Błędnie zidentyfikowali trzy ofiary!!! Rosjanie przyznali dzisiaj, że w kwietniu 2010 roku błędnie zidentyfikowano trzy ofiary katastrofy smoleńskiej. Winę zrzucają na Polaków. Nie podano, o kogo chodzi. „Komitet Śledczy Federacji Rosyjskiej poinformował, że w wyniku ekspertyz molekularno-genetycznych rosyjscy eksperci podważyli wyniki dokonanej w kwietniu 2010 r. przez stronę polską identyfikacji ciał trzech ofiar katastrofy smoleńskiej” – tyle depesza Polskiej Agencji Prasowej. Dodano, że szczegółowe dane przewodniczący Komitetu Śledczego FR Aleksandr Bastrykin przekazał dzisiaj przebywającemu w Moskwie prokuratorowi generalnemu RP Andrzejowi Seremetowi. Poinformował o tym rzecznik Komitetu Śledczego FR Władimir Markin. Nie podał jednak, kogo konkretnie dotyczą błędy. Depesza PAP jest bardzo lakoniczna, a sprawa ogromnej wagi. Pojawia się wiele pytań. Dlaczego dopiero po ponad roku Rosjanie przyznają się do błędu? Dlaczego pojawia się stwierdzenie "podważyli wyniki dokonanej w kwietniu 2010 r. przez stronę polską"? Czy ma to związek z informacjami o niechlujnie przeprowadzonych sekcjach zwłok i fałszerstwach w dokumentach? A także coraz częstszym żądaniem bliskich ofiar przeprowadzenia ekshumacji? No i wreszcie, warto wspomnieć o dzisiejszej publikacji „Naszego Dziennika” o lekarzu-widmo, który miał przeprowadzać sekcje. Mateusz Martyniuk, rzecznik Prokuratury Generalnej, zapewniał na antenie TVN24, że błędy w identyfikacji ofiar katastrofy smoleńskiej naprawiono jeszcze przed ich pochówkiem. - Zostaliśmy poinformowani podczas spotkania, że w trzech przypadkach rozpoznanie ciał ofiar katastrofy smoleńskiej poprzez osoby bliskie było inne niż wynik badań genetycznych i to jest wszystko. Oczywiście strona rosyjska uznaje wiarygodność badań genetycznych ponad to rozpoznanie - powiedział radiu RMF FM Seremet. Prokurator generalny dodał, że "nie ma powodu, żeby tutaj dopatrywać się jakiejś sensacji ani tego, że jest to identyfikacja błędna". - Dbajmy o to, żeby nie wywoływać popłochu wśród rodzin ofiar - podkreślił Seremet. Prokurator generalny zaznaczył, że informacje te zostały zweryfikowane, zanim te osoby zostały pochowane. Minister zdrowia Ewa Kopacz, która brała udział w identyfikacji ofiar katastrofy, nie chciała odnosić się sprawy. Ministerstwo zdrowia poinformowało PAP, że nie będzie komentować tych doniesień. Autor: gb
Polscy biegli zbadają oryginały skrzynek? Pod koniec maja polscy biegli z zakresu fonoskopii przyjadą do Moskwy, żeby zbadać oryginały "czarnych skrzynek" prezydenckiego tupolewa - poinformował prokurator generalny Andrzej Seremet po spotkaniach z Rosjanami w Moskwie. Dokładny termin przyjazdu polskich biegłych ma zostać podany w "najbliższym czasie" - informuje TVN24.pl. Jak powiedział Andrzej Seremet, na spotkaniu z przedstawicielami Komitetu Śledczego Federacji Rosyjskiej udało się poruszyć wiele innych "istotnych tematów". Wśród nich prokurator wymienił przede wszystkim wszystkie kwestie związane z możliwością zbadania i przewiezienia do Polski wraku TU-154M. Konferencję polskiego i rosyjskiego Prokuratora Generalnego poprzedziło ich spotkanie, na którym padło kilka "pozytywnych deklaracji". Jurij Czajka oświadczył w jego trakcie, że współpraca między naszymi krajami "jest bezprecedensowo otwarta". Seremet odwdzięczał się równie pozytywnymi ocenami. O niszczeniu wraku, sfałszowaniu przez Rosjan stenogramów, danych wskazujących na rozpadnięcie się samolotu nad ziemią, sekcjach zwłok robionych przez nieistniejących lekarzy (vide artykuł w "Naszym Dzienniku" o lekarzu-widmo przeprowadzającym sekcję śp. Prezydenta) ani o innych kontrowersyjnych kwestiach nie mówiono. Autor: wg
Tajemnicza śmierć w Smoleńsku Trzy dni po katastrofie Tu–154M nr 101 na lotnisku Smoleńsk Siewiernyj zginął funkcjonariusz Ministerstwa ds. Nadzwyczajnych Federacji Rosyjskiej - informuje TVP Info. Według stacji - wiadomość tę potwierdzają trzy niezależne źródła związane ze śledztwem w Rosji. Do śmiertelnego wypadku doszło prawdopodobnie we wtorek 13 kwietnia 2010 r. w czasie podnoszenia wraku polskiego samolotu. Z ustaleń TVP Info wynika, że jeden z funkcjonariuszy MCZS stojący przy dźwigu został przygnieciony przez wrak samolotu, który urwał się z dźwigowej liny. Prokurator generalny FR Jurij Czajka oficjalnie nie chce potwierdzić, że doszło do takiego zdarzenia - donosi telewizja. Jeśli doniesienia TVP Info się potwierdzą - należy zadać pytanie, dlaczego Rosjanie przez ponad rok ukrywali fakt śmierci swojego funkcjonariusza, skoro był to zwykły wypadek. Ponadto - nawet, jeśli zgon Rosjanina faktycznie spowodowany został przez przygniecenie wrakiem - Polacy powinni domagać się wyjaśnień w kwestii obchodzenia się ze szczątkami samolotu, niszczonymi poprzez skandalicznie niedbałe transportowanie ich z miejsca na miejsce. Autor: wg
Z PRL do kapituły Komorowskiego Współwłaściciel Grupy ITI Mariusz Walter i dziennikarz ekonomiczny TVP Tadeusz Mosz zostali powołani przez prezydenta Bronisława Komorowskiego w skład Kapituły Nagrody Gospodarczej Prezydenta RP - poinformował portal wirtualnemedia.pl. W latach 80. Walter i jego "koncepcje propagandowe" był chwalony przez samego Jerzego Urbana, a Tadeusz Mosz był specem od gospodarki w komunistycznej telewizji. "Nadaje się na głównego konsultanta, jakiegoś szefa programowania, szefa realizacji programów radiowych i TV – jednym słowem nie kierownika działu propagandy, lecz główną siłę koncepcyjno-fachową. Najzdolniejszy w ogóle redaktor telewizyjny w Polsce, organizator i koncepcjonista. Przedstawia tow. Rakowskiemu i mnie sporo interesujących koncepcji ogólnopolitycznych i propagandowych" - tak pisał w 1983 r. Jerzy Urban do gen. Czesława Kiszczaka, zachwalając towarzysza Mariusza Waltera, członka PZPR od 1967 r. Zespół, na którego czele miał stanąć Walter, miał poprawić wizerunek Służby Bezpieczeństwa i Milicji Obywatelskiej w społeczeństwie. Na jego powstanie ostatecznie nie zgodził się Czesław Kiszczak. Innym specjalistą Komorowskiego od ekonomii jest Tadeusz Mosz, którego jeden z występów w latach 80. możemy obejrzeć poniżej. Mosz zaczął pracę w TVP w 1980 r., pracę kontynuował w stanie wojennym. "Byłem początkującym dziennikarzem i stan wojenny zastał mnie w Telewizji Polskiej. Nie miałem jeszcze wtedy konkretnej historii zawodowej, trudno, więc było mnie nie zweryfikować" - mówił w wywiadzie dla "Press". Spośród osób związanych z mediami w składzie Kapituły znaleźli się także: Jerzy Sikora (prezes stacji TV Biznes, należącej do Telewizji Polsat), Paweł Jabłoński (zastępca redaktora naczelnego “Rzeczpospolitej”), Paweł Ławiński (zastępca redaktor naczelnego “Gazety Wyborczej”) i Marcin Piasecki (zastępca redaktora naczelnego “Dziennika Gazety Prawnej”) - czytamy na portalu wirtualnemedia.pl. Nagroda Gospodarcza Prezydenta RP jest formą uhonorowania i promocji najlepszych polskich firm oraz instytucji badawczych prowadzących rynkową działalność gospodarczą. Przyznawana była w przeszłości w latach 1998-2005, gdy prezydentem był Aleksander Kwaśniewski.
Tadeusz Mosz w "Monitorze rządowym" [ Download ]
Autor: wg
Prawda we mgle, czyli moskiewska dezinformacja Dezinformacja zapoczątkowana jednym wielkim kłamstwem, wspierana była systematycznie działaniami, tworzącymi zamęt informacyjny – mgłę, w której szukający prawdy zwodzeni byli informacjami fałszywymi lub prawdziwymi na poły; mgłę, w której ważne fakty znikały przemilczane, a sprzeczne z sobą wiadomości sprawiały, że szukający brodzili po omacku. Kłamstwo katyńskie ma długą historię – i tę najdawniejszą z lat wojny, i tę późniejszą z czasów PRL, i tę najnowszą, którą tydzień temu dopisały władze rosyjskie na lotnisku pod Smoleńskiem, usuwając tablicę poświęconą ofiarom katastrofy z 10 kwietnia 2010 roku. Pisarz Józef Mackiewicz, świadek ekshumacji niemieckiej w 1943 roku, śledził przez dziesiątki lat dociekliwie propagandę sowiecką, celnie punktując najdrobniejsze elementy dezinformacji. I pisał, niezmordowanie pisał, demaskując kłamstwa Kremla w dwóch książkach z końca lat czterdziestych Zbrodnia Katyńska w świetle dokumentów oraz Mordercy z lasu katyńskiego, oraz setkach artykułów w emigracyjnej prasie. Z walki o prawdę katyńską uczynił sprawę swego życia. Dzięki jego uporowi dysponujemy dziś ogromem materiału, który może posłuży kiedyś do analizy metod stosowanych przez Kreml dla ukrycia prawdy – nie tylko w sprawie Zbrodni Katyńskiej. Akcja dezinformacyjna zaczęła się półtora roku po masakrze i kilka miesięcy po uderzeniu III Rzeszy na Sowiety. Jesienią 1941 roku, kiedy zwolniony z Łubianki generał Anders zaczął formować Polskie Siły Zbrojne w ZSSR, wśród zgłaszających się do wojska nie było oficerów z obozów w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie Rząd RP na Uchodźstwie otrzymywał odpowiedzi na zapytania o zaginionych oficerów za pośrednictwem swego ambasadora w Moskwie, Stanisława Kota. Wymordowani jeńcy spoczywali od półtora roku dołach śmierci w Katyniu, Miednoje i Piatichatkach, kiedy Kot usłyszał 20 września 1941 roku od zastępcy komisarza spraw zagranicznych Wyszyńskiego: „Wszyscy oficerowie zostali zwolnieni”.
„Może się rozbiegli?” W październiku Wyszyński oświadcza: „Oddamy wam niebawem wszystkich”. Dezinformacja zapoczątkowana jednym wielkim kłamstwem, wspierana była systematycznie działaniami, tworzącymi zamęt informacyjny – mgłę, w której szukający prawdy zwodzeni byli informacjami fałszywymi lub prawdziwymi na poły; mgłę, w której ważne fakty znikały przemilczane, a sprzeczne z sobą wiadomości sprawiały, że szukający brodzili po omacku.
Ambasador Kot dotarł w listopadzie do Mołotowa. „Jest późna jesień, zimno, pewnie zostali w miejscach zamieszkania” – mówi komisarz spraw zagranicznych ZSSR, odmalowując obraz niezmierzonych rosyjskich przestrzeni. Komentując w 1949 roku tę odpowiedź, Mackiewicz obznajomiony z realiami, pisał: „Nie ma nic trudniejszego ponad schronienie się w [Rosji] przed wszechobecnym okiem władz. »Niezmierzone obszary Rosji« są w rzeczywistości wymierzone dzisiaj z dokładnością do metra kwadratowego przestrzeni […]. W Sowietach każdy człowiek ma swoją kartotekę. A ta idzie za nim zarówno w dnie słoneczne, jak słotne i chmurne, i śnieżne zawieje, nie opuszcza go w nocy”. 2 listopada Kot prosi o kontakt telegraficzny z oficerami, na co Wyszyński krzyczy oburzony: „Pan stawia sprawę tak, jakbyśmy chcieli obywateli polskich ukrywać! Pewna ilość się odnalazła, ale nie dotarli, szukamy ich, ukarzemy winnych opóźnienia!”. Sześć dni później Rząd RP dostaje z Moskwy odpowiedź: „Wszystkim zwolnionym udzielono pomocy materialnej”. Po kolejnych sześciu dniach Kot dociera do Stalina, ten telefonuje na NKWD, prosi o spisy, tylekroć już przecież dostarczane, słowem – odgrywa komedię na użytek ambasadora. „Może uciekli do Mandżurii?” – mówi 3 grudnia 1941 roku do generała Andersa i premiera Sikorskiego. 18 lutego Anders rozmawia jeszcze raz ze Stalinem. I właśnie wtedy, po miesiącach poszukiwań i niezliczonych interwencjach, Stalin niespodziewanie rzuca: „Na pewno Niemcy zajęli obozy jenieckie, w których byli polscy jeńcy, a ci może się rozbiegli”. Dlaczego zatem żaden z nich nie dotarł ani do domu ani do armii polskiej w ZSSR? – pyta Anders. Stalin milczy. W połowie roku 1942 Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych zdecydował się na wydanie komunikatu zamykającego sprawę i ucinającego ostatecznie wszelkie domysły. „Wielu zwolnionych wyjechało do ojczyzny” – oświadczyli bolszewicy, pozostali „zbiegli do Niemiec”, zaś niektórzy „ulegli chorobom”, byli wysadzani z pociągów i „pomarli po drodze”.
Polscy wspólnicy Hitlera Piorun z jasnego nieba uderza 13 kwietnia 1943 roku Niemiecki komunikat głosi, że NKWD wymordowało 10 tysięcy oficerów polskich, że odkopano już 3 tysiące, że identyfikacja jest możliwa, a „ogólna liczba odpowiada mniej więcej całości korpusu oficerskiego wziętego przez bolszewików do niewoli”. Po dobie milczenia, 15 kwietnia władze w Moskwie odpowiadają: „Polacy osadzeni byli w okolicy Smoleńska w obozach przy budowie szos. Nie zdążono ich ewakuować, wpadli w ręce niemieckie. Skoro znaleziono ich pomordowanych, znaczy, że wymordowali ich Niemcy”. Według tej wersji, śmierć polskich jeńców miałaby nastąpić w 1941 roku. Nie pada ani jedno słowo o liczbie ofiar, choć NKWD wie doskonale, że w Katyniu leży około 4,5 tysiąca Polaków. Skąd ta milcząca zgoda na liczbę10 tysięcy? Sowieci chcą uniknąć pytania, gdzie są pozostali. Przecież ponad 6 tysięcy oficerów leży w Miednoje, dokąd wojska niemieckie nie dotarły ani w kwietniu 1943 roku, ani nigdy później. Miednoje to dowód ich winy.
17 kwietnia 1943 roku Rząd RP prosi Międzynarodowy Czerwony Krzyż o pomoc w ekshumacji – niezależnie od Polaków do MCK zwracają się Niemcy. Po kilku dniach radio moskiewskie mówi o „polskich współpracownikach Hitlera”, zaś sowiecka agencja informacyjna TASS pisze o „ogromnym wpływie elementów prohitlerowskich w Rządzie RP”. Rząd RP na Uchodźstwie ma stać się w oczach świata wspólnikiem III Rzeszy. Obecny przy ekshumacji w 1943 roku Mackiewicz zaczyna podejrzewać, że Niemcy ukrywają prawdziwą liczbę wydobytych zwłok. Jego przypuszczenia potwierdza dr Marian Wodziński, członek komisji PCK. „Na samym początku załgali się – wyjaśnia – a teraz boją się utraty wiarygodności. Wybuchłaby wrzawa, że manipulują faktami”. Niemcy przerywają prace wiosną, sugerując, że w Katyniu pozostało kilka tysięcy zwłok – by uniknąć zdemaskowania. A moskiewska propaganda dwoi się i troi, rozpuszczając przeróżne pogłoski: że Niemcy przywieźli do Katynia zwłoki Żydów z KL Auschwitz i przebrali je w polskie mundury; że w dołach śmierci spoczywają jeńcy rosyjscy przebrani za Polaków; że komuś udało się uciec spod niemieckich kul i teraz właśnie skontaktował się z żoną w Generalnym Gubernatorstwie. „Trzeba znać psychologię, by operować w biały dzień takimi chwytami. Bolszewicy ją znają: każdy powtórzy, nikt nie sprawdzi”.
„Niemcy podrzucają zwłoki” Wersję o obozach dla polskich jeńców, które zajęte zostały przez Wehrmacht, powtarza 24 stycznia 1944 roku tzw. komisja śledcza Burdenki, przysłana do Katynia z Moskwy. W komunikacie cytuje się zeznania dziesiątków świadków: major Wietosznikow opowiada, jak błagał w 1941 roku o wagony dla polskich jeńców, by ich ewakuować; jakiś pracownik kolei tłumaczy, że nie mógł tych wagonów podstawić; niejaka Saszniewa, nauczycielka, ukrywała polskiego uciekiniera, podporucznika Józefa Łojka z niemieckiego obozu, który opowiadał jej o egzekucjach. Mackiewicz, jako jedyny bodaj, sprawdza dane oficera: nazwisko podporucznika figuruje na liście katyńskiej, ogłoszonej przez Niemców w 1943 roku pod numerem 3796. Wreszcie pojawia się świadek Moskowskaja, która udzieliła schronienia zbiegłemu w 1943 roku sowieckiemu jeńcowi z grupy wykorzystywanej przez Niemców do odkopywania zwłok i ich „obróbki”. Zeznania składają chłopi mieszkający w okolicy w 1941 roku, miejscowy lekarz, sołtys, duchowny, dyżurny stacji Gniazdowo, kucharki i sprzątaczki „zatrudnione przez Niemców”. Wszyscy oni opowiadają o nazistowskim okrucieństwie wobec jeńców polskich i o wielkiej mistyfikacji z 1943 roku. Komisja Burdenki ma nawet relację szofera Suchaczowa, który zderzył się z ciężarówką niemiecką wiozącą ciała poprzebierane w polskie mundury. Widział je, a kierowca „niemieckiej” ciężarówki, jeniec sowiecki, wyszeptał do niego: „Ileż my tych trupów wozimy po nocach do lasu katyńskiego!” Rozprzestrzenia się fala pogłosek: „Przez swoich agentów, którymi szpikowali nasze organizacje podziemne, [Sowieci] rozpuszczali najprzeróżniejsze wersje – pisał Mackiewicz 3 sierpnia 1947 roku w tygodniku »Lwów i Wilno« w Londynie. – Jedna z wersji twierdziła, że odnalezione trupy »to Żydzi wymordowani przez Niemców i poprzebierani w mundury polskie«. Druga, że »jeńcy rosyjscy« w ten sam sposób poprzebierani. Trzecia, że »trupy przywieziono z Oświęcimia«. Czwarta, że »oficerowie polscy, ale z Oflagów«. Mackiewicz dużo uwagi poświęcił kłamstwu, według którego Niemcy odkopali w 1943 roku zamordowanych przez siebie w 1941 roku polskich jeńców, by umieścić przy nich materiały mające dowodzić, że ludzie ci zginęli w 1940 roku. „Ubita masa trupów do tego stopnia ściśnięta, sklejona nawzajem trupim sokiem, że robotnicy, którzy schodzą na dół […], aby wydostać kolejne zwłoki, muszą siłą odrywać je od pozostałej masy – odpowiada Mackiewicz. – Żadna ludzka siła, żadna technika nie byłaby w mocy zrewidować, przeszukać, poodpinać kieszenie tych trupów, wyjąć z nich jakieś przedmioty, poukładać inne, pozapinać, ucisnąć warstwa za warstwą! Domyślić się, aby niektórym pozawijać coś w specjalnie dobrane, co do daty strzępy gazet, porobić im wkładki do butów!… Innemu wsadzić do kieszeni machorkę zawiniętą w »Głos Radziecki«, właśnie z 7 kwietnia 1940 roku!”
Mikołajczyk się myli A świadek komisji Burdenki, niejaki Jegorow, jeniec w niemieckiej niewoli, opowiada w 1944 roku, jak własnymi rękami odkopywał trupy i opróżniał kieszenie mundurów, jak Niemcy rozstrzelali dwóch rosyjskich jeńców za pozostawienie przy zwłokach drobnych przedmiotów. Pamięta, że wydobyte papiery dzielono na dwie kategorie: część spalono, a część powkładano z powrotem do kieszeni i butów. Sprowadzeni na miejsce zachodni dziennikarze dają wiarę moskiewskim kłamstwom. Jeden tylko pyta, czemu ofiary ubrane były w sierpniu w zimowe mundury. Specjaliści z bolszewickiej komisji najpierw wyjaśnili, że w sierpniu pod Smoleńskiem pogoda „bywa zmienna”, a później zmieniły treść protokołu, wpisując czas śmierci jeńców” „jesień aż do grudnia”. Zapomnieli o zeznaniach „świadków”, gdzie pozostał sierpień… Dezinformacja okazała się nadzwyczaj skuteczna. Nawet polski premier na uchodźstwie, Stanisław Mikołajczyk, pisał w cyklu artykułów publikowanych w USA o „mordzie dokonanym przez NKWD w 1941 roku” i powtarzał liczbę 10 do 12 tysięcy wymordowanych. Informacje te sprostował Józef Mackiewicz 8 lutego 1948 roku w londyńskim tygodniku „Lwów i Wilno”, zwracając uwagę, że stanowią „mieszankę kłamstw niemieckich i sowieckich”. Warta przypomnienia jest osławiona już dziś sprawa Chatynia, wsi pod Mińskiem, gdzie w 1943 roku batalion Schutzpolizei, złożony z żołnierzy sowieckich, którzy wzięci do niewoli, przeszli na służbę do Niemców, spalił żywcem około 150 Białorusinów. W 1969 roku władze komunistyczne urządziły tam na 32 hektarach ogromny cmentarz „ofiar Chatynia”. Fonetyczne podobieństwo – słowo „Chatyń”, pisane na Zachodzie „Khatyń”, łatwo pomylić z Katyniem – wprowadziło takie zamieszanie, że w 1974 roku prezydent Nixon złożył tam kwiaty, przekonany, że jest w lesie katyńskim. A dziś, dwadzieścia lat po przyznaniu się ZSSR do wymordowania polskich jeńców, Kreml otwiera kolejny rozdział dziejów wielkiego kłamstwa, usuwając ze smoleńskiego lotniska tablicę ze słowami o ludobójstwie w lesie katyńskim. Anna Zechenter
Piastowska propaganda Nakładem oficyny wydawniczej Uniwersytetu Zielonogórskiego ukazała się praca autorstwa Radosława Domke zatytułowana „Ziemie Zachodnie i Północne Polski w propagandzie lat 1945-1948”. Praca oparta jest na szerokiej kwerendzie literatury przedmiotu i źródeł archiwalnych, w tym między innymi materiałów wytworzonych przez Ministerstwo Informacji i Propagandy oraz Ministerstwo Ziem Odzyskanych. Celem pracy jest ukazanie „mechanizmów i formy propagandy dotyczących Ziem Zachodnich i Północnych Polski w latach 1945-1948” zarówno w kraju jak i w środowiskach polskiej emigracji. W rozdziale pierwszym autor opisuje międzynarodowe uwarunkowania związane z przejęciem przez Polskę w wyniku ostatniej wojny Ziem Zachodnich i Północnych (ZZiP). Rozdział drugi przybliża zjawisko propagandy dotyczącej Ziem Odzyskanych na przykładzie prasy krajowej. Autor opiera się na kwerendzie m.in. takich tytułów jak: „Rzeczpospolita”, „Głos Ludu”, „Robotnik”, „Dziś i Jutro”, „Tygodnik Powszechny” i „Polska Zachodnia”. Jednym z naczelnych celów propagandy było „oswojenie” i przyzwyczajenie społeczeństwa do nowego kształtu powojennego państwa. W tym celu posługiwano się najbardziej czytelnymi dla ogółu społeczeństwa analogiami historycznymi. Powojenna Polska ukazywana była, jako wcielenie państwa pierwszych Piastów, nawiązująca do niego nie tylko terytorialnie, ale i pod względem społecznym oraz w pewnym sensie także ustrojowym. „Wszystkie pisma kulturalno-literackie akceptowały zasadnicze przemiany dokonane w Polsce po wojnie (…) Akceptacja wymagała, więc szerokiego uzasadnienia, a to z kolei wywołało potrzebę odwołania się do historii. Zmiana granic, zmiana polityki wobec ZSRR spowodowały falę publikacji, w których myślenie o aktualnych zagadnieniach politycznych przeplatało się z myśleniem o przyszłości. Wypowiedzi dotyczyły: praw Polski do Ziem Odzyskanych, poszukiwania zasadniczej linii rozwojowej państwa polskiego, zainteresowania okresem piastowskim i dziejami Słowiańszczyzny oraz przewartościowania stosunku do wschodniego sąsiada”. W kolejnym rozdziale autor opisuje rolę, jaką w akcji integracji Ziem Odzyskanych odegrały radio oraz film. Radio po wojnie stało się po prasie naczelnym instrumentem propagandy. Autor omawia wybrane przykłady audycji poświęconych tematyce ZZiP: „Jedziemy na zachód”, słuchowisko „Nad Bałtykiem”, cykl felietonów „Zachód woła…”, „Wiadomości z Ziem Zachodnich” oraz realizowane z inicjatywy Polskiego Związku Zachodniego audycje „Na fali PZZ” i „Nasze nazwy zachodnie”. W audycjach PZZ realizowanych przez rozgłośnię poznańską brali udział m.in. ówczesny dyrektor Zarządu Głównego Związku Czesław Pilichowski oraz Eugeniusz Paukszta. Wśród produkcji filmowych dominowały kroniki oraz nieliczne jeszcze filmy fabularne o tematyce antyniemieckiej, takie jak „Ulica Graniczna” z roku 1948 w reżyserii Aleksandra Forda i „Ostatni etap” Wandy Jakubowskiej. Bardzo interesujący jest rozdział poświęcony propagandzie wizualnej, w którym autor omawia wielkie przedsięwzięcia ówczesnej polityki historycznej, takie jak Wystawa Ziem Odzyskanych we Wrocławiu z 1948 r., Tygodnie Ziem Zachodnich, Dni Morza, obchody grunwaldzkie. Autor opisuje również plany zorganizowania wystawy „Dziesięć Wieków Zmagań Polsko – Niemieckich” w Poznaniu. „W listopadzie 1945 roku był już gotowy schemat, przewidujący, że wystawa będzie trwała około pół roku. Zgodnie z założeniem miała być plastycznym uzasadnieniem «prawdy dziejowej», że II wojna światowa była tylko epilogiem kilkusetletniej walki «germanizmu ze Słowiańszczyzną». Należało uświadomić społeczeństwu wagę dziejowego momentu i obowiązki, jakie ciążą na państwie i narodzie. Miała to być impreza społeczna o zasięgu ogólnopolskim. Wystawa nie miała mieć formy klasycznego muzealnego pokazu, lecz miała być «[...] piękną, zajmującą i pouczającą książką dla czytelnika, którym w tym wypadku będzie zwiedzający». «Atrakcyjna dla inteligenta i zrozumiała dla prostego człowieka» umożliwiałaby zwiedzającym odnalezienie w eksponatach wyrazu własnych dążeń i pragnień”. Wystawa ostatecznie zrealizowana została we Wrocławiu, jako Wystawa Ziem Odzyskanych. Jeden z podrozdziałów poświęcony jest plakatom propagandowym, wśród których autor wyróżnia „cztery grupy tematyczne: historyczną, ekonomiczną, geopolityczną oraz moralną. Plakaty nawiązywały do problematyki słowiańskiej i piastowskiej. Przykładowo plakat W. Zakrzewskiego z 1945 z napisem «Szlakiem Krzywoustego» przedstawiał żołnierza LWP na tle króla Polski z dynastii Piastów, wskazującego kierunek zachodni; w dalszym tle mapa Polski z zaznaczonym Szczecinem. Projekt plakatu został wykonany przez W. Zakrzewskiego podczas walk o Wał Pomorski. Plakat ten był bardzo popularny wśród żołnierzy I Armii WP (…) Nie mogło również zabraknąć plakatu podkreślającego tematykę ogólnosłowiańską. W 1947 roku W. Zakrzewski wykonał plakat z napisem: «Obchody plenum komitetu ogólnosłowiańskiego, Warszawa 15-18 VI 1947», na którym widniały flagi państw słowiańskich na tle drzewa symbolizującego wspólne pochodzenie Słowian”. Szkoda, że autor nie pokusił się o zamieszczenie w swojej pracy reprodukcji kilku przykładowych opisywanych przez siebie plakatów. Warto przy tej okazji zwrócić też uwagę na samą okładkę omawianej pracy. Grafika ją zdobiąca zaczerpnięta została z przedwojennej pracy Józefa Kisielewskiego „Ziemia gromadzi prochy”, do której ilustracje wykonał Wacław Boratyński. Autor zabiegiem tym podkreślił symbolicznie ciągłość przedwojennych tendencji ośrodków „zachodniackich” z powojenną realizacją wskazań myśli zachodniej. Z całą pewnością też inspiracją dla powojennych plakatów związanych z tematyką Ziem Odzyskanych były przedwojenne i wojenne prace tworzone w kręgu środowisk zachodnich i narodowych. W rozdziale piątym omawiającym propagandę środowisk emigracyjnych autor przytacza liczne enuncjacje polityków i publicystów, w tym m.in. wypowiedzi Zygmunta Berezowskiego oraz Jędrzeja Giertycha dotyczące ZZiP. Autor dostrzega liczne podobieństwa propagandy emigracyjnej i krajowej: „W 1945 roku w propagandzie środowisk emigracyjnych ważne miejsce zajmowały dwa typy argumentów przemawiających za polskością ziem nad Odrą i Bałtykiem. Były nimi argumenty historyczno-etniczne oraz geopolityczne, w powiązaniu z zagadnieniem bezpieczeństwa europejskiego. Argumentacja pierwszego typu nie różniła się specjalnie od swoich krajowych odpowiedników. Starano się wykazać piastowski, czy też szerzej, słowiański rodowód przejmowanych terytoriów oraz wykazać ich późniejsze historyczne związki z państwem polskim, (…) Jeśli zaś chodzi o argumentację geopolityczną podkreślano, że Polska, aby być naprawdę silną i niepodległą, musi mieć mocne oparcie na Bałtyku, ujście Wisły oraz przemysł górnośląski”. W wypowiedziach emigracyjnych nie wiązano sprawy ZZiP z dawnymi granicami wschodnimi, nie traktując ich, jako rekompensaty za utracone kresy wschodnie. W ostatnim rozdziale autor skupia się na prezentacji omawianego zagadnienia w nauce i szkolnictwie. Przybliża m.in. działalność naukową i publicystyczną ośrodków zaangażowanych w repolonizację i integrację Ziem Odzyskanych. Istotną rolę na polu kształtowania ówczesnej polityki historycznej odgrywał Instytut Zachodni. Kierowana przez prof. Zygmunta Wojciechowskiego placówka tworzyła obok Polskiego Związku Zachodniego merytoryczne zaplecze dostarczające naukowej podbudowy dla szerokiej akcji informacyjnej i propagandowej. Powojenne prace Instytutu były kontynuacją prac przedwojennych i prowadzonych w czasie okupacji. „Badania i publikacje IZ w latach 1945-1949 stanowiły swego rodzaju kontynuację badań humanistycznych realizowanych w Polsce w okresie międzywojennym. Były to badania uprawiane w duchu liberalnym, choć nawiązywały do tendencji nacjonalistycznych. Nacjonalizm ten miał jednak charakter obronny. W badaniach tych nie odwoływano się do założeń materializmu historycznego, nie podejmowano klasowego charakteru ekspansji niemieckiej i nie doceniano tradycji demokratycznych w samych Niemczech. Stawiając na rozwiązanie problemu polsko-niemieckiego w Europie opierając się na sojuszu z ZSRR, nawiązywano raczej do tradycji panslawistycznych i koncepcji geopolitycznych, zamiast założeń «rewolucyjno-socjalistycznych»”. Wszystko to sprawia, że spuścizna badaczy skupionych w poznańskim ośrodku naukowym, szczególnie obejmująca pierwsze powojenne lata, w swoim zasadniczym zrębie pozostaje nadal aktualna. Pomimo, że praca podejmuje modny ostatnio wątek propagandowego oblicza powojennej Polski, daleka jest od dominującego obecnie ujęcia tej problematyki. Autor nie czyni ówczesnym władzom „zarzutu”, że odwoływały się do utrwalonej w społeczeństwie, przede wszystkim dzięki działalności Narodowej Demokracji, myśli zachodniej. Nie stanowi to też dla niego pretekstu do pisania o „micie piastowsko – komunistycznym”. Autor nie uległ dominującym w obecnym dyskursie naukowo publicystycznym trendom każącym postrzegać realizowaną po II wojnie św. myśl zachodnią, jako produkt „komunistycznej propagandy”. Co więcej w rozdziale poświęconym ośrodkom emigracyjnym, pisze, wprost, że pomiędzy podejmowaną w odniesieniu do Ziem Odzyskanych argumentacją emigracji oraz ośrodków krajowych nie było praktycznie różnicy. Oznacza to, że bez względu na ideowe i polityczne oblicze powojennych władz, każda rządząca Polską siła polityczna w odniesieniu do Ziem Odzyskanych odwoływałaby się do argumentacji historycznej i etnicznej. Warto też odnotować w tym miejscu, że zielonogórski badacz jest jednym z niewielu współczesnych młodych naukowców, który historycznego pojęcia Ziemie Odzyskane, nie umieszcza w cudzysłów. W zakończeniu zaś swojej pracy pisze: „Autor powyższej pracy uważa, że propaganda dotycząca Ziem Zachodnich i Północnych w ujęciu holistycznym była zjawiskiem pozytywnym. Abstrahując od realizacji partykularnych interesów poszczególnych ośrodków politycznych, jak i niewątpliwych przekłamań w argumentacji na ten temat, przyczyniła się ona do w miarę szybkiego zasiedlenia nowo przyłączonych obszarów (…) autor będzie bronił twierdzenia, że integracja Ziem Odzyskanych z pozostałą częścią kraju, choć nie całkowicie, dokonała się przede wszystkim dzięki odpowiednio sterowanej akcji propagandowej (…) Dzięki tej propagandzie polskość przejętych po wojnie obszarów jest już dzisiaj faktem, podobnie jak trwałość granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej (ostatecznie uznanej przez zjednoczone Niemcy w 1990 r.). Również dzięki nasileniu tego zjawiska, jeszcze w 1945 roku terytoria poniemieckie w miarę szybko włączono do organizmu gospodarczego Polski. Umożliwiło to względnie równomierny rozwój Rzeczypospolitej i przyśpieszyło procesy integracji całego państwa”. Maciej Motas
Szef IMF złapany na „Miodowy lep” Gajowy dziękuje dyskutantowi „MR” za nadesłanie tłumaczenia b. ciekawego artykułu. Nie ma on własnego zdania na temat dobrych zamiarów p. Strauss-Kahna odnośnie planowanej transformacji IMF. Nie wiem, czy 32 letnia sprzątaczka hotelowa, która twierdzi, że została zaatakowana i zmuszona do seksu z Strauss-Kahnem, mówi prawdę czy nie. Zostawię to krzykaczom w mediach, którzy przyjęli role sędziego, jury i kata. Powiem tylko, że cała ta sprawa śmierdzi tak, jak sprawa Elliota Spitzera, który, jak pamiętacie, był najgroźniejszym przeciwnikiem Wall Street i najbardziej prawdopodobnym kandydatem na szefa SEC (komisja nadzorująca operacje giełdowe) i w której to roli spisał by się doskonale. Bez wątpienia uważam, że gdyby był na tę pozycję mianowany, większość szefów banków inwestycyjnych zatrudniona była by w więzieniu. Dlatego było wiele powodów, by go śledzić i szukać haków. Jak się okazało, Spitzer ułatwił robotę swoim wrogom, podrywając wysokiej klasy prostytutkę Ashly Dupre w hotelu Mayflower. Gdy ta sensacja się rozniosła, media dopadły go jak szarańcza, wyciągając wszystkie możliwe detale. W międzyczasie złodzieje z Wall St. mogli odetchnąć z ulgą i powrócić do czynności, w których celują: okradania inwestorów i rabowania ludzkich oszczędności. Strauss-Kahan miał także wrogów na wysokich stołkach i dlatego cała ta sprawa tak śmierdzi. Na początek - był prawdopodobnym kandydatem Francuskiej Partii Socjalistycznej, który mógł zagrozić Sarkozemu w nadchodzących wyborach i miał przewagę wobec osobistych skandali i spadających wskaźników popularności obecnego prezydenta. Lecz jeśli Strauss-Kahn został „ustawiony” do odstrzału, to najprawdopodobniej przez koalicje zachodnich banków, tajną grupę świń wzajemnej adoracji i usług, której polityka spowodowała, że większość ludzi żyje w nędzy i rozpaczy, od co najmniej ostatnich 200 lat. Strauss-Kahn wychylił się ostatnio poza „linie partyjną” i zaczął zmieniać politykę IMF. Jego przemianę w „drodze do Damaszku” poprzedził artykuł postępowego ekonomisty Josepha Stiglitza p.t. „Zmiana IMF w czasie”. Oto jego urywek: „Podczas wiosennego posiedzenia IMF można było zauważyć wysiłki odejścia od tradycyjnej polityki kontroli kapitału i elastycznego podejścia do rynku pracy. Wygląda na to, że nowy IMF pomału i ostrożnie przechodzi transformację pod kierownictwem Strauss-Kahna.” (Więcej szczegółów w oryginale) Znaczy to, że Strauss-Kahn próbował pchnąć bank w kierunku bardziej pozytywnym, niewymagającym, by kraje zmuszone były otwierać swe ekonomie na żer obcego kapitału, powodującego raptowny wzrost cen i tworzących banki inwestycyjne, by następnie równie szybko zniknąć, pozostawiając bezrobocie, spadek popytu i recesje. Strauss-Kahn próbował przestawić bank na łagodniejszą ścieżkę, niezmuszającą do prywatyzacji państwowych przedsiębiorstw i eliminacji związków zawodowych. Jego poczynania nie spotkały sie z aprobatą banków i korporacji oczekujących od IMF usankcjonowania kontynuacji obecnych grabieży prowadzonych na światowa skalę. Ludzie ci uważają, iż obecna polityka IMF jest dobra i daje oczekiwane przez nich wyniki, czyli coraz większe zyski dla nich i coraz większą nędzę dla reszty. Zacytujmy Stiglitz’a ponownie, z „pocałunkiem śmierci” dla swego kolegi Strauss-Kahna: „Strauss-Kahn sprawdza się, jako przebiegły przywódca IMF… Podsumował przed ostatnim spotkaniem: „Ostatecznie, zatrudnienie i wartość posiadania są częścią ekonomicznej stabilizacji i dobrobytu, jak i politycznej stabilizacji i pokoju. To musi być sednem polityki. Racja. Czyli IMF stanie się agentem redystrybucji bogactwa (dla) „wzmocnienia pozycji przetargowej, zmian hipotecznych, zmian podatków i polityki inwestycyjnej celem ożywienia gospodarek przez długoterminowe pożyczki i wprowadzenie polityki socjalnej dla stworzenia możliwości dla wszystkich?” Szerokiej drogi życzę. Czy możecie sobie wyobrazić, jak taka gadka rozwściecza banksterów? Ile potrzeba im czasu, by dojść do wniosku, że Strauss-Kahn musi udać się na permanentne wakacje? Spójrzcie na to i oceńcie, czy Strauss-Kahn nie stał się ciężarem do wyeliminowania, aby proceder okradania najuboższych mógł być kontynuowany: „Od lat IMF był kojarzony wśród aktywistów walki z biedą i głodem, jako sprawca wszystkich nieszczęść wśród najbiedniejszych krajów. Szczególnie z jego jednotorową polityką zaciskania pasa, jako warunku pożyczek i filozofii ekonomicznych gwarantujących pomoc dla bogatych i pozostawiających biedotę bezsilną. Wobec rosnących tendencji rewolucyjnych na całym świecie i wobec sytuacji i globalnego kryzysu ekonomicznego na świecie, wraz z odejściem od wszelkich decyzji ekonomicznych, które sprawdziły się po okresie Wielkiej Depresji, dyrektor IMF Strauss-Kahn poczynił zaskakującą uwagę o potrzebie zmiany polityki (Dodatkowe cytaty z Washington Post w oryginale). Powtórzmy: „fundamentalne przemyślenie teorii ekonomicznych”… (większa) „ dystrybucja zysku”, …(ściślejsza) ” kontrola firm finansowych”, „centralne banki musza zapobiegać zbyt szybkiemu wzrostowi pożyczek i waluacji”. Przeczytajcie raz jeszcze i powiedzcie, czy nie wydał na siebie wyroku? Nie będzie żadnej rewolucji w IMF. To bzdury. Nie będzie też żadnej zmiany polityki. Dlaczego miałaby być? Czy w banksterach i korporacyjnych szczurach nagle obudziło się sumienie i nagle zdecydowali się podać pomocną dłoń od dawna cierpiącej ludzkości? Bądźmy realni! Strauss-Kahn wyłamał się z szeregu, lecz do nikad. Dlatego zostal namierzony i zgnieciony jak pluskwa. (Notka: Strauss-Kahn został zastąpiony przez numer 2 w IMF, Johna Lipsky’ego, byłego wiceprezesa Banku Inwestycyjnego JP Morgan. I co sądzicie o takiej zamianie?)
Za: http://www.globalresearch.ca/index.php?context=va&aid=24784
Masowe protesty w Hiszpanii Madryt, Hiszpania – Protesty w Hiszpanii związane z kryzysem gospodarczym przyjęły nowy obrót, ponieważ na stronach społecznościowych pojawiły się wezwania do wyjścia na ulice kilka dni przed lokalnymi wyborami. Tysiące ludzi wróciło późnym wieczorem we wtorek na centralny plac w Madrycie, zwany Puerta del Sol plaza, gdzie w niedzielę rozpoczęły się główne protesty. Kilkuset demonstrantów zostało tam na noc, podczas gdy podobne protesty zorganizowano w Barcelonie i innych hiszpańskich miastach. - Gospodarka i bezrobocie są kluczem do naszych protestów, ponieważ one łączą nas wszystkich – powiedział Jon Aguirre Such, rzecznik jednej z głównych organizacji protestujących, zwanej „Prawdziwa demokracja, ale to już” (Real Democracy Now). - W tym kryzysie, choć niektórzy się wzbogacili, większość ma mniejsze dochody – powiedział Aguirre. Demonstranci protestują przeciwko bezrobociu na poziomie 21 procent oraz rekordowej liczbie bezrobotnych w wysokości 4,9 milionów. Protestujący twierdzą, że nadmiar tymczasowych kontraktów pracowniczych daje niewiele korzyści. Poza tym, niektórzy krytykują także polityczny i finansowy establishment, który ich zdaniem jest winny takiej sytuacji. Protesty zbiegły się w czasie z ostatnimi dniami kampanii do wyborów lokalnych, planowanych na niedzielę. 8 tysięcy hiszpańskich miast i miasteczek wybierze swoich burmistrzów oraz 13 z 17 regionalnych prezydentów i parlamentów. Sondaże publikowane w hiszpańskich mediach przewidują wygraną opozycyjnych konserwatystów i klęskę rządzącej obecnie partii socjalistycznej premiera Jose Luisa Rodrigueza Zapatero. Zapatero, pod naciskiem przedłużającego się kryzysu, ogłosił w zeszłym miesiącu, że nie będzie startował na trzecią kadencję w wyborach narodowych planowanych na marzec 2012 roku. Przez ostatnich kilka lat, kiedy poziom bezrobocia w Hiszpanii utrzymywał się na wciąż wysokim poziomie, większość protestów organizowana była przez główne związki zawodowe. Ale ostatnie protesty wydają się być napędzane przez strony społecznościowe, przez co przyciągają też większą uwagę. Elena Ortega, która mówi, że zdołała znaleźć tylko pracę w sekretariacie na część etatu, również nawoływała do protestów poprzez swój profil na Facebooku. - Jeśli dzieje się coś takiego, to, dlatego, że związki nie robiły tego, co należało i wtedy, kiedy należało. Oni nie zrobili tego, co do nich należało – powiedziała Ortega. Jak dodała, martwi się o swojego 20-letniego syna, który przez ostatnie cztery lata miał tylko tymczasowe zajęcia. - Czterdzieści procent młodych ludzi jest teraz bezrobotnych i nie mają żadnych możliwości – powiedziała Ortega. Ostatnie protesty wydają się nie mieć powiązań ze związkami zawodowymi i partiami politycznymi – ocenia ekonomista Fernando Fernandez z IE Business School w Madrycie. - Myślę, że tak naprawdę nie wiemy, co widzimy – dodaje Fernandez. - To sam początek jakiegoś nowego ruchu. Nie sądzę, by stało się to bardzo dużą reakcją, czy protestem przeciwko perspektywie bezrobocia w Hiszpanii – przewiduje. Ale kilka godzin po tej wypowiedzi, kilka tysięcy protestujących wróciło na centralny plac w Madrycie. Do środy rano, dziesiątki ludzi pozostały na swym tymczasowym obozowisku. W mediach społecznościowych widać nawoływania do odnowienia protestów w środę wieczorem, zarówno w Madrycie, jak w innych hiszpańskich miastach. Celem jest kontynuowanie protestów przynajmniej do niedzielnych wyborów – dodaje Aguirre.
Za http://biznes.onet.pl
Czy istnieje jeszcze jakiś kraj w Unii Europejskiej, który nie ma długów i którego gospodarka pozwala jego mieszkańcom spokojnie patrzeć w przyszłość? – admin.
Hodujemy sobie kryzys Rząd planuje interwencję na rynku walutowym na kwotę, co najmniej kilkunastu miliardów euro, żeby umocnić złotego, który wciąż pozostaje pod presją. Finansiści ostrzegają, że sztuczne umacnianie naszej waluty skończy się pęknięciem bańki i wybuchem kryzysu finansowego w naszym kraju. Rząd planuje w tym roku sprzedać na rynku gros środków napływających z funduszy unijnych w wysokości 13-14 mld euro oraz – w razie potrzeby – rzucić dodatkowo na rynek środki pozyskane z emisji obligacji walutowych – poinformował wiceminister finansów Dominik Radziwiłł. Oznacza to, że interweniowanie przez rząd na rynku walutowym, które w ubiegłych latach występowało sporadycznie, obecnie nabiera cech trwałego zjawiska i niezbędnego narzędzia zarządzania długiem publicznym. W stabilnej gospodarce polityka kursowa leży zazwyczaj w kompetencjach banku centralnego, a nie rządu. - Zapowiedź resortu finansów może być próbą psychologicznego oddziaływania na rynki, aby nie podejmowały gry na osłabienie złotego, ale może też zapowiadać realne działania na rzecz nadmiernego umocnienia złotego – komentuje dr Cezary Mech, finansista. - Rząd boi się ataku spekulacyjnego i robi wszystko, aby pokazać, że będzie bronił złotego – uważa Jerzy Bielewicz, szef Stowarzyszenia „Przejrzysty Rynek”. Jeśli za tą zapowiedzią pójdą rzeczywiste kroki, tj. cykliczna wymiana na rynku euro na złote, będziemy mieć do czynienia z tzw. sztucznym napompowaniem kursu. Jest to zaproszenie dla funduszy spekulacyjnych do zarabiania kosztem rezerwy rewaluacyjnej Narodowego Banku Polskiego. W razie kontynuacji tej polityki – w bilansie banku centralnego pojawi się strata. - Realne zyski NBP z lokowania za granicą środków rezerwowych są obecnie niskie z powodu niskich stóp procentowych na świecie. Zyski księgowe zaś, powstałe z przeliczenia rezerw walutowych na złote – zależą od zmienności kursów walutowych:, jeśli złoty traci na wartości – rosną, jeśli się umacnia - maleją. To tzw. rezerwa rewaluacyjna, która jak poduszka amortyzuje zmienności kursów. Jeśli ją oddamy funduszom spekulacyjnym – amortyzatora nie będzie – ostrzega dr Mech. – Z jednej strony spekulanci finansowi zyskują podwójnie, inwestując w wyższe stopy procentowe i zyskując na aprecjacji złotego, z drugiej strony – tymi, którzy za te nadzwyczajne zyski płacą, jesteśmy my, a dzieje się to poprzez spadek dochodów z NBP – dodaje. Jeśli nastąpi spadek zysku banku centralnego, odbije się to na budżecie, ale rząd tego nie uwzględnia. – Rząd zakłada, że złoty umocni się w tym roku do 3,87 za euro i do 3,69 za euro w roku przyszłym, a jednocześnie planuje wysokie wpłaty z zysku NBP do budżetu. Tymczasem głównym składnikiem zysku NBP są tzw. dodatnie różnice kursowe, które powstają, gdy złoty się osłabia, a nie wzmacnia – zwraca uwagę prof. Andrzej Kaźmierczak, członek Rady Polityki Pieniężnej. Inne elementy zysku, jak przychody z oprocentowania rezerw walutowych na kontach zagranicznych, raczej nie skompensują ubytków spowodowanych umocnieniem złotego. – W tym roku wzrostowi rezerw walutowych towarzyszył spadek przychodów z tych rezerw – przypomina prof. Kaźmierczak. Polityka pompowania złotego zwiększa też ryzyko zapaści polskiej waluty i wybuchu kryzysu finansowego w naszym kraju. – W pewnym momencie napływ euro do Polski może się skończyć. Przy faworyzowaniu importu kosztem eksportu kurs złotego może polecieć w dół, a nasz dług publiczny wyrażony w euro i zadłużenie prywatne z walutowych kredytów hipotecznych poszybuje w górę. Nieostrożni kredytobiorcy nie będą w stanie spłacać długów. To z kolei uderzy w sektor bankowy, co grozi kolejnym kryzysem finansowym – opisuje ten mechanizm dr Mech. Czy złoty powinien, zatem pozostać słaby? Bynajmniej. Chodzi tylko o to, by aprecjacja miała oparcie w fundamentach. Wzmacnianie nie powinno, zatem odbywać się metodami spekulacyjnymi poprzez rzucanie miliardów unijnych euro na rynek, lecz w sposób naturalny, tj. powinno być poparte siłą gospodarki i wzrostem naszych możliwości eksportowych. – Cała ta filozofia, aby poprzez wysokie stopy i niską inflację utrzymywać niskie koszty pracy, a siłę nabywczą społeczeństwa zwiększać poprzez aprecjację (tj. umocnienie) złotego i ściąganie coraz taniej towarów z zagranicy jest błędna i antyrozwojowa – ocenia dr Mech. Rzecz w tym, że zarówno forsowanie importu kosztem eksportu, jak i wzmacnianie tego procesu poprzez zaciąganie zobowiązań w obcej walucie prowadzi do utraty miejsc pracy w kraju i wypychania młodych Polaków za granicę.
Małgorzata Goss, http://www.naszdziennik.pl
Czy Polsce „grozi” zapaść finansowa? Chyba nie więcej, niż zombiemu może zagrażać śmierć. – admin
Biorą się na serio za Internet? Donald Tusk dostał zielone światło do powołania kolejnego pełnomocnika w rządzie. Miałby się on zajmować kwestiami rozwoju internetu i społeczeństwa informacyjnego. Premier, szykując być może kolejny widowiskowy transfer do PO z innej partii, będzie mógł skusić nowego gracza wysokim stanowiskiem z nawet 10-tysięczną pensją.
Będzie nowy pełnomocnik Im bliżej końca kadencji i nowych wyborów, tym premier Donald Tusk coraz bardziej aktywizuje się w składaniu obietnic. Zapowiedział, że chciałby do końca kadencji rozwiązać sprawę umieszczania w internecie dokumentów wytworzonych przez rząd, które nie są objęte klauzulą tajności. Szanse, że w ciągu kilku miesięcy zostanie zrealizowane to, na co szefowi rządu nie starczyło czasu przez ostatnie cztery lata, są praktycznie żadne. Zainteresowanie Donalda Tuska internetem może natomiast szybko poskutkować powołaniem kolejnego w kancelarii premiera, po ministrze Bartoszu Arłukowiczu, „pełnomocnika do spraw koordynacji”, który tym razem zajmie się „problemami internetu”. Premier Donald Tusk zaprosił wczoraj do swojej kancelarii przedstawicieli organizacji pozarządowych, przedsiębiorców branży internetowej i blogerów internetowych, z którymi rozmawiał na temat barier rozwoju internetu oraz społeczeństwa informacyjnego. Tak jak Sojusz Lewicy Demokratycznej na kilka miesięcy przed wyborami postanowił zmobilizować swój żelazny elektorat, przypominając, iż jest za afirmacją związków osób tej samej płci, tak też Platforma próbuje przypominać, iż troszczy się o rozwój internetu. Przez cztery lata albo żadnych problemów dla rządu w tej dziedzinie nie było, albo rządzący przypomnieli sobie o problemach na potrzeby nabierającej tempa kampanii wyborczej. Przez kilka ostatnich miesięcy przed wyborami wiele zrobić już się, bowiem nie da, naobiecywać można jednak bardzo dużo. Szef rządu zaproponował m.in., aby obywatele otrzymali dostęp za pośrednictwem internetu do dokumentów wytworzonych przez administrację publiczną, takich, które nie zostały opatrzone klauzulą „tajne”. - Coś, co powstaje za publiczne pieniądze, jest własnością publiczną, a więc także tych, którzy chcą z tego korzystać na swój, przez siebie wybrany sposób. Jeśli wytwarzamy coś, co jest kategorią informacji publicznej, to jest także własnością wszystkich zainteresowanych – tłumaczył premier. [Aj waj, no dobrze, że nam Panpremier wszystko to dokumentnie wytłumaczył, bo bez tego byśmy nigdy nie wpadli na to, że to co się robi za nasze pieniądze jest naszą własnością i mamy prawo dostępu do niej - admin]
Zaznaczył, iż chciałby, żeby sprawa dostępu do tego typu dokumentów została rozwiązana jeszcze w tej kadencji. Podczas wtorkowego posiedzenia Rada Ministrów przyjęła projekt ustawy o dostępie do informacji publicznej. Szef rządu wyjaśniał, że to, co będzie zakwalifikowane, jako informacja publiczna, zostanie w pełni udostępnione. Choć jak się okazuje, nie do końca. Zapowiedział, iż należy określić, jakiego typu informacja wytworzona bądź pozyskana przez instytucje publiczne nie powinna być dostępna, gdyż jej ujawnienie nie byłoby wskazane ze względu na – jak wyjaśniał – interes państwa. Miałoby chodzić na przykład o ekspertyzy dotyczące negocjacji finansowych prowadzonych przez Skarb Państwa. – Jeśli tego typu kategorię wyróżnimy, to ten katalog będzie bardzo precyzyjny. Natomiast wszystko to, co będzie stricte informacją publiczną, powinno być łatwo dostępne i łatwe w przetwarzaniu – tłumaczył Tusk. W kancelarii premiera rozmawiano jednak przede wszystkim o barierach związanych z rozwojem internetu, a także o zapobieganiu przestępczości w internecie – m.in. o blokowaniu szkodliwych treści w sieci dotyczących chociażby pornografii dziecięcej. [I o to właśnie chodzi, drodzy Państwo - o blokowanie treści: nie tylko pedofilskich, ale przede wszystkim antyrządowych, antyunijnych, antysemickich, "fanatycznie religijnych" itd. - admin]
- Musicie nam pomóc, bo uważam, że my ciągle nie umiemy zdefiniować, co naprawdę jest większym problemem: zagrożenie przestępczością pedofilską w internecie czy sama ingerencja państwa w internecie – mówił premier. Zaznaczył, iż nie jest przekonany, czy w ogóle istnieje możliwość stworzenia prawa, które skutecznie eliminowałoby szkodliwe zjawiska w internecie bez ograniczania wolności i swobód obywatelskich. Szef rządu dostawał jednak od współdyskutantów zapewnienia, iż wprowadzenie takiego prawa jest możliwe. [Ależ tak! Wprowadzenie KAŻDEGO prawa jest możliwe. Nawet takiego, które zakazuje np. śnić o ciepłych krajach, albo źle myśleć o Ukochanych Przywódcach Unijnych. - admin]
Na koniec czerwca zapowiedziano już kolejne – z udziałem szefa rządu – spotkanie w sprawach internetu z organizacjami pozarządowymi. Od swoich rozmówców Donald Tusk dostał wczoraj zielone światło do powołania kolejnego pełnomocnika w rządzie, który tym razem miałby się zająć kwestiami rozwoju internetu i społeczeństwa informacyjnego. Premier, szykując być może kolejny widowiskowy transfer do Platformy z innej partii, nowego gracza będzie mógł skusić wysokim stanowiskiem z nawet 10-tysięczną pensją. Artur Kowalski
Wywiad z Grzegorzem Braunem, niedopuszczony przez cenzurę do druku.
Na jakiej podstawie twierdzi pan, że abp Życiński to łajdak i kłamca oraz że podawał się za biskupa? Abp Józef Życiński, niech mu ziemia lekką będzie, przez 13 lat (1977-90) służył komunistycznej bezpiece (SB) jako tzw. osobowe źródło informacji – był zarejestrowany pod numerem 1263 przez Wydział IV KW MO w Częstochowie jako tajny współpracownik o pseudonimie „Filozof”. Wedle zachowanych dokumentów (IPN Ka 0026/1067) ksiądz Życiński został pozyskany do współpracy przez naczelnika Wydziału IV ppłk Alojzego Perliceusza, a jego kolejnymi oficerami prowadzącymi byli: kpt. Stanisław Boczek (1978-1984) i por. Zbigniew Kalota (od 1984). Na spotkania z nimi TW „Filozof” przybywał m.in. do lokalu kontaktowego o kryptonimie „Wanda” (ul. Józefitów 15/7 w Krakowie).
Nieboszczyk Życiński te i inne doskonale znane sobie fakty nie tylko publicznie w sposób pokrętny negował, ale także uciekał się do szeregu perfidnych manipulacji, mających osłonić podobne felery biografii innych prominentnych uczestników życia publicznego. Przykładem – przypadek prof. Jerzego Kłoczowskiego TW „Historyka”, na użytek, którego inicjował abp Życiński cała kampanię antylustracyjną rzucając „fatwę” na publicystę Stanisława Michalkiewicza.
Słowa „kłamca” i „łajdak” są tu zaledwie adekwatne. Łajdactwem nazywam korzystanie z nieprzeciętnej inteligencji, talentu oratorskiego i publicystycznego, który niewątpliwe posiadał, w celu dezinformowania opinii publicznej. Gorsząca aktywność publicystyczna Józefa Życińskiego na łamach antypolskiej i antykatolickiej prasy nie licowała z godnością i powołaniem katolickiego arcypasterza. Np. w kontekście kampanii pro-aborcyjnej rozpętanej przez „Wyborczą” (przypadek Agaty 2008) zagadką pozostaje rzeczywisty stosunek zmarłego do Kościoła katolickiego.
Czy skomentuje Pan wrzawę wokół zamieszania, które powstało po pańskiej wypowiedzi. To próba egzekucji, – w której dowodzą funkcjonariusze z „Gwiazdy śmierci” przy ul. Czerskiej w Warszawie (siedziba „Agory” S.A. i redakcji „Gazety wyborczej”) i telewizję WSI 24, a do plutonu egzekucyjnego dołączył zdaje się na ochotnika Pański redakcyjny kolega, Miłosz Bednarczyk, który na Waszych łamach kłamliwie donosi, że nie odpowiadam na zadane pytania. Oświadczam: nikt z redakcji „Dziennika Wschodniego” wcześniej nie nawiązał ze mną kontaktu, – choć bynajmniej nie zszedłem jeszcze do podziemia i Panu, jak widać, bez trudu udaje się do mnie dodzwonić. Zresztą, proszę zwrócić uwagę, kto jest moim recenzentem, kto jest moim oskarżycielem – m.in. bp Cisło TW „Rzymianin”, min. Siwiec TW „Jerzy”, red. Olejnik – i inne „Stokrotki”. Jeżeli zechce pan kierować się wskazaniami takich autorytetów – wolna wola. Ale dobrze chyba wiedzieć, kto właściwie do Pana przemawia i kto Pana poucza z telewizora, czy z ambony, nieprawdaż?
Wiele osób związanych z KUL czuje się dotkniętych Pana wypowiedzią. Czy ich Pan przeprosi? W Lublinie przeżyłem kilka lat dzieciństwa. Z Katolickim Uniwersytetem Lubelskim jestem związany sentymentem i relacjami rodzinnymi, które od dawna nie są niestety tak zażyłe, jak bym sobie tego życzył – między innymi, jak mniemam, na tle różnicy opinii w sprawach, o których wyżej mowa. Nie posiadam się jednak ze zdumienia, że akceptacja w tym środowisku dotyczy już nie tylko zakłamania i permanentnego matactwa w życiu publicznym, czego zagorzałym orędownikiem i perfidnym praktykiem był za życia abp Życiński, – ale także stalinowskich metod (nagonka, samokrytyka, listy potępiające, wezwania do cenzury prewencyjnej), jakie zastosowano na KUL wobec Bogu ducha winnych studentów, z którzy zechcieli wyświetlić mój film, „Eugenika – w imię postępu”. Opinii o niesławnej pamięci arcypasterzu archidiecezji lubelskiej nie kryłem i za jego życia. To problem „Wyborczej”, że nie popularyzowała moich wcześniejszych wypowiedzi o negatywnej roli Józefa Życińskiego w polskim życiu publicznym. Tylko o tym aspekcie się wypowiadam, bo w relacje między nieboszczykiem a Stwórcą nie mnie wnikać. Mam nadzieję, że Józef Życiński rozstał się z tym światem zawczasu załatwiwszy na ziemi wszystkie doczesne rachunki. Czego sobie i wszystkim życzę.
Z korespondencji: Szanowny Panie, Załączam autoryzowany tekst – jakiekolwiek skróty, zmiany, korekty wymagać będą ponownej autoryzacji – będę wdzięczny za potwierdzenie odbioru. Z poważaniem, Grzegorz Braun Dnia 17 maja 2011 16:03 Szanowny Panie Redaktorze, W nawiązaniu do naszej rozmowy telefonicznej sprzed pół godziny, niniejszym potwierdzam, że wyrażam zgodę wyłącznie na publikację autoryzowanego przeze mnie tekstu w wersji integralnej, (…) załączonej. Nie zgadzam się na skrócenie tekstu „o połowę” (jak Pan to zalicytował telefonicznie) – ani też na wykorzystanie w jakichkolwiek fragmentach. Z ubolewaniem, Grzegorz Braun Za: ‘Grzegorz Braun’ – nieoficjalna strona sympatyków - (18 maja 2011) („Tekst, który NIE UKAZAŁ SIĘ w „Dzienniku Wschodnim”.”)
http://www.bibula.com/?p=38065
OGÓLNOPOLSKA AKCJA – prawda o IZRAELSKIM „LOBBY”. Film Zniesławienie (Defamation).
Film do ściągnięcia z http://www.megaupload.com/?d=6NSI5PEN
. Poniżej email, który otrzymałem od Gallussa z prośbą o jego rozpowszechnianie oraz film pt. Zniesławienie. Admin [StopSyjonizmowi]
[Uwaga: film został już usunięty z Megaupload, ale damy sobie z tym radę. - gajowy]
Witam serdecznie,
Został przetłumaczony film DEFAMATION – czyli inaczej Izraelskie „zniesławienie” , który jest blokowany przez międzynarodowa masonerię w każdym kraju, ten film w ogóle nie jest znany Europie, niestety… angielskia wersja filmu została zablokowana na każdym portalu Internetowym, ponieważ dla syjonizmu słowo „holokaust” i „antysemityzm” to tematy tabu… nawet Internauci nie mają prawa o tym dyskutować… „Zniesławienie” – zostało zrobione przez Izraelskiego Żyda Yoava Shamira, który wywodzi się z SYJONISTYCZNEJ RODZINY… tak więc ten film NIE JEST ANTYSEMICKI – raczej wyjaśnia, że pojęcie „antysemityzmu” jest narcystycznie wykorzystywane do wpajania poczucia wyższości rasowej i zniewalania narodów świata za pośrednictwem lichwy i gangów banksterskich
KAŻDY MYŚLĄCY CZŁOWIEK, który chce to sprawdzić to odkryje, że do ILLUMINATÓW, masonerii, skull & bones itd. należy w 90% syjonistyczna żydowska mafia.
Film demaskuje ADL – Ligę Przeciw Zniesławieniu – czyli Orwellowskie Ministerstwo Miłości – jest to organizacja, która w jawny sposób wprowadza reżim i cenzurę w każdym kraju, ostatnio ocenzurowali nam Google.
Przykład:
http://stopsyjonizmowi.wordpress.com/2011/04/18/google-usuwa-filmy-ze-swojej-strony-video-google-com/
Film jest odpowiedzią wobec międzynarodowej syjonistycznej mafii, która chce nas ograbić z naszego dobytku, i wyłudzić kolejne pieniądze, – bo uważają, że to my biedni Polacy mordowaliśmy Żydów podczas II wojny… „Zniesławienie” – w pigułce wyjaśnia w jaki sposób w państwie Izrael przez kilkadziesiąt lat utworzył się reżim podobny do reżimu Hitlerowskiego, „ofiara upodobniła się do swojego oprawcy” – który wpaja młodym ludziom, że goje to psy i są po to, aby dla nas pracować. Po kilkunastu latach indoktrynacji rasistowskiej każdy młody Żyd ma do tego stopnia wyprany mózg, że wie, że musi żerować na gojach, aby utworzyć globalny rząd – New World Order. Jeśli jesteście prawdziwymi Słowianami, ludźmi, którzy chcą uświadamiać ludzi to udostępnijcie TEN FILM NA WASZYCH:
- stronach internetowych
- kontach na youtube, dailymotion, video itd.
- waszych blogach internetowych
Macie obowiązek moralny do spełnienia, musimy się zjednoczyć, ponieważ New World Order, – czyli faszystowski rząd się zbliża wielkimi krokami. Cytuję profesora Finkelsteina, który wystąpił również we filmie – autora książki „Przedsiębiorstwo Holokaust” – Żyda, który stracił pracę na UNIWERSYTECIE DePaul w Chicago za mówienie prawdy, i który ma zakaz wjazdu do Izraela. „… to rodzaj patologicznego narcyzmu, kontemplacji „pępka świata”, kiedy jesteś najbogatszą, najsilniejszą, odnoszącą największe sukcesy mniejszością narodową świata, masz świat na tacy, a rozglądasz się wokoło i mówisz o antysemityzmie, to jest wg. mnie powód do wstydu” Pamiętajcie w Polsce ma powstać 2 państwo Izrael, po tym jak arabowie ich wyrzucą z ich zakątka świata – czyli dojdzie do Trzeciej Wojny zapowiadanej… I dlatego wszyscy młodzi ludzie są dosłownie wyrzucani za granice, a KIBICÓW – drugą armię polską – się knebluje. Mamy ŻYDOWSKI RZĄD, i sytuacja jest podobna do sytuacji w latach 30, XX wieku, może nawet 1935 rok, kiedy to Nazizm stale wzrastał na sile aż w końcu uderzył, TERAZ powstanie Jeden Globalny Rząd Nazistowski a każde państwo zostanie zdegradowane do poziomu życia 3- świata.
Tłumaczenie dzięki współpracy z:
- http://stopsyjonizmowi.wordpress.com/ (Ola Gordon)
- http://radtrap.wordpress.com/ Radtrap
- Mark Nieliwodzki
- i pseudonim „Maghrebianka” http://www.youtube.com/user/maghrebiankaa
Zmontował: galluss http://www.youtube.com/user/ArCzi2828
ŚCIĄGAJCIE FILM NA WASZE KOMPUTERY, PONIEWAŻ TEN FILM ZOSTANIE PRZEZ POLSKĄ CENZURĘ I BRAK WOLNOŚCI SŁOWA ZABLOKOWANY, został zablokowany w każdym kraju, były jedynie napisy portugalskie…. NIESTETY, ALE BĘDZIEMY GO WSTAWIAĆ CODZIENNIE DO BÓLU, już mi się wyświetliła informacja o prawach autorskich – YOUTUBE ma taki program do rozpoznawania dźwięku i głosów poszczególnych ludzi – rozpoznali głos autora FILMU „Yoava Samira” i również jest napisane, że film jest zablokowany permanentnie w:
- Guernsey, Ireland, Isle of Man, Jersey, United Kingdom
Macie 2 wersje – w częściach na portale takie jak youtube, dailymotion i cały film DO OBEJRZENIA U SIEBIE na komputerze i POKAZANIE GO SWOJEJ RODZINIE!!!!
Film do wrzucenia na youtube został podzielony na 8 części, podam wam linki do ściągnięcia, musicie „Defamation” rozreklamować w Internecie polskim, możecie również film ściągnąć BEZPOŚREDNIO Z YOUTUBE, czy dailymotion, dzięki wtyczce do przeglądarki Mozilla Firefox o nazwie „download helper”, po prostu instalujecie wtyczkę, i w górnym lewym rogu przeglądarki po włączeniu filmu pojawi się kolorowa ikonka i wtedy klikajcie na ściągnij wersję „medium” – czyli HD. !!!Mówimy NIE mordowaniu PALESTYŃCZYKÓW !!! Proszę wysłać tego e-maila dalej, wszystkim waszym znajomym…
Linki do filmu na Youtube znaleźć można w oryginalnym artykule na stronie:
http://stopsyjonizmowi.wordpress.com,
z której to wkleiliśmy powyższą informację. Postaramy się ściągnąć cały film i umieścić go tak, aby był łatwo dostępny dla naszych gości. –admin
Wywiad z Grzegorzem Braunem
Poniższy wywiad nadesłał nam jeden z gości gajówki. Przypominamy, iż chodzi o sprawę „pobicia policjantów” przez reżysera Grzegorza Brauna – zob. też poniższe linki:
http://marucha.wordpress.com/2010/02/15/kto-podnosi-reke-na-walese-i-jaruzelskiego/
http://marucha.wordpress.com/2010/02/20/ciag-dalszy-sprawy-rez-brauna-ktory-pobil-policjanta/
http://marucha.wordpress.com/2010/09/22/rezyser-grzegorz-braun-skazany-na-grzywne/
Tuż po wtorkowej rozprawie jeden z uczestników „obywatelskiego wsparcia” Grzegorza Brauna, Jan Kotwicki ze Wschowy przeprowadził wywiad z Reżyserem. Poprosił redakcję iPP o jak najszybszą publikację, co niniejszym czynimy.
Jan Kotwicki: Co się dzisiaj wydarzyło w sądzie? Grzegorz Braun: No to Państwo widzieliście, co się wydarzyło. Zostaliście wyproszeni z sali sądu. Sąd nie jest nikomu winien uzasadnienia, sąd podejmuje suwerenne decyzje. Jest tylko taki mały figiel w tym, że na pierwszej rozprawie sąd wyprosił publiczność, nie tak zresztą licznie zgromadzoną i przedstawicieli mediów na wniosek policjanta, który mnie fałszywie oskarża. Ten policjant powołał się na dobro swojej służby. Sąd się do jego wniosku przychylił. Na następnych rozprawach ten funkcjonariusz już się z reguły nie pojawia, a mimo to sąd bez niczyich wniosków z własnej inicjatywy przed opinia publiczną utajnia rozprawy.
J. K.: Czy Pan czuje, że jest traktowany w sposób specjalny? G. B.: Ja poprosiłem wysoki sąd o to, żeby tego postępowania nie przedłużał, dlatego że ma ono, z mojego punktu widzenia formę nękania. Ta sprawa trwa już półtora roku. Oczywiście nikt mnie już tu przed sądem nie bije, nikt mnie tu nie skuł i palców mi nie wyłamuje, ale sami państwo wiecie, że tak wstać rano, przyjść do sądu, to troszkę to czasu zajmuje. Przekonuję wysoki sąd, że jeżeli jestem rzeczywiście takim bandytą, perfidnym na dodatek, jak mnie o to oskarżają policjanci i jak powtarza prokuratura, to chyba to jest groźne, że ja od półtora roku, czy już dwóch prawie lat, jeśli liczyć od tego zdarzenia w kwietniu 2008 roku, chodzę na wolności. Czy to nie rodzi zagrożenia dla zdrowia, a może i życia biednych funkcjonariuszy z oddziałów prewencji, którzy mogą być przeze mnie napastowani? Jeśli jest prawdą to, co mówi prokurator, należałoby mnie posadzić do więzienia i odizolować od społeczeństwa – dlatego właśnie, że rzekomo targnąłem się na tego biednego funkcjonariusza, który razem z grupą kolegów sobie rzekomo nie mógł dać ze mną rady, z czego by wynikało, że jestem jakimś nadzwyczajnym supermenem (co w ogóle mi bardzo pochlebia).
J. K.: Pani prokurator teraz milczała, nie zabierała w ogóle głosu na tej rozprawie. G. B.: To może trwać dowolnie długo. Rozprawy do tej pory się odbywały w bardzo niespiesznym tempie. Teraz jak sądzę, pod pewnym wrażeniem tej sytuacji, sąd wyznaczył naraz trzy terminy rozpraw. Najbliższa z nich się ma odbyć 2 marca, o 11:30, potem 9 marca o 11:30 i 18 marca o 10:00. I teraz proszę państwa zła wiadomość dla ewentualnych zainteresowanych: sąd dzisiaj nie rozważył wniosku o zmianę decyzji o wyłączeniu jawności tych rozpraw tylko zapowiedział, że rozważy ten wniosek na kolejnej rozprawie. A zatem na kolejnej rozprawie sąd być może zmieni swoją decyzje. Jeszcze jedna sprawa. Dlaczego mój adwokat wzywa na świadka zastępcę dowódcy komisariatu policji Wrocław Ołbin? Otóż dlatego, że to on doprowadził do tego, że po ok. dwóch godzinach przetrzymywania mnie wreszcie mogłem wykonać telefon do adwokata. Wcześniej, co zresztą zostało fałszywie zapisane w dokumencie zaświadczającym moje zatrzymanie, napisano, że ja nie żądam telefonu do nikogo. To nie prawda. Ten funkcjonariusz doprowadził do tego, że mogłem wreszcie gdzieś zadzwonić, a potem jeszcze grzecznie mnie odprowadził do wyjścia z tego posterunku policji i pożegnał się ze mną, jeśli dobrze pamiętam, uściskiem dłoni. Chciałbym, żeby tutaj przed sądem wyjaśnił, czy z każdym groźnym bandytą, który się targnie na jego podkomendnego tak grzecznie się żegna i czy każdego odprowadza do drzwi komisariatu. Chciałbym, żeby to zeznał, ale na razie było to niemożliwe, bo przed sądem się nie stawia.
J. K.: Panie Reżyserze, fizycznie nie byliśmy obecni na sali, ale dusze nasze i serca tam były – czy to się czuło na sali? G. B.: Szczerze mówiąc było was tam nieźle słychać. (śmiech)
J. K.: Przepraszamy, więc wymiar sprawiedliwości, za to że byliśmy może hałaśliwi… G. B.: Bardzo Państwu dziękuję za zainteresowanie. Bardzo się czuje zaszczycony Państwa obecnością tutaj. Chciałbym tylko żebyście wszyscy widzieli sprawę we właściwych proporcjach. Stoi tutaj pan Kornel Morawiecki, który ma doświadczenia, że tak powiem, poważne, z poważnych czasów. Dzisiaj jest to tylko żałosne, ale należy rzecz widzieć we właściwych proporcjach.
J. K.: Tylko, że teraz żyjemy w wolnej Polsce, prawda? Wtedy była inna sytuacja. G. B.: No zapomniałem, można zapomnieć… J. K.: Dziękuję bardzo za wywiad.
Odkrycie nowego patogenu stworzonego przez Monsanto 17 stycznia uznany międzynarodowy autorytet w dziedzinie patologii roślin, dr Don Huber wystosował list do sekretarza USDA (amerykański odpowiednik Ministerstwa Rolnictwa), Toma Vilsacka, w którym ostrzega przed nowo odkrytym patogenem oraz możliwych powiązaniach między genetycznie modyfikowaną kukurydzą i soją typu Roundup Ready a poważnymi zaburzeniami reprodukcyjnymi żywego inwentarza oraz nieurodzajami zbóż uprawnych. W niecałe trzy tygodnie później administracja „urodzonego na Hawajach” prezydenta, mówiąc krótko, olała apel Don Hubera i wydała zezwolenie na dwa nowe zmodyfikowane gatunki roślin uprawnych typu Roundup Ready. Rośliny typu Roundup Ready są tak zmodyfikowane, by były odporne na produkowany przez Monsanto silny środek chwastobójczy o tej nazwie, oparty na Glyphosate. Tylko w roku 2007 w USA rozsiano na polach uprawnych około 85 milionów kg tego środka; ilość ta nieustannie rośnie w miarę, jak chwasty uodparniają się na Glyphosate. Zespół naukowców z USA odkrył ostatnio nowy mikroorganizm, widzialny jedynie przez mikroskop elektronowy, którego zaistnienie wiąże się najprawdopodobniej ze wzrostem liczby chorób u roślin Roundup Ready, a zatem z nieurodzajami, a także ze spadkiem płodności zwierząt hodowlanych. Dr Don Huber, obecnie emerytowany profesor na Purdue University, poświęcił 50 lat na studia nad chorobami roślin. Ma za sobą również 41 lat kariery wojskowej, w której osiągnął stopień pułkownika.
Zob. też http://player.vimeo.com/
Istnieje możliwość podpisania listu protestacyjnego do administracji Obamy (w jęz. angielskim):
http://action.fooddemocracynow.org/sign/dr_hubers_warning/#who
Inne artykuły na temat Monsanto:
http://marucha.wordpress.com/2009/04/29/gmo-genetically-modified-organism/
http://marucha.wordpress.com/2009/04/30/monsanto-wyzywienie-swiata-w-rekach-handlarzy-niewolnikow/
http://marucha.wordpress.com/2009/05/13/bawelna-z-monsanto/
http://marucha.wordpress.com/2011/03/21/monsanto-w-natarciu/
Opracowanie gajowego Maruchy.
Marine Le Pen o sojuszu z Rosją Tradycyjnie europejska prawica – zwłaszcza ta, określana przez mainstreamowe media mianem „skrajnej“ – postrzegana była jako antykomunistyczna, co automatycznie przekładano na antyrosyjskość (zresztą przez samych komentatorów rosyjskich). W jednym z ostatnich wywiadów dla dziennikarzy zagranicznych Marine Le Pen, przywódczyni francuskiego Frontu Narodowego i kandydatka na prezydenta w nadchodzących wyborach, dała niespodziewanie wyraz swym sympatiom prorosyjskim, postrzegając dobre stosunki z tym krajem, jako jedyną alternatywę dla duszących suwerenność państw struktur unijnych i hegemonistycznej pozycji USA.
[Ani chybi Marine Le Pen to była członkini PZPR i potomkini NKWD-istów, jak niezawodnie orzekną polscy patryjoci. - admin]
„Rosja jest częścią naszej cywilizacji. Mamy wspólne korzenie, długą historię wspaniałej przyjaźni (…) Powinniśmy zwrócić się do Rosji, by rozwijać partnerstwa gospodarcze i energetyczne. Myślę, że ta zimna wojna, która nałożona została na stosunki z Rosją przez Amerykę, jest olbrzymim politycznym błędem” – powiedziała w wywiadzie Marine Le Pen – „W interesie Francji jest zwrócenie się w kierunku Europy, Wielkiej Europy uwzględniającej opartą na partnerstwie współpracę z Rosją (…) Mam na myśli całą Europę. Musimy przede wszystkim ściślej współpracować z Rosją”.
Podstawowym założeniem wypowiedzi Le Pen są uwarunkowania geopolityczne. Mówiąc o „Wielkiej Europie”, ma oczywiście na myśli nie Europę regionów, zarządzanych z Brukseli przez ponadnarodowe struktury unijne, a Europę suwerennych państw, Europę narodów, o której mówił już generał i prezydent francuskiej V Republiki Charles de Gaulle – Europę „od Atlantyku do Uralu”. Kandydatka na prezydenta z ramienia FN zapowiedziała, że celem jej ugrupowania jest wyjście Francji z NATO, zawieszenie strefy Schengen, wyjście Francji ze strefy Euro, a w konsekwencji – „poważne przemyślenie końca Unii Europejskiej”, oraz ścisła, partnerska współpraca z Rosją. Sprzeciw wobec ponadnarodowych struktur unijnych, ograniczających i stopniowo likwidujących suwerenność państw członkowskich (wspólna waluta, otwarcie granic) i zapowiedź wystąpienia z nich Francji, jest, więc jednym z dwóch podstaw programowych francuskiego Frontu Narodowego. Drugim z nich jest „antyamerykanizm”. Tradycyjnie amerykańska i europejska prawica, określana, jako konserwatywna, jest – niezależnie od kraju, w którym funkcjonuje – antykomunistyczna (antyrosyjska) i proamerykańska. Zimną wojnę i politykę prezydenta Ronalda Reagana postrzega w kategoriach walki dobra ze złem, a Związek Radziecki (lub putinowską Rosję, jako spadkobiercy jego imperializmu), jako „Imperium Zła”. FN się jednak do tej tradycyjnej prawicy nie zalicza, raczej postrzegać go można w związku z tzw. „Nową Prawicą” czy „trzecią drogą”. Widać to wyraźnie właśnie na przykładzie stosunku do USA, a zwłaszcza militarnych czy ekonomicznych symboli ich globalnej dominacji – NATO oraz Banku Światowego. FN od początku, czyli jeszcze za czasów przewodnictwa ojca Marine Le Pen, sprzeciwiał się członkostwu Francji w strukturach transatlantyckich. Podobnie obecna przewodnicząca Frontu uważa, że Ameryka wykorzystuje sojusz północnoatlantycki, jako instrument ciągłej walki z Rosją, nawet po zakończeniu zimnej wojny, upadku ZSRR i faktycznej, choć nie „zachodniej”, demokratyzacji tego kraju. Konsekwencją tych dwóch podstawowych założeń jest zwrot w kierunku Rosji, jako jedynej pozostającej „w zasięgu ręki” alternatywy wobec tych dwóch ponadnarodowych ośrodków władzy. Le Pen podkreśla, nawiązując przy tym do dziedzictwa de Gaulle’a, że Rosja jest częścią Europy, pozostając praktycznie ostatnim jej, liczącym się na arenie międzynarodowej, suwerennym i niezależnym elementem. Wskazuje też na długą, historyczną współpracę pomiędzy obydwu państwami (z okresu Rosji carskiej i współpracy podczas I wojny światowej), a także na korzyści gospodarcze, mogące płynąć z takiej współpracy. Do tego miejsca wszystko wydaje się proste i jasne. Gorzej natomiast przedstawia się sytuacja w przypadku twierdzenia o wspólnocie cywilizacyjnej. Trudno, bowiem zaprzeczać, że Rosja stanowi własną, odrębną, „eurazjatycką” cywilizację. Oczywiście, wspólne elementy występują w obydwu – w rosyjskiej i europejskiej (zachodniej). Podstawą obydwu jest chociażby chrześcijaństwo. Jednakże cywilizacyjnie i kulturowo chrześcijaństwo wschodnie bardzo różni się od zachodniego (Ruś Kijowska chrzest przyjęła z Bizancjum, a nie z Rzymu, co zasadniczo wpłynęło na dalszy rozwój kultury, systemu politycznego, systemu wartości czy wreszcie domniemanego czy rzeczywistego „ducha narodowego”). Chętnych do zagłębienia tego tematu odsyłam do Konecznego, Huntingtona, Gumilowa, Dugina czy Sołżenicyna. Niewątpliwie wizja Marine Le Pen wydaje się ciekawa, choć można jej zarzucić brak realnych podstaw a przez to „kontrowersyjność” w pewnych kwestiach. Jest to wizja antyunijna, co spodoba się przeciwnikom UE; antyamerykańska, co spodoba się wszelkim przeciwnikom globalizmu i ponadnarodowych systemów władzy politycznej, militarnej czy ekonomicznej, oraz – prorosyjska, co spodoba się… przede wszystkim pewnym kręgom w samej Rosji, liczącym na odwrócenie się europejskich państw od USA w kierunku wschodnim i przyciągnięciu ich do ściślejszej współpracy (vide: współpraca rosyjsko-niemiecka). Przede wszystkim jednak, licząc się z europejskimi realiami i mocnym ugruntowaniu obecnego ładu w Europie – wydaje się być wizją mało prawdopodobną. Michał Soska
http://sol.myslpolska.pl
Adminowi zdecydowanie podoba się zarówno antyunijność, jak i antyamerykanizm, (co w rzeczy samej oznacza sprzeciw wobec żydowskiej globalizacji). Być może w chwili obecnej wizja Marine Le Pen nie wydaje się realistyczna, – choć nigdy nie wiadomo, jakie niespodzianki szykuje nam przyszłość, – ale dobrze, że wreszcie ktoś liczący się w polityce jasno wyartykułował to, o czym na razie głoszą jedynie niszowe witryny internetowe: precz z Unią i USRaelem.
O dzielnym rządu wojowaniu, Polakach za Odrą i dobrych sąsiadach – wywiad z senator Dorotą Arciszewską-Mielewczyk Z senator Dorotą Arciszewską-Mielewczyk (PiS), wiceprzewodniczącą Komisji Spraw Zagranicznych, rozmawia Waldemar Maszewski
Może Pani wymienić paralele w traktowaniu polskiej mniejszości w Niemczech i niemieckiej mniejszości w Polsce? - Nigdy taka symetria nie występowała. Mało tego, zdaniem prominentnych działaczy PO, m.in. pana posła Andrzeja Halickiego, przewodniczącego sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych, mniejszości polskiej w Niemczech nie ma. A skoro nie ma, to nie ma również potrzeby walczyć o prawa dla niej. Musimy przyjąć do wiadomości fakt, że Polską rządzą ludzie, którzy stawiają przed sobą minimalne cele. Dla nich ważniejsze jest, jak wypadną w zachodnich mediach. A mniejszość? Dla rządu Donalda Tuska nie jest to żaden problem, traktuje więc sprawę w kategoriach gorącego kartofla.
Jednocześnie są dowody na to, że Berlin konsekwentnie zwodzi stronę polską niespełnionymi obietnicami, nie wykonując nawet podstawowych obowiązków wynikających z treści traktatu o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy z 1991 roku. - Mamy to, na co sobie zasłużyliśmy. Jesteśmy słabsi, ale to wcale nie oznacza, że musimy prowadzić politykę zagraniczną z podkulonym ogonem. A jeżeli prowadzimy taką politykę, to wówczas nie dziwmy się, że nikt nas nie szanuje. Szacunek nie oznacza dobrej prasy, bardzo często oznacza złą. Szacunek można wypracować sobie niezłomną postawą, determinacją w osiąganiu celów, choć często wbrew powszechnej opinii. Rząd Donalda Tuska pozbawiony jest tych wszystkich cech. Jest to gabinet pokornego trwania, bardzo słaby gracz na arenie międzynarodowej. I nie wiem, czy nie wyraziłam opinii na wyrost.
Maciej Płażyński, tragicznie zmarły w katastrofie smoleńskiej prezes Stowarzyszenia “Wspólnota Polska”, uważał, że mieszkający w Niemczech Polacy są dyskryminowani, ponieważ w tym kraju od dziesiątków lat obowiązuje doktryna państwowa pełnej asymilacji. - Podpisuję się pod tym stwierdzeniem, choć nie słyszałam tej wypowiedzi. Rodzic z mieszanego małżeństwa, który chce sprawować opiekę nad dzieckiem, zawsze przegra z niemieckim współmałżonkiem. Kilka takich spraw pilotowałam i wiem, że Niemcy mają bardzo silne poczucie “więzi plemiennej”. Państwo niemieckie sprawuje nad dziećmi wręcz opiekę rodzicielską, ma np. prawo nakazać uczestnictwo w pewnych zajęciach szkolnych wbrew woli prawnych opiekunów. Głośna sprawa państwa Romejków, którzy dwa lata temu uciekli do USA i poprosili tam o azyl polityczny, pokazuje, że państwo niemieckie chce profilować naród pod jedną sztancę.
Przedstawiciele niemieckiej mniejszości otwarcie zaczynają mówić, że nie można dywagować na temat jakiejkolwiek równowagi pomiędzy niemiecką a polską mniejszością, bo polskiej mniejszości w Niemczech nie ma. - Niemcy zamieszkujący Polskę stracili dobrą okazję, by milczeć. Przed nami stoi wyzwanie: może należałoby odebrać im przywileje niesłusznie nadane. Zastosujmy schemat niemiecki: nie ma żadnej mniejszości niemieckiej w Polsce. Wszyscy obywatele Rzeczypospolitej są równi wobec prawa, w tym również ci, którzy czują się Niemcami z pochodzenia. Jednak nie ma żadnych powodów, by traktować ich w jakiś wyjątkowy sposób.
Dlaczego Niemcy nie chcą przywrócić Polakom statusu mniejszości narodowej? - Bo to się wiąże z nakładami finansowymi. Niemcy potrafią liczyć i dbają o własny interes.
Jaką strategię powinien w tej sytuacji zastosować rząd Donalda Tuska? - Powinien zastosować zasadę symetrii. Nie uznajecie mniejszości polskiej w Niemczech, my odbieramy przywileje Niemcom zamieszkującym w Polsce. Uznajecie – przywracamy przywileje. Do tego trzeba mieć jednak charakter.
Wiele wskazuje też na to, że zostaniemy w Niemczech jedyną niezrehabilitowaną grupą pokrzywdzoną przez nazistów – bo zrehabilitowali nawet swoich dezerterów. O czym to świadczy? - O tym, że polscy politycy mają fajne plecy do klepania. Oczywiście formy poprawności są zachowane: uśmiechy, uściski. Jednak jak przychodzi do konkretów, to – jestem o tym głęboko przekonana – Niemcom trudno powstrzymać się od śmiechu. A dlaczego mieliby zrehabilitować przedwojenną Polonię?
Według nieoficjalnych informacji, które pozyskał “Nasz Dziennik”, podczas obrad okrągłego stołu w Berlinie miało dochodzić do zakulisowych nacisków ze strony niemieckiej, aby Polacy w ogóle zrezygnowali z ewentualnych odszkodowań i statusu mniejszości, to wtedy strona niemiecka przychylniej spojrzy na inne postulaty… - Powinniśmy twardo bronić naszych interesów. To, że Niemcy sobie czegoś nie życzą, jestem w stanie zrozumieć. Przecież oni walczą o swoje, a nie nasze konfitury. Uważam, że przebieg tych rokowań powinien być przedmiotem wnikliwej analizy służb specjalnych, które ustawowo zajmują się bezpieczeństwem państwa. Być może trzeba będzie w przyszłości taką analizę przeprowadzić.
Na czerwiec planowane są polsko-niemieckie uroczystości związane z 20 rocznicą podpisania polsko-niemieckiego traktatu o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy. Mamy, co świętować? - Nie mam wątpliwości, że rząd Donalda Tuska dobrze się bawi. Na tę część nieoficjalną – nie mogą o tym w żadnym wypadku zapomnieć – powinni zabrać ze sobą klęczniki, a później to już tylko tańce… Ale mówiąc już całkiem poważnie: nie uważam, by istniały jakiekolwiek podstawy do świętowania.
Ambasador RP w Niemczech Marek Prawda chwali ten traktat i zastanawia się, co dobrze rozumiejący się z Niemcami Polacy mogą jeszcze dać Europie. Jego zdaniem, po 20 latach od podpisania tego dokumentu partnerstwo Warszawy i Berlina nabrało nowego wymiaru i stało się dojrzałe. Czy rzeczywiście?- To jest mowa dyplomatyczna. Nie warto tego komentować. Naprawdę na poziomie przeciętnego Kowalskiego i Millera zasadniczo nie ma problemów. One pojawiają się na poziomie politycznym. Najlepiej to scharakteryzował guru PO Władysław Bartoszewski: “Brzydka panna na wydaniu”, na którą większość kawalerów nawet nie chce spojrzeć, ale ona próbuje na siłę ich w sobie rozkochać. Dziękuję za rozmowę.
Dorota Arciszewska-Mielewczyk – Senator z PiS, prezes Powiernictwa Polskiego
Gazociąg zablokuje Szczecin Mimo zapewnień rządu o zakopaniu Nord Streamu pod Bałtykiem wszystko wskazuje na to, że Gazociąg Północny zablokuje szczeciński port – donosi „Dziennik Gazeta Prawna”. Gazociąg uniemożliwia wpływanie do Szczecina statkom o zanurzeniu większym niż 13,5 metra. W kolejnych latach nie będą mogły wpływać do niego również statki, których zanurzenie wynosi 15 m więcej, a takich buduje się obecnie coraz więcej, na co już teraz przygotowują się porty m.in. w Rotterdamie czy Rostoku. Strona niemiecka i polska prześcigają się w zapewnieniach o tym, że będą podejmowane działania, aby gazociąg nie zablokował Szczecina i Świnoujścia. Angela Merkel mówiła w zeszłym tygodniu, że przewidziano w tym celu środki zaradcze, a kancelaria premiera uspokaja, że Nord Stream już zdecydował o zakopaniu rury. Tymczasem w rzeczywistości nic nie wskazuje na to, by miało dojść do wkopania rury. Wprawdzie Nord Stream zaprezentował pięć metod na przeprowadzenie tego, ale nie przedstawił żadnego planu prac ani badań geologicznych dna Bałtyku. Innym rozwiązaniem mogłoby być wyznaczenie nowej trasy morskiej dla gazociągu, co jednakże jest uzależnione nie od decyzji koncernu, ale Międzynarodowej Organizacji Morskiej. W tym celu konieczne jest wystąpienie Niemiec, na których wodach terytorialnych znajduje się alternatywna trasa, z wnioskiem do organizacji. Jeśli by nawet Niemcy zdecydowali się na ten krok, procedury będą się ciągnęły latami. Wszystko wygląda, więc na to, że problem Szczecina i Świnoujścia będzie nadal próbowało się zamieść pod dywan.
Źródło: „Dziennik Gazeta Prawna”
Kościół w Polsce odzyskał 12 proc. budynków zrabowanych przez komunistyczne władze Kościołowi katolickiemu w Polsce komuniści zabrali do połowy lat 60 prawie 3500 budynków, nie licząc zabudowań gospodarczych – wynika z dokumentów przechowywanych w Sekretariacie Konferencji Episkopatu. Komisja Majątkowa zwróciła Kościołowi 490 budynków, czyli 12 procent. Niepublikowane dotąd dokumenty, jakie Sekretariat Konferencji Episkopatu Polski przekazał KAI obejmują lata 1945–1964. Pierwszy dotyczy budynków zabranych w tym okresie 19 spośród 25 diecezji. Drugi zawiera sumaryczny wykaz budynków skonfiskowanych w tym okresie zgromadzeniom zakonnym, z podziałem na zakony męskie i żeńskie. Dokumenty dotyczą terenów Polski centralnej oraz ziem zachodnich – nie obejmują olbrzymiej skali zaboru dóbr kościelnych na polskich ziemiach wcielonych bezpowrotnie do ZSRR. Kościół w granicach PRL-u, na terenie 19 diecezji został pozbawiony – wedle odnalezionych dokumentów – 3356 budynków, nie biorąc pod uwagę zabudowań gospodarczych. Jeśli chodzi o przeznaczenie, to wśród zabranych obiektów znajdowało się m. in.: – 90 szpitali, – 490 szkół i przedszkoli, – 278 kaplic i miejsc sprawowania kultu, – 398 domów katechetycznych, parafialnych i rekolekcyjnych, – 71 burs i internatów, – 136 domów dziecka, – 57 domów starców, – 1117 domów mieszkalnych. Zdecydowana większość wymienionych obiektów służyła wykonywaniu przez Kościół misji na rzecz społeczeństwa, głównie w zakresie charytatywnym i edukacyjnym. Warto przypomnieć, że na skutek 21 lat działalności Komisji Majątkowej Kościół katolicki odzyskał zaledwie 490 budynków. Kościelnym osobom prawnym przekazano w tym 9 przedszkoli, 8 szkół podstawowych, 18 szkół ponadpodstawowych, 8 domów dziecka, 10 domów pomocy społecznej, 19 szpitali oraz 15 innych obiektów służby zdrowia. Biorąc pod uwagę fakt, że przytoczone dane dotyczące zaboru kościelnego mienia dotyczą tylko 19 diecezji, przyjąć można, że w latach 1945-1964 skonfiskowano kościelnym osobom prawnym ponad 4 tys. budynków. Łatwo, więc wyliczyć, dodając szacunkowe dane z pozostałych diecezji, że po 1989 r. zwrócono Kościołowi zaledwie ok. 12 proc. skonfiskowanych budynków. Ponadto na skutek decyzji Komisji Majątkowej Kościołowi katolickiemu wypłacono odszkodowania w wysokości 143, 5 mln zł., ale Komisja w swym sprawozdaniu opublikowanym 2 marca br. nie podaje, jaka część z tej sumy jest rekompensatą za utracone budynki a jaka za ziemię rolną bądź lasy. Jeśli chodzi o diecezje to odnaleziony dokument zawiera podział na konfiskaty przeprowadzone przed i po 1956 r. 19 spośród 25 diecezji straciło w sumie 2078 budynków (poza gospodarczymi). W Polsce centralnej znacznie więcej w okresie stalinowskim: 520 a 168 po 1956 r. Inaczej sytuacja kształtowała się na ziemiach zachodnich, gdzie do 1956 r. zabrano Kościołowi 134 budynki, a w latach 1956-1964 – 245 begin_of_the_skype_highlighting 1956-1964 – 245 end_of_the_skype_highlighting. Wynika stąd, że „odwilż październikowa” wyhamowała walkę z Kościołem na terenach Polski centralnej, natomiast w diecezjach położonych na ziemiach poniemieckich uległa ona wówczas intensyfikacji. Ponadto skonfiskowano 911 budynków w diecezji warmińskiej, ale dokument nie podaje dokładnej daty zaboru. Istniejące dane pokazują, że najbardziej poszkodowaną diecezją w Polsce centralnej była archidiecezja poznańska (384 skonfiskowane budynki), a po niej archidiecezja warszawska (162). W innych diecezjach tego regionu konfiskowano po 20 – 40 budynków. Na ziemiach zachodnich, jeśli chodzi o skalę zaboru budynków przoduje diecezja warmińska – 991, na drugim miejscu jest administratura apostolska z siedzibą w Opolu – 210, na trzecim gorzowska – 139. Jeśli chodzi o własność diecezjalną, to odnalezione dane wskazują, że wśród budynków najwięcej zabrano domów mieszkalnych. W Polsce centralnej 275 a na ziemiach poniemieckich 626. Na drugim miejscu są domy parafialne, rekolekcyjne i katechetyczne. W Polsce centralnej – 152 a na ziemiach odzyskanych – 398. Szkół i przedszkoli odebrano diecezjom w Polsce centralnej – 28 a na ziemiach zachodnich – 38. Szpitali i sanatoriów odebrano diecezjo w Polsce centralnej 5, a na ziemiach zachodnich – 10. Dokument dotyczący konfiskaty budynków należących do zgromadzeń zakonnych pokazuje, że środowiska zakonne starano się pozbawić przede wszystkim prowadzonych przez nie dzieł charytatywnych i edukacyjnych. Stąd zabrano 333 budynki, w których znajdowały się przedszkola: 327 zgromadzeniom żeńskim i 6 męskim. Skonfiskowano 117 domów dziecka należących do zgromadzeń żeńskich i 14 do męskich. Zabrano także 18 szkół podstawowych i 74 szkoły średnie. Ponadto zgromadzenia męskie utraciły 29 budynków, w których znajdowały się seminaria duchowne. Olbrzymie konfiskaty dotyczyły szpitali prowadzonych przez zakony. Zabrano 63 szpitale należące do zgromadzeń żeńskich i 12 do męskich. Skonfiskowano też 52 domy starców należące do zgromadzeń żeńskich. Ponadto Kościół utracił – jak wykazują szacunkowe wyliczenia – ok. 140 tys. hektarów ziemi, z czego w Polsce centralnej odzyskał 65, 5 tys. hektarów i 30 tys. ha na ziemiach zachodnich oraz rekompensatę i odszkodowania w wysokości 143, 5 mln zł. Aby wykazać pełen majątek skonfiskowany Kościołowi przez komunistyczne władze w okresie PRL, niezbędne są dalsze badania i kwerendy archiwalne. Źródło: KAI
Najwstrętniejszy hitlerowiec Społeczeństwo izraelskie jest nieliczne. Kiedy Izraelczycy spotykają się po raz pierwszy, zachowują się jak prowincjusze na spotkaniu w wielkim mieście. Starają się znaleźć wspólnych znajomych z kibucu, wojska lub z czasów studenckich. Społeczeństwo jest tak małe, że często im się to udaje. Izraelscy Żydzi uprawiają kolejny ciekawy sport: ilekroć jest mowa o jakimś celebrycie, próbują udowodnić, że ma on żydowskie korzenie. „Obama? O tak, on jest w jednej trzeciej Żydem, przez najnowszego przyjaciela czy ciotkę!” będą wołać z całą powagą, chrupiąc pistacje. Ponieważ nie jesteśmy rasistami, musimy zachowywać się tak samo w odniesieniu do nazistowskich Niemiec. Nie trzeba było długo czekać, by dowiedzieć się, że najwstrętniejszym hitlerowcem był nie tylko Żyd, ale również Izraelczyk. Momencik, Izraelczyk? Państwo Izrael wtedy nie istniało! Cóż, to jest jedno z cudów, gdy ma się do czynienia z nielegalnym państwem bez konstytucji, o nieokreślonych granicach, a nawet dobrze zdefiniowanych obywatelach. Mogą terroryzować ludzi do woli i bezkarnie. Mogą też ogłaszać nowe rodzaje dziwnych społeczeństw (kibuc), nielegalne prawa, i nikt na to nie reaguje. W „Holokauście niemieckiego prawa” napisałem o tym, jak Izrael odważył się ustanawiać prawa z mocą wsteczną w celu oskarżenia Adolfa Eichmanna i Johna Demianiuka. Przepisów z mocą wsteczną nie można uznawać za rzetelne praktyki, niezależnie od uzasadnień wykorzystywanych do ich akceptacji. Tak, więc przynajmniej niech to będzie spójne. Jeśli można uchwalać wsteczne prawa dla sądzenia nazistów, to byli nazistami ci, którzy stali się obywatelami Izraela i muszą być traktowani, jako izraelscy hitlerowcy z II wojny światowej. Jednak po raportach Goldstone’a i Beit Oranim jest jasne, Izraelczycy nie potrafią odróżnić dobra i zła, dlatego oczekiwanie od nich spójności i logiki to nieco za dużo, jak udowodniają poniżej wymienione wydarzenia. W 2007 r. Salomon (Szlomo) Morel zmarł w Tel Awiwie, jako Izraelczyk, obywatel izraelski od 1994 roku, kiedy opuścił Polskę po rozpoczęciu śledztwa ws. dokonanych przez niego zbrodni wojennych w okresie wojny i tuż po niej. Świadkami jego zbrodni było ponad 100 świadków, w tym 58 byłych więźniów; porównaj to z bardzo wątpliwymi dowodami – prawdopodobnie fałszywymi – braku świadków w przypadku Johna Demianiuka. Główne wydarzenie odnosi się do okresu, w którym był komendantem obozu „Zgoda” w Polsce, od marca do listopada 1945 roku. Torturami doprowadził do śmierci 1500 – 2000 więźniów. Wydaje się, że Morel doznawał szczególnej radości w popełnianiu tych mordów. Sprawa Morela ujrzała światło dzienne w latach 1990., gdy amerykański dziennikarz żydowski, John Sack, opublikował książkę ze szczegółowymi relacjami o domniemanych „mordach z zemsty,” dokonywanych przez Żydów mianowanych na stanowiska kierownicze w obozach więziennych pod koniec wojny. W 2004 r. Polska zwróciła się do Izraela o jego ekstradycję. Jakaż to była okazja dla syjonistycznego reżimu, aby udowodnić, że popiera prawo! Zamiast tego, Izrael odmówił. Polscy prokuratorzy stwierdzili, że Izrael odrzucił wniosek, ponieważ „nie było żadnych podstaw” do ekstradycji Morela, doniosła Associated Press. Prokurator z Instytutu Pamięci Narodowej, która bada zbrodnie z czasów wojny – skrytykował decyzję, nawiązując do poparcia udzielanego przez Izrael sądzenia starszych osób oskarżonych o ludobójstwo Żydów w czasie wojny. „Powinna być jedna miara dla sądzenia zbrodniarzy wojennych, niezależnie od tego, czy są Niemcami, Izraelczykami, czy innych narodowości, „powiedziała Ewa Koj z Polskiego Instytutu Pamięci Narodowej. Jej słowa mają szczególne znaczenie przy rozpatrywaniu wypowiedzi rządu izraelskiego z lipca 2005 r., że wniosek ten został formalnie odrzucony, gdyż poważniejsze zarzuty zostały odrzucone, jako fałszywe, potencjalnie, jako część spisku antysemickiego, i ponownie odrzucone ze względu na przedawnienie czynów Morela, i że Morel był w złym stanie zdrowia. Antysemicki spisek. Nagle spiski są uzasadnione, no i kwitną. Ale, oczywiście, to odnosi się tylko do spiski przeciwko Żydom, mówi izraelski Izraelczyk. Po tej farsie Polska skapitulowała. Ten artykuł jest doskonałą sekwencją do „Holokaustu niemieckiego prawa”, opublikowanego przeze mnie tuż po skazaniu Johna Demianiuka. Czasem można odnieść wrażenie, że wybieram stare i nieistotne kwestie, ale to nie jest tak. Wydarzenia te zawsze podkreślają podstawowe błędy występujące w toczących się zbrodniach. Na przykład, w przypadku Kav 300, nazwisko bezwzględnego mordercy jest wszystkim znane. Agent Szin Beth, Ehud Yatom, był mordercą. On jeszcze przebywa na wolności, co oznacza, że wspiera go państwo Izrael. Oznacza to, że państwo odrzuca swoje własne prawa, które zabraniają mordów. Tak, więc, państwo Izrael określa się jako jednostkę przestępczą. Mimo czasu, jaki upłynął od zdarzenia, nic się nie zmieniło. Mimo czasu, podobne zbrodnie popełniane są codziennie, gdyż nie naprawia się tej niesprawiedliwości. Gdyby sprawa Morela została właściwie potraktowana, nie bylibyśmy świadkami – albo bylibyśmy świadkami jej skróconej wersji, a ściślej – z okrutnego i nielegalnego sądzenia Johna Demianiuka. Nikogo nie powinno się sądzić trzy razy za to samo wydarzenie, aż do osiągnięcia pożądanego wyroku. Nierozwiązane, doprowadziło to do haniebnego werdyktu niemieckiego sądu. Nierozwiązane, te dwa wydarzenia zapewniają, że popełni się więcej niesprawiedliwości przez – i w imię – Izraela i państw zachodnich. W końcu wydaje się, że najokrutniejszym nazistą był nie tylko Żyd, ale również Izraelczyk. Czy Centrum Szymona Wisenthala może się do tego odnieść? Oz 14:9 – Któż jest tak mądry, aby to pojął, i tak rozumny, aby to rozważył? Bo drogi Pańskie są proste: kroczą nimi sprawiedliwi, lecz potykają się na nich grzesznicy.
[według http://www.nonpossumus.pl/ps/Oz/14.php winno być Ozeasz 14:10 – przyp. tłum.]
Roy Tov Tłumaczenie Ola Gordon – “The Nastiest Nazi“
Abp Vegliò: nie oszukujmy się, tania siła robocza to niewolnicy Dziś praktycznie każdy z nas żyje z niewolnictwa. I będzie tak dopóki nie zainteresujemy się, w jakich warunkach powstają kupowane przez nas produkty i w co nasze pieniądze inwestują banki– twierdzi przewodniczący Papieskiej Rady ds. Duszpasterstwa Migrantów i Podróżujących. Abp Antonio Maria Vegliò uczestniczył wczoraj w jednodniowym kongresie na temat walki ze współczesnymi formami niewolnictwa. Zorganizowała go w Rzymie amerykańska ambasada przy Stolicy Apostolskiej z okazji 10-lecia Protokołu z Palermo, którego sygnatariusze zobowiązywali się walczyć z nowymi formami niewolnictwa. Przybyły specjalnie na tę okazję przedstawiciel Departamentu Stanu USA ds. niewolnictwa przekonywał, że jest to zjawisko powszechne, obecne w większości krajów świata. Na jego faktyczne rozmiary oraz naszą współodpowiedzialność za losy współczesnych niewolników zwrócił też uwagę przedstawiciel Watykanu, abp Vegliò. Walka z niewolnictwem zależy, bowiem w dużej mierze od naszej dobrej woli, od tego, czy zechcemy kontrolować banki i ich inwestycje... „Handel ludźmi to problem bardzo rozległy – podkreślił watykański hierarcha. – Dotyczy on przede wszystkim przymusowej pracy, choćby w rolnictwie. Od kilku lat istnieje swoista forma niewolnictwa choćby przy zbiorze pomidorów na południu Włoch, czy w sektorze budowlanym w Niemczech, albo w służbie zdrowia w Wielkiej Brytanii. Najgroźniejszą postać zjawisko to przybiera w wypadku dzieci wykorzystywanych, jako żołnierze, ale też przy szyciu piłek futbolowych, albo przy produkcji dywanów. Najbardziej znaną formą niewolnictwa jest dziś niewolnictwo seksualne. W Azji z kolei powszechne jest niewolnictwo za długi. Wielu ubogich zmusza w ten sposób swe dzieci do niewolniczej pracy” – powiedział Radiu Watykańskiemu przewodniczący Papieskiej Rady ds. Duszpasterstwa Migrantów i Podróżujących.
Zdaniem abp. Vegliò najważniejszym wyzwaniem jest dzisiaj przebudzenie sumień. Walka z niewolnictwem zależy, bowiem w dużej mierze od naszej dobrej woli, od tego, czy zechcemy kontrolować banki i ich inwestycje, czy zgodzimy się na kontrole produkcji oraz kupowanie produktów zapewne droższych, które będą miały etykietę gwarantującą, że nie pochodzą z niewolniczej pracy. kb/ rv
KOMENTARZ BIBUŁY: “Zdaniem abp. Vegliò najważniejszym wyzwaniem jest dzisiaj przebudzenie sumień. Walka z niewolnictwem zależy, bowiem w dużej mierze od naszej dobrej woli, od tego, czy zechcemy kontrolować banki i ich inwestycje [...] ” – Widać, że niektórzy zaczynają mówić jaśniejszym językiem i rozumować normalnie. Należałoby tylko dopowiedzieć i zapytać się wprost: a kto to taki w wyraźnej nad reprezentatywności kontroluje te banki, kto steruje systemem monetarnym? Weźmy Stany Zjednoczone ze swoim Fedem, czyli prywatną (należącą do prywatnych banków) instytucją uzurpującą sobie prawo emisji pieniądza zwanego dolarem. Otóż ta prywatna firma o celowo zwodniczej nazwie “Federal Reserve System”, nadzorowana jest przez pięciu członków wchodzących w skład Zarządu, czyli “Federal Reserve Board of Governors”. Może wymieńmy po kolei nazwiska dzisiejszych członków zarządu. Są to: Benjamin S. Bernanke, Donald L. Kohn, Kevin M. Warsh, Elizabeth A. Duke i Daniel Tarullo. Przed tymi dwiema ostatnimi osobami, funkcję sprawowali: Randall S. Kroszner i Frederic S. Mishkin. Może przyjrzyjmy się teraz sylwetkom tych osób, które – przypomnijmy – w sposób niemal absolutny zawiadują systemem monetarnym w Stanach Zjednoczonych i dodajmy ich pochodzenie etniczne, a otrzymamy interesujący obrazek:
Benjamin S. Bernanke – żydowskie
Donald L. Kohn – żydowskie
Kevin M. Warsh – żydowskie (najmłodszy w historii dyrektor Fed-u, mianowany w wieku 35 lat)
Elizabeth A. Duke – w biografii nie ujawniono – ani na stronach Banku Federalnego, ani w encyklopediach, – dlaczego ukrywa się te fakty?
Daniel Tarullo - w biografii nie ujawniono – ani na stronach Banku Federalnego, ani w encyklopediach-, dlaczego ukrywa się te fakty?
Poprzedni dyrektorzy:
Randall S. Kroszner – żydowskie
Frederic S. Mishkin – żydowskie
Gdyby jednak dalej penetrować skład osobowy Fed-u, to oprócz pięciu dyrektorów (dzisiaj: trzech jest pochodzenia żydowskiego, do tej pory było ich pięciu, czyli 100%), mamy również dwunastu regionalnych prezydentów. Uwzględnijmy, zatem i tych szefów i zobaczmy jak tutaj rozkłada się ta etniczna przynależność. Otóż okazuje się, że i tutaj mamy do czynienia z nieprawdopodobną nadreprezentacją etniczno-religijną pewnej grupy, która jednak oburza się, gdy próbuje się wskazywać na jej oczywiste korelacje z systemem finansowym, a tym bardziej się irytuje rzucając oskarżenia o “antysemityzm”, gdy wskazuje się na niezaprzeczalny fakt, iż kilkudziesięciokrotnie nadreprezentatywna grupa kontroluje system monetarny. Dla pełnego obrazu wymieńmy, zatem nazwiska prezydentów poszczególnych oddziałów i ich etniczno-religijną przynależność:
Oddział Boston: Eric S. Rosengren – żydowskie
Filadelfia: Charles I. Plosser – żydowskie
Richmond: Jeffrey M. Lacker – żydowskie
St. Louis: James B. Bullard – żydowskie
Kansas City: Thomas M. Hoenig – żydowskie
Dallas: Richard W. Fisher – żydowskie
San Francisco: Janet L. Yellen – żydowskie
Minneapolis: Narayana R. Kocherlakota – w biografii nie ujawniono – ani na stronach Banku Federalnego, ani w encyklopediach (zastąpił Gary H. Sterna – żydowskie)
Nowy Jork: William C. Dudley – goj
Cleveland: Sandra Pianalto – goj
Atlanta: Dennis P.Lockhart – goj
Chicago: Charles L. Evans – goj
Tak, więc z grupy pięciu członków Zarządu, trzech stanowią Żydzi, czyli 60 procent. Z grupy 12 regionalnych prezydentów, mamy dzisiaj 6 zadeklarowanych Żydów, czyli 50 procent. W sumie, na 17 najważniejszych stanowiskach zasiada 9 Żydów (dotychczas było ich 12), choć cały czas nie wiemy czy wobec reszty nie chodzi o zakonspirowanych Marranos. Wobec 2% populacji Żydów w USA, zjawisko to oznacza ponad 25-krotną nadreprezentację Żydów w zarządzie głównym i oddziałach Banku Federalnego (dotychczas była to nadreprezetacja ponad 35-krotna). Podobna sytuacja jest Departamencie Skarbu (U.S. Treasury Department), gdzie na 11 najważniejszych stanowiskach, w pięciu zasiadają zadeklarowani Żydzi. Listę taką możnaby rozwinąć również i na zastępców, poszczególne największe banki (wszak delegujące swoich przedstawicieli właśnie do Fedu), kluczowe pozycje na Wall Street, itd, itp. – wszędzie dojdziemy do podobnej konkluzji. Arcybiskup Antonio Maria Vegliò zaczyna, więc mówić normalnym językiem, choć nie kończy swojej myśli. A ta wydaje się być dzisiaj – tak jak i przed 70 laty – najważniejsza. Sprowadza się ona w największym skrócie do: sił kontrolujących system finansowy oraz do podstaw tego systemu (czytaj: lichwy). Bez rozwiązania tych kwestii nie ma mowy o normalizacji systemu finansowego, gospodarek oraz wyeliminowania niewolnictwa, o którym mówi arcybiskup. Za: Radio Watykańskie (19/05/2011)
Czym naprawdę jest antysemityzm? – ks. Denis Fahey Dziś bardziej niż kiedykolwiek przedtem siła tych, którzy skłonni są do zła, wypływa z tchórzostwa oraz słabości ludzi dobrych, a cała żywotność królestwa szatana jest wynikiem niefrasobliwej słabości katolików - św. Pius X
W znakomitej recenzji mojej książki Królestwo Chrystusa a zorganizowany naturalizm, która ukazała się w jezuickim magazynie ,,La Civiltà Cattolica” (marzec 1947), specjalny nacisk położono na dokonane przez mnie rozróżnienie: ,,Autor książki pragnie poczynić wyraźne rozróżnienie pomiędzy nienawiścią wobec narodu żydowskiego, która jest antysemityzmem, a opozycją w stosunku do żydowskiego i masońskiego naturalizmu. Ta opozycja ze strony katolików musi być zdecydowana, a jej wyrazem powinno być uznanie, nie tylko indywidualne, ale te społeczne, praw nadprzyrodzonego królestwa Chrystusa i Jego Kościoła oraz działalność polityczna mająca na celu uznanie tych praw przez państwo i respektowanie ich w życiu publicznym”. ,,Wielu ludzi jest, więc całkowicie nieświadomych obowiązku katolików, co do publicznego opowiadania się za panowaniem Zbawiciela w życiu społecznym, czemu sprzeciwia się żydowski naturalizm”. Nie mamy tu niestety możliwości przytoczenia dłuższych fragmentow z nauczania papieskiego, by udowodnić, że papieże zawsze podkreślali, iż katolicy muszą stać nieugięcie na straży określonych w papieskich encyklikach praw Chrystusa Króla, a równocześnie zachować swe umysły i serca wolne od nienawiści do narodu, z którego wedle ciała narodził się Zbawiciel. Z drugiej strony muszą oni walczyć o prawa Chrystusa Króla i nadprzyrodzony ład społeczny opisany w encyklice Quas primas, głosząc otwarcie, że odrzucenie naszego Pana Jezusa Chrystusa, prawdziwego Mesjasza, przez Jego własny naród oraz nieugięta opozycja tego narodu względem Niego są fundamentalnym źrodłem chaosu i konfliktów w świecie. Równocześnie, jako członkowie [Ciała Mistycznego] naszego Pana Jezusa Chrystusa, katolicy nie powinni nigdy nienawidzić narodu, w którym za pośrednictwem Matki Najświętszej, Lilii Izraela, Druga Osoba Trójcy Przenajświętszej przyjęła ludzką naturę, ani odmawiać jego członkom należnych im praw. Nadprzyrodzone oświecenie umysłu i serca oraz niezłomny hart, jakiego wymaga się dziś od członków Chrystusa, można osiągnąć jedynie z pomocą Tego, który płakał nad odrzuceniem przez Jerozolimę przyniesionego przezeń ładu. Taka postawa będzie oznaczała dla wiernych członków Chrystusa nieuchronne cierpienia, nie wolno im jednak nigdy zapominać o przyszłym chwalebnym tryumfie Zbawiciela. Można podać dwa powody, da, których wierni członkowie [Ciała Mistycznego] Chrystusa są często zdradzani przez tych, którzy powinni występować po stronie Chrystusa Króla. Po pierwsze, wielu pisarzy katolickich mówi o papieskich potępieniach antysemityzmu bez wyjaśnienia znaczenia tego terminu i nie odwołując się nigdy do dokumentów podkreślających prawa naszego Boskiego Pana, Głowy Ciała Mistycznego, Kapłana i Króla. Wielu ludzi jest, więc całkowicie nieświadomych obowiązku katolików, co do publicznego opowiadania się za panowaniem Zbawiciela w życiu społecznym, czemu sprzeciwia się żydowski naturalizm. W rezultacie wielu katolików jest tak nieświadomych doktryny katolickiej, że rzucają oskarżenia o antysemityzm na tych, którzy walczą o prawa Chrystusa Króla, wspomagając w ten sposób skutecznie wrogów Zbawiciela. Po wtóre, wielu katolickich autorów powtarza po prostu bezkrytycznie to, co przeczytali w naturalistycznej lub wrogiej ładowi nadprzyrodzonemu prasie i nie rozróżnia między antysemityzmem we właściwym, katolickim sensie tego słowa a antysemityzmem” takim, jak rozumieją go sami Żydzi. Dla Żydow bowiem ,,antysemityzm” jest niczym innym jak opozycją w stosunku do naturalistycznej, mesjańskiej dominacji ich narodu w stosunku do wszystkich innych. W tym sensie przywódcy narodu żydowskiego zupełnie słusznie utrzymują, że walka o prawa Chrystusa Króla implikuje w istocie bycie ,,antysemitą”. Termin ten (…) dla ludzi bezmyślnych obejmuje wszelkie formy opozycji wobec naturalistycznych celów narodu żydowskiego oraz demaskowanie metod, jakimi posługuje się on dla osiągnięcia tych celów. Podczas beatyfikacji Joanny d’Arc św. Pius X powiedział: ,,Dziś bardziej niż kiedykolwiek przedtem siła tych, którzy skłonni są do zła, wypływa z tchórzostwa oraz słabości ludzi dobrych, a cała żywotność królestwa szatana jest wynikiem niefrasobliwej słabości katolików. O, gdybym mógł zapytać Boskiego Odkupiciela, jak Go prosił w duchu prorok Zachariasz (Zach 13, 6a): “Cóż to za rany są w pośrodku rąk twoich?”, usłyszałbym bez wątpienia odpowiedź: ‘Jestem zraniony w domu tych, którzy mię miłowali’. Zostałem zraniony przez moich przyjaciół, którzy mnie nie bronili i którzy przy każdej okazji współpracowali z moimi przeciwnikami. I słowa te odnoszą się do słabych i letnich katolików wszystkich narodowości”.
ks. Denis Fahey Przełożył Tomasz Maszczyk
Za: Zawsze wierni nr 3/2009 (118)
Grad - inżynier skarbu Bank pozbywający się Ryszarda Petru, a zatrudniający Szymona Majewskiego, to doskonały symbol trapiących nas rządów. Ale oczywiście wymiana w PKO BP uznanego ekonomisty na klauna nie jest jedynym sukcesem Ministerstwa Skarbu Państwa. Prywatyzacja BGŻ, to jest dopiero sukces! Współudziałowiec, holenderski Rabobank, oferował za państwowe 37 proc. akcji po 90 zł za sztukę. Ale pan minister Grad, który jest wszak wybitnym fachowcem, tylko, że od geodezji, uznał, że spokojnie uzyska więcej. Wyobrażam to sobie plastycznie, jak na Radzie Ministrów, jojczących, że od tych nieustających sukcesów bida im w resortach aż piszczy, wyrywa się lizus: szefie, a ja dwa miliardy załatwiam na maj, no, najmarniej półtora! Jak, nie przymierzając, Goering zapewniający wodza, że w kilka dni samym bombardowaniem wyeliminuje Anglię z wojny, albo, że jego "most powietrzny" uratuje kocioł pod Stalingradem. Nasz domorosły skarbowiec nie wziął pod uwagę jednego - że cena oferowana przez Holendrów wynikała z kalkulacji wejścia w posiadanie pakietu większościowego. Dla oferenta, mającego już część udziałów, potrzebne do przejęcia spółki akcje były, zatem więcej warte niż dla kogoś, kto ma w perspektywie tylko udział mniejszościowy. Niby rzecz oczywista, ale na Akademii Górniczo-Hutniczej pewnie tego nie uczyli. W efekcie udało się Gradowi uzyskać po 60 złotych za akcję, a i to, dlatego, że w ostatniej chwili drastycznie zmniejszył oferowaną do sprzedaży pulę. Czyli koniec końców budżet dostał pięciokrotnie mniej niż oficjalnie zapowiadane 1,5 miliarda, inwestorzy zostali zrobieni w konia, bo redukcja sięgnęła 80 procent, a w ręku państwa i tak pozostała "resztówka", tylko jeszcze mniejsza, którą teraz Holendrzy zechcą kupić może za ćwierć oferowanej wcześniej ceny, jak uda się ich wprawić w łaskawy humor.
O kompromitacji rządu, a Ministerstwa Skarbu Państwa w szczególności, nie chce mi się wspominać, bo po całej tej jeździe z szukaniem w internecie ogłoszonego już z pompą "katarskiego inwestora" trudno się ministerstwu skompromitować bardziej. (A tak nawiasem, zawsze warto przypomnieć, że Francuzi od IDENTYCZNEJ decyzji Komisji Europejskiej nakazującej zwrot udzielonej stoczniom pomocy publicznej odwołali się byli do Trybunału Europejskiego - i wygrali. I ich stocznie nie zostały zamknięte. Ale na to premier musiałby mieć, z przeproszeniem, prawdziwe jaja, a nie tylko ich "imidż".) Pan inżynier-minister Grad w ogóle zdaje się lubić, wbrew temu, co mówią o tym wszyscy ekonomiści, tak zwane "resztówki". Być może, dlatego, że choć posiadanie przez państwo mniejszościowego pakietu w sprywatyzowanej firmie nie ma sensu z punktu widzenia interesów państwa, to jak najbardziej ma z punktu widzenia polityków - pozwala, bowiem ministrowi kierować swych przedstawicieli do różnych rad nadzorczych, gdzie posady są ciepłe i wywołują wdzięczność nominowanych. Żaden możnowładca nie stara się przecież uszczuplać swoich latyfundiów.
Sytuacja własnościowa BGŻ przypomina nieco sytuację spółki Presspublika, wydawcy "Rzeczpospolitej". Jej większościowy udziałowiec, brytyjski Mecom, wielokrotnie proponował odkupienie od państwa mniejszościowego udziału. Nie znam szczegółów negocjacji, ale z logiki biznesowej wynika, że opłaca mu się zapłacić za nie więcej niż komukolwiek innemu. Priorytetem ministerstwa najwyraźniej jest jednak, co innego - żeby z "Rzeczpospolitej" wyrzucić jej obecnego redaktora naczelnego, a wraz z nim innych opozycyjnych dziennikarzy. Skoro Brytyjczycy uporczywie odmawiają spełnienia tego warunku, to Grad upiera się, że państwowe 49 procent sprzeda tylko wtedy, gdy i Mecom sprzeda - temu samemu wybranemu przez ministerstwo podmiotowi, jak się łatwo domyślać, chętnemu do zmiany profilu pisma - swoje 51 procent. O niczym innym mowy nie ma, choć dziurawy budżet łaknie każdej możliwej prywatyzacji jak przysłowiowa kania dżdżu. Jest to stary numer, ćwiczony już przez Millera. Wtedy, dla wyperswadowania Norwegom z Orkli, by zamiast Mecomowi sprzedali swoje udziały w gazecie spółce kojarzonej z SLD, posunięto się nawet do aresztowania pod lipnymi zarzutami trzech norweskich członków zarządu, więc można powiedzieć, że Grad i tak jest, jak na standardy III RP, "lajtowy". W naciskach na większościowego udziałowca "Rzeczpospolitej" ministerstwo posunęło się, jak zapewne państwo wiecie, do złożenia w sądzie wniosku o rozwiązanie spółki Presspublica. Gdyby sąd się przychylił, to wtedy prawa do tytułu wróciłyby do Grada, a ten zapewne już ma konkretnych kandydatów, którym by powierzył realizację swojej koncepcji rozwoju gazety. Bo oczywiście, jakby, kto pytał, oficjalnym motywem działań ministerstwa jest troska o rozwój gazety. Delegat Grada, były redaktor Łętowski, wymyślił tak znakomitą koncepcję: trzeba zmienić prawicowy wizerunek tytułu i upodobnić się do upadłego "Dziennika", żeby przejąć po nim te rzesze czytelników, które upadek gazety Krasowskiego i Michalskiego pozostawił osieroconymi. A tymczasem większościowy udziałowiec uparł się tkwić w błędach, więc nie pozostaje nic innego, niż prosić sąd o ogłoszenie upadłości firmy i jej likwidację. Przedstawiciel Ministerstwa Skarbu w zarządzie Presspubliki nie zraża się takim drobiazgiem, że spółka nie jest bynajmniej w upadłości, przeciwnie, jej ostatni bilans był najlepszy od czasu ustalenia się obecnej struktury własnościowej, że gazeta, jako jedyny z dużych tytułów utrzymuje sprzedaż, a nawet ją, w przeciwieństwie do pozostałych, zwiększa, że jej nowy tygodnik okazał się nadspodziewanym sukcesem, i we wszystkim tym decydującym czynnikiem jest właśnie ów "prawicowy" wizerunek, który ma stanowić przyczynę zguby gazety. W polskich sądach dzieją się cuda, więc choć wniosek, oparty na paragrafie przewidzianym na wypadek oczywistego bankructwa, jest absurdalny, Bóg jeden raczy wiedzieć, co z tym będzie dalej. Na to, żeby rząd uląkł się międzynarodowej kompromitacji, liczyć nie można; nie sposób utracić twarzy, jak się zamiast niej ma tylko puder. Zresztą, władza wierzy, że skoro się udało panu Ostachowiczowi "przykryć" sprawę stoczni, to się uda przykryć wszystko. Kto myśli, i tak już dawno wie swoje, a dla reszty urządzi się jakąś kolejną putinadę. Na dziennikarskiej giełdzie chodzi wiadomość, że pijarowcy Tuska mają już gotowy w szczegółach plan kolejnej akcji - po walce ze "stadionowymi bandytami" tym razem premier okaże moc i stanowczość likwidując piractwo drogowe. Czeka tylko na newsa o jakimś spektakularnym wypadku. A właściwie, po co czekać? Wystarczy zadzwonić do zaprzyjaźnionej "komercyjnej stacji", żeby pokazała jakiś szrot, paru statystów pochlapanych keczupem, i już będzie "breaking news" na parę dni. W końcu te śmiertelne ofiary zażywania dopalaczy, o których trąbiły "niezależne" media, też się potem okazały picem na wodę. PS. Nie chciałbym, żeby PT Czytelnik odniósł wrażenie, że czepiłem się faktu, iż ministrem skarbu zrobił Tusk geodetę. Dlaczego nie, skoro ministrem obrony uczynił psychiatrę i historyka sztuki, a kolej powierzył pieczy prawnika? Kompetencje są żelazną zasadą polityki personalnej Partii Oportunistów. Tylko, że na pewien szczególny sposób. Grzegorz Kostrzewa Zorbas, jeden z naszych najlepszych specjalistów od polityki międzynarodowej i członek PO bodaj od jej powstania, został przez partię wystawiony do sejmiku mazowieckiego - doktorat zrobiony na prestiżowej amerykańskiej uczelni u Zbigniewa Brzezińskiego jak raz wystarcza, żeby się zajmować nasypami kolejowymi pod Modlinem. Inny członek PO o znakomitych kwalifikacjach, Jacek Saryusz-Wolski, wskutek niełaski prezesa jest w całkowitej odstawce, odcięty od jakichkolwiek ważnych spraw i wpływów. A partyjnym specjalistą od polityki międzynarodowej uczynił Tusk faceta, który się jej nauczył w taki sposób, że prowadził biuro podróży, bodajże w Iławie. To zrozumiałe, że partia tak szanująca kompetencje jest naturalnym wyborem michnikowych elit III RP. Rafał Ziemkiewicz
Tomasz Parol vel Łażący Łazarz – wpis kompletny Trzeba mieć tupet Jedną z podstaw życia zbiorowego jest zasada jawności. Każdy, kto decyduje się działać w przestrzeni publicznej powinien przedstawić się z nazwiska i przeszłych zasług. Jeśli tego nie zrobi ryzykuje, że dokona tego ktoś inny. Próżno by szukać danych osób stojących za inicjatywą Nowy Ekran w zakładkach tej platformy blogerskiej. Zapewne tylko przez niedopatrzenie nie dowiemy się jak się nazywa redaktor naczelny. Zadałem sobie trud, by rozchylić zasłony tajemnicy, w kolejnych odcinkach podałem informacje dotyczące tajemniczej spółki zoo będącej wydawcą NE i przeniesienia udziałów w tej spółce przez dwóch dotychczasowych właścicieli, Tadeusza Oparę i Jerzego Klasickiego na 88-letnią starszą panią. Ujawniłem nazwisko Ryszarda Opary, tajemniczego biznesmena z Australii, giełdowego kondotiera o majątku niewiadomego pochodzenia finansującego przedsięwzięcie, dwa miesiące przed tym, nim dane je było poznać uczestnikom NE. Wreszcie podałem do publicznej wiadomości nazwisko redaktora naczelnego NE, Tomasza Parola, występującego pod pseudonimem Łażący Łazarz. Obecnie dowiaduję się, że inicjatorzy NE postanowili zdywersyfikować i rozszerzyć swoją ofertę, prezentując nową inicjatywę polityczną. W wielkim skrócie polegać ma ona na zachęceniu dotychczasowych wyborców PO by głosowali na jakąś bliżej niesprecyzowaną listę, której reprezentanci zawrą następne koalicję z PiS, umożliwiając w ten sposób PiSowi zdobycie większości parlamentarnej i utworzenie rządu. Jeszcze raz – wyborcy PO mają dać PiSowi bezpieczną koalicję parlamentarną eliminującą PO z dalszego rządzenia. Ja nie potrafię tego zamysłu wytłumaczyć w kategoriach racjonalnych, pozostawiając to licznym w S24 analitykom politycznym. Ryszard Opara był w swoim czasie bohaterem reportaży w prasie biznesowej, mnie brakuje narzędzi, by wdrążyć się w niejasności jego życiorysu, zasygnalizowane już wcześniej przeze mnie – pochodzenie majątku, karierę w Ludowym Wojsku Polskim, kulisy licznych wyjazdów zagranicznych za czasów PRL, a także wygrzebane przez innych blogierów związki z niektórymi postaciami z cienia polskiego życia politycznego. To, co skrywane więcej jednak mówi o bohaterze, niż to, co jawne. Tomasz Parol ciągle jednak pozostaje w ukryciu, nazwisko redaktora naczelnego NE ciągle jest oficjalnie nieznane, choć dla średnio rozgarniętego użytkownika gogli łatwo dostępne. Kim więc jest ten mieszkający w podwarszawskim Nadarzynie rozwiedziony czterdziestodwulatek, jedno dziecko (syn) obdarzany przez (byłych) przyjaciół pieszczotliwym przydomkiem „Grubas”? Część informacji daje nam prezentacja tego niedoszłego biznesmena na Goldenline. Prezentacja, jakich setki przechodzą przez ręce szefa działu personalnego, napisana gładkim językiem korporacyjnym. Pisania cv uczą na kursach, podobnie jak: szkolenia z negocjacji, sztuki prezentacji oraz zarządzania projektami w Grupie TP, spedycja międzynarodowa, prawo transportowe, INCOTERMS, prawo i obsługa celna, sztuka rozwiązywania sporów, ocena pracownika, zarządzanie kosztami, negocjacje handlowe, kodeks spółek handlowych, Krajowy Rejestr Sądowy, sztuka kreatywnego myślenia, budowanie zespołów, audytor ISO 9000, negocjacje zakupów, negocjacje i mediacje gospodarcze, windykacja należności, prawo czekowe i wekslowe w praktyce, zarządzanie środkami transportu, czas pracy kierowców, wystąpienia publiczne, fundusze strukturalne, ubezpieczenia transportowe, organizacje pożytku publicznego i wolontariat, tworzenie baz danych i inne. Absolwent prawa pracy na Uniwersytecie Łódzkim, jeszcze w trakcie studiów zaczepił się w Głównym Urzędzie Nadzoru Budowlanego, a następnie pracował w kilku firmach transportowych. Pokonywał mozolnie szczebelki kariery, ale niezadowolony z tempa awansów któregoś dnia postanowił pójść na skróty. Zastosował metodę „na pułkownika Kuklińskiego”, opisaną przez genialnych satyryków radzieckich Ilję Ilfa i Jewgienija Pietrowa w powieści „Złote cielę”, jako metoda „na lejtnanta Szmidta”. Ten nasz współczesny Ostap Bender (ten od „rzetelnie sprawdzonych sposobów pozyskiwania pieniędzy od obywateli„) zakłada wspólnie z niejakim Dariuszem Balcerzakiem organizację pod imponującym szyldem Centrum Obrony Interesów Narodu Polskiego im. Ryszarda Kuklinskiego. W jakim celu? Jak pisał działacz polonijny Andrzej M Salski: Jak zwykle w tego typu informacjach o powstaniu w Polsce jakieś nowej organizacji, był w niej apel do Polonii o przesyłanie pieniędzy na szczytna działalność w nim wymieniona? Pech chciał, że Centrum nie uzyskało zgody na używanie nazwiska pułkownika do firmowania swej działalności. Co prawda Bartłomiej Tomasz Parol (wówczas jeszcze dwojga imion, taka dziwna panowała wtedy moda) próbował dać odpór w wywiadach dla prawicowych publikacji: Tymczasem Centrum im. Ryszarda Kuklińskiego tworzą ludzie bardzo znani, ale w swoich środowiskach lokalnych. O zgodę na przyjęcie imienia patrona poprosiliśmy natomiast jednego ze znanych nam pełnomocników rodziny Pana Pułkownika. Do Centrum należą nauczyciele, dziennikarze lokalnych rozgłośni radiowych, prawnicy, działacze samorządowi i z większych lub mniejszych organizacji pozarządowych. Drodzy czytelnicy, czy zauważyliście pewną prawidłowość? Ależ tak, żadnych nazwisk. Nie wiadomo, kim był tajemniczy pełnomocnik, ani kim byli ci bardzo znani w swoich środowiskach uczestnicy przedsięwzięcia. Przedsięwzięcie zresztą zeszło chyba w cichości ze świata, bo więcej nie dało się o nim usłyszeć. Jakie były wymierne rezultaty zbiórki wśród Polonii też nie wiadomo. Na pamiątkę zostało jedynie zawieszone w powietrzu pytanie jednego z (byłych) przyjaciół TP: Tomasz
Wśród pojęć fundamentalnych mieści się także pojęcie „UCZCIWOŚĆ”. Ty wiesz, o czym mowa. Czekam na zwrot już 5 lat. Chyba zdołałeś uzbierać? -))) Być może Bartłomiej (ciągle jeszcze) Tomasz Parol nie miał głowy do regulowania starych długów (prośba o zwrot powtarza się jeszcze kilkakrotnie w innych okolicznościach), bo wpadł w poważne tarapaty. Nie znajdziecie o tym epizodzie jego życia nawet najmniejszej wzmianki w opływowej prezentacji na Goldenline. Nie wiadomo, o co dokładnie poszło w zatargu z międzynarodową firmą spedycyjną Vos Logistics, mamy jedynie relację jednej strony, to jest samego Tomasza Parola, zamieszczoną w kilkunastu miejscach blogosfery. Nie jestem w stanie rozsupłać wszystkich wątków tej historii, nie wiem, kto miał rację. Kto chce może sobie wyrobić połowiczną opinię na podstawie powieści Tomasza Parola opartej na wątkach afery. Z grubsza – Tomasz Parol, ówcześnie prawnik Vos Logistics założył spółkę komandytową Inter Car Parol mającą umożliwić firmie-matce ominięcie zobowiązań podatkowych. Następnie został przez Vos pozbawiony prawa własności do Inter Car i, jak się zdaje bezskutecznie, sądził się ze swoim byłym pracodawcą, odwołując się od niekorzystnych dla siebie wyroków sądowych aż do Strasburga. Jeśli ktoś znający się na rzeczy potrafi sporządzić sensowny i uczciwy referat na ten temat byłbym bardzo wdzięczny.
I znów mamy do czynienia, z czym dobrze znajomym czytelnikom publicystyki Tomasza Parola. Oto jak prezentuje swoje wpisy blogowe: Także i tu jest samotny bohater, walczący o sprawiedliwość, z resztą nie tylko dla siebie, przeciwko rzeszy niebezpiecznych czarnych charakterów. Megalomania, mitomania, grafomania. I cierpiętnictwo. W gwarze kryminologicznej nazywa się to modus operandi. Nie zmienia się wypróbowanych sposobów postępowania, jeśli przynoszą one oczekiwane korzyści. Odstawiony na boczny tor, bez możliwości kontynuacji świetnie zapowiadającej się kariery został Tomasz Parol prawnikiem antykorporacyjnym, blogierem S24 i zgorzkniałym pieniaczem. Utrzymywał się na posadzie w Fundacji Aktywizacji Zawodowej „TRUCKER”. Usiłował stworzyć portal dla bezrobotnych hey-ho.pl. Informacja ciągle jeszcze wisi na Goldenline, ale portal dawno już nie okazuje znaków życia, (jeśli kiedykolwiek). Pewnie chodziło o twórcze zastosowanie sprawdzonej maksymy Ostapa Bendera. To się nazywa „dotacje UE” i da się z tego przyzwoicie żyć. NIe żebym miał coś przeciwko cichym i skromnym ludziom wykonującym wielką pracę w organizacjach pozarządowych i zajmującym się pomaganiem ludziom wykluczonym. Tyle, źe Tomasz Parol do cichych i skromnych nie należy.
Inni blogerzy przyjrzeli się bliżej składowi personalnemu NE i wychwycili nadreprezentację byłych wojskowych i zużytych polityków. Wyciągają z tego wnioski o sterowaniu akcją NE przez siły pozostające w ukryciu. Tak daleko bym się nie posuwał. Jest dostatek sfrustrowanych generałów w stanie spoczynku i polityków niezapraszanych już do porannych programów tv, jakże chętnych do uczestniczenia w jakimkolwiek przedsięwzięciu na krótko przywracających ich w główny (niech będzie) nurt życia politycznego, nawet, jeśli jest to tylko Fundacja Aktywizacji Zawodowej Byłych Generałów i Polityków „NOWY EKRAN”, a namiastką prawdziwej telewizji jest NEtv i wrzutki na Youtube. I nagle zdaje mi się, że Jarosław Kaczyński mógł mieć rację. Polską chce rządzić układ niejasnych powiązań i tajemniczych postaci, z patriotycznym frazesem i prawicową obelgą na ustach. Wątpliwości, niejasności i pytania z moich poprzednich wpisów pozostają. A zaczęło się od mojego zadziwienia nad faktem przekazania udziałów w spółce Ok-ko przez dwóch wytrawnych biznesmenów Tadeusza Oparę i Jerzego Klasickiego na rzecz bezbronnej 88-letniej starszej pani. W jakim celu tego dokonali? Kto w tę działalność jest zamieszany i dlaczego wszyscy są anonimowi? Na te i inne pytania musisz sobie czytelniku odpowiedzieć, na podstawie przekazanej wiedzy, sam. Ja zakończyłem swoją misję.
Starosta Melsztyński salon24.pl
Kombinacja operacyjna „Łażący Łazarz” „Piotr Bączek jest blogerem Aleksandrem Ściosem, Bączek jest pułkownikiem służb specjalnych i ma zadanie skłócić przed wyborami nie tylko prawicę, ale zniszczyć również rodzące się inicjatywy obywatelskie” – takie i inne „rewelacje” przeczytałem ostatnio na kilku portalach internetowych. Autorem tych „njusów” był znany bloger „Łażący Łazarz”. Potem przez kilka dni słuchałem pytań: „czy jesteś Ściosem”, „dochrapałeś się pułkownika”? Zanim odniosę się do kwestii mego „pułkownikostwa”, blogowania pod pseudonimem Aleksander Ścios oraz rozbijania „inicjatyw obywatelskich”, nakreślę od siebie parę słów o tym demonicznym pułkowniku, który niszczy obecnie „inicjatywy obywatelskie” (jak to sformułowanie przypomina słowo wytrych rodem z PRL).
Od dziennikarza do weryfikatora Prawdą jest, że przez szereg lat byłem dziennikarzem. Jednak pięć lat temu odszedłem z tego zawodu, dlatego wiele osób może nie pamiętać mnie z tamtego okresu. Swoją przygodę z tym zawodem rozpoczynałem pod koniec lat 80. w młodzieżowej, studenckiej i niepodległościowej prasie podziemnej, podkreślam słowo „podziemnej”. Byłem związany ze środowiskiem Federacji Młodzieży Walczącej Mariusza Romana, młodzieżówki Polskiej Partii Niepodległościowej Romualda Szeremietiewa oraz legendarnego MRKS Krzyśka Wolfa i Edka Mizikowskiego (m.in. kolportowałem pismo „CDN” i tam również ukazał się mój pierwszy tekst, chyba w 1986 r. lub 1987 r.). Byliśmy twardą, antysystemową opozycją, protestowaliśmy przeciwko umowom „okrągłego stołu”, wyborom kontraktowym, namaszczeniu przez „konstruktywną opozycję” „Jaruzela” na głowę państwa (czy ktoś jeszcze pamięta ówczesne hasła: „znajdzie się pała, na d… generała”, „PRON cię wzywa”), czy abolicyjnej dla komunistów „grubej kresce” premiera Tadeusza – „siły spokoju” – Mazowieckiego. Na początku 1990 r. demonstrowaliśmy pod Salą Kongresową przeciwko transformacji PZPR w SdRP, a „nasz rząd” wysłał na nas policjo-milicję. Z drugiej strony kształtowaliśmy się w duchu katolickiej nauki społecznej – np. w 1989 r. współorganizowałem w Warszawie pierwszą legalną demonstrację przeciwko obowiązującej wtedy ustawie z 1956 r. o dopuszczalności zabijania dzieci nienarodzonych. Z perspektywy lat stwierdzam, że ten sprzeciw przeciwko „magdalenkowym” umowom i „grubej kresce” uchronił mnie przed „heglowskim ukąszeniem” III RP, nie znalazłem się w „GW”, tym bardziej nie było dla nas miejsca w administracji państwowej. W prasie legalnej debiutowałem w 1991 r. – „Tygodnik Centrum”, „Nowy Świat” – pierwszym w oficjalnym obiegu wywiadem z profesorem Mirosławem Dakowskim o aferze FOZZ. Potem, aż do lipca 2006 r., współpraca i praca w kilku tygodnikach, najważniejsze etapy to „Gazeta Polska” i „Głos”. Moją ulubioną formą była , jak to sam określam, „publicystyka analityczna”. Przy skromnych wtedy źródłach – brak IPN, powstający dopiero internet, źródła dziennikarskie bojące się utraty pracy –starałem się uchwycić problemy III RP. Wzorowałem się na najlepszych autorach tego stylu z lat 80. – Józefie Darskim z podziemnej „Orientacji na prawo”, Ludwiku Dornie z „Głosu”, Józefie Mackiewiczu, ale też ich oponentach z obozu narodowego. Nie wymyśliłem, więc żadnego oryginalnego „pióra” czy stylu, języka, sformułowań, które można bez trudu rozpoznać. Prawdą jest, że znam ministra Antonioniego Macierewicza, i co więcej, o zgrozo dla niektórych, byłem jego pracownikiem. Nie jest żadną tajemnicą, że miałem ten zaszczyt, że byłem jego współpracownikiem, z kilkoma przerwami, od 1996 r. Byłem asystentem, dziennikarzem „Głosu”, redaktorem naczelnym tygodnika „Głos”, a w 2006 r. przez kilka tygodni także rzecznikiem prasowym min. Macierewicza.
Prawdą jest również, że byłem członkiem Komisji Weryfikacyjnej ds. WSI. Zostałem nim w lipcu 2006 r., wtedy też odszedłem z funkcji szefa działu „IV Rzeczpospolita” Gazety Polskiej. Do dziś pamiętam lipcowe popołudnie, kiedy oznajmiłem zdumionemu T. Sakiewiczowi, że odchodzę z redakcji. Jeszcze bardziej zdziwił się, kiedy na jego pytanie: „Dlaczego? Gdzie?”, odpowiedziałem: „Nie mogę tego teraz powiedzieć”. Komisja Weryfikacyjna starała się bowiem jak najdłużej nie ujawniać personaliów członków. Konsekwencja mojego wyboru było całkowite zerwanie wszelkich kontaktów z „Gazetą Polską”, co przez pewien czas było zagadką dla moich koleżanek i kolegów z redakcji. Niekiedy zastanawiam się, śladem myślenia pisarza Phillipa K. Dicka, co stałoby się, gdybym został w „Gazecie Polskiej” i nie podjął społecznej pracy w Komisji. W maju 2008 r. w wyniku prowokacji, przeprowadzono w moim domu rewizję. ABW szukała u mnie tzw. „Aneksu do raportu z weryfikacji” oraz dowodów na korupcję w Komisji. Miałem stać swoistymi „drzwiami” służb specjalnych do min. Macierewicza. Prowokacja zakończyłaby się sukcesem, gdybym przechowywał przynajmniej jeden niejawny dokument lub chociaż jego kopię, (co w starych służbach było praktyką nagminną i przez przełożonych przyzwalaną). Wtedy można byłoby skompromitować weryfikatorów i oskarżyć ich o wynoszenie tajnych dokumentów i handel nimi. W związku z rewizją w moim domu SKW zawiesiła mi certyfikat dostępu do tajemnic, z tego też powodu musiałem zrezygnować z pracy w sejmowej komisji śledczej ds. nacisków (jednak w czerwcu 2010 r. SKW potwierdziła ważność certyfikatu). Na marginesie dodam tylko, że nieprawdziwe były również sugestie mediów, że członkowie Komisji otrzymywali pensję w wysokości 20 tysięcy zł miesięcznie, a potem sowite odprawy i posady w najlepszych spółkach. Członkowie Komisji pracowali społecznie, otrzymywali jedynie diety na obiad, ustawodawca nie przewidział, bowiem pensji za tę harówę, a po 2007 r. ci „wrogowie rządu miłości i marychy” byli często, jako pierwsi wyrzucani z kolejnych miejsc pracy. Prawdziwa jest także informacja, że pracowałem w Służbie Kontrwywiadu Wojskowego. Od października 2006 r. byłem szefem Zarządu Studiów i Analiz, który trzeba było – tak, jak kilka innych biur SKW – stworzyć od podstaw. Szukaliśmy nowych ludzi, ale staraliśmy się również wykorzystać te pozytywne, niewielkie „promile” ze starych służb, zerwaliśmy z dotychczas panującą zasadą analizy typu „kopiuj, wklej”. O efektach tych zmian niech świadczy fakt, że w grudniu 2010 r. ZSiA, jako jedyny Zarząd SKW, został zlikwidowany, ponieważ nawet po odejściu tylu ważnych osób nie pasował do systemu służby: „czy się stoi, czy się leży kilka tysięcy się należy”. Natomiast ja z SKW zostałem zwolniony w grudniu 2007 r., kiedy nowy szef służby płk Grzegorz Reszka (grał fana Pink Floydów, których także lubię) natychmiast zdymisjonował mnie, razem z grupą kilku dyrektorów, z dotychczasowej funkcji i wręczył wypowiedzenie. Nie otrzymałem żadnej propozycji, z SKW nie wiąże mnie już żadna umowa, oficjalna lub niejawna, podobnie jak z innymi specsłużbami. Prawdą jest również, że po SKW pracowałem w BBN, a teraz jestem doradcą parlamentarnego zespołu ds. tragedii smoleńskiej. Na tym jednak prawdziwe enuncjacje niejakiego „Łażącego Łazarza” kończą się.
Kłamstwa niejakiego „Łażącego Łazarza”
Nie jestem i nie byłem pułkownikiem SKW, innych służb mundurowych lub wojska (chociaż wiekowo znajduję się już w grupie generałów).
Nie byłem i nie jestem współpracownikiem specsłużb. W okresie 2006 – 2010 byłem dwukrotnie lustrowany, podlegałem również w tym zakresie postępowaniom sprawdzającym.
Nie prowadzę działalności politycznej, nie jestem posłem.
Nie prowadzę także działalności rozłamowej wśród innych „inicjatyw obywatelskich”.
Nie jestem Aleksandrem Ściosem i nie znam Aleksandra Ściosa.
Nie publikowałem w prasie pod innym pseudonimem, nie prowadziłem nawet bloga, co świadczy raczej o moim zacofaniu cywilizacyjnym niż demonicznej przebiegłości „wpływowego pułkownika służb specjalnych”.
Oczywiście niejaki „Łażący Łazarz” podważy moje oświadczenie. Być może ogłosi nawet, że ten „wpływowy pułkownik Bączek”, dalej manipuluje opinią blogerską, ukrywa swoje prawdziwe oblicze, by zrealizować niecne plany zniszczenia wspomnianych „inicjatyw obywatelskich”, które mogą uratować nasz kraj. Niektórzy zwolennicy niejakiego „Łażącego Łazarza” nawet stwierdzą:, „dlaczego mamy wierzyć Baczkowi, który przecież pracował w służbach i tam nauczył się kręcić bączki”. Otóż istnieje wiarygodny i obiektywny dowód – pierwszy wpis na blogu Aleksandra Ściosa pochodzi z 5 grudnia 2007 r. (godzina 8:15). Natomiast płk Grzegorz Reszka (to ten co lubi Pink Floydów) zwolnił mnie z SKW również 5 grudnia 2007 r.. Każda osoba zatrudniona w służbach specjalnych znajduje się pod wnikliwą kontrolą. Kontrola ta staje się bardziej dociekliwa i uporczywa, jeżeli osoba kontrolowana zaczyna stwarzać zagrożenie dla służby, władzy i elity rządzącej. Tymczasem ja jeszcze przez kilka miesięcy znajdowałem się pod tą „opieką” i to nie tylko SKW. Musiałbym być skończonym idiotą, gdybym w tym okresie prowadził antyrządowego bloga. Co więcej, służby specjalne nie wytropiły tej „wrażej” działalności antyrządowej. Przypomnę tylko, że w okresie od grudnia 2007 do przynajmniej lata 2008 byłem bardzo dokładnie inwigilowany przez ABW i SKW w związku z prowadzoną wtedy prowokacją przeciwko Komisji Weryfikacyjnej. Potem byłem sprawdzany przez SKW, która odebrała mi dostęp do informacji niejawnych. Przez 2 lata służba prowadziła postępowanie sprawdzające, które dopiero w czerwcu 2010 r. zakończyło się zwróceniem mi certyfikatu dostępu do informacji niejawnych. Dlatego rzekoma moja działalność blogerska zostałaby skrzętnie ujawniona przez służby już w tamtym czasie i natychmiast wykorzystana, przynajmniej medialnie (np. „weryfikator-bloger walczy z rządem za państwowe diety – 23 złote”), jeśli nie procesowo.
Pompowanie „łażącego „autorytetu, Dlaczego zajmuję niejakim „Łażącym Łazarzem”, tłumaczę się, wykazuję, że nie jestem „wielbłądem”, tracę czas, wynajduję argumenty, próbuję przekonać innych? Pogłoski o tym, że jestem postrzegany, jako Aleksander Ścios, docierały do mnie od kilku lat, bagatelizowałem je, z zasady nie dementowałem ich, znając regułę „dementi jest potwierdzeniem prawdziwości”. Słowem, miałem inne problemy. Co stało się takiego, że zdecydowałem się przerwać milczenie? Bynajmniej nie, dlatego, żeby odciąć się od Aleksandra Ściosa, wręcz przeciwnie. Uważam jego „publicystykę analityczną” za bardzo ważną, wypełniającą lukę w spacyfikowanych mediach. Porównanie mnie do jego osoby nie degraduje mnie ani nie wyróżnia. Nie czyniłbym tego tak drobiazgowo, nie zajmowałbym się tymi „łażącymi” dywagacjami (dotychczas „Łażący Łazarz”, ani mnie grzał, ani ziębił), gdyby nie kilka spraw – jego kłamstwa są kolejnymi atakami na moją osobą, które wprost odbieram jako pogróżki. Po drugie, „Łażący Łazarz” przez kilka miesięcy stał się opiniotwórczą osobistością, która dąży do tworzenia ruchu społecznego. Jednak każda „inicjatywa obywatelska”, która była budowana na kłamstwie, okazywała się „zamkiem na piasku”. Jestem również jedyną osobą, która pod swoim nazwiskiem może zaświadczyć, że „Łażący Łazarz” ordynarnie kłamie. Aleksander Ścios chce pozostać anonimowy, dlatego jego stwierdzenia mogą być nieustannie podważane. W moim przypadku „Łażący Łazarz” nie może tak postąpić. Podejrzewam, że niejaki „Łażący Łazarz” utożsamiając Bączka ze Ściosem miał inny cel. Jaki? Żeby odpowiedzieć na to pytanie przypomnijmy sobie twórczość „Łażącego Łazarza”. O niejakim „Łażącym Łazarzu” usłyszałem w czerwcu 2010 r., po jego dwóch publikacjach na temat tragedii smoleńskiej – „Gruppenführer KAT” oraz „Głowa zdrajcy”. Przypomnę, że „Łażący Łazarz” przeanalizował dostępną dokumentację i wskazywał na winnych największego dramatu powojennej Polski. Dzięki tym i kolejnym „smoleńskim” tekstom niejaki „Łażący Łazarz” stał się gwiazdą blogerską, zyskał rozgłos ponadinternetowy, wręcz autorytet w tej tematyce. Jego publikacje cieszyły się wielką popularnością, chociaż obecnie warto je przeanalizować jeszcze raz, ale pod zupełnie innym kątem, mianowicie, jakich wątków zabrakło w tych tekstach? Dość szybko „Łażący Łazarz” wykorzystał tę popularność – poinformował, że zbiera fundusze na nowy projekt, bardzo szybko dotarł do anonimowych sponsorów, zorganizował nowy portal (Nowy Ekran), skupił wokół siebie społeczność blogerską, twierdził, że dąży do ujawnienia całej prawdy o tragedii smoleńskiej, wysuwał coraz to bardziej śmiałe hipotezy (być może niektóre nawet prawdziwe), by w końcu ogłosić konieczność powstania nowego ruchu, środowiska, które wesprze Prawo i Sprawiedliwość w nadchodzących wyborach. Jednocześnie na Nowym Ekranie ukazał się m.in. wywiad propagujący generała Tadeusza Wileckiego. W ciągu kilku miesięcy stworzono autorytet, którego rzeczywiste cele były nieznane dla ogółu. W miarę upływu czasu pojawiły się informacje na temat przeszłości i związków sponsorów nowego projektu medialnego. Jednak niejaki „Łażący Łazarz” nie odpowiedział na te informacje w sposób spokojny i wyważony, ale wściekle zaatakował blogerów (szczególnie Aleksandra Ściosa), próbujących dociec, kto stoi za sponsorami i czy mają oni jakieś niejasne powiązania.
Łażące kręcenie „bączka” W tym momencie zamiast merytorycznej odpowiedzi niejaki „Łażący Łazarz” zakręcił przysłowiowego „bączka” na portalu. Nagle pojawiła się w jego wpisach moja skromna osoba, o której to można było przeczytać w różnych miejscach m.in.: „Uderzenie nastąpiło dość szybko ze strony wpływowego pułkownika Piotra Bączka (podpisującego się jako Ścios) dziennikarza i oficera służb specjalnych, który działając w interesie wąskiej grupy bojącej się naruszenia dwupartyjnego status quo (stawką są miejsca na listach PiS) zrobił z NE to czym niszczył wcześniej ludzi i rozbijał wiele innych inicjatyw – zarzucając agenturalność. To świetny sposób na skłócanie prawicy. (…) Nie wiem, kim Ty jesteś, ale jeżeli słyszę, że bloger A. Ścios to w rzeczywistości pułkownik służb specjalnych Piotr Bączek, zadaniowany [zwracam uwagę na użyte sformułowanie „zadaniowany”, stosując metodę analizy leksykalnej tekstów niejakiego „Łażącego Łazarza” można stwierdzić, że miał on do czynienia ze służbami specjalnymi, gdyż wyrażenie to jest zapożyczone z języka tego środowiska – PB] do rozmontowywania wszelkich inicjatyw obywatelskich za pomocą insynuacji o agenturalność (by po prawej stronie była tylko jedna opcja) to wszystko zaczyna mi sie pięknie składać. Wystarczy zresztą porównać teksty Bączka w Głosie [swoją drogą, dlaczego niejaki „Łażący Łazarz zapomniał o moich tekstach w Gazecie Polskiej” – PB] i teksty blogera Ściosa, by mieć jasność, że to to samo pióro. Blogerzy powinni wiedzieć o takich rzeczach. (…) Sporo tych bączków Ściosa. Składam jak Pan widzi 2 do 2 nie gorzej od samego pana pułkownika. Tyle tylko, że nie atakuję na zamówienie, lecz staram się zrozumieć skąd idzie atak na mnie i NE. I dlaczego. (…) Tu jest inaczej, nieufność powstaje tylko i wyłącznie na bazie insynuacji: najpierw Targalskiego (podpisującego się, jako Darski), który po prostu znalazł sobie sposób na zniechęcenie czytelników do NE jako konkurenta Niezalezna.pl po prawej stronie mediów; a następnie insynuacji pułkownika Piotra Bączka podpisującego się, jako A. Ścios, który ma zadanie rozbijać każdą inicjatywę obywatelską dziejącą się poza PiS. (…) Jest [tzn. Bączek] pułkownikiem mianowanym przez Antoniego Macierewicza. Wiem to z pewnych źródeł, ale nie będę zdradzał informatorów. Potwierdza to także porównawcza analiza tekstów tych „dwóch” osób, aż 4 notki Ściosa poświęcone personalnie obronie Piotra Bączka (linki podawałem). Ponadto pytania zadawane Ściosowi na temat jego prawdziwej tożsamości najpierw były wykasowywane a potem wywołały bardzo nerwową reakcję. Najsmutniejsze w tym wszystkim, że pułkownik Bączek broniący interesów (jak się okazało) głownie swojej koterii ma wielki krąg wyznawców, którzy wierzą, że mu chodzi o Polskę. (…) Albo bardzo krótkowzroczny jest Pan Ścios-Bączek, albo programowo działa na szkodę Polski a na rzecz wąskiej grupy polityków pragnących zachowania status quo na listach wyborczych. (…) Wybacz, ale nie uważamy by pisanie Ściosa/Bączka – działającego w imieniu tylko jednej frakcji PiS – powinno mieć wpływ na projekt, który jeśli się uda, uważam za ratunek dla Polski i sposób na odsunięcie Tuska od władzy. Masz wyczucie socjologiczne, więc powinnaś wiedzieć, że takie innowacyjne projekty aktywizacyjne mogą dziś się powieść”. Słowem ten Bączek, według „Łażącego Łazarza”, to jakaś demoniczna postać, „pułkownik trzymający nitki życia politycznego”, niczym dr Jekkyl i pan Hyde współczesnej Polski.
Zadaniowany bloger Rozpętała się dyskusja na temat Ścios-Bączek, inni blogerzy Nowego Ekranu również doszukiwali się związków pomiędzy Bączkiem i Ściosem. W tekście „Prawda Nas Wyzwoli” stwierdzono m.in.: Niezbędne – w imię prawdy, w imię pełnej jasności intencji i przyjętych celów inicjatyw obywatelskich organizowanych przez NE – wydaje się udzielenie jednoznacznej odpowiedzi, czy wymieniany przez redaktora naczelnego NE Piotr Bączek ps. ‘Aleksander Ścios’ to ten sam Piotr Bączek – członek Komisji Weryfikacyjnej WSI, wieloletni współpracownik Antoniego Macierewicza, redaktor wydawanego od ponad trzydziestu lat pisma „Głos”. (…) Jeśli redaktor naczelny NE miał na myśli zupełnie inną osobę, przypadkowo noszącą takie same imię i nazwisko jak przedstawiony powyżej Piotr Bączek – w imię przywoływanej na wstępie potrzeby prawdy – niezbędne wydaje się szersze przedstawienie tej osoby, dla pełnej wiedzy i jasności, jacy ludzie starają się stanąć na drodze zamierzeniom NE i skupionych wokół niego środowisk.
Także na innych portalach pojawiły się wpisy, powołujące się na „Łażącego Łazarza”, np. „Mnich Zarazy” na blogu Aleksandra Ściosa stwierdził: „Niepokojące jest to, że o naszym gospodarzu mówi się, że nie jest zwykłym blogerem ale osobą zadaniowaną [i znowu to specsłownictwo – PB] do rozbijania nowo powstających ruchów na prawicy. Konkretnie, że pułkownik Piotr Bączek ma wykonywać tą robotę. Mnie osobiście niepokoją takie pogłoski, bo często czytam p. Aleksandra Ściosa, (choć dawno już nie komentowałem) I nieraz polecałem swoim znajomym”. Natomiast na portalu niepoprawni.pl niektórzy uczestnicy dyskusji dobrze oceniali publikacje „Łażącego Łazarza” na mój temat – blogerka „Ciri” pisała m.in.: „Jak myślisz, jak Łazarz miał udowodnić, że nie jest wielbłądem? Musiał ujawnić Ściosa, bo niestety – powiem dosadnie – jak ktoś Cię po jajach kopie, to chyba mu nie powiesz – stary tak nie można – tylko mu oddasz :) Sorry za dosadność. Ale tak to wygląda z mojego punktu widzenia. Przypominam, że nie jestem facetem :) (…) I nie dziw się, że reaguje jak reaguje – nie ma nic gorszego, jak mieć czysty plan i intencje (sprawdzone i nie podlane sosem służb) i zostać niesłusznie pomówionym przez swoich. Coś o tym wiem. (…) W samym PiS najprawdopodobniej jeszcze jest agentura, dlaczego więc GP miała być od nich wolna. Pytanie tylko, jaka i dokąd prowadzi”.
Natomiast sam „Łażący Łazarz” oświadczył, że dobrze uczynił uosabiając Ściosa z Bączkiem: „powtarzam, oficerów służb specjalnych wprowadzających czytelników w błąd, że są niezależnymi blogerami etykieta nie dotyczy. Należy ich demaskować i tyle. Inaczej zawsze będziemy wszyscy manipulowani”. Nie znam i nie znałem osobiście „Łażącego Łazarza”, podejrzewam również, że nie miałem nawet wątpliwej przyjemności chwilowego obcowania z tym osobnikiem. Nie komentowałem jego tekstów, w żaden sposób nie odnosiłem się również do jego osoby. Był dla mnie anonimową osobą. Jego atak nie był więc podyktowany osobistymi animozjami. Raczej był to wykalkulowany, wyrafinowany zabieg socjotechniczny, skierowania agresji, nienawiści wobec przedstawiciela określonego środowiska, To, że „obiekt ataku” nie jest osobą powszechnie znaną sprzyjał temu, gdyż wielu czytelników mogło uwierzyć w kłamstwa „Łażącego Łazarza”, że Bączek rozbija prawicę, niszczy „inicjatywy obywatelskie”, że jest „wpływowym” i „zadaniowanym” człowiekiem służb specjalnych. Musi jednak zastanawiać fakt, dlaczego „Łażący Łazarz” zaatakował Aleksandra Ściosa, którego utożsamił ze środowiskiem, które niedawno weryfikowało WSI, a obecnie zajmuje się tragedią smoleńską. Rzekomy związek Bączek – Ścios uznał za dyskwalifikujący dla tego znanego blogera. Stałem się „czarnym ludem”, którym postraszeni zostali czytelnicy „Łażącego Łazarza” – Ścios to Bączek, a Bączek to „zadaniowany” człowiek specsłużb. „Łażący Łazarz” nie wyjaśniał jednak czytelnikom, jakie to były służby, pod czyim kierownictwem, w jakim okresie, nie wspominając już o tym, że z tych służb wyleciałem na przysłowiowy bruk, ostro hamując zębami, by nie wpaść w przepaść. Był to podwójny zabieg „oczernienia” – Aleksandra Ściosa, ale i mnie. Dla mnie „Łażący Łazarz” nie przewidział żadnego prawa do obrony, czy choćby repliki. „Łażący Łazarz” uznał mnie za wroga, nawet nie konkurenta politycznego. Jest to o tyle dziwne, że działam w parlamentarnym zespole ds. tragedii smoleńskiej i wydawałoby się, że autor tekstów o tragedii smoleńskiej nie powinien dobierać argumentów w taki sposób, zohydzać osoby, której nawet nie zna. Taki zabieg mogła zrobić tylko osoba, której zależy na podważeniu prac tego zespołu, nawet poprzez oczernienie Bogu ducha winnego doradcy, który w istocie zajmuje się spinaczami – liczył się tylko efekt końcowy, mniejsza o metody. Parlamentarny zespół dla „Łażącego Łazarza” stał się takim „czarnym ludem”, widoczne to jest np. w stosunku do posła A. Macierewicza. Dziwnym jak na osobę, która deklaruje, że zajmuje się wyjaśnianiem tragedii smoleńskiej. Oto z jednej strony publikuje artykuły demaskujące rząd Tuska, tworzy internetowy ruch protestu, ale z drugiej strony promuje generała Tadeusza Wileckiego, atakuje prawicowych blogerów i parlamentarny zespół, nie wspominając już o tajemniczych sponsorach. Jak wytłumaczyć tę dychotomię i nagły atak „antybączkowych” parkosyzmów tej słownej agresji „Łażącego Łazarza”? Dlaczego kłamał na mój temat? Może brak wiedzy, wzajemne intrygi, dążenie do sławy za wszelką cenę? Inną możliwą odpowiedzią na te pytania jest stwierdzenie, że niejaki „Łażący Łazarz” uczestniczył (może nawet nieświadomie) w swoistej „kombinacji operacyjnej” wpływowych przedstawicieli środowisk biznesu, polityki, mediów, specsłużb. Kombinacji zbliżonej do prowokacji przeciwko Komisji Weryfikacyjnej ds. WSI. Działania te wzorowane, na PRL-owskich grach operacyjnych komunistycznych służb specjalnych, mogły dążyć do wykreowania nowego ruchu politycznego, który w przyszłości mógłby stać się partnerem PiS-u, a nawet zastąpić tę partię. Za taką interpretacją przemawia fakt, że niejaki „Łażący Łazarz” aktywnie uczestniczy, jak podaje infosfera, w oddolnych inicjatywach ruchu smoleńskiego. Może jest tylko przysłowiowym „użytecznym idiotą”, który naiwnie realizował odgórny plan skanalizowania niezadowolenia społecznego w pewnej enklawie, przejęcia społecznego ruchu smoleńskiego i zdyskredytowania innych. Może…, ale czy tak inteligentna osoba jak „Łażący Łazarz” może postępować tak głupio? PIOTR BĄCZEK
OSTATNI MECZ DONALDA TUSKA Nawet po latach rządów obecnego układu i doświadczeniach związanych z tragedią smoleńską, wciąż niewiele osób zdaje się dostrzegać, że strategia większości działań Donalda Tuska oraz logika decyzji podejmowanych przez grupę rządzącą nie ma nic wspólnego z regułami gier politycznych, a należy do kanonu złożonych czynności, właściwych dla arsenału służb specjalnych. Z tego powodu, analiza poszczególnych decyzji będzie zwykle obarczona błędem wynikającym z założenia, że ludzie ci prowadzą politykę w ramach wydolnego systemu demokratycznego, a celem ich działań jest jakiekolwiek dobro publiczne i troska o obywateli. Taką wizję narzucają nam ośrodki propagandy, próbując objaśniać rzeczywistość III RP poprzez mechanizmy obowiązujące w dojrzałych demokracjach. Tymczasem począwszy od afery marszałkowej, tarczy antyrakietowej, pułapki smoleńskiej, wyborów prezydenckich czy śledztwa w sprawie tragedii z 10 kwietnia (by wymienić te najważniejsze) mamy do czynienia z różnego rodzaju kombinacjami planowych działań podejmowanych przy współudziale instytucji państwa (w tym ludzi służb specjalnych) mających za cel takie oddziaływanie na przeciwnika, by poprzez wprowadzenie w błąd i wykorzystanie tego błędu doprowadzić go do pożądanych zachowań, a tym samym umożliwić realizację interesów grupy rządzącej. Sytuacja wewnętrzna Polski oraz pozycja naszego kraju w świecie dowodzi, że są to kombinacje skuteczne, prowadzące faktycznie do demontażu państwa i wcielenia nas w orbitę wpływów niedawnego okupanta. Jeśli z takiej perspektywy spróbujemy spojrzeć na obecną akcję represyjną wobec kibiców piłkarskich, może się okazać, że cel tych działań jest dość odległy od ujawnionych już intencji i wykracza poza aktualne domysły. Sprawie tej warto poświęcić uwagę, bo na jej przykładzie łatwo wykazać, że pozornie chaotyczne i incydentalne działania grupy rządzącej mogą prowadzić do znacznie poważniejszych następstw i nie mają nic wspólnego z dbałością o stan bezpieczeństwa czy dobro obywateli. Przede wszystkim zwraca uwagę fakt, że do rozprawy z rzekomymi „kibolami” przygotowywano się od kilku miesięcy, a wydarzenia bydgoskie stanowią zaledwie jeden z elementów bardziej złożonej strategii. Już na początku lutego br. komendant główny Policji powołał zespoły Centralnego Biura Śledczego ds. „walki z przestępczością pseudokibiców”. Powstały one we wszystkich komendach wojewódzkich, miejskich i powiatowych Policji. Do zadań tych zespołów zaliczono „rozpracowywanie grup, odpowiedzialnych są za awantury stadionowe i ustawki.”
Na drugim biegunie tych działań można umiejscowić mobilizację Centralnego Biura Antykorupcyjnego, którego funkcjonariusze w dniu 22 lutego br. rozpoczęli kontrolę w Poznańskim Ośrodku Sportu i Rekreacji oraz w Urzędzie Miasta Poznania, interesując się głównie poznańskim stadionem. W komunikacie CBA podano, iż „funkcjonariusze będą weryfikować informacje, które docierały do Biura na temat ewentualnych nieprawidłowości przy projektowaniu i rozbudowie poznańskiego stadionu. Przewidywany termin zakończenia kontroli przypada na koniec maja.” Nietrudno zrozumieć, że od tej chwili obiektem szczególnego zainteresowania służb specjalnych stały te środowiska i miejsca, w których dochodziło do manifestowania postaw krytycznych wobec grupy rządzącej. W Poznaniu, gdzie istnieje doskonale działające stowarzyszenie „Wiara Lecha”, to właśnie kibice piłkarscy organizowali obchody 92 rocznicy Powstania Wielkopolskiego, brali udział w manifestacjach patriotycznych, włączali się w wybory samorządowe, prowadzili akcje charytatywne, a na stadionach otwarcie demonstrowali niechęć do obecnego rządu i prowadzili kampanię na rzecz bojkotu „Gazety Wyborczej”. Podobna kampania miała również miejsce na warszawskich stadionach. Ten wyrazisty obraz i polityczne zaangażowanie kibiców musiały nazbyt mocno kontrastować z propagandowym wizerunkiem „kibola”. Od chwili powołania specjalnych zespołów do spraw „walki z przestępczością pseudokibiców” można obserwować, że staje się ona priorytetem w działalności CBŚ. Świadczy o tym choćby ilość informacji prasowych zamieszczonych na stronach internetowych Biura, z których każda relacjonuje akcję w ramach „walki z pseudokibicami”. Tylko od lutego br. można naliczyć blisko 60 tego rodzaju wiadomości. Na uwagę zasługuje sposób redagowania informacji. Opatrzone zostały tytułami w rodzaju: „Zorganizowana grupa pseudokibiców – zatrzymania”, „Zatrzymani handlarze narkotyków powiązani z pseudokibicami”, „Liderzy bojówek pseudokibicowskich w strukturach przestępczych”, „Kibice związani z przestępczością narkotykową” itp. Informacje te nagłaśniane następnie przez ośrodki propagandy rządowej, przyczyniły się do utrwalenia fałszywego obrazu kibica – bandyty i przygotowały podłoże pod ostateczną rozprawę z niewygodnym dla władzy środowiskiem. Prowadzone na ogromną skalę działania operacyjne służb, pozwoliły również na dogłębną infiltrację grup kibiców oraz na ewentualne wytypowanie osób przydatnych z punktu widzenia dalszych celów kombinacji. Jeśli w wypowiedziach posłów PiS na temat zdarzeń na stadionie w Bydgoszczy padały sugestie, że mogło dojść do prowokacji z udziałem służb, jest oczywiste, że mogła się ona odbyć nawet bez bezpośredniego udziału funkcjonariuszy. Wystarczyło, jeśli kilku zatrzymanych wcześniej przez CBŚ kibiców wiedziało, jak ma się zachować podczas meczu. Warto dostrzec, że akcja przeciwko kibicom nastąpiła w czasie, gdy pojawiła się realna poprawa stanu bezpieczeństwa na polskich stadionach i zwiększyła frekwencja na trybunach. Jak podkreślono w oświadczeniu Ogólnopolskiego Związku Stowarzyszeń Kibiców „przyczyniła się do tego m.in. działalność stowarzyszeń kibiców”. Akcje policyjne rozpoczęto dopiero wówczas, gdy stadiony piłkarskie stały się miejscem antyrządowych wystąpień, a organizacje zrzeszające kibiców zaczęły kierować w stronę władzy konkretne postulaty. To podstawowa przyczyna politycznych represji, jakie spadły na fanów piłki nożnej. Niewątpliwie działania operacyjne służb, aresztowania lub sądowe wyroki mają doprowadzić do rozbicia i dezintegracji stowarzyszeń kibiców oraz skutecznie zastraszyć niepokornych. Na tym jednak nie kończy się rejestr korzyści, wynikających z obecnej kombinacji operacyjnej. Wytworzenie atmosfery rzekomego zagrożenia oraz postulat zapewnienia bezpieczeństwa w czasie Euro 2012, może posłużyć rządzącym do wprowadzenia niezwykle niebezpiecznych regulacji prawnych. W rządowym projekcie „Ustawy o zapewnieniu bezpieczeństwa w związku z organizacją Turnieju Euro 2012” znajduje się zapis pozwalający Policji na „pobieranie, uzyskiwanie, gromadzenie, przetwarzanie, sprawdzanie i wykorzystywanie informacji w tym danych osobowych o osobach mogących stwarzać lub stwarzających zagrożenie dla bezpieczeństwa i porządku publicznego”. Choć dane te winny zostać zniszczone po zakończeniu Euro 2012, ustawa przewiduje, że jeśli okażą się przydatne dla Policji ( to zaś będzie kwestią uznaniowości) mogą być w dalszym ciągu przetwarzane i wykorzystywane. Ustawa pozwala również ogólnokrajowym związkom sportowym na gromadzenie, przetwarzanie oraz udostępnianie organizatorom meczów piłki nożnej danych osobowych kibiców w tym: imienia i nazwiska, numeru PESEL, numeru dowodu tożsamości, wizerunku twarzy oraz „innych informacji, w tym danych osobowych, pod warunkiem, że zostaną one poddane anonimizacji”. Nietrudno dostrzec, że pod pretekstem zapewnienia bezpieczeństwa stadionowego służby Donalda Tuska będą miały okazję do sporządzenia ogromnej bazy danych o obywatelach, w tym również tych, którzy z punktu widzenia tej władzy „stwarzają zagrożenie dla bezpieczeństwa i porządku publicznego”. W wywołanej celowo atmosferze zagrożenia, wprowadzenie takich regulacji prawnych, wydaje się już rzeczą łatwą. Ogólnopolski Związek Stowarzyszeń Kibiców trafnie ocenia, że akcja represyjna rządu miała na celu „odwrócenie uwagi opinii publicznej od realnych problemów państwa polskiego, w tym fiaska wielu obietnic związanych z Euro 2012”. Od wielu tygodni na większości stadionów ligowych podczas minionej kolejki piłkarskiej znajdowały się specjalnie przygotowane transparenty z hasłem "Niespełnione Rządu Obietnice = temat zastępczy kibice". Tu dochodzimy do kolejnego obszaru, na którym rozgrywa się obecna kombinacja. Raport Najwyższej Izby Kontroli z sierpnia ub. roku nie pozostawiał wątpliwości, że rząd Tuska nie będzie w stanie przygotować wszystkich inwestycji na Euro 2012. W dokumencie stwierdzono, że blisko połowa ze skontrolowanych przez NIK przedsięwzięć nie jest realizowana zgodnie z przyjętym harmonogramem. a części zadań nie uda się ukończyć przed rozpoczęciem mistrzostw. Wywiązanie się w terminie z wielu pozostałych inwestycji - drogowych, kolejowych i lotniczych - stoi również pod znakiem zapytania. NIK informowała, że w procesie przygotowań stwierdzono liczne nieprawidłowości, które mogą istotnie zakłócić organizację EURO 2012, zwróciła uwagę na złe funkcjonowanie spółki PL.2012, a w wystąpieniach sformułowała aż 58 wniosków pokontrolnych. Na opóźnienia i nieprawidłowości w realizacji przygotowań do mistrzostw wskazywały również kolejne raporty UEFA. Informacje te były zwykle przemilczane lub bagatelizowane przez rządową propagandę. Świadczą jednak, że grupa rządząca może poważnie brać pod uwagę, że nie dojdzie do organizacji mistrzostw Europy w Polsce. Jeszcze gorsza sytuacja istnieje na Ukrainie. Pod koniec stycznia br. UEFA ostrzegła to państwo, że zawiesi jej krajową federację, jeśli władze nie zaprzestaną ingerencji w wewnętrzne sprawy związku. Zagroziła też odebraniem prawa organizacji EURO 2012. W marcu Ukraińska Federacja Piłki Nożnej otrzymała od FIFA i UEFA 30-dniowe ultimatum ”na dopełnienie zbioru dokumentów" oraz „likwidację wszystkich organizacyjno-prawnych nieporozumień z udziałem ukraińskiej federacji piłkarskiej”. W przeciwnym wypadku zagrożono, iż zostanie stworzony wniosek o odebranie Ukrainie organizacji turnieju. Wiele wskazuje, że obecna akcja grupy rządzącej jest skoordynowana z podobnymi działaniami władz na Ukrainie i może stanowić jeden z elementów budowania propagandowego alibi na wypadek fiaska organizacji Euro 2012. Istnieją przesłanki, by tak sądzić. Na początku lutego br., gdy powstały zespoły CBŚ ds. „walki z przestępczością pseudokibiców”, we Lwowie, odbyło się spotkanie przedstawicieli Centralnego Biura Śledczego KGP z przedstawicielami Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Ukrainy. Jego celem była „wymiana informacji o aktualnym stanie przestępczości zorganizowanej w obu państwach oraz metodach jej zwalczania”. Uzgodniono wówczas podpisanie porozumienia pomiędzy MSW Ukrainy i CBŚ KGP o zakresie i formach współpracy operacyjnej. Dwa miesiące później, 14 kwietnia br. z wizytą do Kijowa udał się Donald Tusk. Tematem rozmów premiera były m.in. kwestie przygotowań do Turnieju Euro. Dzień wcześniej w Kijowie gościł Władimir Putin, który - według ukraińskich mediów – miał zniechęcać Ukraińców do zacieśniania współpracy z UE i namawiać ich do odstąpienia od umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską. Podczas wizyty Tuska odbyło się również posiedzenie polsko-ukraińskiego komitetu ds. przygotowań do finałów Euro., po którym premierzy Polski i Ukrainy buńczucznie oświadczyli: „ to, że Euro 2012 się odbędzie, jest faktem dokonanym” i na przekór faktom podali, że „większość kluczowych inwestycji infrastrukturalnych jest realizowanych zgodnie z harmonogramem.”
Prawie miesiąc później, 8 maja 2011 doszło we Lwowie do zorganizowania potężnej manifestacji tysięcy kibiców lwowskich Karpat i kijowskiego Dynamo. Demonstrowano wspólnie pod flagami z wizerunkami przywódców nacjonalistów: Bandery, Konowalca i Szuchewycza, a podczas przemarszu przez miasto kibice ubrani w ukraińskie koszule ludowe wznosili okrzyki „Sława narodowi, śmierć wrogom”, "Sława Ukrainie, bohaterom sława”. Manifestacja miała być pokazem siły przed 9 maja, kiedy to na Ukrainie z okazji rocznicy zakończenia II wojny światowej obchodzony jest Dzień Zwycięstwa. Jak nietrudno przewidzieć, 9 maja doszło we Lwowie do ulicznych bójek pomiędzy członkami prorosyjskich organizacji przybyłymi do miasta na obchody rocznicy, a działaczami z ugrupowań prawicowych, wśród których przeważali kibice piłkarscy. Niszczono czerwone sztandary i inne sowieckie symbole, zaatakowano autobus wiozący weteranów, a rosyjskiemu konsulowi zniszczono wieniec. Wiele osób zostało rannych, kilka zatrzymała milicja. Niezwłocznie swoje oburzenie wyraził Kreml, żądając surowego ukarania „tych, którzy dopuścili się bluźnierstwa”, a prezydent Ukrainy Janukowycz zlecił prokuratorowi generalnemu kraju sformowanie specgrupy i wszczęcie śledztwa w celu zbadania incydentów z 9 maja. Natychmiast po tych wydarzeniach ukraińscy komuniści zapowiedzieli wystąpienie z wnioskiem do prezydenta UEFA „o pozbawienie Lwowa prawa do organizacji meczów Mistrzostw Europy w piłce nożnej 2012 roku, w związku z wybrykami nacjonalistów 9 maja”, a dyrektor Euro 2012 na Ukrainie Markijan Łubkiwski przyznał, że UEFA zainteresuje się zamieszkami, w których rannych zostało 16 osób. Politycy ukraińscy podkreślali, że wystąpienia „przedstawicieli skrajnych organizacji, w tym profaszystowskich” w czasie Euro 2012 „mogą dyskredytować całą Ukrainę”. Niezależnie – czy zamieszki we Lwowie przypiszemy rosyjskiej prowokacji czy też są wyrazem żywiołowych i naturalnych reakcji, tego rodzaju zdarzenia zostaną wykorzystane przez dyspozycyjnych wobec Kremla polityków ukraińskich, nie tylko do zaostrzenia represji wobec społeczeństwa, ale też do zrzucenia odpowiedzialności za ewentualne odebranie Ukrainie organizacji turnieju Euro. Jeśli to nastąpi, jako winne zostaną wskazane „organizacje profaszystowskie” i „nacjonaliści”. W podsycanie politycznych nastrojów na Ukrainie mocno zaangażowana jest Rosja, a wszystkie rosyjskie media gromko potępiły „ekstremistyczne działania ukraińskich nacjonalistów”. Przewodniczący Komitetu ds. Weteranów Dumy Państwowej Rosji Nikołaj Kowalow ostrzegł, że „podobne neonazistowskie objawy są niebezpieczne, ponieważ zagrażają odrodzeniem faszyzmu” i zapowiedział, iż „Rosja nie ma prawa bezczynnie obserwować odrodzenia wrogiej ludziom ideologii w każdej jej postaci”. Ten sam model strategii widoczny jest w intencjach grupy rządzącej. W zgodzie z nim, warszawskie ośrodki propagandy szczególnie mocno nagłaśniały fakt, że w Marszu Patriotycznym we Wrocławiu z okazji Święta 3 Maja najbardziej widoczni byli kibice Śląska, wszechpolacy oraz działacze z Narodowego Odrodzenia Polski, a sama manifestacja była reklamowana przez PiS i Społeczny Komitet Poparcia Jarosława Kaczyńskiego. Zalew medialnych wypowiedzi wszelkiej maści „autorytetów” o „odradzaniu się tendencji faszystowskich” oraz PiS-ie, jako „partii nacjonalistycznej, faszystowskiej”, uzupełniają tę propagandową konstrukcję, w której nietrudno rozpoznać kremlowskie inspiracje. Incydent bydgoski będzie mógł, zatem posłużyć nie tylko pacyfikacji niezależnych od władzy środowisk, ale w ramach szeroko zakrojonej kombinacji pozwoli na obarczenie „kiboli” i tych, którzy ich bronią (w domyśle PiS) odpowiedzialnością za brak bezpieczeństwa na stadionach, a w rezultacie za udaremnienie rozgrywek Euro2012. Połączenie PiS- u z „kibolami” wydaje się zabiegiem stosunkowo prostym. Sposób argumentacji i kierunek przyszłych działań zademonstrował otwarcie poseł PO Andrzej Halicki oświadczając, że „jeśli PiS chce państwa prawa, to bardzo się dziwię, że akceptuje "kibolstwo”. PiS dolewa oliwy do ognia, inspiruje i zagrzewa kiboli do łamania prawa i burd. Zachowania niektórych polityków Prawa i Sprawiedliwości są nieetyczne, a to rodzi współodpowiedzialność za burdy, do których dochodzi. Prokuratura z urzędu powinna zająć się niektórymi wypowiedziami polityków partii Jarosława Kaczyńskiego. PiS uprawia "kibolstwo" polityczne”.Ta prosta niczym konstrukcja cepa „argumentacja”, ma prowadzić do propagandowego powiązania „kiboli” z PiS-em, a w końcowym efekcie przyzwolić na jurystyczne ograniczenie działalności opozycji i wskazanie jej, jako winnej fiaska Euro2012. Niewykluczone, że trwająca obecnie kontrola CBA na jednym z obiektów Euro – stadionie w Poznaniu, zostanie również wykorzystana w tej kombinacji. Wiele środowisk i osób publicznych sądzi, że Donald Tusk popełnił błąd decydując się na tak spektakularną rozprawę z kibicami oraz wyraża zdziwienie, że zapominając o względach wizerunkowych uczynił to w okresie przedwyborczym. Jestem głęboko przekonany, że grupa rządząca w pełni świadomie podjęła akcję przeciwko środowisku kibiców piłkarskich. Prócz wskazanych powyżej celów kombinacji operacyjnej, istnieje jeszcze jeden, podstawowy. Donald Tusk i jego towarzysze muszą doskonale pamiętać, że proces obalenia egipskiego satrapy Hosni Mubaraka rozpoczął się właśnie na stadionach. To tam, a szczególnie wśród kibiców kairskiej drużyny Al-Ahly pojawiły się pierwsze antyrządowe hasła i żądania ustąpienia Mubaraka. Wkrótce potem, w styczniu br. kibice tej drużyny (a w Egipcie są ich dziesiątki milionów) wyszli na ulice. Po pierwszych demonstracjach rząd wydał polecenie egipskiej federacji piłkarskiej, żeby zawiesiła rozgrywki ligowe, następnie zakazał treningów drużyn, a wreszcie zamknął stadiony. Kolejny krok polegał na zablokowaniu dostępu do Internetu. Wiemy, że wprowadzenie tych restrykcji nie uratowało Mubaraka, a fala protestów rozlała się na cały Egipt. Zapewne grupa rządząca Polską ma powody, by obawiać się podobnego scenariusza i decydując się na rozegranie akcji przeciwko środowiskom kibiców chce uprzedzić rozwój wypadków. Mimo wszelkich różnic w ocenie sytuacji w Polsce i w Egipcie, jestem przeświadczony, że plan tej rozgrywki się nie powiedzie, a Donald Tusk rozegra swój ostatni mecz na politycznej arenie.
Aleksander Ścios
20 maja 2011 "Wydalanie kału a sprawność ruchowo-skurczowa mięśni zwieracza odbytu”- tak zatytułował swoją pracę doktorską jeden ze świeżo upieczonych doktorantów Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej Takich chwytliwych tytułów prac doktorskich w książce „Księga Głupoty”, napisanej przez pana Marcina Rychlewskiego, więcej wydanej niedawno, w tym roku - jest więcej. Na przykład „Badania cytometryczne żołnierzy z moczeniem nocnym”, ”Problemy płaskostopia wśród hutników i działaczy hutniczych związków zawodowych”, „Niektóre zagadnienia farmakologicznego leczenia alkoholików w świetle własnych doświadczeń”, „Letni przyrost wzrostu u młodzieży nieuczestniczącej w wakacyjności zorganizowanej”, ”Udział wody w odżywianiu się gęsi domowej zielonymi roślinami”, „Czasowa wydajność ogierów państwowych”,” Badanie nad oceną poprawnego wykonania własnych ruchów tanecznych”,”: Wpływ sesji egzaminacyjnej na stan biologii pochwy u studentek środowiska wrocławskiego”,” Wybrane potrzeby psychiczne panien i mężatek i ich uczestnictwo w rekreacji ruchowej” czy „ Dziecko niechciane a postawa życzeniowa innych członków rodziny niż rodzice”., Takie to prace doktorskie pisali delikwenci studiów doktoranckich w poprzednim socjalizmie moskiewskim, w państwie zwanym Polską Rzeczpospolitą Ludową. Nie miałem książki w ręku, cytaty prac zaczerpnąłem z tygodnika Angora, ale podejrzewam, że autor „Księgi Głupoty” nie podał nazwisk autorów tych prac wraz z promotorami, bo mogłoby się okazać, że promotorami są nadal ci sami ludzie, którzy promują kolejne prace doktorskie- tym razem w „ w wolnej Polsce”, w Polsce podporządkowanej socjalizmowi brukselskiemu. Bo nie wierzę, że nadal nie wypisują doktorskich kolejnych pracach doktorskich kolejnych głupot, bo gdyby tak nie było- w państwie na panowałby kult głupoty.. Zasadnym byłoby, jak w telewizji występuje jakiś doktor lub profesor, na dole, na tzw pasku powinno podawać się od razu tytuł jego pracy doktorskiej lub profesorskiej z krótkim streszczeniem zawartości. Żeby widz mógł się zapoznać z osiągnięciami i kierunkiem „ nauki”, jaki preferuje doktor lub profesor. Byłoby to lepsze niż niejeden kabaret, tak ja pani Anna Mucha reklamuje się ostatnio, że: „Jestem lepsza niż wiagra”. Może jest lepsza- nie wiem, nie sprawdzałem.. Czy pani Anna Mucha, wobec ostatnio braku zainteresowania sobą mediów nie zamierza przypadkiem założyć agencji towarzyskiej? Hasło wstępne już ma, a gra wstępna.?. Zawsze można ją przeciągnąć.. Wydawanie takich książek jest oczywiście ideologiczne, bo wpisane jest w ośmieszanie PRL-u. Oczywiście socjalizm moskiewski był śmieszny przez swoją toporność i centralne planowanie, ale uważam, że brukselski jest jeszcze bardziej śmieszny. W PRL-u Breja kręcił śmieszne filmy przedstawiające śmieszność socjalizmu, z czego się śmiejemy do dziś. Państwowa telewizja od czasu do czasu przypomina sceny z „ Misia”, żeby wbić nam do głów, jaki śmieszny był PRL.. Ale jestem przekonany, że gdyby dzisiaj żył pan Breja i pozwolono by mu kręcić dalsze części filmu, ale już osadzone w realiach III Rzeczpospolitej- to dopiero byłby ubaw po pachy.. Mogłoby nie starczyć panu Barei, nie wiem czy dobrze napisałem Barei, może Bareiji- taśm do kręcenia zabawności.. Bo po dwudziestu latach istnienia III Rzeczpospolitej, jej prawny koniec nastąpił 1 grudnia 2009 roku, gdy staliśmy się częścią państwa Europejskiego nazwie Unia Europejska i wejściu w życie Traktatu Lizbońskiego podpisanego przez pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego ( wszystkie pomniki z jego udziałem na cokole powinny być budowane w pozycji podpisującej ten Traktat z napisem” Niniejszym ustanawiamy Unię Europejską jako państwo o osobowości prawnej międzynarodowej”) jako państwa niepoważnego i zabawnego, zdanie moje jest następujące.. PRL, jako państwo niesuwerenne, podporządkowane ZSRR, posiadające własną armię na poziomie 400 000 wojska, posiadające swoją reprezentację w ONZ (za jakiś czas takiej reprezentacji nie będziemy mieli pod dyktatem brukselskim), represyjne prawo karne, jakikolwiek autorytet nauczycieli w szkołach, bez praw człowieka w więzieniach, z cenzurą słowa, z mniejszą sześciokrotnie biurokracją, sprawnością sądów o niebo wyższą i ogólnej sprawności bytu PRL- jako państwa, twierdzą, że było to państwo mniej zabawne niż to, które mieliśmy przez ostatnich dwadzieścia lat i będziemy mieli nadal, do czasu jak Unia Europejska się nie rozpadnie wraz ze swoją strefą politycznej waluty euro.. W PRL-u prawo było prostsze, a tym samym bardziej zrozumiałe, jasne i, mniej zagmatwane.. Należało skończyć z centralnym planowaniem, zrobić reprywatyzację i prywatyzację majątku narodowego, pieniądze przekazać na fundusz Emerytalny, żeby emeryci mieli, z czego pobierać emerytury, bo to był ich majątek, oni ten majątek wypracowali, znieść cenzurę( pozostawić obyczajową), otworzyć granice i dać Polakom wolność gospodarczą, wszystkiego nie przywalać ich 600 rodzajami ograniczeń gospodarczych i nazywać życie w kajdanach wolnym rynkiem. Uprościć prawo, a nie rozbudowywać i powoływać operetkowych rzeczników od wszystkiego. Jeszcze nie ma rzecznika praw „obywateli” jedzących żółty ser.. Tak jak biały.. Blondynka dzwoni na milicję obywatelską: - W moim aucie dokonano kradzieży, skradziono deskę rozdzielczą, kierownicę, pedał gazu, hamulec i radio.. Blondynka rozłączyła się podając swoje namiary. Ale za kilka minut dzwoni z przeprosinami: - Przepraszam, ale zgłoszenie jest nieaktualne. Usiadłam na tylnym siedzeniu.. Oczywiście blondynka ( czy to nie jest seksizm?) równie dobrze mogła by dzwonić dzisiaj na policję obywatelską. Dowcip byłby równie aktualny.. Tak jak premier Donald Tusk wypowiadający się w wywiadzie dla Rzeczpospolitej siedemnaście lat temu, gdy powiedział, że: „Demokracja rzadko wyłania ludzi dobrych”(!!!!) - oczywiście miał rację. Ale dzisiaj, jak sam sprawuje( może piastuje!) władzę premiera, jakoś nie przypomina tych słów.. Bo i po co? Myślałby, kto może…, Że pan premier nie jest dobry.. Najbardziej z tych „ prac doktorskich” chyba jednak” naukowych „„, zainteresowała mnie praca pt.: „Wpływ sesji egzaminacyjnej na stan biologii pochwy u studentek środowiska wrocławskiego”. A dlaczego nie wszystkich środowisk akademickich, i tych, które uprawiają prostytucję.?. Ile jeszcze prac doktorskich mogłoby powstać w tym temacie.. Podczas sesji egzaminacyjnej, profesor egzaminujący studentkę egzaminującą się w temacie stanu biologii pochwy egzaminacyjnej złożył studentce propozycje tyle niemoralną, co pragmatyczną.. - Wpiszę pani do indeksu czwórkę bez egzaminu, jeśli pójdziemy do innego pokoju egzaminacyjnego i tam przeegzaminuje panią ze stanu biologii pochwy egzaminacyjnej.. Za to wpiszę czwórkę do indeksu bez zbędnych pytań. Obie strony zgodziły się bez ustaleń w dialogu. Gdy wyszli z sąsiedniego pokoju egzaminacyjnego, pan profesor powiedział: „Gdyby mi pani powiedziała, że pani jest dziewicą, postawiłbym pani od razu piątkę do indeksu.”. Na co studentka odparła: - Gdybym wiedziała, że pan jeszcze może, zdjęłabym… rajtuzy. My tu żartujemy sobie w najlepsze, a pan prezydent Obama, z Baraku Obamy, czyli kiedyś Białego Domu, zapowiedział walkę o demokrację na całym świecie.. Teraz demokracja zapanuje w Syrii. Ale zanim zapanuje nie obędzie się bez bombardowań.. Bo nic tak dobrze nie robi przed wprowadzeniem demokracji w wytypowanym kraju, czyli chaosu totalnego - jak bombardowanie.. I mieszkańcom zrobi się lepiej i wszystko będą ustalać w drodze większości.. Zaczną się kłótnie i nieporozumienia.. Ale najpierw bombardowanie.. WJR
W polskiej zonie Wchodzimy w obszar wyjątkowo mroczny, ponieważ tragedia, która wydarzyła się 10 Kwietnia, ma nie tylko swoją ruską, ale i polską zonę. Można, bowiem z dużą dozą pewności mówić o wielu celowych zaniechaniach po „stronie polskiej” związanych nie tylko ze sposobem przygotowania wylotu prezydenckiej delegacji, ale też z monitoringiem jej przelotu oraz z właściwą (tj. stosowną do skali tego, co się działo) reakcją na późniejsze wydarzenia. Określenie „celowe zaniechania” nie dotyczy wyłącznie gabinetu ciemniaków, lecz także... polskiego wojska, a przypomnę oczywistą chyba rzecz, iż tragedia objęła zwierzchnika sił zbrojnych oraz członków sztabu generalnego, a nie tylko „zwykłe osoby cywilne”, (które także brały udział, obok państwowych dostojników, w delegacji). Jak się tak przyjrzeć bliżej, to można odkryć cały szereg zaniedbań układających się w logiczny ciąg. Pominę kwestię skandalicznych wprost „przygotowań” do wylotu (szeroko już opisywaną nawet w mainstreamie), brak sprawdzenia lotniska w Smoleńsku itd. Pominę też to, co się działo na Okęciu, a co było przedmiotem wielowątkowej i długiej dyskusji pod moim poprzednim wpisem. Jeśli chodzi o monitoring przelotu delegacji, to powinniśmy powiedzieć sobie szczerze, że tego monitoringu NIE MA. Wprawdzie (i znowu nie wiadomo czemu) stenogramy z rozmów w Centrum Operacji Powietrznych nie zostały jak dotąd nigdzie w całości opublikowane, ale z tego, co wyciekło do reżimowych środków masowego przekazu („Wprost”
(http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/briansk-i-okolice.html
PolsatNews
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/czas-na-nowa-narracje.html
Wiemy, iż COP kompletnie NIC nie wie o tym, co się dzieje z polską delegacją w ruskiej przestrzeni powietrznej. Co do tupolewa, to prognozuje się w okolicach godz. 9-tej (pol. czasu oczywiście), że powinien wylądować w Briańsku, zaś o locie, jaka-40 z generalicją pilotowanego przez śp. gen. Błasika o godz. 9.01 toczy się też dialog świadczący, iż nic nie wiadomo. Nic też nie wie 36 Sp. Pułk, bo przecież dopiero telefon od Wosztyla, który nic nie widział, ale coś słyszał, ma przekazać jakieś wstępne informacje ze Smoleńska. W dotychczas udostępnionych w mediach wypowiedziach Wosztyla (czy innych członków załogi internowanej na lotnisku Siewiernyj po uruchomieniu czekistowskiej maskirowki) nie pojawia się nawet blada wzmianka o tym, że szef sił powietrznych miał pilotować, jaka-40 z generalicją, no ale to akurat jest zrozumiałe, skoro samolot został oficjalnie „zniknięty” 10 Kwietnia. Tymczasem tuż przed godz. 9-tą, jak wiemy, wierzchuszka polskich specsłużb zbiera się na poufnym, nadzwyczajnym spotkaniu z rezydentem FSB (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/konsultacje-z-fsb.html
i omawiają sprawę „lotniczego wypadku”, do którego doszło na Siewiernym. Jest to sytuacja wprost kuriozalna: łączności z delegacją prezydencką NIE MA (http://Lamelka222.salon24.pl/307196,wojska-i-kadry-putina-2-kubinka#comment_4418699
i nikt w polskim wojsku nie wie, co się stało z dwoma wojskowymi samolotami, które wyleciały z wojskowego lotniska. Nie wiadomo, jak leciały i gdzie wylądowały. Co więcej, o tym, co się stało z prezydencką delegacją wojsko dowiaduje się z zewnątrz, a nie z własnych, wyspecjalizowanych do tego typu rozpoznania, instytucjonalnych i operacyjnych źródeł. Ale nawet wtedy, gdy już wiadome jest, iż doszło do „lotniczego wypadku” (najpierw „prezydenckiego jaka”, który po kilkunastu minutach zamienia się w „prezydenckiego tupolewa” i z dwóch maszyn robi się jedna (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/byy-dwie-maszyny-ktora-sie-rozbia.html
to wojsko nie robi zupełnie NIC. Nikt nie zostaje natychmiast wysłany na „miejsce wypadku”, nie zostaje oficjalnie ogłoszony żaden alarm czy choćby stan pogotowia (jest wprawdzie w Sieci ślad po informacji o jakimś alarmie w polskich siłach powietrznych o 8.20, kwestię tę szeroko omawiała Amelka222 na swym blogu (http://lamelka222.salon24.pl/292481,centrum-operacji-powietrznych
ale jak dotąd informacja o alarmie nie została w żaden sposób pozytywnie zweryfikowana w niezależnym śledztwie i niewykluczone, że nie odnajdziemy żadnych dokumentów na jej temat, skoro tyle zaniedbań w tak ważnych sprawach czyniono po „polskiej stronie” CELOWO, podkreślam). Nie ma żadnego, więc alarmu ani pogotowia, nie ma natychmiastowego wysłania choćby ekip medycznych z Polski, a przecież na wojskowym Okęciu stacjonuje Lotnicze Pogotowie Ratunkowe (dysponujące nie tylko śmigłowcami, lecz i samolotami), zaś sam 36 Sp. Pułk wśród swoich zadań ma nie tylko wożenie VIP-ów po kraju i po świecie, lecz także, co warto stale przypominać, uczestniczenie w akcjach humanitarnych oraz prowadzenie lotniczych akcji ratunkowych (!). COP więc nic nie wie, wojsko nie reaguje, rządu w Polsce nie ma, bo całymi godzinami „zmierza do Warszawy” (gajowy szykuje się ze swą chciwą świtą do „przejęcia władzy”, zanim ktokolwiek znalazł ciało Prezydenta), polskich ekspertów medyczno-sądowych wyspecjalizowanych w katastrofach także nikt nie wysyła
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/natychmiast-wszczac-sledztwo.html
ale przecież nawet na tym nie koniec. Natychmiast przecież „po wypadku” zostaje wprowadzona do mediów ruska narracja, nikt nawet nie piśnie o zamachu, nikt nie dziwuje się, że pierwsze OFICJALNE informacje pochodzące z MSZ-u były o prezydenckim jaku-40
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/onet-920.html
, a następne są już o tupolewie; i jeden cywilny czy wojskowy „ekspert” przez drugiego (powołując się wyłącznie na ruskie ustalenia) zaczyna lżyć załogę tupolewa, Prezydenta, a nawet gen. Błasika, obwiniając ich za doprowadzenie do tragicznej katastrofy. W to lżenie włączą się także... przedstawiciele 36 Sp. Pułku prezentujący się w cieniu w „śledczych” programach rządowej telewizji TVN24 typu „Superwizjer”. Gdyby tego było mało, to wnet owi wspomniani wcześniej eksperci pełnymi garściami będą czerpać ze skarbnicy mądrości, jaką uruchomi w trzy dni po „wypadku” http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100729&typ=po&id=po01.txt
związany z ruskim specsłużbami doc. Amielin
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/fotoamator-specjalnego-znaczenia.html
wybitny radziecki rekonstruktor katastrof lotniczych. Wybitniejszy niż specjaliści z NATO czy NTSB, bo tych 10 Kwietnia „polski rząd” nie prosi o pomoc i o zbadanie „miejsca wypadku”. Czy to wszystko nie układa się w pewną usystematyzowaną całość? Moim zdaniem, jak najbardziej. Ale i to nie koniec. W Polsce wychodzi mnóstwo pism branżowych związanych z wojskowością, lotnictwem, uzbrojeniem etc. (każdy kto chodzi do salonów prasowych wie, o czym mówię). I co się dzieje po 10 Kwietnia? Także absolutnie NIC. Nie ma zdarzenia (!). Owszem, zamieszczane są jakieś nekrologi czy okolicznościowe lamentacje, ale żeby specjaliści, co potrafią na czynniki pierwsze rozbierać rozmaite operacje wojskowe, katastrofy, wypadki lotnicze, akcje ratunkowe z udziałem wojska etc. zajęli się systematycznie tragedią smoleńską – nie ma takich tekstów w ogóle. Jak już pisałem nie tak dawno, dopiero PO ROKU jedno z czasopism zajmie się (i to oczywiście pozostając w klasycznej już ruskiej dogmatyce) „prawdopodobnymi okolicznościami wypadku”
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/eksperci-prezentuja-swoje-badania.html
„Nawet gdyby nie uderzenie w drzewo, samolot wprowadzony na duże kąty prędkości i wysokości był praktycznie skazany na rozbicie się” - o, to są przykładowe rewelacje z nr-u specjalnego „Lotnictwa”. Czy to zjawisko wyjątkowo zgodnego milczenia „pism branżowych” także nie świadczy o celowym zaniechaniu, skoro tragedia dotyczyła też przecież polskich sił zbrojnych? A może... dotknęła ona tylko tę część sił zbrojnych, którą... miała dotknąć? O, to by już nieco więcej wyjaśniało. Śledząc, bowiem teraz dużo uważniej niż przedtem (wcześniej sądziłem, że typowo neopeerelowska indolencja i tępota – powszechna w neopeerelowskich instytucjach, a redakcje pism branżowych są wylęgarnią tego typu osobliwości – nie pozwala różnym ludziom zająć się tragedią smoleńską; problem ich przerasta), zaczynam odkrywać coraz mocniejsze przesłanki do mówienia o zjawisku, które w (zmienionym jakiś czas temu) tytule mojego bloga na s24 ująłem w hasło „Układ Warszawski rekonstrukcja”. Zjawisko to polega na stopniowej resowietyzacji polskiej armii. Nie wchodząc w szczegóły (pisałem o nich w „Społeczeństwie zamkniętym...” http://chomikuj.pl/yurigagarin/FYM+Sp.zamk.+2010,398871592.pdf
przypomnę tylko, że wejście Polski do NATO w 1999 r., a więc dopiero 7 lat po wyjściu ruskich wojsk z Polski, wywołało proces „westernizacji” polskiej armii i (powolnej, ale chyba dość skutecznej przez pewien czas przynajmniej, bo dziś już można powiedzieć, że powstrzymanej) jej „desowietyzacji”, co wiązało się nie tylko ze wzmacnianiem więzów militarnych między Polską a Paktem, lecz też ze szkoleniami polskich oficerów w zachodnich, głównie amerykańskich uczelniach wojskowych, a nie ruskich, no i z udziałem polskich jednostek w operacjach prowadzonych przez Pakt. Ten proces westernizacji był jednak nieustannie krytykowany i sabotowany (już abstrahuję od kwestii tarczy antyrakietowej czy tworzenia baz NATO w Polsce). Co więcej, dopiero przeprowadzona za czasów kaczystów likwidacja WSI, tego bastionu sowieckiej wojskówki, stanowiła istotny przełom desowietyzacyjny, choć było to, jak wiemy, zwycięstwo bitwy, lecz nie wojny. No i dziś, w pismach branżowych zajmujących się wojskowością, otwartym tekstem przemawiają ludzie, których głosy też się układają w jakąś logiczną całość. Oto np. legendarny T. Hypki na łamach majowej „Skrzydlatej Polski” pisze w tekście pod śmiałym tytułem „Oferta Patriotów dla polskich idiotów” (s. 10): a propos zakupu F-16 „Dokonany po pozorowanym przetargu zakup okazał się, co prawda katastrofą ekonomiczną”. No i w podobnym tonie się wypowiada na temat zakupu systemów przeciwlotniczych Patriot. Nie wiem, czy nie martwi się na zapas, bo jeszcze wiele się może w strategii gabinetu ciemniaków zmienić, zwłaszcza w kwestii bezpieczeństwa kraju.
Może, więc lada chwila zacznie się lobbowanie w branżowych pismach za zakupami sprzętu zbrojeniowego w Rosji? Taniej i bezpieczniej przecież. No i bliżej, jeśli chodzi o transport. Czy też nastąpi po prostu – tak jak to już zaczęło się dziać od roku 2003 w przypadku polskiej energetyki i rynku paliw – stopniowe przejmowanie polskiej zbrojeniówki, czyli np. Bumar, który skutecznie monopolizuje rynek, stanie się własnością neo-ZSSR? To też jeszcze nie koniec. Oto, bowiem znajduję w majowym n-rze „Armii” tekst jednego z jej czołowych ekspertów Mariana Moraczewskiego i redaktorów, o którym Państwo pewnie jeszcze nie słyszeli, a szkoda. W artykule pod niepozostawiającym wątpliwości tytułem: „Brak wskazań dla broni jądrowej na terytorium III RP”, pisze on na s. 26: „Prawdopodobne scenariusze rozwoju sytuacji międzynarodowej nie uzasadniają celowości posiadania własnej lub stacjonowania sojuszniczej broni jądrowej na terytorium Polski. Chyba nawet nie uzasadniają celowości stacjonowania dużych ilości broni jądrowej na obszarze Europy”. Jest to o tyle intrygujące, że w Polsce żadna dyskusja na ten temat się przecież nie toczy. Jeśli już to znawcy gadają o elektrowniach jądrowych, a nie o jakichkolwiek pociskach. Gdzieżby ktoś w mainstreamie, w czasie odnowionej przyjaźni polsko-radzieckiej, śmiał bąknąć o jakiejś potrzebie posiadania przez Polskę broni nuklearnej? A tu jeszcze zanim jakakolwiek dyskusja się zaczęła, już z góry Moraczewski wie, czego Polsce nie potrzeba dla bezpieczeństwa kraju (a nawet, czego nie potrzeba Europie!) – to się nazywa patrzeć perspektywicznie. Można by postawić pytanie, czy w ogóle nad Wisłą potrzebna jest jeszcze narodowa armia (albo czy nie wystarczyłaby do obrony polskich granic po prostu ruska armia), ale to byłoby jednak nie fair w stosunku do tych, co robią złote interesy przy zakupie broni. Poza tym ktoś musi pomagać przy powodziach. „Obecność tego środka na terytorium Polski mogłaby stymulować dodatkowe zagrożenie. Natomiast ochronny parasol amerykańskiej broni jądrowej, niezależnie od konkretnego miejsca jej stacjonowania, poprawia bezpieczeństwo Polski. Jednak znaczenie tego parasola w redukcji zagrożenia Polski ze strony Rosji jest chyba coraz mniejsze(oczywiście, ma się rozumieć – przyp. F.Y.M.). Nie wydaje się, aby było obecnie możliwe zdefiniowanie celu politycznego Rosji w stosunku do Polski lub nawet Zjednoczonej Europy, który Rosja chciałaby realizować przy pomocy broni jądrowej (w jakim celu Kreml miałby bombardować swoje prowincje, które można doić ekonomicznie, tego Moraczewski nie wyjaśnia – przyp. F.Y.M.). Z tego i z kilku innych techniczno-taktycznych powodów nie ma większego znaczenia wojskowego, czy rosyjska broń jądrowa znajduje się na obszarze Kaliningradu, czy o kilkaset metrów dalej (skoro nie ma znaczenia, to aż dziw, że Ruscy ją tam umieścili, pewnie w celach dekoracyjnych, zamiast pomników Putina – przyp. F.Y.M.) ” Jak jednak przeskoczymy parę akapitów to poczytamy: „Starania o posiadanie broni jądrowej wynikały z dążenia do uzyskania możliwości szantażowania lub pokonania przeciwnika. Jednak wraz z utratą monopolu broń jądrowa stała się środkiem bojowym, którego w obawie przed odwetem, praktycznie nie można użyć w stosunku do przeciwnika dysponującego taką bronią. Czyli posiadanie broni jądrowej zapewniło nietykalność państwom dysponującym taką bronią” (podkr. F.Y.M.). No więc jakimś państwom posiadanie broni nuklearnej zapewniło nietykalność, ale akurat Polsce by takiej nietykalności nie zapewniło. Wot, logika, jak po porządnej peerelowskiej akademii wojskowej. Moraczewski niby pisze o niepotrzebnej broni jądrowej i o bezpiecznej przyszłości, ale i przy okazji daje nam lekcję porządnej historii, wspominając o „nieroztropnie wznieconym powstaniu warszawskim” i o „wyzwoleniu Warszawy przez Wojsko Polskie i Armię Czerwoną” (s. 27). I za chwilę dojdziemy po nitce, do kłębka, cierpliwości :). Tegoż mądrego Moraczewskiego można zobaczyć na zdjęciu tu, jak rozmawia ze znanym już nam co najmniej od roku gen. M. Cieniuchem http://www.sgwp.wp.mil.pl/plik/file/publikacje/Cieniuch_Armia_luty2011.pdf
Tu zaś (listopad 2010) Moraczewski rozmawia z inną legendarną postacią, gen. S. Koziejem (http://www.bbn.gov.pl/portal/pl/2/2558/quotBezpieczenstwo_Narodowe_priorytetem_BBNquot__wywiad_z_Szefem_BBN_w_miesieczn.html
Tak więc obraca się leciwy redaktor „Armii” w najwyższych sferach. Moraczewski powraca także, jako ekspert w tekstach dotyczących zakupów sprzętu dla polskiej armii: „- Trzeba zmienić prawo antykorupcyjne w wojsku, wtedy wiele będzie można przyspieszyć. To nie jest tak, że ci ludzie w MON nie chcą kupować, ale się po prostu boją. I jeszcze jeden element, nie ulegać naciskom związków zawodowych zbrojeniówki. Interes zakładów zbrojeniowych jest często inny niż wojska. Dla wojska jest drugorzędne, czy coś jest polskie czy niepolskie, tylko, czy spełnia zadania - dodaje płk Moraczewski.”
Sam Moraczewski reprezentował w 2007 r. szwedzką firmę zbrojeniową BAE Systems http://www.bumar.gliwice.pl/zbiory/PT91M%20GW071023.pdf
nie wiem jednak, czy nadal jest z nią związany. P. Bączek w „Głosie” przypomniał w 2004 r., że Moraczewski był jednym z oficerów wojskowego peerelowskiego wywiadu http://www.glos.com.pl/ARCHIWUM/2004/007/Awyd/ostrow.html
wydał on zresztą nawet (z pomocą Andrzeja Ostrowskiego – tego związanego z Ostrowski-Arms) w połowie lat 90. swoją wspomnieniową książkę o „służbie”, rzecz jasna „ludowej ojczyźnie” (krótka wymiana zdań na jej temat toczy się choćby w wywiadzie-rzece z „gen.” F. Siwickim
se2.isn.ch/serviceengine/Files/PHP/20670/...6C67-451C.../2Siwicki.pdf
trzeba wrzucić w google „wywiad z Florianem Siwickim” i wtedy ten plik jest do ściągnięcia, a nawet wywiady z innymi „generałami” „ludowego wojska”)). Niestety, jeszcze tej bezcennej publikacji nie udało mi się zdobyć. A czym się zajmowała peerelowska wojskówka? Panie dzieju, o tym opowiada ze szczegółami raport dotyczący likwidacji WSI (cały czas do ściągnięcia na stronie „NDz”
http://www.naszdziennik.pl/dodatek/wsi/raport.pdf
(por. też
http://www.skw.gov.pl/historia.htm
którego refleks stanowi na pewno tragedia smoleńska. W skrócie przypomnę: przemytem do bloku sowieckiego technologii z Zachodu, na które było nałożone embargo, nielegalnymi operacjami finansowymi (zagranicznymi transakcjami bankowymi, wykupem polskiego długu, przejmowaniem spadków byłych polskich obywateli zmarłych za granicą, handlem bronią z terrorystami, zakładaniem spółek do działań pod przykrywką, handlem „chrzczonym paliwem”, zakładaniem mediów, tworzeniem agentury wpływu itd.). Jeśli więc ludzie wojskówki teraz prowadzą dodatkowo nawet branżowe pisma związane z polską armią i ze zbrojeniówką, to jesteśmy w domu. W tym samym sowieckim domu, co przed 21 laty. I może to zarazem jest jedna z odpowiedzi na pytanie, dlaczego 10 Kwietnia doszło do potwornej zbrodni? W obywatelskim śledztwie chyba czas na prześledzenie agenturalnych wątków, jeśli chodzi o placówki dyplomatyczne (np. poprzedni ambasador w Mińsku Tadeusz Pawlak pojawia się w raporcie dot. WSI (s. 341), jako długoletni współpracownik Zarządu II, a ze współczesnych to mamy przecież wątek nielegała T. Turowskiego http://www.rp.pl/artykul/580731.html
czy o lotniska, kontrolę lotów itd. (nawiasem mówiąc, dwóch ludzi z LOT-u związanych z WSI wymienia raport na s. 341-342). Przypomnę na koniec to, co ustaliła Amelka222 w oparciu o tekst M. Austyna z „NDz”:
1. Podpułkownik Jarosław Z. zleca przekazanie tych informacji kontrolerowi na Okęciu, PIOTROWI L. i powiadomienie załogi [Tu-154]. Nic takiego się jednak nie dzieje. Komunikat ostrzegawczy nie dociera na pokład tupolewa. PORUCZNIK PIOTR L. z samolotem kontaktu nie nawiązał. "Porucznik L. z "Naszym Dziennikiem" nie chciał rozmawiać, słabo pamięta przebieg swojej służby w dniu katastrofy, nie przekazywał żadnych danych […] na pokład Tu-154M ani nie otrzymał z Centrum Operacji Powietrznych polecenia nawiązania kontaktu z załogą."
2. Około godz. 8.30 ppłk Jarosław Z. skontaktował się z mjr. JAROSŁAWEM U., zastępcą oficera operacyjnego BOR w Centrum Kierowania BOR [...] ustalił, że tamtejsza kontrola lotów nie ma kontaktu z samolotem, bo przejął go nadzór rosyjski.
3. "Co istotne, oficer operacyjny BOR - w tym dniu był to mjr WALDEMAR T. - miał możliwość nawiązania łączności z funkcjonariuszami w samolocie przez telefon satelitarny. Nie uczynił tego, gdyż wcześniej takiej potrzeby kontaktu nie było, a po pojawieniu się informacji […] najwyraźniej zabrakło mu zdecydowania."
4. "Także służby dyżurne COP nie zdążyły zareagować. Wprawdzie one same nie mogą ingerować w przebieg lotu o statucie "HEAD" i nie mają łączności z samolotem, ale w razie zagrożenia powinny złożyć stosowny meldunek dowódcy COP czy nawet dowódcy Sił Powietrznych."
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110325&typ=po&id=po02.txt
http://ander.salon24.pl/306087,kto-nadzorowal-lot-tu154m-cz-1
http://niniwa2.cba.pl/praca-w-gabinecie-luster.htm
http://niniwa2.cba.pl/narbutt_pan_minister_i_pan_x.htm
http://niniwa2.cba.pl/cytaty_z_donosow.htm
http://niniwa2.cba.pl/gontarczyk_ludzie_z_zelaza.htm
http://www.videofact.com/rezydentura.html
http://www.videofact.com/zasady_konspiracji_wywiadu_prl.html
http://www.armia24.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=365%3Ajest-niezbdny-organizacyjny-instrukturalny-manewr-wywiadem&catid=86%3Aarmia-29&Itemid=28 (inny tekst Moraczewskiego)
FYM
Tysiąc prawników na dnie morza Przebywam teraz w interesującym miejscu. Jest to mianowicie skrzyżowanie luksusowego, europejskiego kurortu z północnokoreańskim obozem pracy. Z tą jednak różnicą, że w obozie są większe racje żywnościowe i mniejszy rygor. Cóż, sam się na to skazałem, w słusznej drodze do odchudzenia. Ale właściwie to skazali mnie na to przyjaciele, dobrze mi życzący, którzy przy okazji postanowili nakręcić o tej mojej katordze film. Szczegóły są na razie top secret, o premierze powiadomię, ale właściwie - na własny użytek tak sobie to nazwałem - będzie to o przeistaczaniu się z larwy w motyla. Oj, wielu zaprawdę by się taka metamorfoza przydała, nie tylko mnie. Zatem siedzę sobie tak z dala od kraju za lasami i górami, nie mam nawet czasu, by zerkać w internet. Ale czasem korci i podpatruję. Nihil novi, nic nowego, rząd swoje, opozycja swoje (fajne nawet, bo niebawem zamienią się rolami i… tekstami, czy to nie, aby jakaś schizofrenia?). W sporze władzy z kibicami jestem rzecz jasna, jak zawsze, tak mnie uczono, po stronie słabszych i młodszych (czy nie tak dobieramy sobie wszyscy zresztą przyjaciółki?). I jedyna informacja, która mnie w jakiś tam sposób zainteresowała, to oskarżenie tego dyrektora Międzynarodowego Funduszu Walutowego o molestowanie pokojówki i wsadzenie go za to za kratki. Primo, każdy, kto choć raz mieszkał w jakimkolwiek hotelu, wie jedno: żeby molestować pokojówkę, trzeba być albo wariatem, albo mieć poważne kłopoty ze wzrokiem. A żaden z tych przypadków tu niewątpliwie nie zachodzi. Poza tym, nawet gdyby pokojówka trafiła się apetyczna - dyrekcja natychmiast przenosi ją do sprzątania własnego pokoju albo do recepcji. Boże, czy ja zawsze muszę być prorokiem? Przeczytajcie, co napisałem tydzień temu w "Polsce" na rubrykach sportowych!Secundo - sprawa zaintrygowała mnie nie, dlatego, że to dyrektor od waluty, ja nawet kursów walut nie sprawdzam, tylko stan własnego konta, coraz szczuplejszy, jak to w Irlandii. Ale dlatego, że ten podejrzany nosi śliczne nazwisko Strauss (z jakimś tam dopiskiem, takim jak ten świetny niemiecki bramkarz). Otóż Straussów znałem czterech i każdego ceniłem. Jeden filozof, tak mądry, iż połowy nie rozumiałem. Drugi - ten od dżinsów, Levis - zawsze takich mam kilka par, bardzo trwałe, i co ciekawe, w kolekcjach nawet dla grubasów. Trzeci kompozytor (a może nawet i dwóch ich było, ojciec i syn) - od przepięknych walców, jeszcze teraz jestem w stanie zanucić. No i ten, którego znałem z wyglądu - Peter. Amerykański aktor, który zrobił u nas furorę, grając w "Pogodzie dla bogaczy". Był tam senatorem, o dziwo, prawym senatorem, a prześladuje go tam i w końcu morduje jednooki typ o nazwisku Falconetti. Jak kochany był Strauss, a jak znienawidzony przez Polaków ten drugi, niech świadczy obrazek z roku 1981. Włókniarki z Łodzi wywożą dyrektora na taczce, a nad tą nietypową karocą rozwieszają transparent: "Falconetti!". No, więc podsumowując - nie mogę ludzi o tym nazwisku nie lubić. Aż tu nagle klopsing, jak mawia mój kolega. Dyrektor i seks z pokojówką. Jeszcze nie zdążyłem się nad tym zastanowić, aż tu wpada mi w oko nazwisko obrońcy tej pani, a zarazem oskarżyciela tego pana - Shapiro! Boże, czy ja zawsze muszę być prorokiem? Przeczytajcie, co napisałem ledwie tydzień przed domniemanym zajściem, w tejże "Polsce", na rubrykach sportowych. "W Stanach też nuda, gdyby nie to, iż David Beckham (był kiedyś taki piłkarz) walnął cadillakiem w inne auto, no i tamtego kierowcę bolą teraz plecy. Znając kalifornijskie zwyczaje, tamtego boleć będzie wszystko do końca życia, co wyliczy odpowiednio kancelaria prawnicza Shapiro &Dershowitz (to ci od O.J. Simpsona, gwiazdora futbolu amerykańskiego, który zadźgał żonę i jej kochanka i... uszedł cało, bo detektyw, który go oskarżał, podobno nie lubił Murzynów, więc jego zeznania o nożu i odciskach palców wyrzucono do śmieci, this is America!). Nie wiem, czy to ten sam Shapiro, ale zadźwięczało mi w uszach ostrzegawczo. Otóż w roku 1994 mieszkałem w Los Angeles (i też się wtedy odchudzałem, oznacza to, że każdy mój spadek wagi oznacza przypływ gotówki dla Shapiro, coś jak podróże Wodza White Halfoata u Hellera każdorazowo oznaczały znalezienie gdzieś ropy). I któregoś dnia zastanowił mnie obrazek w telewizji. Po różnych autostradach dostojnie przemieszczał się biały ford bronco, za nim podążała równie majestatycznie kawalkada radiowozów, a nad nimi krążyło tak z dziewięć śmigłowców. Ponieważ american english bywa w wydaniu sprawozdawców telewizyjnych jeszcze bardziej niezrozumiały, niż jest, zagadkę wyjaśnił mi jeden tubylec. Że oto autostradą ucieka (10 mil na godzinę, ha ha!) dawny gwiazdor futbolu, a obecnie gwiazdor kina hollywoodzkiego, O.J. podejrzany o zamordowanie żony z kochankiem. A te śmigłowce to należą do policji i kilku telewizji, bo każda chce mieć program na żywo. I oto Simpson pojeździł tak sobie po freewayach parę godzin, wziął kąpiel i oddał się w ręce policji, gdy ta zapukała do drzwi, nawet ich nie wyłamując.
Zainteresował mnie los sprawy, zresztą wszystkich. Czarny O.J. był lubiany, poślubił białą kobietę, mieli dwójkę dzieci i miliony dolarów. Ale to zła kobieta była i odeszła, z alimentami na dzieci, sporymi, jak to w Ameryce bywa. Ojcu pozostawało widzenie z nimi raz w tygodniu i tak zwanego feralnego dnia rodzina spotkała się w restauracji na obiedzie. O.J. nie bez powodu był najlepszym futbolistą, miał oczy dookoła głowy, więc szybko zobaczył, że jego eksmałżonka flirtuje - przy nim i dzieciach - z kelnerem! No więc spokojnie odwiózł rodzinę do domu, kupionego zresztą za jego pieniądze, i... się zaczaił w krzakach. Trafił, bo radosny kelner w podskokach wnet się pojawił, jak się potem wyjaśniło - rzekomo - by oddać atrakcyjnej kobiecie zostawione na stoliku okulary. No i wtedy O.J. wziął nóż i zamordował oboje. W popłochu zostawił jednak zakrwawiony nóż i odjechał na lotnisko albo do domu, nie pamiętam...
Policja szybko ustaliła sprawcę, były nóż, krew i odciski, świadkowie, a podejrzany nie miał alibi. Sprawa beznadziejna, krzesło elektryczne jak nic! Ale wtedy nagle pojawił się Shapiro. Adwokat, który jak w jakimś trzeciorzędnym kinie powiedział, że klienta uchroni przed czapą. I poprosił o niebywałe honorarium - 10 milionów dolarów. O.J. ofertę przyjął, i tak nie miał wyjścia (to znaczy miał, przekazać forsę dzieciom!). Shapiro przejrzał akta i… struchlał, bo sprawa była nie do wygrania. Pomyślał, pomyślał (bo dobry adwokat nie bierze przegranych spraw) i... zadzwonił na Harvard. Do najwybitniejszego profesora prawa Dershowitza. I poprosił o wsparcie. No i zaczął się cyrk w sali sądowej i w TV. Ponieważ w LA nieco wcześniej miały miejsce murzyńskie zamieszki, dla świętego spokoju ławę przysięgłych stanowili wyłącznie Afroamerykanie, by uniknąć ryzyka, że biały gilotynuje czarnego. I jak było już w moim proroctwie, ława odrzuciła dowody zebrane przez porucznika, uznając go za rasistę (!!!), a na pytanie już klasyczne: "guilty or not guilty?" - orzekła jednogłośnie - niewinny! I O.J., choć spłukany, dalej może sobie jeździć po Stanach swym fordem po freewayach. Ameryka, ta przytomna, zbaraniała. Oni, tak jak my, wychowani byli na wybitnym filmie Sidneya Lumeta "Dwunastu gniewnych ludzi". Otóż akcja dzieje się w sali sądowej, gdzie tuzin ławników rozstrzyga sprawę chłopca podejrzanego o zabójstwo. Wyrok musi być jednomyślny, ale dowody przeciw chłopcu są mocne. Wszyscy zatem są za karą śmierci, i to szybko, bez dyskusji, a powody są prozaiczne - jeden gość spieszy się na mecz, inny na spotkanie, trzeci (Lee J. Cobb - do dziś pamiętam to nazwisko bez guglowania) nie znosi młodych chłopaków, bo ma problemy z synem. I tylko jeden przerywa tę sielankę. To Henry Fonda, który uporczywym dociekaniem prawdy odkrywa, i przekonuje pozostałych, że dowody są dęte, a chłopiec niewinny. I pada "not guilty". Ale to coś innego niż u O.J., choć pozornie to samo. Tam stróżowie prawa stali na jego straży. Tu zaś dla polityki i kasy je ordynarnie złamali burząc prestiż zawodu. To dlatego powstał dowcip, jakie jest marzenie Amerykanina? Tysiąc prawników na dnie morza!
Bo nietrudno sobie wyobrazić, jaki będzie los Straussa. Jeśli na ławie przysięgłych znajdą się obrońcy praw kobiet, zgnije on w kiciu, nawet jeśli jest niewinny, a pokojówka sama zaciągnęła go do łóżka. Jeśli zaś sądzić go będą smakosze francuskich ślimaków - triumfalnie wyjdzie na wolność. Takie jest dziś prawo, kompletnie zmanipulowane i zdaje się, dotyczy to nie tylko Ameryki. Więc ja nie wierzę w żaden wyrok. Profesor Alan Dershowitz, gnębiony zapewne wyrzutami sumienia, za świństwa, których dokonał, na pożegnanie kariery wydał książkę, wspominając swe najgłośniejsze obrony. I wyznał: "Prawie wszyscy moi klienci byli winni". Oznacza to, że kary za nich, tych winnych, ponosili i wciąż ponoszą niewinni. Paweł Zarzeczny
Dramatyczny apel Jerzego Jachowicza: "Skazano mnie w procesie karnym. Wyrok jest skandalem. Drakońska kara!" Do radia Wnet dotarł list od komornika... Komornik chciałby wejść na pensję Jerzego Jachowicza. Wstydu żadnego nie ma – komornik chce wejść na pensję Jerzego Jachowicza, bo red. Jachowicz przegrał sprawę w sądzie. Przegrał, choć nie znaczy to, że nie napisał prawdy w swym artykule w Dzienniku.. - Krzysztof Skowroński
Dokument, który Państwo czytacie, jest konsekwencją stanu Polskiego Wymiaru Sprawiedliwości – dziś, bowiem ponoszę dramatyczne konsekwencje publikacji poświęconej byłemu esbekowi – płk Ryszardowi Bieszyńskiemu, zamieszczonej kilka lat temu w dawnym "Dzienniku". Był to komentarz związany z obroną przez płk Bieszyńskiego, amerykańskiego biznesmena polskiego pochodzenia – Edwarda Mazura przed sądem w Chicago. W odwecie za krytyczny tekst płk Bieszyński oskarżył mnie o naruszenie jego dóbr osobistych i wytoczył mi proces – nie z Kodeksu Cywilnego, lecz z art. 212 Kodeksu Karnego, wprowadzonego do polskiego prawa w stanie wojennym w 1984 r. Polski sąd, który latami nie jest w stanie wydać wyroku w wielu głośnych sprawach związanych z działalnością byłych funkcjonariuszy SB – m.in. w procesie, w którym oskarżony jest sam płk Bieszyński (proces o przekroczenie uprawnień) – szybko i sprawnie skazał mnie. Wyrok ten jest skandalem. Nie dość, że sąd uznał mnie za winnego, to w dodatku nałożył na mnie drakońską karę finansową w wysokości ponad 16 tys. zł !! (mając świadomość, iż nie jestem w stanie jej sprostać – pieniądze na rzecz fundacji są tylko częścią wymierzonej kary - muszę się spodziewać komorniczej egzekucji i jej pozostałych składników). Mój pełnomocnik zwrócił się z prośbą o ułaskawienie do obecnego prezydenta Bronisława Komorowskiego. Przygotowuje też skargę do Europejskiego Trybunału w Strasburgu, jednakże rozstrzygnięcia w obydwu tych przypadkach są kwestią dalekiej przyszłości. Ich wszczęcie nie wstrzymuje niestety egzekucji komorniczej. Co najbardziej skandaliczne w tym wyroku, który sprowadził w konsekwencji do tak sympatycznego miejsca jak Radio Wnet – komornika – to nawet nie był artykuł, – czyli publikacja mająca charakter informacji, tylko?.. komentarz. A ten dotyczył wystąpienia byłego esbeka - płk Ryszarda Bieszyńskiego, który podjął wyprawę aż do Chicago, aby bronić Edwarda Mazura, którego polskie państwo oskarżyło o zlecenie zabójstwa gen. Marka Papały. Znajomość między płk. Bieszyńskim a Edwardem Mazurem trwa, co najmniej od połowy lat 80 tych, kiedy to Edward Mazur był Tajnym Współpracownikiem tegoż właśnie. Otóż płk Bieszyński związany był z Edwardem Mazurem dosyć dawno, a ostatnio, jako wysoki rangą funkcjonariusz ABW (był tam szefem Zarządu Śledczego) – spotkała ponownie Edwarda Mazura, tym razem, jako oskarżonego. Mój komentarz sugerował, iż wyprawa do Chicago płk. Bieszyńskiego nie była prywatną wycieczką, iż jakaś grupa zainteresowana była najprawdopodobniej tym, aby do ekstradycji Edwarda Mazura nie doszło. Polski biznesmen mógłby, bowiem powiedzieć w polskim sądzie zbyt wiele, a to skończyło by się kompromitująco – jeśli nie procesowo dla środowisk tych biznesmenów, którzy związani byli kiedyś ze Służbą Bezpieczeństwa. Taki komentarz polski sąd uznał za uwłaczający dobremu imieniu płk. Bieszyńskiego. Uzasadnienie orzeczenia sądu było także skandaliczne. Młoda, bo trzydziestokilkuletnia sędzina, wydała wyrok nie mając pojęcia o mechanizmach, jakimi rządzą się służby specjalne i jej funkcjonariusze. Co ciekawe, większość takich spraw odbywa się w porządku prawa cywilnego. Ta natomiast wytoczona była z art. 212 kodeksu karnego, - artykułu ustanowionego jeszcze w stanie wojennym. Problem z art. 212 jest poważny – mówiąc w skrócie nie ma praktycznie rzecz biorąc odwołania w przypadku „uznania za winnego". Kara 16 tys. zł – jest niebotyczna. Do tego koszta komornicze. Kara rośnie z miesiąca na miesiąc. Wyjściem z sytuacji byłby areszt – wikt państwowy i kontakt z zaprzyjaźnionymi mediami drogą telefoniczną, nie byłby taki zły – niestety – są najbliżsi, którym muszę pomóc finansowo i którymi muszę się opiekować. Do aresztu, więc pójść po prostu nie mogę. Kodeks karny jest o tyle niebezpieczny, iż sytuuje mnie w fatalnym najgorszym towarzystwie ludzi skazanych – i to jest wielce smutne. Dziennikarzy skazanych z tegoż artykułu można policzyć na palcach jednej ręki. A prawdziwych przestępców jest w tym rejestrze około 300 tysięcy. Pani sędzia powinna wstydzić się do końca życia, zrobiła, bowiem rzecz straszną. Wydała bezwzględny wyrok za... komentarz dziennikarski. Dwóch ludzi o całkowicie innych poglądach, innej obywatelskiej postawie, innej mentalności i całkowicie odmiennym życiorysie stanęło naprzeciw siebie. Jako dziennikarz starałem się sumiennie wypełniać swoje dziennikarskie powinności pisząc w zgodzie z sumieniem i zawodową etyką, patrzę ludziom w oczy bez strachu ani wstydu, bo wstydzić się lub bać nie mam czego - a naprzeciw mnie stanął człowiek oskarżony z kodeksu karnego, nie o słuszne poglądy, tylko o działania - o przekroczenie swych zawodowych, bardzo szerokich zresztą kompetencji – ABW jest przecież, a przynajmniej może być – jedną najgroźniejszych sił w państwie - człowiek szarej strefy, który ma swoim koncie ma uczynki bynajmniej nie tylko kompromitujące. I to mówiąc krótko – w głowie się nie mieści. OD REDAKCJI WPOLITYCE.PL: Jeśli ktoś z państwa chciałby wesprzeć apel z poparciem dla Pana redaktora Jerzego Jachowicza, prosimy o napisanie na adres: redakcja@wPolityce.pl. W tytule listu prosimy napisać Jachowicz, w tekście zaś napisać: Popieram prośbę pełnomocnika prawnego redaktora Jerzego Jachowicza o ułaskawienie. Redaktor Jachowicz cieszy się nieposzlakowaną opinią i oddał wielkie zasługi Polsce, jako odważny dziennikarz śledczy i publicysta. Wyrok wydany w wytoczonej mu przez pana Ryszarda Bieszyńskiego sprawie karnej oceniamy, jako niezgodny ze społecznym poczuciem sprawiedliwości.
Listy Państwa wydrukujemy i przekażemy Kancelarii Prezydenta, jako wsparcie redaktora Jachowicza.
Jerzy Jachowicz