Afryka. Największy na świecie przyczółek sufrażystek Wprowadzenie parytetów płci w Kenii, przyznanie pokojowych Nagród Nobla dwóm Liberyjkom, zdominowanie przez kobiety parlamentu w Ruandzie – to tylko kilka z wielu wydarzeń, które w ostatnich latach rozbudziły nadzieje zachodnich feministek na „lepszą” Afrykę. Lepszej Afryki długo jeszcze jednak nie będzie – ani dla feministek, ani dla Afrykanek. Jeszcze kilka lat temu wprowadzenie parytetów płci w Kenii – kraju, w którym kobiety nie miały nawet prawa zarządzać własnym mieniem – wydawało się niemożliwością. Tymczasem w sierpniu 2010 roku kenijski rząd, głównie pod naciskiem organizacji międzynarodowych (w tym Human Rights Watch), uchwalił nową konstytucję, przyznającą kobietom podstawowe prawa społeczne i polityczne. Weszła ona w życie dwa lata temu, lecz dopiero rok 2012 ma – według obserwatorów – całkowicie odmienić życie kenijskich kobiet. Dlaczego? W sierpniu odbędą się wybory parlamentarne, a art. 81 kenijskiej konstytucji, o którym dotąd nie było zbyt głośno, przewiduje, że najwyżej 2/3 członków wybieralnych organów publicznych może być tej samej płci. Oznacza to, że już za kilka miesięcy w Zgromadzeniu Narodowym oraz Senacie Kenii kobiety stanowić będą przynajmniej 33 proc. członków. Dla porównania: polski Sejm składa się z kobiet w 23 proc., a izba wyższa naszego parlamentu – w 12 procentach.
Ruanda bardziej postępowa niż Francja Wbrew pozorom Kenia wcale nie jest afrykańskim prekursorem, jeśli chodzi o stopień feminizacji instytucji politycznych. Statystyki innych państw tego kontynentu mogą wprawić w osłupienie niejednego Europejczyka. I tak w parlamencie Republiki Południowej Afryki od 2009 roku aż 45 proc. (!) członków to kobiety – głównie w wyniku wprowadzenia parytetów płci na listach wyborczych jedynej liczącej się w tym kraju partii – Afrykańskiego Kongresu Narodowego. Podobne rozwiązanie zastosowano w nieodległym Mozambiku, gdzie posłanki stanowią niewiele mniej, bo 39,2 proc. składu parlamentu. W Ugandzie parytety płci zostały zapisane w konstytucji. Wskutek tych zmian tamtejsze Zgromadzenie Narodowe w prawie 35 proc. składa się z kobiet. Odsetek pań w parlamentach jest zaskakująco wysoki także w kilku innych republikach czarnej Afryki: na Seszelach (43,8 proc.), w Angoli (38,6 proc.), Tanzanii (36 proc.), Burundi (32,1 proc.), Sudanie oraz Sudanie Południowym (odpowiednio 25 i 26,5 proc.) i Namibii (prawie 24,4 proc.). To więcej niż w wielu wysoko uprzemysłowionych krajach Europy, w których ruch feministyczny jest bardzo aktywny od dziesiątków lat (w USA odsetek ten wynosi 16,8 proc., we Francji – 18,9 proc.). Największym ewenementem jest jednak Ruanda – państwo kojarzone na świecie przede wszystkim z krwawą wojną domową między plemionami Tutsi i Hutu. Niewiele osób wie, że jest to pierwszy i jak na razie jedyny kraj, w którym kobiety stanowią większość parlamentu – dokładnie 56,3 procent. Ta zdumiewająca statystyka to wynik zarówno odpowiednich zapisów w konstytucji (przepisy rezerwują dla kobiet 30 proc. miejsc w naczelnym organie ustawodawczym), jak i specyficznej struktury demograficznej (setki tysięcy mężczyzn zginęły w wojnie domowej). Ale „kobieca rewolucja” w afrykańskiej polityce objęła nie tylko parlamenty: ubiegłoroczna noblistka Ellen Johnson Sirleaf jest prezydentem Liberii, Joice Mujuru pełni funkcję wiceprezydent Zimbabwe, a Jeanne Dambendzet – pierwszej wiceprezydent Konga. Trzecią osobą w Ghanie jest Joyce Adeline Bamford-Addo – przewodnicząca tamtejszego parlamentu (odpowiednik naszego marszałka Sejmu). Pracami parlamentu w Ugandzie także kieruje kobieta – Rebecca Kadaga. Ponadto w kilku afrykańskich krajach panie pełnią funkcję szefa dyplomacji (m.in. w Malawi, Ruandzie i RPA).
Kobiety aresztują kobiety Niestety, w ślad za feminizacją instytucji politycznych w Afryce nie idzie poprawa sytuacji kobiet. We wspomnianej już Kenii, która w tym roku będzie po raz pierwszy przeprowadzać wybory z 33-procentowymi parytetami, kobiety od prawie dwóch lat cieszą się pełnią konstytucyjnych praw – ale zmiany w ustawie zasadniczej zostały zainicjowane przez „męski” parlament (obecnie, przed sierpniowymi wyborami, które odbędą się już na nowych zasadach, składa się on w 91 proc. z mężczyzn). Trudno zaś przewidzieć, jak izba ustawodawcza będzie funkcjonowała w nowym składzie, bo może on być znacznie bardziej nieprzewidywalny niż dotychczasowy – m.in. dlatego, że Kenijki są znacznie gorzej wykształcone niż Kenijczycy. I nie chodzi tu o brak wyrobienia politycznego, lecz o tak fundamentalne sprawy jak umiejętność czytania i pisania. Przestrogą dla Kenii może być to, co stało się w Ugandzie, która pod naciskiem organizacji międzynarodowych także wpisała do konstytucji parytety płci. Objęcie poselskich mandatów przez kobiety – z których część znalazła się na listach kandydatów w wyniku zwykłej przedwyborczej „łapanki” – poskutkowało zwiększeniem liczby obywateli Ugandy postrzegających kobiety jako… nienadające się do polityki. Fakty te potwierdził nawet femini-styczny magazyn „Broad Recognition”, związany ze środowiskiem naukowym Uniwersytetu Yale. Dodajmy, że 43 proc. kobiet w Ugandzie to analfabetki (mężczyzn-analfabetów jest 24 proc.). Także w przypadku Ruandy (gdzie – przypomnijmy – 56 proc. parlamentarzystów to panie), początkowo opiewanej w liberalno-lewicowych mediach niemalże jako przykład państwa, które rozkwitło pod rządami kobiet, trudno mówić o sukcesie ruchu kobiecego. Zdominowany przez panie parlament stanowi tam wyłącznie propagandową dekorację autokratycznych rządów prezydenta Paula Kagame. Przekonała się o tym zasłużona, znana na całym świecie ruandyjska działaczka demokratyczna – Victoire Ingabire Umuhoza. Gdy w 2010 roku wróciła do ojczyzny po 16 latach z wygnania w Holandii, by wziąć udział w wyborach, władze „feministycznego raju” aresztowały ją, a następnie oskarżyły o… terroryzm. Umuhoza przebywa w areszcie do dziś.
Pod naciskiem międzynarodówki Nie trzeba dodawać, że w żadnym z wymienionych krajów – poza Ruandą, która od kilkunastu lat odbija się od dna po wojnie domowej – nie poprawiła się w ostatnim czasie znacząco sytuacja gospodarcza. Państwa afrykańskie, także te „sfeminizowane”, należą przeważnie do najbiedniejszych na świecie – w przeciwieństwie do wielu krajów zachodnich, które poprzez różne organizacje (również międzynarodowe, np. ONZ) walczą z dyskryminacją płciową w Afryce. Nie widać też żadnych różnic w rozwoju między krajami wprowadzającymi parytety a np. Gambią, Botswaną czy Beninem, w których liczbowy udział kobiet w polityce jest znacznie mniejszy (w Ghanie, uznawanej za „afrykańskiego tygrysa”, odsetek parlamentarzystek wynosi ledwie 8,3 proc.). Co ciekawe, wiele państw europejskich, finansujących lub wspierających politycznie wprowadzanie parytetów płci na Czarnym Lądzie, dalekie jest od standardów wyznaczanych w tej kwestii krajom afrykańskim. Wystarczy powiedzieć, że w parlamentach takich państw jak Francja, Wielka Brytania czy USA odsetek kobiet jest niższy niż w izbach ustawodawczych Tanzanii, Burundi czy Sudanu – nie mówiąc o RPA czy Ruandzie. Nie dziwi więc, że coraz więcej komentatorów (także z kręgów feministycznych) ośmiela się zauważać, że etapy budowania w Afryce „nowoczesnego” społeczeństwa przebiegają w niewłaściwej kolejności. Zamiast zacząć od rozwoju oświaty oraz najbardziej palących ludność afrykańską spraw bytowych – międzynarodowe organizacje kładą nacisk na parytety i feministyczną indoktrynację. Ta ostatnia przybiera zresztą karykaturalne formy. W Kenii jedną z najprężniejszych „organizacji kobiecych” jest np. Minority Woman in Action (MWA), która pomaga Afrykankom, przygotowując pokazy filmów o lesbijkach czy warsztaty na temat seksualności, a także zamieszczając na swojej stronie internetowej sondę z zagadką, czy osoba interseksualna ma genitalia żeńskie i męskie, czy żadne. MWA jest wspierana przez m.in. nowojorski Uniwersytet Columbia. Podobnych organizacji działają w Afryce dziesiątki. W RPA już 12 lat temu powstał w ramach uniwersytetu w Kapsztadzie (za pieniądze amerykańskie holenderskie i kanadyjskie) African Gender Institute. Umożliwia on młodym Afrykankom studiowanie zupełnie niepotrzebnej im nauki gender – lewicowo-feministycznej ideologii opierającej się na rozróżnieniu płci biologicznej i rzekomej płci kulturowej. Ale choć „kobieca rewolucja” na Czarnym Lądzie ma chwilami tak radykalny charakter, że najmniej korzystają na niej mieszkanki Afryki, to feministki wcale nie mogą ogłaszać wygranej. Najbardziej rozpoznawalne twarze tej rewolucji, jak i większość afrykańskich kobiet-polityków nie mają z radykalną ideologią nic wspólnego. Wręcz przeciwnie: dwie zeszłoroczne afrykańskie noblistki pokojowe – obie z Liberii – to zadeklarowane chrześcijanki. Liberyjska przywódczyni, nota bene pierwsza kobieta-prezydent w Afryce – Ellen Sirleaf Johnson – rozpoczęła reformy w kraju nie od wprowadzenia parytetów czy zalegalizowania aborcji (przepisy antyaborcyjne w Liberii są podobne do polskich), tylko od krytykowanych przez lewicę liberalnych reform ekonomicznych. Pamiętała przy tym o kobietach: powołała m.in. specjalne wydziały policyjne do walki z plagą gwałtów. Druga noblistka, Leymah Gbowee – organizatorka kobiecego ruchu pokojowego – wielokrotnie deklarowała, że wszystko, co osiągnęła, zawdzięcza Chrystusowi. Taka postawa nie dziwi. Większość czarnych mieszkańców Afryki to chrześcijanie, niechętnie odnoszący się do nowinek ideologiczno-obyczajowych. Ruch feministyczny i lewicowi działacze praw człowieka nie mogą przeboleć, że wbrew światowym trendom tylko kilka państw afrykańskich dopuszcza aborcję na życzenie i że coraz więcej krajów tego kontynentu wprowadza surowe (a czasem wręcz barbarzyńskie i potępiane przez Kościół katolicki) przepisy antyhomoseksualne. Co charakterystyczne, państwem najostrzej sprzeciwiającym się praktykom homoseksualnym (grozi tam za to do 14 lat więzienia), a jednocześnie zabraniającym aborcji, jest Uganda, czyli republika, której parlament w wyniku wprowadzenia parytetów aż w 35 proc. stanowią kobiety. I właśnie kobieta – przewodnicząca ugandyjskiego parlamentu Rebecca Kadaga – jest jedną z głównych zwolenniczek wyjątkowo represyjnego projektu, przewidującego zaostrzenie kar za stosunki homoseksualne. Jeśli ustawa wejdzie w życie, lesbijki i geje za uprawianie seksu będą mogli zostać skazani na dożywocie, a ci z nich, którzy są ponadto nosicielami wirusa HIV, nawet na karę śmierci. Magdalena Zuraw
Ideologia feminizmu: Samiec twój wróg! Nikt w historii nawet nie wpadł na pomysł ludobójstwa na taką skalę i tak wszechogarniającego jak zacietrzewione feministki. Valerie Solanas w swym „Manifeście SCUM” zaproponowała w 1968 roku nie mniej, ni więcej jak wyrżnięcie co do jednego wszystkich mężczyzn. A że nie była to tylko czcza paplanina, świadczy próba zabójstwa słynnego Andy’ego Warhola. Orędując za nowym, wyłącznie feministycznym światowym porządkiem, Solanas przekonywała, że mężczyźni to plaga i jako śmiertelna zaraza powinni zostać zmieceni z powierzchni ziemi. By sprawiedliwości stało się zadość, trzeba przyznać, że wojownicza Solanas nigdy nie miała łatwo w kontaktach z osobnikami płci przeciwnej. Jeśli wierzyć jej skargom, była seksualnie molestowana przez swego ojca, który na dodatek rychło rzucił dom i przepadł gdzieś bez wieści. Nigdy też nie nawiązała dobrych relacji ze swoim ojczymem. Zresztą nie miała zbytnich szans, bo matka podrzuciła ją w wieku 13 lat dziadkowi. Ale i tu nie znalazła rodzinnego ciepła i po niecałych dwóch latach czmychnęła z domu. Bezdomna włóczyła się po kraju, utrzymując się przy życiu dzięki żebraninie i prostytucji. Cyniczne handlowanie własnym ciałem okazało się narzędziem pozyskiwania całkiem niezłych kapitałów, a Valerie nawet rozsądnie je zagospodarowała. Opłaciła czesne w college’u i wpisowe na psychologię na Uniwersytecie stanu Maryland. Nie zagrzała tam długo miejsca, bo wkrótce odnalazła się na uniwerku w Minnesocie, ale i tu nie zrobiła kariery naukowej. Żaliła się po latach, że na tej uczelni nie było takiej szansy dla kobiet. Wszystkie istotne stanowiska badawcze i profesury były zazdrośnie zastrzeżone wyłącznie dla mężczyzn. Ostatecznie wylądowała w Berkeley, gdzie wzięła parę kursów i zaczęła pisać zjadliwy i satyryczny „Manifest SCUM”. Postulowała w nim właśnie obalenie patriarchatu, egzystującego wyłącznie dzięki zmowie przebrzydłych samców z powolnymi im i pasywnymi kobietami, unicestwienie całego męskiego rodu oraz samopowielanie się kobiet poprzez probówki.
Powrót na ulicę Mając trzydziestkę na karku, Solanas w 1966 roku trafiła do Nowego Jorku. Nie pomogło jej wykształcenie i znów musiała parać się żebraniną i prostytucją. Na mężczyzn spozierała z coraz to bardziej chorobliwą nienawiścią i obsesją. Swej wrogości dała ujście w scenach sztuki „Up Your Ass”, opowiadającej o facecie nienawidzącym dziewcząt z miejskich lupanarów. Z tymi wypocinami wiązała wielkie nadzieje na zrobienie kariery. Scenopis przekazała słynnemu Andy’emu Warholowi, licząc, że jego wstawiennictwo otworzy przed nią drzwi gabinetów dyrektorów teatrów. Ale gwiazda pop-artu niewiele pomogła. Warhol, którego filmy były często z powodu obsceniczności rekwirowane przez policję, uznał dziełko Solanas za zbyt pornograficzne. Nabrał nawet podejrzeń, że jest to sprytnie zastawiona na niego policyjna pułapka. Wrzucił więc maszynopis do kubła na śmieci. Przepadł bez wieści. Solanas nie dała się jednak łatwo spławić. Robiła mu sceny, żądała zwrotu tekstu sztuki albo sporych pieniędzy. Na odczepnego Warhol dał jej rolę w jednym ze swoich filmów, płacąc jej 25 dolarów. Sfrustrowana i rozwścieczona bezczynnością i jego domniemanym okrucieństwem wobec niej Valerie wpadła w mocny uścisk paranoi, rozwijającej się aż do stanu schizofrenii. Aż wreszcie nie wytrzymała. 3 czerwca 1968 roku wpadła do atelier artysty. Liedy przyszedł, oddała do niego trzy strzały z rewolweru. Postrzelony w klatkę piersiową Warhol przeżył, choć rana mocno zaważyła na jego zdrowiu. A Solanas zyskała wreszcie upragnioną, choć krótkotrwałą sławę. Feministka na trzy lata wylądowała w więzieniu. Potem przeniosła się do Kalifornii. Do końca swych dni trzymała się swych radykalnych poglądów. W samotności. Nie miały one bowiem większego odbioru. Utworzone przez nią Towarzystwo na rzecz Poskromienia Mężczyzn (Society for Cutting Up Men), pomimo chełpliwych zapewnień o licznym członkostwie, nigdy nie rozrosło się ponad uczestnictwo samej założycielki. Zresztą w tamtych czasach nie było jeszcze możliwości, aby poprzez jedno kliknięcie w internecie radykalne kobiety mogły poznać lub docenić jej prace. W 1988 roku policja w San Francisco wyłamała drzwi jej pokoju w schronisku opieki społecznej. Znaleziono tam zżerane przez robactwo zwłoki feministki. Na poły obłąkaną i mściwą lesbijkę prezentuje się teraz jako błyskotliwą i namiętną kobietę, której nieprzeciętne zdolności zniweczyła mentalna niestabilność oraz niewłaściwe relacje z mężczyznami.
Mężczyzna błędem ewolucji Bo właśnie porzucenie jej w dzieciństwie przez ojca jest próbą jednego z wyjaśnień jej patologicznej nienawiści do wszystkich mężczyzn. Choć ona sama wolała wytłumaczenie, że podczas jednej z prac w eksperymentalnych laboratoriach odnalazła rzekome „naukowe dowody” na poparcie swoich teorii snutych w „Manifeście SCUM”, iż mężczyzna jest biologicznym przypadkiem, ewolucyjnym błędem wobec kobiet z powodu braku jednego z genów. „Męskie chromosomy są niedorobione. Wszyscy mężczyźni są chodzącymi skrobankami niedokonanymi w odpowiednim momencie – pisała ze wstrętem”. O mężczyznach miała niezmiennie tylko jedno zdanie, pełne pogardy. „Każdy mężczyzna w głębi duszy wie, że jest bezwartościowym kawałkiem gówna. (…) Mężczyzna posiada jedynie odwrotny dotyk Midasa. Wszystko, czego tknie, obraca się w gówno. Pożąda wyłącznie próżniactwa, pogrążając się w swoich pierwotnych zwierzęcych instynktach – jedzeniu, spaniu, sraniu, odpoczywaniu i byciu stukniętym przez mamuśkę” – pisała. Podbudowana takimi spostrzeżeniami nawoływała więc Solanas do antymęskiego przewrotu. „Życie we współczesnym społeczeństwie jest w najlepszym wypadku cholernie nudne we wszystkich aspektach związanych z kobietami. Dlatego wszystkim żyjącym w społeczeństwie obywatelsko nastawionym i odpowiedzialnym kobietom szukającym dreszczyku emocji pozostaje jedynie obalić rząd, wyeliminować system pieniężny, wprowadzić całkowitą automatyzację zniszczyć męską płeć” – głosiła w „Manifeście” niczym bohaterki „Seksmisji”. Od wysnucia tych “złotych myśli” minęły już lata, ale w feministycznym światku wcale o nich nie zapomniano. I owe niedorzeczności głosi nadal nie jakiś margines, ale feministki głównego nurtu. Poetka i pisarka Robin Morgan przyznaje bez zbędnych kamuflaży: „Czuję, że nienawidzenie mężczyzn jest słusznym i godnym polecenia aktem politycznym, że prześladowane mają prawo do klasowej nienawiści przeciwko tym, co je prześladują” – wyartykułowała w swym pseudomanifeście „Lesbijskość i feminizm”. A dziennikarka i wykładowczyni literatury angielskiej Germaine Greer w książce „Rewolucja” pisze: „Najpewniejszym sprawdzianem tego, czy obrana przez kobiety droga jest słuszna, jest radość walki klasowej. Rewolucja to festiwal prześladowanych”.
Za dużo mężczyzn Walka płci jako walka klasowa? Toż to czyste lewactwo. Przyznaje to Catherine Alice MacKinnon. „Żaden feminizm wart tej nazwy nie może metodologicznie wykraczać poza marksizm” – wyskrobała w publikacji „Pożądanie i władza. Perspektywa feministyczna”. Wyrżnięcie mężczyzn to także nie jakiś odosobniony pomysł stukniętej Valerie Solanas. Pedagog Sally Miller Gearhart zdobyła się na takie wyznanie: „Proporcja mężczyzn musi zostać zredukowana i utrzymana na poziomie w przybliżeniu 10% gatunku ludzkiego”. Trzeba przyznać, że niektóre feministki łagodzą swoje stanowisko. Mężczyzn nie da się wymordować, nie da się też usunąć ich z państwa, ale można by ich chociaż pozamykać. Germaine Greer beztrosko pisze: „Jedynym miejscem, które zabezpiecza mężczyzn, jest maksymalnie strzeżone więzienie. A wsadzić mężczyzn do więzienia najłatwiej pod pozorem gwałtu, nawet gdy wiadomo, że nie został on popełniony”. Niejaka Catherine Comins dodaje: „Mężczyzna, który został niesprawiedliwie obwiniony o gwałt, może tylko zyskać na tym doświadczeniu”. Feministki, jak każda grupa mająca jakąś fiksację, stały się obecnie ulubienicami mediów i lewicujących polityków. Większy rozgłos zapewnia gadanie bzdur i pseudorównościowy bełkot niż rzeczowe argumenty. Na szczęście znajdują się tacy, co potrafią dać odpór feministycznej agresji i obalić parę głoszonych przez nie mitów. Parę miesięcy temu Dominic Raab, torysowski poseł do brytyjskiego parlamentu z hrabstwa Surrey, ujawnił miedzy innymi, że wbrew powszechnym mniemaniom, angielskie pracownice zarabiają więcej od swych kolegów.
– Feministki należą obecnie do najbardziej odpychających, nietolerancyjnych fanatyków. Od kołyski aż po grób mężczyźni są ofiarami niesprawiedliwego układu. Pracują więcej godzin, przechodzą na emerytury później niż kobiety, a za to umierają wcześniej – wyznał. A sceptykom przedstawił wyliczenia opracowane przez londyński Institute for Economic Affairs. Wynika z nich niezbicie, że 20-latka na Wyspach zarabia o 1 procent więcej od swego męskiego rówieśnika, a samotna kobieta jeszcze więcej. Prawda jest jeszcze bardziej szokująca. Sodomita (tzw. gej) jest lepiej opłacany od chłopaka interesującego się wyłącznie kobietami, a lesbijka od heteroseksualnej koleżanki. – Czy nie wygląda na to, że nasze społeczeństwo pełne jest dyskryminacji? – zapytuje członek Izby Gmin. I zastanawia się, jak to jest możliwe, że w Wielkiej Brytanii, kraju mającym jedne z najbardziej surowych praw antydyskryminacyjnych na świecie, przymyka się oko na najbardziej rażącą niesprawiedliwość – wobec mężczyzn. To pogwałcenie równości dostrzeżono także w innych państwach. A dolegliwości są tak bolesne, że mężczyźni musieli zacząć organizować samoobronę. Latem ubiegłego roku w Winterthur w Szwajcarii obradował II Zjazd Antyfeministyczny. Wzięło w nim udział ponad stu przedstawicieli organizacji walczących o prawa mężczyzn z Niemiec, Włoch, Hiszpanii i Szwajcarii.
– Nie jesteśmy przeciwni emancypacji, ale ideologicznemu feminizmowi – mówił René Kuhn. Według jego gości, feminizm jest niezgodny z prawami człowieka. – Jest wojującą ideologią, która żyje z tego, że mężczyzna zawsze jest sprawcą zła – tłumaczył profesor Gerhard Amendt, założyciel instytutu badającego równość płci na Uniwersytecie w Bremie. Działacze męskich organizacji podkreślali z naciskiem, że nie są wrogami kobiet i opowiadają się za równouprawnieniem płci we wszystkich dziedzinach życia. Te deklaracje nie na wiele się zdały, bo spotkanie musiało się odbyć przy szczególnych środkach ostrożności i eskorcie policji. Nawet w tak demokratycznym państwie jak Szwajcaria organizatorzy byli zastraszani, a wandale oblali farbą kompleks hotelowo-restauracyjny, w którym obradowano…
Olgierd Domino
Wojny kozackie 1634-1682 Ukraińskie „Nasze Słowo” (finansowane przez polskiego podatnika) słynie z gloryfikacji OUN-UPA i zakłamywaniu historii i różnych często wręcz antypolskich tekstów. A może by tak przypomnieć też członkom owego “Forum Mniejszości” o ruchach hajdamackich i koliszczyźnie? Niestety wielu autorów ukraińskich przenosi dzisiaj bezkrytycznie stosunki społeczne i narodowościowe z XIX-XX wieku kilkaset lat wstecz. Kozactwo było organizacją o charakterze wojenno-łupieżczym i było ono zbieraniną rożnych narodowości i stanów (byli tam tez i członkowie szlachty, którzy wcześniej tez wyzyskiwali swoich chłopów). A i wśród kozaków były wtedy podziały społeczne – starszyzna kozacka gardziła tzw. “czernią” . Z drugiej strony oprócz panów polskich byli tez panowie ruscy i litewscy, którzy także wyzyskiwali swoich chłopów. Np cześć tutejszych chłopów pochodziła z drobnej szlachty mazowieckiej która osiadła na Kresach i z czasem zruszczyła się przez cerkiew. Więc uproszczone podziały, że tylko Lach uciskał a kozak walczył tylko z jego uciskiem są fałszywe. Inna sprawa ze nasi wrogowie zewnętrzni i wewnętrzni utrwalali przez wysyłanych agitatorów takie uproszenia w świadomości prostego ludu. Kolejny przykład, że podziały nie były takie proste – Chmielnicki pochodził z polskiej szlachty mazowieckiej, był wyznania prawosławnego, co nie przeszkadzało mu pobierać za młodu nauki w kolegium jezuickim, a z kolei Jeremi Wiśniowiecki był prawosławnym Rusinem, który potem przeszedł na katolicyzm. Niektórzy autorzy wskazują na możliwość działania emisariuszy “secta heroica” Komenskyego i Oxenstierny, czy innych wrogów – inni autorzy wskazywali tez na możliwą konspirację Chmielnickiego z księciem siedmiogrodzkim Rakoczym.
Feliks Koneczny - Wojny kozackie 1634-1682 Wojny tureckie zaczęły się jeszcze podczas ostatniej moskiewskiej, w r. 1633. Sułtan, mając wiadomości, że jest w toku większa akcja, przeciw Turcji, wolał sam wszcząć działanie zaczepne, co atoli dla braku przygotowania spełzło na niczem, i w r. 1634 musiał sułtan Amurat IV zarządzić odwrót. Obie strony, zawierając pokój, miały na myśli zyskanie kilku lat, celem poczynienia dokładnych przygotowań. Przez ten czas pragnęły obie strony pokoju szczerze, a więc zabezpieczały się umową od obustronnych wzajemnych napaści swych przednich straży: Tatarów i Kozaków. Regestrowi Kozacy, królewscy żołnierze, byli posłuszni królewskiemu zakazowi, a celem utrzymania w ryzach niesfornych nieregestrowych wystawiono nad Dnieprem forteczkę Kudak. Dwa bunty, wybuchłe z tego powodu, stłumił żelazną ręka kniaź ruski, Jeremi Wiśniowiecki. Ścięto dwóch przywódców kozackich: Sulimę i Pawluka. Nie można było dozwolić, żeby istniało w państwie wojsko stałe, nie podlegające rządowi, toteż sejm postanowił rozwiązać przymusowo organizację nieregestrowych siczy. Była na to w prawie polskiem dobra rada, mianowicie osadzenie Kozaków po królewszczyznach na “prawie żołnierskiem” – ale możnowładztwo ruskie wystarało się o sposób inny, odpowiadający ich osadniczym interesom: uchwalono w r. 1638 zamienić Kozaków nieregestrowych na “w chłopy obrócone pospólstwo”, t. j. oddać ich w poddaństwo na folwarki. Odtąd nie było dnia na Ukrainie bez zatargów i wzajemnych gwałtów. W tem król Władysław, przygotowawszy już pocichu niejedno do swych tureckich planów, ogłasza, że powiększa regestr kozacki z 6.000 na 12.000. Potrzebował król tedy 6000 nowych ochotników na regestr, t. j. na żołd państwa; zgłosiło się zaś cztery razy tylu: 24.000! Miał więc król 30-tysięczne wojsko kozackie, a widocznem było, że mógłby ich mieć i 60.000. W razie dłuższego okresu wojennego Kozacy ci byliby nagradzani przez króla nadaniami ziemi, a w takim razie wytworzyłaby się z nich warstwa nowa, żołniersko-szlachecka. Przerażenie padło na możnowładców ruskich. Ażeby obrócić wniwecz wzmożenie kozaczyzny, rozpuścili pogłoskę, że królowi nie o wojny tureckie chodzi, ale chce mieć armję stałą, nie obywatelską, ażeby zaprowadzić rządy absolutne. Sejm roku 1647 kazał regestr kozacki zmniejszyć do 6000 głów, jak bywało przedtem. Trzebaby tedy było rozbroić 24.000 Kozaków, a tego król nie myślał robić. Rozbroić ich dałoby się tylko, wysyłając wojsko regularne przeciw nim, co stanowczo było wykluczonem u króla Władysława. Ale nawet nie kazał im rozejść się, gdyż wyczekiwał właśnie sposobnej chwili, żeby wydać rozkaz całkiem inny, a to ruszenia na zdobycie Krymu. Wszystko było przygotowane, chodziło niemal już tylko o ostatnie zarządzenia. Ażeby je wydać, przywoływał król do Warszawy przywódców kozackich zaufańszych. Należał do ich liczby Bohdan Chmielnicki. Był to szlachcic polski (herbu Habdank). Ojciec jego przybył z Mazowsza na Ukrainę za chlebem i był “podstarościm”, t. j. ekonomem u Koniecpolskich w Czehryniu, a następnie wstąpił do “regestru” kozackiego, został setnikiem, wkońcu otrzymał od Koniecpolskich futor Subotów w używalność. Syn, Bohdan, wychowany po polsku i katolicku u Jezuitów w Jarosławiu, wpisał się również w regestr. W r. 1620 w nieszczęśliwej bitwie z Turkami pod Cecorą ojciec poległ a syn dostał się do niewoli. Wróciwszy po kilku latach, został pisarzem obozowym kozackim i gospodarował w pozostawionym sobie przez Koniecpolskich Subotowie. W rzeczach wiary był obojętny, w przeciwieństwie do swego ojca; ożeniwszy się z prawosławną, pozwalał matce dzieci w prawosławiu wychować; nigdy jednak nie przeszedł formalnie na prawosławie. Owdowiawszy, chciał żenić się powtórnie, lecz ubiegł go szczęśliwszy konkurent, ówczesny podstarości czehryński, Czapliński. Wyniknęły stąd kwasy, które skończyły się odebraniem Subotowa. Dysząc zemstą, postanowił Chmielnicki sprowadzić na Czehryń jaki oddział plondrujących Tatarów, żeby zrujnować Czaplińskich; jakoż wyjechał na Krym. Turcy i Tatarzy mieli swoich szpiegów – nie było im tedy tajnem, że Chmielnicki jeździł do króla do Warszawy. Zajął się też pisarzem kozackim sam han, gościł w Bachczyseraju, a wywiedziawszy się od niego, co potrzebował, dał znać do Stambułu. Celem zapobieżenia akcji króla Władysława, Fanar i Porta, zjednoczone w dążności do zniszczenia katolickiej Polski (jak już zniszczone były Węgry), postanowiły wzniecić na Rusi południowej wojnę religijną prawosławia przeciw katolicyzmowi, a Kozaków użyć za narzędzie. Chmielnicki jeździł po kilkudziesięciu plondrowników tatarskich, którzy by zrujnowali Czehryń, a potem wrócili, skąd przyszli – i nie myślał o żadnych dalszych następstwach ni planach; wracał zaś z Bachczyseraju z obietnicą, że zostanie księciem panującym na Ukrainie pod tureckiem zwierzchnictwem, jeżeli wznieci bunt kozacki. W ten sposób ci sami Kozacy, którzy mieli wyprawić się na Krym i wojować następnie z Turcją, staną się tarczą Turcji przeciw akcji tureckiej z polskiej strony, gdy wojna domowa sparaliżuje Polskę. Wraz pojawiły się na Ukrainie setki popów wędrownych, agentów tureckich z rozkazu Fanaru. Podżeganiom ich dopomógł ciężki błąd, popełniony przez hetmana Mikołaja Potockiego, który samowolnie, bez rozkazu królewskiego, jął Kozaków rozbrajać. Należał do tych możnowładców wschodnich, którzy nie chcieli wojen tureckich, nie chcieli wybrzeży czarnomorskich, byle nie powiększać regestru kozackiego, żeby nie umniejszać ilości rąk roboczych do swoich folwarków. Kozacy, zaczepieni, stawili się wojsku królewskiemu i dnia 15 maja 1648 r. zadali mu klęskę nad rzeką na Dzikich Polach, zwaną Żółtemi Wodami. W drugiej bitwie walczyło już obok Kozaków kilkanaście tysięcy Tatarów; hetmani, wielki i polny, dostali się do jasyru; a w trzeciej całe wojsko koronne poszło w rozsypkę. Tatarzy ogłosili, że każdy prawosławny, któryby nie stawił się pod chorągwie Chmielnickiego, będzie wzięty w jasyr. Pod tym terorem wzrosły siły Chmielnickiego szybko do 100.000 głów. Ażeby wyżywić te tłumy, musiał ruszać dalej, w kraje lepiej zagospodarowane. Dotarł aż pod Lwów, gdzie wymusił 200.000 talarów, grożąc rabunkiem. Ciągnął dalej, dotarł pod Zamość; stąd odeszli Tatarzy, nie potrzebując już turbować się o Krym. Cały ten pochód odbywał Chmielnicki podczas bezkrólewia, gdyż król Władysław IV umarł na piąty dzień po bitwie nad Żółtemi Wodami. Prymas wyprawił do Chmielnickiego gońca pod Zamość z zapytaniem, czego żąda; odpowiedział stosownie do ułożonego w Bachczyseraju programu, że żąda od sejmu zniesienia unji brzeskiej – jak gdyby sejm mógł stanowić w rzeczach wiary. Kiedy wybrany królem Jan Kazimierz kazał Kozakom wracać na Ukrainę, Chmielnicki usłuchał. Tam czekał na niego atoli wysłannik turecki, ów patrjarcha jerozolimski, Teofan. Wjeżdżającego do Kijowa Chmielnickiego powitał jako “księcia Rusi”. Skoro Chmielnicki tytułu tego nie wyparł się, musiał król ruszyć przeciw niemu. Tym razem Kozacy ponosili klęskę za klęską, póki znowu Tatarzy nie pośpieszyli im z pomocą. Pod nową grozą jasyru urosły siły Chmielnickiego do 260.000 głów. Ledwie piątą część tej rzeszy stanowili Kozacy, a 4/5 było motłochu, którego zachowanie się w obozie i w walce składało się z pasma bezeceństw. Dzika tłuszcza liczbą swą raczej zawadzała ruchom wojskowym. W 15.000 wojska wytrzymał Jan Kazimierz w obozie pod Zbarażem 20 szturmów kozackich, i walka byłaby się zakończyła klęską rzekomej “kozaczyzny”, gdyby nie turecka nad nią opieka. Porta wyprawiła 100.000 Tatarów na pomoc, skutkiem czego zawahały się losy wojny. Zawarto ugodę pod Zborowem, na warunkach, które odjęłyby na przyszłość wszelką możność walk, gdyby naprawdę chodziło o sprawę kozaczyzny lub prawosławia – a nie o turecki interes. Ugoda zborowska 1649 roku podnosiła regestr “wojska zaporoskiego” do 40.000 głów, a Chmielnicki został tego wojska hetmanem. Wszyscy regestrowi otrzymywali prawa szlachty polskiej, a królewszczyzny trzech województw: bracławskiego, kijowskiego i czernihowskiego, wyznaczono na nadania dla nich. W tych trzech województwach tylko prawosławni mogli piastować urzędy, Jezuitom zaś i Żydom zakazano tam przebywać. Jak wobec takich warunków mogły wojny kozackie wybuchnąć ze zdwojoną zaciekłością, i to zaraz po ugodzie, zanim można było choćby zarzucić cośkolwiek drugiej stronie? Tegoż samego jeszcze roku 1649 porozsyłał Chmielnicki listy do hana, do sułtana, do króla szwedzkiego i do cara, wzywając do najazdu na Polskę. Tłumaczy się to faktem, że wobec niesłychanej przewagi liczebnej motłochu nad żywiołem właściwym kozackim w armji Chmielnickiego, posiadł on sam władzę despotyczną; nie chciał zaś poprzestać na hetmaństwie, spodziewając się zostać księciem panującym. Jakoż sułtan przysłał mu dyplom na księcia Rusi pod swojem zwierzchnictwem, przykazując Tatarom, żeby się stawili na każde wezwanie nowego monarchy. Parł też do nowej wojny motłoch, udający Kozaków, boć z czego miał się utrzymywać, skoro “tylko” 40.000 znajdowało umieszczenie w wojsku królewskiem? Dla tego motłochu wojna z Polską, to raj rabunków i kufy wódki, stojące zawsze w obozie do dowolnego użytku; pokój, to praca na roli na kozackich futorach trzech województw, lub “chłopstwo” na folwarkach ruskich możnowładców. Chmielnicki, pragnąc dalszej wojny, stanął po stronie motłochu; jakoż poziom jego kozaczyzny obniża się coraz bardziej, wpływy i władza przechodzą do niepiśmiennych rabowników. W bezpośredniem otoczeniu “księcia Rusi” panuje ciemnota połączona z pijaństwem, sztab “Zaporożców” składają opoje i bandyci. Minęło sporo czasu, zanim przeciw takiemu pojmowaniu sprawy kozackiej zdążyła zorganizować się opozycja. Jak zaznaczono wyżej, do najazdu na Polskę wezwał Chmielnicki także cara moskiewskiego. Sprawa wchodzi w nowe stadjum. Dotychczas tylko kalif muzułmański bronił “czystości wiary” na Ukrainie, a wojny kozackie potrzebne były, żeby odwrócić od Turcji niebezpieczeństwo… wyrzucenia z Europy. Odtąd wyłania się nadto cel inny: żeby Moskwa uznaną była zwierzchniczką wszelkiego prawosławia. Miało się to w ostatecznej konsekwencji zwrócić przeciwko Turcji, lecz narazie tyczyło się tylko prowincyj polsko-litewskich, i było dla tureckich interesów pożądanem, jako osłabienie Polski – tego państwa, które układało wciąż projekty ligi przeciw półksiężycowi. Odtąd łączyły się na długo interesy Moskwy a Turcji przeciwko polsko-litewskim. Carem był od r. 1645 syn Michała Romanowa, Aleksy Michajłowicz (1645-1676). Rządy jego odznaczały się ciągłością celowego działania. Bo też jego “wielki bojar” utrzymywał się przy wpływach przez lat 30! Był nim sprzyjający oświacie, i tem bądźcobądź zasłużony, Morozow, dozorca i wychowawca Aleksego, a następnie jego wyręczyciel w rządach osobistych. Trwałość stanowiska zawdzięczał tej okoliczności, że był wdowcem, gdy wychowanek jego został carem i żenił się. Nie usunęła go nowa fala “ludzi na czasie” (“wremiannikami” zwano każdorazowych nowych powinowatych carów), Miłosławskich, gdyż sam pożeglował z nimi, poślubiając rodzoną siostrę carycy. Naczelną zasadą polityki stało się na nowo, żeby wszystko było jak w Moskwie – a po raz pierwszy zabrano się do tego drogą prawodawczą. Różnice praw lokalnych, tradycje prawa zwyczajowego znoszono, a celem wprowadzenia zupełnej jednostajności we wszystkich prowincjach wysadzono komisje kodyfikacyjną, złożoną z trzech kniaziów i dwóch djaków. W ten sposób i w tym celu powstało “Ułożenie carja Aleksieja”, księga praw, mająca obowiązywać wszędzie, dokądkolwiek sięga panowanie carskie, a niwelująca wszystko do strychulca moskiewskiego. Car Aleksy, wezwany w r. 1649 przez Chmielnickiego do spółki przeciw Litwie i Polsce, posłał do Warszawy z żądaniem odstąpienia województwa smoleńskiego. Było to wypowiedzeniem wojny – jednakże zaburzenia we własnem państwie zniewoliły cara, że musiał wyrzec się jeszcze najazdu na Litwę, odkładając wyprawę do czasów sposobniejszych. Carat moskiewski przechodził także przez przesilenie, i to w zasadzie gorsze, niż w Polsce, bo nie z zewnętrznych zawikłań wynikłe, lecz mające źródło w samejże istocie moskiewszczyzny. Po przesileniu agrarnem, jeszcze wcale nie ukończonem, wybuchło miejskie, a na podkładzie podwójnym, ekonomicznym i religijnym, rozdwoiwszy społeczeństwo, wywoławszy wojnę religijną, a nadto miała Moskwa kwestję kozacką podobnież, jak Polska i wcale nie w mniejszych rozmiarach. Szczęściem dla caratu każdy z tych pierwiastków opozycji działał oddzielnie, akcja ich nie była nigdy równoczesną. Nie było porozumienia, wybuchy były spontaniczne, żywiołowe, bez obliczeń, bez planu, pozbawione ładu i składu. Militarne urządzenie państwa miało to do siebie, że podatki musiały nieuchronnie róść szybciej, niż ekonomiczna możność ludności. Morozow rzucił się do fiskalizmu azjatyckiego, znanego dobrze orjentalnym despocjom, a mianowicie do fiskalizmu… handlowego. Całe gałęzie handlu uznano za monopole carskie. Wywołało to straszliwe zamieszanie w stosunkach ekonomicznych miast, zwłaszcza prowincyj północnych, i doprowadziło do wojny domowej miast. Sama stolica zbuntowała się, a Nowogród W. i Psków trzeba było zdobywać na nowo. Trzecia wojna kozacka odbyła się jeszcze bez ingerencji Moskwy. Ruszyła na Ukrainę stutysięczna horda tatarska, a Chmielnicki zebrał około 200.000 ludu ukraińskiego, pędzonego w szeregi znów groźbą jasyru, ale roznamiętnionego też przez popów, rozpuszczających systematycznie wieści, jakoby “panowie polscy” mieli zaprowadzać na Ukrainie gwałtem… unję brzeską (o co oni najmniej się troszczyli!). Niebawem stoczono trzechdniową bitwę pod Beresteczkiem, dnia 28-30 czerwca 1651 r., największą bitwę XVII wieku. W obozie Chmielnickiego bawił Teofan, pewien zwycięstwa, boć Tatarzy i Kozacy byli trzykroć liczniejsi od sił polsko-litewskich. Jan Kazimierz często stawał własną osobą i tu również dopisał; pod jego sztandarem odniesiono walne zwycięstwo. Obchodzono je uroczyście w Rzymie, w Wiedniu i w Paryżu, rozumiejąc słusznie, że pokonano straż przednią muzułmańskiego zalewu, wstrzymanego przez “przedmurze chrześcijaństwa”. Jak na pokonanych, otrzymali Kozacy warunki świetne: królewszczyzny województwa kijowskiego na nadania, 20.000 regestru z Chmielnickim, jako hetmanem. Ale on chciał zostać księciem panującym! W tym celu próbował w r. 1652 zdobyć sobie Mołdawy, a ponieważ hospodar tamtejszy zaprzyjaźniony był z Polską, nie można go było opuścić, i w takim związku spraw wybuchła czwarta wojna kozacka. Tatarzy nie popierali tym razem Chmielnickiego, i oto, nie rozporządzając groźbą jasyru, nie zdołał zebrać więcej, jak 50.000 zbrojnych – fakt nadzwyczaj znamienny! Z tak uszczuplonemi siłami bał się stanąć do rozprawy i musiał szukać pomocy, gdzie się dało. Zwraca się powtórnie do Moskwy i w tej właśnie wojnie występuje na widownię car. W Moskwie nie pojmowano sprawy od początku inaczej, jak jako proste poddanie się władcy Moskwy, “jak w Moskwie”, t. j. pod nieograniczoną jego samowolę, z bezwarunkowem uznaniem władzy despotycznej. Zażądano też, żeby całe wojsko kozackie przysięgło na wierność carowi, zanim on wda się w wojnę. Przysięga ta musiała być wykonaną, bo inaczej Chmielnicki byłby zgubiony. Łudziło się starszyznę kozacką, która od Polski otrzymywała prawa szlacheckie, ze to samo przyzna jej rząd moskiewski i że Ukrainie pozostawi samorząd, że nie będzie się na nich nakładać podatków bez ich zgody, a po miastach nie będzie carskich urzędników, tylko krajowi, autonomiczni, zależni od hetmana, bezpośredniego zwierzchnika kraju, a hetman będzie z wyboru: słowem, że wszystko będzie, jak “pod królem”, a lepiej o tyle, że regestr carski będzie wyższy, bo 60.000, i wierze prawosławnej nie będzie już groziło żadne niebezpieczeństwo. W lutym 1654 r. ruszył tedy cały obóz kozacki – jak kazano – do Perejasławia, gdzie składał przysięgę wierności przed wysłannikami moskiewskimi, poczem poproszono ich, żeby teraz nawzajem zaprzysięgli imieniem carskiem warunki umowy. Tu spotkało Kozaków to samo, co niegdyś Nowogrodzian od Iwana Srogiego: wyśmiano ich szyderczo i zgromiono surowo, jak śmią wymagać przysięgi od cara! I tak wskazywał sam początek sprawy, że co car, to… nie król polski! Wojsko Chmielnickiego nie wróciło już z Perejasławia na Ukrainę, lecz wyprawiono je zaraz na Litwę, gdzie obok armji moskiewskiej zdobywało Smoleńsk i Wilno i Połock, ale na południe, na Czernihów i Kijów użył car zrazu moskiewskich tylko wojsk, nie mając do kozackich dość zaufania. Tymczasem rozszalał nad Polską “potop”: najazd szwedzki i straszliwy łupieski najazd madiarski Rakoczego, zdrada księcia pruskiego i umowy o rozbiór Polski i Litwy. Jesienią 1655 roku była już cała Polska w ręku Karola Gustawa szwedzkiego. Napozór zyskiwała Moskwa sprzymierzeńców, ale od prawidła, że wspólność nieprzyjaciela stanowi o przyjaźni – zna historja dziwnie liczne wyjątki! Wojujący równocześnie z Polską Moskale i Szwedzi nie poczuwali się bynajmniej do przyjaźni politycznej – przeciwnie: wszakto Moskwie groziło ponownie połączenie sił szwedzkich z polsko-litewskiemi, mogące zdruzgotać carat… Połączenie to już było dokonane, boć Polska i Litwa uznawały po większej części Karola Gustawa swym królem. Cała nadzieja Moskwy była w… powrocie Jana Kazimierza, w przywróceniu odrębności tronom dwóch linij Wazów. Nastąpiło jedno z najciekawszych w dziejach politycznych ugrupowań interesów: Na naradzie w Opolu na Śląsku, miejscu schronienia Jana Kazimierza, zastanawiali się nieliczni pozostali przy królu senatorowie, w jakiby sposób wydostać skąd posiłków do walki ze Szwecją. Wojewoda poznański, Jan Leszczyński, wystąpił z projektem, ażeby ofiarować następstwo tronu temu, kto dopomoże królowi do odzyskania państwa. Projekt przyjęto i przedsiębrano próby, dając znać między innemi i do Moskwy. Aleksy Michajłowicz wziął sprawę poważnie pod rozwagę. Wszak Radziwiłłowie podpisali już unję Litwy ze Szwecją, pod warunkiem, że Szwed pomoże wypędzić Moskwę! Wczesną wiosną 1656 r. bawił we Lwowie poseł carski, ofiarując w razie wyboru cara lub syna jego, Fedora, zwrot wszystkich zajętych na Polsce i Litwie ziem, i pomoc do wyparcia Szwedów. Zawarto narazie rozejm dwuletni, od 3 listopada 1656 r., wypełniony pertraktacjami rozwlekłemi, które atoli nie doprowadziły do rezultatu – bo projekt przestawał być aktualnym, skoro Janowi Kazimierzowi danem było powrócić na tron i Szweda wygnać własnemi polskiemi siłami. Naród polski, spostrzegłszy, że Karol Gustaw nie myśli być królem elekcyjnym (t. j. według dzisiejszych pojęć konstytucyjnym), uważał go tylko za najeźdźcę i pozbył się go szybko. Odkąd Karol Gustaw nie panował nad Polską, Aleksy Michajłowicz przestawał być jej przyjacielem: toteż w październiku 1658 r. wybuchła na nowo wojna moskiewska. Ze Szwecją nastąpiła zgoda. Aleksy wydał tegoż roku Szwecji wszystkie zdobycze, poczynione już w Inflanciech. Ukraina wracała tymczasem do Polski. Następca Chmielnickiego (który zmarł 1657 r.), Jan Wyhowski, pojednał się z Polską, zawierając dnia 16 września 1658 r. w Hadziaczu umowę na następujących warunkach: Z województw: kijowskiego, bracławskiego, czemihowskiego, urządza się osobne państwo ruskie, z własnem wojskiem, skarbem, własnemi ministerstwami i urzędami, pod naczelnictwem hetmana z własnego wyboru – państwo związane unją z Polską i Litwą. Szlachta wszystkich trzech państw wybiera wspólnie króla i wysyła posłów na wspólny sejm walny. Szlachtę nowego państwa ruskiego stanowią Kozacy. Po raz wtóry w ciągu wojen kozackich dostarczano powstającej narodowości ruskiej zupełnego samorządu, tym razem nawet własnej państwowości; o ile prawosławie miałoby stanowić zasadniczą cechę tej narodowości, podniesiono sztandar ruski wysoko, skoro zastrzeżonem było, że tylko prawosławny może tam sprawować urząd publiczny. Państwo ruskie posiadło wszystkie środki rządzenia, armję, skarb, urzędy. Społeczność ruska posiadała wówczas wszystkie warstwy, potrzebne do wytworzenia pełnej narodowości: wielkich panów, właścicieli najrozleglejszych w Europie latyfundjów, i drobnych właścicieli z futorków, i ludu roboczego rolnego moc wielką; żołnierzy więcej, niż jakikolwiek inny naród, boć nawet motloch nauczył się podczas owych wojen organizacji wojskowej; kupiectwa niemało, bo tam każdy do handlu miał sposobności wiele, każdy niemal Kozak handlował; wreszcie teraz z Kozaków miała powstać szlachta, średnia warstwa narodu ruskiego. Ale ta nowa szlachta nie umiała czytać i pisać, a przez “wolności kozackie” rozumiała … prawo nieograniczonego pędzenia wódki. Jednostki, obdarzone pewnym rozpędem kulturalnym, należały do wyjątków. Ogół był ciemną masą, i ta straszliwa ciemnota sprawiła, że na nic wszelkie formy, obmyślane przez Polaków w imię zgody. Pozostawieni własnym rządom, powodowani ciemnotą, rzucili się sami na siebie. Zaczęły się teraz wojny domowe pomiędzy Kozakami o to, kto ma być hetmanem – a trwały te wojny przez lat 22, aż do roku 1680. Przez cały ten czas poddawał się jeden hetman Polsce, drugi Moskwie, trzeci Turcji – a bywało hetmanów po dwóch, i po kilku nawet naraz. Kozaczyzna utraciła wszelką wartość, jako pierwiastek wytwarzającej się narodowości ruskiej – i nigdy już poczucia narodowego nie nabyła. Wśród anarchji powszechnej tylko motłoch czuł się dobrze, ale kto tylko choć trochę posiadał w sobie poczucia kulturalnego, odwracał się ze wstrętem od panujących stosunków. Kończyła się krótka era narodowości ruskiej i epizod państwa ruskiego na tem, że kto nie musiał być Kozakiem, kto tylko mógł obejść się bez tego sposobu zarobkowania, porzucał szeregi kozackie, a pełen wstydu z powodu bezeceństw, popełnianych w wojnach kozackich, którym nadawał ton najgorszy motłoch, zacierał za sobą nawet ślady, że miał z tem kiedykolwiek coś wspólnego. Ci, którzy mieli stanowić szlachtę ruską, zaczęli tłumnie porzucać prawosławie, a przechodzili nie na unję, lecz wprost na katolicyzm. Cała inteligencja ruska i cała warstwa szlachecka Podola, Wołynia i Ukrainy polszczyła się teraz dopiero tłumnie, pod koniec wojen kozackich, i skutkiem tych wojen, nie chcąc mieć nic wspólnego z ohydą mordu, rabunku i wszeteczeństwa, chroniąc swe poczucie kulturalne pod skrzydła kultury polskiej. Odtąd i skutkiem tego prawosławie zostało “wiarą chłopską” na Ukrainie, przy ruskości został ten tylko, kto opuścić jej nie mógł, t. j lud prosty. Taki był koniec pierwszego we wschodniej Słowiańszczyźnie poczucia narodowego. Narodowość ruska rozwiała się w okropnościach wojen kozackich, a wojny te wzmocniły w ostatecznym wyniku polską narodowość na Rusi południowej. Z powodu ugody hadziackiej wypowiedziała Moskwa na nowo wojnę Polsce i Litwie. Przez dwa lata sypały się na Polskę nowe klęski, aż w r. 1660 Czarniecki odniósł świetne zwycięstwo pod Lachowicami, a niebawem druga armja moskiewska skapitulowała przed Jerzym Lubomirskim. Wypędziwszy z Polski, straszliwą, nie lepszą od Kozaków dzicz Rakoczego, zawarłszy pokój ze Szwecją, zwrócono wszystkie siły przeciw Moskwie i prowadzono wojnę ostro, a tak szczęśliwie, iż na sejmie 1661 roku złożono u stóp tronu 103 zdobytych moskiewskich sztandarów. Litwę odzyskano. Pokoju jednak nie zawierano. Podtenczas Wyhowski obronił się armji kniazia Trubeckiego (1659), ale Jerzy Chmielnicki, syn Bogdana, wystąpiwszy przeciw Wyhowskiemu, przeciągnął swych zwolenników na stronę Moskwy. Ani on nie utrzymał się długo, a dla osobistego bezpieczeństwa musiał postrzyc się na mnicha. Następny hetman kozacki, Tetera, wahał się ciągle pomiędzy Polską a Moskwą. W dalszym ciągu wojny moskiewskiej wyruszył latem 1663 r. sam król na Ukrainę, przekroczył zwycięsko Dniepr, w lutvm 1664 r. odniósł świetne zwycięstwo pod Brjańskiem, a chorąży koronny, Jan Sobieski, dotarł aż do rzeki Worskli. Wyprawa, obliczona na wielką skalę, z widokami zawarcia pokoju pod Moskwą na warunkach dyktowanych przez zwycięską Polskę, zawiodła atoli skutkiem niespodzianego ocieplenia się i tajania wczesnego lodów. Nie chcąc ugrzęznąć z armją wśród błot i roztopów, trzeba było przerwać wyprawę w połowie drogi i w połowie przedsięwzięcia. Odtąd wojna moskiewska wlokła się leniwie – wybuchła zato inna: turecka. W sprawę kozacką wplątał się na nowo ten, kto ją wywołał: sułtan. Nowy po Teterze hetman zaporoski, Doroszeńko, poddał się Turcji i wszczął zaraz walki z wojskiem koronnem, otrzymawszy 40.000 Tatarów na pomoc. Łupieska wyprawa, mająca stanowić wstęp do inwazji tureckiej, sięgnęła głęboko aż w Ruś Czerwoną. Jan Sobieski, natenczas już hetman, w 8000 wojska obronił się pod Podhajcami w r. 1667 stu tysiącom Tatarów i Kozaków, a gdy wymusił na Tatarach traktat pokojowy, musiał i kozacki hetman o tem pomyśleć, i Doroszeńko zerwał z Turcją, a poddał się Polsce. Z Moskwą zawarto kompromis, dzieląc się Ukrainą: Rozejmem zawartym 1667 r. w Andruszowie na lat 13, odstępowano Moskwie Smoleńska, odbierając wzamian zato Połock, Witebsk i wszystkie zdobycze, jakie w toku długiej wojny dostały się w ręce moskiewskie w Inflanciech polskich – Ukrainę zaś rozdzielono wzdłuż Dniepru: co na wschodnim brzegu rzeki, należeć będzie do cara, co na zachodnim – do króla. Ponieważ car nie mógł sobie dać rady ze swą kozaczyzną, prosił, żeby mu wolno było wprowadzić załogę do Kijowa na dwa lata; pozwolono, a “Moskwicin”, jak wszedł do Kijowa, tak już z niego nie wyszedł. “Macierz grodów ruskich” dostała się po wiekach całych, wśród tak zmiennych okoliczności, w moc pogardzanej niegdyś “suzdalszczyzny”, z której wyrósł “carat wszystkiej Rusi”. Wojny kozackie mają znaczenie niemałe w dziejach kultury i dla tej także przyczyny, że zacieśniły związek Kijowa i Moskwy. Dawna “wszystka ziemia rostowska” była w znacznej części osadnictwem południowej Rusi, a kijowska Ławra Peczerska macierzą wszystkich monasterów całej Słowiańszczyzny wschodniej. Cerkiew odżywała i podnosiła się, gdy z południowej Rusi miała metropolitów, zawsze z południa wychodziło odrodzenie. Nawet państwowość moskiewska zorganizowaną została pierwotnie przez mężów, z południa pochodzących. Potem ograniczały się coraz bardziej stosunki, aż miały ożywić się na nowo na przełomie wieków XVI i XVII, w dobie akademji ostrogskiej; następna, “mohylańska” w Kijowie wywierała już wpływ bezpośredni na Moskwę. Poszło to ze studjów cerkiewnych nad tekstami Pisma św. Pojawienie się drukowanych ksiąg cerkiewnych pociągało za sobą nieodzownie kwestję ustalenia tekstów. Księgi, używane na Rusi, okazały się pełnemi błędów, pochodzących z omyłek przepisywaczy i niedostatecznej znajomości języka u tłumaczów; teraz wykrywało się to w miarę, jak przygotowywano księgi liturgiczne do druku. Już za cara Michała pojawiły się wątpliwości, czy nie lepiej pozostawić błędy niepoprawiane, skoro one są już… uświęcone tradycją. Wszczęto wówczas ciekawy i znamienny spór, gdzie wiara “czystsza”, w Grecji czy na Rusi – t. j. gdzie lepsze rękopisy Pisma św.?! Zwolennikiem teologji greckiej był patriarcha Nikon, dbały wielce o podniesienie studjów teologicznych. Pod tym względem można się już było i należało oprzeć na tem, czego dokonano w Ostrogu i w Kijowie w zakresie egzegezy. Kijowska szkoła teologiczna wywiera coraz silniejszy wpływ, budząc z drugiej strony coraz większe niechęci, jako podejrzana w wierze, gdyż Kijowczycy ci… umieli po łacinie, a opierali się wogóle o kulturę polską. Kiedy przeniosło się z Kijowa do Moskwy uczone bractwo, któremu przewodził Grek Arsenius i Rusin Epifanjusz Sławynećkyj (+ 1676), Nikon im powierzył prace nad poprawnem wydaniem ksiąg cerkiewnych. Na “soborze” 1654 r. przeprowadził patrjarcha uchwałę co do naukowej rewizji tekstów, ale tem mocniej wystąpiła następnie opozycja poza soborem. Były dwa źródła opozycji. Wprowadzenie poprawnego tekstu, to zaprowadzenie zarazem drukowanych egzemplarzy, a więc przymus oddawania się męczącej nauce czytania i pisania, bez czego tak było wygodnie i było się także popem! A już kaznodzieja nadworny, Symeon Połocki – także kijowski wychowanek, autor naśladowanych z polskiego misterjów scenicznych na tle Pisma św. (+ 1680) – nawoływał, że trzeba dla kandydatów stanu duchownego zakładać szkoły! Były jednak i względy głębszej natury: Pokolenia całe przywykły do pewnych form i wyrażeń, które dla wyznawców dwojewierja posiadały wartość i znaczenie inkantacyj; najmniejsza zmiana groziła odjęciem tym formułkom cudownej mocy; i pocóż je zmieniać, skoro okazywały się dobremi, skutecznemi przez tyle pokoleń?! Ze zgrozą dowiadywano się, że mają zajść innowacje, że nowatorowie pisują imię Zbawiciela Isus zamiast Jisus, a żegnać zaczynają się trzema palcami zamiast dwoma i t. p. Patrjarcha Nikon pozyskiwał sobie zwolna opinję antychrysta … Zawrzał na nowo a ostro spór o wyższość “teologji greckiej lub ruskiej” i uderzył o dwór carski. W r. 1658 opuścił patrjarcha Moskwę, usunąwszy się do założonego przez siebie w okolicy monasteru, gdzie przebył ośm lat, poczem w r. 1666 wywieziono go nad morze Białe. Szczególnego rodzaju kompromisem poświęcono jego osobę, ocalając rzecz samą: tegoż bowiem roku nakazał car rozesłać po eparchjach i głównych monasterach egzemplarze ksiąg poprawionych. Miało to ten skutek, że równocześnie w rozmaitych stronach carstwa powstała jawna już a zaciekła opozycja przeciw “psuciu wiary prawosławnej”. Sfanatyzowani popi i mnóstwo osób dotkniętych obłędem religijnym wędrowało od grodu do grodu, zachęcając wprost do czynnego oporu. Rewizja tekstów stała się kroplą, przelewającą dzban. Nędza straszliwa powojenna, głody i choroby przygotowywały grunt do rewolucji. Nastało przesilenie pieniężne takie, iż wprowadzono pieniądze bronzowe o kursie przymusowym, zamiast srebrnych, a fakt ten może dać pojęcie o natężeniu przesilenia ekonomicznego i stopniu drożyzny! W takich warunkach zaprowadzało się podwyższanie podatków i wymyślano coraz nowe ograniczenia handlu na rzecz monopolów państwowych! A jednak lud byłby milcząco przyjął wszystko od uświęconej religją osoby carskiej, gdyby nie to, że car właśnie dotknął religji… Zaszedł jedyny wyjątek, kiedy prawemu Moskalowi godziło się rezonować co do cara. Psuł wiarę, stawał się na równi z Nikonem antychrystem. Nic to nie pomogło, że go skazał na wygnanie i odebrał mu godność patrjarsza, skoro nakazywał modły odprawiać według jego heretyckich ksiąg. Formuły społeczne i państwowe Moskwy muszą być osadzone na tle wyznaniowem; wtedy dopiero nabierają waloru, mocy i życia. Tak organizacja państwowa, jako też rewolucja muszą mieć to podłoże – inaczej są bez znaczenia. Opozycja o głód, wyzysk, ruinę, o przytwierdzenie do gleby jednych, a zamknięcie zarobków handlowych drugim – zorganizowała się i zamieniła w rewolucję wtedy dopiero, gdy przyłączył się do tego wszystkiego moment religijny. Od r. 1668 miała opozycja główną kwaterę w słynnem miejscu odpustowem, w klasztorze Sołowieckim na dalekiej północy. Stamtąd szły hasła obrony zagrożonej czystości wiary i tak zaczął się “razkoł”, czyli rozłam, odszczepieństwo. Całe społeczeństwo, cała ludność podzieliła się na dwa obozy, bo rozterka sumień podmyła wszystkie warstwy. Razkoł – to dar Ukrainy Moskwie, i skutek wprowadzenia sztuki drukarskiej… Ponieważ opierał się o wyraźne błędy w tekstach, nie mógłby się utrzymać, gdyby oświata szerzyła się systematycznie. Ci, którzy stali się nieświadomymi bezpośrednimi sprawcami razkołu, Kijowczycy, uczniowie akademji Mohyły, mieli zupełną słuszność po swej stronie. Gdyby ustały socjalne powody opozycji i gdyby ustępowała ciemnota, razkoł ograniczony do kwestji ściśle teologicznej, nie zabarwionej podkładem społecznym, nie mógłby się utrzymać – a wpływy kijowskie byłyby stanowiły w historji kamień węgielny tego, co się nazywa “zeuropeizowaniem Rosji”. Odrodzenie kulturalne Moskwy mogło wyjść skutecznie tylko z tego samego źródła, z którego wytryskało było dawniej: z Rusi południowej. Ta Ruś podlegała wpływom polskim i ćwiczyła się już w “uczoności łacińskiej”, przejmując się, jakkolwiek zwolna, niektóremi pierwiastkami kultury zachodniej. Za pośrednictwem tej Rusi docierają do Moskwy pewne rodzaje piśmiennictwa już świecczącego się, przejmowane z języka polskiego.
Zachodził tu stosunek podobny, jak w zakresie wpływów bizantyńskich. Jak bizantynizm przyjmował się dopiero wtedy, gdy go poznano w przeróbce wołoskiej, podobnież europejskość mogła przyjąć się na moskiewskim gruncie tylko w odpowiedniej przeróbce prawosławnej, a tej dostarczyć mogła tylko szkoła kijowska, wogóle Ruś południowa. Bezpośrednie wpływy polskie były wykluczone z powodów religijnych, a zresztą przepaść kulturalna była nazbyt wielka. Nieszczęściem dla Rusi moskiewskiej nie utrzymała się kultura kijowska. Sam Kijów tracił ogromnie na przejściu pod berło carskie; odcięcie go od kultury polskiej skończyło się tem, że niebawem nie miał on niczego do udzielenia Moskwie, sam upadłszy i popadłszy w… moskiewską ciemnotę A na prawobrzeżnej Ukrainie zamknęła narodowość ruska i ów nowy szczep europejskiej oświaty, zapowiadający się na Rusi południowej, a wysyłający odrośle na północ. Zmarniało to wszystko, ubite przez “bunty” kozackie. Tak tedy stała się kozaczyzna nie fundamentem bynajmniej Rusi, lecz jej grobem. Jaki zaś opaczny wpływ wywrzeć miał na dzieje Rosji brak właściwego dla niej źródła kultury europejskiej, miało się okazać niebawem, gdy Moskwa, przerabiająca się na Rosję, szukała oparcia kulturalnego poza przyrodzonym do tego terenem. Już się ten teren usuwał, gdy w r. 1667 zawierano ów rozejm andruszowski. Układy dyplomatyczne ze strony moskiewskiej prowadził sławny Naszczokin, bojar pskowski, zasługujący na to, żeby go zwać pierwszym w Moskwie Europejczykiem, człowiek nieposzlakowanej uczciwości, wielki organizator handlu wschodniego, twórca pierwszych statków na Wołdze i na morzu Kaspijskiem. Zbiegiem okoliczności może nie przygodnym miały te statki być zniszczone przez … Kozaków. Wojny kozackie nie były bowiem ograniczone do państwa polskiego, lecz toczyły się również w moskiewskiem, aczkolwiek tam chyba nie groziła nikomu… unja brzeska?! Kozacy dońscy urządzali bunty wcale nie rzadziej od zaporoskich, aż doszło w r. 1670 do powszechnej pożogi kozackiej w państwie moskiewskiem, pod wodzą Stjenka Rjazina, twórcy społeczności wojskowej, nie ustępującego bynajmniej Bogdanowi Chmielnickiemu. Rzecz była ta sama, a tylko trafiła na inne okoliczności. Rjazina nie wyzyskiwali ościenni do swych celów politycznych, i wszystko odbyło się, jako sprawa wewnętrzna moskiewszczyzny; nie wytwarzało się też na wschodnim terenie kozaczyzny żadne poczucie narodowe (ni odrębności, ni wspólności narodowej), ani nie towarzyszyła tym ruchom żadna agitacja religijna. W “buntach” Kozaków dońskich występuje niezmącony ubocznemi wpływami objaw orjentalnego życia zbiorowego, a mianowicie tworzenie społeczności politycznych na tle organizacyj wojskowych, służących zarazem jako podkład ekonomiczny. Stjenko Rjazin występuje jako wybawca od głodu, który nawiedził dorzecze Donu. Zebrawszy znaczny zastęp kozaków i niekozaków, wskazuje im sposób do życia, wiodąc ich na zdobycie Azowa, następnie urządzając wyprawy łupieskie wzdłuż dolnej Wołgi, wkońcu w krainach nad Uralem (Jaikiem); kazał się okupywać ludom od granic Persji do średniego biegu Wołgi. Garnęli się do niego ochotnicy słowiańscy, tatarscy i z pośród Jugry; po kilku latach rozporządzał armją krociową i począł posuwać się śmiało coraz bardziej ku zachodowi. Naruszył granice bezpośredniego panowania carskiego, a wojska carskie okazywały się długo bezsilnemi wobec niego, bo lud chwytał “wojewodów”; i wysłanników carskich i odstawiał ich w więzach do obozu Rjazina, żołnierze zaś przechodzili wprost ha jego stronę; Gdziekolwiek hufce kozacze natrafiły na razkoł, zyskiwały odrazu zwolenników gorliwych, zrzucających z ich pomocą jarzmo “antychrysta”; jeszcze lepszym atoli agentem był głód. Już powstawało nowe państwo przeciw Moskwie; Stjenko Rjazin panował w Carycynie, Astrahaniu, Saratowie, w Samarze, Tambowie, Penzie, aż tuż pod Niżny Nowogród. Im bliżej Moskwy, tem bardziej rewolucyjnym stawał się ten ruch, wchłaniając w siebie coraz więcej żywiołów opozycyjnych, którym chodziło nietylko o dogodniejszy według ich pojęć i milszy sposób do życia, ale o to, żeby u nich nie musiało “być, jak w Moskwie”. Od r. 1668 razkoł buntował się jawnie, a szerzył się i w armji. Monaster Sołowiecki posiadł własną załogę z żołnierzy wyprawionych na poskromienie mnichów; zamienił się w fortecę, która przez ośm lat urągała oblężeniom. Każde niepowodzenie carskich oddziałów stawało się hasłem do nowego oporu to w tej, to w owej stronie caratu. Sama Moskwa stała się ponownie widownią rozruchów, których ofiarą padli Miłosławscy; “przywrócenie spokoju” odbyło się kosztem 7000 ofiar, więzionych i wieszanych. Wśród takich okoliczności posuwał się bunt Rjazina ku północnemu zachodowi, zmierzając na Moskwę, skąd podałby rękę Sołowieckim oblężeńcom, a wtedy cały carat zamieniłby się w jeden obóz rewolucyjny. Z buntem Rjazina poczynał łączyć się razkoł, a już zbiegał do niego lud wiejski, przytwierdzony do gleby. Zanosiło się i w caracie na “wojny kozackie” z podkładem agrarnym i wyznaniowym. Zagrażała ruina wszystkim bojarom, całej własności ziemskiej wogóle, nietylko wielkim panom, a zarazem nieuchronna w takim razie ruina całego dotychczasowego ustroju społecznego i państwowego. Toteż państwo i społeczeństwo bojarskie zdobyło się na wysiłek w obronie swego istnienia. W r. 1671 wystawiono wreszcie armję dość silną, z którą Jerzy Barjatynskij pokonał Rjazina pod Symbirskiem. Uciekającego dognano w stepach i pochwycono; skończył wcale inaczej niż Chmielnicki, bo na szubienicy w Moskwie. Rewolucja trwała wprawdzie jeszcze przez kilka lat, lecz z roku na rok przygasała, ścigana z największą bezwzględnością. Tegoż roku 1671 dalszy ciąg sprawy kozackiej w Polsce przemienił się w nową wojnę polsko-turecką: Doroszeńko poddał się bowiem Turcji. Pomimo słynnej wyprawy Sobieskiego na “czambuły tatarskie”, wojna skończyła się haniebnym pokojem buczackim 1672 r., mocą którego Podole wcielono bezpośrednio do państwa tureckiego, Ukraina zaś dostawała się Doroszeńce pod zwierzchnictwem sułtana. W ten sposób spełniło się pierwotne marzenie Chmielnickiego: odrębne państwo na Ukrainie z łaski sułtana. Wojna religijna ukraińska spełniła wreszcie swe zadanie… wobec kalifatu. Dalsza akcja wojenna Sobieskiego (króla od r. 1674) doprowadziła do odzyskania ½ Ukrainy w traktacie żórawińskim 1676 r. (reszta wróciła do Polski wraz z Podolem dopiero w r. 1699, pokojem karłowickim). Na pozostawionej sobie ½ prawobrzeżnej Ukrainy wysługiwał się Doroszeńko nadal Turcji. Od steru nawy moskiewskiej ustąpił już Morozow, ustąpił i Naszczokin, usunąwszy się sam do klasztoru na dewocję, żeby ujść gorszemu losowi. Car owdowiał, żenił się na nowo, a to stanowiło nieodwołalnie o zmianie “ludzi na czasie”. Z nową carycą, Natalją Naryszkinówną, obejmował rządy jej wuj, Matwiej. Zmiana była zresztą czysto osobistą sprawą, a w kierunku rządów nie zmieniało się nic. Matwiej był w szczególności zwolennikiem oświaty zupełnie tak samo, jak Naszczukin, a lgnął do kultury europejskiej niemniej od swego poprzednika. Caryca Natalja zerwała z tatarskim obyczajem haremowym, a na carskim dworze zaczęto golić brody i urządzać przedstawienia teatralne. Wszyscy trzej wielkorządcy Aleksego sprowadzali cudzoziemców, ilu tylko zdołali zebrać do służby państwowej. Włochów atoli oddawna już nie było, a Polaków nic przyjmowano nigdy. Znikają całkowicie cudzoziemcy katoliccy; przyjmuje się na carską służbę tylko nieprzyjaciół “papizmu”, protestantów. Stosunki ograniczają się do północnej Europy; werbuje się majstrów, inżynierów, oficerów w Szwecji, w północnych Niemczech, w Holandji i w Szkocji. Jest ich sporo; pod Moskwą założono dla nich nową osobną osadę, t. zw. Słobodę Niemiecką. Z powodu niechęci do katolików nie korzysta Moskwa z głównych ognisk postępowej sztuki wojennej: z Hiszpanji, Francji i sąsiedniej Polski, skutkiem czego armja moskiewska popada znowu w zastój. Wyborną szkołę mogłaby stanowić Szwecja, ale stamtąd instruktorów wojskowych nie otrzymywano, bo pachnęłoby to zdradą własnego państwa; podobnież nie było nigdy polskich oficerów na służbie moskiewskiej, chociaż w Polsce bywali oficerowie prawosławni. W ostatnim roku życia cara Aleksego poddał się monaster Sołowiecki, zdobyty nareszcie. Nastało tem sroższe prześladowanie razkołu, które srożyło się coraz bardziej za jego syna, Fedora Aleksiejewicza (1676-1682), który wstąpił na tron pacholęciem 14-letniem, a zstąpił do grobu 20-letnim zaledwie młodzieńcem. Matwiej poszedł na wygnanie, a Miłosławscy stali się na nowo “ludźmi na czasie”. Przedłużono z Polską rozejm andruszowski na dalszych lat 13, zaco miano zwrócić Sobieskiemu Siewierszczyznę, ale kilka tylko powiatów zwrócono; reszta ugrzęzła w obietnicy. Stosunki z Doroszeńką zaplątały i Moskwę z kolei w wojnę turecką, pomyślnie na szczęście toczoną. Rozejm, zawarty w Bachczyseraju w r. 1681, przyznawał wschodni brzeg Dniepru w zupełności Moskwie, Turcy stamtąd ustępowali, a Doroszeńko musiał zrzec się hetmaństwa. Wojny kozackie skończyły się. Nadesłał p. PiotrX
Manipulacja pogodą – tajna broń masowego rażenia Czy faktycznie żyjemy w okresie “końca czasów” i czy wielkie anomalie pogodowe, masowe wymieranie zwierząt, niezwykłe nasilenie się trzęsień ziemi są na to dowodem? A może komuś zależy na tym byśmy tak myśleli, byśmy zrezygnowali z oporu wobec wprowadzanego Nowego Ładu Światowego? Logiczne rozumowanie prowadzi do tylko jednej konkluzji – to co się dzieje jest tylko i wyłącznie konspiracją pewnej grupy ludzi, mającym na celu depopulację globu. Gdyby, bowiem w najbliższej przyszłości miały się wydarzyć straszliwe kataklizmy, to ludzie, którzy mają dostęp do takich informacji, a więc elity, na pewno nie zajmowaliby się przejmowaniem kontroli nad wszystkimi krajami świata. Nie realizowali by depopulacji za pomocą GMO i zatrutej żywności, szczepionek, ludobójczego systemu opieki “zdrowotnej” itd, bo po co, skoro i tak apokalipsa jest nieunikniona? Ten jeden prosty argument jest dowodem na to, że anomalie pogodowe i prawdopodobnie wiele tragicznych trzęsień ziemi były spowodowane przez najnowsze rodzaje broni tektoniczno – pogodowych. Wiele się mówi o HAARP i pokrewnych systemach, co, do których nie ma żadnych oficjalnych publikacji, że służą do modyfikacji pogody czy tektoniki. Możemy się zdać tylko na rzetelne badania niezależne. Istnieją jednak przesłanki by utwierdzić się w przekonaniu, że te “cywilne” projekty są ukrytymi programami militarnymi. Pewnych dowodów na to dostarcza artykuł “Weather Modification – A Covert Weapon Of Mass Destruction”, z którego zaczerpnąłem tytuł niniejszego wpisu.
Pomiędzy 1962, a 1983 Marynarka USA wraz z Biurem Pogody i Narodową Fundacją Naukową, przeprowadziły eksperymentalny program “Project Stormfury” kontroli huraganów. Osiągnięto ważne sukcesy, jak np. redukcję prędkości wiatru z 130 do 75 mil na godzinę, lecz o dziwo program zawieszono - modyfikacją pogody zajęły się firmy prywatne (czyt. mafia Rotszylda i Rockefellera). Sprywatyzowano najważniejsze instytucje państwowe zajmujące się badaniami nad pogodą, co pozwoliło na ich całkowicie niekontrolowane działanie. Celem działania tych organizacji stała się nie kontrola pogody i redukcja zniszczeń spowodowanych przez anomalie, a celowe tworzenie tychże – pogoda miała stać się bronią masowego rażenia.
Gordon J. F. MacDonald (1929-2002) był m.in. dyrektorem Instytutu Geofizyki i Fizyki Planetarnej na Uniwersytecie w Los Angeles, członkiem Naukowego Komitetu Doradczego prezydenta Lyndona Johnsona oraz członkiem Rady Stosunków Międzynarodowych (CFR). W swojej książce z 1968 roku “Chyba, że będzie pokój: Naukowe prognozy nowego typu broni” jeden z rozdziałów był zatytułowany “Niszczenie środowiska”, w którym przewidział, że pewnego dnia pogoda stanie się bronią. Argumentował to tym, że ludzie, którzy posiądą umiejętności manipulacji pogodą, nie będą się w stanie oprzeć możliwości wykorzystania jej do celów wojennych. Będą oni dążyć do zaniechania przez wszystkie kraje broni jądrowej, by móc bezkarnie stosować manipulacje pogodowe jako tą broń “ostateczną”. Posłuży ona do niszczenia konkurencji ze strony innych krajów, podczas gdy u siebie zadba się o to, by warunki były jak najlepsze. Będzie to praktycznie nie do wykrycia, gdyż pogoda sama w sobie jest zmienna i trudno ją badać (teraz to się zmieniło, można przewidzieć trendy za pomocą analiz komputerowych). Konkurencja byłaby wyniszczana poprzez powodzie, wielkie burze czy susze, a interwencja militarna była by stosowana tylko po wcześniejszym wyniszczeniu pogodą danego państwa. W 1970 roku Doradca d.s. Bezpieczeństwa prezydenta Cartera, Zbigniew Brzeziński, w swojej książce “Pomiędzy Dwoma Wiekami” (Between Two Ages) uznał modyfikację pogody jako “nową broń” dla amerykańskiej armii oraz jako “kluczowy element strategii”.
“Technologia uczyni dostępne dla liderów czołowych państw, tajne techniki, które będą wymagały niewielkiej ilości sił bezpieczeństwa. Technika modyfikacji pogody będzie wykorzystywana w tworzeniu długich okresów opadów lub suszy.” W tym samym 1970 roku rozpoczęto prywatyzację państwowych instytucji zajmujących się pogodą. Za prezydenta Clintona skonsolidowano National Weather Services (Narodowe Usługi Pogodowe) z firmami prywatnymi.
Obawy przed tragicznymi skutkami modyfikacji pogody były na tyle uzasadnione, że 5 października 1978 roku w Genewie 87 państw podpisało międzynarodowe porozumienie zakazujące używania modyfikacji środowiska w celach militarnych. Nie zważając na tę umowę w 1996 roku amerykańskie Lotnictwo opublikowało pracę naukową oracowaną przez Departament Obrony pt. “Pogoda jako wzmacniacz siły. Pełna kontrola nad pogodą w 2025 roku”. Celem kontroli pogody są wg. autorów zadania militarne zarówno w małej jak i globalnej skali. Zastrzeżono jednak, że praca reprezentuje tylko poglądy autorów, a nie oficjalną amerykańskich Sił Zbrojnych.
Dzięki internetowi na światło dzienne wypłynęło szereg informacji o tajnych programach – nie wszyscy, którzy biorą w nich udział akceptują cel tych działań – dominację pewnych grup ludzi nad innymi oraz ludobójstwo na niespotykaną dotąd skalę. Na pewno pogodą i tektoniką bawią się nie tylko Stany Zjednoczone, dlatego też od połowy lat 90-tych można zaobserwować m.in. stały wzrost ilości trzęsień ziemi i kataklizmów pogodowych. Gordon J. F. MacDonald
Żałosne bohaterstwo korespondentów wojennych Świetny artykuł – admin.
Klasyczny „korespondent wojenny” kojarzy mi się z facetem z Wiadomości, który jedzie przez irackie miasteczko w amerykańskim wozie pancernym, a potem filmuje jak żołnierze rozdają pluszowe misie miejscowym dzieciom. Dlatego zwróciłem uwagę na tekst Fiska. Prezydenci, premierzy, ambasadorzy witali na lotniskach dziennikarzy, którzy wrócili z syryjskiego Homs. Robert Fisk, weteran dziennikarstwa, bliski obserwator największych konfliktów, napisał w związku z tym tekst, w którym mowa o ośrodkach władzy.
Żałosne bohaterstwo korespondentów wojennych Trzeba było sporej odwagi, żeby pojechać do Homs. Najpierw Sky News, potem BBC oraz kilku odważnych mężczyzn i kobiet, którzy pojechali tam, by świadczyć o cierpieniach miasta i którzy – co najmniej dwie osoby – sami ucierpieli. Ale w zeszłym tygodniu myślałem o tym jak szybko zapamiętaliśmy nazwisko rannego Paula Conroya, niesfornego brytyjskiego fotografa, podczas gdy niczego nie dowiedzieliśmy się na temat trzynastu syryjskich ochotników, którzy zginęli próbując go ratować. To oczywiście nie jego wina. Jednak zastanawiałem się czy znamy nazwiska tych męczenników, o ile w ogóle mamy zamiar je znać. Wszystko to czuć trochę kolonializmem. Tak przywykliśmy do wyczynów tych hollywoodzkich wersji korespondentów „wojennych”, że w zasadzie stali się ważniejsi od ludzi, o których mieli mówić. Hemingway prawie wyzwolił Paryż – może właściwie Harry’s Bar – ale kto z naszych czytelników pamięta nazwisko tego czy tamtego Francuza zabitego w walce o miasto? Co do mnie nie zapomniałem Terry’ego Lloyda, mego kolegi z telewizji zabitego przez Amerykanów w Iraku, w 2003 r. Ale kto wymieni nazwisko jednego z 250 000 czy 500 000 Irakijczyków zabitych w czasie inwazji (poza Saddamem Husajnem oczywiście)? W tym samym roku korespondent Al-Dżaziry zginął w Bagdadzie w czasie amerykańskiego nalotu. Ręka do góry, jeśli ktoś pamięta jego nazwisko. Odpowiedź: Tarik Ajub. Był Palestyńczykiem, widziałem go w przeddzień jego śmierci.
Atrybut Kamizelka kuloodporna jest dziś symbolem niemal wszystkich dziennikarzy obecnych w strefach wojny. Nie mam nic przeciwko. Nosiłem taką w Bośni. Jednak spektakl reporterów w kamizelkach robiących wywiady z ofiarami wojny, które nie korzystają z takiej ochrony, wywołuje we mnie rosnące zażenowanie. Wiem, że ubezpieczyciele nalegają, by korespondenci i ich ekipy były w ten sposób zabezpieczone. Ale na ulicach widać coś innego: życie zachodnich dziennikarzy ma jakby więcej wartości, jest z założenia cenniejsze, bardziej godne ochrony, niż „obcych” cywilów cierpiących wokół. Lata temu, w czasie ostrzału artyleryjskiego Bejrutu, poproszono mnie o włożenie kamizelki – dziennikarz telewizyjny, sam odziany w pięciokilową zbroję, chciał przeprowadzić ze mną wywiad. Odmówiłem. Nie było wywiadu. W końcu lat dziewięćdziesiątych byliśmy świadkami podobnego i równie żenującego zjawiska. Jak reporterzy „stawiali czoła” wojnie? Czy trzeba im „pomocy psychologicznej”, by mogli uporać się z okropnymi doświadczeniami? Czy powinni „przeżyć swoją żałobę”? Press Gazette poprosiła mnie o komentarz. Powiedziałem nie. Dziennik opublikował jednak długi artykuł o traumach dziennikarzy z sugestią, że ci, którzy „odmawiają pomocy” są alkoholikami. Były tylko dwa rozwiązania: psychiatrzy albo flaszka. Tymczasem bezlitosna prawda jest taka, że dziennikarze wielkich mediów mogą odlecieć pierwszym samolotem, kiedy coś idzie nie tak, w biznes-klasie, z kieliszkiem szampana w dłoni. Zostawiają za sobą ludzi pozbawionych kamizelek kuloodpornych, z paszportami, których nikt nie chce oglądać, bo są bez wiz. Pomocy potrzebują raczej ci, którzy robią co mogą, by ich rodziny nie utopiły się we krwi.
Komiks Romantyzm związany z korespondentami „wojennymi” był krzykliwy już w czasie przygotowań do wojny w Zatoce w 1991 r. W Arabii Saudyjskiej pojawiły się wszystkie możliwe rodzaje dziennikarzy zagranicznych. Wszyscy poprzebierani za żołnierzy. Jeden z nich, Amerykanin, nosił randżersy z roślinnym kamuflażem, choć na pustyni nie ma lasu. A na prawdziwej pustyni zauważyłem, że wielu żołnierzy, szczególnie z piechoty morskiej, proponowało publikacje w gazetach konkretnych historii. Dziennikarze próbowali bawić się w żołnierzy, a żołnierze w dziennikarzy.
Ta dziwaczna symbioza stała się oczywista, kiedy reporterzy „wojenni” zaczęli mówić o swoim „doświadczeniu walki”. Kilka lat temu na jednym z amerykańskich uniwersytetów miałem przyjemność posłuchać jak trzech ranionych w Iraku kombatantów zamknęło dziób dziennikarzowi, który użył tego koszmarnego wyrażenia. „Proszę wybaczyć proszę pana – powiedział jeden z nich grzecznie – pan nie ma żadnego „doświadczenia walki”. Był pan narażony na skutki walki. To nie to samo.” Były żołnierz był świadom siły swojej spokojnej pogardy. Stracił obie nogi. Poddaliśmy się dziennikarstwu składającemu się z: „Z przerażeniem widziałem”; „Świst lecących rakiet”; „Leżałem na ziemi z powodu pocisków/kul/strzałów snajperów”. Obawiam się, że posługiwałem się czymś takim w Irlandii Północnej, w końcu lat siedemdziesiątych. Wstydzę się. O ile rzeczywiście jesteśmy „bezpośrednimi świadkami” wojen – a i to wyrażenie bardzo mnie razi – ten rodzaj trików jak z Tintina pozostaje znakiem narcyzmu. Świetnie to opisał James Cameron w czasie wojny w Korei. Zbliżało się lądowanie morskich sił amerykańskich pod Inczon. „Pośrodku armady, jeśli w ogóle można to sobie wyobrazić, kręcił się okręt z gigantycznym napisem na burcie „PRASA”, wypełniony podnieconymi korespondentami. Rozpychali się łokciami, by dać wrażenie, że chcą być w pierwszej fali, kombinując jednocześnie jak by tu z honorem znaleźć się w ostatniej.”
Myśl I jak zapomnieć słowa izraelskiej dziennikarki Amiry Hass, reporterki Haaretz na terytoriach okupowanych. Kiedyś w Jerozolimie mówiła mi, że praca korespondenta zagranicznego nie polega na byciu „pierwszym świadkiem Historii” (to była moja żałosna definicja), ale na „obserwowaniu ośrodków władzy”, szczególnie kiedy każą iść na wojnę i przede wszystkim wtedy, gdy podpierają się przygotowanymi wcześniej kłamstwami. Tak, wszyscy oddają hołd dziennikarzom z Homs. Pozwólcie jednak, że podzielę się pewną myślą: kiedy Izraelczycy rozpoczęli swoje okrutne bombardowania Strefy Gazy w 2008 r. nie dopuścili do obecności reporterów na miejscu – Syryjczycy próbowali zrobić to samo w Homs. Izraelczycy skutecznie przeszkodzili nam, ludziom Zachodu, w asystowaniu rzezi, która się tam rozegrała. Oddziały Hamasu i „Armii Wolnej Syrii” mają wiele wspólnego – obie te organizacje coraz bardziej popadają w islamizm, obie miały do czynienia z nieskończenie przeważającą siłą rażenia i obie przegrały bitwę. Palestyńscy dziennikarze sami opisywali cierpienia swego narodu. I zrobili to dobrze. Ciekawe jednak, że redakcje z Londynu i Waszyngtonu nie objawiały tego samego entuzjazmu w sprawie wysłania korespondentów do Gazy, co do Homs. To tylko taka myśl. Smutna myśl. Robert Fisk The Independent, 3 marca 2012 Tłum. Jerzy Szygiel
Skandal! Unia zakaże halogenów Kolejny głupi pomysł eurourzędasów – halogenki wylądują na śmietnikach. Najwyraźniej firmy produkujące energooszczędne żarówki wiedzą, do kogo trzeba uderzyć w Brukseli. Unia Europejska chce zakazać, bowiem produkcji i sprzedaży żarówek halogenowych. Zakaz wszedłby w życie 1 stycznia 2013 r. – informuje brytyjski dziennik “The Daily Express”. Eurourzędasy chcą wycofać popularne reflektory halogenowe MR 16 o napięciu 12 volt. Na ich miejsce trzeba byłoby montować dużo (nawet 12 razy) droższe świetlówki energooszczędne lub diody LED. A jak wynika z badań, halogeny są tanie i o 30 proc. bardziej wydajne niż żarówki starego typu, których Unia też zakazała. Po wprowadzeniu zakazu, w dziesiątkach milionów biur, domów i sklepów w całej UE trzeba będzie wymieniać instalacje elektryczne, lub ich części.
Jaki tam znowu skandal. Normalka. Unia korupcją, złodziejstwem i oszustwem żyje, jak każdy twór oparty na duchu talmudyzmu. Zdumiewa jedynie brak szacunku dla ciężko pracujących urzędników unijnych, których autor nazywa eurourzędasami, a takie coś nie powinno mieć miejsca. Unię należy wyłącznie chwalić, a jej przywódców w d*pę z uszanowaniem całować – o czym wiedzą nawet odważne kabarety III RP, ponoć zajmujące się satyrą.
Admin
Dlaczego świat jest niewolnikiem żydowskiego państwa?
Why Is The World Enslaved To A Jewish State?
http://www.realzionistnews.com/?p=702
Szum wokół holokaustu wykorzystuje główny żydowski podżegacz wojenny, Benjamin Netanjahu, żeby wciągnąć świat w orbitę złych żydowskich zamiarów wobec Iranu. W przemówieniu na konferencji AIPAC 5 marca 2012 roku, w obecności ponad połowy amerykańskiego Kongresu, Netnjahu porównał amerykańskie niezdecydowanie w sprawie ataku na Iran z amerykańską niechęcią do zbombardowania Auschwitz. Wymachując kopią listu amerykańskiego Departamentu Wojny z 1944 roku, Netanjahu przypomniał, jak alianci powstrzymali się od ataku na obóz z obawy, że mogą sprowokować akcję zemsty ze strony Niemiec.
“Przyjaciele, rok 2012 to nie 1944… Nigdy więcej!” krzyczał Netanjahu, powtarzając slogan żydowskiej ADL – i dostał za to owacje. Deklarując “Celem żydowskiego państwa jest zabezpieczenie przyszłości Żydom”, Netanjahu powiedział, że toczenie wojen za Izrael uczyni świat bezpiecznym – nie za ‘demokrację’, ale za Żydów, tylko Żydów. Najlepiej obrazuje to Mosze Kantor, szef Europejskiego Kongresu Żydów, kiedy ostrzegł, iż pojawiają się “raporty”, że Iran mógłby zaatakować Niemcy w odpowiedzi na amerykański atak na irańskie ośrodki nuklearne. Oczywiście Kantor nie mógł pokazać żadnych dowodów na istnienie tych ‘raportów”. Dlatego, żeby się zabezpieczyć, Kantor oświadczył: “Nie jest ważne, czy są te raporty czy nie [sic! - admin]. My znamy pewne fakty, i one mówią, że większość Europy Iran uważa za wroga”. [Skąd my znamy tę retorykę... Nie jest ważne, czy Holocaust był, czy go nie było, ale opowieści o nim dobrze się sprzedają - admin] (Śmieszne to, skoro Iran zależy od rynków europejskich. Odnośnie możliwości nuklearnych Iranu, zostało potwierdzone, że służą tylko jako odstraszacz.) Te “pewne fakty”, o których Kantor i żydostwo mówią, że “zna”, są całkowicie subiektywne. Bo wszystko co promuje żydowską przyszłość, czy zniszczenie Iranu, czy unicestwienie cywilizacji świata, to to, co się liczy dla tych żydowskich liderów. Należy postawić pytanie: “Dlaczego gojowski świat czuje się zobowiązany do działania w imieniu ‘żydowskiego’ państwa Izrael? Inaczej mówiąc: “Dlaczego przyszłość Żydów jest ważniejsza od przyszłości Gojów?”
Niewolnicy ‘żydowskiego’ państwa Skłonność do stawiania żądań to charakterystyczne zachowanie żydostwa i modus operandi jego rzeczników. Amerykański ambasador w Izraelu, Dan Szapiro, twierdzi, że zanim Izrael w ogóle wyrazi zgodę (dlaczego amerykański ambasador wypowiada się w imieniu Izraela?) na jakąkolwiek państwowość Palestyny, wnioskodawcy muszą najpierw uznać Izrael za państwo ‘żydowskie’. Barack Obama, zniewolony nakazami AIPAC (można się zastanowić, czy w ogóle Lincoln wyzwolił jakichś niewolników), przysięgał bez końca, że jest oddany Izraelowi jako ‘żydowskiemu’ państwu i ‘ojczyźnie’ żydowskiego narodu. (Nie widzieliśmy jeszcze, by amerykańscy i europejscy Żydzi stadnie latali do swojej ‘ojczyzny’, dopóki jeszcze mogą rządzić Gojami w swoich krajach gospodarzach.) Dlaczego jakiś naród powinien uznawać, czy być oddanym państwu, które określa się religią judaizmu? Czy to nie daje milczącej zgody na zasady żydowskiej religii? Oprócz tego, że jest “duchem antychrysta”, judaizm opiera się na Talmudzie, który z góry patrzy na Gojów jak na bydło, którego celem jest służenie Żydom. Były główny rabin Izraela i przywódca ultra-religijnej Partii Szas, rabin Ovadia Josef, bezwstydnie ogłosił tę zasadę judaizmu, kiedy wypowiadał się o nie-Żydach pracujących w żydowski szabat:
“Goje urodzili się tylko po to, by nam służyć. Bez tego, nie ma dla nich miejsca na świecie, mają tylko służyć narodowi Izraela. Wyobraźmy sobie, że zdycha czyjś osioł, on traci pieniądze. To jest jego sługa. I dlatego osioł dostaje długie życie, by dobrze pracował dla swojego pana. Do czego potrzebni są Goje? Mają pracować, orać, zbierać. My będziemy siedzieć jak effendi i jeść”. I światowe żydostwo rzeczywiście – i zjada swoje ciastko, i nadal je ma. Kiedy ‘Goje’ uświadomią sobie, że są niewolnikami żydowskiego państwa, to jedyne ciastko jakie będą jeść, to mnóstwo wroniego g…a Problem jest taki, że część gojów nigdy sobie nie uświadomi, czyim jest niewolnikiem, większość z tych bardziej świadomych od dawna się z tym pogodziło, a tę całą resztę można spacyfikować w ciągu 24 godzin. – admin
Brat Nathanael Kapner – 7.02.2012, Tłumaczenie Ola Gordon
Generał Denikin przewidział, jaki los nas czeka – rozmowa z Janem Engelgardem Do czasu napisania powieści „Klątwa generała Denikina” był pan znany jako publicysta i autor naukowych książek historycznych. Co pana skłoniło do napisania powieści? - Powieść daje większe możliwości wypowiedzenia swojego poglądu na historię. Praca naukowa ma swoje rygory, musi być udokumentowana, oparta na źródłach. Historyk może domyślać się, że mogło coś się wydarzyć, czego nie można udokumentować, ale nie może tego napisać. A w powieści margines swobody jest większy. Nawet wtedy, kiedy piszemy, tak jak w moim przypadku, powieść opartą na autentycznych wydarzeniach. To pierwsza przyczyna. jest i druga – przez przystępnie napisaną powieść można łatwiej dotrzeć do większej liczby odbiorców. Dzisiaj mało kto czyta grube opracowania z ogromną ilością przypisów, co najwyżej wąskie grono historyków. A powieść jeszcze się nie przeżyła, sięgają po nią chętniej ludzie, którzy książki naukowej nawet by nie tknęli. Jak pokazują nasze (i nie tylko nasze) dzieje, bardzo często autorzy powieści mieli większy wpływ na kształtowanie poglądów ogółu niż poważni historycy, by wymienić Sienkiewicza, Kraszewskiego czy Bunscha.
Ale wcześniej pan nie pisał powieści, czy łatwo jest przestawić się z pisania tekstów naukowych czy popularno-naukowych na powieść? - Jeśli człowiek pisze od 30 lat, tak jak w moim przypadku, w dodatku głównie teksty publicystyczne, to nie jest to aż tak trudne. To kwestia wprawy pisarskiej. Jest rzecz jasna pewne niebezpieczeństwo – pisania publicystyki właśnie. Ale z drugiej strony powieść to dialogi, opisy przyrody, architektury, to opisy stanu duchowego i odczuć, emocji bohaterów – bardzo szybko można się przestawić. Poza tym, mnie to zwyczajnie zaczęło wciągać. Pisać dialogi bohaterów, to także możliwość wkładania w ich usta pewnych poglądów i ocen. Bardzo szybko zrozumiałem, że w tej powieści mogę przekazać znacznie więcej niż gdybym pisał pracę naukową.
A temat, dlaczego akurat ten epizod historii? Wojna domowa w Rosji, rozgrywka między wywiadem wojsk Denikina, a polskim kontrwywiadem, czy tajny układ między Piłsudskim a Leninem… - Bo to jest temat, który „kręci” mnie od lat. To temat na sensacyjny film, na thriller polityczny. To nie były zwyczajne wydarzenia, to był w moim głębokim przekonaniu jeden z najbardziej kluczowych momentów historii Polski i świata XX wieku. Co więcej, to był czas, w którym naprawdę prawie wszystko zależało od nas. Owszem, ówcześni polscy politycy, głównie Piłsudski, nie musieli tego wiedzieć, ale byli tacy, którzy przewidzieli to, co nastąpi.
Czy był to gen. Anton Denikin, bohater pana powieści? - Tak, to fragment z jego listu do Piłsudskiego z 1919 roku i cytat z wydanej w 1937 roku jego broszury „Kto uratował władzę radziecką od upadku?” – stał się dla mnie inspiracją do napisania powieści i do nadania jej takiego tytułu – „Klątwa generała Denikina”. Bo jeśli w 1919 roku pisze on do Piłsudskiego, że jeśli Polska nie pomoże w rozbiciu bolszewików, to wkrótce zwali się na nią taka potęga, która zagrozi samemu jej bytowi, a w 1937 dodaje, że naród polski ciężko zapłaci za błędy swoich przywódców – to rzeczywiście brzmi to niczym klątwa, która w dodatku się spełniła.
Temat, który porusza pan w swojej powieści podniósł już Józef Mackiewicz w książce „Lewa wolna”. Czy inspirował się pan jego twórczością? - W pewnym sensie. Moja powieść dotyczy tego samego tematu, jest jednak zupełnie inna – mnie interesuje wielka rozgrywka polityczna i wywiadowcza, Mackiewicz kreśli bardziej literacko losy bohaterów wojny domowej, a kwestia tajnego paktu Piłsudskiego z Leninem jest tylko epizodem. Poza tym Mackiewicz nie znał jeszcze wielu dokumentów na ten temat, które ujawniono potem. Jednak jego generalna ocena jest zgodna z tym, co ja piszę – nie dopomożenie Denikinowi i pakt z bolszewikami były nie tylko wielkim błędem, było działaniem przeciw polskim interesom narodowym. Jędrzej Giertych określił do bardziej dosadnie w liście właśnie do Józefa Mackiewicza – to była zbrodnia.
Ile w pana powieści jest fikcji, ale i udokumentowanej prawdy? - Wszystkie wydarzania polityczne i militarne jakie opisuję miały miejsce w rzeczywistości. Starałem się w sposób maksymalny być wiernym faktom. Jeśli cytuję, co pisały ówczesne gazety („Robotnik”, „Gazeta Warszawska”) – to nie jest to moja projekcja, są to cytaty autentyczne. Oczywiście autentyczny jest zamieszczony w całości list Denikina do Piłsudskiego z 28 listopada 1919 roku. Autentyczne są postaci historyczne – Dmowski, Piłsudski, Dowbor-Muśnicki, Dzierżyński, Denikin, gen. Romanowski… Także daty, które otwierają kolejne fragmenty książki są autentyczne. Fikcyjna jest para głównych bohaterów – płk Piotr Goremkin i jego przyjaciółka Maria Biełozierska, fikcyjny jest kpt Tadeusz Zieliński, Dowborczyk, który dociera do informacji o tajnych rokowaniach Piłsudskiego z bolszewikami w Mikaszewiczach oraz płk Konstanty Przecławski (choć ten ma swojego odpowiednika – płk. Zygmunta Podhorskiego). Kulisy tajnych rokowań są także prawdziwe, myślę, że mogłem o nich napisać trochę więcej, ale tak można by potraktować jeszcze inne wątki. Powieść nie może być jednak za obszerna, bo traci wyrazistość.
Postacią jednoznacznie negatywną jest w pana powieści Józef Piłsudski. Nie boi się pan, że to „odrzuci” wielu czytelników w Polsce, którzy pozostają pod wpływem kultu tej postaci? - Nie, nie obawiam się. Wszystko co piszę w tej powieści na temat Piłsudskiego miało miejsce, niczego nie wymyślam, żeby go dodatkowo pogrążyć. Zresztą, wie pan, reakcje bywają różne. Dałem tę powieść do przeczytania znajomemu, który uwielbia Piłsudskiego i wie pan, jaka była jego reakcja? „Słuchaj, to jest świetne – jak ten Piłsudski ograł tych Ruskich, znakomite”. Uśmiałem się po pachy, okazało się, że ten mój znajomy wyciągnął po lekturze zupełnie inne wnioski, niż chciałem, żeby czytelnik wyciągnął. Ale i tak bywa. Ważne jest, że on to przeczytał, zapoznał się z faktami, o których nie wiedział. Nie wszyscy muszą się ze mną zgadzać.
Czy ta powieść jest prorosyjska? Ktoś napisał już, że widać w niej fascynację białą Rosją? - Moim celem było pokazanie, jak na te dramatyczne wydarzenia, jakie działy się w roku 1919, na Polskę i jej politykę – patrzyli biali Rosjanie, w dodatku Rosjanie przychylni Polakom. Bo zarówno sam gen. Denikin, jak i para głównych bohaterów – są nastawieni propolsko. I to jest także prawda historyczna – ośrodek Denikina był najbardziej propolski. Chciałem także, żeby spojrzeć szerzej na polsko-rosyjskie relacje w wieku XIX i na początku XX. To także mój głos w dyskusji współczesnej na ten temat, u nas bardzo tendencyjnej i jednostronnej. A jeśli chodzi o fascynację białą Rosją. Wie pan, ojciec mojej babki był oficerem armii rosyjskiej; opowiadała mi, jak w lecie 1917 przyjechał ostatni raz z frontu do Moskwy. Odjeżdżając zostawił obrączkę i powiedział, że pewnie już nie wróci. I tak się stało – zginął na dworcu w Borysowie zabity przez zrewoltowanych żołnierzy. Z kolei mój dziadek, Jan, był także żołnierzem armii rosyjskiej, a potem służył w I Korpusie Polskim gen. Józefa Dowbor-Muśnickiego. Oba wątki – los białych oficerów i Dowborczyków – są obecne w mojej książce. Jeśli to jest fascynacja – to tak, zgadzam się z tą opinią.
Rozmawiał: Jarosław Kornaś
W Syrii trwa wojna o prawdę...To, co się pokazuje w telewizji, wygląda tak, jakby było kręcone w studio. Uczestnicy grają swoje role, jak w teatrze – rozmowa z Fadia Laham (Matką Agnieszką)
„To, co widzę obecnie w Syrii, to zagrożenie dla całej tutejszej społeczności. Nie rozróżniam tu opozycjonistów od lojalistów. Ludzie, którzy popierają opozycję, nie wiedzą, że ta opozycja popełnia barbarzyństwa. To co jest pokazywane w mediach mainstreamowych jest odwrotnością tego, co się dzieje naprawdę” – mówi siostra Fadia Laham (Matka Agnieszka), przełożona klasztoru św. Jakuba Męczennika (ang. St. James the Mutilated) w Quarah w rozmowie z Mustafą Afzalzadehem, Marcinem Domagałą (ECAG), Mateuszem Piskorskim (ECAG) i Lizzie Phelman.
W jaki sposób osoba pochodzenia libańskiego nie tylko znalazła się w Syrii, ale też została przełożoną klasztoru? - Zgadza się – jestem Libanką z pochodzenia. Jak młoda osoba byłam hipiską. Szukałam szczęścia i sensu życia właśnie w tym środowisku. Spróbowałam wszystkiego, odbyłam wiele podróży od Europy po Indie, jednakże nadal nie znalazłam tego, czego szukałam. To było w Kopenhadze, gdy poczułam powołanie. Moja droga zaczęła się w Bejrucie, gdzie przyjęłam święcenia. Już później, w czasie jednej z moich podróży do Syrii, odkryłam ruiny klasztoru św. Jakuba. Postanowiłam, że muszę go odbudować, na co uzyskałam wszystkie niezbędne zgody i wsparcie.
Gdzie znajduje się ten klasztor? - Monastyr został umiejscowiony niedaleko drogi z Aleppo, 90 km od Damaszku w miejscowości Quarah. Kiedy tam przybyłam – były tam tylko ruiny [1]. Zabudowania były jednak niezwykle cenne z historycznego punktu widzenia – chociażby przepiękne freski z VII wieku. Sam zaś klasztor pochodzi z V wieku. Prace przy odbudowie rozpoczęły się w 1994 r., zaś zakończyły się w roku 2000. Stworzyliśmy tam wspólnotę ekumeniczną, która jest otwarta dla wszystkich wyznań. [ujjjj... to smutne.. To gdzie PRAWDA? Brak LOGIKI MD] Chcieliśmy uzyskać warunki dogodne dla wszystkich kobiet i mężczyzn pragnących odbudowy swojego wnętrza i życia duchowego. Działamy także na polu społecznym i kulturalnym
Czy wspólnota jest mocno związana z Syrią? - Oczywiście. Jesteśmy bardzo związani z otaczającymi nas naszymi syryjskimi siostrami i braćmi. Prowadzimy z nimi dialog, współpracujemy na polu kulturalnym, społecznym, a przede wszystkim duchowym. Staramy się wysłuchiwać każdego, kto się do nas zwróci.
To dlaczego działalność prowadzonego przez siostrę klasztoru wywołuje teraz takie kontrowersje? - Muszę z całą mocą podkreślić, że nigdy nie angażowaliśmy się w politykę w Syrii. To nie jest nasz cel. Jednak po wybuchu arabskiej wiosny w Syrii napływało do mnie wiele pytań od wielu organizacji międzynarodowych oraz dziennikarzy o sytuację w tym kraju. Początkowo nie byłam w stanie odpowiedzieć, ponieważ nasz klasztor znajduje się w miejscu odosobnionym. Jest położony daleko od Damaszku, zatem nie mieliśmy kontaktu z tymi wydarzeniami. Jednak tego rodzaju pytania powtarzały się coraz częściej, więc stanęłam przed problemem odpowiedzi. Zaczęłam pytać o te wydarzenia ludzi, którzy byli ich świadkami, a którzy przybywali do naszego klasztoru. Postanowiłam napisać list, w którym zawarłam swój punkt widzenia na te sprawy, a który następnie został opublikowany na blisko stu stronach internetowych. To był mój pierwszy artykuł w tej sprawie. Reakcja była bardzo ostra – zarówno ze strony ludzi Kościoła, jak i polityków. Kiedy zderzyłam się z tą krytyką, zdecydowałam się na głębsze poszukiwania. Napisałam kolejny tekst. Było to w kwietniu zeszłego roku. W międzyczasie patriarcha maronitów, któremu podlega klasztor, pojechał do Francji. Media w ogóle nie chciały pisać o jego wizycie, co było reakcją na moje teksty. Była to swego rodzaju dyskryminacja.
Dlaczego dyskryminacja? - Ponieważ okazało się, że niektórym ludziom dano prawo głosu, a niektórzy zostali tego prawa pozbawieni. W tym czasie zorientowałam się w jaki sposób media mordują ludzi w Syrii.
Jak to mordują…? - W czasie wizyty w patriarchy we Francji, został opublikowany brutalny artykuł, napisany przez jedną z francuskich dziennikarek, w którym napisała, że hierarcha powinien się wstydzić za udzielanie poparcia reżimowi w Syrii. Ostro odpowiedziałam na ten artykuł. Krótko po tym powstał film dokumentalny, zrealizowany przez Sofię Amarę [2]. Film ten był całkowitym oszustwem. To była lista kłamstw. Odpowiedziałam kolejnym artykułem przeciwko temu dokumentowi. Kiedy byłam w Damaszku, usłyszałam w telewizji Al Jazeera, że jedna z wiosek pod Damaszkiem Jdaydet Artooz została zniszczona przez czołgi rządowe. Miała tam wkroczyć armia, zabijać ludzi. Byłam zdruzgotana tymi informacjami. Postanowiłam spotkać się w tej sprawie z greko-katolickim patriarchą Damaszku. Wchodząc w bramę siedziby patriarchy, spotkałam księdza, który był proboszczem katolickim w tej wiosce. Złożyłam mu kondolencje związku z tą tragedią. Bardzo się zdziwił. Zapytał: „O czym ty mówisz?”. Odpowiedziałam, że przecież wielu ludzi zginęło w jego wiosce. Nadal dziwił się moim słowom. Tłumaczyłam mu, że przecież wieś została najechana przez armię. Jednak on zaprzeczał, utrzymując, że nic takiego nie miało miejsca. Tłumaczyłam mu, że tak przecież podała telewizja Al Jazeera, ale on wciąż zaprzeczał. Kiedy oboje stanęliśmy przed patriarchą, zaczęliśmy mu tłumaczyć, że całe to wydarzenie było tylko tzw. trikiem medialnym. Poprosiłam, aby informacje, o tym czy ktoś żyje lub zginął spływały do patriarchy. Wyraził zgodę. Wróciłam do domu z przekonaniem, że musimy pomagać prawdziwym ofiarom, a nie wirtualnym. Aby im rzeczywiście pomóc, musiałam mieć prawdziwe informacje. Stąd też postanowiłam informować i liczyć ofiary.
W jaki sposób? - Udałam się do Libanu, do osób, które są odpowiedzialne za media katolickie, by ich przestrzec. Poprosiłam ich, by ostrzegli biskupów, Ojca Świętego by nie wierzyli mediom mainstreamowym, które kłamią. Poprosiłam też o radę, co robić. Poradzili mi, by zaprosić media katolickie. Poprosili tylko o pomoc w uzyskaniu wjazdu do Syrii i niezbędnych zezwoleń na działalność. Spotkałam się z syryjskim ambasadorem w Bejrucie, który mnie skierował do syryjskiego Ministerstwa Informacji. Jako, że jesteśmy tylko klasztorem, nie mogliśmy wziąć na siebie ciężaru obsługi medialnej. Ostatecznie sprawę zdecydowało się poprowadzić Katolickie Centrum Informacji w Libanie. To był strzał w dziesiątkę. Dzięki kilku takim zabiegom mogliśmy wreszcie przekazać mediom zachodnim prawdziwy obraz sytuacji w Syrii – bez przekłamań. Udało się nam też zorganizować wizyty reporterów m.in. w miastach Hama i Homs. Podczas tych wyjazdów nie widzieliśmy żołnierzy atakujących cywili, ale coś zupełnie odwrotnego – sterroryzowanych przez niezidentyfikowane i uzbrojone gangi cywilów, a nawet służby bezpieczeństwa. Odwiedzaliśmy szpitale, rozmawialiśmy z ludźmi, rodzinami osób zamordowanych bez powodu. Ofiary nie były nawet lojalistami!
Kim byli ludzie, którzy atakowali cywili? - Podczas mojej drugiej wizyty w Homs postanowiłam się przedostać, razem z pewnym francuskim reporterem, na obszary kontrolowane przez rebeliantów. Przebrałam się tak, by nikt nie wiedział, kim jestem. Chciałam porozmawiać z przedstawicielami Wolnej Armii Syryjskiej (WAS). Po pierwsze – po drugiej stronie nie widzieliśmy żadnych pokojowych demonstracji. To, co się pokazuje w telewizji, wygląda tak, jakby było kręcone w studio. Uczestnicy grają swoje role, jak w teatrze. Zamykana jest część ulicy, zaś demonstranci stoją jakby specjalnie przed kamerami. Po tym materiał jest wysyłany natychmiast do Al Jazeery. Widziałam też, w jaki sposób są tworzone swego rodzaju listy proskrypcyjne lojalistów. Po wpisaniu na taką listę, ludzie ci są zabijani. Spotkałam wiele rodzin, których mężowie, bracia, ojcowie zostali wpisani na taką listę, a następnie ich zamordowano. To zbrodnie przeciwko ludzkości.
Dlaczego oni to robią? - Nie jestem w stanie tego powiedzieć, nie jestem politykiem. Ja jestem od tego by ludziom pomagać, jak dobry Samarytanin.
Ale jeśli nie znamy przyczyny, to nie możemy wyleczyć tej choroby, czyli nie możemy zapobiec temu w przyszłości… - Dobrze, jeśli chodzi o identyfikację tych gangów, mogę powiedzieć, że były one okrutne, zarówno wobec opozycji, jak i lojalistów. Tylko niektórym przedstawicielom mediów udało się z nimi spotkać. Jeden z dziennikarzy hiszpańskiego dziennika ABC spotkał ich przypadkiem w miejscowości Idlib. Okazało się, że za tymi gangami stoją „poważni” mocodawcy. Dziennikarz natknął się na nich w przypadkowy sposób w samochodzie, którym miał jechać na spotkanie. Byli to asystenci Abdelhakima Belhadża, który był dowódcą rebeliantów w Libii i szefem Al-Kaidy na obszarze Maghrebu. Później przeczytałam potwierdzenie tej informacji we francuskim Le Figaro. Al-Kaida rzeczywiście działa na terenie Syrii i pomaga Bractwu Muzułmańskiemu. Obecność członków Al-Kaidy w Syrii potwierdziło też syryjskie Ministerstwo Informacji. Twierdzili, że członkowie tego ugrupowania są szmuglowani do Syrii przez granicę z Libanem, przez wioskę, która znajduje się 25 km od Quarah, w której znajduje się nasz klasztor. Jestem Libanką. Widziałem metody destabilizacji i siania społecznego niepokoju w Libanie w czasie wojny. Przykładowo, jeśli ktoś dąży do spowodowania exodusu ludności, to nie przekonuje jej do porzucenia swojego dobytku, domów, najbliższych tylko słowami. Można zrobić to tylko przemocą, strachem, za pomocą snajperów. To co widzę obecnie w Syrii, to zagrożenie dla całej tutejszej społeczności. Nie rozróżniam opozycjonistów od lojalistów. Ludzie, którzy popierają opozycję, nie wiedzą, że ta opozycja popełnia barbarzyństwa. To, co jest pokazywane w mediach mainstreamowych jest odwrotnością tego, co się dzieje naprawdę. Pokazują ciała zabitych ludzi, a oskarżenia o ich mordowanie są kierowane pod adresem rządu. Tym samym ukrywa się prawdziwy problem i jego prawdziwe źródło. Prezentowany obraz nie jest prawdziwym obrazem konfrontacji między armią syryjską a WAS. To nie jest obraz prawdziwej sytuacji w Syrii. W rzeczywistości armia syryjska stoi twarzą w twarz z prawdziwymi terrorystami. Do tej pory nie rozumiem, dlaczego światowe media ignorują Syrię, obecną tu rzeczywistość, i nie starają się zidentyfikować prawdziwego źródła terroru, a także prawdziwej tożsamości ofiar. Tymczasem to jest właśnie rzeczywisty wymiar problemu.
Ktoś jednak generuje te informacje i przekazuje do mediów… - Zgadza się, ale na przykład Syryjskie Obserwatorium Praw Człowieka prowadzi wirtualną listę ofiar – tymczasem w wielu wypadkach są to ludzie, którzy nigdy nie istnieli lub nadal żyją. Tymczasem prawdziwe ofiary, ludzie, którzy mają potwierdzone imię i nazwisko, miejsce i czas śmierci, mieli rodziny – padają ofiarą morderstw. Nigdy nie znalazłam chociażby jednej prawdziwej ofiary na podstawie danych tej organizacji. Tymczasem każdego dnia napływają do nas świeże dane o śmierci ludzi, których za każdym razem identyfikujemy. Jest to prawdziwa, potwierdzona lista. Możemy to sprawdzić. Dane pochodzą z Czerwonego Krzyża, szpitali, syryjskiego Ministerstwa Informacji. Możecie wybrać dowolne nazwisko z tej listy, zadzwonić do rodziny i potwierdzić. To, co mnie ogromnie zaskakuje i oburza, to fakt, że ważne, rozpoznawalne, światowe media ciągle budują sieć kłamstw i trików. To w rezultacie powoduje dalsze masowe morderstwa cywilów w Syrii. Nie chcę wnikać dlaczego to robią, czy z powodów ekonomicznych, politycznych, może innych – to nie moja sprawa. Moją troską są przede wszystkim zwykli ludzie, którzy padają ofiarą tego stanu rzeczy i są obecnie zupełnie zapomniani przez świat!
Nie obawia się siostra, zże sama stanie się kolejną ofiarą? - Zostać ofiarą byłoby dla mnie honorem. Kiedy św. Jan Chrzciciel stanął przed Herodem – powiedział mu prawdę o jego postępowaniu. Został za to ścięty.
Jakby siostra opisała sytuację chrześcijan w Syrii przed rozpoczęciem niepokojów? - Chrześcijanie są integralną częścią syryjskiego społeczeństwa. Od wieków miejscowi chrześcijanie woleli współpracować z muzułmanami, aniżeli ze środowiskami bizantyjskimi. To jest dla świata wspaniały przykład koegzystencji chrześcijańsko-islamskiej. Również żydzi znaleźli tutaj swoje miejsce – w Damaszku mieli najbardziej przyjazne warunki rozwoju. W czasach współczesnych chrześcijanie stali się bardzo dynamicznym zapleczem arabskiego renesansu. Od XVI w., kiedy państwa zachodnie w Imperium Otomańskim otworzyły swoje ambasady w Aleppo i w Damaszku, to właśnie miejscowi chrześcijanie stali się nauczycielami i tłumaczami z języka arabskiego na języki europejskie i na odwrót. Nastąpił wtedy prawdziwy renesans sztuki i kultury. Powoli, z czasem chrześcijanie stali się też nośnikami idei narodowych. W XX w. znów to właśnie chrześcijanie stali się liderami ruchu pan-arabskiego.
A obecnie? - We współczesnej Syrii, pod rządami partii Baas chrześcijanie cieszyli się pewnymi wolnościami, ale nie wszystkimi – nie posiadali pełnej swobody praktykowania religii. Przykładowo konstytucja syryjska stwierdza, że prezydentem Syrii może być wyłącznie muzułmanin, a Koran jest źródłem prawa. To jest wielkie ograniczenie dla chrześcijaństwa na tym terenie, ale mimo to chrześcijanie mogli tu rozwijać się, prowadzić swoje interesy i cieszyć się spokojem, zapewnianym przez partię Baas, mimo nadzoru służb bezpieczeństwa, jak w krajach komunistycznych. Wymuszało to pewne kompromisy, ale nie zmienia to faktu, że zdecydowana większość chrześcijan kochała poprzedniego prezydenta Syrii Hafiza al-Asada, ponieważ dał on chrześcijanom możliwość wyjścia z biedy, dawał im ziemię pod osadnictwo, dzielił się z nimi syryjskim bogactwem. Doprowadził ich do zamożności, a zapewnił stabilność, edukację w postaci bezpłatnego szkolnictwa, również wyższego, bezpłatną opiekę medyczną itd. Zatem chrześcijanie w Syrii nie żyli w nędzy. Tworzyli klasę średnią, zajmowali się rolnictwem. Za czasów Hafiza al-Asada Syria nie miała długów, była samowystarczalna.
A jak wygląda ich sytuacja po rozpoczęciu rewolucji, kiedy rozpoczęły się te wszystkie ataki terrorystyczne? - Kiedy wybuchła wojna w Libanie, mieliśmy obawy, że po wkroczeniu do tego kraju Syryjczyków, sytuacja chrześcijan się pogorszy. Na szczęście jednak to nie nastąpiło. Kiedy jednak w roku 2000 władzę objął Baszar al-Asad, wszyscy mieli nadzieję, że stanie się on liderem reform demokratycznych. Nic takiego jednak nie nastąpiło. W zamian zaprezentowano nam wizerunek młodego, otwartego na Zachód lidera, który w rzeczywistości utrzymał system władzy swojego ojca. Możliwe, że stało się tak z przyczyn osobistych. Baszar al-Asad zaczął też wprowadzać gospodarkę wolnorynkową, m.in. przy pomocy Banku Światowego. Było to jednak nierozsądne posunięcie z jego strony. Uczynił to bardzo szybko, co doprowadziło m.in. do upadku rolnictwa. Nagle większość bogactw znalazła się w rękach wąskiej elity. Był to błąd.
Czy jest prawdą, że powstała w ten sposób nomenklatura jest ściśle powiązana z reżimem? - Tak, rzeczywiście. To wywołało niepokoje. Nie chcę tu uprawiać polityki. Przekazuję jednak to, co mówią ludzie. W roku 2000 grupa dwudziestu osób wystosowała do prezydenta list w żądaniem wprowadzenia reform demokratycznych. To był błąd z ich strony. Wszyscy trafili do więzień. Jednym z nich był bardzo szanowany filozof dr Antoine Makdisi – wówczas pracownik Ministerstwa Kultury. Za podpisanie listu został wyrzucony z pracy i zmarł internowany tutaj w Damaszku. To nie było dobre posunięcie ze strony władz. Kolejnym aspektem było zabójstwo Rafika Hariri, premiera Libanu, co również wywołało potępienie. W początkach wiosny arabskiej w Syrii zaczął działać ruch na rzecz demokracji, który składał się z inteligencji, dysydentów, młodych, wykształconych ludzi. Jednak bardzo szybko, do tej pory nie wiem jak do tego doszło, jego działania zaczęły cechować się przemocą. Ruch ten równie nagle się zislamizował.
To spowodowało, że chrześcijanie bardzo szybko zrezygnowali z uczestnictwa w protestach. Nie chcieli krzyczeć „Allah akbar” przed meczetami, lub wygłaszać innych haseł religijnych. Ruch protestu bardzo szybko przerodził się w piątą kolumnę. Znam ten proces z Libanu. W Libanie ruch demokratyczny bardzo szybko zamienił się w sektę, nastawiając swoich zwolenników nagle przeciwko sobie. Tutaj mamy do czynienia z tym samym. W efekcie snajperzy strzelają do ludzi. Na to nałożyły się waśnie religijne. Dobrym przykładem są alawici, którzy niegdyś byli niewolnikami, pozbawionymi wszelkich przywilejów. Jednak w okresie kolonializmu francuskiego, to właśnie oni otrzymali możliwość awansu, mogli wreszcie podnieść się z kolan. Kiedy przejęli władzę, zaczęli się odgrywać się na swoich dotychczasowych prześladowcach islamskich. Przykładowo, w Homsie zabierali ziemię sunnitom. Obecnie chrześcijanie znajdują się w środku tego całego zamieszania. Nie sprzyjają żadnej stronie. No, może ci, którzy znajdują się na emigracji, możliwe, że opowiedzą się po którejś ze stron. Jednak w przeważającej większości obecne niepokoje nie leżą w interesie miejscowych chrześcijan. To właśnie dlatego od czasu do czasu stają się przedmiotem ataków – nie dlatego że są chrześcijanami, ale dlatego że stoją niejako z boku.
Wiemy, jaka jest opinia Al-Kaidy o chrześcijaństwie i chrześcijanach. Czy były jakieś ataki bezpośrednio skierowane przeciwko nim? - Dzisiaj usłyszałem w mediach nadawanych satelitarnie, że salaficki imam Mohammad Hayyat wskazywał muzułmanom chrześcijan, jako cel ich ataków. Wczoraj ostrzegał, że będą ataki na dzielnice zamieszkane przez chrześcijan w Damaszku, wszyscy są przerażeni. Od czasu do czasu mamy do czynienia z głosami salafitów, wzywających do ataków na chrześcijan. Pojawiają się slogany na transparentach podczas demonstracji, że chrześcijanie powinni wynosić się do Libanu, a alawici na cmentarz. Chrześcijanie nie czują się w częściach Homlu kontrolowanych przez islamistów bezpiecznie. Wiem na przykład, że 70% chrześcijańskiej społeczności z muzułmańskich dzielnic Homs uciekła ze swoich domów. Patriarcha maronitów we Francji bardzo martwi się tą sytuacją, zwłaszcza wzrostem pozycji islamistów. Nie rozumiem, dla mnie to istna tajemnica, dlaczego siły wolnego świata, które mienią się ojcami chrzestnymi wolności i demokracji, chcą się układać wyłącznie z religijnymi fundamentalistami islamskimi. W Tunezji, Egipcie, Jemenie, Libii widzimy, że to właśnie Al-Kaida lub niekiedy Bractwo Muzułmańskie, dochodzą do władzy. Dla nas to wielkie zaskoczenie. Zachód działa w stylu konia trojańskiego, mówiąc: „Jeśli chcecie mieć wolność i demokrację, musicie obalić swojego obecnego przywódcę”. Jednak zamiast wolności i demokracji otrzymujemy chaos i islamistów. Dlaczego oni to robią, na czyj rozkaz – to wciąż dla mnie wielka tajemnica. nie potrafię tego zrozumieć. Sytuacja w Syrii zaczyna mi przypominać wojnę w Libanie, kiedy został dokonany podział kraju na oddzielne rejony religijne metodą czystek i zabójstw. Mamy zatem regiony sunnickie, regiony chrześcijańskie i bardzo nieliczne, małe regiony mieszane, z reguły gdzieś głęboko w górach, do których strach iść. Podobna sytuacja była w Iraku. Rozpętano wojnę na masową skalę, zniszczono co się da, podzielono kraj, i wypędzono chrześcijan, którzy przecież tam mieszkali od początku, od prawie dwóch tysięcy lat. W rezultacie mamy do czynienia z exodusem blisko miliona chrześcijan z całego Bliskiego Wschodu. To jest właśnie zagrożenie. Obecny rozwój wydarzeń w Syrii nie ułatwia sytuacji chrześcijan.
Czy ktoś im zatem pomaga? - We Francji parlamentarzyści skierowali zapytanie do swojego ministra spraw zagranicznych o sytuację chrześcijan na Bliskim Wschodzie. Odpowiedział, że celem działań Francji jest ochrona mniejszości na Bliskim Wschodzie, dlatego zdecydowano się przyznać 1300 wiz uchodźcom irackim. To oznacza, że Francja wspiera ten exodus. Powiedzcie mi, dlaczego oni to robią?!
Z reguły, kiedy pojawia się jakiś konflikt na tle religijnym, to wynika on z napięć między danymi społecznościami. Przykładowo chrześcijanie są bogatsi od pozostałych przedstawicieli religii, mają ułatwienia w prowadzeniu biznesu itd. To stanowi podłoże w tym wypadku do np. propagandy antychrześcijańskiej. Jak to obecnie wygląda w Syrii? Czy istnieją jakieś różnice społeczne między np. sunnitami a chrześcijanami? - Nie wiem tego dokładnie ponieważ mamy do czynienia zarówno z bardzo bogatymi chrześcijanami, jak i bardzo bogatymi sunnitami. Duża liczba bogatych sunnitów stanowi poważne wsparcie dla obecnego reżimu. Problem leży gdzie indziej. Jeśli posłuchacie takich postaci, jak pochodzący z Egiptu szejk al-Karadawi to oni mówią okropne rzeczy na temat chrześcijaństwa i judaizmu. Tymczasem w Europie, jeśli powie się coś złego o homoseksualistach, aborcji, można nawet pójść do więzienia. A tutaj Zachód popiera tych, którzy szerzą nienawiść. Obecnie chrześcijanie na Bliskim Wschodzie są prawdopodobnym celem prześladowań – może nie teraz, ale w przyszłości. To Zachód daje olbrzymią władzę islamistom.
Jaka jest pozycja opozycji intelektualnej, o której siostra wspomniała na początku, a która odłączyła się od islamistów? Czy ona wspiera reżim? - Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta. Mamy w Syrii wewnętrzną opozycję, która nie chce interwencji zewnętrznej i nie chce WAS. Jej przedstawiciele mówią, że chcą dialogu. Mamy też tych, którzy porzucili szeregi opozycyjne i stali się lojalistami. Mamy w końcu opozycję zewnętrzną w Turcji, która twierdzi, że terror, i to całe zło, które się dzieje, jest dziełem reżimu. Czasem myślę, że jeśli nawet prezydent zostałby zabity, to oni powiedzą, że popełnił samobójstwo i to sprawka reżimu… Bomby -pułapki w samochodach, ataki na ludność alawicką – wszystko jest według nich dziełem reżimu. Jednym słowem, jeśli ich posłuchać, reżim prowadzi wojnę przeciwko sobie. To jest ich stanowisko.
Czego oczekują liderzy społeczności chrześcijańskiej? - Chcą dialogu, nie chcą islamistów w rządzie, chcą państwa zsekularyzowanego, ale zapewniającego pełną wolność wyznania, swobody zawierania małżeństw, zwłaszcza takich, w których dziewczyna pochodzi z rodziny muzułmańskiej i chce poślubić chrześcijańskiego chłopaka – obecnie jest to często niemożliwe. Chrześcijanie są oskarżani o wspieranie reżimu. To nieprawda. Nawet, jeśli spora część chrześcijan lub też nasi biskupi mówią „Kochamy naszego prezydenta” – to nie jest to rzeczywista miłość, ale wyznanie naszego patriotyzmu wobec kraju. Ciekawie o tej kwestii mówi miejscowy patriarcha prawosławny – nawet jeśli obecny prezydent zostanie obalony, to będziemy równie mocno kochali jego następcę. Zatem chrześcijanie będą kochali każdego, kto będzie ich akceptował. Oczywiście nie wiem, czy będą kochali islamistę, nawet jeśli ten będzie ich wspierał.
Co może zrobić katolicka opinia publiczna poza Syrią by wesprzeć ten kraj? - Niestety to, co powiem, nie będzie przyjemne, ale też chcę podkreślić, że nikogo za to nie winię. Katolickie media w Europie i na świecie, zwłaszcza w tym nazywanym przez was „wolnym światem”, w poważnym stopniu znajdują się pod wpływem mainstreamu. To jest fenomen, który jest nowym zjawiskiem. Światowe media karmią umysły społeczeństw. To przez ten pokarm tak postrzegają świat. Miałam bardzo gorzkie doświadczenia wskutek mówienia prawdy. Przykładowo powiedziałam, że w Homs ludność jest na celowniku terrorystów. W odpowiedzi oskarżono mnie, że wspieram reżim. Zostałam podle potraktowana przez dziennikarzy przede wszystkim francuskojęzycznych gazet, jak „Le Monde”, „L’Express”, czy „Le Soir” z Belgii. Francuzi byli na mnie wściekli. Z nimi jest bardzo ciężko prowadzić jakąkolwiek dyskusję, nawet jeśli to są chrześcijanie. To właśnie dlatego chcemy, aby przedstawiciele katolickich mediów przyjeżdżali tu, do Syrii, aby na własne oczy przekonali się o tym, co się tutaj dzieje. Oczywiście światowe media mainstremowe cieszą się zaufaniem i mogą mówić wszystko, co chcą. W efekcie jednak media katolickie nie mogą powiedzieć nic, co jest niezgodne z tą mainstreamową propagandą. Ukrywają pozyskane materiały. Przyjeżdżają, filmują martwe ciała, ale nie informują opinii publicznej o sprawcach zbrodni. Bo to jest niezgodne z linią propagandy.
To straszna sytuacja. Proszę pamiętać, że będziemy oceniani przez następne pokolenia, tak jak zostało ocenione pokolenie czasów Hitlera i nazistów, że o czasie nie powiedziało całej prawdy, zanim nastąpiły te okropności. Staramy się wyjść naprzeciw prawdzie. Tworzymy zbiór informacji o ofiarach każdego dnia.
Proszę powiedzieć, jaka jest przybliżona liczba policzonych przez was ofiar? - Do dziś mamy listę blisko 2500 ofiar cywilnych od początku konfliktu w marcu 2011 roku. Nie mówię tutaj o żołnierzach. Są to ludzie, których tożsamość można sprawdzić po imieniu i nazwisku, dacie śmierci, w jaki sposób zginęli i gdzie. Tylko w Homsie odnotowaliśmy 1,5 tys. zabitych. W Homsie odbywa się ludobójstwo, a nikt nie chce o tym mówić. Mechanizm tych przestępstw opiera się na tym, że terroryści popełniają zbrodnię, a następnie wykonują fotografie, by potem wysłać je do Al Jazeery jako materiał propagandowy, oskarżający rząd. W Homsie byłam świadkiem aktu terrorystycznego – eksplozji samochodu-pułapki na środku ulicy. Ciało człowieka, który znajdował się w samochodzie, zostało wyrzucone w wyniku wybuchu na zewnątrz. Było potwornie poranione. Kiedy leżało na ulicy we krwi, natychmiast zgromadzili się ludzie, by zrobić zdjęcia, by, jak mówili, wysłać je do Al Jazeery. Terroryzm przerodził się w biznes. Zabicie kogoś, tylko dlatego, by pokazać jego ciało w telewizji, to nie jest ruch oporu.
Spotkała się siostra z przedstawicielami WAS. Słyszeliśmy, będąc w Syrii, że są to często zwykli kryminaliści. Jakie są ich faktyczne motywacje? - Tak na prawdę to nie istnieje coś takiego, jak Wolna Armia Syryjska. To wymysł. Istnieją za to ludzie, którzy mają pieniądze i kierują pozostałymi. Płacą im za demonstracje, albo za dokonywanie aktów terrorystycznych. Kiedy poszłam spotkać się w Homsie z przedstawicielem WAS, to spotkałam nie żołnierza, ale zwykłego cywila. Mówił, że są uzbrojeni, że mają broń, ale oni tak naprawdę nie są armią. Przeciętni członkowie WAS to zwykli ludzie, którym dano pieniądze i broń by walczyli. Wątpię, by pośród nich byli prawdziwi opozycjoniści.
Jak w takim bądź razie zakończyć tę wojnę? - To wielkie pytanie i pewnie długa powinna być na nie odpowiedź. Powiem wam coś. Jestem chrześcijanką. Wierzymy w siłę prawdy. Światło prawdy jest potrzebne w każdej sytuacji. Przede wszystkim, zanim zdecydujemy coś zrobić z tym lub tamtym, jakie środki przedsięwziąć, inne kroki. Pierwszym problemem jest kryzys humanitarny. Mamy do czynienia z przemocą, której nie da się mierzyć zwykłymi kategoriami. Ta przemoc to nie jest klasyczna wojna. Tu mamy do czynienia działaniami o ukrytej twarzy i intencjach. Pierwsze, co możemy zrobić, to przede wszystkim rzucić więcej światła na wojnę w Syrii. Zapraszam ludzi dobrej woli z mediów, aby rzucili tutaj więcej światła, aby ujawnili, pokazali prawdziwy terror. Drugą kwestią jest dialog z opozycją i przyjęcie do wiadomości przez rząd, że prawem każdego obywatela jest bycie w opozycji. W Syrii istnieje wiele ugrupowań opozycyjnych, z których każde ma własny pomysł na rozwiązanie konfliktu. Zatem potrzebny jest dialog, pojednanie i obniżenie napięcia między opozycją a rządem w celu wdrożenia reform. Jeśli nie zostaną one przeprowadzone – dalej będziemy żyli w iluzji. Zatem musi zaistnieć dobra wola, mądrość i siła, a przede wszystkim odrzucenie terroru. Bez dobrej woli nie ma pokoju. Jednakże pierwszym warunkiem jest zatrzymanie terroru wobec ludności. To może się dokonać tylko i wyłącznie przez identyfikację prawdziwych ofiar. To nie mogą być dane z Syryjskiego Obserwatorium Praw Człowieka, które są wielką manipulacją i wstydem dla „wolnego świata”; ta organizacja podaje informacje ewidentnie fałszywe. Jeśli ONZ opiera swoje decyzje na niesprawdzonych danych, to w którą stronę ten świat zmierza? Dziękujemy za rozmowę.
Wyniki badań lingwistów nie potwierdzają modelu ewolucyjnego W pojęciu ewolucjonisty język jest jednym z najnowszych wytworów ewolucji - zdecydowana większość lingwistów z obozu ewolucjonistów umieszcza pojawienie się pierwszego dosyć dobrze rozwiniętego języka nie wcześniej niż 40 czy 50 tysięcy lat temu. Przyjmując rozwój od prymitywnych do bardziej złożonych form komunikowania się powinien więc tu nadal pozostać jeszcze jakiś ślad ewolucji, jeśli porównamy języki używane przez totalnie prymitywne ludy do tych używanych przez wysoce rozwinięte i ucywilizowane społeczeństwa. Jeszcze w XIX stuleciu ewolucjoniści byli przekonani, iż badając języki prymitywnych społeczeństw, takich jak ludy zamieszkujące tropiki Amazonii, Konga czy wysp Oceanii odkryją słabiej rozwinięte systemy komunikowania się używane przez te mniej ucywilizowane społeczeństwa. Byłby to w rzeczy samej doskonały dowód na ewolucję człowieka i obalenie biblijnej 'bajeczki' o wieży Babel. Jednak wiele lat dogłębnych i żmudnych badań nad językami prowadzonych w XIX i XX wieku przynosiło (i nadal przynosi) ewolucjonistom praktycznie same rozczarowania. Okazało się, między innymi, iż język 'prymitywnych dzikusów' nie jest ani trochę zacofany w porównaniu do języka 'wysoce ucywilizowanych spadkobierców Oświecenia'. John Lyons, światowej sławy lingwista, w swojej książce "Language and Linguistics. An Introduction" (Cambridge: CUP, 1981) - praca ta jest dostępna w każdej bodajże bibliotece uniwersyteckiej takich kierunków jak filologia angielska czy lingwistyka stosowana - pisze o tym w sposób następujący:
1.7. Nie ma żadnych prymitywnych języków Nadal dosyć często słyszy się laików mówiących o prymitywnych językach a nawet powielających zdyskredytowany mit jakoby istniały jakieś ludy, których język składa się z paruset wyrazów uzupełnionych gestami. Prawda jest taka, iż każdy z dotychczas badanych języków - niezależnie od tego jak prymitywne bądź niecywilizowane pod innymi względami mogłoby się nam wydawać społeczeństwo, które go używa - po dogłębnej analizie okazał się być złożonym i wysoce rozwiniętym systemem komunikowania się. Oczywiście, całe pojęcie ewolucji kulturowej od barbarzyństwa do cywilizacji jest samo w sobie wysoce wątpliwe. Ale nie do lingwisty należy wypowiadanie opinii na temat jego prawdziwości. Jednak jest on [lingwista] w stanie stwierdzić, iż nie odkryto dotychczas żadnego związku pomiędzy różnymi etapami rozwoju kulturowego, przez które przeszły społeczeństwa a typami języka używanego w tych stadiach kulturowego rozwoju. Na przykład, nie istnieje nic takiego jak typ języka epoki kamienia; lub też - biorąc pod uwagę ogólną strukturę gramatyczną - typ języka, który charakteryzowałby społeczeństwa trudniące się zbieractwem czy pasterstwem z jednej strony, i współczesne uprzemysłowione społeczeństwa z drugiej strony. [...] w ciągu dziewiętnastego wieku lingwiści zaczęli zdawać sobie sprawę z tego, iż jakkolwiek daleko wstecz usiłowano prześledzić historię danych języków w tekstach, które dotrwały do naszych czasów niemożliwym było dostrzeżenie w nich jakichkolwiek śladów ewolucyjnego rozwoju od bardziej prymitywnego do bardziej zaawansowanego stanu. |
---|
Krótko mówiąc ani w historii któregokolwiek z języków (a mamy możliwość badania tekstów powstałych nawet 4 tysiące lat temu), ani pośród języków używanych obecnie nawet przez tak prymitywne społeczności jak np. Indianie z buszu Amazonii nie zauważono niczego co byłoby jakąś bardziej prymitywną postacią języka. Reguły rządzące składnią, morfologią czy gramatyką języków używanych przez prymitywne i niecywilizowane społeczeństwa są tak złożone, doskonale rozwinięte i przemyślane, iż absolutnie w niczym nie odbiegają stopniem rozwoju od takich języków jak angielski, chiński czy polski. Innymi słowy, nie istnieją absolutnie żadne dowody na poparcie ewolucjonistycznych teorii o rozwoju mowy ludzkiej od małpich wrzasków poprzez tworzenie prostych zdań do obecnej postaci istniejących języków. Wręcz przeciwnie: dogłębna analiza języków używanych przez społeczeństwa znajdujące się na różnym etapie cywilizacyjnego czy kulturowego rozwoju nie wykazała między nimi żadnych, najmniejszych nawet różnic, jeśli chodzi o stopień 'rozwoju' języka. Wszystko wskazuje na to, iż żadnego rozwoju po prostu nie było - człowiek otrzymał zdolność mówienia i operowania doskonale rozwiniętym językiem już od samego momentu stworzenia.
Język: dzieło małp czy dar Stwórcy? Już od paru stuleci uczeni propagujący czysto materialistyczny i ateistyczny model świata usiłowali znaleźć odpowiedź na pytanie, w jaki sposób mowa ludzka mogła powstać bez udziału Boga. Poniższą listę hipotez odnoszących się do genezy języka ludzkiego stworzono w oparciu o podręczniki językoznawstwa napisane w języku angielskim:
Fromkin, V. i Rodman, R. (1988). An Introduction to Language. (Fourth edition). Orlando: Holt, Rinehart and Winston, Inc., strony 416-7.
Yule, G. (1985). The Study of Language. Cambridge: CUP., strony 2-3. Jedna z teorii zakładała, iż najwcześniejsza forma języka powstała poprzez dźwięko-naśladownictwo zwane inaczej onomatopeją. Innymi słowy teoria ta sugerowała, iż prymitywne słowa mogły być imitacjami naturalnych dźwięków, które pierwsi ludzie słyszeli wokoło. Wyrazy utworzone na tej zasadzie istnieją w każdym języku - w polskim przykładami są czasowniki 'brzęczeć, szeleścić, kukać, syczeć, świstać, turkotać, klekotać, kwiczeć' czy słowa typu 'kukuryku'. Teoria ta była propagowana aż do początków XX wieku, lecz została ostatecznie porzucona z kilku bardzo istotnych powodów. Po pierwsze, twory nie wydające żadnych dźwięków - nie mówiąc już o pojęciach abstrakcyjnych - nie mogły powstać na zasadzie dźwiękonaśladownictwa. Po drugie, język nie jest jedynie zbiorem słów, które są nazwami dla różnych obiektów i czynności. Po trzecie, wyrazy dźwiękonaśladowcze nie stanowią nawet 1% wszystkich słów któregokolwiek z języków.
Jean Jacques Rousseau wpadł na podobny pomysł. Według jego teorii pierwotny język składał się z okrzyków i odgłosów będących wyrazem bólu, strachu, zdziwienia, przyjemności, złości czy radości - 'krzyki natury' miały być rzekomo pierwszymi objawami języka. Jako przykłady mogą tu posłużyć 'auć, au-ła, ho-ho-ho, oij'. Problem z tą teorią polega na tym, iż odgłosy, które ludzie wydają pod wpływem różnych emocji zawierają dźwięki, czy też kombinacje dźwięków których często nie da się znaleźć nigdzie indziej w ich języku. Z tego też powodu większość lingwistów uważa je za mało prawdopodobnych kandydatów na źródło dźwięków któregokolwiek z języków.
Kolejna hipoteza sugerowała, iż język wytworzył się z rytmicznego chrząkania ludzi pracujących razem. Innymi słowy, grupa pierwotnych ludzi rozwinęła rzekomo zbiór chrząkań, jęków, pomruków i przekleństw, których używali przy podnoszeniu i przenoszeniu ciężkich kamieni, gałęzi czy zdobyczy. Zakłada się tu więc, iż wydawane dźwięki odgrywały istotną rolę w życiu społecznym grup ludzi i język ludzki rozwinął się w kontekście społecznym. Chociaż teoria ta przedstawia przypuszczalny kontekst w jakim dźwięki wydawane przez ludzi mogłyby zostać wykorzystane, to jednak nie daje żadnej odpowiedzi na temat genezy tychże dźwięków. Jak to stwierdza Yule (1985:3) 'małpy człekokształtne i inne naczelne mają chrząkania i społeczne zawołania, ale nie wydaje się by rozwinęły zdolność mówienia'.
Sir Richard Paget, podobnie jak rzesze innych lingwistów, dostrzegł poważne ułomności każdej z tych 3-ech teorii. W "Human Speech" (1930) wysunął więc własną hipotezę, według której mowa ludzka rozwinęła się z odruchowych gestów i 'języka ciała' (nie tylko kończyny, ale także język i wargi brały rzekomo udział w tym pierwotnym systemie komunikowania się): jako że ręce ludzi były stale zajęte pracą z użyciem narzędzi język i wargi stały się głównymi organami odpowiedzialnymi za gestykulację - tak według opinii wielu językoznawców powstał język. Jednak Yule podkreśla istotne ułomności tej teorii - '[...] trudno jest wyobrazić sobie faktyczny 'ustny' aspekt, który odzwierciedlałby wiele takich gestów. Ponadto, istnieje niesamowicie dużo wiadomości [tj. przesłań] lingwistycznych, których, wydawałoby się, nie da się przekazać poprzez ten typ gestykulowania' (Yule 1985:4). Prawdą jest to, iż gesty odgrywają istotną rolę w życiu 'naczelnych', jednak - jak to zostanie dalej przedstawione - nie można porównywać systemu komunikowania się małp człekokształtnych do mowy ludzkiej. Lyons podsumowuje ten temat związków pomiędzy gestami a mową stwierdzeniem, iż 'nie tylko we wszystkich znanych językach to kanał głosowo-słuchowy jest wykorzystywany w pierwszym rzędzie i w sposób naturalny do ich przekazu, ale także wszystkie znane języki cechują się mniej więcej równą złożonością, jeśli chodzi o ich strukturę gramatyczną' (Lyons 1981:29). Nikt nie potrafi wytłumaczyć jak mogło do tego dojść, jeśli dzisiejsze języki rzeczywiście powstały z prostych systemów komunikowania się, w których krótkie wiadomości przekazywane były za pomocą gestów.
potop-exodus.w.interia.pl/babel/lingwisci.html
Feministyczne fortele aborcyjne Kiedyś można było odnieść wrażenie, że obecna ustawa aborcyjna była pewnym krokiem w kierunku wyrugowania cywilizacyjnego barbarzyństwa. Nie da się jednak zaprzeczyć, że depcze istnienia coraz większej liczby dzieci. Co więcej, cieszą się z niej aborcjoniści, którzy już dziesiątki lat temu wymyślili, jak tzw. wyjątki aborcyjne przerobić nie tylko na furtki, ale wielkie bramy do masowego dzieciobójstwa. Postawmy, więc sprawę jasno: mamy ustawę aborcyjną, a nie antyaborcyjną. Wkrótce po jej uchwaleniu została zresztą oceniona, jako “optymistyczny scenariusz” przez proaborcyjnych komentatorów. Ich strategią jest poszerzanie prawnych granic dopuszczalności aborcji. Oni doskonale wiedzieli, jak się wokół niej poruszać, nawet przed nadejściem aborcji farmakologicznej.
Strategie amerykańskich feministekAmerykańskie feministki opisały sprawdzone i udane strategie, wykorzystywane w USA przed legalizacją aborcji. W stanach, w których istniały wtedy prawa podobne do polskiego, zezwalające na aborcję w przypadku zagrożenia życia lub zdrowia kobiety, czynu zabronionego lub deformacji płodu, wykorzystywano różne sposoby, aby się pod nie podpiąć.
Wymuszanie i zaskarżanie Feministki w USA sugerowały nawet, co robić, aby fabrykować okoliczności zezwalające na aborcję. Kluczem do sukcesu było znalezienie proaborcyjnego lekarza (często zwykłego eugenika), gotowego użyć każdego pretekstu, albo takiego, który mógł się nabrać na aborcyjne sztuczki. Niektóre były na tyle poważne, że niewielu mogło je zwyczajnie zignorować. Feministki uczyły nie tylko, jak aborcje wymuszać, ale również jak zaskarżać lekarzy i pozywać do sądu tych, którzy nie zechcieli im się poddać. Brak zdecydowanych działań w kierunku wprowadzenia całkowitej ochrony życia płodowego ze strony tych lekarzy, którzy wolą stać z boku, może kosztować ich coraz więcej takich właśnie procesów.
Udawanie gwałtu Pierwszym fortelem był gwałt, który notabene wykorzystywany jest, jako koronny argument za niewprowadzaniem całkowitego zakazu aborcji. Rzućmy okiem na to, do czego naprawdę służy. Amerykańskie feministki opisały, że po zgłoszeniu fikcyjnego gwałtu na policję, należało zasugerować policjantowi odesłanie na badania do wybranego przez kobietę lekarza. Istnieje prawdopodobieństwo, że poczciwy policjant w trosce o zminimalizowanie cierpienia kobiety, godził się na taką sugestię. Taktykę tę opisały w najmniejszych szczegółach. Zalecały również, żeby dla wzbudzenia większej empatii, winę za rzekomy gwałt zrzucić na mężczyzn wzbudzających powszechne społeczne obrzydzenie. Z doniesień prasowych wynika, że taktyka, choć nieskutecznie, była już w Polsce stosowana. Strategia ta może skutkować brakiem wiary w prawdziwość gwałtów, na czym koniec końców stracą kobiety. Miejmy nadzieję, że policja jest na nią przygotowana.
Udawanie kazirodztwa Feministki nie cofnęły się nawet przed zrzuceniem winy za rzekomy gwałt na realną osobę z rodziny. Sugerowały, aby obarczyć nią starszego wujka, który kiedyś obraził kobietę, odmówił pożyczenia pieniędzy jej mężowi lub zdobył się na niewybredne żarty seksualne. Uważały też, że takie historie interesują opinię publiczną, a w szczególności prawodawców, którzy chętniej przychylą się do trudnej sytuacji zdesperowanej kobiety. Wyjątek aborcyjny umożliwiający aborcję w sytuacji zaistnienia czynu zabronionego, jakim jest kazirodztwo traktowany jest przez feministki, jako zwyczajna luka prawna (loophole). Niestety zupełnie legalna i do wykorzystania w Polsce. Tak oto feministki grają na nosie zwolennikom obecnej ustawy, przeświadczonym o swoich dobrych intencjach.
Udawanie choroby psychicznej Choroba psychiczna kobiety w ciąży nie została (jeszcze) zakwalifikowana, jako uprawniająca do aborcji w Polsce, jednak legalność aborcji w przypadku zagrożenia zdrowia kobiety może zawrzeć zdrowie psychiczne. Strategia ta była szczególnie polecana przez te feministki z USA, które w czasach zakazanej aborcji, organizowały ją za granicą, a potem reklamowały aborcyjną metodę przy użyciu palców. Według nich, symulowanie różnych schorzeń psychicznych było skuteczną metodą na „darmową” aborcję (na koszt podatnika). Feministki wyszczególniały nawet, aby opowiadać o pociągu seksualnym do bardzo dziwnych mężczyzn, aby wzbudzić obrzydzenie psychologa lub psychiatry i pobudzić jego wyobraźnię, co do tego, kto mógłby być potencjalnym ojcem dziecka kobiety. Jako otwarcie rozmowy feministki polecały opowieść o nawracających mdłościach, które pojawiły się po raz pierwszy po wrzuceniu nowo narodzonych kotków do ubikacji. Miało to przekonać terapeutę, co do absolutnego braku kobiecych instynktów macierzyńskich, które powinny pojawić się u kobiety w ciąży. Choć w Stanach Zjednoczonych metoda ta przyniosła swoje efekty, feministki ostrzegają jednak kobiety, że skuteczne udawanie choroby psychicznej może kosztować je np. zakaz wykonywania pewnych prac oraz utratę praw rodzicielskich w przypadku sprawy rozwodowej.
Groźby samobójstwa Jeśli metoda wymuszania aborcji na chorobę psychiczną nie przyniosłaby efektów, feministki proponowały symulowanie skłonności samobójczych. Ze względu na swoją powagę, muszą być one brane na poważnie przez terapeutów, więc wydawały się pewniejszą drogą do uzyskania aborcji. Feministki sugerowały, aby dla wzmocnienia okoliczności zagrozić dokonaniem aborcji samodzielnie albo połączyć groźbę samobójstwa z trickiem na chorobę psychiczną lub kazirodztwem.
Symulowanie poronienia Feministki szkolące kobiety w „ekstrakcji miesiączki” przy pomocy urządzenia feministycznego patentu (podobnego do aspiratora produkowanego przez Ipas, organizacji znanej z wyroku sprawy sądowej Wandy Nowickiej) opisały przypadki kobiet, które udały poronienie w latach 60. Feministki dokładnie opisywały, co mówić i jak zachowywać się w szpitalu. Polecały mieć oczy szeroko otwarte na wszelkie szpitalne wpadki, aby czym prędzej pozwać personel do sądu. Choć technika poszła na przód i udawanie poronienia stało się dużo trudniejsze, feministki nadal namawiają kobiety do improwizowania i bycia kreatywnymi.
Symulowanie poronienia przez wywołanie niewielkiego krwawienia Kolejna proaborcyjna autorka opisała, że lekarz sympatyzujący z kobietą domagającą się aborcji może wywołać niewielkie krwawienie tylko po to, aby została ona przyjęta do szpitala w celu „wyczyszczenia”, czyli dokończenia wymuszonej w ten sposób aborcji. Autorka podaje, że na całym świecie, tam, gdzie aborcja nie jest w pełni legalna, dokonuje się aborcji w ten właśnie sposób. Przypadek poronienia wpisanego do fikcyjnej karty pacjentki opisała Federacja w „Piekle kobiet”.
Choroby potencjalnie zagrażające zdrowiu poczętego dziecka Kolejnym fortelem opisanym przez aborcjonistów jest zmyślenie choroby skutkującej potencjalną deformacją płodu (np. różyczki). Choć sprawdzenie jej zaistnienia jest możliwe za pomocą testu, nie jest on tani, więc lekarze mogą być niechętni i uwierzyć kobiecie na słowo, zwłaszcza, jeśli lekarz jest sympatykiem aborcji.
Rozciąganie prawa już trwa Z analizy przypadków opisanych w Polsce, a nagłośnionych przez Federację, widać, że taktyka „rozciągania wyjątków” ma w Polsce miejsce. Można założyć, że lobby aborcyjne tylko czeka na kolejne przypadki, aby wraz z amerykańskimi prawnikami z Center for Reproductive Rights móc wnieść kolejną sprawę do każdego możliwego sądu.
Siostry konspiratorki Warto również zacząć mówić prawdę, że za wszelkie powikłania poaborcyjne, zwłaszcza w przypadkach aborcji wywoływanych przez kobiety na własną rękę, odpowiedzialne są częściowo feministki przedstawiające ją, jako prosty zabieg i reklamujące metody aborcyjne. Co więcej, feministki w USA, zwracając się do kobiet „siostry konspiratorki”, namawiały do wprowadzania w błąd lekarzy, co również nie może kobietom wyjść na zdrowie? Czy ich polskie siostry są bez winy? Ich tłumaczenie, że za wszelkie powikłania poaborcyjne odpowiedzialni są chciwi, czarnorynkowi aborterzy, jest posunięciem taktycznym, mijającym się z prawdą. Jeśli feministki wierzą, że stanowią oni zagrożenie, to, dlaczego ich nie zwalczają? Z powyższych opisów wynika, że utrzymywanie tzw. wyjątków aborcyjnych nie ma sensu i jest przejawem naiwności prawodawców. Feministki zadają sobie trud, aby wymusić aborcje na koszt podatników i zmusić każdego lekarza do jej wykonywania pod groźbą procesu. Jedynie wprowadzenie całkowitego zakazu wprowadzi jasną sytuację prawną i zatrzyma lawinę procesów. Dlaczego mielibyśmy walczyć z aborcją na dwóch frontach: w szpitalach publicznych i w sektorze prywatnym, a nie na jednym? Aborcja nigdy nie zniknie, ale walczyć z nią można i trzeba, aby ograniczać jej rozmiary. Wprowadzenie całkowitego zakazu pozwoli właśnie to zrobić. Na co czekamy? Natalia Dueholm
Zdrada unieważniona O zdradzie mówić w Polsce nie wypada. To pojęcie nieprawomocne i kłopotliwe. Wypada się zastanawiać, czy przypadkiem zdrajcą nie był płk Kukliński, natomiast nie wolno w żadnym razie sugerować, że zdrajcą był Stanisław Jerzy Lec, entuzjastycznie popierający wraz z kolegami zabranie Polsce Lwowa po ataku Armii Czerwonej w 1939 r., lub gen. Jaruzelski, wprowadzający stan wojenny, lub Tusk z dworem i klakierami robiący niesłychane rzeczy po Smoleńsku. Nieprawomocność słów „zdrada” i „zdrajca” w powszechnie akceptowalnym języku pokazuje, że jesteśmy narodem peerelowskim, tzn. takim, który z PRL wyrósł i który ma w nim swoje prawdziwe źródła. Nie wolno nam PRL szargać. Można się z niego śmiać, można kąsać, można krytykować, ale nie wolno się odcinać. Nic zatem, co PRL stworzyło – w rodzaju kolaboracji z okupantem sowieckim we Lwowie czy komunistycznego panteonu składającego się z Berlinga, Świerczewskiego itd. – nie kwalifikuje się do zdrady. O Bierucie można napisać, że był łajdakiem i sowieckim funkcjonariuszem, lecz nie można powiedzieć, że był zdrajcą. Samo porównanie tych ludzi do Targowicy budzi opór.
„No nie – wielu powie sobie w duchu – przecież to przesada; wszak odbudowywano wtedy stolicę, zrobiono reformę rolną, a liczni Polacy do tej pory nucą, że na lewo most, na prawo most, a środkiem Wisła płynie”. Ale właśnie taka myśl nie tylko udowadnia, że jesteśmy narodem peerelowskim, lecz że nadal tę peerelowskość w sobie kultywujemy.
III RP, która wyrosła z historycznego kompromisu z komunistami, nie może – pod groźbą ideologicznego samounicestwienia – pozwolić na używanie pojęcia zdrady. Pomaga jej w tym zresztą język liberalnej demokracji, w którym słowo „zdrada” także nie istnieje. Ten język uczy nas, że mamy rozmaite prawa, z których korzystamy. I tak Tadeusz Kościuszko skorzystał ze swoich praw, a Ksawery Branicki ze swoich. Biskup Józef Kossakowski także skorzystał ze swoich praw w Warszawie, podobnie jak hetman Szymon Kossakowski w Wilnie, co może nam się podobać albo nie, ale publiczne powieszenie obu w ich miastach należy zdecydowanie potępić. A poza tym trzeba zawsze pamiętać o kontekście, który zrzuca część odpowiedzialności z człowieka, tak jak kontekst zrzucił sporą część odpowiedzialności z Heleny Wolińskiej i Stefana Michnika. Czepianie się ich stanowi deptanie ich godności. W języku liberalnej demokracji oskarżenie kogoś o zdradę, choćby najbardziej uzasadnione, znacznie bardziej obciąża oskarżyciela niż oskarżonego.
Zdradę unieważnia też dzisiejsza postpolityka. Weźmy choćby zarzut zdrady wobec Donalda Tuska z powodu Smoleńska. Pojawia się oskarżenie, po którym natychmiast publikowane są sondaże pokazujące, że większość Polaków właściwie premiera popiera, a poza tym premier ładnie się prezentuje na tle błękitu i ostatnio dobrze przygadał pisowcom; to nie to, co straszny Kaczor, który dzieli Polaków, mówi o Tusku, że stoi tam, gdzie ZOMO, a na dodatek prezes wrednie czepia się Merkel. Do tego dochodzi jeszcze medialny chór błaznów na pomieszanie złego i dobrego, składający się z pożal się Boże dziennikarzy i pożal się Boże profesorów, którzy to, co słuszne, przyklepią, to niesłuszne potępią i obśmieją. Po tym wszystkim każdy, kto zaczyna mówić o zdradzie, zaczyna się czuć głupio. Gdyby Ksawery Branicki i obaj Kossakowscy mieli takie możliwości medialne i piarowskie, to do tej pory zaśmiewalibyśmy się z tych wszystkich głupich oskarżeń, jakie przeciw nim formułowano. Co zatem można zrobić, by przywrócić język i świadomość zdrady. Grzechem pierworodnym jest zaniechanie traktowania narodzin PRL w kategoriach zdrady. Jeśli nie potępiamy Leca i jego kolegów piszących do bolszewickich gadzinówek w okupowanym Lwowie, jeśli zdrajcami nie byli Bierut, Wasilewska i ich towarzysze, jeśli o zdradę nie możemy oskarżać Jaruzelskiego, to jak tu oskarżać o nią Tuska, którego sami wybraliśmy (no, może nie wszyscy z nas) i który tak pięknie mówił niedawno o tym, że w Europie powinno być więcej Europy. To pośrednie rozgrzeszenie PRL sprawiło, że różne rzeczy w polityce nie mają już dla nas właściwych proporcji, bo przyzwyczailiśmy się do tego, że nie ma czegoś takiego jak właściwe proporcje. Nie wiadomo nawet, co to jest Polska, a nawet przychodzi nam na myśl, że może lepiej w ogóle o niej nie mówić, bo zbytnie nią zaabsorbowanie grozi wskrzeszeniem demonów polskiego patriotyzmu. Mówiąc najprościej, moralne rozgrzeszenie PRL sprawiło, że nasze myślenie o nas samych straciło powagę. A bez przywrócenia powagi myśleniu o Polsce i o polityce zarzut zdrady zawsze będzie się spotykał z tępym niezrozumieniem, wzgardliwym wzruszeniem ramion lub głośnym rechotem coraz liczniejszej i coraz butniejszej gawiedzi.Prof. Ryszard Legutko
Szokujące zarobki w telewizji publicznej Średnia płaca w TVP w 2011 r. wynosiła 6,9 tys. zł brutto. Telewizja publiczna płaci swoim pracownikom mniej więcej tyle, ile stacje komercyjne. Sęk w tym, że zatrudnia ich kilka razy więcej, pisze “Puls Biznesu”. Informacje podaje portal interia.pl. Polsat płacił w ub. roku średnio 6,6 tys. zł. Najlepsze wynagrodzenie zapewniał TVN – aż 8,1 tys. zł. Średnie płace w obu tych stacjach “PB” wyliczył na podstawie informacji podanych w raportach giełdowych (koszty wynagrodzeń oraz liczba pracowników). Telewizja Polska ma zakończyć rok 2012 stratą w wysokości 60 mln zł. Taki wynik finansowy zakłada przedstawiony przez zarząd, a zaakceptowany w poniedziałek wieczorem przez radę nadzorczą plan ekonomiczno-finansowy spółki. więcej »
Zatrudniająca aż 3632 pracowników telewizja publiczna musiała jednak na wynagrodzenia przeznaczyć znacznie więcej pieniędzy, niż jej konkurenci – Polsat (862 osoby) i TVN (1532). Średnia płaca w TVP była również wyższa niż przeciętne wynagrodzenie w mediach (w/g GUS w styczniu 2012 r. wynosiło 6612 zł). A także o połowę wyższa niż w sektorze publicznym (4479 zł) i dwukrotnie wyższa niż w sektorze przedsiębiorstw (3666 zł). Rozpiętość zarobków w TVP jest wręcz szokująca – od 925 zł miesięcznie dla jednego z pracowników OTV Olsztyn (znacznie poniżej ustawowej płacy minimalnej) do 57 044 dla jednego z dziennikarzy OTV w Poznaniu. TVP planuje oszczędności. Pytanie gdzie ich dokonać. Działa w niej blisko 30 związków. Ok. 300 osób zajmujących się działalnością związkową nie można zwolnić ani nawet zweryfikować ich przydatności. W 2010 r. telewizja Polsat była najbardziej efektywną spółką wśród największych nadawców. Zysk netto wypracowany przez jednego etatowego pracownika w Polsacie wyniósł w 2010 roku 234,6 tys. zł, podczas gdy w TVN był na poziomie 186,7 tys. zł, a w państwowej telewizji zaledwie 5,2 tys. zł i to tylko, dlatego, że spółkę chroniła tarcza podatkowa. Analogicznie na jednego pracownika przypadało w Polsacie i TVN ponad 1,1 mln zł wypracowanych przychodów ze sprzedaży, a w TVP tylko 398,6 tys. zł i to liczonych łącznie z wpływami z abonamentu RTV. Stacje komercyjne o wiele lepiej wypadają też jeśli chodzi o skuteczność wypracowywania udziałów w widowni. W Polsacie jeden procent udziału w ogólnopolskiej widowni wypracowało w 2010 r. 14 etatowców, podczas gdy w TVN było do tego potrzeba 70 osób, a w TVP aż 102. Liczba pracowników publicznej telewizji w 2010 roku przekraczała 4 tys., podczas gdy w TVN na etacie pracowało niecałe 1,5 tys. osób, a w Polsacie – 839.
Żydowskie programy w telewizji publicznej Telewizja Polska i Związek Gmin Wyznaniowych Żydowskich zawarły w środę porozumienie w sprawie emisji programów dotyczących życia społeczności żydowskiej w Polsce w telewizji publicznej. Przyjęta wersja minimum – programy, co najmniej półgodzinne, będą emitowane w ogólnopolskiej TVP2 przynajmniej raz w miesiącu. Zgodnie z porozumieniem, telewizja będzie też transmitować obchody święta Purim. Pierwszych programów możemy spodziewać się już niedługo – umowa wchodzi w życie z dniem podpisania. Porozumienie zostało podpisane, m.in dzięki inicjatywie, pomocy i przy znacznym udziale Małgorzaty Burzyńskiej-Keller oraz ks. Henryka Paprockiego. Małgorzata Burzyńska-Keller prowadzi obecnie Fundację Ochrony Dziedzictwa Kultury Żydów „Wspólne Korzenie” w Łodzi. Jest pomysłodawcą i artystycznym dyrektorem Festiwalu Sztuki Filmowej Jidysz, którego pierwsza edycja odbyła się z powodzeniem w październiku 2006 roku. Pozyskuje z archiwów świata nieznane filmy jidysz – dokumentalne i fabularne. Realizuje także cykliczny program telewizyjny „Szma Israel” emitowany przez TVP.
Ks Henryk Paprocki (ur. 1946 w Kole) jest doktorem teologii Instytutu Św. Sergiusza w Paryżu, duchownym prawosławnym, wykładowcą Uniwersytetu w Białymstoku, Prawosławnego Seminarium Duchownego i Akademii Teatralnej w Warszawie, tłumaczem m. in. dzieł Mikołaja Bierdiajewa, Sergiusza Bułgakowa, Oliviera Clement, Mikołaja Łosskiego i Aleksandra Schmemanna. Ze strony TVP SA „porozumienie określające zasady przygotowywania i nadawania w Telewizli Polskiej audycji religijno-moralnych, religijno-społecznych, kulturalnych i nabożeństw Związku Gmin Wyznaniowych Żydowskich” podpisali prezes Andrzej Urbański i Sławomir Siwek. Związek reprezentowali przewodniczący ZGWŻ Piotr Kadlcik i wiceprzewodniczący Symcha Keller.
- To wydarzenie historyczne i bezprecedensowe – mówi Piotr Kadlcik, jeden z sygnatariuszy porozumienia. – Ważne również, dlatego, iż jednym z zadań telewizji publicznej jest edukacja. A wiele wydarzeń i sytuacji, z którymi mamy do czynienia, nie wyłączając aktów antysemityzmu, wynika głównie z braku edukacji i wiedzy na temat Żydów. I mam nadzieję, że porozumienie zmieni tę sytuację. Porozumienie zawarto na czas nieokreślony. Programy będą realizowane przez wewnętrzne lub zewnętrzne zespoły producenckie i finansowane przez Telewizję Polską.
Jewish.org.pl – Portal społeczności żydowskiej
Złowieszcze meandry światowych finansów Międzynarodowy Fundusz Walutowy upublicznił przed kilkoma dniami chyba najbardziej pesymistyczny w całej swej historii raport. Przestrzega przed globalnym spowolnieniem. Wskazuje na liczne sprzężenia zwrotne, które hamują rozwój. Przykładowo, oddłużanie (“delewarowanie”) sektora bankowego i zwiększone zaangażowanie banków w finansowanie długów państw (przede wszystkim w krajach strefy euro) doprowadzi do ograniczenia akcji kredytowej dla firm, mniejszych inwestycji oraz zahamowania wzrostu. Ot, takie finansowe abc. Wrażenie robią dopiero dane zbiorcze z ostatnich lat dotyczące zamówień w przemyśle i światowego eksportu – indeks zamówień w przemyśle przebił linię rozdzielającą obszar recesji od obszaru koniunktury, a światowy eksport maleje. Obie te wielkości po raz pierwszy od kryzysu w 2008 r. wskazują na zbliżającą się globalną recesję. Tymczasem w Europie Bank Centralny (EBC) zasilił banki drugi raz w ciągu dwóch miesięcy zastrzykiem gotówki, tym razem na kwotę 530 mld euro, po 489 mld euro w grudniu 2011 roku. W sumie ponad bilion euro! Finansowa transfuzja zbiega się z dwoma wydarzeniami. Międzynarodowy Instytut Finansów (IIF) ogłosił ostateczne warunki redukcji zadłużenia Grecji wobec prywatnych instytucji finansowych o… 74 procent (szacunkowo w bieżących euro) i zachęcił je do… “dobrowolnej” partycypacji. Jednocześnie Międzynarodowe Stowarzyszenie Swapów i Derywat (EMEA) orzekło, że w przypadku Grecji restrukturyzacja długu jest zaiste dobrowolna i nabywcy tzw. CDS-ów – ubezpieczenia na wypadek niewypłacalności Grecji, nie otrzymają odszkodowań. Zatem tłumacząc na ludzki język, Grecy są wypłacalni, bo zapłacą tylko nieco więcej niż 20 eurocentów za każde pożyczone euro. Gdzie tu logika i zdrowy rozsądek? Cóż, świat finansów i polityki przebił właśnie dno w swej straceńczej dialektyce. Nie dziwmy się, zatem, że w Polsce deficyt budżetowy waha się z roku na rok między 25 do 45 mld zł, a dług publiczny przyrasta w tempie ponad 100 mld zł rocznie. 60 do 70 miliardów ginie po drodze zamiecione pod dywan, bo przecież w Unii deficyt i dług są liczone inaczej. Minister Jacek Rostowski prowadzi, zatem podwójne księgi – na użytek wewnętrzny i na potrzeby Unii. A może i potrójne, by niejako przy okazji kontrolować prawdziwy stan finansów państwa? Premier Donald Tusk podpisał w zeszłym tygodniu tzw. pakt fiskalny wraz z przedstawicielami 25 z 27 krajów Unii Europejskiej. Czechy i Wielka Brytania nie przystały na ograniczenia suwerenności finansowej w ramach UE. Trudno ten dokument określić inaczej niż łabędzi śpiew europejskiego establishmentu. Państwa sygnatariusze zaklinają rzeczywistość. Wyznaczały kryteria długu i deficytu finansów publicznych, których przez lata nie będą w stanie wypełnić. Choćby 60 procent długu publicznego do PKB, gdy w Niemczech sięga on, bagatela, 80 procent, w Belgii 100 procent, nie wspominając o Włoszech i Grecji – odpowiednio: 120 i 160 procent. Może, więc za jakieś 25 lat…, jeśli wszystko dobrze pójdzie. Drogą do finansowej nirwany ma być ograniczenie deficytu strukturalnego do 0,5 procent i deficytu finansów publicznych do 3 procent, deklaracja niestosowania kreatywnej księgowości oraz kary sięgające do 0,1 procent PKB. Jednak nikt nie pamięta, że te same kraje nagminnie nie wypełniały zbliżonych od dawna obowiązujących kryteriów. Cóż, nie sposób traktować poważnie paktu fiskalnego, deklaracji o wypłacalności Grecji czy o “dobrowolnym” obniżeniu wysokości jej długu. Prawda jest po prostu taka, że gdyby szacowne amerykańskie i europejskie banki miały wypłacić sobie nawzajem ubezpieczenia za greckie CDS-y, to cały system finansowy z dnia na dzień by się załamał. Z kolei uznanie Grecji za wypłacalną, podczas gdy pokryje ona jedynie 20 eurocentów z każdego eurodługu, spowoduje, że rynek CDS-ów już wkrótce się załamie. Słowem, mimo szumnych deklaracji i paktów żaden problem globalnych finansów nie został rozwiązany. Walka finansowych buldogów pod dywanem trwa. Nad światem nadal wisi, niczym miecz Damoklesa, 600 bilionów dolarów derywat podobnych do greckich CDS-ów. Dalej mamy do czynienia ze “zbyt dużymi, by upadły, bankami”, ba, nawet ogłoszono ich listę. Banki pożyczają od Kowalskiego (pożyczka NBP dla MFW czy kredyty EBC dla europejskich banków), by pokrywać bieżące straty lub bezkarnie spekulować. Tymczasem ostatni dzwonek brzmi niezwykle donośnie. Realna gospodarka ginie pod ciężarem spekulacji finansowych. Spada światowy handel, rośnie zagrożenie protekcjonizmem, narasta niezadowolenie społeczne, chwieją się państwa. Winni kryzysu zapadli się pod ziemię. Rosną dysproporcje między bogatym centrum Europy a biednymi peryferiami. Państwa i narody są traktowane jak żetony w grze. A światowa finansjera w najlepsze lobbuje za utrzymaniem fikcji rynku derywat, by kolejny raz ukryć narastające straty. Jerzy Bielewicz
Zbankrutowane i zbankrutowańsze Do niedawna jeszcze bankructwo i ciąża miały jedną rzecz wspólną. W obu tych stanach można było mianowicie być albo nie być. Trzeciej możliwości nie było. Dzięki wysiłkom ISDA, co stoi za International Swaps and Derivatives Association, to się zmienia. Okazało się, że z listy tej bankructwo ostatnio ubyło. Będziemy musieli się, więc przyzwyczaić do nowego stopniowania: zbankrutowany, zbankrutowańszy, najzbankrutowańszy. W rezerwie jeszcze stopień czwarty: grecki. Wynika to wszystko z pewnej ciekawej gimnastyki odstawianej przez ISDA, którą dwie grupy banksterów proszą o wyrok w honorowym sporze, jaki między nimi rozgorzał. Jedna grupa jak lemingi zainwestowała z olbrzymim lewarem z bezwartościowy chłam obligacji greckich. Ale nie była chyba do końca pewna czy suwerenny dłużnik państwowy, mimo własnego BS, jednak nie padnie. Zaasekurowała się, więc na wszelki wypadak na tę ewentualność u drugiej grupy banksterów, którzy sprzedali jej w tym celu CDSy (credit default swaps). Banksterzy grupy drugiej traktowali sprzedawanie tych derywat, jako jeszcze lepszą inwestycję niż bankierzy grupy pierwszej dług grecki, bo jak wiadomo suwerenne rządy nigdy nie bankrutują… i tak dalej. Obie grupy starały się wzajemnie przechytrzyć, licząc nie bez powodu, że w razie problemów rządy tak czy owak wydymają podatnika, aby pokrył im straty. I dużo się nie pomyliły. W międzyczasie Grecja, jak było do przewidzenia, padła i obligacji spłacać nie będzie. No, może za parę lat, gdy po moratorium na wszystkie długi stanie na nogi. I to chyba już w drachmie, ha, ha, ha. EU jednak surowo zabroniła Grekom używać słowa „bankructwo”. Zdenerwowało to pierwszą grupę banksterów, którym kapitał w Grecji przepadł a którzy bez oficjalnego bankructwa Grecji nie mogą uruchomić swojego ubezpieczenia w zakupionych wcześniej CDS-ach. A do tego właśnie nie chce dopuścić druga grupa banksterów, głównie amerykańskich, którą wyjście z umówionym odszkodowaniem kosztowałoby krocie i prawdopodobnie zbankrutowowało ją nie gorzej niż grupę pierwszą greckie bankructwo. Na szali są, więc grubie miliardy euro i dolarów a wszystko zależne od wypowiedzenia lub niewypowiedzenia przez ISDA magicznej formułki potwierdzającej fakt oczywisty – że Grecja zbankrutowała, is d-e-a-d, schluß. Otóż, aby obie grupy pogodzić komitet ekspertów ISDA, który miał się o tym wypowiedzieć jednogłośnie, zadecydował przed paroma dniami salomonowo, że Grecja wprawdzie praktycznie zbankrutowała, ale teoretycznie nie ma defaultu na długu. Są, więc a tym wszystkim pewne plusy ujemne. Może być też, że czegoś nie zrozumieliśmy i że jest dokładnie odwrotnie, co akurat nie robi specjalnej różnicy. W normalnym świecie, do którego najwyraźniej świat banksterski się nie zalicza, jest tak, że jeżeli posiadacz obligacji nie może się doczekać na spłatę pożyczki a dłużnik proponuje mu przystrzyżenie, o 70% jako warunek spłaty czegokolwiek, plus zmienione warunki spłaty reszty, to do czynienia mamy z bankructwem klasycznym. Żaden komitet ekspertów ISDA nie jest do tego potrzebny. Potrzebny jest natomiast komitet prawników, którzy wyprocesują z dłużnika ostatnie skarpetki. Nie mówiąc na przykład o 118 tonach greckiego złota wzmianki, o którym zniknęły jakoś ostatnio z eteru w podejrzanych okolicznościach. Skądinąd słusznie, bo jak tu bankrutować z tymi tonami złota… Jeszcze by się wieść rozniosła i ktoś zacząłby zadawać niedyskretne pytania o gigantyczne ilości złota posiadane przez bankrutujące Włochy… A wtedy, kto wie, premier Tusk mógłby się jeszcze rozmyślić i przestać ratować Italię miliardami euro polskiego podatnika. A jak nie to przynajmniej zapewnić sobie zastaw włoski w żółtym metalu. 2 Grosze
Jeden świat, jeden rząd. Filary Nowego Porządku. Od kilkudziesięciu lat dziedzice bajecznych fortun, głowy państw, monarchowie, szefowie największych mediów i ponadnarodowych korporacji, spotykają się na tajnych spotkaniach Klubu Bilderberg. Podejmują decyzje, obalają rządy, obsadzają urzędy, decydują o cenach, o wojnie i pokoju. Czy ich cele są dobre dla ich samych, czy dla wszystkich obywateli? Notable spotykający się na niejawnych spotkaniach takich klubów jak Bilderberg, Komisji Trójstronnej, lóż masońskich czy podczas oficjalnych mityngów biurokratów, takich jak Davos czy G8, nigdy nie ukrywali swoich preferencji. Wspólnym mianownikiem jest zachowanie status quo: władzy, przywilejów i wszystkiego, co składa się na pięciogwiazdkowy styl życia.
W stronę globalnego rządu Narzędziami używanymi do zachowania splendoru, prestiżu i wpływów są obecnie: internacjonalizm, globalizacja i przenoszenie suwerenności państw narodowych na rzecz instytucji międzynarodowych. Wszystkie wymienione działania mogą prowadzić tylko do jednego – do uformowania się rządu globalnego. Naturalnie globalizacja sama w sobie nie jest zła. Przyczynia się, bowiem do zwiększenia bogactwa, poprawy wskaźników cywilizacyjnych i wyciągania z biedy i chorób milionów ludzi – jak dowodzą tego badania i dane statystyczne. Zła jest globalizacja biurokratyczna – prowadzona przy zielonym stoliku, przypominająca centralne planowanie, gdzie bogaci bronią się przed konkurencją ze strony biednych. Aby państwa pozbywały się swojej suwerenności, w naukach politycznych, coraz śmielej jest lansowany termin „suwerenność uczestnicząca” (ang. shared sovereignity), czyli innymi słowy wyrugowanie nacjonalizmów oraz stopniowe przenoszenie uprawnień państw narodowych na rzecz integrujących instytucji. Równolegle przeciwnicy monopolizacji globalnej władzy w jednym ręku odsądzani są od czci i wiary. Najczęściej nazywani są „zwolennikami spiskowej teorii dziejów”. Skoro, jako katolicy wierzymy w celowość stworzenia wszechświata i uznajemy Pana Boga za pierwszą przyczynę wszystkiego, także zło musi mieć swój cel i swojego „architekta” – szatana, który przed swoim upadkiem był najdoskonalszą z istot stworzonych przez Boga. Także w polityce nic nie dzieje się bez przypadku, zwłaszcza we współczesnej polityce, będącej wypadkową interesów wielkiego kapitału, służb specjalnych i biurokratów. Jeden rząd, jedna wspólnota ludzka wyznająca uniwersalną quasi-religię. Podzielony między monopole rynek globalny, system globalnego socjalizmu redystrybucyjnego, a na czele fałszywy mesjasz – oto świat, którego życzyliby sobie współcześni władcy.
Filary państwa „Świat” Daniel Estulin – hiszpański dziennikarz, któremu grożono śmiercią, autor doskonałej książki „Prawdziwa historia klubu Bilderberg” – wymienia kilka filarów polityki prowadzącej do realizacji celów globalnej burżuazji. Pierwszy to stworzenie globalnej tożsamości i bezwzględna walka z nacjonalizmami. Próby stworzenia „człowieka sowieckiego”, „Europejczyka”, a nie Polaka, Niemca czy Francuza, są ucieleśnieniem tej polityki. Warto zauważyć, że w dobie globalnej mobilności najbardziej promowanymi współcześnie bohaterami są np. „urodzona w Sudanie, córka Kenijczyka i Australijki, wykształcona w Paryżu i w Genewie, mieszkająca w Frankfurcie i Ottawie”. Człowiek, który wie, kim jest, ma silne związki z krajem i społecznością lokalną, jest wyszydzany, marginalizowany i traktowany jak przegrany. Kolejny filar państwa „Świat” to zerowy wzrost gospodarczy i państwo w stanie permanentnego braku równowagi. W tym kontekście zrozumiała jest niechęć elit do energii atomowej, która mogłaby praktycznie rozwiązać większość współczesnych problemów energetycznych. Nie dziwi też permanentna stagnacja Starego Kontynentu, utrzymywanego właśnie w stadium „zerowego wzrostu”. Nie zaskakują także pojawiające się okresy kryzysów, dekoniunktury, destabilizacji, wprawiające zwykłych śmiertelników w stan lęku i niepewności przed jutrem, dla spekulantów będące jednak źródłem gigantycznych zysków. Gdy oba filary działają, możliwa staje się realizacja stopniowego wprowadzania idei jednego rządu światowego, budowanego na bazie socjalistycznego superpaństwa opiekuńczego. Państwo opiekuńcze pozbawiające naturalnej władzy rodzinę i Kościół uzależnia współczesnego człowieka od biurokracji, czyniąc go faktycznie bezwolnym. Współczesny człowiek jest niewolnikiem socjalizmu redystrybucyjnego. Co miesiąc oddaje urzędnikom więcej pieniędzy niż wydaje na utrzymanie swojej rodziny, licząc łącznie wydatki na żywność, ubranie i edukację. Wreszcie następnym filarem budowania rządu globalnego jest dogmat scentralizowanej kontroli nad jednostką. Dzieje się tak wskutek dostarczania narzędzi do niszczenia rodzin i przejmowana funkcji tradycyjnej rodziny przez państwo. Socjalne państwo dobrobytu przejęło rodzinne funkcje edukacyjne, socjalne, kulturalne, a nawet mieszkaniowe. Państwo redystrybucyjne dostarcza narzędzi do rozbijania małżeństw poprzez świeckie rozwody i legalizację związków tej samej płci. Kontroluje szkoły i uniwersytety. Wreszcie wprowadza socjalizm za pomocą przepisów prawa. Eksplozja regulacji spowodowała, że we współczesnym świecie dobrze żyje się wyłącznie biurokratom.
Historia spisku Spośród mniej znanych organizacji kładących podwaliny pod globalny rząd warto przyjrzeć się jednej z nich. Klub Bildelberg bierze aktywny udział w formowaniu Nowego Światowego Porządku od ponad pół wieku. Jego przedstawiciele spotykają się od 1954 roku. Nazwa Klubu wzięła się od miejsca pierwszego spotkania – hotelu w holenderskim mieście Oosterbeek. Przed dwoma laty na spotkaniu w Chantilly w amerykańskim stanie Wirginia byli obecni przedstawiciele wszystkich najważniejszych centrów władzy, właściciele kapitału, mediów i organizacji międzynarodowych. Wymieńmy tylko kilku z nich: komisarz UE Joaquín Almunia, szef FED Ben Bernanke, ówczesny sekretarz generalny NATO Jaap G. de Hopp Scheffer znani politycy: Henry Kissinger, Joschka Fischer, Neelie Kroes, szefowie gazet „Die Zeit”, „The Economist”, „Der Standard”, „The Wall Street Journal”, prezesi takich fi rm jak Deutsche Bank, Rothschild Europe, AXA, Suez, Total, Microsoft, Royal Dutch Shell, Novartis, szef Europejskiego Banku Centralnego Jean-Claude Trichet, królowa Holandii i wielu innych. Podczas 58 dotychczasowych spotkań Klubu (do 2010) wzięli w nich udział dwukrotnie prezydenci Stanów Zjednoczonych, monarchowie Hiszpanii, Szwecji, Holandii, Belgii, Walii, Edynburga i Liechtensteinu, premierzy Kanady, większości krajów Europy, dziewięciu szefów Banku Światowego, dotychczasowi sekretarze generalni NATO, szefowie GATT, Światowej Organizacji Handlu, OECD, Międzynarodowego Funduszu Walutowego, przewodniczący ONZ oraz szefowie poszczególnych agend tej organizacji, komisarze UE, prezesi banków centralnych USA, Kanady, Izraela, Turcji i większości krajów UE, prezesi większości z 500 największych korporacji świata, szefowie lewicowych globalnych think tanków, takich jak Fundacja Carnegie czy Aspen Institute, kongresmani z USA, ambasadorowie, eksperci i doradcy. Zwraca uwagę, że kilkudziesięciu doradców obecnego gabinetu Baracka Obamy to osoby związane blisko z Klubem. Wśród uczestników tajnych spotkań organizacji związanych z Klubem Bildelberg odnajdujemy także wiele znanych postaci z Polski. W obradach uczestniczyli m.in. politycy: Aleksander Kwaśniewski, Andrzej Olechowski, Janusz Palikot, Marek Belka, a także Jerzy Baczyński, redaktor naczelny „Polityki”; Wanda Rapaczyńska, była szefowa „Agory”, wydawcy „Gazety Wyborczej”; Sławomir Sikora, prezes banku Citi Handlowy. Warto, więc obserwować aktywność publiczną wymienionych postaci i komunikaty, jakie wysyłane są ze strony środowisk, na które mają wpływ.
Nowy Ład w praktyce Jak wdrażane są przedsięwzięcia zmierzające do stworzenia globalnego rządu i jednego światowego państwa? W praktyce międzynarodowe stosunki gospodarcze i polityczne kanalizowane są w organizacjach międzynarodowych. Państwa zrzeszają się w organizacjach regionalnych, natomiast na poziomie globalnym negocjują na forum rozmaitych organizacji międzynarodowych. Cechą wspólną tych przedsięwzięć jest powierzanie coraz większych uprawnień instytucjom międzynarodowym, kosztem suwerenności państw narodowych. Kolejną metodą jest konstruowanie globalnych regulacji, czy to w kwestii prawa międzynarodowego, czy rozmaitych globalnych umów, w których państwa-sygnatariusze wciągają do ich respektowania coraz większą liczbę państw. Doskonałymi przykładami są regulacje dotyczące ochrony środowiska, np. protokół z Kioto czy planowany w zeszłym roku protokół kopenhaski – będący w zasadzie zaczątkiem rządu globalnego. Miałaby to być organizacja międzynarodowa kontrolująca wielkość dopuszczalnych emisji dwutlenku węgla w poszczególnych krajach, a więc organizacja de facto sprawująca gospodarczą władzę nad członkami aktu, podobnie jak obecnie Komisja Europejska narzuca poszczególnym państwom członkowskim UE, a w rezultacie konkretnym fi rmom dopuszczalną wielkość emisji gazów cieplarnianych, decydując tym samym o maksymalnych poziomach produkcji przemysłowej. Kluczem do rządzenia – jakże charakterystycznym dla masonerii, dla zwolenników Jednego Rządu – są tajemnica oraz lobbing. O kulisach negocjacji handlowych czy politycznych dowiadują się nieliczni. Zwolennicy powstania rządu globalnego w większości kontrolują media, wśród których ze świecą szukać niezależnych i wiarygodnych redakcji. Nic, więc dziwnego, że wszelkie działania polityków są przedstawiane, jako czynienie dobra na rzecz innych ludzi. Niestety najczęściej, jako dobro przedstawiane jest zło. Owymi „dobrodziejstwami” jest np. niedopuszczanie do nadmiernego wzrostu liczby ludności na świcie za pomocą propagowania prezerwatyw, aborcji i eutanazji. Takim przykładem są też regulacje zabierające coraz więcej oszczędności rodzinom, oczywiście dla ich dobra. Politycy walczą także o „wolność”, „chroniąc” obywateli przed chrześcijaństwem, zabraniając obecności krzyży w miejscach publicznych, zabierając majątek Kościołowi, dopuszczając do bezczeszczenia i desakralizacji miejsc Bożego kultu, propagując ateizm, konsumpcjonizm i moralny relatywizm.
W stronę globalnego monopolu Możni tego świata zawsze wspierali działania na rzecz jak najmniejszej konkurencji, a ściślej: uwielbiali dzielić rynek między siebie, tak, aby narzucać społeczeństwu coraz wyższe ceny, niepotrzebne produkty i uzależniać ich od swoich firm. Ideałem biurokratów i przedstawicieli wielkiego kapitału była zawsze „trzecia droga” – gospodarka rynkowa pod ścisłą kontrolą państwa, coś na kształt współczesnych Chin. Zasady takiego funkcjonowania społeczeństwa można określić, jako coraz więcej władzy i kontroli w rękach nielicznych. Dlatego zupełnie nie dziwi fakt, że dziedzice największych fortun w Stanach Zjednoczonych wszelkimi sposobami zwalczali konkurencję w innych miejscach świata za pomocą finansowania przewrotów i rewolucji. W swojej książce o Klubie Bildelberg Daniel Estulin wykazuje, że rosyjska rewolucja bolszewicka wśród swoich sponsorów miała najmożniejsze rodziny w Ameryce. Pieniądze dla komunistów wysyłali m.in. potentat stalowy Andrew Carnegie czy magnat finansowy John D. Rockefeller. Wśród powodów, dla których Rockefeller finansował rosyjską rewolucję, wymienia się zamiar zniszczenia konkurencyjnego dla USA przemysłu. Na pieniądze amerykańskich magnatów mogli liczyć nawet tacy ludobójcy jak Włodzimierz Lenin i Lew Trocki. Działania bolszewików chętnie sponsorował też finansista J. P. Morgan. Ten bankier słynący z bogactwa robił karierę w handlu, podpisując intratne umowy ze Związkiem Sowieckim. Sojusz komunistów z właścicielami fortun opierał się na udostępnieniu złóż surowców przez Sowietów w zamian za amerykański kapitał. Wspólnymi przedsięwzięciami okazały się wielkie rafinerie, kompanie handlowe i banki. Rockefeller i Morgan współpracowali także ze Stalinem. Nie bacząc na krwawe konsekwencje radzieckiego terroru i setki milionów ofiar wśród cywilnej ludności ze strony tej zbrodniczej i ateistycznej ideologii, współpraca z reżimem kwitła w najlepsze. Dezintegracja konkurencji okazała się najlepszym sposobem na budowanie kapitałowego monopolu.
W oczekiwaniu na antychrysta Współczesnym marzeniem biurokratów jest sprawowanie kontroli nad każdą jednostką. Przy tak zaawansowanym rozwoju nowych technologii jest to coraz bliższe. Celem biurokratów jest zamiana ludzkiego istnienia w numer. Urzędnicy dążą do wszczepiania każdemu człowiekowi specjalnych bioczipów, na których będą zapisywane wszelkie dane obywatela. Takie mikroczipy będą służyły nie tylko, jako książeczka zdrowia, dowód osobisty i paszport, ale także, jako klucz, karta kredytowa czy bilet. W ten sposób każdy obywatel za pomocą nadajnika GPS będzie doskonale kontrolowany. Nie będą już tajemnicą dla urzędu: choroby, nawyki żywieniowe, podróże czy wydatki. Już teraz przyzwyczaja się obywateli do dobrowolnego wszczepiania bioczipów. W USA wszczepia się bioczipy noworodkom, aby się nie zgubiły, i starcom, aby łatwiej kontrolować stan ich zdrowia. Jednakże pojawia się też inne zagrożenie: poprzez bioczipy będzie można przesyłać rozmaite impulsy, np. powodować ból czy wpływać na emocje. Rządy konsekwentnie sprowadzają obywateli do stanu bezbronności. Posiadanie broni jest w większości państw świata nielegalne, a tam gdzie można się bronić, prowadzi się zmasowane kampanie nagłaśniające przypadkowe strzelaniny lub użycie broni przez osoby niezrównoważone. Wszystko po to, aby uczynić obywateli coraz bardziej bezbronnymi i uzależnionymi od państwa. Także armie narodowe stają się coraz mniej liczne i coraz gorzej uzbrojone. W zamian tworzy się oddziały międzynarodowe, wykorzystywane do ochrony interesów najbardziej liczących się państw świata. Naturalnie wszczynane konflikty zbrojne, w których giną Bogu ducha winni cywile, nazywa się „misjami pokojowymi”, a wszelkich przeciwników politycznych określa się jednym terminem: „terroryści”. Nic, więc dziwnego, że w takiej atmosferze coraz bliższe sercu każdego mieszkańca ludzkości jest oczekiwanie na pojawienie się silnego przywódcy, który wprowadzi „światowy pokój” i uwolni człowieka od wielu trosk dnia codziennego. Współcześni oczekują, więc „mesjasza”, ale nie Chrystusa, który nie obiecuje przecież wiele w życiu doczesnym i skłania myślenie człowieka ku wieczności. Współczesne społeczeństwa czekają na bohatera, który wreszcie skutecznie zacznie walczyć z największymi „problemami” ludzkości „globalnym ociepleniem”, „zagrożeniami demokracji” i „terroryzmem”. Kim będzie ów wyczekiwany fałszywy „mesjasz”, który stanie na czele globalnego rządu i poprowadzi ludzkość ku erze wiecznego pokoju, proponując im nową, pacyfistyczną religię, inną od chrześcijaństwa, pełną współczucia dla mniejszości i tolerancji? Wiele wskazuje na to, że będzie nim właśnie antychryst. Spełniające się proroctwa: wielki grzech i odstępstwo człowieka względem Boga, apostazja w Kościele katolickim, nabożeństwa na czasy ostateczne, odbudowa Trzeciej Świątyni Jerozolimskiej, która ma stać się świątynią antychrysta – wskazują jednoznacznie, że ponowne nadejście Chrystusa jest już bardzo blisko. Tomasz Teluk
Przyczyny i skutki konsumpcjonizmu Konsumpcjonizm jest przekonaniem, że możliwe jest osiągnięcie osobistego szczęścia poprzez konsumpcję dóbr i podniesienie statusu poprzez zakup produktów; jest sposobem zaspokojenia własnego ego. Innymi słowy jest po prostu materialnym egoizmem. Ale podobnie jak wiele innych rzeczy, konsumpcjonizm odgrywa również rolę w gospodarce – jest teorią mówiącą o zwiększeniu konsumpcji w czasach wzrostu ekonomicznego, oznaką poprawy warunków życia. Powszechne jest przekonanie, że to konsument dyktuje warunki działalności gospodarki. Moża porównać to do dwuznaczności innych pojęć, ale to temat na osobny artykuł. Konsumpcjonizm, jako koncepcja nie powstał – jak uważa wielu – w latach 60-tych XX wieku. Fenomen ten był mocno krytykowany już przez św. Franciszka z Asyżu, a prawdopodobnie nawet wcześniej. Jako zjawisko społeczne jest stary jak sama cywilizacja, gdy mówimy o konsumpcji ponad to, czego potrzebujemy, co wymagane jest do godnego życia, którego definicja jest dość luźna. Ekonomicznie konsumpcjonizm okazuje się przewlekłym obowiązkiem zakupu produktów lub usług z małymi lub żadnymi pozorami wydajności, trwałości, przy czym nie zwraca się uwagi na pochodzenie towaru, wpływ na środowisko podczas produkcji. Konsumpcjonizm napędzany jest przez ogromne kwoty pieniędzy przeznaczonych na reklamę, na tworzenie pragnienia „pójścia z trendem” oraz wytworzenia swoistego systemu „samonagradzania” obracającego się wokół posiadania. Zachęca ona do egocentrycznego materializmu, w którym posiadanie jest najwyższą nagrodą. Nowy samochód, który ma podnieść status posiadacza, modne ubrania mające zapewnić mu szacunek otoczenia. Konsumpcjonizm wpływa na relacje społeczne poprzez zastąpienie zwykłych potrzeb i pragnień, stabilnego życia rodzinnego i towarzyskiego sztucznym, nieodpartym pragnieniem posiadania luźno zdefiniowanych „rzeczy” oraz pieniędzy, które pozwolą je nabyć. Często konsument ma nikłe pojęcie o tym, czym właściwie są i do czego mają mu służyć rzeczy, które tak bardzo chciałby mieć. Zamierzonym skutkiem tego, wspieranym przez korzystających z konsupmcjonizmu, jest usuwanie starych produktów z powodu ich niskiej trwałości bądź zmiany trendów w modzie. Możliwa jest produkcja rzeczy mających dłuższą trwałość – takich, które mogłyby przeżyć nawet ich nabywcę, lecz takie rozwiązanie byłoby samobójstwem producentów, weliminowaniem z rynku ich własnej produkcji. Wysypiska pełne są zużytych produktów, które nie mogą być naprawione, często wyprodukowanie nowych jest o wiele tańsze. Inne produkty są psychologicznie przeznaczone na śmietnik zanim przestaną nam służyć, zgodnie ze zmieniającymi się trendami mody. Więzi rodzinne, przyjaźń ograniczają się coraz częściej do dawania i otrzymywania prezentów – „rzeczami” wynagradzamy brak poprawnych relacji międzyludzkich. Wybory mające na celu samorealizację to wybór środka transportu, coraz to nowszych gadżetów. Wszystko obraca się wokół wydawania pieniędzy na produkty i usługi. Ekonomiści stawiają sprawę jasno – poprawa warunków gospodarczych równa się zwiększenie konsumpcji. Kupujemy więcej samochodów, zabawek, ubrań – wydajemy więcej pieniędzy. Środki finansowe, które mogą być pożytkowane lepiej, na cele takie jak edukacja, zdrowie, rolnictwo, mieszkalnictwo są wydawane na produkty i usługi o niskiej wartości społecznej. Wzrastające ceny różnych produktów, które idą w parze ze znikomymi lub żadnymi podwyżkami płac są wykorzystywane do kolejnych inwestycji i tłumaczone „ratowaniem gospodarki”, do której ratowania konsument jest niejako zobowiązany. Centra handlowe zastąpiły parki, kościoły, wspólnoty, ludzie nie mają czasu porozmawiać ze swoimi sąsiadami, często nie znają nawet ich imion. Hipermarkety stały się celem rodzinnych wycieczek, miejscem kontaktów ludzi w świecie, w którym konsumpcjonizm stał się ideą przewodnią. Powyżej znajduje się krótka charakterystyka tego, czym jest konsumpcjonizm. Idąc dalej spróbujmy przyjrzeć się jego skutkom. Im bardziej rozszerza się konsumpcjonizm, tym słabsza jest motywacja do tworzenia trwałych produktów wysokiej, jakości. Bardziej opłacać się będzie import tanich wyrobów z krajów Azji i Afryki, gdzie koszty produkcji są bardzo niskie i producent, najczęściej mobilna w skali światowej korporacja, pozwolić może sobie na wytwarzanie ich bez rygorystycznych praw, np. regulujących wpływ produkcji na środowisko, czy przestrzegania praw pracowniczych. Maksymalizacja zysków jest najważniejsza, niszczenie środowiska lub niewolnicze płace są efektem ubocznym, niedotykającym bezpośrednio tych, którzy na zajwisku konsumpcjonizmu korzystają. Nie obchodzi ich, który kraj i naród obecnie wykorzystują. Bezrobocie i społeczne wykluczenie w danych regionach czy krajach spowodowane przeniesieniem produkcji w inne rejony świata, w których można zwiększyć zysk, ograniczyć koszty jest jednym ze skutków konsumpcjonizmu. Większe możliwości w docieraniu do klienta ogromnych firm niezależnie od rynku przyczyniają się do osłabienia lokalnych gospodarek. Niektórzy twierdzą, że należymy do globalnego rynku, globalnej ekonomii i dlatego eksport i import kreują miejsca pracy. Po części jest to prawda, ale jest to raczej zmiana warunków na rynku pracy. Firma przenosząca swoje fabryki do innego kraju tworzy w nim miejsca pracy, często słabo płatne i wykorzystujące niewykwalifikowany personel. Podczas gdy w kraju pochodzenia nadal pozostaje zapotrzebowanie na produkty firmy, rezultatem jest utworzenie dodatkowych etatów, zmiana formy pracy polegająca na zatrudnieniu sprzedawców, menadżerów, ekonomistów, personelu magazynów. Pracownicy fabryk należących do wielkich firm nie zawsze są w stanie lub chcą pracować w nich przez całe życie, często z powodów opisanych powyżej. W skali długoterminowej, więc ograniczona jest niezależność zarówno kraju pochodzenia firmy, jak i kraju goszczącego ją w kwestii zatrudnienia i bezrobocia, gdyż w dowolnej chwili może ona tworzyć lub likwidować miejsca pracy powodując wzrost lub załamanie się rynku. W kraju przyjmującym korporacje gospodarka staje się zależna od firm stworzonych przez tzw. outsourcing, czyli korzystanie z zewnetrznej siły roboczej. Może to słusznie przywoływać skojarzenie epoki kolonializmu. W tym samym czasie kraj pochodzenia został osłabiony utratą dużej firmy, co może doprowadzić do trudności w utrzymaniu rentowności przemysłu i zmusić go do korzystania z produkcji zagranicznej. W kraju pochodzenia zostają miejsca pracy w postaci sprzedawców, ekonomistów pracujących dla firm, które przeniosły produkcje, hurtowników. Jednak posady te nie są rzeczywistym dobrem w postaci produkcji. Wszelka rentowność przemysłu zaczyna się i kończy na producencie. Produkcja zarządzana przez zagranicznych właścicieli, inwestująca w kraju pochodzenia pozostawia go z ekonomią oparta na usługach, nie na produkcji, bez realnej szansy samostanowienia. Brak popytu na importowane towary tworzy ekonomiczną próżnię i odpływ pieniędzy z kraju oraz ograniczenie eksportu. Poszukiwanie nowych możliwości eksportowych w celu ratowania gospodarki powoduje chęć objęcia wszystkich dostępnych rynków zbytu niezależnie od tego jak może wpłynąć to na pracowników lub środowisko. Kolejnym rezultatem tego aktu balansowania jest ekonomiczne uzasadnienie bezlitosnej eksploatacji własnych dóbr naturalnych, ponownie w celu ratowania eksportu. Może ona objąć rolnictwo, rybołóstwo, leśnictwo lub ropę, węgiel, rudy żelaza i inne bogactwa naturalne danego kraju. Wpływ importu i eksportu na środowisko naturalne nie jest niewielki. Przykładowo eksportowane ze Skandynawii do Azji krewetki wracają na europejski rynek po ich przygotowaniu do natychmiastowego spożycia. Jest to niepotrzebny luksus, w którym taniej jest wysłać transport na drugą półkulę niż przyrządzić go w kraju pochodzenia – maksymalizacja zysków. Prawo odnośnie importu i eksportu jest formowane tak, by nie bacząc na skażenie środowiska można było wysyłać produkt do obróbki, a następnie importować go bez cła – czysty zysk. Biznesowi liderzy, którzy lobbowali na rzecz NAFTA (North-American Free Trade Agreement, podobnej do Unii Europejskiej ekonomicznej organizacji USA, Kanady i Meksyku), złożyli w Kongresie obietnice tworzenia większej ilości miejsc pracy oraz starań o czyste środowisko naturalne. Gdy osiągnęli cele, przekonali Kongres do poparcia ich, przenieśli większość swojej produkcji do Meksyku, kosztem 35 tysięcy miejsc pracy. Tak samo odbywa się to w Europie za sprawą UE, w Azji dzięki ASEAN & SAARC. W Południowej Ameryce operuje Mercosur & CAN, największa strefa wolnego handlu, która ma ambicje objąć swym działaniem wszystkie kraje regionu, tworząc na wzór UE Unię Narodów Południowoamerykańskich (UNASUR). Istnieje również kilka organizacji, których jedynym celem jest promocja i zacieśnianie współpracy pomiędzy tymi ponadnarodowymi strefami gospodarczymi. Narody zniewolone przez te ekonomiczne twory muszą godzić się na pogorszenie warunków pracy i spadku płac w imię „wyrównywania” do innych stref. Jeśli tego nie zrobią korporacja ma prawo przenieść swą produkcję w miejsce gdzie ograniczy swe wydatki do minimum i osiągnie maksymalny zysk. Pieniądz nie jest zobowiązany do lojalności wobec kraju, ani do solidarności z głodującymi robotnikami.
Protest na kolanach Biuletyn PRP nr 284.
Ostatnie protesty polskiego, katolickiego spoleczenstwa po odmowie przydzielenia Telewizji TRWAM miejsca na platformie cyfrowej musialy w wielu Polakach wzbudzic szereg pytan na temat elit rzadzacych Polska. Kim wlasciwie sa ci ludzie, jakimi wartosciami sie kieruja i czyje interesy reprezentuja? Wiele do myslenia mogla dac dyskusja,w ktorej wzieli udzial przedstawiciele rzadu (prezes Dworak, min. Boni oraz Krzysztof Luft) a ze strony mediow katolickich ojciec Rydzyk oraz senator Kogut.
http://www.radiomaryja.pl/audycje.php?id=29755
http://www.radiomaryja.pl/artykuly.php?id=1142529
http://www.radiomaryja.pl/artykuly.php?id=1142234
http://wpolityce.pl/wydarzenia/21090-krzysztof-luft-protesty-ws-tv-trwam-to-nieporozumienie-torunska-stacja-ryzykowna-dla-multipleksow
Osobiście zaintrygowala mnie bezczelnosc (chutzpah) strony rzadowej oraz naiwnosc przedstawicieli spolecznosci katolickiej. Zenujace bylo to widowisko, ktore nazwalbym “protestem na kolanach,” analogicznie do “dialogu na kolanach,”jak kiedys ks. Chrostowski nazwal dialog chrzescijanstwa z judaizmem. Nieprzypadkowo chyba dyskutanci, reprezentujacy strone katolicka, podkreslali ciagle zakorzenienie katolicyzmu w judaizmie, majac mylnie nadzieje, ze zmiekcza w ten sposob serca przedstawicieli elit rzadowych, wywodzacych sie ze wspomnianej kultury. Ks. Rydzyk musial czuc sie wyraznie rozczarowany. Tyle uwielbienia wyrazanego na falach Radia Maryja oraz TV TRWAM dla narodu wybranego, aktywny udzial w procesie judaizacji kosciola oraz w atakach propagandowych na prawoslawna Rosje (szczegolnie w wydaniu koszernego profesora Szaniawskiego) i wszystko na nic. Ojciec Rydzyk chwalil przedstawicieli wladzy, ze zgodzila sie na dialog a senator Kogut wrecz wdzieczyl sie do ministra Boniego, powolujac sie na solidarnosciowe “braterstwo.” Chyba tylko z chrzescijanskiego milosierdzia zignorowal zupelnie informacje o donosicielskiej dzialnosci tego ostatniego. Zapomnial chyba rowniez w czyje rece Jaruzelski przekazal wladze, przygotowujac przedtem grunt dla rozmow okraglego stolu, po starannym wyeliminowaniu przedstawicieli reprzezntujacych polskie narodowe interesy.
http://www.wicipolskie.org/index.php?option=com_content&task=view&id=5694&Itemid=56.
Dla dobra sprawy Pan Senator przymknal rowniez oko na “naukowa,” antypolska dzialanosci zony Boniego, szkalujacej Polske i Polakow za pieniadze podatnikow polskich.
http://niepoprawni.pl/blog/425/uderzyc-zydem
http://www.wicipolskie.org/index.php?option=com_content&task=view&id=3964&Itemid=56
Lider PiS Jaroslaw Kaczynski bije dzisiaj na alarm, ze pewna wplywowa grupa atakuje dzisiaj z zaciekloscia chrzescijanstwo w Polsce, ale przeciez jeszcze niedawno jego brat s.p. Lech Kaczynski z radoscia wital otwarcie zydowskiej lozy B’nai B’rith w Warszawie, ktora za jedno ze swoich glownych zadan uznala przeciez likwidacje Radia Maryja i TV TRWAM.
http://prawda-nieujawniona.blog.onet.pl/B-nai-B-rith-w-Polsce,2,ID453150784,n
Zdajemy sobie sprawe w jak trudnej sytuacji znajduje sie Kosciol, ktory chce realizowac wskazowki Jana Pawla II, ktory nazwal Zydow “naszymi starszymi bracmi.” Wiadomo, ze starszych, madrzejszych braci nalezy sluchac i szanowac. Pytanie tylko czy rowniez wowczas, kiedy np. radza nam, abysmy swoje zony prowadzili do aborcji, aby usmiercic nasze nienarodzone dzieci, bo swiat jest przeludniony lub (pewnie juz wkrotce) abysmy mogli podpisac zgode na uspienie naszych starszych, schorowanych rodzicow, bo ich utrzymanie zbyt wiele kosztuje spoleczenstwo, albo, aby nasz syn znalazl sobie partnera a corka partnerke seksualna, z ktora zawra wkrotce legalne malzenstwo (byc moze rowniez w niedalekiej przyszlosci przed oltarzem), bo wymaga tego ideologia poprawnosci politycznej? A wszystko to w imie walki rozumu z Ciemnogrodem, ktory u nas reprezentue TV TRWAM i Radio Maryja. Jak zauwazyl jeden ze sluchaczy Radia Maryja: “gdyby TV TRWAM promowala homoseksualizm i aborcje, to na pewno dostalaby miejse ma multiplexie.” Pewnie tak jak robi sie to w preferowanej przez nasze wladze TVN24. “Gwiazda” tej telewizji Maria Czubaszek oswiadczyla niedawno, ze”woli byc zimna suka niz matka Polka.”
http://www.pudelek.pl/artykul/38007/czubaszek_wole_byc_zimna_suka_niz_matka_polka/
“Maria Czubaszek, satyryczka i komentatorka TVN24, przyznała w reportażu Uwagi, że nie znosi dzieci, za czasów PRL dwa razy usunęła ciążę, a gdyby nie umożliwiono jej wykonania aborcji w 7. czy 8. miesiącu, byłaby gotowa popełnić samobójstwo, byle tylko pozbyć się płodu. “Dwa razy usunęłam ciążę! BOŻE, JAK TO CUDOWNIE”
Niedawno w czasie dyskusji “koszernego stolu” w TVN24 jeden z “intelektualistow” reprezentujacych ta obca nam kulture wyrazil szokujaca opinie, ze nie ma wlasciwie racjonalnych podstaw, aby nie jesc ludzkiego miesa. Okazuje sie, ze to nie jest jakas makabryczna umyslowa perwersja. Podejrzewa sie, ze w USA koncerny produkujace zywnosc juz prowadza badania nad wykorzystaniem wyabortowanych plodow ludzkich np. do produkcji substancji zapachowych, uzywanych w artykulach spozywczych. Nam katolikom moze sie wydawac, ze to jedynie wytwor chorego umyslu.Tymczasem, stan Ohio przygotował ustawę, która zakaże wykorzystywania wyabortowanych ludzkich płodów w produkcji żywności. Niektórzy obywatele USA zaczynają się zastanawiać jaka żywność zawiera już obecnie wyabortowane ludzkie płody.
Tuz po wojnie spoleczenstwo bylo zaszokowane, kiedy pojawila sie informacja jakoby w nazistowskich obozach smierci produkowano mydlo ze zwlok ludzkich. Okazuje sie, ze dzisiaj podobne dialania uzasadniac mozna swoboda prowadzenia badan naukowych, postepem technicznym lub naukowym, itp. Mamy wiec do czynienia z tworzeniem amoralnej cywilizacji, ktora Jan Pawel II nazwal “cywilizacja smierci,” a ktora podwaza juz nie tylko fundamenty chrzescijanstwa, ale ktora obala kolejne “spoleczne tabu,” ktore odrozniaja nas od zwierzat. Henry Makow oreslil to nastepujaco:
“Tzw. kultura modernistyczna jest produktem spisku przeciwko cywilizacji chrześcijańskiej. Bezwzględnie negatywna i coraz bardziej obsceniczna współczesna “kultura” atakuje źródła ludzkiej godności i nadziei, które określają nas, jako istoty ludzkie – cechy, które odróżniają nas od świata zwierzęcego. Wielu z nas zaczyna kojarzyć wolność z akceptacją i uznawaniem za normalne wszystkiego co dotychczas budziło w nas odrazę z moralnego punktu widzenia.”
http://www.bibula.com/?p=28329
Elity, które sprawują kontrolę nad zachodnim społeczeństwem i jego kulturą lansują “tolerancję”. Zapytajmy, dlaczego? Protokoły Mędrców Syjonu przedstawiane są nieustannie, jako “fałszywka”. Tymczasem, mówi się w nich wyraźnie o atakowaniu czterech podstawowych filarów naszej ludzkiej identyfikacji, jakimi są rasa, religia, rodzina i naród. W jaki sposób je podważyć? I tu wypada przypomnieć, że spisywane były one ponad 100 lat temu! A więc obecne wydarzenia, jakich doznajemy na codzień – czyż nie są realizacją tychże protokołów? Oczywiście, że frontalny atak na nie mógłby sprowokować duchowy opór. Zamiast tego lansuje się “tolerancję”, która ma zniszczyć te kolektywne siły poprzez zacieranie różnic między nimi. W rezultacie mamy, więc: ruch ekumeniczny w Kościele, lansowanie mieszania ras, czy wreszcie regionalizm w narodowych państwach (UE, NAU). Rodzinę rozwala się poprzez zacieranie różnic pomiędzy płciami. Trudno się dziwić, że w takiej sytuacji rzadzace elity uznały narody chrześcijańskie i muzułmańskie, jako swoich głównych wrogów. Bob Kordecky
Kłamstwo smoleńskie triumfuje Mijają niedługo dwa lata od tragedii narodowej 10 kwietnia 2010 r. i okazuje się, że im dalej w las tym więcej drzew. Mamy niby dwa śledztwa: prokuratury cywilnej i wojskowej, mamy parlamentarny zespół ds. wyjaśnienia „katastrofy smoleńskiej”, a bilans na dziś jest taki, że nadal wiemy, że nic nie wiemy. Dosłownie! Chyba, że za dogmat przyjmiemy narzucony przez Rosję scenariusz, a mianowicie kolizję z pancerną brzozą, która nota bene trafiła już na polskie monety okolicznościowe upamiętniające ofiary tragedii. Ładne upamiętnienie przez utrwalanie kłamstwa smoleńskiego. Jednak, jaki pan taki kram, a prezesem Narodowego Banku Polskiego jest Marek Belka, właściwy człowiek na właściwym miejscu. Ale w tę bajkę, przy której trwa uparcie strona polska, mimo że MAK nawet już jej nie broni, że samolot mógł się rozbić o brzozę nie uwierzy nawet dziecko. Tym bardziej, że tupolewy wbrew temu, co próbuje nam się wmówić nie są żadnymi latającymi trumnami. Te samoloty mają tak silną konstrukcję, że zdolne są wylądować w każdych warunkach terenowych. Nie bez powodu mówi się o nich „gniotsia nie łamiotsia”. Wiedzy na temat jak, o której godzinie, gdzie konkretnie i dlaczego zginął polski prezydent i prawie sto znamienitych osób, w tym generalicja, z polskiej delegacji udającej się na obchody 70 rocznicy sowieckiego ludobójstwa w Katyniu, nie przybywa na lekarstwo. To, czego przybywa to niewątpliwie makulatury produkowanej w tych pożal się Boże postępowaniach, oraz kłamstw i znaków zapytania, których zamiast ubywać pojawia się coraz więcej. Do tej pory nie wiemy na przykład, dlaczego nie ma ani jednego, podkreślam, ani jednego zdjęcia z odlotu polskiej delegacji z Okęcia dnia 10 kwietnia. Tak zwane polskie śledztwa są czystą fikcją przede wszystkim, dlatego, że Warszawa nie dysponuje żadnymi dowodami w sprawie. Te, po oddaniu przez Donalda Tuska śledztwa Rosjanom, znajdują się w rękach strony rosyjskiej. Tak, więc strona polska jest zdana na łaskę i niełaskę Kremla. Przekazywane przez Rosjan kopie z zapisów tzw. czarnych skrzynek nie stanowią materiału dowodowego. Opinia publiczna jest tylko karmiona rewelacjami, jak to Instytut Ekspertyz Sądowych w Krakowie na podstawie kopii zapisów rozmów z pokładu tupolewa wykazał bezspornie, że gen. Błasika nie było w kokpicie. Czego by jednak IES nie wykazał, to jak długo nie bada oryginału, tak długo nie ma to żadnego znaczenia, bo nie stanowi dowodu. Jak się można było spodziewać po krakowskiej ekspertyzie niektórzy tzw. eksperci reprezentujący punkt widzenia rządu RP nadal twierdzili, że obecność gen. Błasika w kabinie pilotów nie może zostać wykluczona. Pojawiły się owszem przeprosiny byłego ministra sprawiedliwości Krzysztofa Kwiatkowskiego skierowane do wdowy po spotwarzanym pośmiertnie gen. Andrzeju Błasiku. Na kurtuazji jednak się skończyło. Od początku władze RP forsowały tezę o winie pilotów i ten kurs obowiązuje. Już 10 kwietnia minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski, informując Jarosława Kaczyńskiego o tragedii obwinił za nią załogę tupolewa. Skąd Sikorski powziął taką wiedzę kilka chwil po katastrofie? Wątpliwości nie ma też prezydent Bronisław Komorowski, który w wypowiedzi dla TVP Info z 1 stycznia 2011 r. powiedział, że „prawda o katastrofie jest arcyboleśnie prosta” obarczając załogę pod dowództwem kpt. Protasiuka winą za podchodzenie do lądowania w skrajnie niekorzystnych warunkach. Potem był tak zwany raport komisji Millera, który w wielu punktach zbieżny był z raportem MAK, między innymi podtrzymując tezę o odpowiedzialności załogi, jak również o współodpowiedzialności generała Błasika za katastrofę. Nie ma co, Rosjanie bili brawo, aż im ruki puchły. Parę lat temu na lotnisku w bazie wojskowej Manas w Kirgistanie, tupolew z prezydentem tego kraju na pokładzie zahaczył skrzydłem o tankowiec, i zahaczył tak nieszczęśliwie, że urwał sobie cztery i pół metra skrzydła czyli dokładnie tyle, ile podobno miało się urwać w Smoleńsku. Samolot jednak wystartował z tym odpadniętym skrzydłem, zrobił kółko nad lotniskiem, a następnie oczywiście zawrócił, ponieważ był niezdolny do dalszego lotu. Ale wylądował bezpiecznie i nikomu się nic nie stało. Natomiast ten zawadzony tankowiec pełen paliwa zaczął się palić i potężny pożar był gaszony przez kilkanaście godzin przez kilkadziesiąt jednostek straży pożarnej. Wszystko dokładnie odwrotnie niż w Smoleńsku. Tam od razu „wsie pogibli”, samolot w wyniku oderwania kawałka skrzydła miał zrobić półbeczkę i się rozpaść na kawałki, a paliwo się zdematerializowało. Jak to w ogóle możliwe, że po kilkunastu tonach paliwa na smoleńskim lotnisku Siewiernyj nie ma śladu, jak to możliwe, że po tym jak samolot runął nie było trudnego do ugaszenia pożaru? Jak to wreszcie możliwe, że nie było żadnego huku, że nie wyleciały szyby w oknach pobliskich budynków, mimo że wbrew temu, co się mówi lotnisko nie jest położone z daleka od miasta? Jak to poza tym możliwe, że części z rozbitego samolotu zmieściły się na działce o wielkości około pół hektara, czyli na obszarze dwóch przeciętnych działek przydomowych. Takich, zdawałoby się dziecinnie prostych pytań nie stawia ani prokuratura, ani zespół parlamentarny p. Antoniego Macierewicza, ani nie stawiają ich dziennikarze. A przecież aż ciśnie się na usta pytanie, czy na Siewiernym 10 kwietnia 2010 r. w ogóle miała miejsce jakakolwiek katastrofa? Wątpliwości ma przecież m.in. znakomity sowietolog, inicjator akcji powołania międzynarodowej komisji mającej zbadać tragedię smoleńską, prof. Jacek Trznadel. Coraz liczniejsze przesłanki, w tym te, które wymieniłam wyżej, wskazują, że tej katastrofy po prostu nie było, a polanka na lotnisku Siewiernyj była miejscem jedynie makabrycznej inscenizacji. Ostatnio w Internecie została opublikowana analiza termoskopijna wraku tupolewa wykonana na podstawie filmu operatora Wiśniewskiego. A film ten, to przypomnę jedyny dostępny i autoryzowany materiał z Siewiernego, co w obecnej dobie, gdy prawie każdy telefon jest wyposażony w kamerę, stanowi kolejną zagadkę. Obróbka kadrów tego filmu w podczerwieni wykazała, że silniki tupolewa, które tuż po katastrofie powinny być gorące mają temperaturę otoczenia, pomiędzy 1 a 3 stopnie Celsjusza. Ale zimne silniki to nie jedyna ciekawostka. Gdzie na przykład zniknął kokpit? Samolot przecież spadł z niedużej wysokości na miękkie podłoże, a przecież nawet podczas katastrofy nad Lockerbie, gdy Boeing747 runął po wybuchu bomby z wysokości ponad dziewięciu tysięcy metrów duży fragment kokpitu ocalał. Kokpitu tupolewa na Siewiernym w ogóle nie było, nie mówiąc już o torze w ziemi, który musiałby pozostawić sunący po niej kadłub. To, co przedstawia się nam, jako kokpit m.in. w raporcie MAK jest przednią golenią podwozia. Kabiny pilotów być nie mogło, gdyż jest on czymś w rodzaju odcisku palca samolotu, czymś unikatowym z uwagi na wyposażenie elektroniczne. Przypomnę, że tupolew z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie był wyposażony w oprzyrządowanie elektroniczne inne, niż chociażby w bliźniaczym tupolewie o numerze bocznym 102. Nie można, więc było umieścić na Siewiernym innego kokpitu, z tych samych przyczyn zniknął również wraz z fotelami ponad czterdziestometrowej długości przedział pasażerski. Fotele też były unikatowe, inne niż w maszynach seryjnych. Słowem – im dalej od 10 kwietnia 2010, tym więcej wątpliwości wokół tamtej bezprecedensowej w historii Polski tragedii. Tym bardziej niezrozumiały jest opór wobec postulatów części rodzin ofiar przeprowadzenia ekshumacji ich bliskich. Skąd się bierze ten strach? Przecież w związku z wydanym w Rosji zakazem otwierania trumien także w Polsce nie jest do dziś znana ich zawartość. Zgodnie z oficjalną wykładnią na Siewiernym doszło do zwykłej katastrofy lotniczej. Coraz więcej jednak wskazuje na to, że mamy do czynienia z jakimś drugim Gibraltarem. W jednym i drugim przypadku jest całe mnóstwo niekonsekwencji w oficjalnych wybrakowanych, nieskładających się w całość ani logiczną, ani chronologiczną wersjach, podobnie zarówno w przypadku Gibraltaru, jak i Smoleńska sprzeczne są relacje świadków. Jedni, jak na przykład Jacek Sasin, widzieli ciała ofiar na Siewiernym, inni, jak dajmy na to operator Sławomir Wiśniewski, nie widzieli szczątków poległych na sugerowanym miejscu zdarzenia. Podobnie było z relacjami dotyczącymi obrażeń, jakie miał odnieść gen. Władysław Sikorski – od jedynie „małej dziurki w oku” po zmasakrowaną twarz „z mózgiem na wierzchu”. W obu przypadkach jest też podawany do publicznej wiadomości zupełnie niejasny i nieprawdopodobny przebieg „katastrof”. Katastrofy takie się po prostu nie zdarzają. Julia M. Jaskólska
Kolejna lista patologii władzy To kolejna lista patologii władzy w POlsce. Wydaje się, że już wszyscy wiedzą, jakim bantustanem jest POlska.Teraz już najwyższy czas, aby obywatele wzięli się do roboty i wymierzyli sprawiedliwość ludziom, którzy do tego doprowadzili, tu nie może być litości i przedawnienia. Puki jest jeszcze trochę wolności, bo za chwilę szubrawcy zaczną zamykać do wiezień i psychiatryków za krytykę rządu w tramwaju.
Komentarz internauty w sprawie likwidacji Polski On albo jest tak głupi, ze nie widzi róznicy w obu sytuacjach albo raczej bezczelny..Stawiam na to drugie! Obecny nierzad ma w d.. życie i zdrowie Polaków, czego dowody znajdujemy na każdym kroku, ale pokazać się musi i udawać strapionych..A tymczasem Tuskowa ferajna cwaniaków, dla których najważniejsze to dac stanwiska swoim znajomkom, fryzjerom niszczy Polskę.Ten nierząd jest nie tylko niekompetentny, ponadto to zwykli zdrajcy, nie dbajacy o naród! Nie ma na służbę zdrowia, na oświatę, na koleje za to są premie dla swoich i to milionowe z budzetu państwa, czyli z naszych podatków! Gdyby PIS się tak zachowywał media i czerwono-rózowe mendy by go na strzepy rozerwały!!
TEN NIERZĄD MA SZCZEGÓLNE ZASŁUGI W “ROBIENIU DOBRZE pOLAKOM” A WSZYSTKO PO TO BY ŻYLO SIE LEPIEJ Tusk robi dobrze innym, zwłaszcza bogatszym od nas-odda 6mld Euro, czyli ok.27 mld Pln a ile za to mozna by było zmodernizować linii kolejowych.Podarował 1,2 mld długu Gazpromowi, aby ruscy oligarchowie biedaczyny mogli wyżyć budując np.26 rezydencję jak Putin!! Podpisał pakiet klimatyczny, który zrujnuje polska gospodarkę i wiele innych “dobrodziejstw dla polski załatwił.. Zresztą skopiowałam tu wpis pewnego forumowicza, który sporządził niezła statystykę cudów Tuska!! Tusk szasta na prawo i lewo milionami, miliardami a na sprawy istotne dla zdrowia i życia obywateli pieniędzy rzekomo nie ma!!
“LIKWIDACJA POLSKI….. Likwidacja Przyśpiesza. Likwidacja Zakładów, hut i kopalń, likwidacja stoczni, likwidacja Przemysłu lekkiego, Ciężki dawno zlikwidowany. Likwidacja PKP w ubiegłym roku nieudana – przyśpieszyła Likwidacja Całej Elity Państwa, Lotnictwa, Wojska Polskiego jego Dowództwa, Generalicji….Likwidacja służby Zdrowia, Emerytur i Rent Teraz likwidacja szkolnictwa.
SMOLENSK!!!!!!
- Zabranie Polakom, jako jedyny rzad w Europie – Karty Praw Podstawowych /oslona na czas bezrobocia/
- Zmniejszenie zasilku pogrzebowego o 50%.
- Zmniejszenie becikowego o 50%
- 3 krotny wzrost podatku od “ uzytkow wieczystych “
- Likwidacja prawie wszystkich ulg podatkowych
02.03.2012 – Sejm odrzucił w piątek obywatelski projekt ustawy zakładający wprowadzenie 49-proc. zniżki na bilety jednorazowe dla uczniów i studentów w autobusach i pociągach oraz rozszerzenie ulgi na przejazdy pociągami ekspresowymi – to wszystko oczywiscie dla dobra uczniw i studentow!!!!
- 2 miliony Polakow w “ petli zadluzenia “ na 30 mld zlotych. 14 mld zlotych dlugu nakartach kredytowych.
- Zadluzenie samorzadow – 12 mld zlotych.
- Zadluzenie przedsiebiorstw – 240 mld zlotych.
- Dlugi polskich bankow komercjonalizowanych – 60 mld euro = ponad 240 mld zlotych,
- Zagrozone kredyty gospodarstw domowych – 36 mld.
- Polska tonie w długach; wszyscy, od noworodków do emerytów, jesteśmy zadłużeni po 21,5 tys. zł na głowę.
- Likwidacja 122 sadow rejonowych z 350.
- Około 1500 placówek oświatowych – szkół, przedszkoli, burs, schronisk młodzieżowych – chcą zlikwidować samorządowcy. Wynika to z uchwał intencyjnych o zamiarze zamknięcia placówek. Informacje Polska Agencja Prasowa zebrała w piętnastu kuratoriach oświaty.
Zobacz, jak będzie wyglądała likwidacja szkół w poszczególnych województwach:
W dolnośląskim samorządy chcą zlikwidować ok. 80 placówek oświatowych
W kujawsko-pomorskim prawie 200 szkół przeznaczonych do likwidacji
W lubelskim ponad 70 szkół do likwidacji
W lubuskim samorządy planują likwidację 77 placówek oświaty
W łódzkim zamierzają zlikwidować 70 placówek oświatowych
W małopolskim samorządy chcą zlikwidować kilkadziesiąt szkół
W opolskim 85 szkół i przedszkoli do likwidacji
W podkarpackim do likwidacji przeznaczono 150 szkół
W podlaskim samorządy chcą zamknąć 120 szkół
W pomorskim szkoły likwidowane głównie z powodu nowelizacji prawa
W śląskim do likwidacji 171 szkół i 2 przedszkola
W świętokrzyskim samorządy chcą zlikwidować 36 szkół
W warmińsko-mazurskim złożono 146 wniosków ws. likwidacji lub przekształcenia szkół
W wielkopolskim samorządy zamierzają zlikwidować 137 szkół
W zachodniopomorskim kuratorium ok. 200 wniosków dot. m.in. likwidacji szkół
- podwyżka cen energii
- podatek ekologiczny
- podwyżka VAT na książki (lemingom i tak zbędne więc…)
- podwyżka przeglądów rejestracyjnych aut
- podwyżka akcyzy na papierosy
- 20 mln w nagrodach dla rządu Tuska w 2010 roku
- podatek od muzyki w klubach
- podatek vat 23, 24 w 2012, 25 w 2013
- Podwyżka opłat za dzierżawę gruntów
- podwyżka vat na żywność
- Dług publiczny blisko konstytucyjnego progu – wynosi teraz 815 mld zotych.
- Podatek katastralny od 2012 roku
- Podwyżka akcyzy na gaz od 2012 roku
- Podwyżka VAT na ubranka dziecięce
- Podwyżka opłat paliwowych
- Podwyżka cen żywności
- Podwyżka stóp a co za tym idzie problemy ze spłatami kredytów
- Brak rewaloryzacji progów podatkowych PIT
- Przekazanie pięniędzy z OFE do ZUS= odebranie Polakom 35-40 letnich skladek na ZUS
- Przedluzenie okresu skladkowego do ZUS do 67 roku zycia dla mezczyzn i 65 roku zycia dla kobiet.
Wyobrazacie sobie 67 letniego pracowika? Jaki pracodawca da prace staruszkowi?
- Zerwanie umowy o budowę elektrowni atomej na spółkę z Litwą
- Sprzedaż gazu łupkowego USA i podstawionym firmom rosyjskim za ok 5% wartosci.
- Wprowadzenie podatku dachowego, śniegowego i od deszczówki
- Podatek od basenów
Ta lista nie uwzględnia afer i przekrętów Platformy a o tym możesz poczytać tutaj : http://markd.pl/afery-po/
Poczawszy od tzw “afery katarskiej” Konczac na publicznym zobowiazaniu wyborczym Tuska i PO w ktorym zapewniali o pozyskaniu 300 mld zlotych z budzetu Unii“.
“Bo tylko Platforma jest w stanie zapenic ten transfer do Polski” Po wyborach – temat przestal istniec. Pamietacie 100 mln Walesy? To taka sama historia.
- 240 tys PLN na prywatne loty Tuska – Samolot rządowy leci z Warszawy do Werony. Tam zabiera Donalda Tuska z ferii. Premier przylatuje do Warszawy na specjalną konferencję oraz służbowe spotkanie. I wraca rządową maszyną do Werony, aby kontynuować urlop. Rachunek? Około 240 tysięcy złotych
- na podstawie parytetu wielkosci kraju Polska ma prawo do zatrudnienia ok 300 osob w Parlamencie Europejskim w
celu reprezentacji i obrony interesu narodowego. W PE pracuje zaledwie kilku Polakow /min Lewandowski/
Dlaczego zrezygnowali z praw ktore nam sie nalezą????
- Tomasz Arabski przegral w swoim okregu wyborczym i powinien sie wycofac z polityki, bo nikogo nie reprezentuje - a jest szefem Kancelarii Premiera. Sic.
- W perspektywie Polacy beda placili ok 30% drozej za prad ze wzgledu na podpisany przez Tuska pakiet klimatyczny.
- Podatek katastralny w wysokosci 1% wartosci nieruchomosci juz w 2014r.
- 10% wzrost wysokosci skladki ZUS.
- rzeczywista prywatyzacja sluzby zdrowia w Polsce. Ubezpieczenie spoleczne wynikajace z zaplaconych skladek ZUS praktycznie nie istnieje. Leki i uslugi medyczne sa defacto odplatne. Bezrobotni maja byc pozbawieni prawa do szczatkow istniejacego jeszcze ubezpieczenia zdrowotnego. Nie masz pracy i pieniedzy – umieraj!
- Samo podpisanie ACTA bedzie kosztowalo Polske i Polakow dziesiatki miliardow zlotych rocznie /prawa autorskie i
wymog oryginalnosci/
TYLE TRZEBA ZABRAC POLAKOM, ABY ZAPLACIC:
Tusk splacil z naszych pieniedzy:
- PZU – Eureko = 4,8 mld pln
- Polska Telefonia Cyfrowa – Vivendi =1,25 mld pln
- prezydencja UE = 430 mln pln /najdrozsza z wszystkich dotychczasowych!!!
- A takich bubli, zafundowanych nam przez ekipę Tuska, jest przecież dużo więcej – choćby nieodzyskane niemal 750 mln zł odszkodowania od chińskiego Covecu za klęskę przy budowie A2 czy 150 mln zł na łatanie dziury po fatalnie przygotowanej ustawie żłobkowej. Itp. itd.
- dlug publiczny = 400 mld pln za ostatnia kadencje Tuska. Pytanie: Jak Polska i Polacy maja ten dlug splacic?
A moze maja corocznie splacac odsetki w nieskonczonosc i w ten sposob oddac wielokrotnosc tej kwoty? Czy to nie jest to samo, co zadluzenie Gierka, ktory zmarl a my nadal splacalismy jego niemalejacy dlug?
- umozenia dla Rosjan = 1,2 mld pln
- “Pomoc “ dla Wloch – 6 mld euro = ok 27 mld zlotych oprocentowane na 0.5%, kiedy brane przez nas kredyty z
MWF sa oprocentowane 5% rocznie. Strata = 4,5% z kwoty 27 mld zlotych = 1,215 mld zlotych w bloto. Rok w
rok.
- 100 tys urzednikow rocznie = 12 mld pln.
- “rolowanie” polskiego dlugu ok 40 mld zlotych rok w rok.
- najdrozszy gaz w Europie = 350$ za 1 tys m3, gdy Wlk Brytania placi 193$ za 1 tys m3 /Tusk skomentowal cyt.: „ta umowa dobrze sluzy Polsce” Zdrowy rozsadek mowi ze – ta umowa do 2037r swietnie sluzy….. ROSJI!
- Podpisany przez Tuska pakiet klimatyczny weejdzie w zycie w 2013r i spowoduje wzrost cen pradu elektrycznego
o 30 do 50%
- 110 mld zlotych na Euro 2012. Stadion w Warszawie = 2 mld zlotych. Zamiast budowac zaklady pracy i wysokich
technologii dajace miejsce pracy Polakom – wybudowali stadiony!
- 200 mln zotych corocznych odsetek od elastycznej lini kredytowej 30 mld euro, podpisanej przez Tuska z ktorej
nie korzystamy. 200 milionow corocznie w bloto!!!
- Podpisany przez Tuska “Eurofisc” umozliwi urzednikom Unii natychmiastowe!!! Sprawdzenie twojego stanu posiadania w Polsce. Rozumiecie, co to znaczy? Czy tez jest dla was za trudne??
- Zakaz uzywania symboli panstwowych na dyplomach.
- Zakaz uzywania symboli panstwowych poza okolicznosciami wyznaczonymi przez administracje panstwowa.
- Zmiany w programie nauczania jezyka polskiego i historii.
- Platforma zamyka corocznie ok 500 szkol!
- Zamierzaja zamknac 122 sadow rejonowych.
- Caly czas zamykaja dworce i linie kolejowe.
- Likwidacja strazy gminnych i miejskich na terenie calego kraju.
- Zmniejszenie prawie o 50% liczby kapelanow wojskowych – sposobem na zmniejszenie liczebnosci wojska????.
- podwyżka abonamentu RTV)
- Chca nam zamknac oczy – Ustawa o tajemnicy panstwowej utajniajaca prace rzadu.
- Chca nam zamknac usta – cenzura TV i Radia
- Chca nam zamknac mozliwosc wyrazania naszego zdania – - Odmowa koncesji dla TV TRWAM /KRRiT i
Komorowski – Dworak + Luft/
- Chca nam uniemozliwic prywatny kontakt – ACTA, MSWiA za 170 mln zlotych w ciagu 36 miesiecy ma stworzyc
system nadzoru nad anonimowymi sieciami internetowymi TOR i Proxy.
26.01.2012 – Tusk podpisuje ACTA /dziesiatki miliardow euro strat dla gospodarki/
24.02.2012 – przerwanie programu budowy korwety Gawron. /Polska bez Marynarki Wojennej/
02.03.2012 – PO poddaje w Sejmie pod glosowanie wniosek o sprzedaz Lotos-u Rosjanom. Wniosek zostaje odrzucony glosami PiS. Rosjanie sa juz wlascicielami najwiekszego polskiego dystrybutora gazu butlowego “Intergaz” Maja zakusy na polski sektor bankowy. Domyslacie sie, co to znaczy??
02.03.2012 – Tusk podpisuje “pakt fiskalny”, co oznacza kontrole i zatwierdzanie polskich budzetow przez Niemcy.”
Polonuska
PROSIŁEM O AKT ZGONU, NIE O ZAPROSZENIE NA POGRZEB Wahałem się, czy podjąć ten temat, ale ostatecznie zdecydowałem się, że warto; nie ze względu na personalia, ale ze względu na wagę pewnego rodzaju zjawiska. Można to zjawisko określić: „lekceważeniem zdrowego rozsądku ludzi nienależących do grupy, która zdrowy rozsądek ma ex definitione, więc po pierwsze nigdy się nie myli, a jeśli się myli, to patrz po pierwsze”. Ponieważ nie należę do grupy, więc mój zdrowy rozsądek bywa poddawany w wątpliwość, co mnie ni ziębi ni parzy; martwię się natomiast o grupę, bo tak los sprawił, że w szerokim zakresie swojej działalności ta grupa reprezentuje mnie, a z jej działaniem ja osobiście wiążę duże nadzieje. W jednym z moich tekstów poświęconych pewnej herezji, odstępstwu od obowiązującego kanonu, oraz bluźnierstwu przeciw jedynej możliwej interpretacji zdarzeń, rekonstruując założenia herezjarchy stwierdziłem, co następuje:
1. „Opinii publicznej nie są znane żadne materiały dokumentujące wylot, przebieg lotu, proces podchodzenia do lądowania, przebieg katastrofy.” [...]
2. „Nie istnieje dokument niezbędny, by polski statek powietrzny mógł przekroczyć granice RP. Prezentowany w mediach jest sporządzony wadliwie i nie mógł być podstawą do wykonania lotu.”
Te dwa moje stwierdzenia spotkały się z miażdżącą krytyką osób bardzo blisko związanych z badaniami nad katastrofą prowadzonymi przez akredytowane do tego typu zadań grupy robocze (umocowane w strukturze sejmu Rzeczpospolitej). Usłyszałem wiele dość uszczypliwych uwag, dowiedziałem się również, że są w Polsce dziennikarze (jak rozumiem zawodowo zajmujący się sprawą), którzy od dawien dawna posiadają dostęp do dokumentów, w których istnienie śmiem wątpić, a nie mogąc patrzeć na męczarnie będące następstwem ignorancji, są nawet gotowi stosowne kopie owych dokumentów mi dostarczyć. No i dostałem. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że przez kilka dni z rzędu byłem potwornie zajęty; dowód mojej ignorancji leżał spakowany w mailu i czekał. Świadomość, że czeka, tkwiła gdzieś tam w zakamarach pamięci i nie było to uczucie miłe. Nikt nie lubi być sprowadzany na ziemie i dowiadywać się, że w sprawie, o której wydawało mu się, że wie wiele, i zapoznał się z podstawowymi materiałami źródłowymi, nie odchował należytej staranności w odniesieniu do jednego z najważniejszych dokumentów. Przykre to, ale takim sytuacjom trzeba stawić czoła z pokorą, choćby po to, żeby od podobnych, grubych błędów uchronić się w przyszłości. Jakież było moje zdziwienie, kiedy po otwarciu pliku zawierającego rzekomo poszukiwany przeze mnie dokument, wcale go tam nie było. Był inny, ale o nim później. Otóż „dokument niezbędny, by polski statek powietrzny mógł przekroczyć granice RP.” nazywa się planem lotu i takiego dokumentu od dość dawna szukam. Jego losy są bardzo mgliste, a związane są z nim dramatyczne losy osób, które się o jego zagadkę otarły. Wkrótce po 10 kwietnia rzekomy plan lotu został przedstawiony ekspertowi – Dariuszowi Szpinecie ze szkoły pilotażu Ad Astra - przez dziennikarza TVN24 info. Plik flv z wywiadem znajdziecie Państwo tu:
http://www.youtube.com/watch?v=phTPN_oftr0
(nie zamieszczam clipu z uwagi o dbałość o nienaruszanie praw autorskich)
„Bez planu takiego lotu statek powietrzny nie może wykonać lotu w przestrzeni kontrolowanej” stwierdza ekspert i umówmy się, że zapamiętamy, jaki rodzaj dokumentu jest „niezbędny, by polski statek powietrzny mógł przekroczyć granice RP”. Precyzyjnie rzecz ujmując, żeby samolot w ogóle mógł opuścić lotnisko. „Wiemy, że samolot miał wystartować z Warszawy o godzinie piątej czasu uniwersalnego, czyli o godzinie siódmej naszego czasu” informuje nas ekspert analizując zapisy dokumentu. Po omówieniu prędkości, pułapu, ekspert przechodzi do trasy. „Samolot powinien wystartować z Okęcia w kierunku punktu BAMSO, Z182, który jest punktem wylotowym [...] tutaj widzimy literówkę w tym planie lotu. Tutaj napisane jest AKSIL, a on w rzeczywistości nazywa się ASKIL. Zostały przestawione te dwie litery. „Co to może oznaczać dla tego planu”? pyta zupełnie rozsądnie dziennikarz. „Komputer nie przyjmuje, nie koryguje tego planu. Taki plan może zostać odrzucony, jeżeli zrobimy taką literówkę”. „Czy to znaczy, że taki plan lotu mógł zostać odrzucony?” dopytuje dalej bardzo przytomnie dziennikarz.
„To należałoby sprawdzić, natomiast w takich przypadkach zostaje odrzucony, i zostaje powiadomiony ten, który go składał, lub musi odczytać to w systemie, że ten plan nie został przyjęty, że wisi jako zawieszony z jakiegoś powodu. [...] Musimy wyznaczyć dwa lotniska zapasowe, i w tym planie lotu takie lotniska zostały wyznaczone; został zaznaczony Witebsk (UMII), został zaznaczony Mińsk (UMSS), jako drugie lotnisko zapasowe.” Musi, więc istnieć (nie ma innej możliwości) poprawnie sporządzony plan lotu, bez literówek, by do wylotu Tu-154 z Okęcia 10 kwietnia 2010 roku w ogóle doszło. Ale nie tylko to. Zachęcam do zajrzenia Wikipedii; zawarta w niej informacja jest dosyć skrupulatna, a jeśli (w co wątpię) zawierałaby błędy, to jest wśród nas tylu ekspertów od lotnictwa, że natychmiast wyłapią:
http://pl.wikipedia.org/wiki/Plan_lotu
Ja chciałem tu zwrócić szczególną uwagę na tę część, która dotyczy zmiany planu lotu (za Wikipedią):
„Zgodnie z postanowieniami Niezamierzonych zmian planu lotu wszystkie zmiany w stosunku do planu lotu przedstawionego na lot IFR lub lot VFR wykonywany jako lot kontrolowany, powinny być zgłaszane tak szybko, jak tylko to będzie możliwe, właściwemu organowi służb ruchu lotniczego. Na inne loty VFR znaczące zmiany w planie lotu powinny być zgłaszane, jak tylko to będzie możliwe, właściwemu organowi służb ruchu lotniczego. Jeżeli przedstawione przed odlotem informacje dotyczące zapasu paliwa lub liczby wszystkich osób na pokładzie nie będą ścisłe w chwili odlotu, stanowią one istotne zmiany do planu lotu i jako takie muszą być zgłoszone. Zasady przedstawiania zmian do powtarzalnych planów lotu są zawarte w PL-4444. Dowódca statku powietrznego wykonując lot kontrolowany może odstąpić nieumyślnie od bieżącego planu lotu; powinien wtenczas:
· w przypadku odchylenia od linii drogi: natychmiast zmienić kurs, aby możliwie jak najprędzej wejść ponownie na tę linie drogi;
· w przypadku odchylenia od rzeczywistej prędkości powietrznej: jeżeli przeciętna rzeczywista prędkość powietrzna na poziomie przelotu między punktami meldowania różni się lub przewiduje się, że będzie różnić się w granicach plus lub minus 5% od rzeczywistej prędkości powietrznej podanej w planie lotu — zawiadomić o tym właściwy organ służb ruchu lotniczego;
· w przypadku zmiany przewidywanego czasu: jeżeli przewiduje się, że czas przelotu nad następnym obowiązkowym punktem meldowania lub nad granicą rejonu informacji powietrznej, albo nad lotniskiem docelowym, w zależności od tego, który z powyższych punktów będzie pierwszy, różni się więcej niż trzy minuty od czasu, który został podany służbom ruchu lotniczego lub różni się o odstęp czasu ustalony przez państwowy organ zarządzania ruchem lotniczym — podać niezwłocznie zainteresowanemu organowi służb ruchu lotniczego poprawiony przewidywany czas.” (wszystkie podkreślenia moje). Jak widzimy przepisy zastosowane do lotu Tu-154 10 kwietnia MUSIAŁY spowodować niezwłoczne, kilkukrotne, obowiązkowe przekazanie informacji zainteresowanemu organowi służb ruchu lotniczego. Na mój ułomny w porównaniu z autorytetami umysł załoga TU-154 musiała przekazać do Centralnego Organu Zarządzania Przepływem Ruchu Lotniczego (CFMU) dwie, trzy, lub cztery informacje. Informację o zmianie liczby osób na pokładzie z 97 na 96 (jedna osoba nie zgłosiła się do odprawy i w tym zakresie zgłoszony 9.10.2010 plan lotu uległ modyfikacji, nastąpiła również zmiana czasu, i to jak wiemy o więcej niż trzy minuty. Obydwie te informacje powinny dotrzeć i zostać odebrane w CFMU jeszcze przed startem i muszą tam być. Ponadto zmianie mogła ulec rzeczywista prędkość powietrzna na poziomie przelotu pomiędzy punktami meldowania się, jeśli załoga chciała „nadgonić”. No a na koniec do CFMU powinna zostać przekazana informacji o zamknięciu jednego z zapasowych lotnisk wraz z informacją o wybraniu nowego. W państwie tuskizmu w praktyce wszystko jest możliwe, ale nie każcie mi Państwo wierzyć, że 10 kwietnia 2010 spontanicznemu zamrożeniu zostały poddane wszystkie możliwe procedury, na każdym poziomie zarządzania. Dariusza Szpinety, eksperta lotnictwa, który jako pierwszy odsłonił dziwne zaniedbania związane z przygotowaniem kluczowego dokumentu nie ma dziś wśród żywych. Pozwólcie Państwo na obszerne zacytowanie artykułu poświęconego śp. Dariuszowi Szpinecie w Gazecie Polskiej Codziennie:
„Dariusz Szpineta, ekspert i prezes spółki lotniczej, został znaleziony martwy w łazience ośrodka wczasowego w Indiach. Wcześniej parokrotnie wypowiadał się w mediach w sprawie Smoleńska, wskazując, że lot Tu-154 10 kwietnia był lotem wojskowym. Zarząd Ad Astra Executive Charter SA w lakonicznym oświadczeniu poinformował o śmierci założyciela i prezesa firmy, nie podając jednak okoliczności jego śmierci. Jak się dowiedziała „Gazeta Polska Codziennie”, Dariusza Szpinetę znaleziono powieszonego w łazience? Osierocił dwoje dzieci. Znajomi z 13-osobowej grupy, która pojechała do Indii, mówią, że przed śmiercią był w dobrym nastroju. Dariusz Szpineta był zawodowym pilotem i instruktorem pilotażu oraz wielkim miłośnikiem lotnictwa. W mediach parokrotnie wypowiadał się na temat katastrofy rządowego samolotu w Smoleńsku. Wskazywał jednoznacznie, że lot Tu-154M był lotem wojskowym. W tekście pt. „Operacja «Kłamstwo smoleńskie»”, który pojawił się na portalu Niezależna.pl w styczniu tego roku, pojawia się jego analiza dokumentów lotu rządowego tupolewa. „Plan lotu jest to depesza, którą musi nadać każdy statek powietrzny, żeby mógł wykonać lot w przestrzeni kontrolowanej. (…) Według przepisów wykonywania lotu, według instrumentów był to lot wojskowy”– podkreślał Szpineta. Dodał, że to właśnie litera „M” (od ang. military) znajdująca się na końcu numeru lotu oznacza jego wojskowy charakter. W lipcu 2011 r. wyszło na jaw, że MSZ wiedziało, iż 8 kwietnia 2010 r. lotnisko Siewiernyj nie miało jeszcze numeru zgody na przelot i lądowanie. Szpineta wskazywał w rozmowie z „Rzeczpospolitą”, że brak takiego numeru to poważne przeoczenie. – Na pewno spowodowałby niewpuszczenie prezydenckiego samolotu na lotnisko – mówił, zaznaczając, że zdarzało się, iż lotniska, np. w Berlinie, nie wpuszczały lub kazały płacić kary za brak numerów takich pozwoleń.”
Mam nadzieję, że po tych obszernych wyjaśnieniem moje męki z problemem stały się nieco jaśniejsze i dla dziennikarzy, (którym serdecznie dziękuję za troskę), i dla osób, które podjęły wysiłek, by je skrócić i przesłać mi dokument mający rozwiać moje wątpliwości. Niestety, przesłany dokument ich nie rozwiał, bo nie był szukanym przeze mnie panem lotu, ale listą pasażerów lotu planowanego na 10 kwietnia 2010 roku. Lista pasażerów jest dokumentem, który potwierdza imienną listę pasażerów przewidzianych do lotu Tu-154 nr 101 w dniu 10 kwietnia 2010 roku, i jest cennym dowodem na to, że pasażerowie w liczbie 88 osób (jedna nie stawiła się do odprawy) przeszli z hali odlotów przez odprawę celną i znaleźli się po jej drugiej stronie w oczekiwaniu na wylot. Z listy pasażerów, dokumentu służącego przewoźnikowi i służbom celnym, nie wynika nawet to, jakiego rodzaju statkiem powietrznym ostatecznie dane osoby wyleciały. Przypomnijmy, że tego samego dnia doszło do wylotu dziennikarzy INNYM statkiem powietrznym niż ten ujęty w liście pasażerów, a to z powodu awarii statku pierwotnie przygotowanego do lotu. Lista pasażerów jest interesującym dokumentem z innego powodu. Otóż wbrew wszelkim procedurom bezpieczeństwa była ona znana dziennikarzom PRZED wylotem, i dzięki tej wiedzy mogli oni już w kilka minut po katastrofie odtworzyć listę poległych. Jak to się stało, że po uzyskaniu informacji o możliwym zamachu terrorystycznym na statek powietrzny Unii Europejskiej, biorąc pod uwagę fakt, że lista pasażerów była znana, żadna z odpowiednich za bezpieczeństwo służb nie zarządziła oczywistego w tej sytuacji rozdzielenia delegacji, w zgodzie ze wszystkimi standardami bezpieczeństwa, w tym zasadami obowiązującymi w NATO; jak doszło do złamania tych procedur, przez co najmniej 8 osób (siedmiu dowódców sił zbrojnych oraz dowódca zabezpieczenia wizyty z BOR), które miały obowiązek nie tylko zaprotestować, ale i nie dopuścić do ich łamania, nie wiem, nie potrafię sobie tego wytłumaczyć? Prosiłem o akt zgonu, dostałem zaproszenie na pogrzeb. ROLEX
Rasizm kulturowy i wolny rynek w wojnie o przetrwanie Europy Propagandziści dzielą świat na “bogatą Północ” i “biedne Południe”; dzielą też na “Wschód” i na “Zachód”. Spróbujmy spojrzeć na sytuację Europy z innej strony. Oto mamy Zachód Europy. Jakie są główne cechy tego Zachodu? Stagnacja gospodarcza, spadająca dzietność, obojętność religijna – i zalew żarliwych religijnie, ale muzułmanów. Popatrzmy na Południe Europy: tam jeszcze trwa życie – co widać po tym, że o coś walczą, biją się. Jednak Południe Europy jest teoretycznie najbardziej zagrożone nadciągającym zalewem muzułmanów. Jeśli Komisja Europejska da tym krajom dużo pieniędzy – przylecą jak trutnie do miodu. Popatrzmy teraz na Północ Europy. Dzietność jeszcze mniejsza – ludziom po prostu nie chce się już żyć, a przynajmniej kontynuować istnienia gatunku. Najpopularniejszą formą “współżycia seksualnego” nie są tam już nawet zboczenia – lecz po prostu onanizm. Indyferentność religijna – i zalew muzułmanów, którym ustępuje się na każdym kroku, przepraszając, że się żyje. I wreszcie Wschód Europy. Wbrew pozorom przyrost naturalny jeszcze niższy, Rosja za 50 lat (jeśli utrzyma się obecna stopa “przyrostu naturalnego”) będzie miała mniej ludności niż Jemen! Rosja zalewana jest przez “czarnych” – czyli Azerów, Buriatów, Czeczenów, Dagów, Ewenków itd. – a jednocześnie od Wschodu przez Chińczyków, którzy w miarę ocieplania się klimatu zaczną coraz bardziej zdecydowanie zajmować Syberię. Pozostaje Europa Centralna. Ostatni bastion naszej cywilizacji na kontynencie europejskim… W takich krajach, jak Biała Ruś, Czarna Ruś, Doniecko, Galicja, Krajna, Małopolska, Mazowsze, Mazury, Podlasie, Polesie, Pomorze, Słowacja, Śląsk, Warmia, Wielkopolska, Wołyń, Zadnieprze, Zakarpacie, Zaporoże – być może Auksztota, Czechy, Estonia, Finlandia, Kurlandia, Liwlandia, Łatgalia, Morawy, Węgry i Żmudź – nie ma jeszcze zalewu muzułmanów. Tu trwa cywilizacja europejska, chrześcijańska – o, zróżnicowana: katolicka, prawosławna, protestancka – ale chrześcijańska. Jest to bardzo ważne – co chcę uświadomić przede wszystkim ateistom: jeśli ktoś broni Cię, P.T. Ateuszu, przed assassynem z jataganem – to miej nadzieję, że jest to człowiek wierzący w Boga i życie na Tamtym Świecie, gdzie wypłacana jest nagroda za dobre uczynki; bo jak nie, to najprawdopodobniej wzruszy on ramionami i zostawi Cię na pastwę zabójców – jak to uczynili holenderscy “żołnierze” w Srebrenicy. Dygresja historyczna: w wiekach średnich sytuacja była podobna! Islam wdzierał się od Południa: objął we władanie Hiszpanię, większość Langwedocji, Maltę, Bałkany – a od Wschodu wdzierali się do Europy Mongołowie. Europa przetrwała – bastionem były wtedy Francja, północne Włochy i Niemcy. Tym razem sytuacja jest podobna, ale występuje przesunięcie na Wschód: Francja i Niemcy są, jak się wydaje, stracone – natomiast sądzić należy, że ekspansja rasy żółtej, pokojowa, nie dotrze do granic republik: Białoruskiej i Ukraińskiej. Państwa okupujące wymienione na początku kraje: Republika Białoruska, Republika Słowacka, Republika Ukraińska, Rzeczpospolita Polska – są już mocno nadszarpnięte poprzez lejącą się z Zachodu “polit-poprawność” oraz wschodnią zasadę bakszyszu – ale we wszystkich tych krajach istnieje jeszcze ogromna rezerwa genetyczna: ludność wiejska, na tyle niewykształcona, że nie poddana niszczącemu wpływowi umierającej cywilizacji obecnego Zachodu – i dość zdrowa, bo nie poddana antyselekcji poprzez przymusowe szczepienia, opiekę zdrowotną, picie wyłącznie pasteryzowanego mleka itp. Na wsi śmiertelność niemowląt jest znacznie wyższa niż w miastach – i to właśnie powoduje, że ludność wiejska jest (genetycznie) zdrowsza. Tyle analizy. Teraz projekty. Będę szczery: zawsze raziły mnie hasła pansłowiańskie. Kulturę słowiańską uważałem za kulturę niewolniczą, niemęską, opartą o kult Wielkiej Matki Urodzaju – ale fakty są faktami: akurat tylko te ziemie mają szansę zapewnić przetrwanie kulturze europejskiej. Sami Słowianie tego oczywiście nie zrobią – ale przecież nie cała szlachta z tego regionu Europy wyginęła bądź została wymordowana. Być może więc jednak (po nieuniknionym już fiasco idei Unii Europejskiej) możliwa jest organizacja sprawnego państwa czy federacji tych państw – otoczonych wianuszkiem państw zainfekowanych, ale mogących się utrzymać: Austria, Bułgaria, Chorwacja, Czechy, Mołdawia, Rumunia, Serbia, Słowenia, Węgry… Rosja wreszcie – a może nawet Armenia i Gruzja. Powtórzmy: chodzi o państwo w pełni wolnorynkowe – ale, w odróżnieniu od Imperium Jagiellonów, oparte na zasadzie rasistowskiej. Konkretnie: “rasizmu kulturowego”. Arabowie, “Europejczycy”, żydokomuna – nie mogliby mieć w nim nic do powiedzenia, nie dysponowaliby nawet wolnością słowa! À la guerre comme à la guerre – a to byłaby wojna kulturowa. Wojna o przetrwanie Europy. Ja wiem, że “rasizm” to idea niepopularna – ale gdyby np. połowa blondynek była zarażona AIDS, to antyblondynkowe zarządzenia zostałyby, jak sądzę, zaakceptowane. Podobnie i tu: skoro Francuzi, Niemcy i inni są nie w 50%, ale w 80% zarażeni bakcylem “polit-poprawności” i syndromem przemożnej chęci nadstawiania szyi, gdy chcą ją im urżnąć – to trzeba będzie się od tych narodów odciąć. Oczywiście: z największą przyjemnością udzielając azylu tym Europejczykom, którzy nienawidzą tego, co w Brukseli nazywa się kłamliwie “wartościami europejskimi”. Dotyczyć to może również Arabów i Żydów! Podobnie kraje Zachodu nie straciły, lecz zyskały na udzieleniu po 1917 roku azylu “białym” Rosjanom. Pytanie jest jedno: czy istnieje gdziekolwiek wola polityczna do przeprowadzenia takiego zamysłu? Czy Słowianie coś zrobią – czy powiedzą: “kismet” – i, za dobrym wojakiem Szwejkiem: “jakoś to będzie – bo jeszcze nigdy tak nie było, aby jakoś nie było”. Bo będzie – ale źle… JKM
Nie ma wroga w centrum, nawet przesuniętym na prawo Rutyną minionego tygodnia stało się nawalanie pomiędzy „Krytyką Polityczną” a „Gazetą Wyborczą”. Sam w tej rutynie uczestniczyłem nawalając w Witolda Gadomskiego, kiedy napisał, że Niemcy „nie chcą już dłużej utrzymywać Greków”, (podczas gdy strefa euro jest zbudowana tak, że albo wszyscy będą tam utrzymywać wszystkich, albo wszyscy się razem utopią). Już jednak parę dni później ten sam Gadomski, na tym samych łamach zamieścił to, czego jednak ani „Bild”, ani „Rzeczpospolita” nigdy by nie zamieściły (chyba, że na łamach „Bilda” gościłby akurat Helmut Kohl, który w kwestiach europejskich linię ma zupełnie nietabloidową). Pochwalił mianowicie przystąpienie Polski do paktu fiskalnego. Trudno mi było także nie zauważyć, że kiedy przechodzący Nowym Światem NOP-owcy wytarli sobie buty o fasadę lokalu „Krytyki Politycznej”, to Seweryn Blumsztajn z „Gazety Wyborczej”, jako jeden z bardzo niewielu polskich publicystów naprawdę się z tego powodu oburzył. Podczas gdy np. tęskniący za pluralizmem, tyle, że jednobarwnym jak ponury pejzaż późnojesienny, publicyści „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze” na akcję NOP-u zareagowali serią artykułów piętnujących bezsilność policji państwowej w ściganiu serwerów wszechpotężnej… Antify. Wychodząc od mojej skromnej polemicznej przygody, zaryzykowałbym twierdzenie, że spory, nawet najbardziej żarliwe i emocjonalne, pomiędzy KP i GW nie wynikają z absurdalnego założenia, że „Krytyce Politycznej” dalej jest do „Gazety Wyborczej” niż do „Naszego Dziennika”, „Gazety Polskiej Codziennie”, „Rzeczpospolitej” czy „Uważam Rze”. Ich zagęszczenie bierze się raczej stąd, że z GW warto czasami się spierać, gdyż używa ona jednak argumentów, z którymi można się na przykład nie zgodzić. Także nagła chęć przeproszenia się z Witoldem Gadomskim naszła mnie po tym, jak dowiedziałem się, że wielbiony przez coraz bardziej zdziczałych roninów naszej prawicy profesor Krzysztof Rybiński założył fundusz inwestycyjny pod nazwą Eurogeddon. Gra on na bankructwo Grecji, Włoch i innych państw Europy Południowej, no i oczywiście na rozpad strefy euro, inwestując w „instrumenty”, które podobno dadzą zarobić po gospodarczym unicestwieniu naszego kontynentu. Gdyby Rybiński wówczas żył, no i gdyby był obywatelem bloku zachodniego, a nie wschodniego, gdzie zakładanie funduszy inwestycyjnych było dosyć trudne, to w czasie kryzysu kubańskiego założyłby fundusz grający na wojnę atomową, inwestujący w akcje zakładów produkujących kamienne maczugi i wyprawione skórki wiewiórcze. Wielokrotnie broniłem na tym portalu kapitalizmu, nawet tego w fazie globalizacji, uważając go za źródło energii, które oczywiście może nas tak jak Czarnobyl czy Fukushima wszystkich wykończyć, zmutować do poziomu neoliberałów i neokonserwatystów, do poziomu bezrobotnych wyborców Tea Party broniących wielomiliardowych ulg podatkowych dla globalnych korporacji i ich prezesów. Ale jeśli zastosować wobec kapitalizmu systemy bezpieczeństwa i chłodziwo ponadnarodowej polityki, ponadnarodowych ruchów społecznych, ponadnarodowych mechanizmów redystrybucji, tak czy inaczej realizowanego podatku Tobina, itp., itd. – to może jakoś jeszcze pożyjemy, tym bardziej, że aktualnie dostępne alternatywy są mniej więcej tak zachęcające jak Kaczyński w roli alternatywy dla Tuska. Broniłem czasami na tym portalu kapitalizmu w granicach prawa i zdrowego rozsądku, ale przed Krzysztofem Rybińskim kapitalizmu obronić nie zdołam. On skompromitowałby Buddę, Chrystusa, Ghandiego, Dalajlamę, Matkę Teresę, Greenpeace, gdyby tylko postanowił na którymś z tych „logo” zarobić albo się na nim wypromować. Jeśli Rybiński rzeczywiście jest dla współczesnego kapitalizmu reprezentatywny (a patrząc wam w oczy nie potrafię skłamać, że na pewno nie jest), wówczas będę musiał powrócić do dziecięcych fascynacji grupą Baader-Meinhof, tyle, że pierwszym i na razie jedynym bankierem, którego zamknę w samochodowym bagażniku będzie właśnie Rybiński. Przynosi on, bowiem wstyd nie tylko kapitalizmowi (z natury nieco bezwstydnemu), nie tylko kaście ekonomistów i bankierów (jak wyżej), ale właściwie całemu ludzkiemu gatunkowi, do którego ja także należę, więc za Rybińskiego, chcąc nie chcąc, też muszę się wstydzić. Rybiński należy również do kategorii ludzi (jest ich wielu, nie tylko w Sarmacji), którzy tolerują nasz świat wyłącznie, jak im ten świat oferuje stanowisko wicedyrektora banku centralnego. Jak im świat stanowisko wicedyrektora bankiu centralnego zabierze i w dodatku nie da w zamian, co najmniej stanowiska wiceministra finansów albo senatora (Rybiński o każde z tych stanowisk się starał i żadnego nie dostał), wówczas zaczynają się modlić o zagładę niewdzięcznego świata, a nawet do każdego projektu takiej zagłady chętnie przyłożą rękę? Na tle Rybińskiego Witold Gadomski jest jednak człowiekiem, z którym naprawdę „warto rozmawiać” (cyt. za Jan Pospieszalski, nawet, jeśli on używa tych słów niekoniecznie w ich „mainstreamowym”, czyli słownikowym znaczeniu). Podobnie jak warto rozmawiać, a nawet boksować się („tylko boks zbliża ludzi”, cyt. za Paweł Filas) z Dominiką Wielowieyską czy Katarzyną Kolendą-Zaleską, podczas gdy z Terlikowskim czy Ziemkiewiczem rozmawiać też zapewne byłoby warto, tyle, że niestety już od dawna się nie da. Cezary Michalski
Publiczny donos do prokuratury – Krytyka polityczna nawołuje do morderstwa Niniejszym składam publiczny donos do prokuratury, że niejaki Cezary Michalski w artykule piśmie zwanym Krytyka polityczna (proponuję zmianę nazwy na Kloaka polityczna) groził mi śmiercią, a pod jego artykułem wywołała się dyskusja, w której podobne groźby formułowali komentujący artykuł. Gdyby pismo usunęło artykuł, poniżej wklejam tekst, jako dowód (dostęp 6 marca, 14:30)
“Jeśli Rybiński rzeczywiście jest dla współczesnego kapitalizmu reprezentatywny (a patrząc wam w oczy nie potrafię skłamać, że na pewno nie jest), wówczas będę musiał powrócić do dziecięcych fascynacji grupą Baader-Meinhof, tyle że pierwszym i na razie jedynym bankierem, którego zamknę w samochodowym bagażniku będzie właśnie Rybiński. Przynosi on, bowiem wstyd nie tylko kapitalizmowi (z natury nieco bezwstydnemu), nie tylko kaście ekonomistów i bankierów (jak wyżej), ale właściwie całemu ludzkiemu gatunkowi, do którego ja także należę, więc za Rybińskiego, chcąc nie chcąc, też muszę się wstydzić. ”
“Dobry wywód. Ale w starożytnym polis Rybiński w najlepszym wypadku został by wygnany, a w najgorszym zabity. Nikt by się z takim dziadem nie bawił w degradację do niewolnika.” Najpierw środowiska Krytyki politycznej zapraszają lewicowe bojówki niemieckie do Polski żeby wszczynały awantury, a teraz na łamach pisma formułuje się groźby zamknięcia w bagażniku i aluzje pozbawienia życia. I to wszystko za publiczne pieniądze, bo rząd finansuje Krytykę polityczną. Czy to są właśnie nowe standardy demokracji, o których marzą środowiska Krytyki politycznej, jak ktoś ma inne poglądy to do bagażnika, albo czapa. Szkoda, że redaktor Michalski nie fascynował się w młodości Pszczółką Mają, byłby lepszym człowiekiem. Rybiński
Co w Libii? Co z p. Paulem? Rok temu, gdy wszyscy entuzjazmowali sie walką z tyranem Kaddafim, ja, co najmniej trzykrotnie podkreślałem, że będzie to oznaczało odpadnięcie od Libii Cyrenejki - i, być może, Fezzanu (gdzie dominują nadal sympatie dla śp.Muammara Kaddafiego. Wtedy wwzyscy czytali o tym, jak bajkę o Żelaznym Wilku - a nawet moi zwolennicy sądzili, że staruszek ględzi. Tymczasem:
http://www.polskieradio.pl/5/3/Artykul/555879,Libia-bez-Kadafiego-sie-rozpadnie
wyglada na to, że znów miałem rację. Dziś w TVN24 była dłuższa dyskusja (p.Marek Ostrowski z POLITYKI i p. Grzegorz Kostrzewa-Zorbas). Wymienili zgodnie trzech rywali - choć czwarty był nawet dość długo pokazywany za Ich plecami w materiale ilustracyjnym. Nad ranem będziemy mieli wyniki "super-wtorku". P. Ronald Paul, ktory uważany jest przez twardych Republikanów za zdrajcę, bo nie poparł był p. Jana McCaina, szansy na wygranie wyścigu pewno nie ma - ale pogłoski, że Jego synowi zaproponują v-prezydenturę nasilają się. P. Randal ("Rand") Paul jest senatorem z Kentucky. Jest członkiem Partii Republikańskiej, Tea Party - i, jak Ojciec, ma poglądy pomiędzy Partią Libertariańską i Partią Konstytucji. Czekamy wynik głosowania centro-prawicowego L**u miast, wsi i osiedli w dziesięciu stanach.
Najpierw poważnie - o Iranie, Izraelu i USA... Powiedzmy: prawie poważnie - bo facet mocno koloryzuje:
http://www.youtube.com/watch?v=npAdku1QdR0
A teraz WCzc.Janusz Palikot (RJP, W-wa) w kłopotliwej sytuacji. Grono postępowych polityków, z trudem ukrywając obrzydzenie, udaje, że świetnie się bawi w towarzystwie "transgenderowców":
http://www.youtube.com/embed/YmAyRbDOSSc
Ci zresztą też udają - ale kamery i aparaty filmują, więc muszą. Jednakże nawet JPIII nie zdołał ukryć odruchu niechęci, gdy panię Grodzkie poprosiło Go do tańca. Na deser: kto nie słyszał wykładu kol.Krzysztofa Habicha o mrówce – to tu jest kolejna wersja
http://www.milanos.pl/vid-63990-Profesor-opowiada-zarcik-o-mrowce-i.html
JKM
Walka klasowa „W miarę postępów w budowie socjalizmu walka klasowa zaostrza się! - Józef STALIN”. Jak wiadomo psychiatrzy są na ogół psychiczni, a eksperci Unii Europejskiej to banda matołów – toteż nie przejąłem się zbytnio, gdy niejaki p. Kardaszewski (vide: „Narodowi komuniści są wśród nas” - wpis z 29-II) wezwał do mordowania korwinistów, gwałcenia naszych żon i córek i oblewania kwasem naszych kochanek. Ale widać, że zjawisko zatacza szersze kręgi. Oto niejaki p. Cezary Michalski – też chyba mający coś nie w porządku z psychiką – co widać po Jego życiorysie w Wikipedii:
„Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem również slawistykę w Paryżu. Pracował tam, jako sekretarz Józefa Czapskiego. Jego żoną była wówczas Manuela Gretkowska. Był redaktorem pism "brulion" i "Debata", jego teksty ukazywały się w "Arcanach", "Frondzie" i "Tygodniku Literackim" (również pod pseudonimem "Marek Tabor"). W latach 1994–1996 pracował w redakcji kulturalnej TVP, gdzie wylansował program Wojciecha Cejrowskiego "WC Kwadrans"[potrzebne źródło]. Współpracował z Radiem Plus, TV Puls, "Życiem" i "Tygodnikiem Solidarność". W czasach rządów AWS był sekretarzem Rady ds. Inicjatyw Wydawniczych i Upowszechniania Kultury. Wraz z Kingą Dunin i Sławomirem Sierakowskim prowadził program Lepsze książki w TVP Kultura. Jest członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. W latach 2006–2008 był zastępcą redaktora naczelnego gazety Dziennik Polska-Europa-Świat, a do połowy 2009 roku publicystą tego pisma. Aktualnie jest komentatorem Krytyki Politycznej.” - zaatakował p. prof. Krzysztofa Rybińskiego. Ten znakomity cytat.:
“Jeśli Rybiński rzeczywiście jest dla współczesnego kapitalizmu reprezentatywny (a patrząc wam w oczy nie potrafię skłamać, że na pewno nie jest), wówczas będę musiał powrócić do dziecięcych fascynacji grupą Baader-Meinhof, tyle że pierwszym i na razie jedynym bankierem, którego zamknę w samochodowym bagażniku będzie właśnie Rybiński. Przynosi on, bowiem wstyd nie tylko kapitalizmowi (z natury nieco bezwstydnemu), nie tylko kaście ekonomistów i bankierów (jak wyżej), ale właściwie całemu ludzkiemu gatunkowi, do którego ja także należę, więc za Rybińskiego, chcąc nie chcąc, też muszę się wstydzić. ”
“Dobry wywód. Ale w starożytnym polis Rybiński w najlepszym wypadku został by wygnany, a w najgorszym zabity. Nikt by się z takim dziadem nie bawił w degradację do niewolnika.”
http://www.krytykapolityczna.pl/CezaryMichalski/Niemawrogawcentrumnawetprzesunietymnaprawo/menuid-291.html
Na szczęście nie ma już Związku Sowieckiego, który finansował Rote Armee Fraktion – co może odebrać p. red. Michalskiemu chęć do pakowania p. Profesora do bagażnika – bo Lewica salonowa nie lub fatygować się za darmo. Ale jak się odezwie trzeci taki głos – to trzeba będzie zacząć uważać! Lewica czuje się zagrożona – a szczur w obliczu zagrożenia potrafi zaatakować nawet człowieka. JKM
Jaki kraj – takie afery Za PRLu mieliśmy aferę „szczypiorkową”, aferę z żurkiem, a nawet aferę z pluszowymi misiami – teraz mamy aferę solną? Sprzedawano nam sól wytwarzaną, jako produkt uboczny przy reakcji chemicznej. Prawie czystą. Obawiam się, że jeśli szefem tej firmy jest ktoś związany z „Rządem”, to jeszcze bezczelnie zażąda dopłaty. Bo czystsza, niż naturalna... A ja swoją drogą jestem ciekaw: co oni by robili z tą solą, gdyby nie wciskali jej podstępnie ludziom? Wrzucaliby do rzeki – by rybom lepiej smakowały robaki? Pewno na drogi by poszła... Na szczęście nikt od tego nie umarł i nie umrze – bo była to po prostu chemicznie wytworzona sól – plus parę dodatków, w ilościach dla zdrowia raczej nieszkodliwych. Jasne: gdyby jeść ten siarczan łyżkami – to by się człowiek pochorował. Ale soli bierzemy szczyptę, a w tej szczypcie siarczanu było 4%. Tyle samo wchłaniamy biorąc do ust brudny paluch. Dziennikarze – jak zwykle – robią z igły widły. Tyle, że na przyszłość to wolałbym jednak wiedzieć, co jem.. A oszustów trzeba przykładnie ukarać. Bo jak tego nie zrobimy – to na drugi raz zrobią coś gorszego. Jak na przykład w Maroko... W Maroko jakieś czterdzieści lat temu – to była afera. Jakiś jegomość sprzedał przepracowany olej lotniczy. W ładnych buteleczkach, jako olej roślinny jadalny. Zmarło 470 osób. Poleciały trzy wyroki śmierci. Bo Królestwo Maroka jest normalnym państwem – i kara śmierci w nim obowiązuje. Ci złodzieje, którzy teraz rządzą Europa, kazali ją znieść – bo boją się, że zastosujemy ją w stosunku do NICH. Spokojna głowa: jak już wyzwolimy się spod okupacji Unii Europejskiej, to przypomnimy, że jej zniesienie było nielegalne. Nielegalne – bo sprzeczne z Konstytucją. Więc przywrócimy jej wykonywanie – i kogo trzeba się powiesi. W każdym razie: TAM – to są afery. My tu narzekamy, że ukradli i zmarnowali dwa miliardy na „Stadion Narodowy”... A tam marnują, co roku 200 miliardów €urosów na walkę z Globalnym Ociepleniem. To jest afera – a nie jakieś-tam coś-tam coś-tam... Jak te dwa zmarnowane miliardy podzielić na 20 milionów dorosłych Polaków, to wychodzi raptem stówa na głowę. Jeden bilet na EURO-2012 – i to z tych tańszych. To nie stać każdego Polaka, by poszedł na mecz? Gdyby poszedł na stadion, to straciłby stówę – i jeszcze na dokładkę ze trzy godziny czasu. A tak: zapłaciliśmy IM po stówie – i możemy być wdzięczni, że nie każą nam, jak w PRLu, tracić trzech godzin na stanie na trasie przejazdu jakiegoś I( Sekretarza)! Żałujemy IM tych stu złotych? Pamiętajmy, że PO wcale nie jest najgorsza. Przeciwnie: najlepsza. Tak samo jak było w obozie moskiewskim: w polskim baraku było najswobodniej i najweselej – i jestem za to wdzięczny PZPRowi, PSLowi i SD. Tak samo dziś normalne kraje mają tempo rozwoju 8-13% - ale kraje okupowane przez Unię: 1,5%. Te, które na dokładkę weszły do strefy €uro: 0,5%... A my 3%; może i 3,5%... Z tym, że zanim zaczęliśmy wchodzić do Wspólnoty to mieliśmy 7%. Mimo to są i wśród nas tacy, którzy nadal zalecają nam nie wyjście spod okupacji UE tylko wejście do €urolandii. No, nic: w wolnej Polsce się tych agentów powiesi... Popatrzmy: potężne Niemcy właśnie redukują prognozę na ten rok: będzie nie 1% wzrostu, tylko 0,75%... Zapłaćmy tę stówę złodziejom z PO – i cicho sza! Policzymy się jesienią. JKM
Piękna katastrofa - na próżno? Ach, gdyby nie zabici i ranni, gdyby nie te wszystkie ludzkie tragedie, to można by powtórzyć słynny okrzyk Greka Zorby: „jaka piękna katastrofa!” I rzeczywiście - bo czyż w przeciwnym razie fatygowałby się tam i minister spraw wewnętrznych pan Cichocki i minister infrastruktury pan Nowak i premier Donald Tusk, a nawet - sam prezydent Bronisław Komorowski z szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego, panem generałem Koziejem? Na pewno by się nie fatygowali, zaś ukazanie się w świetle jupiterów, rozjaśniających teren takiej pięknej katastrofy jest prawdziwym darem Niebios, nieocenionym skarbem, szansą podreperowania pogarszającego się wizerunku. Skoro zbiegło się tam aż tylu dygnitarzy na raz, to nieomylny to znak, że każdy z nich pragnął przy tej katastrofie upiec swój kawałek pieczeni, a po drugiej - że żaden z nich nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Taką katastrofę trzeba, bowiem szanować, jako że nie trafiają się one codziennie, toteż już widać, że będzie eksploatowana, co najmniej przez kilka najbliższych miesięcy, a może nawet najbliższy rok. Wynika to wyraźnie z deklaracji pana ministra Nowaka, który przewidział, że przyczyn katastrofy nie poznamy wcześniej, niż za rok. Warto w związku z tym przypomnieć, że w przypadku katastrofy w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 roku wszyscy dygnitarze, zwłaszcza pan minister Sikorski i pan minister Nowak od razu wiedzieli, że przyczyną katastrofy był sławny „błąd pilota”. Najwyraźniej wspierały ich jakieś proroctwa, bo przypuszczenie, iż tę przyczynę mogli znać już wcześniej, byłoby bardzo nietaktowne. Teraz, w przypadku katastrofy pod Szczekocinami, widocznie musiał paść inny rozkaz, bo pan minister Nowak nie tylko pożałował nam diagnozy o sławnym błędzie pilota, ale zapowiedział, co najmniej roczne badania. Jakoż do akcji ruszyło aż ośmiu prokuratorów, co daje gwarancję, że prawdy dowiemy się nieprędko, jeśli w ogóle - zwłaszcza gdyby w grę wchodziła odpowiedzialność jakiegoś dygnitarza, a zwłaszcza - jakiejś, pasożytującej akurat na kolei, bezpieczniackiej watahy - czego przecież z góry wykluczyć nie można. I chociaż widzimy, że z jednej strony katastrofa pod Szczekocinami została wykorzystana wzorowo, aż do ostatniego okruszka, do ostatniej kropli krwi - to z drugiej strony została ona całkowicie i bezpowrotnie zmarnowana. Mam oczywiście na myśli informacje o mieszkańcach pobliskich Chałupek i innych okolicznych miejscowości - że pospieszyli ofiarom katastrofy z ofiarną pomocą. To, że ta informacja jest całkowicie prawdziwa, niczego nie wyjaśnia, ani nie usprawiedliwia. Wiadomo, bowiem, że jeśli trzeba, to na poczekaniu tworzy się albo sławne „fakty prasowe”, albo tak zwane „wersje”, w których szczególnie wyspecjalizował się „światowej sławy historyk” Jan Tomasz Gross. Gdyby na teren katastrofy ściągnąć albo jego, albo przynajmniej red. Annę Bikont z „Gazety Wyborczej”, to któreś razu by zauważyło, że mieszkańcy Chałupek oraz innych okolicznych miejscowości zbiegli się do wykolejonych pociągów, by obrabować zabitych i rannych pasażerów, a zwłaszcza - by bez znieczulenia powyrywać im złote zęby. Jak świetnie pasowałaby taka wersja do poprzednich rewelacji „światowej sławy historyka” i „Gazety Wyborczej” na temat polskich chłopów, którzy - kiedy już zabrakło im Żydów - zaczęli mordować się nawzajem pod pretekstem „wojny domowej”. Niestety ktoś - czy przypadkiem nie ścisłe kierownictwo? - karygodnie zaniedbał ten odcinek i teraz nie tylko świat będzie miał potężny dysonans poznawczy, ale również ludzie chałtu... to znaczy pardon - oczywiście, ludzie kultury zostali pozbawieni możliwości napisania sztuki i nakręcenia kolejnego filmu, demaskującego zwierzęce instynkty tubylczej dziczy i rozdrapującego rany zarośnięte błoną podłości - który można by przedstawić do Oskara, a nawet go dostać. SM
Korwin-Mikke: Kserokopie donosów Wałęsy leżały w sejfie lokalu UPR. Dziś oceniam, że zgłoszenie lustracji było błędem! Dziś oceniam, że o wiele łatwiej byłoby prowadzić Polskę w kierunku Wolności do spółki z tymi oficerami i agentami służb specjalnych, którzy doskonale wiedzieli, jaka gospodarka daje dobre wyniki, i orientowali się na Pinocheta – niż z ludźmi, którzy postanowili liczyć na zdrowy rozsadek L**u. Obecne elity, by odwrócić uwagę od problemów gospodarczych, odgrzebały temat lustracji. Dziś to już mało kogo rusza – nawet informacja, że w sejfie leżą donosy pisane w swoim czasie przez p. Lecha Wałęsę . Też mi rewelacja! Ich kserokopie miałem w ręku, leżały sobie w sejfie w lokalu UPR. Co się z nimi teraz stało, nie wiem – ale jakie to ma znaczenie? Chyba dla tych, na których p. Wałęsa donosił. Bo przecież nie ma żadnych wątpliwości, że donosił. Więc, po co o tym dyskutować? Dawniej lustracją pasjonowała się cała Polska. W UPR były wtedy dwa skrzydła: jedno, zawzięcie antylustracyjne, reprezentował ówczesny Wiceprezes, p. Mariusz Dzierżawski (obecnie działacz ruchu antyaborcyjnego) – a drugie, zdecydowanie prolustracyjne, ówczesny Wiceprezes, śp. Lech Pruchno-Wróblewski. Gdy sprawy stanęły na ostrzu noża, obydwaj Panowie na posiedzeniach Rady Głównej nie odzywali się do siebie i bodaj nawet nie podawali sobie rąk. P. Lech, gdy udało mi się ten projekt zgłosić, był w swoim żywiole – i zajmował się lustracją praktycznie w komisji. Dzięki niemu np. wiemy, że „Stokrotka” nie była tajnym współpracownikiem: awansowała i została oficerką SB i najprawdopodobniej nadal pracuje dla ABW na eksponowanym stanowisku na froncie ideologicznym. Większość wiedzy p. Lech zabrał jednak ze sobą do grobu. Mnie tylko raz udało się wejść na posiedzenie podkomisji ds. lustracji; chciano mnie wyrzucić, ale Straż Marszałkowska odmówiła (!) usunięcia mnie. Chodziło o słynną sprawę, gdy Antoni Macierewicz przyznał, że ujawnił tylko tych agentów UB i SB, którzy już nie pracowali dla UOP…, czyli po prostu nie ujawnił 4/5 agentów – i to tych najcenniejszych, najlepiej uplasowanych. Bo służby specjalne rezygnują tylko z agentów bezużytecznych! Kiedyś współpracowałem z jednym z nich – z „listy Macierewicza”. Z tych, którzy już nie pracowali dla UOP. Bardzo uczciwy i porządny człowiek – zapewniam. Miałem okazję się o tym przekonać. Dziś oceniam, że zgłoszenie lustracji było błędem. Ja naiwnie myślałem, że listę agentów wśród senatorów, posłów, ministrów, wojewodów, sędziów i prokuratorów się ogłosi – i po sprawie. Ktoś komuś da po mordzie – a może i nie – i po ptokach. Zniknie groźba szantażowania ludzi ujawnieniem ich przeszłości, a – przypominam – do roku 1984 w gmachu MSW rezydował łącznik KGB, który najprawdopodobniej mógł skopiować sobie wszystkie materiały… Tymczasem wszystko potoczyło się inaczej.
Po pierwsze: podczas mojej nieobecności (byłem na osobistej audiencji u ks. Prymasa) Sejm popsuł uchwałę, rozszerzając ją zarówno w górę (na prezydenta), jak i w dół (do wójtów gmin). Wywołało to wściekły opór – i było przyczyną klęski. Osobiście podejrzewam, że p. Lech nie oponował w moim imieniu przeciwko tej popsujce, bo był zelotą lustracji. To i właśnie ta „poprawka” spowodowała jednak, że lustracja w praktyce padła.
Po drugie: Trybunał Konstytucyjny, który w ogóle nie miał prawa do badania zgodności uchwał z konstytucją (dlatego właśnie wybraliśmy formułę uchwały, a nie ustawy!), ogłosił, wbrew oczywistości, że uchwała jest z konstytucją sprzeczna. To zresztą mój błąd – zapomniałem, że sędziowie TK nie są „sędziami” w sensie ustawowym, więc nie objęła ich lustracja. A od nich należało ją rozpocząć…
Po trzecie: Macierewicz nie ujawnił wszystkich agentów UB i SB, tylko 1/5. Ponadto nie ujawnił z oczywistych względów agentów WSI i tych będących na „liście zastrzeżonej”. Oraz tych, których dane były in pectore p. gen. Czesława Kiszczaka.
Po czwarte: agenci dowiedzieli się, jacy są liczni i silni. Do tej pory każdy poseł-agent sądził, że jest być może jedynym agentem – i ze strachu głosował za uchwałą, by się nie zdradzić. Teraz powstała potężna partia antylustracyjna. Po piąte zaś: zrobiono z tego sprawę polityczną. Zaczęto używać (tych nieujawnionych oczywiście) „teczek” w rozgrywkach. Przy czym w mediach, jako lustratorzy brylowali ludzie z PC (obecnie PiS), którzy tak naprawdę nie byli zwolennikami lustracji, a nawet antykomunistami – oni byli przeciwko byłym PZPR-owcom i gotowi byli wybudować w Polsce komunizm, byleby się ich pozbyć. Przy czym jeśli taki zwolennik socjalizmu przechodził do PC/PiS, to automatycznie przestawał być „agentem” czy „komunistą”. PiS-meni są wrogami agentów nie, dlatego, że donoszenie na kolegów to rzecz niemoralna – tylko, dlatego, że oni donosili władzom PRL! Co ciekawe, wygłaszają przy tym slogany, że są przeciwnikami relatywizmu moralnego! Dziś oceniam, że o wiele łatwiej byłoby prowadzić Polskę w kierunku Wolności do spółki z tymi oficerami i agentami służb specjalnych, którzy doskonale wiedzieli, jaka gospodarka daje dobre wyniki, i orientowali się na Pinocheta – niż z ludźmi, którzy postanowili liczyć na zdrowy rozsadek L**u. Po latach doświadczeń stwierdzam, że przekonanie większości do Wolnego Rynku i Wolności w ogóle jest praktycznie niemożliwe. Natomiast przekonanie np. Józefa Stalina czy Adolfa Hitlera – tak. Choć zapewne nie byłoby to łatwe. Nie miałem okazji z tymi panami rozmawiać… W tej chwili scena polityczna jest nadal całkowicie opanowana przez służby specjalne – i oczywiście to samo byłoby gdybyśmy uchwały lustracyjnej nie podjęli. Tylko wtedy ci, którzy byli za wolnym rynkiem, mieliby znacznie łatwiej… JKM