzydła" Zalewskiemu, Sikorskiemu i Mężydle, PISu już dawno by nie było. Dziwię się, że tą utartą przez salon, kłamliwą opinię, powtarza człowiek, który nasłuchał się jego kłamstw i manipulacji, będąc niekrótko na etacie w Agorze (Tok FM). Kaczyński wielokrotnie dowodził, że potrafi otworzyć się na tzw. centrum. Zawsze kończyło się to próbą rozbicia partii. Pojawiali się rozłamowcy, zwolennicy tego "centryzmu", którzy chcieli przejąć ster w partii. Przedkładali interes swojego, stosunkowo niewielkiego elektoratu, ponad interes twardej 20-30% prawicy. Przekonywali, że tamci będą wierni do końca, że to fanatycy, którzy poprą Kaczyńskiego zawsze i wszędzie, nawet, jeśli będzie stawiał na byłych UDeków. Podobną tezę lansował niedawno Pan Igor w głośnym tekście "PISowski naród" (, czy jakoś tak). Otwarcie na centrum ma sens, jeśli nie obędzie się kosztem totalnej marginalizacji prawicy. Żaden z dzisiejszych(wczorajszych) pjonków nie miał pomysłu jak to uczynić. I ta przepełniona utopijnym pragnieniem pointa: "Jeśli Kowal chce mieć choć cień szansy, musi dziś znaleźć sposób na obudzenie swoich działaczy, na zmobilizowanie ich do działania i obudzenie entuzjazmu. Musi, czym prędzej przebrać swoją partię – zamienić jej krótkie spodenki na dorosły strój. Na razie jeszcze nie odświętny, ale wygodny. Taki, w którym da się szybko biegać i ciężko pracować." Już widzę jak nienaganny dyplomata, bywalec salonów i kolorowych tefałenowskich studiów, będzie biegał po polskich miasteczkach i wsiach z nową, atrakcyjną nowiną. Za co i z czym? Już widzę jak jego topniejący w oczach "żołnierze", słynący z pracowitości i siły persfazji, za friko z pełnym zaangażowaniem skutecznie zdobywają wyborców. Oczywiście można wierzyć w tanią propagandę, którą sieje od wielu miesięcy na salonie24 europoseł Migalski. To ten, który twierdził, że Kluzica jest/będzie polską Margaret Thatcher i Angelą Merkel w jednym. Można też chodzić na koncerty Mandaryny i raczyć się dowcipami z "porannego W-Fu". Ja podziękuję. Życzył bym sobie, by podobnie, wyraźnie określił się publicysta, który potrafił - jako jedyny polski dziennikarz - namówić Obamę na wywiad. Tak inteligentnemu człowiekowi nie przystoi bujać w pracy w obłokach. Chinaski

Trudna praca Kowala (polemika z Chinaskim) Dużo już napisano o wyborze Pawła Kowala na szefa PJN, także w Salonie24. Tu akurat bez zaskoczeń. Przesłanie większości tekstów można było odgadnąć po autorze. Jeśli z obozu wielbicieli PiS – nie daje Kowalowi szans. Przywykłem do emocjonalnego tonu, ale uważam, że od czasu do czasu warto przypominać, dlaczego kompletnie nie nadaje się on do opisywania polityki oraz że jest tonem wyznawcy, a nie obserwatora, który chce zrozumieć i w miarę możliwości przewidzieć. Taką właśnie refleksję wzbudził we mnie tekst, który w Salonie24 umieścił Chinaski. To modelowy przykład emocjonalnej pseudoanalizy politycznej, operującej kategoriami, którymi polityki analizować się nie da. Chinaski nie zastanawia się nad opcjami, jakie Kowal ma przed sobą, nie analizuje jego dotychczasowej drogi, szans, zasobów ludzkich, możliwych kombinacji powyborczych czy w ogóle tego, co tworzy konkretną polityczną konfigurację, ale posługuje się językiem uczuć. Oto przykłady: „Inicjatywa spiskowców, którzy wbili sztylet w plecy poturbowanego Smoleńskiem Kaczyńskiego była wyjątkowa”, „A mimo wszystko rejterada J. Kluzik-Rostkowskiej została przyjęta z wielką, niezrozumiałą sympatią”, „Przedkładali interes swojego, stosunkowo niewielkiego elektoratu, ponad interes twardej 20-30% prawicy. Przekonywali, że tamci będą wierni do końca, że to fanatycy, którzy poprą Kaczyńskiego zawsze i wszędzie, nawet, jeśli będzie stawiał na byłych Udeków”, „Już widzę jak nienaganny dyplomata [Kowal], bywalec salonów i kolorowych tefałenowskich studiów, będzie biegał po polskich miasteczkach i wsiach z nową, atrakcyjną nowiną”. Nie wiem, czy Chinaski zdaje sobie z tego sprawę, ale pisząc takim językiem potwierdza dobitnie opinie o „fanatyzmie” zwolenników PiS, którzy nie potrafią przyglądać się polityce z odpowiednim dystansem, a jedynie ją przeżywać, do głębi swoich jestestw. Przyznaję, zdobycie się w dzisiejszych okolicznościach na dystans jest trudne nawet dla zawodowca, ale też konieczne, jeżeli chce się pojąć mechanizmy, a nie jedynie wygłaszać moralitety. Sposób pisania, jaki zaprezentował znany bloger, jest charakterystyczny dla „Gazety Wyborczej”, gdy opisuje ona działania nielubianych przez siebie osób lub środowisk – to ona lubuje się w moralistycznych, nadętych określeniach, takich jak „wbijanie sztyletu w plecy”. Kto chce rozumieć, jak działa polityka, musi pojąć, że jest to świat trudnych i często pragmatycznych wyborów. Można je oceniać krytycznie, ale nie językiem „jednej partii, jednego wodza”, bo nie ma to po prostu sensu. W ostatnich miesiącach miałem kilkakrotnie okazję być zapraszanym na różne spotkania poza Warszawą, związane z promocją mojego wywiadu rzeki ze śp. prezydentem Lechem Kaczyńskim. Część tych spotkań organizowały miejscowe koła PiS, a nawet, jeśli organizatorem był ktoś inny, publiczność miała raczej jednolite poglądy. Pytania o PJN oczywiście także padały. „Jak pan ocenia rozłamowców?” – pytano mnie. Wiedziałem oczywiście, jakiej odpowiedzi sala oczekiwała; odzywały się zresztą zwykle przyciszone, ale pełne niechęci podpowiedzi: „Zdrajcy, oczywiście”. Cierpliwie tłumaczyłem, że w polityce każdy ma prawo wybierać własną drogę ze świadomością, że będzie ponosił konsekwencje tego wyboru, zaś pojęcie „zdrady” (na opisanie odejścia z jednej formacji do innej) jest kompletnie niekompatybilne z praktyką demokratycznej polityki i nie nadaje się do jej opisu. To pojęcie z czasów wojny o życie narodu i całość państwa, a nie z czasów normalnych wyborów, chyba, że mówimy o „zdradzie ideałów”, czyli otwarcie i mocno głoszonych wartości. Ale to nie jest przypadek PJN i nie w tym sensie bywa wobec jego członków używane pojęcie „zdrady”. O dziwo, to tłumaczenie sala zwykle akceptowała i następnie padały już spokojniejsze, rozsądne pytania o to, jak oceniam szanse tego ugrupowania. Moralne wzdęcie, z jakim Chinaski i wielu innych podsumowywało działania PJN, nie pozwalało spokojnie analizować ich błędów. Bo zgodnie z takim podejściem, błąd był jeden: „zdrada” Kaczyńskiego. To oczywiście kompletne nieporozumienie: ludzie z PJN mieli pełne prawo wybrać, jak wybrali, podobnie jak Jarosław Kaczyński miał prawo postępować wobec nich w sposób wiele razy mocno nieelegancki. Takie są twarde prawa polityki – to nie jest gra dla grzecznych dzieci. Tyle, że wszystkich należy traktować równą miarą. Tej równej miary u rozemocjonowanych krytyków PJN także nie ma. Działania JKR i jej partyjnych kolegów są oceniane według kryteriów czysto moralnych, zaś, gdy idzie o postępowanie Kaczyńskiego – wszelkie sugestie, że i on nieraz uciekał się i ucieka do metod, mówiąc oględnie, dość nieładnych, są ignorowane. Bo to nie mieści się w wizerunku nieskazitelnego męża opatrznościowego. Mówiąc krótko – ludzie z PJN wybrali, jak wybrali, a że wielokrotnie wybierali źle – przede wszystkim, gdy idzie o liderkę ugrupowania – zarobili mnóstwo ujemnych punktów. Rozumiem, że Chinaski z powodu miotających nim emocji nie jest w stanie na zimno ocenić szans Kowala. Dla niego Kowal zasługuje tylko na pogardliwe określenie „bywalca salonów”, jako „zdrajca”. Przykro mi, ale z analizą polityczną nie ma to nic wspólnego. Co mogę powiedzieć o Kowalu? Jest z pewnością jednym z najzdolniejszych polskich polityków młodego pokolenia. Jednym z, niewielu, którym jeszcze o chodzi o zmienianie państwa – nie jedynie o dorwanie się do władzy. Fanom jednej lub drugiej strony raczej nie może się podobać, bo organicznie nie jest zdolny do zacietrzewienia, obowiązującego dzisiaj w politycznej grze (ciekawie było przyglądać się wyraźnie niechętnym tytułom i lidom na Gazeta.pl zaraz po jego wyborze). To po prostu nie jego natura. Jest otwarty, (czyli w małym stopniu dogmatyczny, poza sprawami kardynalnymi) i kompetentny, zwłaszcza, gdy idzie o politykę zagraniczną. Jego poglądy społeczne są wyraźnie konserwatywne, daleko od lewicującej JKR. Słowem, – gdy idzie o cechy osobiste Pawła Kowala, to jeden z najjaśniejszych punktów polskiego życia politycznego. Wszystko to jednak może nie wystarczyć, aby z PJN zrobić przed wyborami coś sensownego. Suma popełnionych do dziś błędów jest ogromna. Kowal nie zaczyna szefowania ugrupowaniu z czystą kartą, ale z całą listą minusów. Niewyrazistość programowa, obsesyjne skupienie się na często personalnym atakowaniu Jarosława Kaczyńskiego, wygibasy ze „spinami”, antyradiomaryjne harce Filipa Libickiego, uzależnienie od dyktatu TVN – to tylko najważniejsze z nich. Wszystkie one sprawiły, że PJN nie stał się partią jasnego, jednolitego przekazu, bo choć próby stworzenia takiego przekazu były, wszystkie ginęły wśród potknięć. Kowal daje gwarancję, że PJN odejdzie od taktyki walenia w PiS. Ale to za mało, żeby odbudować wiarygodność. Do tego potrzebne są dwie rzeczy: po pierwsze – dyscyplina wśród członków, tak aby prowadzili jednolitą politykę wizerunkową, a PJN przestał przypominać przypadkowe towarzystwo, w którym każdy ciągnie w swoją stronę; po drugie – jasne i konsekwentnie głoszone przesłanie, obejmujące kilka klarownych punktów, pokazujących wyraźnie, po której stronie sporu o państwo PJN stoi. Nie wiem, czy Kowal będzie w stanie te punkty zrealizować i nie wiem, czy ma do tego wystarczające zasoby, a zwłaszcza czas. Mam poważne wątpliwości. Jeśli PJN nie zdobędzie w wyborach wystarczająco wielu głosów, aby zdobyć państwowe dofinansowania, będzie to zapewne jego koniec. Choć nie oznacza to końca Pawła Kowala w polskiej polityce. Całe szczęście, bo z PJN czy bez, takie osoby są w niej potrzebne. Warzecha

Kumpel „Mnietka” w portkach z lampasami Takich miernych, ale wiernych „szoferów” Janickich mamy w państwie Tuska na różnych kierowniczych stanowiskach pod dostatkiem… Zwykłym zjadaczom chleba, czyli i mnie wydaje się, że aby zostać generałem i przywdziać spodnie z lampasami należałoby na początku ukończyć jakąś renomowaną uczelnię wojskową. Później trzeba mozolnie i latami piąć się po kolejnych szczeblach kariery, a i to przecież nie wystarczy. Nie ma takiej zależności, według której każdy zdyscyplinowany oficer u schyłku swej kariery mógł być pewien generalskich wężyków na czapce i pagonach. Trzeba jeszcze czegoś więcej. Ciągłe doszkalanie się, studia na akademii sztabu generalnego, wybitne zdolności dowódcze i strategiczne. Czasem nawet i to może się okazać za mało. Tak powinno być, ale zdarzają się generałowie, którzy nie ukończyli żadnych uczelni czy szkół wojskowych, a mimo to w oszałamiającym tempie uzyskali generalskie szlify. Podam przykłady dwóch generałów brygady, na których łatwo można się domyśleć, kto lub co musiało stać za tak błyskawicznymi ścieżkami awansu. Pierwszym z nich był generał brygady Piotr Jaroszewicz, późniejszy wieloletni premier w PRL, zamordowany w 1992 roku w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach. Ten absolwent liceum ogólnokształcącego i skromny nauczyciel przedwojennych szkół powszechnych w Michałówce, Pilawie i Borowiu w powiecie garwolińskim musiał się czymś bardzo zasłużyć sowietom skoro generałem brygady [po ukończeniu kursu oficerów polityczno-wychowawczych (politruków)] został zaledwie po dwudziestu ośmiu miesiącach od wstąpienia do Pierwszego Polskiego Korpusu Sił Zbrojnych w ZSRR.Nawet człowiek Kremla, Jaruzelski vel agent „Wolski”, mógł mu pozazdrościć błyskawicznej wojskowej, a później politycznej kariery.

Generał Marian Janicki Drugim generałem brygady, o którym chcę napisać jest Marian Janicki, obecny szef Biura Ochrony Rządu. Ten człowiek bez żadnego przygotowania wojskowego, ukończenia jakiejś wojskowej uczelni czy szkoły, zaczynał w 1988 roku, jako kierowca kolumny transportowej w BOR, a w 1990 roku był szoferem kandydata na prezydenta, Lecha Wałęsy oraz kumplem „Mnietka” Wachowskiego. Z wnioskiem o awans generalski dla Janickiego w 2005 roku wystąpił do ówczesnego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, ówczesny szef MSWiA, Ryszard Kalisz. W 2005 roku po wyborczym zwycięstwie PiS, szybko generała „fachowca” przeniesiono do rezerwy kadrowej, lecz niestety za Tuska nasz przebojowy szofer-generał powrócił. Jaki los powinien spotkać człowieka, który w dużej mierze odpowiada za brak profesjonalnego zabezpieczenia wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego na uroczystościach w Katyniu 10 kwietnie 2010 roku? No cóż, gdyby dysponował on honorem już nie tylko przedwojennego generała, ale zwykłego ówczesnego oficera czy podoficera to po prostu strzeliłby sobie w to kwietniowe przedpołudnie prosto w łeb. Jeżeli by tego nie uczynił to wyrzucono by go ze służby na zbity pysk i wsadzono za kratki, a jego zwierzchnika, ministra Jerzego Millera zamiast czynić szefem komisji wyjaśniającej przyczyny katastrofy smoleńskiej, czyli sędzią we własnej sprawie, należałoby, co najmniej zdymisjonować i postawić przed Trybunałem Stanu. Wizyta Baracka Obamy w Polsce uzmysłowiła nam już całkiem namacalnie, w jakim państwie żyjemy. Widzieliśmy jak dbano o bezpieczeństwo prezydenta USA. Bez przerwy słyszeliśmy, jak to amerykańskie służby opanowują Okęcie łącznie z wieżą kierowania lotami. Słyszeliśmy o snajperach na dachach i drobiazgowym sprawdzaniu trasy przejazdów. Media epatowały nas tym jak to setki agentów sprawdza kratki ściekowe i kanały. A kto był przez te wiodące media proszony o fachowe komentarze? Ano nasz szofer w portkach z lampasami, który nie sprawdził nawet jak wygląda, buda ruska zwana wieżą kontroli lotów w Smoleńsku. Mało tego, on nie widział potrzeby sprawdzenia czy ktoś tam w ogóle siedzi, ilu ich jest, jakie mają urządzenia i czy chociaż są trzeźwi. Nikt nie sprawdził lotniska, a Prezydent mojego kraju leżał godzinami na jakieś ruskiej płachcie rozłożonej na smoleńskim błocie jak za przeproszeniem bezpański pies. I to ten człowiek w ubiegłym tygodniu zapewniał z ekranów telewizorów, że nasze służby nie mają się, czego wstydzić w porównaniu z amerykańskim Secret Service. Oto kilka medialnych komunikatów szofera w portkach z lampasami i wytartym czołem: - Kilkaset osób przygotowuje się na wizytę Baracka Obamy w Polsce, już od kilku tygodni współpracujemy z Secret Service – powiedział w TVN 24 gen. Marian Janicki. – Mamy do siebie wzajemne zaufanie, wszystko jest przygotowane – dodał szef BOR, zapytany o przygotowania do wizyty prezydenta USA w Polsce. - Nie chcę tego komentować, bo to dotyczy moich kolegów. Myślę jednak, że to w Polsce nie będzie miało miejsca – odpowiedział Janicki zapytany o wczorajszą wpadkę podczas wizyty Obamy w Irlandii (związaną z jednym z samochodów ze świty prezydenta USA), i o to, czy taka wpadka może powtórzyć się w Polsce. - Mamy wszystko zapięte na ostatni guzik, nie tylko z kolegami z Secret Service, ale i z policją i innymi służbami. Czekamy na pana prezydenta – zadeklarował szef BOR

A może tak wielka akcja United States Secret Service to nie były tylko rutynowe działania, ale właśnie czynności spowodowane brakiem zaufania do kraju gdzie za bezpieczeństwo vipów odpowiada człowiek, który po tragicznej śmierci Prezydenta Polski i 95 członków dellegacji, nadal z nieznanych i niezrozumiałych dla normalnych ludzi powodów pozostaje dowódcą BOR? Cofnijmy się do zeszłorocznego pogrzebu śp. generała Gągora na Cmentarzu Powązkowskim i do wypowiedzi jednego z oficerów NATO, który widząc zgromadzoną tam generalicję i oficjeli skomentował: „Macie szczęście, że mimo waszego większego zaangażowania w Afganistanie niż hiszpańskie, nie zainteresowali się wami dotąd terroryści, bo moglibyście stracić na tym cmentarzu resztę generałów oraz ministra obrony i szefa BBN”. Powiedzmy sobie w końcu szczerze i bez ogródek. Dzisiejsza Polska pod rządami Tuska to żadne demokratyczne państwo prawa, z którego powinniśmy być dumni, a najzwyklejsza republika bananowa gdzie karty rozdaje obca agentura i różne antypolskie lobby [Do antypolskiego lobby należy nb. cały rząd i większość parlamentu - admin]. Takich miernych, ale wiernych „szoferów” Janickich mamy w państwie Tuska na różnych kierowniczych stanowiskach pod dostatkiem. Prowadzą oni na dno polskiego Titanica w rytm medialnej wesołej i znieczulającej muzyki odgrywanej przez orkiestry z Czerskiej i Wiertniczej. Czy zdążymy się ocknąć na czas? Kokos26

http://iskry.pl/

Siła złego Autostrad nie będzie, bo Chińczycy okazali się leniwi. Stadionu Narodowego nie będzie, bo zawalili sprawę podwykonawcy. Dworca w Katowicach nie będzie, bo remontujący nie sprawdzili zawczasu oryginalnych planów. Ronda w Poznaniu, metra w Warszawie, linii kolejowych do Trójmiasta i innych rzeczy, których nie będzie, też nie będzie przez podwykonawców. Najazd agencji powołanej ustawowo do zwalczania zorganizowanych działań zagrażających niepodległości i podstawom ustrojowym państwa na internetowego szydercę to tylko nadgorliwość niskiego szczebla urzędników. Aresztowania i procesy za transparent: „Donald ma Tolę”, to wina PiS, który nie zmienił przepisów, kiedy mógł to zrobić. Rekordowe liczby podsłuchów i kontrolowanych billingów wynikają z niepotrzebnego stosowania rutynowych procedur. Bałaganowi w szkołach winni są dyrektorzy placówek, którzy nie przygotowali ich należycie do przyjęcia dwóch roczników uczniów naraz. Długi służby zdrowia to skutek nieodpowiedzialności ordynatorów i śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który wespół z Trybunałem Konstytucyjnym zablokował śmiały plan pozbycia się w porę szpitalnych długów z bilansów państwa. Problemy budżetu są skutkiem nieodpowiedzialności samorządów, które zamiast znaleźć środki na realizację nałożonych na nie ustawowo zadań w bieżących dochodach, brną w spiralę zadłużenia. A kiedy premier chce to wszystko przekonująco wyjaśnić, to przyłazi mu na konferencję wyzywająco rozebrana dziennikarka i zamiast iwentu wychodzi popelina. Ja nawet rozumiem, że premiera nie można o nic winić. Przecież wciąż się świetnie kojarzy, i tylko ma strasznego pecha, zwłaszcza do podwykonawców. I rozumiem, że do pechowca nie można mieć o jego pecha pretensji. Ja się tylko zastanawiam, czy nas na taką pechową władzę stać. RAZ

Astro bazy. Innowacyjność na miarę Donalda Tuska Według expose Donalda Tuska Euro 2012 to nie tylko „radość i satysfakcja dla sympatyków piłki nożnej”. To „naprawdę duże, ambitne wyzwanie” a zarazem „wielka szansa cywilizacyjna dla Polski”. Piłkarskie mistrzostwa w powyborczej retoryce premiera miały być „sposobem na wyzwolenie pozytywnej energii z Polaków” a dla rządu pretekstem do rozbudowy nadwiślańskiej infrastruktury. Nowe drogi, sprawna Poczta Polska, nowoczesna kolej miały jeszcze przed międzynarodowym świętem sportu „zaświadczyć o sile i sprawności państwa”. Tymczasem stan realizacji „jednego z głównych priorytetów Platformy Obywatelskiej” dobrze oddaje atmosfera spotkania w Kancelarii Premiera poświęconego opóźnieniu w budowie Stadionu Narodowego i dróg ekspresowych (na autostrady już nikt nie liczy). Według Tomasza Machały – dziennikarza Polsatu, redaktora portalu kampanianazywo.pl, a prywatnie syna posłanki PO Joanny Fabisiak – wściekły premier powiedział Rafałowi Kaplerowi – szefowi Narodowego Centrum Sportu, – że jeśli będzie trzeba to „sam będzie musiał zapierdalać z łopatą na budowie”. Wiele wskazuje na to, że modernizacyjne plany rządu podzielą los innych obietnic z listopadowego expose lidera PO. Trudno uwierzyć, że to Donald Tusk za „naczelną zasadę polityki finansowej rządu” uznał „stopniowe obniżanie podatków i innych danin publicznych” i jeszcze pod koniec 2007r zaklinał się, że zamierza uprawiać politykę, której horyzont „wybiega poza termin kolejnych wyborów”. Niechęć do „państwa, które żyje na kredyt”, bo „nie jest dla obywateli godne zaufania” (!) to nie aforystyczne podsumowanie poglądów któregoś z publicystów NCZ!, ale fragment politycznego credo, które Donald Tusk wygłosił w sejmie trochę ponad 3 lata temu… Tydzień temu napisaliśmy (tutaj), że łakomy jakichkolwiek sukcesów szef polskiego rządu najwyraźniej postanowił zrealizować, chociaż jedną z przedwyborczych obietnic Platformy (oczywiście oprócz powstrzymania PISowiskich „parszywieńców”). Dziś dochodzimy do wniosku, że oprócz budowania piłkarskich orlików (w myśl hasła „zdrowie i uśmiechnięte dzieci – najważniejsze!”) premier znalazł drugą niszę, którą PO stara się zapełnić. W ostatnią środę Donald Tusk osobiście pofatygował się na otwarcie pierwszego z 14 budowanych w regionie kujawsko-pomorskim obserwatoriów astronomicznych! – Obok (…) centrów sportowych, powinny powstać takie “mini-Koperniki”, na wzór tego warszawskiego centrum upowszechniania nauki i wiedzy. Wydaje się, że ten projekt, który tu oglądamy, może być multiplikowany w całym kraju, tak żeby w większości gmin tego typu centra powstały” – entuzjastycznie zapowiedział premier. Zapał szefa rządu podzielił Piotr Całbecki, marszałek województwa kujawsko-pomorskiego. – Astronomiczne tradycje regionu zobowiązują. Jesteśmy pierwszym województwem w kraju, w którym na tak małej powierzchni będzie działało tak wiele obserwatoriów astronomicznych – stwierdził. Według PAP koszt budowy jednej astro-bazy nie przekracza 300 tys. zł (budowa i zakup wyposażenia obserwatorium). Docelowo każdy mini-Kopernik (kamera CCD, teleskop, lornetka, komputer, budynek o średnicy 10 i wysokości 8 metrów) będzie kosztować nie więcej niż milion złotych. Teoretycznie jest oczywiście możliwe, że dzięki podobnym centrom „młodzi ludzie będą chętniej wybierali kierunki ścisłe i techniczne”. Czy jednak – również twardogłowi wyborcy PO – nie spodziewali się po zapowiedzi premiera „inwestowania naszych publicznych pieniędzy w przyszłość, inwestowania w wydatki o charakterze rozwojowym, promowania przedsiębiorczości i innowacyjności (…), wspierania gospodarki wiedzy” czegoś więcej niż tylko kilkudziesięciu przyszkolnych mini-obserwatoriów? Piotr Żak

Taśma z MARS-a Gdybym był dociekliwy, to zapytałbym, w jaki sposób eksperci, którzy udali się do Moskwy, stwierdzą jednoznacznie, że taśma z rejestratora MARS-BM, którą badają, to jest ta sama taśma, która znajdowała się w rejestratorze w dniu 10 kwietnia 2010, kiedy samolot TU-154M kołował na lotnisku Okęcie, aby następnie odlecieć w stronę Smoleńska. Wiem, że pytanie jest z gatunku „namolnych”, ponieważ komisja MAK w swoim raporcie napisała przecież wyraźnie, że rejestrator był odnaleziony na miejscu zdarzenia „już” o 13:02 i już 11.04.2010 magnetofon był dostarczony do laboratorium Międzypaństwowego komitetu lotniczego, w celu otwarcia, kopiowania i obróbki informacji. Wiem również, że 31 maja 2010 roku, na podstawie Memorandum o wzajemnym zrozumieniu w sprawie przekazania stronie polskiej zapisów pokładowych rejestratorów samolotu Tu-154M numer boczny 101 Rzeczpospolitej Polskiej, polskiej stronie była przekazana kopia audiozapisu pokładowego magnetofonu i wersja 1 transkrypcji (protokołu) rozmów, a na dodatek raport MAK opracowano z uwzględnieniem wersji 2 transkrypcji (protokołu) rozmów, podpisanej przez rosyjskich i polskich specjalistów 17 czerwca 2010 roku. Nie mogę jednak nigdzie znaleźć wersji 2 transkrypcji, a chciałbym tylko sprawdzić, kto się pod nią podpisał. Dodatkowo wiem, że prokurator Parulski wyjeżdżając każdorazowo z Moskwy przybijał na sejfie jakąś pieczątkę, później przyjeżdżał minister Miller i też przybijał pieczątkę, być może swoją, a być może pożyczoną od Parulskiego. Ale też czytałem w raporcie MAK, że z rejestratora uzyskano 38 minut zapisu,

- a minister Miller powiedział, że jego kopia ma 30 min,

- a płk Rzepa powiedział, że praca biegłych zajmuje bardzo dużo czasu, ponieważ badanie metra taśmy nagrań zajmuje ponad godzinę, zaś do przebadania jest około 100 metrów oryginalnej taśmy, *

- a w instrukcji napisano, że taśma ma mieć nominalnie 72 metry długości,

- a to przecież nie jest około 100 metrów.

W związku z tym spróbuje zgadnąć – taśma, którą badają biegli ma niecałe 92 metry. A dlaczego?

- Dlatego, żeby z prędkością zapisu 8 cm/s - oczywiście uwzględniając mechanizm autorewersu - nagrało się na niej około 38 minut. No, ale taśma wtedy nie zmieści się na szpuli.

- Nic nie szkodzi. Taśma była cieńsza.

Ale przecież mechanizm autorewersu rejestratora uniemożliwia nagranie dłuższe niż nominalne, tylko, dlatego, że jest cieńsza taśma. **

- Nic nie szkodzi, prędkość zapisu była mniejsza.

To, po co zakładano cieńszą taśmę? - Bo innej nie było w magazynie.

A gdzie był ten magazyn? - W Samarze. I oni tam w Samarze, jak remontowali tego naszego tupolewa, to ustalili, że tak to wszystko wyregulują, że jak już dojdzie do tej katastrofy, to lepiej, żeby się więcej nagrało, bo łatwiej wtedy znajdą się jakieś naciski. I tak też zrobili. A ja nie zapytam już więcej, jak eksperci ustalili, że taśma, którą badają to taśma z naszego tupolewa i dlaczego stenogram ma 38 minut, ponieważ wiem, że i tak nie uzyskam na to pytanie rzeczowej odpowiedzi.

http://niezalezna.pl/11484-przetlumaczono-akta-smolenskie

Ze schematu mechanizmu rejestratora wynika, że zmiana kierunku nagrywania (autorewers) następuje po określonej liczbie obrotów szpuli, nie jest więc zależna od długości taśmy. Dłuższa taśma nie zostanie w pełni zapisana.

http://aviadocs.net/RLE/Mi-26T/Cd3/system/MARS-BM%28RTE%29.pdf

Alef-1 – blog Jeszcze chwila, a Trybunał Konstytucyjny zgotuje nam prawdziwą rewolucję obyczajową, przy której Skiroławki to mały pikuś niczym zabawa przedszkolaków w doktora. Jeżeli bowiem interpretując przepis Konstytucji o terminie wyborów TK uzna, że "w dniu" oznacza to samo, co "w dniach", to trzeba będzie podobnie interpretować inne przepisy Konstytucji, których przedmiot jest określony wyraźnie w liczbie pojedynczej; od tej pory przepisy te będą obejmować także liczbę mnogą. Proponuję, więc w pierwszej kolejności przyjrzeć się art. 18 Konstytucji, który dotychczas stanowił, że: "Małżeństwo, jako związek kobiety i mężczyzny, rodzina, macierzyństwo i rodzicielstwo znajdują się pod ochroną i opieką Rzeczypospolitej Polskiej" Skoro dzień to to samo co dni, to "kobieta" znaczy to samo, co "kobiety", a "mężczyzna" znaczy to samo, co "mężczyźni". Czyli małżeństwo przestanie być tylko związkiem kobiety i mężczyzny, a staje się dodatkowo związkiem:

1. kobiety i mężczyzn;

2. kobiet i mężczyzny;

3. kobiet i mężczyzn.

Nawet, jeżeli ograniczymy się - jak z tymi dniami wyborów - do dwóch (dni, kobiet, mężczyzn), to przed Polakami nagle otworzą się bardzo szerokie możliwości poligamii, poliandrii czy po prostu podwójnych małżeństw. Homoseksualiści także mogą już zacząć się cieszyć - dwie lesbijki i dwóch homoseksualistów będą mogli zawrzeć legalnie związek małżeński dwóch kobiet z dwoma mężczyznami, a jak będą spędzać czas w zaciszu domowego ogniska, to już będzie ich prywatna sprawa. No i nie będzie kłopotu z ewentualnymi dziećmi adoptowanymi czy naturalnymi - będą miały po dwie pary rodziców i kwita. Proponuję, więc już zacząć rozglądać się za ewentualnymi partnerami do dokooptowania do istniejących związków małżeńskich w dowolnych konfiguracjach. Oczywiście na właściwe ustawy i przepisy wykonawcze trzeba będzie jeszcze zaczekać, ale wielozakochani przecież dni nie liczą... No i jest szansa, że tak rewolucyjna zmiana obyczajowości podyktowana nowatorską interpretacją Konstytucji przywróci Polsce należne jej miejsce w świecie wśród najbardziej postępowych i politycznie poprawnych państw, które na razie ledwo dobrnęły do legalizacji małżeństw homoseksualnych. Okazuje się jednak, że można pójść dalej, znacznie dalej. Trzeba tylko mieć odpowiednio rozgrzanych sędziów-konstytucjonalistów. Iranda – blog

"To kuriozalne i niebezpieczne podejście" Do napisania tej notatki skłoniła mnie teza wpływowego niemieckiego eksperta wygłoszona na niedawnej konferencji o Europie Środkowej zorganizowanej m.in. przez Fundację Adenauera. Teza wyznaczająca Polsce rolę w regionie, jako kluczowego ogniwa pasa transmisyjnego „europejskich cnót Niemiec”. Towarzyszyło temu uzasadnienie, iż „Europa potrzebuje przywództwa”. Uważam takie podejście za kuriozalne i niebezpieczne - pisze prof. Jadwiga Staniszkis w felietonie dla Wirtualnej Polski. Powiedziałam zresztą w kuluarach owemu ekspertowi, że jeżeli chcą reelekcji PO – a chcą – patrz choćby kolejna, przygotowywana konferencja „Od Mazowieckiego do Tuska”, jako ciągu rządów chrześcijańskich demokratów, (mimo iż takowi są w Polsce również w opozycji) to takimi twierdzeniami niechybnie osiągną przeciwny skutek. I że nie powinni tak bezpośrednio ingerować. Ja sama w swoim wystąpieniu broniłam wizji Europy Środkowej budowanej od wewnątrz i od dołu, z rządami ułatwiającymi ową integrację przez inwestycje infrastrukturalne, tworzenie wspólnych firm i wspólnego frontu w UE na rzecz rozwiązań sprzyjających naszemu rozwojowi. Niestety, optymalny projekt Unii sieciowej zawarty w Traktacie Lizbońskim, jest już przeszłością. Projekt, w którym o władzy mówi się także, jako o władzy nad samym sobą. Chodzi o zachowanie kontroli nad własnymi zasobami i tworzenie optymalnej dla danego kraju kombinacji norm i prawa – w polu wspólnych dla wszystkich standardów minimalnych. Unia osi i pasów transmisyjnych, korumpująca polityków półperyferii przez zstępujący łańcuch klientelizmów i żerowania na indywidualnych ambicjach, jest modelem przestarzałym. Taka Unia nie stanie się inspiracją dla innych krajów. Zróżnicowanie rozwiązań – w zależności od rzeczywistej struktury i przyczyn problemów, maksimum lokalnej inicjatywy i unikanie przez silniejsze kraje instrumentalnego traktowania pozostałych – oraz – szczypta idealizmów, to warunki minimum. A także – wyciąganie wniosków z realnych, a niewyimaginowanych – uwarunkowań. Niemcy są faktycznie najsilniejszą gospodarką UE. Eksportują więcej niż Anglia, Francja, Włochy łącznie. „Ukrytymi liderami” owego sukcesu Niemiec są średnie, nowoczesne firmy zdobywające rynek, jakością (lub – unikalnością) produktu, a nie – ceną. Dlaczego my w Europie Środkowej nie zastosujemy (współpracując ze sobą) podobnej strategii na własnym poziomie? Choćby ekologiczne, pracochłonne rolnictwo (bez przemysłowej hodowli gdzie trudno się ustrzec od epidemii jak obecna) i przemysł przetwórczy; czy – sztuka stosowana i wzornictwo – i naturalne tkaniny, wysokiej, jakości ubrania czy prawdziwe, nie ze sklejki, meble. Najciekawsze procesy w Unii (i nadzieja na nową energię) dzieją się na jej pograniczach. Turcja współpracująca z Gruzją, Iranem i Izraelem równocześnie: to musi stworzyć nową cywilizacyjną, jakość. I wciąż tęskniąca do bycia częścią Zachodu: te marzenia mogą stać się źródłem nowej dynamiki dla UE. A Bułgaria mogłaby tu być pośrednikiem. Kraje nordyckie – i bałtyckie – próbujące szerokim łukiem dotrzeć na Bałkany i dalej do krajów islamu: i to też stworzy nową geopolityczną, jakość. Bycie pograniczem kultur powinno być traktowane, jako kapitał, a niemaskowane przez naśladownictwo i „osie” przekształcające się w dyscyplinowanie. Północna Afryka – Hiszpania, Włochy i Francja – kiedyś przenikający się obszar kulturowy: jeżeli społeczeństwa przezwyciężą strach przed nowymi wyzwaniami (emigracja) być może za kilka lat zobaczą, iż tworzą razem nowy region który zwiększa ich szanse w globalnym współzawodnictwie. Osie stabilizują obecny układ sił. A sieci (pod warunkiem, iż nie przerodzą się w ukryte hierarchie) pomagają w dokonaniu skoku rozwojowego. Bo ich zasadą jest spotkanie równych partnerów. A produktem takiego spotkania – nowa wiedza. Także o nas samych. Prof. Jadwiga Staniszkis

Tajfun Vincent i polskie finanse Od wejścia do UE zadłużyliśmy się jako państwo dodatkowo na ponad 400 miliardów złotych. Tajfun Vincent (czytaj: minister finansów Jacek Vincent Rostowski) szaleje na całego!

Jego działalność naznaczona jest realnym odpływem potężnych pieniędzy z Polski, a także wieloma błędami i zaniechaniami w bilansie obrotów płatniczych z zagranicą. W tej kwestii wystarczy poczytać sobie dokumenty publikowane przez NBP. Widać z nich, że wspomniane ujemne saldo od 2004 roku wynosi ok. 220 mld zł. Nie zapominajmy również, że wchodząc do Unii podpisaliśmy szereg weksli in blanco: zobowiązania dotyczące emisji, CO2, ochrony środowiska, restrukturyzacji energetyki, energii odnawialnej, segregacji śmieci. Koszt tych zobowiązań można szacować przynajmniej na kolejne 400 mld zł. Zatem bilans członkostwa w Unii jest dla nas ewidentnie niekorzystny i będzie się pogarszał. Sama Unia jest na absolutnym zakręcie. Wojna o ogórki to dopiero początek sporów. Wyprzedaliśmy już ok. 80 proc. wartościowego majątku. I ciekawa rzecz: im więcej go wyprzedawaliśmy, w tym większe popadaliśmy długi. A przecież powinno być dokładnie odwrotnie. Dzięki dochodom z prywatyzacji powinniśmy podnosić emerytury, poprawiać, jakość służby zdrowia, budować autostrady, nowoczesne koleje. Nic z tego! Nie mamy ani inwestycji, ani tych pieniędzy… Dodajmy, że nędznych, bo z całej dotychczasowej prywatyzacji uzyskaliśmy zaledwie ok. 130 mld zł, czyli ok. 35 mld euro. To tyle, co trzyletnie wydatki budżetu na obsługę zadłużenia państwa. Obsługę, – czyli spłatę odsetek – a nie całkowitą! Dochody z prywatyzacji to zaledwie połowa rocznych dochodów budżetu państwa. W lipcu sprzedamy ostatni polski bank PKO BP z większościowymi udziałami Skarbu Państwa. Wspomniane 130 mld zł to kwota na tyle śmieszna, że gdybyśmy dziś chcieli odkupić dwa, trzy banki, które wcześniej sprzedaliśmy, musielibyśmy mniej więcej tyle za nie zapłacić. Gdzie tu sens, gdzie logika? Polskie finanse publiczne są w najgorszym stanie od 20 lat. Pod koniec 2012 roku zbliżymy się do pułapu długu publicznego rzędu biliona złotych! A więc zaczniemy liczyć go w bilionach, tak jak Amerykanie, którzy mają w tej chwili zadłużenie w wysokości 14 bilionów dolarów. Nie trzeba wspominać, że to kwota nie do spłacenia. Gierek zadłużył Polskę na 25 mld dolarów – przy tym sporo zbudował (w dużej mierze to, co później sprywatyzowano) – a i tak spłacaliśmy ten dług blisko 30 lat. Kto spłaci ten bilion? Argentyna w 2001 r. zbankrutowała, mając tylko 100 mld dolarów zadłużenia. My, jako państwo, firmy, obywatele, mamy tego zadłużenia zagranicznego już ok. 260 mld dolarów! Dług publiczny Polski dziś to 800 mld zł, długi w bankach gospodarstw domowych i firm to kolejne 700 mld zł, długi samorządów w tym roku wzrosną do 70 mld zł nawet te sprywatyzowane banki mają długi rzędu 160 mld zł. Manipulacje odstawiane przez „sztukmistrza z Londynu”, ministra Jacka Vincenta Rostowskiego, – choć osobiście wolę go nazywać „tajfunem Vincent” – przekroczyły wszelkie granice. To sztuczki księgowe w stylu greckim: swapy walutowe (umowy, według których dwie strony postanawiają wymienić między sobą określoną kwotę waluty na równowartość w innej walucie, na określony czas) czy przesuwanie poza budżet wydatków na drogi rzędu 30 mld zł. To kpina z porządnej rachunkowości. Gdyby jakikolwiek kupiec prowadził w ten sposób budkę z warzywami, natychmiast wziąłby się za niego urząd skarbowy. Na takie sztuczki w wykonaniu m.in. Grecji Komisja Europejska bardzo długo przymykała oko, a teraz ma potężny problem. Podobnie jest w przypadku Polski: w Brukseli liczą na to, że jeśli PO ponownie wygra wybory, to tak przykręci śrubę społeczeństwu, że Polacy, jako łagodny naród, ze spokojem przyjmą drastyczne cięcia i podwyżki. Bo nie ma, co liczyć, że skoro Unia wysupłała na pomoc dla Grecji 110 mld euro, dla Portugalii – 78 mld, dla Irlandii – 80 mld, to wysupła i dla nas. Nie miejmy złudzeń – na Polskę pies z kulawą nogą pewnie nie da ani grosza! Janusz Szewczak

Nie dla katolika PO „Liczę na mocny i zdecydowany głos kard. Stanisława Dziwisza czy kard. Kazimierza Nycza” Donald Tusk wreszcie do końca odsłonił przyłbicę, pokazując, że jego celem jest zniszczenie małżeństwa przez przyznanie parom jednopłciowym części uprawnień małżeńskich, a także zniewolenie wolnych związków. Jego ostatnie deklaracje zupełnie jasno pokazują, że katolik – świadomy swojej wiary – w najbliższych wyborach nie może zagłosować na Platformę Obywatelską. - Zbliżamy się do momentu, kiedy związki partnerskie byłyby do zaakceptowania przez większość w przyszłym Sejmie, jak i przez Polaków – powiedział wczoraj premier Donald Tusk. I zasugerował, że już po wyborach jego partia mogłaby się tym zająć. Ten sygnał powinien chyba wreszcie przekonać wszystkich tych katolików, także hierarchów, którzy popierają PO, że z chrześcijaństwem, katolicyzmem (i to nawet otwartym) ta partia nie ma już nic wspólnego. Odpowiedź Kościoła, wiernego magisterium, na taką deklarację może zaś być tylko jedna: mocne przypomnienie, że takim deklaracjami Donald Tusk wyłącza swoją partią z przestrzeni możliwego wyboru dla katolika. Przesada? Otóż nie. Wystarczy sięgnąć po „Uwagi dotyczące projektów legalizacji związków między osobami tej samej płci” Kongregacji Nauki Wiary, by mieć świadomość, jak powinien zachować się chrześcijanin w sytuacji, gdy w jego kraju pojawia się projekt, jaki chce obecnie poprzeć Donald Tusk. „W wypadku prawnego zalegalizowania związków homoseksualnych bądź zrównania prawnego związków homoseksualnych i małżeństw wraz z przyznaniem im praw, które są właściwe temu ostatniemu, konieczne jest przeciwstawienie się w sposób jasny i wyrazisty. Należy wstrzymać się od jakiejkolwiek formalnej współpracy w promowaniu i wprowadzaniu w życie praw tak wyraźnie niesprawiedliwych, a także, jeśli to możliwe, od działania na poziomie wykonawczym. W tej materii każdy może odwołać się do prawa odmowy posłuszeństwa z pobudek sumienia” – przypomina Kongregacja Nauki Wiary. I już tylko ten fragment pokazuje, że katolik chrześcijan od wczorajszej wypowiedzi lidera PO zwyczajnie nie może na jego partię zagłosować. Oddając na nią głos ryzykuje, bowiem nieodwracalne zmiany, do których nie może przyłożyć ręki. Politycy PO, ci, którzy chcą pozostać wewnątrz Kościoła, stają wobec nie mniej istotnego problemu. Otóż muszą oni teraz jasno i zdecydowanie odciąć się od swojego lidera. I dać do zrozumienia, że nigdy nie poprą jego pomysłów. To zaś oznacza, że premier przypnie im łatkę homofobów, których jak sam mówił nie będzie tolerował. Ale znów – tu nie ma innego wyjścia – albo jest się katolikiem, albo zgadza się z Donaldem Tuskiem. I znowu jasno ujmuje sprawę Kongregacja Nauki Wiary. „Jeśli wszyscy wierni mają obowiązek przeciwstawienia się zalegalizowaniu prawnemu związków homoseksualnych, to politycy katoliccy zobowiązani są do tego w sposób szczególny, na płaszczyźnie im właściwej. Wobec projektów ustaw sprzyjających związkom homoseksualnym trzeba mieć na uwadze następujące wskazania etyczne. W przypadku, gdy po raz pierwszy zostaje przedłożony Zgromadzeniu ustawodawczemu projekt prawa przychylny zalegalizowaniu związków homoseksualnych, parlamentarzysta katolicki ma obowiązek moralny wyrazić jasno i publicznie swój sprzeciw i głosować przeciw projektowi ustawy. Oddanie głosu na rzecz tekstu ustawy tak szkodliwej dla dobra wspólnego społeczności jest czynem poważnie niemoralnym” – wskazuje Kościół. Nie ma, zatem wątpliwości, że jeśli posłowie PO chcą móc przystępować do komunii świętej, jeśli nie chcą popełnić publicznego grzechu ciężkiego, to po takiej a nie innej wypowiedzi swojego przywódcy muszą albo złożyć legitymacje partyjne, albo zdecydowanie i jednoznacznie odrzucić sugestie premiera. Każde inne zachowanie, ściemnianie, udawanie, że nie ma problemu oznacza zaprzeczenie katolicyzmu w polityce. A świeccy muszą jasno sobie odpowiedzieć na pytanie, czy w moich wyborach kieruje się nauczaniem Kościoła, czy też nie. I wyciągnąć z tego wnioski. Nikt nie musi być katolikiem, ale jeśli już nim jest, to powinien pamiętać, że wiąże się to ze szczególną odpowiedzialnością. Za rodzinę, za państwo, za społeczeństwo! Popieranie partii rozbijającej rodziny jest z tą odpowiedzialnością sprzeczne. I jeszcze kwestia ostatnia. Mam nadzieję, że hierarchowie i duchowni, którzy popierali PO teraz zaczną przywoływać ją do porządku. Liczę na mocny i zdecydowany głos kard. Stanisława Dziwisza czy kard. Kazimierza Nycza. Deklaracja Donalda Tuska oznacza, bowiem, że popieranie PO nie jest już opcją możliwą z katolickiego punktu widzenia, i hierarchowie powinni to jasno powiedzieć. Także z troski o swoich przyjaciół, którzy – może nieświadomie – narażają swoje życie wieczne.

Tomasz Terlikowski

Przegląd prasy Izabelli Wierzbickiej. "Euro 2012 zbliża się wielkimi krokami, a o kłopotach z autostradą A2 coraz głośniej" W dzisiejszej prasie aż się roi od spekulacji na temat stanu polskich dróg. To temat przewodni, bo Euro 2012 zbliża się wielkimi krokami, a o kłopotach z autostradą A2 coraz głośniej. „Autostrada na słowo honoru" – to nagłówek z pierwszej strony „Dziennika Gazety Prawnej". Dowiadujemy się, że w rozpoczynającym się tygodniu najprawdopodobniej dojdzie do rozmowy pomiędzy chińską firmą Covec – wykonawcy kluczowej dla Euro 2012 autostrady A2 - a GGDKiA. Czytamy też, że GDDKiA rozważa nałożenie na Chińczyków kary w kwocie 741 mln. zł. Sęk w tym, że „chińska firma nie dysponuje takim majątkiem" – informuje „Dziennik Gazeta Prawna". Były minister infrastruktury Jerzy Polaczek komentuje w dzienniku całą sytuację: „To aż niewiarygodne, że tak ważną inwestycje powierzono firmie, która nic wcześniej w Europie nie zrobiła. Gdzie był wtedy minister Cezary Grabarczyk i służby, które miały obowiązek dokładnie prześwietlić Chińczyków?" O autostradzie A2 pisze także „Polska the Times" w nawiązaniu do kłopotów w przygotowaniach do Euro 2012. O ile ze schodami na Stadionie Narodowym sobie poradzimy, to z ukończeniem kluczowej drogi między łodzią a Warszawą nie będzie tak słodko. Na włosku wisi tez ukończenie przed mistrzostwami dwóch odcinków autostrady A2. Spółka PL.2012 zdaje się już liczyć z możliwością zerwania kontraktu przez Chińczyków i w konsekwencji nieoddania drogi na czas do użytku – czytamy w „Polsce". Jeśli kontrakt z Chińczykami zostanie zerwany, to żeby zdążyć z budową przed mistrzostwami trzeba będzie wyłożyć 600 mln zł. Ekspert infrastruktury komentuje w „Polsce", że „te pieniądze rząd będzie musiał znaleźć, inaczej poniesie prestiżową porażkę". Stan polskich dróg nie pozostaje obojętny także „Rzeczpospolitej". Dziennik przestrzega przed utrudnieniami w podróżowaniu po Polsce. Czytamy o remontach dróg i torów kolejowych w całej Polsce, które będą utrudniały rodakom dojazdy na wakacje. Stołeczna „Gazeta Wyborcza" zwraca uwagę na budowę stacji metra Stadion. Gazeta zadaje pytanie, po co budować osobny peron dla trzeciej linii metra wiodącej na Gocław, skoro nie wiadomo czy trzecia linia metra kiedykolwiek powstanie, a nawet, jeśli, to wiązałoby się to z niewygodną przesiadką do innej linii. Autostrady autostradami, ale w polityce nadal huczy od PJN. „Czy to prawdziwy koniec PJN"- zastanawia się Polska the Times, „PJN – Projekt już niepotrzebny?"- pyta Rzeczpospolita. Gazeta Wyborcza trochę odważniej – „Kowal rządzi w PJN".

Sytuację uspokaja swoimi wypowiedziami sam lider PJN Paweł Kowal. „Idziemy samodzielnie na naszą polityczną przygodę"- czytamy w" Polska the Times", „Nie idziemy z PO, nie idziemy z PiS, budujemy własne listy" – mówi Paweł Kowal w Rzeczpospolitej. Ale to nie wszystko, w „Super Expressie" Aleksander Kwaśniewski wyraża swój żal do prezydenta Komorowskiego, że nie został zaproszony na spotkanie „ojców polskiej demokracji" z prezydentem Stanów Zjednoczonych Barackiem Obamą. „Tak to bywa w życiu, że na wdzięczność nie ma, co liczyć. Widać obecna władza ma pomysł, by udział innych grup w procesie demokratyzacji, a szczególnie polskiej lewicy, zmarginalizować. Chcą nas po prostu z tej historii wygumkować. To przykre – żali się Aleksander Kwaśniewski w „Super Expressie".

Izabella Wierzbicka

Odtajniony meldunek o Nangar Khel Portal Niezalezna.pl dotarł do odtajnionego właśnie meldunku z sierpnia 2007 autorstwa ministra Antoniego Macierewicza dotyczącego wydarzeń w Nangar Khel. Wynika z niego jednoznacznie, że w SKW sprawę potraktowano profesjonalnie i obiektywnie. Drugiego czerwca, tuż po wyroku uniewinniającym żołnierzy biorących udział w operacji w Nangar Khel, gen. Nosek szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego decyzją numer 71/2011 zniósł klauzulę tajności z meldunku swojego poprzednika dotyczącego wydarzeń w Afganistanie. Meldunek pochodzi z 20 sierpnia 2007. Antoni Macierewicz, twórca i szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego przesłał go ministrowi obrony narodowej w rządzie PiS Aleksandrowi Szczygło. Był to kolejny meldunek dotyczący sprawy Nangar Khel. Szef SKW relacjonuje w nim nadchodzące informacje, które później potwierdził przebieg procesu. Z meldunku wynika, że żołnierze twierdzili, iż dostali rozkaz ostrzelania wioski, a dowódca temu zaprzeczał. Czytamy w nim również, że istnieje podejrzenie, iż w Nangar Khel ukrywali się groźni talibscy terroryści, z których jednego schwytali polscy żołnierze. W dokumencie są także przedstawione różne scenariusze przebiegu wydarzeń włącznie z takim, że to sami talibowie ostrzelali wioskę oraz że strzały były wymierzone w uciekających talibów. Niezwykle istotny jest fakt, że zarówno SKW oraz jej szef Antoni Macierewicz, podkreślali konieczność dalszego badania sprawy o niczym nie przesądzając. Ze względu na obiektywizm w wyjaśnieniu całej sprawy w meldunku, zasugerowano, że żołnierze biorący udział w ostrzale wioski, powinni być odesłani na czas wyjaśnień do innego obozu w Afganistanie. Nie wiadomo, dlaczego decyzją obecnego szefa SKW odtajniono nazwiska żołnierzy biorących udział w misji afgańskiej, którzy nigdy publicznie nie występowali w sprawie Nangar Khel a którzy są wymienieni meldunku. Odtajniony właśnie dokument całkowicie dezawuuje tezy, że „scenariusz Nangar Khel został opracowany w zacisze gabinetów i stoi za nim Antoni Macierewicz”. Mówił to m.in. gen. Waldemar Skrzypczak, zaś były szef WSI Marek Dukaczewski sugerował nawet czystki i spisek. Domagał się by w sprawie powstała komisja śledcza. Dukaczewski stwierdził, że celem scenariusza Macierewicza było doprowadzenie do wymiany generałów w armii. Tymczasem odtajniony meldunek jednoznacznie pokazuje, że sprawa została potraktowana profesjonalnie i obiektywnie. Nie wiadomo, dlaczego obecny szef SKW właśnie teraz zdecydował się na odtajnienie tego dokumentu, wiadomo natomiast, że jest on korzystny dla szefów SKW, którzy pełnili swoje funkcje w czasie, gdy wydarzyła się tragedia w Nangar Khel.

Treść odtajnionego meldunku: Do Minister Obrony Narodowej Aleksander Szczygło Dotyczy: incydentu w Afganistanie Informuję, że w dniu 16 bm. patrol złożony z polskich żołnierzy wpadł w okolicach wioski Nanghar Khel w Afganistanie w zasadzkę kombinowaną, w tym na podłożone IED. Po opanowaniu sytuacji i zabezpieczeniu terenu przystąpiono do sprawdzenia, czy w rejonie przebywania polskich żołnierzy nie ma innych improwizowanych ładunków wybuchowych. Jednocześnie otrzymano z TOC Wazi Khwa informację, że została wysłana specjalna grupa ewakuacyjna z tak zwaną lawetą, do zabrania uszkodzonego w wyniku wybuchu IED pojazdu. W tym czasie nie zauważono w okolicy żadnych ruchów przeciwników, a w pobliskiej wiosce życie toczyło się normalnym rytmem, co potwierdzały informacje od dowódcy posterunku obserwacyjnego, który jednoznacznie stwierdził, iż nie widzi żadnego zagrożenia. Po pewnym czasie na miejsce zdarzenia z kierunku Wazi Khwa przybyła grupa pojazdów z Zespołu Bojowego "C". W skład ww. grupy wchodzili m.in dowódca plutonu pierwszego por. Bywalec i chor.Osiecki, który poinformował przebywającego na miejscu zdarzenia zastępcę dowódcy w Zespole Bojowym "C" kpt. Jędraszczaka, że zadaniem tej grupy jest ostrzelanie trzech okolicznych wiosek. Po kilkunastu minutach ww.grupa rozpoczęła ostrzał wioski z moździerzy i dopiero na interwencję kpt. Jędraszczaka przerwano ostrzał. Podczas rozmowy telefonicznej z przebywającym na miejscu zdarzenia kpt. Jędraszczakiem dowódca Zespołu Bojowego "C" por. Nowak stwierdził, że nie wydał rozkazu ostrzału wioski i polecił sprawdzić jego skutki. Po dotarciu do wioski oraz stwierdzeniu, że są zabici i ranni kpt. Jędraszczak rozpoczął koordynowanie akcją MEDEVAC, zabezpieczył moździerz i WKM, z którego strzelano oraz spisał personalia strzelających. Należy tutaj zaznaczyć, że od momentu przyjazdu na miejsce zdarzenia pojazdu dowódcy pierwszego plutonu, do momentu rozpoczęcia ostrzału z moździerza i WKM, żaden z naszych obserwatorów nie meldował o jakichkolwiek ruchach przeciwnika. Nie słyszano również żadnych strzałów poza strzelaniem z WKM. Należy zaznaczyć, że spośród dwóch schwytanych w miejscu ataku przez polskich żołnierzy Talibów, według niepotwierdzonych informacji uzyskanych ze strony amerykańskiej, jeden okazał się poszukiwanym terrorystą. Służba Kontrwywiadu Wojskowego analizując kwestię ostrzału afgańskiej wioski stwierdza, że uczestnicy potyczki podają kilka wykluczających się wzajemnie wersji wydarzeń:

1. Ostrzelanie uciekającej z wioski grupy uzbrojonych Talibów

2.Odwetowe ostrzelanie wioski przez polskich żołnierzy

3.Ćwiczenia artyleryjskie

4.Wioska została ostrzelana przez Talibów

W zawiązku z powyższym proszę Pana Ministra o rozważenie zintensyfikowania czynności dochodzeniowo-śledczych prowadzonych w przedmiotowej sprawie. Jednocześnie informuję, że według posiadanych przez SKW informacji prowadzi je zaledwie jeden żołnierz ŻW, natomiast dotychczas nie dotarł na miejsce zdarzenia prokurator wojskowy. Z uwagi na istnienie uzasadnionego podejrzenia matactwa proponuję przenieść por. Bywalca i chor. Osieckiego do dalszego pełnienia służby w bazie Baghram lub Szarana. Antoni Macierewicz

* Incydent w wiosce Nangar Khel miał miejsce 16 sierpnia 2007, 28 km na północ od miasta Wazi-Khwa w Afganistanie, gdzie znajduje się Jednostka Wojskowa 4814 "W" Wojska Polskiego. Żołnierze polscy przeprowadzili ostrzał wielkokalibrowym karabinem maszynowym i granatami moździerzowymi kal. 60 mm (cztery granaty spadły na zabudowania), w wyniku, którego śmierć poniosło sześć osób, trzy zostały ciężko ranne. Wśród poszkodowanych znajdowały się kobiety i dzieci. Ciężko rannych przewieziono później na leczenie do Polski, a rodzinom zabitych wypłacono odszkodowania Dorota Kania

Manipulacja Polskiego Radia Informacyjna Agencja Radiowa a następnie Program I Polskiego Radia, powołując się na główne wydanie „Wiadomości” TVP 1 oraz dziennik „Polska”, opisał sprawę odtajnionego meldunku ws. Nangar Khel. Tymczasem skan dokumentu oraz szeroką informację na ten temat pierwszy ujawnił portal niezalezna.pl o godz 17.34 - dwie godziny przed „Wiadomościami”. Po tej publikacji, powołując się na niezalezną.pl, informację na temat meldunku ministra Antoniego Macierewicza zamieściły inne portale m.in. rp.pl i salon24.pl o czym Polskie Radio nawet nie wspomina. Dodatkowo informacja zamieszona na www.polskieradio.pl została zmanipulowana – podano tylko jedną wersję zdarzeń opisaną w meldunku, dodając jedynie, że w sumie było ich cztery. Portal niezalezna.pl zamieścił skan dokumentu oraz jego pełny opis. Wynika z niego jednoznacznie, że SKW sprawę potraktowało profesjonalnie i obiektywnie. Stoi to w całkowitej sprzeczności z tym co twierdzili m.in gen. Waldemar Skrzypczak i były szef WSI gen. Marek Dukaczewski, że za sprawą Nangar Khel stoi Antoni Macierewicz i jest to spisek PiS-u.

Autor: DK, | Źródło: Niezależna.pl

Ks. Natanek a sprawa mariawitów Udzieliłem kolejnych wywiadów w związku za sprawą ks. Piotra Natanka, w tym dla „Rzeczpospolitej” i dla portalu Onet. Ten ostatni jest pod linkiem:

http://www.isakowicz.pl/index.php?page=news&kid=66&nid=4262

[Tekst wywiadu załączamy poniżej - admin]

We wszystkich wypowiedziach używam porównania do sprawy mariawitów. Jako historyk, bowiem zawsze interesowałem się tym rozłamem, którego dokonali ludzie gorliwi i pragnący naprawy Kościoła, przeżywającego pod zaborem rosyjskim swój kryzys. Niestety z tego dążenia do naprawy wyszło całkiem coś innego. Po poruszeniu sprawy mariawitów dostałem wiele listów. Poniżej jeden z nich, pochodzący z miejscowości, w której obok siebie żyją dwie społeczności. Co do ks. Natanka, to przesłuchałem jego najnowsze kazanie, bardzo chaotyczne i trwające ponad godzinę, w którym powołuje się on nie tylko na objawienia Rozalii Celakównej, ale i na – uwaga! – swoje własne. Jest to już tylko krok od katastrofy. Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski

Witam, z zainteresowaniem przeczytałem w ostatnim wydaniu „GP” artykuł Księdza i chciałbym wnieść parę spostrzeżeń:

- mariawityzm powstał w sytuacji, gdy na terenie ówczesnego zaboru rosyjskiego nastąpił upadek moralny kleru katolickiego. Traktuje o tym książka Mazura „Mariawityzm w Polsce” (Katedra Religioznawstwa UJ). Jest tam przytoczony kapitalny fragment kronik księdza katolickiego („zdzierstwo i lenistwo na parafiach było takie, że całe one poszłyby za najlichszym nawet sekciarzem, gdyby się tylko taki pojawił”). Nie ręczę za dosłowność cytatu, za sens – tak.;

- duchowieństwo, które opowiedziało się za rozłamem, dokonało tego w obliczu stanowiska Watykanu, który zażądał bezwarunkowego posłuszeństwa, będąc jednocześnie głuchym na dążenia tego środowiska mające na celu poprawę kondycji moralnej kleru oraz podniesienia poziomu cywilizacyjnego społeczeństwa;

- postać Kozłowskiej była powszechnie przedstawiana przez środowisko Kościoła w bardzo niekorzystnym świetle, bez próby merytorycznego ustosunkowania się wobec głoszonych przez nią objawień;

- środowisko kościoła katolickiego rozpowszechniało mnóstwo fałszerstw na temat mariawityzmu i robiło to bezkarnie – było wówczas całkowicie spacyfikowane przez władze carskie, w interesie, których ruch wymykający się spod ich kontroli budził ich zaniepokojenie (np. pokątnie rozpowszechniano wersję, jakoby mariawici szli na pasku administracji carskiej i byli antypolscy, tymczasem już w roku 1910 wprowadzili liturgię w języku polskim);

- mariawici wnieśli wiele elementów pozytywnych w życie społeczne, zwłaszcza nauczanie zawodów rzemieślniczych stanowiło bardzo istotną sferę ich działalności;

- w chwili obecnej daje się zauważyć wręcz okres schyłkowy w tym środowisku, a przyczynia się do tego również (niestety) postawa moralna ich kleru (mieszkam w środowisku dwuwyznaniowym i doskonale widzę, że w życiu religijnym tej społeczności dają się zauważyć praktycznie tylko osoby w podeszłym wieku;

- z własnych obserwacji dodam, że sporne sytuacje występujące pomiędzy obydwoma środowiskami religijnymi wynikały z postawy kleru i chyba po większej części rzymskokatolickiego (przykładem odprawienie nabożeństwa żałobnego w odniesieniu do młodej dziewczyny, która w tym samym czasie zawierała związek małżeński w obrządku mariawickim); na co dzień są po prostu normalne relacje dobrosąsiedzkie;

Zdaję sobie sprawę z tego, że poruszona tematyka jest bardzo szeroka i zaledwie musnąłem ją. Nie jest moim zamiarem wyrządzenie komukolwiek przykrości, gdyby tak jednak było, z góry przepraszam. Również gdyby forma mojej korespondencji budziła zastrzeżenia, również proszę o wyrozumiałość. Pozostaję z życzeniami owocnych publikacji w „GP”, Tomasz

Za: http://www.isakowicz.pl/index.php?page=news&kid=8&nid=4264

Ksiądz ostrzega: może się powtórzyć sytuacja sprzed 100 lat Wywiad dla portalu Onet. Jacek Gądek / Onet.pl

Konflikt kurii krakowskiej z ks. Piotrem Natankiem niestety idzie w tym właśnie kierunku – ostrzega ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski w rozmowie z Onet.pl. Ta sytuacja sprzed ok. wieku to rozłam dokonany przez mariawitów, którzy – po konflikcie w łonie Kościoła katolickiego – założyli swój własny Kościół, który liczy dziś ok. 30 tys. wiernych. Mariawityzm wziął się z rozłamu w polskim Kościele katolickim i powstał na przełomie XIX i XX wieku. Oparł się o objawienia Miłosierdzia Bożego, których dostąpić miała w prywatnych widzeniach zakonnica Feliksa Kozłowska. Po nich chciała ona uzdrowić polskie duchowieństwo, została jednak ostatecznie w 1906 roku ekskomunikowana wraz z księdzem Janem Kowalskim. Po decyzji watykańskiego Świętego Oficjum mariawici, w tym ponad 30 księży, utworzyli osobny Kościół. Dziś liczy on w Polsce ok. 30 tys. wiernych. Można, zatem doszukać się podobieństw miedzy środowiskiem mariawickim z przełomu wieków, a środowiskiem ks. dr. hab. Piotra Natanka. Duchowny z pustelni we wsi Grzechyca pod Makowem (Małopolska) podpiera się, bowiem objawieniami zakonnicy Rozalii Celakówny, a mariawici s. Feliksy.

Duszpasterz Ormian, ks. Isakowicz zwraca przy tym uwagę, że ks. Natanek nie jest jedyny, bowiem jego nauki są kontynuacją działań ks. Tadeusza Kiersztyna. To były jezuita, który został pozbawiony możliwości pełnienia funkcji kapłańskich po decyzji władz kościelnych. Księży Natanka i Kiersztyna łączy podejście do prywatnych objawień Rozalii Celakówny i intronizacji Chrystusa na Króla Polski poprzez akt urzędowy np. uchwałę Sejmu. Ks. Kiersztyn skonfliktował się z władzami jezuitów, a pomimo to funkcjonuje, jako zbuntowany duchowny pozbawiony praw – mówi o ks. Kiersztynie. Są, więc dwaj zbuntowani duchowni i, wedle ks. Isakowicza, ich działania mogą pociągnąć bunt dalej, bo duchowny z pustelni pod Makowem ma wokół siebie bardzo dużą grupę wiernych mu ludzi. Choćby 8 maja 2010 roku zorganizował on marsz z udziałem około tysiąca ludzi w Krakowie – od Wawelu po grób Celakówny na Cmentarzu Rakowickim. Mimo wielkiej demonstracji, nie był to zimny prysznic dla kurii. – Jest środowisko, które chce tej intronizacji, ale kuria to zbagatelizowała – mówi ks. Isakowicz. Z kolei na 1 maja 2011 r. ks. Natanek miał zabrać do Watykanu, na beatyfikację papieża Jana Pawła II, kilkaset osób, część w bardzo charakterystycznych czerwonych niemal rycerskich płaszczach z wizerunkiem Chrystusa Króla. W rozmowie z Onet.pl ks. Isakowicz zwraca uwagę, że ks. Natanek wciąż jest zapraszany przez innych księży do głoszenia rekolekcji. – Nie jest samotnym samurajem, bo wielu księży udostępnia mu kościoły, czyli popiera jego pogląd na temat koronacji Jezusa. W ocenie ks. Isakowicza w tym momencie już chyba nie ma szans na zasypanie przepaści pomiędzy ks. Natankiem, a kurią. – Następnym krokiem będzie suspendowanie ks. Natanka – przewiduje. Suspendowanie, czyli zawieszenia osoby duchownej w pełnieniu obowiązków. Ks. Isakowicz, który zna osobiście ks. Natanka, opisuje go jako postać charyzmatyczną, z którą można się zgadzać lub nie, ale nie można jej bagatelizować. Nie jest przypisany do żadnej parafii, ale pochodzi z Grzechyni pod Makowem, gdzie jego brat ma gospodarstwo agroturystyczne i gdzie mieszkają też jego rodzice. Jak mówi nam ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, istnieje ostry konflikt pomiędzy ks. Natankiem a kurią krakowską, a wynika on nie tylko z odstępstw od ortodoksji, ale na przykład i kwestii personalnych. Sprawa ciągnie się od lat i rzutuje na całą diecezję krakowską, a błędy mają tkwić po obu stronach sporu. – Nie podzielam poglądów ks. Natanka. Uważam też, że forma ich wyrażania jest bardzo rażąca – mówi wprost duszpasterz Ormian. Ale dodaje, że jednym z uchybień jest też komunikowanie się kurii ze zbuntowanym księdzem poprzez komunikaty publikowane na stronie internetowej. W jego ocenie de facto ostatni most został spalony rok temu. W marcu 2010 r., jak przywołuje duchowny, w komunikacie znalazły się jedynie zakazy wobec ks. Natanka, za to nic o ich ich powodach. Przez co zaczęto domniemywać, że może to wynikać np. z jakichś powodów obyczajowych i wywołało lawinowe zainteresowanie sprawą. – Kuria zamiast spacyfikować ks. Natanka, przyczynił się do zyskania przez niego wielu zwolenników – podsumowuje ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski. Pod koniec maja krakowska kuria ostrzegła wiernych przed działalnością ks. Piotra Natanka, który m.in. promuje pomysł uznania Chrystusa za Króla Polski. Zbuntowany ksiądz na stałe przebywa w „Pustelni Niepokalanów” w rodzinnej Grzechyni. Ksiądz Natanek jest m.in. jednym z głównych propagatorów i opiekunów ruchu dążącego do intronizacji Chrystusa na Króla Polski. W lutym 2010 roku opublikował „List Otwarty do Biskupów Polskich, Prezydenta Rzeczypospolitej i Premiera Rządu Rzeczypospolitej”, w którym wzywał do uroczystego uznania Jezusa za Króla Polski i uznania nadrzędności „Prawa Bożego” nad prawem publicznym. W Grzechyni założył ośrodek rekolekcyjny „Pustelnia Niepokalanów” i telewizję internetową, w której transmitowane są nabożeństwa oraz nagrania z rekolekcji i katechez.

(Kle)

Powabne brednie Mimo wszechogarniającego powszechnego uznania „demokracji”, zakładającej, że wszyscy jesteśmy równi i mamy te same prawa, przez współczesne wypadki wyziera zgoła inny pogląd, którego fundamentem jest podział ludzi na kategorie w zależności od przyrodzonych przypadłości; wszyscy jesteśmy równi, ale niektórzy są równiejsi – to dostrzeżone przez Orwella założenie wystaje przez osnowę wszystkich spraw współczesności. Dawniej z założenia ludzie nie byli równi sobie – istniał gwarantowany religijnie porządek – król, pomazaniec Boży, arystokracja i wszystkie stany – tworzyły stabilną hierarchię, w której każdy znał swoją rolę. Równość istniała jednak bezapelacyjnie przed Panem Bogiem. Z chwilą, kiedy w imię „wolności, równości i braterstwa” hierarchię tę ścięły gilotyny, topiąc we krwi setek tysięcy ludzi, władza musiała znaleźć nową legitymację. Nowa światowa „arystokracja”, która zamordowała stary porządek, musiała zabezpieczyć nowy, szerząc kłamstwa o równości wszystkich ludzi. Pokuśmy się na mały eksperyment, porównując prawa robotnika z budowy z prawami szefa wielkiej korporacji międzynarodowej? – Nasz świat roi się od krezusów stojących z boku prawa, czy wręcz ponad prawem, którym uchodzą na sucho rzeczy, które wyeliminowałyby zwykłych ludzi.. Jest to pierwsza, oczywista obserwacja. Druga, to, że w dzisiejszych czasach widać ponadnarodową synchronizację konkretnych socjotechnicznych posunięć, jak na komendę promuje się na przykład tzw. prawa homoseksualistów do zawierania małżeństw czy adopcji, na komendę odbiera rodzicom wpływ na wychowanie dzieci, na komendę ruguje symbole religii w przestrzeni publicznej. Nowe elity jednoczą się, usiłując tworzyć jedno globalne gremium zarządzające, które w etatystyczny sposób zaprowadzi na ziemi nowy ład; już nie Boski, a czysto „ludzki” – novus ordo seclorum – nowy porządek wieków. Trzecia obserwacja, to, że w tej pozbawionej odniesień transcendentalnych nowej cywilizacji Zachodu, siłą rzeczy rysuje się podział na oświeconych i „bydło”. Nowoczesne struktury instytucjonalne coraz częściej traktują większość ludzi, jako „masę”, zdolną jedynie do odruchów instynktownych, pozbawioną możliwości samodzielnej oceny, podatną wyłącznie na bodźce prostych żądz. - To „bydło” musi być odpowiednio okiełznane i opanowane przez kierowników systemu, choćby po to by nie pozabijało się w irracjonalnych stampedach. To wymaga odgórnego globalnego sterowania. Bydło trzeba uwarunkować od małego i tak nim manipulować, aby swe instynktowne chucie rozładowywało bezpiecznie dla systemu. Służy temu wiele metod kultury masowej, od erotyzacji przekazu medialnego, poprzez tolerowanie czy wręcz promowanie bezpiecznego odurzania się, po zamykanie w kieracie pracy i zadłużenia. Pozostawienie „nieprzygotowanym” ludziom zbyt dużo wolnego czasu wywoływałoby, bowiem u „proletów” frustrację i stwarzało niebezpieczeństwo agresywnych erupcji. Tak to się ładnie tłumaczy. Stąd też transcendentną religię „Boską” zastępuje ludzka religia konsumpcji, w której zachęta do robienia zakupów w każdy dzień i o każdej godzinie spełnia rolę psychologicznej pacyfikacji, uzasadniając jednocześnie przymus wytężonej pracy zarobkowej (niezależnie od tego, jak bardzo bezsensownej czy marnotrawnej). Co ciekawe, mimo tej wszechobecnej konsumpcji, czyli kupowania, człowiek coraz mniej ma na własność. Własność – coś, co jeszcze nie tak dawno było rzeczą świętą, co dawało realną wolność – dzisiaj zamieniana jest w iluzję. Ludzie w permanentnym kołowrotku kredytowym mało, kiedy są właścicielami czegoś, do czego bank czy inna instytucja finansowa nie rości sobie pretensji – to po pierwsze. Po drugie zaś, władza seriami wielorakich przepisów pozbawia nas możliwości swobodnego dysponowania tym, co mamy, a zatem po kawałku odbiera samą własność. – Cóż to bowiem za właściciel, który nie może zrobić z tym, co ma, tego co mu się podoba?! Proszę spróbować na własnej posesji wybudować drewniany taras albo postawić antenę krótkofalową. Ba, proszę sobie we „własnym” domu zmienić instalację elektryczną bez proszenia kogokolwiek o pozwolenie, czy też spróbować wyinstalować z „własnego” samochodu poduszkę powietrzną lub pasy bezpieczeństwa. Wewnętrzna religia elit dzieli ludzi na kategorie. Towarzyszy ona historii ludzkiej od zamierzchłych czasów, wykwitając, także w chrześcijaństwie, wieloma herezjami. Nigdy jednak nie miała tylu zwolenników, co dziś. Gdy zaczniemy dzielić ludzkie dusze na lepsze i gorsze, kiedy uznamy, że jedni mają większe prawo do świata; kiedy założymy, że jedna rasa jest predestynowana do rządzenia, a druga do służenia, zaczynamy bredzić. Niestety, bredzenie to jest całkiem rozpowszechnione, znajdując naśladowców wśród rzesz biedaków, którym zmącono rozum poczuciem wyższości. Nie ma silniejszego magnesu zła niż ludzka pycha; nie ma silniejszej pokusy niż ochota wywyższenia się. I w tym miejscu pozwolę sobie nie kończyć myśli. Andrzej Kumor

Za http://iskry.pl/


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
458
458 ERTKQQPYWMFJWCBVABQEQGMNQNNAFUWMRD35J4A
458 459
458 a
458
458
458
458
AIWA CT X 218 258 458
458
458
458
458
458
458
Dawning Star DSR 015178B 458 Beta Level Report
458

więcej podobnych podstron