Weller Michaił SAMOWAR


Weller Michaił

SAMOWAR


ROZDZIAŁ 1


1 KWIETNIA 1994


Tak!

No?

|p Właśnie na ciebie czekałem.

Chociaż nie znacie mnie przyjaciele, a ja nie znam was — usiądź­cie przy ogniu, posłuchajcie opowieści... O miłości i o bombardowa­niu, o wielkim pancerniku „Marat”, o tym, jak kilka razy zostałem ranny, broniąc Leningradu. Czego jeszcze trzeba, chłopie?

- Żeby było ciekawie.

Obraża mnie pan, panie kierowniku. Znam się na rzeczy. Jak zaczniesz słuchać, to nawet zapomnisz, że chciałeś do toalety. Kiedyś paryscy agenci konwojując przez miasto groźnego prze­stępcę, wbijali mu w delikatną skórę krocza haczyk rybacki, a żyłkę nawijali sobie na palec. I straceniec szedł cichutko, dla postronnych obserwatorów — jak dobrowolny towarzysz podróży. Myślę, że tak powinna zacząć się ta historia.

Żeby i o miłości coś było.

Miłość burzy krew i wraz z głodem rządzi światem; a jakże! Nasze polityczne kredo: Zawsze!

A szczęście? Czy spełni się obiecane szczęście?

Niezaprzeczalnie. Tylko z tego względu owa rozmowa się zaczęła. Zbyt wiele żądasz. Jedzie pociąg z daleka, na nikogo nie czeka.

I jeszcze strzelanina, pościgi, niebezpieczeństwa.

Jeśli wolisz bentleya od jaguara, browninga High Powera od kolta Pythona i słyszałeś, jakim ciężkim basem grzmi fugas — będziemy mieli o czym pogawędzić.

H — Bardzo chciałbym być bogaty.

Właśnie. Zabiłbym tego, kto wymyślił biedę.

Powinna być jeszcze straszna tajemnica, która zostaje roz­wiązana na koniec.

Duszyczko moja, nie zdajesz sobie sprawy, jak straszna jest ta tajemnica. Zdołamy ją odkryć, tylko razem — i to pod sam koniec.

A będzie można się pośmiać?

Śmiech to rzecz święta. Śmiech bywa różny: „cha, cha, cha”, „che, che, che”, „chi, chi, chi”, „chy, chy, chy”, „bu-cha, cha” Jest też śmiech wywołany łaskotkami.

Boleśnie dużo tutaj wszystkiego. Nie ma W tym jakiegoś taniego chwytu reklamowego?

Bynajmniej, powiedział hrabia i powalił hrabinę na for­tepian. Na centralnym placu w Tel Awiwie stoi pomnik Jurija Ga­garina; to on pierwszy powiedział: „Pajechali!” — i rozpoczęła się żydowska emigracja z zssr.

Pomodlili się i pojechali.

Czterdzieści wieków patrzy na was z wysokości egipskich pi­ramid. Osłów i trubadurów — po połowie!

2. AUTOR

Główny bohater tej książki to młody romantyk i awanturnik, który przeżył tragiczną miłość. A ściśle mówiąc, nie przeżył jej, bo go rozstrzelano.

Został oskarżony o zabójstwo i szpiegostwo, a winę mu udo­wodniono. Przyczyną zabójstwa była popędliwość, szpiegostwa — miłość, a aresztowania — głupota. To znaczy, jak to zwykle bywa, jedno z drugim nie miało nic wspólnego.

Mieszkał w mieście, którego już nie ma, a które nazywało się Leningrad, w kraju, którego już nie ma — w Związku Radzieckim. Było to największe i najgroźniejsze imperium na świecie, które ist­niało tylko siedemdziesiąt lat, przeprowadziło kilka wielkich wojen i unicestwiło ćwierć swoich mieszkańców. Posiadało najmężniejszą na świecie armię, najlepsze czołgi i automaty oraz najpiękniejsze kobiety.

Wszyscy ludzie byli państwowymi niewolnikami. Całe życie musieli pracować na państwo i nie mieli własności prywatnej. Byli przy tym patriotami, kochali swoją Ojczyznę i uważali ją za najlep­szą na świecie. A dla poprawienia nastroju pili czterdziestoprocen- towy roztwór spirytusu etylowego w wodzie, nazywany wódką.

Tych, którzy nie chcieli pracować, zsyłano na katorgę na Sy­berię. A na Syberii były bezkresne głuche lasy, śnieg i siarczyste mrozy.

Pod groźbą katorgi nie pozwalano również posiadać broni, żeby nie można było sprzeciwić się władzy, zabronione były wy­jazdy za granicę i w ogóle jakiekolwiek kontakty z obcokrajow­cami, żeby przypadkiem nie odkryto, że w innych krajach żyje się lepiej.

W święta śpiewano pieśń narodową z wesołej komedii Cyrk: „Nigdzie w świecie kraju nie znajdziecie, gdzie tak wolnym byłby każdy człek”. Dyktator imperium zarządził, aby najważniejszą sztuką dla narodu było kino.

Ponieważ ogromne imperium zajmowało szóstą część ziem­skiego lądu, niektórzy młodzi i silni mężczyźni jeździli z jednego krańca na drugi, na pustynie, w góry, tundrę i do lasów, mieszkali tam między miejscowymi i często zmieniali zajęcie. W ten sposób zaspokajali pragnienie podróży, zmian i egzotyki.

Przedstawicieli władzy tam w zasadzie nie było i ludzie sami rozsądzali spory według własnych zasad.

Nasz autor pracował kiedyś jako poganiacz bydła w dzikich górach Ałtaju. Poganiacz bydła to biedny, pozbawiony broni kow­boj na kiepskim koniu.

Pewnego razu zdarzył mu się nocleg w pobliżu osady, popi­

jawa z miejscowymi chłopakami przy ogniu, kłótnia i prawdziwy pojedynek na noże.

A zimą, gdy wrócił do. Leningradu, spotkał dziewczynę i pierw­szy raz w życiu pokochał. Dziewczyna była podobna do włoskiej gwiazdy filmowej. Miała zgrabną figurę, jędrną pierś, piękny głos, złote włosy, dziecięcą twarz i ogromne, błyszczące, brązowe oczy

o gęstych rzęsach.

Kończyła uniwersytet. I chciała wyjść za niego za mąż. Zawio­zła go nawet do swoich rodziców w Moskwie, aby się poznali.

Jej ojciec był admirałem z dwiema gwiazdkami, dowódcą lot­nictwa morskiego Sowieckich Sił Powietrznych. Był podobny do pewnego znanego aktora. Mieszkał w ogromnym mieszkaniu, gdzie w holu znajdowała się skóra białego niedźwiedzia i cztery telefony. Zielony telefon co sześć godzin składał sprawozdanie z bojowego dyżuru powietrznego patrolu sowieckich bombowców strategicznych, wyposażonych w bomby wodorowe w pobliżu ame­rykańskich granic.

Naszego bohatera zdziwiło serdeczne przyjęcie. Przecież nie był pożądanym narzeczonym: młody, biedny, bezrobotny i w do­datku Żyd.

Narzeczona okazała się lesbijką. Mieszkała z ukochaną przy­jaciółką. Jej rodzice trzymali się zacofanych heteroseksualnych poglądów. Strasznie cierpieli i starali się rozdzielić przyjaciółki, marzyli, aby wydać córkę za mąż za jakiegokolwiek normalnego mężczyznę.

Chcieli umieścić partnerkę córki w domu wariatów za jej sek­sualne odchyły. Dziewczyny przygotowały plan obrony. Po drugie, wydać pięknotkę za mąż dla zamydlenia oczu. A po pierwsze, ze­brać materiały kompromitujące tatę, żeby w razie konieczności po­tajemnie przekazać je amerykańskim gazetom. Wybuchnie skan­dal, admirała usuną z armii i oddadzą przed trybunał.

To był dramat dla wszystkich, bezpośrednio związanych z tym osób. Narzeczony był w stanie pozbyć się rywala, ale w stosunku do rywalki czuł się bezsilny. Stracił nerwy, był rozkojarzony, płakał i był gotów na wszystko.

Narzeczona szpiegowała tatę, a narzeczony zanosił dowody do pewnego znajomego, który miał krewnych za granicą. Tak to wymyśliła ostrożna i przewidująca przyjaciółka.

Ów znajomy jednak został zwerbowany zarówno przez 2. Od­dział cia, jak i rv Zarząd Główny kgb. Otrzymawszy cenną część informacji, Amerykanie kazali mu następnie, dla swoich celów, wydać całe to towarzystwo Rosjanom. Aresztowali wszystkich.

Ale narzeczony zdołał się ukryć. Ukrywał się trzy miesiące. Kontrwywiad był bezsilny.

Potem sam się ujawnił i poddał. Wziął na siebie całą winę i opowiedział o sobie wszystko. Żyć bez ukochanej nie chciał i nie potrafił.

W ciągu tych trzech miesięcy zdążył napisać tę książkę.

3. KSIĄŻKA

Książka ma równo tysiąc stron. Przepisano ją na przenośnej maszy­nie do pisania zrobionej z kruppowskiej stali w 1942 roku w pań­stwowych zakładach Roberta Leya w iii Rzeszy Niemieckiej, i ma­jącej rosyjską czcionkę dla Kresów.

Teczka miała dziesięć i pół centymetra i ważyła cztery kilo­gramy i osiemset gramów.

Przemycenie takiej cegły przez sowiecką granicę było niemoż­liwe.

Autor pożyczył od przyjaciela aparat fotograficzny Zenit z obiektywem Helios — iv, a uprosiwszy pewnego fotografa pra­cującego dla gazety, kupił od niego pięć metrów kliszy o czuło­ści iooo, z bardzo małym ziarnem, co pozwala na znaczne powięk­szenie zdjęć. Taka klisza była wykorzystywana w fotokarabinach lotniczych i sprzedawana przez lotników za wódkę.

Sfotografował rękopis, rozkładając po 9 stron w kadrze, wy­szło 112 kadrów. O wywołanie kliszy musiał poprosić tego samego fotografa — nie znając się na rzeczy, można bowiem wszystko

U

zniszczyć, w atelier natomiast czegoś takiego nie wezmą, a jak we­zmą, to sfotografowany tekst wywoła podejrzenia, bo to przecież typowe szpiegowskie sztuczki, i dlatego wszystkim zakładom fo­tograficznym przyglądał się ten sam iv Zarząd Główny kgb. Fo­tografa trzeba było podpić, nie przekraczając miary: przed pracą

do utraty podejrzeń, ale nie pozbawiając zdolności wykonania zadania, po pracy — w trupa, do pełnej utraty wspomnień.

Otrzymał rulon o średnicy 2,5 centymetra i wadze 60 gramów.

Skończywszy książkę, autor poczuł wybaczający i krótko­trwały przypływ miłości oraz wstrętu do życia. Marzył o sławie, bogactwie i szczęściu wolności w Ameryce. Ale książkę trzeba tam dostarczyć i wydać jak najszybciej. Czy on sam zdoła się wydostać, a jeśli tak, to kiedy?...

Zabawne: dochodzenie kgb sprawiało, że bał się zaszkodzić sobie i swojej rodzinie publikacją w usa pod własnym nazwiskiem. A publikacja anonimowa budziła obawę, że ktoś (szczególnie w ra­zie jego śmierci) przypisze innemu twórcy (lub sam ukradnie) au­torstwo jego arcydzieła.

Dlatego na jednym dodatkowym kadrze sfotografował klap­kowy kalendarz elektroniczny, znajdujący się nad interesantami Poczty Głównej. Autor, który będzie się chciał ujawnić, powinien udowodnić, że znajdował się na poczcie w owym dniu. A na dru­gim — kawałek powierzchni ziarnistej, granitowej balustrady new­skiego nabrzeża w ukośnym, słonecznym świetle. Relief z takimi detalami jest niepowtarzalny, jak odciski palców. Takich granitów w Leningradzie są setki kilometrów, więc tylko autor będzie w sta­nie wskazać dzielnicę, z której dany granit pochodzi.

Tym sposobem autorstwo książki było ukryte, ale i zabezpie­czone.

Niedługo zostanie ujawnione.

A rulonik kliszy został włożony w rączkę damskiej parasolki, co na ekranach urządzenia prześwietlającego bagaż wyglądało jak naturalne urządzenie mocowania trzonu w rączce, i dzięki osobom trzecim opuścił kraj.

Dowód na to włainie czytacie.

Piękne imię to wielki honor. Jak żyję, nie widziałem psa o wymyśl­nym imieniu, który byłby cokolwiek wart. Imię zobowiązuje, wiele determinuje, a nawet przesądza o losach. Istnieją na przykład pe­chowe nazwy statków; zmiana imienia jest niebezpieczna, o tym wiadomo od dawna. Największy na świecie pancernik „Juliusz Ce­zar” został przechrzczony na „Noworosijsk”, w rezultacie wybuchł i zatonął jeszcze w porcie, a wraz z nim poszło na dno siedmiuset marynarzy. Cesarzowi niepisane jest umrzeć śmiercią naturalną.

Z początku książka nosiła tytuł „Uwodziciel”. Autor zamyślił pasjonującą powieść o sztuce miłości — każdy, kto by ją przeczytał, mógł nauczyć się, jak zdobyć serce ukochanej osoby.

Potem zaczęła nazywać się „Zmowa supermocarstw”, dlatego że fbi i kgb dogadały się w sprawie usunięcia swoich prezydentów, którzy przeszkadzali im w pracy. W rezultacie Kennedy został za­bity, a Chruszczowa tylko obalono i trzymano w areszcie domo­wym do końca życia.

Od tego miłosno-politycznego thrillera oddzielił się jeszcze jeden tytuł: „Zmowa po rosyjsku”. Szczegółowo przestudiowano w nim problem unicestwienia sowieckiej władzy w Rosji, został przedstawiony również wszechstronny plan przewrotu. Najbar­dziej wstrząsające jest to, że piętnaście lat później takiego prze­wrotu dokonano w rzeczywistości.

Podobne tematy przywodzą do uogólniających rozmyślań, któ­rych skutkiem był tytuł „Wszystko o życiu”. Właśnie tak. Ni mniej, ni więcej. „Wszystko o życiu”, jasne? Przeczytaj tę książkę, a inne nie będą ci już potrzebne. I tak już będziesz wszystko wiedział.

Ponieważ, mimo wszystko, nie jest to traktat filozoficzny, tylko powieść, to i nazwa wydała się jakaś taka nazbyt kunsztowna i rzucająca się w oczy. Dlatego wymyślono: „Rosyjska matrioszka”. W tytule zawierała się wskazówka co do szkatułkowości — niepo­zorna z wyglądu figurynka, wspaniale ozdobiona, a w środku od­najdujemy nieskończenie wiele podobnych, o innych rozmiarach i barwach. Plus koloryt & la russe w rodzaju „rosyjskiej ruletki”.

Opasła książka z takim tytułem na okładce może zostać uznana za album wspomnianych matrioszek. Zatem w końcu za nazwę posłużyło proste i krótkie słowo — „Samowar”.

Samowar — sam warzy, charakterystyczny przedmiot rosyj­skiego bytu. Wewnątrz znajduje się ogień, otoczony przez wodę. Korpus jak lustro: jasne, ale wypaczające. Z rurki na górze idzie dym. System samowystarczalny. Na dole — kranik.

Ponadto słowo „samowar” ma jeszcze jedno znaczenie, bardzo ważne w tej książce.

5. EPIGRAF

Zasadniczo „epigraf” to po grecku dowolny napis na dowolnym przedmiocie. Ponieważ zamyślono go w czasie istnienia tytułu „Wszystko o życiu”, więc chciano oddać poprzez to coś wszech­ogarniającego. Jeśli płoty i ściany także będzie się uważać za przedmioty, to najbardziej rozpowszechniony epigraf naszej rze­czywistości jest wam dobrze znany. Jedna z liter tego rosyjskiego wulgarnego słowa ukośnym pismem przypominającym krzyż świętego Andrzeja przekreślała pierś imperatorskiego orła. Jego symbolika jest oczywiście bogata, falliczna — korzeń życia. Ale postanowiono zrezygnować z tego dość prymitywnego żartu.

Epigrafem oddajemy cześć autorowi, który ongiś go stworzył. Tylko po kiego grzyba piernikowi wiatrak, skoro grzyby wszystkie I wiatrem przeminęły.

Oczywiście, na różne sytuacje w życiu dobra jest Biblia. Ale czytelnik może mieć własne odczucia względem religii, a i religii na świecie jest wiele. Grzechem jest nadaremnie rozbierać Pismo Święte na cytaty, aby ubarwić swoje wywody.

Zatem ze skarbnicy światowej literatury zostają mniej lub bar­dziej skrzydlate wyrażenia i brodate frazy oraz powszechny i ni­czyj folklor.

Teraz oceńcie niezłomnoić chłopaka, który ukrywa się na

M

śmietnisku pośród slumsów i kopcąc niedopałek, siedząc na pustej bańce po wodzie w pozie Rodinowskiego myśliciela w cieniu roz­łożystego krzaka kaliny, ochrypłym głosem ogłasza światu:

Teraz ja tu będę siedział, to mieszkanie dla niedźwiedzia.

6. DEDYKACJA

Cervantes poświęcił Don Kichota księciu Broglio.

* >t- Kto tó taki? Dlaczego go nie znam? Powinienem pójść na studia po wojnie, poduczyć się trochę...

Po krótkiej walce w redakcji odrzucono dedykację Chinie Człek. Chociaż jest, zawsze jest pokusa, aby zadedykować dzieło tak, żeby dużo później grono onegdaj pięknych dam pluło sobie nawzajem w twarz.

Oczyszczone spluwaczki lśniły niewinną miedzią, ale jeśli spojrzeć na cudowną, kafelkową podłogę, zaczynamy rozumieć, dlaczego Południowcy przegrali bitwę pod Nashville.

Poświęcanie książki komuś z rodziny to brak taktu względem pozostałych członków familii. Dedykowanie wszystkim naraz jest niemożliwe, ponieważ taka książka jest jedyna. A jeśli poświęci się ją od razu wszystkim, takie przypadki bywały w historii, to otrzy­mamy list rodzinny, który czyta się nieswojo, i nie ma sensu, by czytali go postronni.

Poza tym jak można dedykować innym to, w co zostałeś wta­jemniczony przez Pana. Wyobraźcie sobie dedykację na Biblii: „Naszemu Bogu”. Albo lepiej: „Ojcu Świętemu". Jakaś świętokrad­cza brednia.

Gińcie wszyscy!

Nie dotykać — zakaz wstępu.

To bardzo nieprzyzwoita książka. Dużo w niej nieprzyzwoi­tych słów, nieprzyzwoitych scen i co najważniejsze — nieprzyzwo­itych myśli. Dlatego nie wolno jej dawać dzieciom, lepiej również, aby nie czytali jej ludzie z chwiejną psychiką. Nie powinni czytać jej ci, którzy nie lubią nieprzyzwoitości.

Szczerze mówiąc, dobrze by było, gdybyś i ty jej nie czytał. Możliwe, że w ogóle nie należałoby jej czytać.

8. INTRODUKCJA

Jest również preambułą, wstępem, uprzedzeniem, prologiem, za­czynem i przedmową.

Zakończone.

Powoli, łagodnie ściągajcie szaty ze starożytnych idoli.

A układając modlitwę — z trzecim nożem na cara.

Boże, pomóż mi pomyślnie się załatwić.

9. PORTRET I PEJZAŻ

Brzoza wpisywała się w sklepienie niebieskie tak, że poranne słońce, unoszące się nad koroną, okrywało światłem liście. Za łąką pyszniło się poszycie, przechodzące w mocną gęstwinę, a pobliską połać trawy ucinało żółte urwisko. Pód urwiskiem szumiała woda, szlifująca delikatnym strumieniem piaszczystą plażę.

Przesuwający przezroczystą perspektywę miraż, warstwowy koniczynowy par był przetkany wyraźnym brzęczeniem koników polnych i wiolonczelową wibracją pszczół.

Spod korzeni brzozy wydostał się trzmiel — 1 zaparłszy się

kosmatymi łapkami, zabrzęczał, wentylując strumykiem powietrza swoją norkę. Kiedy przewietrzył mieszkanie, oderwał się od ziemi i basową struną wkręcił się w przestrzeń. Ignorując skrapiający zieleń rumianek i chaber, wykonał zakręt i ze sprężystym cugiem obrał kurs na silny zapach jedzenia.

—■ Niech zapanuje światłość! — obwieścił władczo barwny głos. I jego właścicielka rozwarła okno. — Jak pięknie!

Okno spełniało również rolę drzwi: dwuskrzydłowa duża rama była otwierana kluczem, zapierała się o niski, szeroki para­pet, wytarty jak próg; z zewnętrznej strony przystawione były do niego drewniane stopnie.

Dom miękko wpisywał się w krajobraz: żółte, piętrowe pu­dełko pod białym eternitem. Po bokach skrzydła z podjazdem stały imitowane na doryckie kolumny, upodabniając go do dworku szla­checkiego, gdzie oficer w stanie spoczynku z rozkoszą zamieszkuje dziedzictwo przodków żony.

Na spacer! Na spacer! — zaśpiewała kobieta na kilka gło­sów, jak chór panienek-dworzanek.

Z głębi pomieszczenia wtórowała jej ożywiona męska rozmowa.

A co u was, chłopcy w plecakach... — mruczała kobieta, dokonując niewidzialnej zbiórki. — Kto będzie dzisiaj moim pierw­szym kawalerem? Hm?

Od okna do brzozy błyszczała stalowa linka, rozciągnięta na wysokości człowieka.

Linka naprężyła się, poskrzypiała i z okna wyjechał po niej ciężki, wyblakły od prania plecak. Szelki wisiały na haku, nawle­czonym na rozwidlonej rolce, przekręcającej się z wesołym piskiem.

W ciemnym, kwadratowym otworze pojawiła się biała postać. Kobieta zeszła po schodkach na trawę i przewiozła plecak przez łąkę. Pielęgniarska czapka była przypięta do brązowych włosów. Opięty fartuch zaokrąglał się na wydekoltowanych kształtach. Pod fartuchem płynnym ruchem falowało ciało.

Dowiozła plecak na hałaśliwej rolce do brzozy, przeciągnęła się i zawróciła, wołając:

Hej, ho, hej, ho, idę po następnego.

Błękitna, błyszcząca ważka przerwała swój lot, obrała za cel przedmiot i usiadła na nim, ruszając przezroczystymi skrzydeł­kami.

Z plecaka wystawała ostrzyżona męska głowa.

Gratuluję bezpiecznego lądowania — powiedziała głowa, przewracając oczami. Wysunęła do przodu dolną wargę, szarpnęła się i fuknęła: — Idź w chuj, suko.

Ważka przestąpiła z nogi na nogę po włoskach, obrażona pod­niosła się i odleciała.

Gwiżdżąc i bujając jak wyłaniający się na powierzchnię ziemi wagonik z rudą, zbliżał się drugi plecak. Pielęgniarka zatrzymała go około dwóch metrów od pierwszego, oceniła odstęp i ruszyła po kolejny.

Doktor Livingstone, jak sądzę? — przywitała się pierwsza głowa, skłaniając się ceremonialnie. — Jak zniósł pan podróż?

Od tego skrzypienia uszy puchną — poskarżyła się druga głowa. — Wóz znowu nie jest nasmarowany.

To część programu. Różnorodność tła dźwiękowego to do­datkowe bodźce.

Otóż właśnie, bodźce. Koło potrzebuje smaru. Od przy­bytku głowa nie boli.

To nic... najważniejsze, żeby obuwie było rozchodzone i gwóźdź nie wbijał się w piętę.

I obaj roześmiali się ze zwykłego żartu.

Trzecia głowa wyglądała jak starożytna skamielina. Łyso-siwa, miała wodniste oczka schowane między brązowymi wysepkami pigmentu i jeden jedyny ząb, długi i żółty, sterczący spod górnej wargi jak sztacheta. Przypadł jej brzydki, sfatygowany, wypłowiały i sprany do białości plecak, z grubą łatą zamiast kieszeni. Chark­nęła soczyście, o mało nie przybiła flegmą biedronki, skrzętnie uwijającej się przy polowaniu na mszyce w dół i w górę po trawce, i zaskrzeczała:

A papierosa kiedy dostaniemy?

Ależ pan nietowarzyski, gringo\ Proszę zaczekać, aż maru­derzy się podciągną. Ej, wy tam, na tyle, przyspieszyć kroku.

Wisielcy...

Wspaniała siódemka!

Siedmiu wspaniałych.

I tułowia, wyposażone w głowy, rozmieściły się na całej dłu­gości promenady. Ni to desant przybyszy na poduszkowcu, ni to spi­żarnia dzierzby. Uśmiechali się łagodnie, mrużąc oczy od słońca.

Pielęgniarka obeszła girlandę z paczką biełomorów, wkładając każdemu do ust papierosa i podnosząc zapałkę. Siedem płynących strumykami dymków wzbiło się w powietrze, jak próbny wydech oddychającej stułbi.

Nadszedł moment przyjaznej, niezobowiązującej rozmowy, która wyraziłaby cały urok egzystencji w prostych i niebanalnych słowach.

To nie ten sam biełomor co kiedyś — powiedział jeden, przygryzając ustnik w kąciku warg.

Paskudny — zgodził się drugi.

Tak, kiedyś były znakomite, leningradzkie, produkowano je w pierwszej fabryce imienia Urickiego — westchnął pod brzozą ostatni.

Ehe, Mojżesza Sołomonycza, szefa piotrogrodzkiego CzeKa.

ComadotegoSołomonycz?!...

A wszystko spaskudzili.

Zaczęli nabijać kubańskim tytoniem — doniesiono z dru­giego końca drucianego telegrafu.

Nabić go Fidelowi w tyłek, niech sam sobie pali.

Dla twojej wiadomości, hawańskie cygara są najdroższe na świecie. Dziewczyny je tam na udach skręcają.

Wysoko skręcają? A jeśli wpadnie włosek? Nie mają już czego innego na udach skręcać?

Poczekajcie! Co ma do tego tytoń, jeśli tam wpadają ka­wałki sznurka i drzazgi?

Tak sobie myślę, skąd kubańskie dziewczyny mają drzazgi i sznureczki między udami?

Słuchajcie no! Zaczęli po prostu wrzucać tytoń do młynka razem z opakowaniem, jeśli są tylko sznureczki i papierki, to zna­

czy, że chociaż paczki ze skrzynek wyciągają, a jeśli są drzazgi to mielą razem ze skrzynkami z dykty. Zmielą i proszę. Dokładnie tak! Właśnie tak!

Naturalnie. Oszczędność pracy i rezerw surowca.

A zysk — do kieszeni.

P f — Nie podoba się, to nie pal. A innym przyjemności nie psuj.

A ty co, cenzura? Właściwie tak, dla ciebie to jedyna przy­jemność.

Nie należy wszystkiego krytykować — pouczająco odpo­wiedziała stara głowa. — Chyboczesz się tu, mając wikt i opierunek

i tam również tak było.

Teraz jeszcze o bilecie partyjnym opowiedz — podjudziła sąsiednia głowa nr 4.

Żółtodziób z ciebie jeszcze. Życia nie znasz.

Właśnie przez takich jak ty nie znam.

Przez takich jak ja zostałeś umieszczony tutaj, jak bożona­rodzeniowa gęś na tuczu. Inaczej już dawno byś zdechł.

Bfem Niech będzie, takim jak ty zawdzięczam swoje szczęście, w* — No to wiś cicho, klocku, i — Oż ty stary zasrańcu!

E, e, chłopaki, co wy? Skończcie szczekać!

Szczeka to szczeniak — spokojnie syknął starzec.

W odpowiedzi, starając się nie okazywać rozdrażnienia, nr 4 odwrócił twarz i z wyrazem obojętności splunął peta, nie trafiając w jego plecak.

Starzec pożuł własnego spalonego papierosa, zebrał ślinę w ustach, obtoczył ją językiem wokół ustnika i z pneumatycznym dźwiękiem posłał na plecak sąsiada. Na cienkim, ciepłym brezen­cie pociemniała wilgotna plamka.

Trafiony — stwierdzili inni.

Znieważony tak, z lekka pobladłszy, splunął na plecak oprawcy. Widzowie wyciągnęli głowy, przyglądając się pojedynkowi. Roz­poczęła się kłótnia. Przekleństwa kipiały na trzęsących się ustach wrogów. Plwociny, jedyna dostępna broń kalek, przecinały powie­trze tuż koło twarzy.

' — Chrr — tfu!

Raptownie, niezdarnie naśladując uderzenie węża, wyrzucali głowy, starając się zwiększyć prędkość i celność. Bujali się, łowiąc pomocny moment inercji.

W końcu starzec wyczekał przerwy, z całej siły charknął, ze­brał wszystko w ustach i z ostrym trzaskiem splunął w cel. Prze­ciwnik nie zdążył zrobić uniku i został trafiony nad prawą brew grudką zielonkawego śluzu.

Zwycięzca jeszcze przez sekundę nie wierzył, patrzył — za­jaśniał szczęściem i zwycięsko się roześmiał, rozdziawiając czarną paszczę, wrogo, z zachwytem.

Opluty zmarkotniał. Szczęka mu obwisła, zamknął powieki. Śmierdzący glut powoli spływał z czoła przez brew. Teraz śmiała się i wymieniała komentarzami cała wycieczka.

Potem jego usta zacisnęły się, zęby zazgrzytały, grdyka drgnęła i zdusił krótki, skomlący kaszel. Pod rzęsami coś zabłyszczało.

Bezręki i beznogi ludzki ogryzek wisiał z plwociną na twarzy pod delikatnym słoneczkiem i bezsilnie płakał, bezgłośnie, bez­nadziejnie.

Ten człowiek to ja.

ROZDZIAŁ 2

Nocą w sadzie śpiewa słowik.

Ten, kto powiedział, że sen przynosi dobrą radę, z pewnością miał pełen komplet kończyn i stabilną psychikę. Nasz poranek za­czyna się akurat wieczorem.

Po ogłoszeniu ciszy nocnej (jeśli nie podadzą nam środka na­sennego) drzemiemy, oczekując pierwszego sygnału: cichego przy- gwizdu, krótkiej treli — strojenia głosu. Uwertura się wzmacnia, rozwija w melodię; otwieramy oczy i leżymy, cicho oddychając.

Księżyc świeci nad światem i przelewa swoje srebrne światło na nieruchome gałęzie. Czarująca muzyka raduje nasz słuch. Przy­jemnie jest myśleć, że wartość naszego życia jest równa warto­ści życia flibustierów. Oprócz słuchu nic więcej nie jest nam po­trzebne.

Duży kamień w próżni odbija promieniowanie grudki ognia znajdującej się w tej samej próżni. A szary maleńki ptaszek, w cza­sie, gdy jego samica wysiaduje jajka, wydaje swoje ptasie dźwięki. ]est przyjemnie. Całą zimę czekaliśmy na chwilę, gdy przyleci nasz słowik.

A propos słowików. Masza zabiła w kuchni naszego trzmiela. Sama sil wygadała. Zaraza... człowiek chce usnąć z ulgą, wspomi­nając coś dobrego. Ale nie zawsze się to udaje.

...Pobudka rozpoczyna się od ataku kaszlu Starca — Lwa Ujicza, który kracze jak orzeł i rechocze jak żaba, jego oskrzela

trzeszczą i wydają dźwięki niczym harmonia pod obcasem zabi­jaki. I powstaje pytanie: Z jakimi uczuciami powinien człowiek witać nowy dzień, słysząc taką zwierzęcą sonatę? Pewnie, gdyby miało się nogi, to i odeszłoby się tak daleko, jak by się dało. Star­cowi chce się palić. Ale jeszcze nie dają. Mogliby dać. Wszyscy tu­taj palą, więc nie padną żadne protesty dotyczące troski o zdrowie towarzyszy. A i na cholerę takie zdrowie. Im więcej przyjemności, tym krótsza męka. Kto ma ochotę słuchać jego rulad? Niech się le­piej zatka papierosem.

Pewnego razu zwróciliśmy uwagę na to, że taka pobudka psuje nam nastrój z samego rana, a to, jak wiadomo, negatywnie wpływa na trawienie i odbija się na stosunkach panujących we­wnątrz grupy. Więc zmajstrowali Starcowi sziszę. Nie była to oczy­wiście prawdziwa szisza, lecz mniej skomplikowane urządzenie, to my to tak nazwaliśmy; na kraju szafki nocnej, równo z poduszką przymocowano zapalniczkę ze sznurkiem i szeroką popielniczkę, na daszku której kładziono kilka papierosów. Starzec mógł samo­dzielnie dosięgnąć ustami sznurka, zapalić ogień, wziąć do ust pa­pierosa, odpalić, położyć na miejsce, znowu pociągnąć za sznurek, gasząc zapalniczkę — i spokojnie pociągać sobie i dymić ile wlezie. Na dno popielniczki nalewano trochę wody, żeby można było do­kładnie zgasić peta.

Starzec mocno dokazywał, ale nie tyle od palenia, ile od przy­wilejów. Uśmiechając się, wystawiał swojego zęba, tak jakby to był diament Orłowa. Zawiść zalała oddział. Żora i Mustafa także zażą­dali dla siebie możliwości palenia o każdej porze. Czech wygłosił mowę o równości. A Kawude denerwował się, rzucając uwagi, że po­winien panować porządek, bo przecież nie mieszkamy w palarni.

Masza również była temu przeciwna; na noc wietrzy salę i od­powiada za nasze dobre samopoczucie. A po co wywietrzać, skoro wszystko i tak było w dymie, my zaś mieliśmy częste bóle głowy (wywołane osłabieniem ruchowym, pozycją horyzontalną). Jednak lekarz główny żywił do Starca słabość, lubili rozprawiać o roman­tyzmie rewolucji, i sprawa została ucięta.

Dwa tygodnie później Starzec zasnął z papierosem w ustach

i wypalił dziurę w poduszce. Poderwał się i krzyknął, bo przypalił sobie policzek, próbował stoczyć się z łóżka, zrobił się rejwach, wbie­gła rozwścieczona Masza, ze złością zapinając fartuch na wszystkie guziki, zlikwidowała źródło niebezpieczeństwa i dała Lwowi Ilji- czowi po pysku. Ten zatrząsł się i chciał na nią splunąć, ale Masza przekręciła go mordą w dół i dodała dźwięcznego liścia w potylicę. W myślach biliśmy jej brawo! Jest wybuch! Trzecia załoga — pal!”

lamentował Żora. „Że też tobie kiszek w siedemnastym nie wy­prali” — wycharczał z poduszki Lew Iljicz.

Na tym zakończył się papierosowy eksperyment. Lwa Iljicza pozbawiono na tydzień słodyczy. To było okrutne, cierpiał, nawet płakał, ale potem przez jakiś czas zachowywał się potulnie. Od tego wydarzenia minęło kilka lat. I rankami budzi nas jego kaszel.

Kompania, pobudka! ~ To oznacza, że Mustafa obudził się nie w humorze. Znowu mu się śniła wojna. Czasami pamięta swoje sny, czasami nie, czasami krzyczy w nocy na całe gardło. Po udanej nocy mruczy: „Panowie oficerowie — wybaczcie: pobudka. Ochotnicy na zaprawę — formować szeregi... mundur — z gołym torsem”.

I tylko Gagarin budzi się, dopiero gdy Zara włączy radio. Czarne pudełko na wybielonej ścianie piszczy „ostatni, szósty syg­nał” i wykonuje hymn Związku Radzieckiego, przechodząc do najświeższych doniesień. Informują, że wszyscy sieją, orzą, bu­dują i produkują, bardzo się przy tym radując. Zara otwiera lufcik i wnosi stos emaliowych basenów. Baseny są oznaczone i podkłada każdemu jego własny.

(Kiedyś z tego powodu wybuchały skandale. Może to śmieszne, ale jesteśmy dość wybredni i wyczuleni na punkcie poczucia włas­ności. Nieprzyjemnie jest siadać na cudzy nocnik. Staramy się maksymalnie obstawić swój byt jakimiś osobistymi przedmiotami i rzeczami. Drobiazgi nabierają ogromnego znaczenia. Potwier­dzamy poprzez nie swoją indywidualność. Rozumieją to osoby, które przeżyły armię lub więzienie. Dla nas własny nocnik to jak dla innych własny samochód.

Dlatego kiedy na oddziale przeprowadzano remont, Żora za

|KBk|

kompot z obiadu i dwa papierosy przekupił żołnierzyka z Bata­lionu Inżynieryjno-Budowlanego. Ten odlał mu do puszki brązo­wej farby, którą była pokryta podłoga, i dał najmniejszy pędzelek; po kryjomu przywlókł nocnik i ustawił wszystko na stoliku obia­dowym. Przez dwie godziny Żora, trzymając pędzelek w zębach, pilnie malował na błękitnej emalii brązowy okręt podwodny.

Jak zawsze w takich sytuacjach, wybuchła masowa epidemia. Gagarin zieloną farbą, którą pokrywano najniższą, trzecią część ściany, wymalował na swoim basenie rakietę kosmiczną. Wszyst­kich przebił na głowę Kawude — natchnęło go i żółtawą „koś­cią słoniową”, osiągając niezwykłe podobieństwo, stworzył pro­fil Dzierżyńskiego. Twarz Kawude przybrała poważny triumfalny wyraz — z pędzlem w gębie! Był zupełnie pozbawiony poczucia humoru, toteż dostaliśmy kolki ze śmiechu).

Przy żwawej muzyce i świeżym powiewie z lufciku dokonu­jemy porannego wypróżnienia. Kawude znowu ma problem. Zara robi mu lewatywę.

Po same migdałki — z zadowoleniem komentuje Czech. — Wsuń mu tam raz lutownicę, dowie się, w jaki sposób można ukryć coś przed sowiecką władzą.

Ucz się, dopóki żyję — mówi Żora i wypróżnia się z grom­kim, prężnym odgłosem. — Na przykład tak. Można i lepiej.

Żorka, przestań chuliganić! — warczy Zara, udając gniew. *s* Bo zostawię cię bez nocnika, będziesz cierpieć do obiadu. Albo zrobisz pod siebie.

Dla nas to normalne. — Żora mrugnął porozumiewawczo.

W podwodnej pozycji, toaletę przewietrzyć i zamknąć.

Będziesz miał swoją... podwodną pozycję.

Mustafa ze sztucznym zatroskaniem obwieścił:

Nianiu, już.

A Profesor wystąpił z oświadczeniem:

Co mamy dzisiaj do podtarcia? Znowu „Czerwoną Gwiazdę”? Żadnego szacunku dla praw pacyfisty. Żądam „Ga­zety Literackiej”! Powinienem zaspokajać również swoje potrzeby kulturalne.

Tfu, gałgany! — chrypi Starzec. — Czy ktoś z was słyszał

0 papierze toaletowym?

A jakże. Na tańce z nim chodziliśmy, piwo piliśmy.

Czy to ten papier, w który pakuje się eleganckie suknie?

A pierwsze miejsce w konkursie zajął japoński papier to­aletowy — łykasz tabletkę i wszystko wychodzi już zapakowane * w celofan.

Gagarin, opowiedz, jak w kosmosie waliłeś w walizkę sa­nitarną. Oto w czym jesteśmy lepsi od całej planety... nie potrzeba ni niani, ni podtarcia, całkowita higiena.

To, co naturalne — nie jest obrzydliwe, to, co nie jest obrzyd­liwe — jest przepiękne. Dawno zapomnieliśmy o wstydzie. Wy­próżnianie się to jedno z naszych głównych zajęć, to nasza roz­rywka i przyjemność — albo problem. Brak ruchu prowadzi do zaniku mięśni, słabną mięśnie gładkie jelita, krew i limfa stoją długo bez ruchu, więc zwiotczenie jelita, trudności z drożnością

1 hemoroidy wraz z zapaleniem jelita grubego to częste schorzenia u leżących. Dzień rozpoczyna się zatem od odpowiedzialnej pro­cedury i jeśli wszystko idzie bez problemu, od razu poprawia się aktywność życiowa. Organizm odczuwa przyjemne oswobodzenie od tego, co zbędne, zdrową lekkość.

Nasza dieta powinna zawierać sfermentowane produkty mleczne i warzywa, ale regulamin tego nie przewiduje. Nie je­steśmy gwiazdami kina. Zara rwie gazetę i podciera nas pognie­cionymi strzępami.

... Zaro, wybacz,,, biegunka. Źle trawię tę zupę ogórkową. Może ogórki były podgniłe?

Przechodzimy do procedur kąpielowych. Miseczka, gąbka

błękitna wojskowa kołdra jest odchylana na oparcie łóżka, ko­szulka ściągana na wezgłowie; wilgotne ochłodzenie przechodzi po ciele, po fałdach. Przewrót na brzuch i to samo na plecach. Grzbiet i pod łopatkami — pełen czad. Gdybym był milionerem, to wy­nająłbym łazienną, która tarłaby mi plecy dwie godziny dziennie. Niestety ruchy Zary są opracowane bardzo ekonomicznie: dziesięć minut na wszystkich... 1 koniec. Według regulaminu powinno się

nas myć raz na dziesięć dni. Mogą w ogóle nie myć. Ale wtedy bę­dziemy im śmierdzieć.

Poduszki — do oparcia, pozycja siedząca, koszulki wracają na tors, kołdra — na swoje miejsce, ręczniki — na sznurek.

Czyszczenie zębów. Siedem stolików nocnych, siedem szkla­nek, siedem szczotek, woda z czajnika — metoda potokowa. Płu­czesz gardło, odcharkujesz do podstawionego wiaderka, kropla pasty z tubki — kilka ruchów szczotki w ustach. Płucz i pluj. Na­stępny.

Siedzimy. Rozmawiamy. Jest dobrze. Zara pobieżnie zamiata podłogę, z okien dochodzi miły zapach, atmosfera robi się świeża. Mając dobry nastrój, Zara może przypalić papierosa i dać każdemu zaciągnąć się dwa razy. Takie naruszenie regulaminu jest nieza­uważalne, tym bardziej że to jej prywatne papierosy — sama pali Opale. To jakby nagroda za nasze dobre zachowanie.

No, chłopcy, przekazuję was w idealnym stanie. Nie chu­ligańcie tutaj beze mnie.

Zaroczka, kiedy mamy chuliganić, jak nie podczas twojej nieobecności.

Oj, Maszka was rozpuściła.

Więc ty też nas rozpieszczaj. Prosimy z całego serca.

No, namówiliście mnie. Jutro.

Lufcik zamknął się z trzaskiem, drzwi się przymykają — dzień drgnął i zaczął się wlec.

Masza weszła równo o ósmej, promieniejąc.

Dzień dobry! — skandujemy chórem.

Ach!... — Przestraszyła się i przelicza głowy. — Znowu ktoś uciekł! No, dezerterzy... Bauman!

Jestem!

Matrosów!

Jestem!

Jurowski!

Hitaj.

A gdzie się niby macie podziewać.

Śniadanie: owsianka, pajda białego chleba z masłem, szklanka

herbaty z cukrem. Wojskowa norma dla rannych. Pierwszorzędni ^ wyżywienie. A co na stole, taki stolec. Jeśli personel nie kradnie

żarcia jest wystarczająco. Witamin może i mało, za to kalorii

po uszy. Gdybyśmy zjadali wszystko, co jest ustalone, to bylMB śmy tłuściejsi niż bożonarodzeniowe gęsi. Dla młodego i zdrowego | żołnierza, którego gonią bez pardonu, normy są może i skąpe. A tu w grę wchodzi zmniejszony o połowę, leżący organizm. Jeśli ktoś się roztył, to można mu uciąć rację.

Dramat. Apetyt tak czy owak mamy słaby, ale naruszeni&l praw boli. I nie ma się komu poskarżyć. Motywują nas korzyś- ciami: serce będzie lepiej pracować, płyny nie będą się psuć, nie będzie skłonności do obrzęków, zapalenia płuc... Eh! Zanim gruby schudnie, to chudego diabli wezmą. Żujesz -^ żyjesz.

Jemy tak. Scenariusz pierwszy:

Z łyżeczki. Masza ma zgrabne, staranne ręce... Jedno jest nie­dobre: ona jedna na nas siedmiu, dlatego trzeba szybko łykać, pod­porządkowując się jej tempu. Śniadanie i kolacja —. trzy minuty na gębę, obiad — pięć. Jeszcze jesteś głodny, bo uczucie sytości nie zdążyło przyjść, a już ci gębę wycierają i w żołądku czujesz cegłę. Ale nawet przy takiej szybkości pierwszy się parzy, a ostatni dostaje zimne. Dlatego każdy pilnie strzeże swojej kolejki.

Scenariusz drugi:

Do gniazd ramy łóżka wkłada się stoliki lotnicze, z przy­kręconymi do nich prostymi stojakami — uchwytami na miskę i blaszany czajnik-pojnik. Chleb kładzie się obok. Żłop, gryź, ssij, choćby i pół godziny. Tak się wprawiliśmy, że nawet barszcz wyli­zujemy do ostatniej kropli, nie brudząc policzków ani podbródka. Można się przy tym zachłysnąć, lecz jak zakaszlesz, to zabryzgasz pościel, a za to Masza karze.

Reguł dotyczących tego, jakie potrawy są podawane do samo­obsługi, a jakie wsuwają prosto do gęby, nie udało się nam ustalić. Może jest w tym dodatkowa intencja — żeby mieli czym urozma­icić nam czekanie na najbliższą przyszłość. A może to po prostu kaprys Maszy.

Czasami pytają, jak chcemy jeść. Zdania są różne i problem

rozwiązywany jest za pomocą głosowania. Starzec woli sam żłopać

ma fioła na punkcie dokładnego przeżuwania (czym?), chociaż częściej od innych kasła. A Żora i Mustafa zawsze byli za karmie­niem, bo Masza przysiada wtedy pod bokiem.

Podczas dobrej pogody spacerujemy od śniadania. A zimą koło południa i tylko pół godziny. Otulają nas waciakami i czap­kami, a plecak wyścielają złożonym kocem. Szalików, jak w żad­nym szpitalu, nie wolno posiadać, więc szyje owijają nam naszymi waflowymi ręcznikami ze stemplem „JW 55418”, który znajduje się na wszystkich rzeczach.

W czasie deszczu lub mrozu czytamy. Książki kładą na ten sam stolik i opierają je o stojaki. Strony przekładamy ołówkiem, trzymając go w zębach. Wszystkie książki są stare, grzbiety mięk­kie i łatwo jest przerzucać kartki.

Dzisiaj po spacerze włączyliśmy telewizor. Żeby szybko ode­rwać się od porannej kłótni. Kłócimy się często. Zamknięty kolek­tyw, jednostajny tryb życia, ograniczona przestrzeń. Tutaj prob­lemy zgodności psychicznej odgrywają istotną rolę. A skądże u nas taka szczególna zgodność. Czasami życie by się oddało, byleby nie widzieć towarzyszy niedoli. A niekiedy właśnie po to, aby być bli­żej rodziny.

W telewizji pokazywali Sielskij czas i jak zwykle Gagarin za­czął się pieklić, ponieważ w programie robiąc wszystko na pokaz, zmarnowali dziewiczą ziemię, a przedsięwzięcie tak dobrze się za­powiadało. Po oderwaniu czwartej kończyny pchła nie traci patrio­tyzmu. Najbardziej lubimy seriale amerykańskie.

Masza kazała się nam pogodzić, bo jak tego nie zrobimy, to nas ukarze i nie da słodkiego. Taką groźbą można osiągnąć wszystko. W końcu Starzec wyburczał, że nie miał racji, i przeprosił... Za­proponował nawet grę w szachy po obiedzie. A ponieważ jest wśród nas mistrzem, taką propozycję należy traktować jako najwyższy stopień skruchy i umiłowania pokoju.

Zatem po obiedzie Masza posadziła nas na jego łóżku naprze­ciwko siebie, wsunęła mi taboret za plecy i rozstawiła szachy na sto­liku. Mustafa założył się z Czechem o cukier do wieczornej herbaty,

że przegram do trzydziestego ruchu. Starzec oddał mi białe i wy­brał Obronę Caro-Kann. To powolny gambit — widać, że jawnie zachęcał mnie do dłuższego utrzymania się w grze. Wytrzymałem dwie godziny i czterdzieści minut i dostałem uzasadnionego mata w trzydziestym szóstym ruchu. A mogłem znacznie wcześniej.

Figurkami również poruszamy za pomocą ołówków. Gdy je obgryziemy, to dostajemy nowe.

W telewizji zaczęły się „Westi” i z dreszczem popędzaliśmy wskazówki zegarka, chociaż ze słodyczami Masza nigdy się nie spóźniała.

Jesteśmy samowarami. Samowarem nazywa się inwalidę, który po sam korzeń nie ma rąk ani nóg. To zapewne dlatego, że powstaje wtedy klocek z kranem na dole.

Znajdujemy się tutaj od wielu lat. Nasze rodziny myślą, że nie żyjemy. To tajny szpital dla takich kalek jak my. Nie wiemy, gdzie jest położony. Jest ich dość sporo w kraju. Usytuowane są z daleka od zamieszkanych miejsc i uczęszczanych dróg, ukryte przed ludz­kimi oczami i zupełnie odizolowane od świata zewnętrznego. Nie figurują w żadnych wykazach i sprawozdaniach i nie wspomina się

o nich w żadnych raportach. Ludzie udają, że nas nie ma. Chociaż każdy wie, że istniejemy.

Kiedyś było nas tu wielu. Z czasem pozostało coraz mniej. Te­raz ostał się tylko nasz oddział. Czasami snujemy domysły, co ro­bią z pozostałymi. Ale rozmawiamy o tym rzadko, cicho i z obawą. Trudno powiedzieć, skąd wzięło się poczucie, że rozmowy na ten temat są zabronione i niebezpieczne, ale wiemy, że z pewnością tak jest.

Za tydzień wszystkich nas zlikwidują.

ROZDZIAŁ 3

Pierwszy opustoszał oddział nr 6.

Sformowany został w ’59 roku. Poprzedzały to wydarzenie xx Zjazd, rozpędzenie antypartyjnej grupy, do której przystąpił Szepiłow, wygnanie Mołotowa do Mongolii na stanowisko posła, objęcie stanowiska kuratora Ministerstwa Spraw Zagranicznych przez zastępcę przewodniczącego Rady Ministrów — Mikojana.

Dwudziesty siódmy komisarz bakijski, który szczęśliwie wy­winął się od słynnego rozstrzelania, utrzymał się na powierzchni od Iljicza do Iljicza bez zawału serca i paraliżu. Słynny dzięki umie­jętności przechodzenia między strugami deszczu bez parasola, sławny syn swojego ormiańskiego ludu, Astan Iwanowicz Mikojan, był bardzo mądry, bardzo chytry i bardzo przezorny. To za jego ka­dencji sprawy zagraniczne przybrały najlepszy obrót — sowiecka ekspansja osiągnęła swoje apogeum: purpurowy znak waleczności wzniósł się w sercu Francuskiej i Portugalskiej Afryki Równikowej, flota Oceanu Spokojnego, która podarowała Indonezji 2. Eskadrę, bunkrowała się w Dżakarcie, atomowe okręty podwodne bazo­wały w Kairze, a sowieccy specjaliści w niezbyt rzucających się w oczy szarych garniturach zajadali się konserwą wołową w Bom­baju. Właśnie wtedy wschodząca gwiazda, piękny Mołdawianin Breżniew z charakterystyczną dla niego klepaną dykcją powiedział: „Potrzebny jest nam świat! Najlepiej cały”.

Zespół Koroliowa już skonstruował rakietę balistyczną uzbro­joną w bombę wodorową. Rakieta była ogromna, skomplikowana i kosztowna. Wyniesienie przez nią na orbitę Biełki i Strełki skoń- i czyło się na ich pisku. Współczynnik udanych startów na ilość do­kładnych trafień wynosił 0,21. Wybitnie niezawodne B-52 wiś^H wzdłuż naszych granic z termojądrowym kompletem na pokładzie. | Marszałek Malinowski, który zamienił Żukowa na stanowisku mi­nistra obrony, wpadał w furię. Po kolejnym zbesztaniu Koroliow l zapijał fiolkę waleriany butelką koniaku i wałęsał się miedzy baj- konurskimi domkami z płyt, rozdzierając nocne pustkowie lamen­tem: „Kosmos nie znosi impotentów!!”. Przelotne uniesienia jego i kochanek dodatkowo doprowadzały do szału stronnika jednooso­bowego kierownictwa i zwolennika monogamii Malinowskiego* z wojenną szczerością pragnącego skupienia wszystkich sił i środ- - ków wyłącznie na zadanym odcinku.

Ale generałowie przechadzali się jak Napoleon przed bru- maire’em. Nie mieli czym zrównoważyć dość niebezpiecznych ambicji — czystka Abakumowsko-Beriowskiego kgb wyszczer­biła tryby groźnego aparatu.

Chruszczów bał się wojskowych. I słusznie. Wiedział co nieco

0 przedwojennej zmowie marszałków. Armia nie pochwalała szka­lowania Stalina i ubolewała nad usuniętym Żukowem.

Chruszczów zaprosił Mikojana do swej daczy. Usiedli w ple­cionych fotelach przy stole w cieniu jabłoni. Chruszczów pił wódkę

1 zakąszał delikatną, ukraińską, całą w różowych żyłkach słoniną szpikowaną czosnkiem. Mikojan delektował się koniakiem, od­dzielając cząstki mandarynki.

Generałów należało osadzić, żeby znali swoje miejsce. I byli na tym miejscu zajęci oraz zadowoleni — oddani!

Gdyby ten głupek, car, nie oddał Alaski, przedostanie się do Kanady zajęłoby nam pięć dni — powiedział Chruszczów, prze­tarł usta wierzchem dłoni.

Mikojan ze zrozumieniem poruszył smolistymi wąsikami bez oznak siwizny.

Meksykanie nie lubią gringo — rozpoczął temat, opusz­

czając wyraźne, logiczne ogniwa, i podszedł do sedna z przeciwnej strony. Jakby pomagając zamknąć wroga w kleszczach.

A ty kim jesteś? No tak, Ormianinem... A ja, Ukrainiec, również jestem gringo. Eh, gdybyśmy przyrżnęli im w czterdzie­stym piątym! Kto mógł się nam w Europie wtedy przeciwstawić? Czy posiadał ktoś jeszcze taką armię — ogromną, zahartowaną, z takim doświadczeniem? I przecież była, była nieoficjalna dyrek­tywa, żeby poddać próbie ogniowej sojuszników!... Pod płaszczy­kiem wyrównywania Unii demarkacyjnej. Raz, drugi szturchnąć ich z lekka... chyba żeby Niemcy!... E tam, to nie wojacy.

To samo mówili wojskowi. Jaka to była okazja...

W dwa tygodnie dotoczylibyśmy się do oceanu! I nie by­łoby żadnego Franko!

Cała Europa byłaby teraz nasza. Eh, gdybyż Gospodarz słuchał czasami kogokolwiek... nie miałby sobie równych. Gro­miąc ogniem, iskrząc blaskiem stali... — zanucił Chruszczów. — W ogień i wodę!

Bomba — delikatnie przypomniał Mikojan.

Hiroszima — zgodził się Chruszczów. — Bombowiec bez problemu doszedłby do Moskwy, lecąc na wysokości dwunastu ki­lometrów. Taa. Siedzą sobie za oceanem! Jebańce zasrane.

Kelner w wykrochmalonej marynarce, bezgłośnie wgniatając kamasze w trawnik, przyniósł parującą kaszę gryczaną ze skwar­kami i zmienił ciepłą karafkę na zapoconą.

Zapuszczają do nas z Turcji sondy wyposażone w aparaty i robią zdjęcia — poskarżył się Chruszczów, przeżuwając grzyba.

Rosyjskiego bagnetu nie wytrzymają — z mistrzowską szczerością odpowiedział Mikojan i pomyślawszy, nalał sobie rów­nież pół kieliszka czystej do zapicia kaszy.

A spróbuj dosięgnąć ich bagnetem! — Chruszczów ze złoś­cią pacnął komara na łysinie, zabijając od razu dwa. — Łyskacz w porównaniu z wódką to gówno, śmierdzi skarpetami.

A może zaprosimy sobie trzeciego do towarzystwa, co, Nikita?

Dość będzie dwie głowy, bo we trzech to się tylko spić można. Kogo masz na myśli?

' Kogoś młodszego, bardziej wykształconego od nas, sta­ruszków. Choćby takiego Szurika Szelepina.

Szczwane chłopisko... no, no. To znaczy, że robił ci już ja­kieś aluzje? Zuch chłopak.

Żelazny Szurik”, czterdziestoczteroletni Szelepin, dobijał się do władzy. Jeszcze jako student przechodząc z pochodem przez plac Czerwony, kiwnął głową w kierunku wodzów stojących na Mauzoleum i powiedział do przyjaciół: „I ja będę tam stał”. W ’38 będąc sekretarzem Komitetu Okręgowego Krasnopresneckiego Komsomoła, wręczał bilet członkowski Zoi Kosmodemiańskiej. W czarnym, lodowatym grudniu 41, już jako przewodniczący Mo­skiewskiego Komitetu Miejskiego Rosyjskiego Komunistycznego Związku Młodzieży, osobiście organizował pogrzeb bohaterki i po­wstanie legendy. W ’58 został wyznaczony na szefa kgb na miejsce usuniętego generała Serowa.

Zawsze na wszystko gotowy Szelepin zabrał ze sobą kierow­nika I Zarządu Głównego kgb — żeby siedział za drzwiami, może kiedyś się przyda. Kierownik I Zarządu Głównego zabrał ze sobą kierownika oddziału analitycznego. Kierownik oddziału analitycz­nego zabrał ze sobą teczkę z mapami.

Karty były odkryte, karty były rozdane.

W czasie gdy słońce szykowało się do zachodu, Chruszczów wpadł w stan podniecenia. Jego oczka iskrzyły się. Energiczny umysł, szybki i lotny, rozważał detale.

Rozumiesz, to znaczy... młodzież! — Uśmiechając się za­chęcająco, zalał falą wódki Argentynę, utwierdził łokieć na Atlan­tyku. — A cl .wszyscy Mulaci, to niepoważny naród, gorąca krew, chcieliby tylko babę za dupę chwycić i tańczyć przy gitarze... nalej im, Szurikowi nalej, zasłużyli sobie. Bądź zdrów, generale!

Trzasnął Panamę.

Jutro o dziesiątej do mnie. Jesteście wolni. Anastas-Usti- now niech również przyjdzie. Wojaków nie potrzebujemy. Prze­każe się im później.

Nie lubił pracować wieczorem. Zgodnie ze starym, chłop* skim zwyczajem wstawał wcześnie. Kto rano wstaje, temu Pan

M

Bóg daje. Dręczyły go wspomnienia o nocnym życiu za czasów Gospodarza.

Decyzje były podejmowane rankami — na trzeźwo i zdecy­dowanie. Dobę później podpisał dyrektywę. Pieniądze zapobiegli­wie wziął z budżetu Ministerstwa Obrony. W czwartek na coty­godniowym posiedzeniu roboczym Biuro Polityczne zatwierdziło utworzenie Oddziału Kubańskiego, a protokołowi nadano szóstą gwiazdę tajności.

W instytucie tłumaczy wojskowych ogłoszono dodatkowy na­bór na sekcję hiszpańską. Jednocześnie na filologii hiszpańskiej Uniwersytetów Moskiewskiego i Leningradzkiego utworzono wy­działy translatorskie. Intensywny, nastawiony na praktykę pro­gram sklecił stary kombatant Brygad Międzynarodowych, kierow­nik katedry romanistyki ul, jednooki profesor Pławski.

gru niechętnie przekazało kgb zabezpieczone dossier siedmiu hiszpańskich emigrantów w zssr. Szelepin pociągał za sznurki.

I w końcu przypomniano sobie, natychmiast dokonano wy­miany i wyciągnięto z meksykańskiego więzienia, uhonorowano tytułem Bohatera Związku Radzieckiego oraz wyznaczono jako konsultanta przy „piątce” I Zarządu Głównego kgb legendarnego, jakby nie istniejącego wcześniej pułkownika Merkadora.

Gdyby w amerykańskim kontrwywiadzie pracowali chłopcy tak znający swój fach, jak zachwycający Chruszczowa hodowcy kukurydzy z Nevady, to by (i kontrwywiadowcy, i hodowcy kuku­rydzy) zlali się zimnym potem. Ale oni siedzieli pod klimatyzato­rami w tym swoim Waszyngtonie, chełpliwie rozluźniwszy krawat i zadowoleni z siebie rozpisywali grafiki lotów wysokościowych samolotów rozpoznawczych u-2 nad zsrr, „Lockheed” podtykał Pentagonowi niewyobrażalne łapówki w zamian za zamówienia państwowe na te samoloty. Tylko naiwne pędy technokracji mogły sądzić, że fotoaparatura z wysoką rozdzielczością jest w stanie za­rejestrować wojenne przygotowania buldogów pod dywanem.

Kuba ich nie obchodziła. Syf, kiła i mogiła. Bananowa wyspa, wieczna laba. Jeśli Castro chce zająć miejsce Batisty, to ich problem. Reżim się odświeży. A u Latynosów, skłonnych pojmować demo-

krację wyłącznie jako zniesienie opłaty za burdel oraz darmo^ifl alkohol, przewroty to jedyna forma odnowienia aparatu państwo­wego, który wszystko rozkradał. Niech postrzelają do siebie, co to komu szkodzi — życie mają nudne, rozrywek mało, pracować nie lubią, czytać nie umieją. Nowa miotła, chociażby tylko na po­czątku, lepiej zamiata.

Tym bardziej że Batista to łapczywy łajdak, a Castro wykształ­cony młody człowiek z dobrej i szanowanej rodziny. Mniej żebra­ków będzie zaczepiać turystów, mniej prostytutek będzie miało rzeżączkę.

Tak meldowali informatorzy, i meldowali najszczerszą prawdę. Dwudziestosześcioletni Fidel był przepełniony samymi najszla­chetniejszymi ideami, czystymi, nieszkodliwymi.

Tym sposobem kolejny przewrót, w kolejnej republice banano­wej, dokonał się przy ogólnonarodowym pląsie samby, witającym nowego dyktatora, młodego, przystojnego, wykształconego cabal­lero i ognistego oratora.

Viva comandante Fidel! Viva comandante Camilo! Viva comandante Che!

Co viva, to viva.

Ale wtedy, chuj im w dupę, żeby się nie trzęsła, drugim ze wznowionych rejsów „Canadian Air”, przybywa do Hawany oso­biście generał sb Weriżnikow, legitymując się paszportem argen­tyńskiego biznesmena Beniamina Sormiento, w rzeczywistości zaś działający pod przykrywką sekretarza Ministerstwa Spraw Zagra­nicznych ZSRR.

Przywiózł ze sobą poważne propozycje dostawy dużych ilości taniego mięsa i zakupu cukru. Z aluzji można było wywnioskować, że na liście znajdą się i bardziej przydatne dla reżimu produkty naj­różniejszego kalibru i szybkostrzelności.

Biznesmen troszczył się o poufność. Nowy rząd nie został jeszcze uznany przez Argentynę. Ulokował się w pustym Hiltonie i pewnie udał się na spotkanie z nie najbardziej wyróżniającą się twarzą młodego państwa — bratem Fidela Castro Raulem. Braci­szek pilnował porządku i bezpieczeństwa wewnętrznego. Skrupu-

latnie zostały zebrane informacje o jego resorcie. Niejeden nasz człowiek w Hawanie pracował dla dobra słynnej rewolucji.

Młody minister przeznaczył na spotkanie pół godziny i zakoń­czył je po dwóch dobach. Seans korekcji polityczno-ekonomicznych poglądów zakończył się sukcesem. Maleńkie oczka ministra roz­szerzyły się znacznie bardziej, niż pozwalała na to natura. Bezmiar perspektyw nie mieścił się w głowie. Szerokie kieszenie kombine­zonu maskującego wyraźnie się wybrzuszyły.

Zdajecie sobie sprawę, jak zajęty jest obecnie Fidel — po­wiedział znacząco. — Pracuje po dwadzieścia godzin na dobę. Po­staram się, aby dla nas znalazł czas.

Pyszałkowata pchła, mruknął pod nosem Weriżnikow. Słyszał to kto! Nie ma czasu wyciągać ręki po nieograniczoną darmochę, jeszcze pożałują, będą prosić, żeby dostać cokolwiek.

Weriżnikow pojechał odsypiać spotkanie. Raul ruszył do brata.

Po sjeście czarny chrysler przejęty z garażu Batisty wjechał pod ochroną willysa z fizylierami przez odsuwaną bramę rządo­wej rezydencji. Groteskowo dumni barbudos w zielonych przepo- conych mundurach eskortowali gości przez mozaikowe podwórze i wyłożone parkietem korytarze do bezkresnego gabinetu i za­mknęli białe zdobione złotą sztukaterią drzwi.

Fidel pracował za biurkiem. Bez pośpiechu podniósł swoje sto dziewięćdziesiąt dwa centymetry i wyciągnął opaloną łapę. Głębo­kie spojrzenie Weriżnikowa wyrażało wielkość misji.

Tymże wzrokiem objął pomieszczenie, podczas gdy gospo­darz osobiście, ludowi wodzowie nie mają bowiem sług, mieszał highballs i otworzył skrzynkę ogromnych, czarnych cygar swojej ulubionej marki Partagas Eminentes.

Moi ludzie wszystko sprawdzili. — Raul zagwarantował brak podsłuchu, który mógł zostać założony przez wywiad ame­rykański jeszcze za czasów Batisty.

Gdyby tak można było na łono natury, na morski brzeżek... nie, nie w tej sytuacji, podniosłość chwili nie pozwala”.

Proszę wybaczyć gościowi — przeprosił Weriżnikow. Kiw­nął głową na telefon i lampki.

Fidel ruszył brodą, zawołał coś. Weszli barbudos i w skupieniu 1 wyrwali kable, wynieśli żyrandol. Fidel się nachmurzył. Następnie I uśmiechnął się i powiedział:

Nie potrzebujemy luksusu.

Zaczął go drażnić widok Weriżnikowa, który wzrokiem badał ! obrazy oraz włączniki światła i tylko myśl, że taka niedorzeczna^ bezceremonialność jest brzemienna w coś niezwykle ważnegoij 1 wstrzymywała go od wywalenia gościa za drzwi kopniakiem^ uży- wając do tego armeńskiego buta sportowego z rowkowaną pode­szwą rozmiaru czterdzieści sześć.

Ściśle mówiąc, Raul już go zbałamucił, poinformował o wszyst­kim. Ale Fidel był urodzonym przywódcą: nie wierzył nikomu i we wszystkim musiał upewnić się osobiście.

Weriżnikow zaczął od broni. Rewolucjom zawsze potrzebna jest broń. Dostawy każdej ilości, ną najbardziej preferencyjnych warunkach. Bezprocentowe raty, w zamian za surowy cukier.

Jaką broń?

5 ; — Z lekkiej strzeleckiej — czechosłowackie automaty ,,26” na mauzerowskie naboje i czechosłowackie pistolety, również na te naboje.

Raul przytaknął. Przy boku chybotał mu krótkolufowy mau- zer „Bolo”, przedkładany ponad wszystko.

Nie lubię pistoletów — powiedział Fidel. — Często się za­cinają. To miejska broń do czystych mieszkań. Bojownikom po­trzebne są proste, niewyszukane maszyny.

Czechosłowacka fabryka broni Śkoda — jest najlepsza w Europie. W czasie drugiej wojny światowej produkowała znane na całym świecie niemieckie pistolety Parabellum i pistolety ma­szynowe Schmeisser. Obecnie robią również rewolwery, dokładnie takie jak u Kolta, tylko lepsze i tańsze.

Jakiego kalibru?

38 spécial i 357 magnum.

Początkowy moment pertraktacji, haczyk, był dokładnie roze­grany przez analityków. Do wyboru mogła zostać zaproponowana

argentyńska, brazylijska, hiszpańska broń — tania, ale niepewna

(dodatkowo trzeba byłoby ponosić koszty zakupu). Nie należało również przyciągać uwagi bronią sowiecką.

. „Chłopcy rewolucjoniści” — najważniejsze jest dla nich ob- kupienie się pięknymi zabawkami, na to lecą jak pszczoły do miodu. Przecież to Latynosi, wystarczy dać im postrzelać sobie . do woli.

Przykładowe modele mogą zostać dostarczone samolotem w każdej chwili.

w- Mauzery również mają — powiedział Raul. — Dokładnie takie.

A naboje?

W każdej ilości. To nie problem.

Skąd? Czyje?

Czechosłowacja, Polska, Chiny, zsrr. Używa się ich do sowieckiego pistoletu maszynowego ppsz oraz znakomitego pisto­letu tt, będących na wyposażeniu armii wielu państw. Mają mak­symalną siła przebicia.

Region, obóz był oznaczony. Bez zbędnego nacisku.

Spokojnie, jak zawodowcy, porozmawiali o karabinach ma­szynowych, lekkich moździerzach, tak niezastąpionych na wojnie w górach, o helikopterach do patrolowania i desantu, sprzęcie pan­cernym i potrzebnym mu paliwie.

Weriżnikow płynnie rozwijał wzajemne zrozumienie.

Tańsza będzie surowa ropa, którą przerobi się na Kubie. Budowa rafinerii to nowe miejsca pracy, większy dobrobyt miesz­kańców. A własny przemysł pozwoli na niezależność od innych państw.

Rozmowa naturalnym biegiem przeszła do kolejnego punktu: dobra narodu.

Kształtowanie się nowej władzy zawsze związane jest z trudnościami. Zniszczenie korupcji wywołuje sabotaż starej ka­dry, a nowa nie zdobyła jeszcze kwalifikacji i doświadczenia. Nie­unikniony jest spadek ekonomiczny, przeszły przez to wszystkie państwa. A ludzie chcą jeść codziennie. Pełen żołądek najlepiej przekona prostych ludzi do wyższości tego ustroju.

Jesteśmy władzą ludową — powiedział Fidel. — Wszystko co robimy, jest dla narodu. Lud to rozumie i wspiera nas.

Niewątpliwie. I realne owoce waszej słuszności mogą być widoczne już jutro. Ważne, aby szybciej przejść pierwszy etap, do­prowadzić do porządku gospodarkę. Chleb i mięso możecie mieć już teraz. W ilościach zaspokajających potrzeby wszystkich, ‘i

Argentyńskie? — podtrzymując pozory gry, zapytał Fi­del.

Bardziej ekonomiczne będzie sowieckie zboże i chińskie mięso.

Fidel kiwnął głową, pomyślał. Zmarszczył czoło.

Trzeba je będzie gdzieś przechowywać... przerabiać. Na­leży dokonać obrachunku.

Naturalnie. A po obrachunkach — wybudować młyny i przetwórnie mięsne. Potrzeba na to czasu... i pieniędzy. Dlatego teraz lepiej dostarczać gotową mąkę i mięso w konserwach, które można przechowywać w dowolnych portowych magazynach bez specjalnego wyposażenia i dodatkowych wydatków.

Fidel pomachał cygarem. „Jaka okaże się cena tego wszyst­kiego w ostatecznym rozrachunku? Na ile jesteśmy im potrzebni?” Chłód klimatyzatora zdmuchiwał z cygara korzenny zapach.

Wstał i krzyknął w stronę drzwi. Postanowił:

Wszyscy jesteśmy zmęczeni! Przejedziemy się i zjemy coś.

W trójkę wsiedli do limuzyny — Fidel na tylnym siedzeniu, Raul

z Weriżnikowem naprzeciwko. Dżipy ochrony zamykały orszak.

Wieczorna Hawana radowała się na ulicach. Papugi trzesz­czały w rzeźbionych palmach, ostre słońce chowało się za hory­zontem. Ciepłe morskie powietrze wpadało przez okna, ale nie odświeżało.

Z oświetlonego nabrzeża skręcili w dzielnicę nędzy. Włączone lampy uliczne wychwytywały z fioletowej mgły fantastyczny pej­zaż: blachę i karton.

Tak u nas mieszkają prości ludzie — pokazał Fidel. — Po­trzeba dużo siły i dużo pieniędzy, aby było inaczej. Dopiero za­czynamy.

Weriżnikow westchnął.

Przynajmniej nie ma u was strasznych, północnych zim. Bywało, że biedacy ryli nory w ziemi, jak zwierzęta. A teraz miesz­kają w przestronnych mieszkaniach ze wszystkimi udogodnie­niami. Zwykli pracujący ludzie.

Zdajecie sobie sprawę, ile kosztuje mieszkanie w Hawanie?

Stworzyliśmy najtańsze na świecie kombinaty budujące

mieszkania. Domy są robione na linii produkcyjnej — szybko, jak samochody. Sam beton, żadnego zbędnego luksusu. Oczywiście oprócz elektryczności, kanalizacji, łazienki z gorącą wodą. I jeszcze centralnego ogrzewania: gdy na dworze mróz minus czterdzieści, to w domu — plus dwadzieścia. Na Kubie ogrzewanie jest niepo­trzebne, więc wyjdzie o wiele taniej.

Fidel mruknął w ciemności pachnącego drogą skórą wnętrza samochodu.

To po prostu bajka.

Pewien naród ma taką pieśń... gg Weriżnikow zaczął tłu­maczyć na hiszpański: — „Nasz wolny wiek marzenia przekuł w czyny...”

Jaki to naród?

*4? Rosyjski...

Na skrzyżowaniu zatrzymali się przy wiaderku z żarem — zamarła nad nim tłusta Murzynka. Żołnierze wyskoczyli z samo­chodów i stanęli półokręgiem. Fidel usiadł na połamanej skrzynce, gestem zaprosił Weriżnikowa na sąsiednią. Ten kolejny raz poza­zdrościł praktycznego munduru — jego biały garnitur był mo­kry pod pachami, a teraz dodatkowo będzie brudny na tyłku od tej skrzynki, został mu jeszcze trzeci, ostatni garnitur, a pralnia w hotelu nie działała; i nie wiadomo, czy uda mu się gdzieś kupić nowy... do tego za własne pieniądze. Niech diabli wezmą tę grę w ludowość.

Jedli upieczone na kratce kawałki marlina, dmuchając na palce. Ryba była półsurowa. „Dobrze, nie ma kanalizacji, ale ele­mentarne wychodki można byłoby wykopać. Jeść w takim smro­dzie?". Fidel skończył rybę i wytarł tłuste palce o skrzynkę. We-

riżnikow wyciągnął już chusteczkę, ale poszedł jego śladem, a chusteczką wytarł czoło.

Za otaczającym oddziałem już dźwięczała gitara, umorusane I dzieci, z oczami błyszczącymi w odblaskach ognia, pląsały pą- changę.

Smacznego, Fidel!

Weriżnikow rozdał im drobne pieniądze. Najstarszemu po­darował wieczne pióro i pogłaskał po głowie. Między żołnierzy puścił pół paczki papierosów i przyjął poklepywania po ramieniu jako przejaw wdzięczności.

W drodze powrotnej z dozowanym sentymentalizmem opo­wiedział o bezpłatnym lecznictwie i najniższej śmiertelności dzieci na świecie. Przestało go mdlić.

W gabinecie Fidel wypił kawę, odstawił filiżankę i rąbiąc po­wietrze, wygłosił mowę. Grzmiał o sprawiedliwości i ogólnym roz­kwicie, jedynym i świętym celu rewolucjonistów wszystkich kra­jów.

Perorował przez czterdzieści osiem minut. Jego namiętność i krasomówstwo były znane. Na mityngach przemawiał po cztery godziny, sławny samonapędzający się orator nakręcał tłum, wzno­szący wspólny okrzyk poparcia! Wspólne wyrzucenie pięści do góry! Oddział otaczający wpuszczał na plac wszystkich, nie wy­puszczając do końca przemowy nikogo.

Weriżnikow rozluźnił się, odpoczywał. Ryba połknęła ha­czyk. Ucz się, jak łowić grubą rybę, panie Hemingway! Nie zła­piesz z łódki na wędkę rekina.

Doczekawszy się końca słowotoku, najbardziej poważnie, jak tylko się dało, Weriżnikow bił brawo, poprawił krawat i wstał. Emocjonalna kulminacja:

Popieramy nie tylko kubańską rewolucję i jej lidera — ob­wieścił. — Popieramy awangardowy oddział rewolucyjnej walki całego kontynentu amerykańskiego! Nowe, wielkie zwycięstwo niepowstrzymanego socjalnego postępu ludzkości. Niech żyje Wy­spa Wolności!

]eg° przemowę ułożył specjalista od folkloru latynoamery-

kańskiego. Redagował doktor habilitowany psychologii. Weriżni- kow był dokładnie przygotowany do pertraktacji. W przypadku niepowodzenia czekała go dymisja.

Mówił o Bolivarze, o albatrosie, piersiach całego świata dła­wionych zachwytem. Mówiąc o piersiach, wyobraził sobie piersia- stą gołą Mulatkę z rozchylonymi nogami, jednak siłą woli przegnał niestosowny obraz i z niezmienionym żarem przeszedł do kwestii szczęścia ludu pracującego, zguby wroga — imperializmu i wspar­cia wszystkich uczciwych państw świata.

Nie przesadzać z patetycznością. Stosować zrozumiałe kon­trasty”.

Wyspa Wolności” — to zabrzmiało dobrze, wywołało wraże­nie. (Nazajutrz zostało przejęte przez Fidela, włączone do rewolu­cyjnej frazeologii w przemówieniu na dwustutysięcznym mityngu

na placu Jose Marti),

Kamienie milowe zostały postawione.

Dogadujące się strony przeszły do działania.

Kuba dostanie wszystko. Broń, paliwo, żywność, przemysł. Dobroczynny klimat plus nieograniczone wsparcie całego obozu socjalistycznego stwarzają unikatowe warunki. Właśnie tutaj można zbudować komunizm w ciągu kilku lat. Wzór planety. Fi­del wejdzie do historii. Między Układ Warszawski, ONZ, do świa­towej elity politycznej.

Bueno. Ale nie ma nic za darmo. Dzisiaj jesteśmy biedni, nie­wypłacalni. Czas porozmawiać o warunkach.

Jesteście bajecznie bogaci. Otrzymacie długoterminowe, nie- oprocentowane kredyty — spłacać będziecie wyłącznie produk­tami: cukier, tytoń, kawa, mandarynki — weźmiemy wszystko po najwyższych światowych cenach, więcej, po ustalonych cenach, to zabezpiecza was przed wszelkim kryzysem. Ryby. Wynajem portu rybackiego i fabryki konserw jako bazy dla sowieckich traulerów. Port lotniczy — obsługa sowieckich samolotów.

Pachnie to ekonomiczną zależnością na jakieś sto lat.

Niezależność ekonomiczna jest określona warunkami umowy. Przyjacielowi — wszystko, wrogowi — nic. (We właściwym miej-

scu Weriżnikow wstawił przygotowane hiszpańskie przysłowie!) Wszyscy wiedzę, że przyjacielowi pomagamy bezinteresownie. Dlaczego? Dlatego, że wraz ze zwycięstwem komunizmu na ca­łym świecie całe bogactwo wszystkich państw będzie należało do ludu pracującego. Zostało tak niewiele. Z nami jest pół Europy, I Chiny, Północna Afryka, Korea, Wietnam, Indie i Indonezja ze­szły na naszą ścieżkę. Oto nasz cel. I oto, dlaczego jest wam z nami po drodze.

Ale do tej pory nasz program... był nie całkiem komuni- i styczny...

Rewolucyjne okoliczności zmieniają się codziennie i dyktują nowe, śmiałe, trafne (!) decyzje.

I jeszcze jedno nieporozumienie: na Kubie są już komuniści... co prawda niewielu. Zdaje się, że nie zostali jeszcze wypuszczeni i z więzień... Dzielić z nimi władzę?!

Głupstwo. Naród jest za wami, a z wami my. A ci rewizjo­niści, lewacy, rozłamowcy... zdrajcy. Prowokatorzy. Ukryty, we­wnętrzny wróg jest groźniejszy od jawnego, zewnętrznego. Co robi rewolucja z wrogami i prowokatorami?

(Raul podrapał się w zamyśleniu).

Ale, ale. Ameryka nie pozwoli zbudować komunizmu pod swoim nosem. A nasze siły są zbyt nierówne.

Oto dlaczego nie ogłosicie się komunistami wcześniej, niż obejmiecie władzę — względy taktyczne, mądrze uśmiechnął się Weriżnikow. A do umowy o wzajemnej pomocy można dodać współpracę wojskową — równą i obopólną.

(Powoli, powoli, łagodnie.

Bazy wojskowe”. Wypowiedział to w końcu).

Przy pierwszym niebezpieczeństwie możemy dostarczyć taką grupę uderzeniową, że Ameryka narobi w portki! Nawiasem mó­wiąc, wynajem ziemi i budynków pod... tę kwestię... może pójść na poczet kredytów.

Niebezpieczeństwo jest ustawiczne. Kto i jak je przewidzi?

Na waszą prośbę albo po pierwszym przejawie agresji.

(Cztery miesiące później grupka „gusano” próbowała desanto-

waćsię w Zatoce Swiń, co dało początek budowie sowieckich plat­form rakietowych i rozmieszczeniu kontyngentu na Kubie. Gdybyż wiedzieli skazani na zgubę „buntownicy”, że akcja była zaplano­wana przez Łubiankę!...), i

(Wywiązując się z jednego z punktów umowy, w przeciągu ostatnich dwudziestu lat przeszło trzydzieści tysięcy kubańskich żołnierzy Murzynów zginęło w wojnach domowych w dżunglach Angoli i Mozambiku — według naszych planów, za ich komunizm. Jak wzajemna pomoc to wzajemna pomoc).

Nikt nie ośmieli się was tknąć za naszymi plecami!

Takie kwestie powinny być omawiane na najwyższym ofi­cjalnym szczeblu.

Jestem przedstawicielem rządu mojego kraju. Do podpi­sania umowy może przybyć minister spraw zagranicznych zsrr. Następnie zostaniecie zaproszeni z oficjalną wizytą na Kreml jako głowa zaprzyjaźnionego państwa.

W gardle piekło od wypalonych cygar. Zegar z wahadłem w kształcie rozpostartego orła wybił drugą. Weriżnikow wyrażał chęć pożegnania się.

Detale możemy omówić jutro.

Jutro debatujemy na ustawami. To dużo roboty — sprze­ciwił się Fidel. — Rzeczy zasadnicze zakończmy teraz. Po co tracić czas?

(Dobrze, dobrze, dobrze pracowali analitycy gru i sb).

Zatem poproszę o szklaneczkę rumu i jeszcze kawy. — We­riżnikow wyciągnął z kieszeni na piersi fiolkę benzedryny i wrzucił tabletkę do ust, żeby podkręcić mózg.

Tak oto Fidel Castro został komunistą.

Uff, każdy bananowy młokos uważa się za Napoleona. Rzą­dziłbym tym krajem we wtorkowe popołudnia, nie odrywając się od służby”.

.. .Po powrocie do Moskwy otrzymał drugą gwiazdkę na ge­neralskich pagonach i Złotą Gwiazdę Bohatera na piersi.

Ministerstwa i resorty sowieckiej machiny puściły koła w ruch

przystąpić do realizacji planu „Koral”.

Pełni temperamentu Kubańcmy żwawo skierowali się na so- dftkzm.

Najprzód, w nocy po historycznym »potkaniu w pałacu, Raul Cawfro z płutonem ochrony osobiście rozstrzelał kubańskich ko- munitf/n* Dwit komunistyczne partie dia)ednej Kuby lo ;uż prze- Mdl.

Raul bM mMfiflwk W pierwszych dniach Przyjaźni otrzymał w preiencir od KMmtiry kołfgi doradcy portret Dtwr< tyń*kiep>, hwz|«Mir ikwautn» Hutom CzeKa i nowego mau- zera, i inkruitoc^ i masy ptrkwej na kolbie oraz dedykacją na doli| Mmi> Pwtrrt powiesi! nad biurkiem, książkę położył na »zakt nocne) kofe łóżka, a > maniera rozstrzelał strajkujących, ImmmMucH dokefów.

Otrzymawszy wiadomości o strajku. Raul pognał do portu. Za czarnym duyikim wjechały dwie ciężarówki z fizylierami. Pokerów KiwiMio ftdn ctok drugiego.

Kaui pud»z«dl do «aercfu W od różnieniu od brata wyglądał jjlkdwihfti — tfeerlawy;(Wf. ryzy, ze ściętym podbródkiem i so- «MtKMMI

ftfdiW«« dla rmiAK|i? — łagodnie, po przyja-

«apytał »Mtacnwfp » rtfdiir dofcera -i <*«• ltatfM*my » dnrnnie odpowiedział doker.

Rani wy wł iMuift». pacłmckał na złotą blaszkę, potarł ją

jptóótfe |Nftin|l • apodabnatem aa grę słonecznego zajączka I w^urwM pwte n pot dolara

HU wadifgnęl alf, pnntfd s Bogi na nogę i wpadł do wmy

Rani ««W ktnk w fc* t ntanaadnafl mą do naatępnego.

I Ndneot db nnmdmp* —powtórzył miękko

Uofca* fMI pMWft Wum na manaara i fajrtał na to- wtywf.

» w> >yia nwywł uftaif aa arytwnam ptncf

- fwmadMai MPNM|V ««•«*«» ^•Mbnaagmnn«« dujada pomWn^awnn to.

Będziesz prtoowil dla rmojKi*

Tak! — szybko i głośno odpowiedział trzeci doker. — Chcę pracować? Wszyscy chcemy pracować! To bvfe po prostu nieporo­zumienie!

Tak też myślałem — zgodził się Raut, dmuchatąc na lufę i chowając mauzera do kabury. — Wracajcie do roboty. 0»m/xi- nirrm — odwróci! się do żołnierzy — odjeżdżam}'. Zdrajcy zostali ukarani. To tą nasi Indzie i oni chcą pracować dla mraktcp.

Do hawańskiego portu wpływały statki pod różnymi bande­rami, ale tło wszystkich flag byk) czerwone. WtWowywiM wę­gierskie lekarstwa i białoruskie traktory, «rafokie maszyny i czeskie obuwie, pompowano rumuńską ropę naftową i zcypvwano polaki węgiel.

A z Odessy szły transporty ze specjalistami od methantsac# i traktorzystami. Traktorzyści uformowali nę na cumowkku i ko tu mną szli przez miasto. To byli młodzi, smukli chłopacy w trdna kowych szarych tanich garniturach. Łużne man naiii wuiałv na nich. Od czasu do czasu spod marynarki spadał ar uti^irn na asfalt krótki, desantowy kałasznikow Ludność która U h witała, przyjmowała incydent z entuzjazmem.

Traktorzyści mieszkali osobno i z KdMácniinti prawtr nie obcowali. W mieście pokazywali ńę tyiko gnfwnt w tmłne dni, Ich główną rozrywką były przejażdżki taksów umi Za kierwwnł cami taksówek siedziały dnrwarr» Przed mraiwą M> prnaty tutkami. Rozporządzenie Fkfaka wryéwá» hannhaią apnśtlrnf im­perializmu i dalo im nowy&dk Pasażerów było makii reny spadły do śmiesznego poziomu Umm wody Inkááin, funfci komun». Kubaóczycy partnerki mieli bezpłatnie, a ptméfdfy na takartwką nie mieli wcale. Sympatie dumna i traktorryatow aoały Ndt) polityczny charakter

Nie szanują mi . » áart^il if traktorzyści którzy ndsht żyli termin » Mówią, A* |MMnf Mhl ł ntr patraAmy t«yo ra- M Watą Murzynów*

A notami w kaliningradzkim pwrekt 4o Mtami i na pokład ładowano czołgi w kMlMtack nfiNat* w tkrryntndi i jeaicie

ściśle tajne kubatury ładunków drobnicowych, których służby por­towe nawet się nie domyślały.

Czyż z tych Amerykanów to nie pacany? — mówili potem kaliningradzcy ładowacze, gdy wszystko wykrył kryzys w '62. ~ Miesiącami każdej nocy ładowaliśmy broń na parowce, a oni nic nie wiedzieli... Ale mają u siebie wywiad...!” — podśmiewali się ze wzgardą.

W zagadkowych okolicznościach w Camaguey został zabity comandante Camilo Cienfuegos, ulubieniec narodu i bohater re­wolucji. Fidel znał zasady politgramoty, przeszedł krótki kurs po­lityczny. Liderowi nie są potrzebni konkurenci. Jeden naród! Jedna partia! Jeden wódz!

Zdążył za to ukryć się ostatni bohater, wykształcony i fana­tyczny Che Guevara, żeby po jakimś czasie wynurzyć się w Bo­liwii i tam zacząć wszystko od początku. Został jednak oddany Amerykanom, którzy wtedy zrozumieli już, co i jak, i kropnęli go na miejscu.

A sowiecki naród żądał na mityngach trzymania łap z daleka od Kuby i zachwycał się: „Wypielęgnowane paluszki gładzą na­kładki naganta, taką cię ujrzeliśmy, młodości świata, Hawano!”.

Skrycie i w pośpiechu wyposażano w rakiety dywizjony stra­tegiczne i przeciwlotnicze, a tłumacze iberyści otrzymywali ofi­cerskie wynagrodzenia w obozach szkoleniowo-dywersyjnych pod Sierpuchowem.

Do tego czasu chłopcy z oddziału szóstego, którzy to wszystko wymyślili i przekręcili, którzy po raz pierwszy w historii doko­nywali przedarcia się socjalizmu na zachodnią półkulę, zniknęli i nikt nawet nie zapytał, co się z nimi stało.

ROZDZIAŁ 4

i.

Adam był ojcem Seta. Set był ojcem Enasza. Enasz był ojcem Ke- nana. Kenan był ojcem Mahaleleela. Mahalełeel był ojcem Jarema. I tak to szło. Do czasu.

Ale wielki był rok i straszny był rok 1918 od Narodzin Chry­stusa. 1 ’19 nie lepszy. Tak samo 20, ’21, ’22, ’23, '24 i tak dalej, a w drugą stronę też — '17 był dobry i ’16, ’15, ’14 — co za cudo, po prostu wspaniały jest ten kalendarz gregoriański. Kimże był Grze­gorz? Któż doznał takiego zaszczytu, aby stworzyć kalendarz tak straszny jak całe nasze życie? Zapewne nigdy się tego nie dowiem

nie ma kogo zapytać.

Ten rok był początkiem nowego, przełomowego, dwukrot­nie przecinającego świat krzyżem wieku: i melodyjne dzwonienie dzwonów w zamieci, ognie bożonarodzeniowych drzewek i zgrzyt śniegu pod płozami eleganckich zaprzęgów; i narodził się chło­piec.

Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, stary swołocz, mor­derco.

Wywoskowana posadzka, ciepło pieców kaflowych, siwiutki doktor, zaaferowana akuszerka.

Pokojówka, Ogród Jusupowski, mundurek z gimnazjum, gir­landy nad lodowiskiem, rower z Duksa, skropione perfumami za­piski.

I Pożegnanie Słowianki, w gazetach spis poległych, Rasputin,

Duma, siostry miłosierdzia, paczki na front: Luty! Abdykacja! Ko­lejki po chleb! Kolor czerwony!

Wolność.

Równość. Sprawiedliwość.

Kto mając siedemnaście lat, nie szedł za to walczyć, ten był gównem i miernotą. Nie był młodym ten, kogo nie paliła gorąca krew, komu oczy nie błyszczały, kto nie opiewał żądzy życia. Ża­łosny był ten, kto jako siedemnastolatek nie miał ideałów. I ze zde­cydowaniem nie dążył do tego, aby je mieć.

Liowa Bauman wybrał drogę rewolucji.

Rady, partie, socjaliści, dezerterzy — wiatr. Był wykształ­cony, pisał odezwy i ulotki, objaśniał program chwili obecnej, zo-1 stał wciągnięty w tryby wojny domowej: mandaty, rozbite pociągi, suchy chleb z wodą, karabin maszynowy w przedsionku wagonu sztabowego. Był komisarzem, został ranny, karmił wszy tyfusowe» dowodził specjalnym oddziałem do egzekucji dostaw kontyngen­towych oraz Oddziałami Specjalnego Przeznaczenia.

Rodzina przeniosła się z głodnego, przemarzniętego Pietro- gradu na obfitą w zboże Ukrainę, do krewnych i zaginęła w zawie­rusze wojny domowej — albo wycięli wszystkich podczas pogromu, albo udało się im wycofać do Polski, Czechosłowacji lub dalej.

Towarzysz Bauman został wyznaczony przez partię do pracy na rzecz gospodarki, podnosił kraj i razem z nim rósł, odbudowy­wał transport kolejowy, podawał rękę Kaganowiczowi i Ordżo- nikidzemu, jeździł do Szwecji i Niemiec kupować lokomotywy, otrzymał Order Czerwonego Sztandaru, osobistego packarda, w gabinecie miał portret Stalina, został dyrektorem Kołomieńskiej Fabryki Budowy Parowozów.

Obudź się, czarny Ali Babo, zdmuchnij z brody resztki snu!

Wyjazdy do Niemiec namieszały mu w trzydziestym ósmym. Spędził tydzień na przesłuchaniu taśmowym, dostał butem w pa­chwinę, taboretem po nerkach, podpisał —- wyrok: niemiecki szpieg. Dziesięć lat.

W obozie wyznaczyli go, nowicjusza — głupka, na brygadzistę i pierwszego dnia kryminaliści, których poganiał do pracy z głu­

pią, dyrektorską pychą, przetrącili mu łomem ręce i nogi, żeby im nie dokuczał. Pokazali mu miejsce brygadzisty.

No cóż. Organizm był wycieńczony, połamane kości nie zra­stały się, nastąpiło odmrożenie, wdała się infekcja, gangrena i od­cięli w szpitalu biedakowi kończyny po sam korzeń.

A za ścianą, w klubie, jakby specjalnie, dzieci dowódców pro­wadziły noworoczny korowód i śpiewały: „Ściął naszą choineczkę przy samym korzonku”.

I tylko wtedy, po raz pierwszy od wielu lat, zalał się Lew Iljicz niedającymi się powstrzymać łzami. Płakać, nie płakać — co in­nego mógł robić... Żona w obozie dla „żon zdrajców ojczyzny”, syn w domu dziecka pod innym nazwiskiem i sam odnosisz wrażenie, że już nie istniejesz.

Ale wtedy tysiącami i dziesiątkami tysięcy zaczęli napływać żołnierze z odmrożeniami z wojny fińskiej, zima była sroga i po­jawiły się pierwsze szpitale specjalistyczne dla samowarów. Z po­czątku zawsze panuje chaos, dodatkowo sprawiedliwy komisarz ludowy rehabilituje niewinne ofiary Jeżowa. Lew Iljicz okazał się pierwszym pacjentem naszego zakładu. Ojciec założyciel.

- I co typowe: siedział w łagrach i nic nie zrozumiał! Nic. Komi­sarz w zakurzonym hełmie. Ksywka „Starzec” nawet mu schlebia, a jakże, jak w podziemiu za Lenina.

Szczególnie nienawidzi go Żora.

Ubóstwialiśmy was, gdy byliśmy pionierami — syczał. — Bohaterowie Rewolucji i Wojny Domowej!

Ubóstwiać nie trzeba. Ale bez ideałów się nie da. Wasza wiara była słuszna.

Co, słuszna?! Żarcie racji żywnościowych na tyłach było słuszne? A my co: „Komsomoł — do samolotu!”, „Komsomoł — do komisariatu wojskowego!” A czy ty wiesz, że Żdanowowi, tłustemu wieprzowi, w czterdziestym drugim roku, w zdychającym z głodu Leningradzie lewatywę robili, przepłukiwanie jelita grubego, bo jedzenia w gówno nie nadążał przerabiać!

Tobie też robią lewatywę, więc o co chodzi.

O co? A o to, że ja się swojego zapalenia jelita grubego

z hemoroidami na okrętach podwodnych dorobiłem. To choroba zawodowa: toalety nie były przedmuchiwane, gdyśmy się znajdo-»! wali pod wodą. Wszyscy cierpieli. Przynajmniej za dnia. Można zdradzić pozycję, jeśli ktoś wisi na wierzchu, a już w ogóle zabro­nione jest wykorzystywanie sprężonego powietrza na przewietrza­nie. I tak jest go ledwo, ledwo. Potem zanurzysz się głębiej, nie przedmuchasz się i już tam zostajesz.

Otóż to, widać, że do tej pory się nie przedmuchałeś. I le­piej by było, gdybyś tam został.

Zostałem tam. A że się uratowałem, to nie moja wina.

Jakże nam obrzydły te nasze na pamięć znane historie. Tylko

że gdzie przed nimi uciekniesz?

Okręt Żorki zatopili w czterdziestym trzecim na Morzu Ba­rentsa. Niemiecki niszczyciel zagnał ich na mieliznę i na płyciźnie dał do wiwatu, starł na miazgę. Bombą głębinową rozwalili rufę, ale ponieważ przegrody rozszarpanych komór wytrzymały ciśnie­nie niewielkiej głębokości, więc główny mostek i dziobowy prze­dział torpedowy ocalały.

W egipskich ciemnościach zatopionego okrętu zostało jedena­stu żywych — ogłuszonych i duszących się. Była nadzieja — awa­ryjny zapas sprężonego powietrza do dziobowych wyrzutni tor­pedowych. Korpus przeciekał, a oni do pasa w lodowatej wodzie, chrypiąc i licząc czas, doczekali nocy i zaczęli wypływać po dwóch przez otwór torpedowy. O ocaleniu decydował los, w świetle latarki wyciągali zapałki z pięści dowódcy. Żora, starszy sierżant torpedy- stów, wypływał siódmy, w parze z nawigatorem. Po nich już nikt się nie wynurzył, skończył się tlen.

A kto dostał jedenasty numer, hę? Saszka Jermołajew, mój młodszy torpedysta, misiek! Młokos! Ledwo co osiemnaście lat skończył! Kto zamknie wieko, kto naciśnie dźwignię? Potrzebny jest ostatni, skazaniec. A dlaczego nie dowódca, przecież morskie prawo mówi, że powinien opuszczać okręt jako ostatni. Dowódca, w porządku, a zastępca dowódcy do spraw politycznych? Na co on jeszcze potrzebny? „Za ojczyznę, za Stalina, nie szczędząc życia”! Swołocz... I wypłynął w drugiej parze.

Słuchając tego samego opowiadania po raz setny, przestajesz słyszeć głos narratora, pojawia się szereg wyobrażonych obrazów. Ciasnota taka, że ledwie można się przecisnąć, żelazne przegrody stale mokre od filtracji i kondensatu, blade światło, bo oszczędność, od wiecznego chłodu kostniejesz, bo okręt nie jest ocieplany. Za to u mechaników, kiedy okręt porusza się na powierzchni i wykorzy­stuje silniki spalinowe, jest piekielna łaźnia, łomoczące silniki roz­żarzone (potem te silniki z okrętów wykorzystano w pierwszych sowieckich lokomotywach spalinowych tep-i). Wszyscy brudni i zarośnięci, na wyprawie nikt się nie myje, nikt nie goli, słodka woda jest tylko do picia. Zawory i nakrętki są zabezpieczone przed nieuchronną rdzą warstwą towotu. Dotkniesz niechcący i sam je­steś w tłustym smarze. Wilgotna koja jeszcze trzyma ciepło i za­pach obcego ciała. Miejsca jest mało, dlatego jedna koja przypada na trzech, leży na nich tylko wachta zmianowa, nie ma miejsca; po angielsku taki system nazywa się właśnie tak — „ciepła koja”. W przedziale silnikowym koje były przyspawane bezpośrednio na bloki cylindrów: huk, drżenie, wysoka temperatura. Za to każdy torpedysta naciąga waciaki, osiem stopni, temperatura prawie taka jak znajdującej się za burtą wody. Torpedy są w towocie, kredą pisze się na nich tylko w filmach; w szczelinach luk torpedowych — koje. Elektryków gryzą w oczy i gardło opary chloru wydostające się z jamy akumulatorów, podczas kołysania wylewa się kwas. I szczyt wszystkiego — gęsty zapach uryny: rozkład bojowym mówi, żeby sikać na miejscu, pod żłobkowany pokład na zaokrąglone dno kor­pusu wewnętrznego, bo i tak walają się tam śmieci. Jeśli ktoś nie może wytrzymać, to podnosząc kratkę rewizyjną mostka, przycho­dzi w to samo miejsce i w grubszej sprawie. Jesteś wsunięty mię­dzy mechanizmy, a za nitowaną stalą czarna otchłań ze wszystkich stron. Jednym słowem, trumna.

j U Niemców jak było? Tydzień na stanowisku, tydzień prze­pustki! Tydzień przy remoncie. A u nas? Wróciłeś żywy, popiłeś spirytusu w bazie, zatankowałeś, załadowałeś okręt i z powrotem w morze! I wariowali koledzy. On mówi — zbzikowałem, oni jemu

symulant? Do oddziału karnego!

T>r akurat zbzikowałeś.

Ja miałem powód.

Z pewnością. Wystrzelenie się przez wyrzutnię torped to wąt­pliwy ratunek. Dla okrętu trzydzieści metrów to nie głębokość; 1 ale dla człowieka to co innego. Wypłynąć na powierzchnię płyniesz, napierśnik jak proca wyrzuci cię na górę, a przy takim błyskawicznym wynurzeniu chorobę kesonową masz jak w banku

kiedy na okręcie przeciek i poduszkę powietrzną zdusiło do czterech atmosfer. Nie myślą o tym, chcą się tylko wydostać ze swojej mogiły na dnie. Azot we krwi zaczyna się gotować, zatyka naczynka i umierasz w strasznych mękach... ale przynajmniej na bożym świecie, na świeżym powietrzu.

Smarowali się grubo towotem, żeby jak najdłużej chronić cie­pło, sprawiedliwie rozdzielili po kubeczku ocalały spirytus kapi­tana i ruszyli.

Zora miał nieprawdopodobne szczęście, kaprys wojny — jako jedyny przeżył i został wyłowiony rankiem przez pływający szpital z konwoju angielskiego; dzięki Bogu, że było lato i morze było czy­ste. Dostarczyli go do Archangielska już bez rąk, bez nóg.

Choroba kesonowa, martwica tkanek.

I minęło diabli wiedzą ile lat, a on wciąż się nie uspokoił. Pil­nuje, żeby rano Masza nakręciła jego zegarek, który wisi na łań* cuszku na oparciu łóżka: „Starszemu matowi Georgijowi Arkadie- wiczowi Matrosowi od dowódcy 2. Dywizji Floty Podwodnej za znakomite strzelanie”. Jak on go schował, że nigdzie nie zgubił?

Pozostał w swoich czasach. To zrozumiałe. Jego życie toczy się dalej, ale los — wyczerpał. Odnosi się to do nas wszystkich.

Wiesz, łysolu, dlaczego dali ci na imię Lew?

Na cześć Lwa Tołstoja.

Gdzie tam. On był włościaninem, wyznawcą zasady nie- sprzeciwiania się złu. Rosjanin. A tobie dali imię na cześć Tro­ckiego. I w dowodzie masz Lejb.

Szkoda, że ci sojusznicy głowy nie amputowali. Przecież nikt o nim jeszcze wtedy nawet nie słyszał, zastanów się.

A imię odojcowskie na cześć Lenina — szydził Żora.

A twoje imię odojcowskie to na czyją cześć? Gajdara? Po­rządny Matrosow dawno życie za ojczyznę oddał.

Porządnego Baumana jeszcze wcześniej rurą wodociągową po łbie zdzielili.

Rurą go zdzielili, za to ma stację moskiewskiego metra swego imienia.

No widzisz. On dawno zamienił się w metro, a ty wciąż jesteś tutaj.

Zaabsorbowały ich nazwiska. Ale w naszym pobycie tu­taj można zauważyć jakąś chaotyczną konstrukcję. Zupełnie jak rusztowania sceniczne w teatrze marionetek. Ciągnie się tutaj za wszystkie niewidoczne sznurki. Zagramy kolejne przedstawienie i kolejna konstrukcja nośna, rozłożysta pajęczyna lin i żerdzi, która wysłużyła swoje, jest rozbierana przez robotników pod sufitem.

2.

Na rosyjskim kanale telewizyjnym lecą „Westi”. Prowadzi je dzisiaj Swietłana we własnej osobie — nasza ulubiona spikerka. Oczeku­jemy jej zawsze ze szczególną niecierpliwością.

Gubernator Niżnego Nowogrodu Borys Niemców odmó­wił przyjęcia przybywającego tam z wizytą propagandową lidera ldpr (Liberalno-Demokratycznej Partii Rosji) Władimira Żiri- nowskiego — informuje. — A tak w ogóle to wszystko brednie. Pokażę wam lepiej swoją pizdę.

Wstaje zza stolika, ma na sobie plisowaną spódnicę z materiału w szkocką kratkę. Jej niższa połowa, poniżej talii, jest nieoczeki­wanie duża, pełna, przyciężkawa w porównaniu ze zgrabnymi ra­mionami i niewielkimi piersiami, z miłą owalną twarzyczką. Gdy siedzi za stolikiem, nie wydaje się taka korpulentna.

Z delikatnym uśmiechem ledwie eksponującym czarujące do- łeczki na policzkach, patrząc nam w oczy, powoli podnosi spódnicę do pasa. Pod pełznącym do góry rąbkiem spódnicy obnażają się

pełne, złociście opalone biodra. Czarne, wąskie majteczki, ażu-1 rowe i przezroczyste, ciasno opinają wypukły trójkącik, przeświecił owłosienie na dole brzucha. Brzuszek jest delikatny, gładki, z głę- f boką gwiazdeczką pępka.

Przytrzymując podciągniętą spódnicę łokciami, wkłada kciuki | z boku pod majtki i powoli ściąga.

Ukazała się górna granica puszystych, ciemno-płowych wo-1 sów, oswobodzone skręcają się nad spełzającym paseczkiem tka-1 niny i oto ukazał się już cały zakazany, włochaty kawałeczek M

Cienka linia mlecznej skóry nad nim jest odkreślona od opa-1 lenizny wzorzystym odciskiem gumki. Majteczki pokrywają włosy 1 na trójkąciku tylko centymetr wyżej. Przykrywają tylko samą j ą. <

Prawda, że tak lepiej — mówi z szeleszczącym oddechem, | wyginając biodra do przodu i prezentując swój cienisty trójkącik. Ą Kant stolika wgniata się w miękkość bioder.

Biodra są duże, gładkie, zwarcie i stromo zaokrąglone do góry, ‘ opasane zebraną w powrósło spódnicą. Światło gra na ich wypu-1 kłościach.

Swietłana rusza biodrami z boku na bok, te falują miękko :

i ociężale. Iskierki jasnych lamp elektrycznych rozbłyskują się w puszystym, słonecznym gąszczu między nimi.

I pupę — mówi. — Mam dużą i piękną.

Obraca się bokiem i wystawia tyłek. Delikatne wygięcie brzu­cha schodzi się z kudłatym profilem jej kobiecego owłosienia. A nieopalona półkula pupy jest okrągła i duża.

Teraz odwraca się tyłem, solidnych rozmiarów formy pul­chnych bułek są nieskazitelne, jedwabne, ciepłego różowego ko­loru. Głęboki rowek, znajdujący się między nimi, dzieli dwie po­łowy w dół i w głąb, i tam w głębinie równego małego rombu, oddzielającego wyraźne obwódki pośladków od ud, widoczny jest pukiel płowych włosów.

Swietłana czule klepie się po pupie i podatne ciało kołysze się falą dreszczu.

Miękko przestępując z nogi na nogę z opuszczonymi majtecz­kami (słychać na dole stuk obcasów), znowu odwraca się przodem.

Połyskujące odblaski gładzą jej mocne, piękne ciało, zgrabne, ma­sywne wdzięki młodej, dojrzałej damy.

, Mam tutaj takiego loczka, przykrywa początek szparki — mówi. Przytrzymując spódnicę lewą ręką, prawą gładzi brzuch, opuszcza ją między nogi i lekko przytrzymuje rozchylonymi pal­cami z pomalowanymi paznokciami, opuszcza głowę i przyglą­dając się* ciągnie ją do góry. Na wpół ukryty pod wijącymi się włosami wzgórek zaczyna stykać się, stopniowo rozdwajać i w od­krytej przerwie czułych, upartych palców pokazuje się i wyłazi podwójny brzeżek różowośniadych płatków z maleńkim ciemno- purpurowym guzkiem między nimi.

Teraz rozstawię nogi szerzej — mówi Świetlana — i wszystko będzie bardziej widoczne.

Wtem pojawia się logo „Westi”, potem rozbłyskuje tablica re­gulacji, okropny głos Leontiewa zawodzi: »...ego, dlaczego, dla­czego paliło się zielone światło?”. Zaczerpujemy tchu, przełykamy, spazmatycznie łapiemy powietrze — głęboko, szumnie i zgodnie wydajemy swobodne westchnienie. Pojawiający się na ekranie Mi­chaił Ogorodnikow zasłania tło wielkimi uszami i informuje, jakby nic się nie stało:

Przepraszamy za usterki techniczne w studio1. Kontynuu­jemy emisję najświeższych wiadomości. Borys Niemców oznajmił,

te to spotkanie nie był przewidziane, dyskusje polityczne z lib­rami partii i frakcji rządowych nie należą do jego obowiązków,

I do naszych również — warczy Kawude i krzyczy do Ma szy, aby wyłączyła telewizor, bo przeszkadza. — Mamy swoje za­dania, towarzysze. A czasu nie zostało wiele.

Ma rację,

Z boku może się wydawać, ze jesteśmy istotami niepotrzeb­nymi, bezużytecznymi > bezradny roi. Akr tylko z boku.

jak zapewne domyślacie się od dawna, jestesmy specjalistami I od spiskowania. I bądźcie pewni — wysoko wykwalifikowanymi. I

Spisek to nauka To sztuka. Harmonia wyliczona algebrą.

Z tą nauką zapoznał nas kiedyś, jeszcze z początku, Kawude.

Nauka o planowaniu, organizacji i przeprowadzeniu ope­racji, mające; m cek częściowy łub pełny przewrót polityczny W Jednym tub w grapie krajów — zaskrzypiał pierwszego dnia

nazywa się „Jiudetulujm teorią przewrotów państwowych".

W tłumaczeniu t francuskiego, wywodzącego się z łaciny, coup

ii tt*t auwi» AmIbwmc „nauka o uderzeniu".

Kkdyś na wyiszwh kursach nkwd wykładał im tę dyscy­plin! wykbd*)wta, p^wta^y **ę na zajęciach w peruce i ciem­ny» h akuU' tłfch IWofcm* wykłady są prowadzone na wszystkich wytsaych uinlah m ywtadowcrych na śmiecie.

m Tcwm pruwniteM* paftalwowych )«t w istocie najważniej- ttą i MNnlJMt latMkiMsaą u stosowanych nauk społecznych, po* nm»/ iMrtn« w wint wntlA co składa się na specyfikę dzia* laliMMct pnlitfka, mImmu I łoiittwsa

W**ria punnMi* państwowych dzieli się na historyczną, imlMytMą i ptaklytaną.

HutwyuMs, |ak tpiwiha t nanry, buda historię wszystkich $$$Kipf I pwwieww. m«w tpifti udanych, )ak i nieudanych, HH u w swaystkteii pabianti Hrtata od ca—ów sta- I»»m* t wyulsw fch wsih tasi wlwyn irm/liw W H wsaysltuA ttwfWw. awwnm i h «*u€«niff

Ikwkn—it»» tptanwwlrtalait pursiwa— Ęaho nauka wo

H11 łf^w ł Nl<iifiiUu<>» pwuJ tm łfHęs*

M

lat temu Takie zasady tak werbunek agenta wpływu na nudzącej górze określenie pożądanego pretendenta do władzy, wczesnieisze, tajne umowy i finansowanie były wykładane przez kapłanów Tc* mesa m, który w xv wieku przed naszą erą praktycznie bezkrwawo przyłączył do swojego ptritfwa sąsiednie królestwo Kusz, po tym jak „niespodziewanie uśmierconego wolą bogów” wojowniczego króla Birsu zastąpił jego siostrzeniec, człowiek słabego charakteru; wspomina o tym Herodot w vj księdze.

Analityczna teoria przewrotów państwowych rozpatruje i bierze pod uwagę dane ekonomiczne, geograficzne, *tatvtf wzne, a taki» politologiczne, etnograficzne i psychologiczne. Potencja! przemy słowy, rzeźba terenu, struktura socjalna« światopogląd t ideologia ludności — wszystko to powinno być zebrane w cah i wwzerpu jący obraz, wewnątrz którego trzeba określić przebieg wymaganego działania po linii najmniejszego oporu i największej, gwarantowi nej podwójnymi asekuracyjnymi waruniami, efektywności

Praktyczna teoria przewrotów to właściwie technika prrr wrotu oparta na wszechstronnej analizie t uwzględnieniem wsryst kich środków.

Przede wszystkim — opracowanie ctłu To proetęi ie i ulrry manie władzy. Podwójne zadanie, bez iibrrfwrirnił utrzymani* przejęcie jest bez sensu.

Co trzeba zmienić? Kurs polityczny W jakiej mierze? Ko­nieczna jest zmiana reżimu czv wvstałv.zy zmienić przywódcę?

Zmiana człowieka nie test skomplikowana. Z taką lokalną ak cją poradzi sobie niewielka grupa wykwalifikowanych tptcjili stów. Wzór do naśladowania — imhwihh wykonane awnifcit Kennedy'ego.

A wzór niedbalstwa — wyimfcłony przez francuzów przewrót w (iwinei w 1974 roku, kidry nie wlał się zwyczajnie dlatego. I* kompanii tptdndMMMrty nie potrafiła w nocy MuirU prozy- den* kiego pałacu. NmI^Mk raMfdziłi w dzunfli pa«» w Muł- kach ł rankiem ilUulfciwił kit mm oddział «pe^aJity t ochrony, A pięcH* aoWfdi władza pmńmHa w nitdrtil; m piat u centralnym.

Zmiana całego reżimu wymaga poważnego przestudiowaimM i dużych wydatków.

Pierwsi pracę zaczynają analitycy. Historia kraju, stan eko- 1 nomiki, charakter ludności — badane jest wszystko; bo mogą się I okazać nieprzejednanymi szaleńcami jak Kurdowie. Zmienisz im 1 przywódcę, oni go migiem zabiją i dalej będą zmierzać do swego» m Dla Niemca każde prawo jest święte, a Bask to urodzony anar- 1 chista. Dlaczego rozpłynęły się rezultaty naszych najbardziej uda- | nych akcji w Afryce? Nie posłuchano etnografów i psychologów,* nie wzięto pod uwagę tradycji i psychologii ludności.

Analitycy opierają się na danych wywiadu. Plus książki, ga­zety, telewizja, wszystkie dostępne źródła informacji. I wydają I opinię: na czyje siły stawiać? Kto wygra? Kto przegra? Kogo neu­tralizować? Jaki będzie efekt domina? Jaką wybrać metodę? Ile to będzie kosztowało?

Nienagannie przeprowadzony przewrót w Chile dokonany bezkrwawą, demokratyczną drogą zakończył się fiaskiem z dwóch przyczyn. Po pierwsze, nie zmieniono wojskowej góry, chociaż od­dział Sztabu Generalnego na to nalegał. Po drugie, Andropow nie dał rady wyciągnąć wystarczająco pieniędzy od starych marazma- tyków z Biura Politycznego na wsparcie reżimu Allende. Naszych kretynów napawało strachem to, że Chile stanie się taką samą stud­nią bez dna jak Kuba. A Chilijczycy — naród cywilizowany, praco­wity, w ciągu kilku lat stanąłby na nogi; kraj pełen najcenniejszego surowca i baza w najważniejszym południowo-wschodnim regio­nie Oceanu Spokojnego przepadła!

...Dla zrozumiałości wywodu Kawude był skłonny wykorzy­stywać każdy przykład, a ja dosłownie widzę przed sobą tę książkę: w czarnej okładce z lichej sztucznej skóry, z topornym złotym tło­czeniem kanciastych liter „Teoria przewrotów państwowych”. Z nadrukiem na stronie tytułowej: „Tajne. Nie rozpowszechniać”. I liliową pieczątką w górnym rogu, ciut na ukos: „Wyższe kursy nkwd. Egzemplarz nr 7”.

...Najpilniejsze ośrodki kontroli: masmedia, transport, ener­getyka, ośrodki łączności armii i policji.

.. .Wcześniej przygotowane pakiety ustaw, przyciągające główne siły, fundamentalną część ludności.

Obowiązkowa zasada jednoosobowego kierownictwa! Su­rowa koordynacja! A mimo to wieczny zamęt. I w rezultacie „Ze­nit” szturmuje pałac Amina w Kabulu, a batalion oddziału spe­cjalnego kgb ochrania go — strzelają do siebie. I obydwie strony dziwią się, że przeciwnik tak dobrze walczy. To się nazywa przegię­cie pały: utajnili operację przed samymi sobą... kurrrrrrrrrwa!

W Afganistan-nie, w „Czarnym Tulipan-nie”, z wódką w szklan- -nie, milcząc, płyniemy nad ziemią — śpiewa pod nosem Mustafa. Wspomnienie Afgana narusza jego duchowną równowagę.

Jest u nas nowy, jego przeszłość jeszcze się nie uleżała, nie od­dzieliła się od niego. Wciąż próbuje jeszcze znaleźć sens, zrozumieć logikę w tym, ku czemu zmierzało jego życie.

Pochodzi z Zabajkala, guran2 — tak z dumą nazywają siebie rdzenni mieszkańcy. Kozacy już dawno mieli zagospodarowany mandżurski step, kiedy w te strony, na katorgę do Nerczyńska wy­syłano dekabrystów. Wypełniali carską służbę: siekli się na rubieży z hunhuzami. Zboże siali, owce wypasali, według regulaminu no­sili zielono-żółte lampasy. Zabajkalskie wojsko kozacze.

Krew mieszała się z mongolską, rozgałęziały się nazwiska: Gołobokowie, Miasnikowie, Prasoły. I był Witek Miasnikow nie­wysoki, o wyglądzie Cygana — wąska kość i wytrzymały: co tam mróz, co tam skwar — guran.

Chłopcy w wiosce tłukli się ołowianką, sprzączką, „golicą” — oblodzoną rękawicą ze skóry. Ale pływać nie umieli — na stepie nie było gdzie.

Szkoła — tfu... wiatr w szczelinach. Podszczypywali dziew­czyny, podglądali w wychodku. Po skończeniu ósmej klasy zamie­niali to na wieczorne spotkania: dziewczyny zachodziły w ciążę, chłopcy szli na uczniów do warsztatów samochodowych i brygad

polowych. Nauczyciele za podarki wyciągali martwym duszom I trójki na świadectwach, żeby nie zredukowano ich etatu.

Poboru do wojska oczekiwali z obojętnością prostych ludzi, ze j spokojem przyjmujących to, co nieuchronne. Ostatniego tygodnia I popili, poszwendali się, pościskali dziewczyny. Żegnając się, chcieli | mieć pewność, że będą na nich czekały. Chociaż sami niekonieeiS nie myśleli o powrocie — świat jest wielki, służba przed nimi. Dalej 1 niż w Czycie i Chabarowsku nie był nikt.

Ubrani w stare rzeczy, bo nowe i tak ukradną albo „dziadkowa wie” odbiorą, pomachali z autobusu i odjechali do centrum rejo-i nowego. A tam, w podwórzu komendy wojskowej, strzyknęli śliną J przez zęby, ryknęli, ustawili się w czwórki i dwóch sierżantów po- | gnało odział na stację.

W pociągu pili, dopóki nie skończyły się pieniądze; za oknami ] migał bezkresny krajobraz, siódmego dnia dojechali do Ulianow* I ska na szkolenie.

Na szkoleniu obierali ziemniaki, wkuwali regulamin, masze- i rowali. Chciało się spać i żreć. Raz pognali na bieg na przełaj wokół garnizonowego płotu. Potem na strzelnicę — pierwszy raz bierzesz do ręki prawdziwy automat, oho! A po tygodniu znudzi się, czyś* | cisz i taszczysz, element obrzydłego życia.

Zapiętki butów niewyczyszczone — służba. Pobudka przekro­czyła czterdzieści sekund — służba. A jeśli ktoś coś palnie, sierżant zagania drużynę do wychodka i rozkazuje paść koło dziur — to twoja służba: kawałek szmatki dziesięć na dziesięć i żeby za go­dzinę wszystko się aż lśniło.

Czego jeszcze uczyć strzelców zmotoryzowanych? Urządzeń nie obsługują, nie są desantowcami, więc sportu i walki wręcz im nie dają, wystarczy zatem głupstwa wybić, podstawy wbić, żeby zasady zrozumieli, i już, dawaj pod przysięgę.

Dlatego zostają w pamięci szczegóły i pogłoski, ścierasz kurtkę letniego munduru szczotką łykową oraz pia­skiem, rozłożywszy ją na podłodze w umywalni, żeby się wytarła

i rozjaśniła. W kuchennej kadzi zalewasz miski wrzątkiem i krę­cisz w brzęczącej stercie brudne naczynia kijem od gry w słupki.

Po pobudce (odlać się i wychodzić na zaprawę, mundury — z go­łym torsem) lejesz w wychodku, a siedmiu następnych dyszy ci w kark i czeka na swoją kolej, i przechodząc z parnego zapachu cudzego, ciepłego moczu na zimne powietrze, zaczynasz nowy dzień.

Pogłoski żyją z pokolenia na pokolenie: o tym, jak gruziń­ski żołnierz przeleciał żonę pułkownika, kiedy ten był w delega­cji, i pułkownik, gdy się o tym dowiedział, chciał go zastrzelić, ale zakochana w młodym jebace przystojniaku żona przyrzekła, że odejdzie, napisze do generała, ministra, atak histerii, więc do­wódca zwolnił ze służby wojskowej Gruzina, wygnał z armii won do domu, a żona uciekła za nim, wzięli ślub i zamieszkali w jego domu na Kaukazie. Albo o dwóch takich, co pół roku przed wyj­ściem porwało podczas warty gaza załadowanego łuskami nabo­jów. I miesiąc ganiali po lasach, benzynę biorąc od przejeżdża­jących samochodów, a żarcie i wódkę przy użyciu automatów z wiejskich sklepów, i nie mogli ich pojmać, dopóki kompania wojsk wewnętrznych nie otoczyła ich w zagajniku. Odstrzeliwali się zaciekle. W końcu trafił ich moździerz i rozerwał na strzępy. Tak bywa — nie wytrzymali, więc się chociaż zabawili3.

Ot, cała armia. Pryczę pościelić równo, żeby gruzłowaty sien­nik był prosty niczym deska. Idąc do stołówki, rąk nie myj, ale buty wyczyść, sprawdzą. Na przepustce — kant spodni przejechać od wewnątrz kawałkiem suchego mydła, włożyć go między zęby grzebienia i przeciągnąć.

Po przysiędze zezwolono na zapuszczenie wąsów i wypielęg­nował Witek jedwabiste, czarne pędzelki. I to one go zgubiły.

Przybyli raz przedstawiciele formacji powybierać żołnierzy­ków. Zauważył go w szeregu jeden lejtnant, zatrzymał wzrok.

Nazwisko?

Szeregowy Miasnikow. — O wystających kościach policz­kowych, śniady, czarnooki.

Rosjanin?

I; —-1 Tak jest.

Az wyglądu istny Azjata. Jak jakiś Mustafa.

Witek został Mustafą, pasowało do niego. Wygląd zewnętrzny to oczywiście drobnostka, ale czasami ma znaczenie. Do Afgani­stanu!

O Afganistanie opowiadano straszne rzeczy, zniżając głos. Za to nie ma tam fali i dobrze karmią. Żadnej musztry i służby. Ofi­cerowie również są lepsi i ostrożniejsi, bo wystarczy fałszywy ruch,

i dostaniesz podczas walki kulę w plecy.

Cholerne łgarstwa. Żarli suche racje, często głodując, dziad­kowie męczyli do otępiałości i rozpaczy, a spali po trzy godziny, bo całą robotę zwalano na nich, no i jeszcze nocne warty — jak nakryją śpiących, zbiją na śmierć.

No cóż. Poszli na operację. Góry rozpalone, taszczysz pod słońcem czterdzieści kilogramów — żelazny zapas, naboje, woda, śpiwór, dowieszą coś z cekaemisty lub radiooperatora, nogi drżą

i obsuwają się z kamieni, język na wierzchu. A duszman* skacze na górze jak kozioł — kalosze na bosych nogach, chałat i automat przez ramię. Po paru dniach marszu bierze cię gołymi rękami, no

i po ptokach.

Nad górą pojawiły się krokodyle, nastroszyły się od wybu­chów, wykonały wstęgi dymne, wykończyły kiszłak, przetrząsnęły zbocze, jak piach na gigantycznej szufli. Ruszyliśmy do przodu, co, gdzie, nie wiadomo, dym, trzask, tuż pod nogami...

3-

Gagarin znowu się plącze, licząc możliwości samolotów desanto­wych An-12 na jedną dywizję do Moskwy. Pułk na Kreml, batalion na telewizję i radio, batalion na dacze, po kompanii na dworce i lot­niska, po kompanii na obsadzenie kolcewoj i szosy.

Centrala telefoniczna — pluton — mruczy. — Podziemny węzeł łączności — pluton... Sztab Generalny — dwa plutony. Ofi­cer dyżurny garnizonu — pluton...

Licz, licz, chłopcze. Dolicz jeszcze po oddziale na zapieczęto­wanie zajezdni metra i zajezdni autobusów, po oddziale na elek­trownie, to od razu rozwiąże problem drukarni i redakcji, inaczej trudno będzie je policzyć, i na miłość boską, zabezpieczyć przede wszystkim dowódcę obrony .przeciwlotniczej, który z automatem przystawionym do pleców da odpowiedzi na pytania z posterun­ków, bo nie będą chcieli obyć się bez jego decyzji, i który wyda po­zwolenie na przejście eszelonu. Inaczej ujawni się odwieczne rosyj­skie przekleństwo: chcieli jak najlepiej, wyszło jak zawsze.

Nie, teraz nie popełni błędu. Nauczył się na własnej skó­rze, weźmy jego przykład. Powiedzmy, że Gagarin urodził się w 1935 roku. Starzec był już wtedy dyrektorem fabryki, Kawude

młodym sierżantem nkwd, Żora wstąpił do kim — Komuni­stycznego Internacjonału Młodzieży, tak kiedyś nazywał się kom- somoł. Prawdziwe następstwo pokoleń, tylko przerwa była mniej­sza, spowodowana obsunięciem się czasu z dwudziestu pięciu lat, które historycy uważają za pokolenie, do dziesięciu, góra dwuna­stu. Dziesiątka i tuzin są jednostkami w różnych systemach ra­chunkowych.

Poeta Bagricki nieprzypadkowo (i nie dla rytmu, pisać bowiem potrafił) upierał się, że „dziesięć lat różnicy to drobiazg”, i nieprzy­padkowa jest ta „rozmowa” i z „komsomolcem”, i o „wojnie”. Przy­puszczalnie nie widział jakiegoś globalnego sensu w „dziesięciu latach”. Ale przecież tym cechuje się poeta, że poprzez niego epoka okazuje swoje prawdy.

Jedziemy, przyjaciele, w dalekie strony, zostaniemy no­wymi mieszkańcami i ty, i ja! — Ileż życia pobrzmiewało w tych gromkich słowach.

Czterdziestolecia kampanii zagospodarowania nieużytków nie świętowano w szczególny sposób, nie było powodu; i Gagarin bardzo to przeżywał. Na wojnę nie zdążył, a przecież chłopacz­kom bawiącym się w piwnicach i suterenach chciało się na czołgi!

W młodości zrozumiał, że sensem jego życia jest zaoranie Ugortilj Zaorać bezkresny, nietknięty step, aby zakołysała się jędrna niwa, złoty odlew po horyzont. Podniosą się białe miasta, zadymią fa­bryki, dając szczęśliwą obfitość ojczyźnie.

Jechali w ocieplanych wagonach towarowych pod łopoczą» cymi jasnoczerwonymi sztandarami. W marcowym stepie furko­tały namioty, targane lodowatym wiatrem. O orce mieli pojęcie jak Świnia o lataniu.

To tutaj zrozumiał, że spokojnie śpiący obok Kawude dwa- ' dzieścia lat przedtem wymroził w Arktyce wszystkich prawdziwych chłopów, którzy rozumieli ziemię, wytępił ich w łagrach. Jeśli nie on sam, to jego koledzy — towarzysze, honorowi czekiści, Srebrne Tarcze. I im więcej wiesz, tym mniej wszystko rozumiesz.

Gagarin, którego naturalnie nikt wtedy Gagarinem nie nazy­wał, ponieważ nie było ku temu powodu, a zwyczajnie zwano go Jurą Biełkinem, szybko się rozczarował w kwestii Ugoru. Jakoś tak samodzielnie doszedł do czechowskiego przekonania o idiotyzmie wiejskiego życia. Nie, chłopaki, orać, siać i żreć nie zgodnie z na­turą, lecz na komendę to nie frajda.

Ale rezultat to jedno, a moralny sens jego osiągnięcia to dru­gie. Jak to tam było u Bernsteina (czy renegata Kautskiego): „Cel ten, czymkolwiek on jest, jest dla mnie niczym, ruch — wszyst­kim”. Zrozumiałeś czy nie? Celem końcowym były burze piaskowe i po ośmiu latach dożywotne zakupy ziarna z Ameryki — ale mo­ralny sens polegał na tym, żeby tracić siły młodości na potęgę i rozkwit Ojczyzny. Raduję się (raduję się!), że mój trud włącza się w trud mojej republiki. Jednak zapas sił nawet u młodych ludzi jest ograniczony, w odróżnieniu od drogi do rozkwitu Ojczyzny, która najwyraźniej jest bez końca, męczysz się, męczysz, a ona podła nie zakwita. Może środkiem owadobójczym spróbować?

1 jeszcze nie Gagarin, a Jura Biełkin, trafiając do wojska, po­stanowił pójść do szkoły oficerskiej. Nawet jeżeli rozczarował się Ugorem, to nie romantyzmem jako takim. Romantyzm to zaleta wewnętrzna i wymaga zewnętrznego punktu odniesienia.

To był również konflikt epoki. Romantyzm zachęcał do po­

rzucenia za jednym zamachem miasta, wygód, rodziny, wszyst­kiego, i wyjechania na wezwanie Partii w step (pustynię, tundrę, tajgę, potrzebne podkreślić). Po tym romantyzm należało zrzucić, tak jak samica mrówek zrzuca jednorazowe skrzydła, i orać karnie w jednym miejscu.

A do tych, którzy posiadali nieregulaminowy, pozalimitowy romantyzm zmuszający ich do wiecznej zmiany miejsca zamiesz­kania w poszukiwaniu nowego, przylgnął negatywny termin „lata­wiec” i wykreślali ich z kolejki na mieszkanie, i pozbawiali innych socjalnych dóbr, ulg i dodatków.

Romantyzm Jury Biełkina pragnął skrzydeł, na skrzydłach czerwonych gwiazd, poryw uzyskał wojskowy charakter, posta­nowił zostać obrońcą Ojczyzny* wojskowym. Oficerem Jest taki zawód — Obrońca Ojczyzny. Najlepiej jako lotnik. Romantyzm do kwadratu.

Najbliższa szkoła lotnicza znajdowała się w obwodzie kokcze- tawskim, komisarz wojskowy wypisał mu dokumenty przejazdowe, dostał przydział i został uczniem lotnikiem.

Pomacham do ciebie srebrnym skrzydłem.

Coraz wyżej i wyżej, i wyżej.

W krwi benzyna, zamiast serca turbina.

A miasto myślało, że to szkolenie.

Statystyczny sowiecki pilot wojskowy to dwudziestodziewięcio-, trzydziestoletni podporucznik. Podstawowa grupa robocza.

Przy wysokim pilotażu myśliwca odrzutowego przeciążenia osiągają 9 g. Nieduży człowiek waży sześć centnarów. Litr krwi waży 9 kilogramów, jest cięższa od żelaza, waży prawie tyle co ołów, a serce musi to przepompowywać. Mięśnie pod swoim cię­żarem obsuwają się z kości. Pilot myśliwca wzbija się w powietrze w skafandrze przeciwprzeciążeniowym — sprężyste sznurowanie trzyma ciało w całości.

Podczas lądowania przy szybkości dochodzącej do 300 km/h napięcie jest takie, że puls przyśpiesza do 200, ciśnienie dochodzi do 240 na 160. U młodych, wytrenowanych chłopaków.

Dlatego pilot wojskowy zużywa się bardzo szybko, przed

czterdziestym rokiem życia większość z nich rzuca latanie. Szu­kają służby naziemnej. Kto dosłużył się kapitana w wieku czter­dziestu lat, tego zwalniają z armii, wysługa lat na to pozwala, nie ma perspektyw, dobrze byłoby dociągnąć kolejne dwadzieścia pięć lat do pełnej emerytury.

Zatem kiedy Jura, wiele lat później, przeczytał o czynnym nie- mieckim pilocie naszych czasów, kapitanie i dowódcy eskadry im i śliwskiej, który lata w wieku 50 (!) lat, pojąć nie mógł, jak ten mając 50 (!) lat, wytrzymuje takie przeciążenia. A reakcja? A wzrok? :

Znamienne jest to, że piloci (nasi) po zakończeniu szkoły woj* I skowej nic a nic nie dbają o swoje zdrowie. Natura dała i jak na ra­zie jest dobrze! Piją wódkę jak pozostali obywatele. Zanim pójdą na komisję lekarską, żrą cytryny, żeby ciśnienie na kacu obniżyć | dp normalnego poziomu. Najważniejszy owoc lotników to cytryna-. ; Podczas deficytu dostarczali je gdzie mogli, przywozili skrzyń* kami. Ogórki solili sami, żeby mieć naturalną solankę, bo ta z ko­perkiem też pomaga.

Te abstrakcyjne drobiazgi były w gruncie rzeczy życiem Jtf-*| rija. Chociaż trafił nie do pilotów myśliwców, tylko do pilotów he­likopterów.

Helikoptery latają wolniej i niżej, ale biją się częściej, zwłasz­cza w tym czasie, kiedy Moskiewska Fabryka Śmigłowców im. Mila musiała w trybie przyspieszonym kopiować śmigłowce Sikorskiego. Kopiowanie detali nie jest trudne, gorzej z technologią... wywia­dowi czacha dymiła... technologia własna. I walczyli.

A czym jest spadający helikopter / kręcącymi się śmigłami? W swobodnym skojarzeniu — maszynką do mięsa. Zatrzymujesz silnik, zmuszasz skrzydła do autorotacji, a one dalej się kręcą. Ty wyskakujesz i lecisz, zgodnie z prawem grawitacji, obok nich.

Próbowano kiedyś podczas prób odstrzeliwać skrzydła sta­cjonarnymi pironabojami, ale okazało się, że jest to nieprzewidy­walne, niebezpieczne, niepewne i pomysł zarzucono.

Gagarina wystrzelono w kosmos, w czasie gdy Jura był już starszym porucznikiem i latał jako dowódca klucza. W zachwycie i entuzjazmie pierwszych tygodni wszystkich pilotów poruczni-

ków, którzy mieli na imię Jura, zaczęto mimowolnie porównywać do Gagarina — jakby oślepiający splendor jego sławy, kariery, suk­cesy, urok spływały w pierwszej kolejności właśnie na nich. Starsi porucznicy lotnictwa na długą chwilę stali się bohaterami epoki. Gagarin spałaszował cytrynę z herbaty na five o’clock u królowej angielskiej, więc ta arystokratycznie zażegnując gafę, zrobiła to samo, i od tego precedensu etykieta zezwalała na zżarcie cytryny z filiżanki. Gagarinowi rozwiązała się sznurówka na czerwonym dywanie prowadzącym dó Mauzoleum, na którym witało go Biuro Polityczne — od tego czasu kosmonauci mocno zawiązywali sznu­rowadła przed ceremonią oficjalnego spotkania.

Gagarin rozbił się w drobny mak siedem lat później pod­czas lotu treningowego. A imiennik Jura Biełkin, również mały, uśmiechnięty osiłek, który zdążył napisać podanie o przyjęcie do oddziału kosmonautów (pisał je wtedy co trzeci porucznik), rozbił się tego samego lata w ’6i roku.

Żeby tylko się rozbił.

Silnik helikoptera znajduje się na górze, bezpośrednio pod wirnikiem nośnym. W powietrzu helikopter jest jakby podwie­szony do swojego silnika z wirnikiem. Środek ciężkości znajduje się wysoko. Dlatego podczas spadania przekręca się brzuchem do góry. I olbrzymi wirnik kręci się pod tobą.

Najprawdopodobniej przy jego helikopterze, na skutek awarii lub z powodu zmęczenia materiału, odleciało jedno z umocnień wirnika (orzeczenie komisji awaryjnej) i ten zgubnie załomotał w swojej obudowie. Prysły odłamki, maszyna przechyliła się, za­trzęsła i zaczęła rozpadać, technik pokładowy i nawigator wysko­czyli od razu, Jura nie zdążył, szarpał trzonek, blokował zasilanie, i już wywracał się kołami do góry, śmigła siekały powietrze mię­dzy nim a ziemią, za cholerę nie dało się ustawić śmigieł w chorą­giewkę, kontrola została utracona.

Spadając wewnątrz maszyny i razem z nią, Jurze udało się do­trzeć do dolnej klapy i ją otworzyć, popełzł — pełzł jak gąsienica — w powietrzu po ogonie do śmigła stabilizującego, okręcał się razem z ogonem, gładki, znitowany metal wyślizgiwał się spod niego na

boki, a on czepiał się go, przyklejał, starając się wydostać za gra­nicę świszczącego, pobłyskującego kręgu pracujących śmigieł na dole i wtedy odepchnąć się, aby wirujące powietrze go odrzucił@|l Odrzuciło go ciut wcześniej, śmigło rąbnęło go, podrzuciło, zadało I kolejny cios i odrzuciło precz.

W szoku pierwszych sekund, nie czując bólu, zdołał strzępami ! ręki wyciągnąć uchwyt spadochronu. Ból pojawił się w momeni 1 cie lądowania — piekło, którego nie jesteś w stanie opowiedzieli i w porównaniu z którym śmierć to raj.

Awaria miała miejsce nad tajgą. Po godzinie nawigator i tech- I nik pokładowy znaleźli go tuż obok. Był już nieprzytomny. Prze­razili się, nałożyli opaski uciskowe i zawiązali najmocniej, jak się 1 dało, nie robili tego oczywiście, aby go uratować, ale żeby cokol- i wiek zrobić, nie patrzeć tylko. Dzięki dymowi z ogniska po pół doby poszukiwań znalazł ich helikopter z pułku. Ponieważ Jura wciąż oddychał, na pokładzie tego samego helikoptera, pod opieką młodszego lekarza pułkowego, dostarczyli go z lotniska do rejono- ; wego szpitala wojskowego.

Żonie i córce powiedziano, przynajmniej on tak myśli, że zgi­nął, nie udało się go uratować. Pochowali zamkniętą trumnę, co w przypadku pilotów wojskowych jest zupełnie normalne.

Wyszliście za mąż za ludzi normalnych, nie za hulaków, nie za zakonników, myśleliście, że za lejtnantów, a wyszło, że za kos­monautów”.

1 tak oto znalazłem się tutaj, panowie! — zakończył po przybyciu zaznajamianie oddziału ze swoją epopeją.

Fraza ta pochodzi z filmu Sprawa trzynastu, gdzie grał cał­kiem młody przystojniak Wiaczesław Tichonow. Pod koniec lat pięćdziesiątych wyświetlali go we wszystkich klubach garnizono­wych, dosłownie zdzierając taśmę. Midszyper, tajny bolszewik, który uciekł z carskiego pancernika w Brześciu z powodu rewolu­cyjnego nakazu chwili, wraca na okręt z rozkazu partii. Partia po­trzebuje swoich ludzi we flocie. Nadchodzi trybunał, poprzedzany oficerskim sądem honorowym. Dobry dowódca z porozumiewaw­czym przymrużeniem oka dostarcza duszyczce dezerterowi po­

wieści brukowe. I na sądzie, ku zawiści i przy lamencie całej mesy oficerskiej, zaczyna streszczać niesamowitą historię od słów: „Fa­talny przypadek zaprowadził mnie do domu gry!...” — poprzez góry złota, pałace, orgie, drapieżne kobiety, niewiernych przyja­ciół, oszustów, spustoszenie, nędzę, nieszczęście do płaczliwej koń­cówki: „Z trudem uzbierałem pieniądze na powrót z podkulonym ogonem do oficerskiej rodziny... I oto jestem panowie!” Oklaski, wyrozumiałość, degradacja do majtka4.

Kończąc tę opowieść, Jura, już Gagarin, wierzył, że wkrótce go podleczą, wyślą do domu z rentą, żona zabierze go stąd, zobaczy się z córką. Smucił się, myśląc trzeźwo, że żonie w takim stanie nie jest do niczego potrzebny, jest jeszcze młodą kobietą, tak więc będzie mieszkał ze swoją matką, jej będzie ciężarem...

4-

Rechoczemy. Czech popiskuje, Kawude pochrząkuje, Starzec po- kaszluje. Nie, no jest w życiu zabawa!

W radiu jacyś wielcy uczeni, humaniści i politycy rozmawiają

o Czeczenii. Głosy pikowych kamizelek pełne serdecznej mądro­ści i odpowiedzialności za państwo. Briand — ten ma łeb nie od parady!

Banda idiotów! Dlaczego ten naród zawsze na stanowisko głowy wyznacza dupę?

Wiecie, chłopaki, czego nie wiem? — przerywa Kawude. — Czy wielki Parvus zostawił po sobie jakieś prace teoretyczne. M

Zrozumiały jest jego tok myślenia. Historia Czeczenii rozwija się według schematu, który Parvus opracował dla Rosji w ’17 roku« Genialny był z niego chłop. Jeśli pożyłby dłużej, ukradłby pół Eu­ropy. Ataturk był dla niego zarządcą Turcji. Ale ten przypadek jest błahy w porównaniu z popełnioną pomyłką na mapie.

Dopadną go zimą — mówi Czech, rozumiejąc Dudajewa, i przesuwa język do zębów, wydaje szyderczy dźwięk, bardziej cha­rakterystyczny dla tych ust, którymi Sowizdrzał nie mówił po fla- mandzku.

Boże, jak mi żal, że już nigdy nie nauczę się języka francu­skiego... Brzmiącego taką muzyką, tak zwięźle i z galijską elegan­cją oddającego fonemy i nuty cudownych powiedzonek, wulgar­nych w przekładzie na rosyjski — jak to o człowieku usiłującym zabłysnąć szczytem swoich możliwości: „Tak dzieje się z każdym, kto chce pierdnąć głośniej, niż mu na to pozwala dziura w dupie”.

I jak zawsze lewica nie będzie wiedziała, co czyni prawica, a nogi nadepną sobie nawzajem na palce — dodaje Mustafa, scep­tyk i po części spec od koordynacji działań praktycznych podczas przewrotu.

Kto się spiera? Ze smakiem delektujemy się sytuacją. Należyto przecież do naszych głównych rozrywek. Po co ludzie w ogóle grają w wymyślone gry, skoro na świecie jest tyle prawdziwych?

Kadet Matrosów!

Tak!

Jaz-zda na otwór strzelniczy! Przystąpić do analizy zadania!

Tak jest!

A zatem, punkt pierwszy. Kto właściwie pozwolił dowódcy dywizji bombowców strategicznych generałowi majorowi Duda- jewowi porzucić powierzony mu oddział, odejść do domu w Cze­czenii, stanąć na czele ruchu dążącego do jej niepodległości, zorga­nizować (kto to finansował?) wybór samego siebie na prezydenta?

Kto, gdzie, kiedy podpisał rozkaz o zwolnieniu go z kadr? Pytanie do naczelnika Głównego Zarządu Kadr Ministerstwa Obrony. Kto nałożył rezolucję na raport o dymisji?

Żadnych informacji. Generał i wszyscy tutaj zgromadzeni od tej chwili niech zwracają się do mnie per generale Buendia.

Stop, bracia. Jeżeli to generał, to powinien przestrzegać dy­scypliny. Za samowolę należy generała oddać pod trybunał. Jeśli nie został z hukiem wywalony, to oznacza, że istnieje na to jakaś nieoficjalna dyrektywa.

Akcja się komplikuje. Czeęzenia ogłasza niepodległość. Rosja jej nie uznaje, grozi wprowadzeniem wojsk i stanem wyjąt­kowym. Kimże jest w takiej sytuacji generał Dudajew? Buntowni­kiem, zdrajcą, judaszem, rebeliantem! Przysięga! Ojczyzna! Dług! Wszystkie siły, będące w dyspozycji armii i państwa, powinny sku­pić swoje działania na jego złapaniu, powinien zostać aresztowany z polecenia głównego prokuratora, sądzony za zdradę oraz bunt zbrojny i rozstrzelany. Przy czym najlepiej i najrozsądniej byłoby, gdyby zrobił to sąd wojenno-polowy.

Ale przez trzy lata pozwalają Dudajewowi żyć na wolności. Po co? Dlaczego? W jakim celu?

Punkt drugi. Dzięki fałszywym awizo „mafia czeczeńska” po­brała z rosyjskich banków astronomiczne miliardy i tryliony. Ach, jakie tragiczne niespodzianki, jacy bezczelni oszuści... Nawet głu­pek wie, że każdy bank, zanim wyda lub przekaże dziesięć milio­nów dolarów, ze czterdzieści razy sprawdzi, kto i ile chce wziąć, i po co, a na co, i czy nie może obejść się bez tego, bo przecież bank czyści się do cna, ale nie, dawali bez słowa. Co to znaczy? To zna­czy, że mieli podstawy oraz korzyści, aby tak robić. A o jakich ko­rzyściach można mówić, gdy w grę wchodzą pieniądze? Wsunięcie ich do kieszeni.

Czy rozpoczęto chociaż jedną sprawę kryminalną? Nie, i wszystko szyte, kryte, nie ma kogo szukać, korespondent zlikwi­dował się sam.

Przecież Bank Narodowy i Ministerstwo Finansów powinno prostaczków bankierów na pal wbić za takie niedołęstwo, tak jak to

robili na Wschodzie: żeby w tyłek wszedł i przez koniuszek języką 9 wyszedł, ku radości sułtana i ku nauce bogatej publice. Podwędzali ! nieraz po dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści milionów zielonych, toż to światowa skala! Nie, nikt nie został ukarany, nikt nie ucierpiał, i Co to oznacza? To znaczy, że sprawa była skonsultowana z na- szą górą. To znaczy, że rosyjska góra miała interes w tym, żeby I właśnie tak było.

Jaki interes? Pieniądze to raz, cele polityczne — dwa. W kwe- 1 stii pieniędzy wszystko jest jasne, czas reform to wielka grabież; à co do celów politycznych...

Punkt trzeci. Polityczny. A: Dudajew wspierał Jelcyna, miał 1 swój udział w rozpadzie Związku Radzieckiego i wyborze Jelcyna | na prezydenta. A gdzie jest „a”, tam musi być „b”: strefa buforowa. I Jelcyn był przyjmowany przez świat jako ten, który godzi zwaś-. | nionych, jako dobry człowiek. A zatem przyjaźń. Nie ma więcej zbrojnego zagrożenia ze strony Rosji, Miłość z Ameryką. Ale pas d’argent pas d’amour, nie ma pieniędzy — nie ma miłości. Mi­łość została wymyślona przez Rosjan, aby nie musieli za nią pła­cić. Kredyty! Dajcie pieniądze, panowie, no naprawdę, co wy, no dajcież że pieniądze, jesteśmy przecież dobrzy, sami widzicie. Za- ; tem co teraz, oddać cały Środkowy i Bliski Wschód pod wpływy Ameryki? A jak tu bronią handlować, jeśli Amerykanie i reszta są temu przeciwni? Przecież fabryki technikę sztancują, a Kompleks Wojskowo-Przemysłowy chce żreć, z nimi nie ma żartów, to pasz­cza krokodyla i rzucać coś w nią trzeba.

A dlaczego by nie przepychać broni przez Czeczenię? Przez jej półpaństwowość i całkowicie prywatne struktury. Jej pozycja w świecie jest wygodna, nikt się nią nie interesuje, jest nieuzna- nym, kryminalnym mikropaństwem, w dodatku muzułmańskim

furtka do Iranu, Iraku, Libii i gdzie się tylko zapragnie.

1 pięknie: poprzez Czeczenię dalej wpływamy i uzbrajamy. A przy pomocy rosyjskich pieniędzy Czeczeńcy rozliczą się z Ro­sjanami za rosyjską broń poprzez podstawione struktury rosyjskie. Dostanie armia, dostanie kwp. Również ja, dwumian Newtona.

1 rurociąg naftowy z regionu Morza Kaspijskiego na Zachód

przez Czeczenię przechodzi. Niestety Czeczenia zbyt wiele sobie uroiła i zbyt wiele żąda, wywyższa, bandyta, rolę swoich nieogolo­nych osobowości w historii.

Punkt czwarty. Ropa! Ropa! Tiumeńska ropa płynęła do gro- znieńskiej rafinerii bez zakłóceń, a w zamian Rosja nie dostała zła­manego grosza. Gdzie jest ta dziura? Gdzie jest ta góra złota? Im więcej złota, tym trudniej bandytom je podzielić. Rosyjska mafia naftowa, na czele ze spółką Łukoil (władcy) zwraca się do Czer­nomyrdina: „Witia, chuju, to my po to wyznaczyliśmy cię na pre­miera, żeby teraz Czeczeńcy nasze interesy naruszali? Ty chyba żartujesz!... Gra toczy się o miliardy dolarów!”.

Dudajew: „Nie podoba się coś? Możemy dogadać się z Zacho­dem”. Wie swołocz, że jest potrzebny ważnym osobom, filarom, Kremlowi. Z nim to można się chociaż dogadać, przynajmniej w jakiś sposób panuje nad sytuacją. Czeczeńcy to przecież naj­bardziej bojowy naród pośród wszystkich szaleńców Kaukazu, ze wszystkich reguł uznaje tylko siłę i honor — siłę mocniejszą od in­nych, a honor tylko swój własny. To nie jakiś tam Turek czy Azer, tchórz z nożem, on się z walki nie wycofa, w boju nie zwycięży, dopóki cię nie wykończy. Jeśli mu ulegniesz, będzie traktował cię jak szakala, jeśli nie ulegniesz — jak wroga.

Czernomyrdin do Graczowa: E? A Graczow, a propos ma swój własny problem do rozwiązania. Graczow: Zarzucę jednym puł­kiem desantowym! Jelcyn, wypijając szklaneczkę dla odwagi przed atakiem: Cóż, jeśli inaczej nie można...

Kadet Miasnikow!

W Tak!

Kto podczas szturmu wprowadza do dużego, gęsto zabu­dowanego miasta ciężki sprzęt pancerny?

Kretyn!

Dokładnie. Dlaczego?

Dlatego, że od momentu wynalezienia przez Niemców w 1943 roku pancerzownicy sprzęt pancerny stał się mało efek­tywny i zupełnie nieobronny. Zła widoczność i mała manewrowość sprawiają, że jest łatwym celem dla niszczycieli czołgów. Już pod

koniec drugiej wojny światowej szturmowanie miasta czołgaifji oznaczało ich spalenie na ulicach. Niewidoczna pancerzownica strzela z okna, szczeliny, piwnicy, z dachu, zza rogu i bezużyteczny czołg zamienia się w braterski grób. Czołgiści nie chcieli iść do przodu, zanim nie puszczono przed nimi piechoty, która wydłu­bywała żołnierzy obsługujących pancerzownice.

Czy mogło o tym nie wiedzieć dowództwo Armii Rosy&|| skiej?

W żadnym wypadku. Uczą tego w szkołach i akademiach« i! Rozdział regulaminu bojowego „Oddziały pancerne i zmotoryzo-jl wane podczas ofensywy w warunkach terenu miejskiego”. Roz- ; dział został poprawiony 1970 roku, po tym jak w ’69 na wyspie Damanskij Chińczycy miotaczami granatów spalili nadchodzącą \ w szeregu piechotę transporterów opancerzonych btr i bwp. Kadet Miasnikow melduje zakończenie odpowiedzi!

ISiadać, pięć!

A położyć się można?

Pogaduszki w audytorium! Rozgadali się... To zależy, z kim chcesz się położyć.

Z Maszą naturalnie.

Wróć! Z Maszą sam się położę. Punkt piąty. Gdzie mądry człowiek ukryje liść? W lesie. Gilbert Keith Chesterton.

W ten sposób w rytmie galopu połączonych orkiestr wojsko­wych pod batutą prezydenta wyprowadzono z Niemiec półmi­lionowe zgrupowanie. Ukradziono i sprzedano sprzęt wojskowy oraz oporządzenie warte setki milionów dolarów. Jacyś naiwniacy wśród dziennikarzy i osób nieżyczliwych próbowali kopać w miej­scu, gdzie nie dla nich było zakopane, i zebrać laury tam, gdzie nie dla nich rosło.

Wojna wszystko spisze na straty.

Raz po raz, przez tydzień, miesiąc, rok — po każdym sztur­mie wciska się sprzęt pancerny do zniszczonego, stawiającego opór miasta i zostawia na skrzyżowaniach płonące ogniska, stosy roz­szarpanego żelaza i trupy, a udręczone ostatki kolumn szturmo­wych wycofują się na rubieże.

Lotnictwo szturmowe spisuje na straty amunicję i paliwo, w każdych ilościach.

Artyleria spisuje na straty amunicję, paliwo, ciągniki do ho­lowania.

Na straty są spisywane czołgi, transportery opancerzone, sa­mochody, materiały palne i smary, namioty, automaty i granaty, leki i żywność, umundurowanie i obuwie. A także miny i prze­nośne radiostacje, alkohol i farba, meble i koce. W czasach komu­nizmu wszyscy zaprawili się w robieniu sprawozdań.

Od Totmesa do Napoleona dowódcy karali śmiercią zaopa­trzeniowców armii, ale nikomu nie udało się wykorzenić kradzieży w wojsku. Samo w ręce wpada! Benefis pt. „Kradną wszyscy”!

Między gruzami skrada się do Czeczeńców major z białą flagą: „Chłopaki, bwp nie potrzebujecie? Kompletnie wyposażonego? Ta­nio oddam, i tak spiszę go na straty, to jak?”. I ma rację. Co to, kraść mogą tylko moskiewscy generałowie, a on ma nadstawiać głowę za nędzne pieniądze?...

Armia nie chce szybkiego zakończenia tej wojny. Opłaca się jej spisywanie na straty i dalsza kradzież.

Niekorzystne jest również likwidowanie mafii finansowej. Wrzuca się pieniądze na odbudowę, potem lotnictwo dostaje roz­kaz rozniesienia obiektu, jednak pieniądze zostają w kieszeni — że niby włożyli je w budowę, a tu bojownicy napadli, a po nich my­śliwce szturmowe dokończyły — no i zainwestowane środki zo­stały zmarnowane*

Naciskają politycy i naftowcy, oni muszą ją skończyć.

Zaciekli politycy, gwałtowni naftowcy, tak kwp nikomu nie

ustąpi: wojna to dowód na to, że trzeba wzmacniać armię, wydzie­lać dla niej więcej pieniędzy.

Analiza lotów zakończona! Spocznij! Można się wypróż­nić i zapalić.

A co będzie dalej?

Dalej? A był taki żarcik: Przewodniczący kołchozu za­mówił z Moskwy najnowocześniejszą dojarkę. Przyszedł, patrzy: pudełko, nalepki, napisy — luksus! Jeśli zostanie na farmie, to

przecież ją zwiną, przepiją. I zabrał ją do domu. Otworzył wie­czorem: a tam nikiel, plastik, gumowe węże — wszystko błyszczy, Wypił sobie, spogląda na nią i cieszy się, że krowy będą dojone w nowoczesny sposób. A co tam, myśli, spróbuję... Złożył dojąil^ podłączył, nałożył na swój jedyny krowi cycek, włączył... Czad! Miękko, delikatnie, masuje, doi — oooo! Doszedł. Wyłączył. Ale dojarka chodzi dalej. Doi. Naciska przycisk, pokrętłami kręci, jednak aparatura się nie ucisza. Doszedł jeszcze raz. Dojarka się nie wyłącza! Przewodniczący już skacze, przebiera nogami, stuka w nią, naciska wszystko — figa! Jeszcze raz! Wrzeszczy już prze-s wodniczący, robi się siny. Rzucił się, w podskokach do instrufel cji, przerzuca kartki, wyje chwilami, a dojarka szarpie go, męczył W instrukcji, na ostatniej stronie, w czerwonej ramce, napisane! jest takiiiiimi literami: „Wyłączenie następuje po nadojeniu dzie­sięciu litrów”! w-.— Ha, ha, ha! Do czego pijesz?

Dopóki wszystkiego nie rozkradną, nie przestaną. Przej­mowanie nagrabionego, zrozumiałeś?

| — Ma-asza! Daj zapalić, co? Skończyliśmy.

Takie rozrywki to dla nas pestka, pryszcz, dziecinne zadanie. Bułka z masłem, nawet wysilać się nie trzeba.

Wchodzi Masza i po bardzo wymownej pauzie mruczy:

A któż to takie obrzydliwe żarty opowiada? Za to nie do­staniecie papierosów, będziecie musieli godzinkę pocierpieć.

Potrząsa głową, rozsypuje kasztanowe włosy na ramiona i po­woli, oblizując usta końcówką różowego języka, zaczyna rozpinać swój opięty na piersiach i biodrach fartuch.

W krótkiej chwili każdemu udaje się przeżyć swoje.

Pod fartuchem jest naga.

Automat Kałasznikowa AK-47 (karabinek automatyczny)

Prototyp: karabinek automatyczny używany przez Wehr­macht MP-43 (Sturmgewehr-44). Zapożyczono: komorę gazową nad lufą, łoże z rękojeścią pistoletową, łukowaty magazynek, zbliżony wyglądem do mechanizmu spusto­wego, schemat zasadniczy, rozmiar i wygląd zewnętrzny, nabój pośredni z butelkową łuską.

Zastosowano klasyczny rosyjski nabój kalibru 7,62 za­miast skróconego 7,92 mm.

Ulepszenia: powiększenie pojemności komory zamkowej, co zwiększa odporność na zanieczyszczenia; zmniejszono liczbę ruchomych części zamka, ryglowania dokonuje się nie przez przekoszenie zamka w płaszczyźnie czołowej, lecz przez jego obrót dookoła osi podłużnej, co zmniejsza liczbę zacięć i zwiększa niezawodność pracy w realnych warunkach; zmniejszenie wagi konstrukcji z 4,9 do 3,8 kg. Długość: 870 mm.

Długość lufy: 414 mm.

Pojemność magazynku: 30 nabojów.

Szybkostrzelność teoretyczna: 600 strz./min.

Początkowa prędkość kuli: 715 m/s.

Waga naboju: 7,9 g.

Waga pocisku: 1,67 g.

Zasięg celności: 800 m.

Skuteczny zasięg rażenia: 1500 m.

Stosowane pociski: zwykłe, smugowe, zapalające, przeciw- pancerno-zapalające, rozpryskowe, z przesuniętym punk­tem ciężkości.

Gwarancja: 20 000 wystrzałów.

Modyfikacje: ze składaną kolbą, AKM, AKMS, AK-74,

AKS-74, AKS-74U.

Pełen demontaż: bez narzędzi.

Kraje produkcji: (z różnym oznaczeniem): ZSSR, Węgry, NRD, Polska, Rumunia, Finlandia, Czechosłowacja, Jugosławia, Argentyna, Brazylia, USA, Indie, Indonezja, TUrcja, Korea Północna, Chiny.

Liczba wyprodukowanych egzemplarzy: nie mniej niż 70 milionów.

Zalety podstawowe: prostota technologii, niskie koszty produkcji; prosta obsługa, wysoka praktyczna niezawod­ność, duża siła rażenia i przebicia.

Najbardziej rozpowszechniony typ broni palnej w historii świata.

Jako jedyny spośród wszystkich typów broni dostąpił za­szczytu umieszczenia na fladze państwowej: na fladze So­malii został przedstawiony baobab i karabinek Kałaszni­kowa w wianuszku zielonych liści na czerwonym tle.

Konstruktor: Michaił Timofiejewicz Kałasznikow, urodzony w 1919 roku, Rosjanin, w '47 roku sierżant Armii Sowieckiej; przez całe życie pracował jako konstruktor w iżewskiej fabryce broni, w wieku 75 lat przyznano mu tytuł Bohatera Rosji, otrzymał Złotą Gwiazdę z rąk Jelcyna, który na tę okazję przyleciał specjalnie do Iżewska.

Wartość rynkowa w 1995 roku: od 200 do 2000 dolarów w zależności od kraju produkcji i miejsca nabycia.

Ulubiona broń azjatyckich i afrykańskich partyzantów, terrorystów podczas operacji, a także niektórych elitarnych oddziałów specjalnych różnych krajów.

Jest na wyposażeniu wielu armii od 50 lat.

Był wykorzystywany przez jedną lub dwie walczące strony we wszystkich wojnach na świecie w drugiej połowie XX wieku.

Kurczę Felek kartofelek.

A widzisz, mimo wszystko napisałem do ciebie list. Wiele, wiele lat się do tego zabierałem. Od momentu, gdy się rozstaliśmy, aby nigdy więcej się nie spotkać.

Nie ma mnie już na świecie, kochana. To, co jeszcze ze mnie zostało, to zupełnie inny człowiek, nie ten, którego kochałaś i któ­rego pamiętasz. Tylko pojemnik na pamięć i uczucie. Minęło wiele lat i zrozumiałem to. Ty również to zrozumiałaś, prawda? Dlatego, że ciebie, takiej, jaką byłaś kiedyś, również już nie ma. Staliśmy się inni, każdy z osobna, bez pokory i zażyłości ze zmianami za­chodzącymi w ukochanej osobie, na różnych drogach, w różnych życiach.

Czas toczył nas na różnych obrabiarkach i nasze światy są różne.

Jeżeli nawet przyjmiemy rzecz szalenie niemożliwą — że się jeszcze spotkamy, nie będzie to miało żadnego znaczenia. Będziemy w sobie szukać i pragnąć tego, co znaliśmy i czuliśmy dawniej, sta­rać się zobaczyć i znaleźć to coś wspólnego, czym byliśmy.

Dziwne uczucie. Jak gdyby nie było tych długich, minionych lat przeżytych z dala od siebie na różne sposoby, jak gdyby jedne i drugie lata przeszły w pewnym paralelnym, innym, nierealnym wymiarze, nie mającym związku z tym, co istniało wewnątrz nas i między nami. Teraz spotkaliśmy się, zaczynamy żyć razem, po­czynając od momentu, w którym się rozstaliśmy. Zupełnie jakby­śmy rozeszli się zupełnie niedawno, wczoraj, tydzień temu.

I kiedy rozstaniemy się powtórnie, to w naszej pamięci bę­dziemy tacy jak kiedyś, młodzi, zdrowi, piękni i weseli, będziemy pragnąć życia, nawet jeśli sprawia ono ból, tyle jeszcze bowiem jest przed nami, a to spotkanie pozostanie trochę z boku, będzie małą odskocznią, niczego nie zmieniającą.

Miałem kiedyś dla ciebie tyle słów, tyle że nie mogłem przestać ich wypowiadać. Nie z powodu gadatliwości i nie dlatego, że lekko i bezbarwnie, bezmyślnie mi się je wypowiadało, ale dlatego, uko-

chana, że spędziliśmy ze sobą tak niewiele czasu, liczone dni, i my-1 ślałem o tobie tak dużo, całe życie, i rozmawiałem z tobą i bez cie­bie przez całe życie, a podczas spotkań nie starczało mi czasu, aby powiedzieć wszystko, co chciałem i co powinienem. Nie było dnia żebym z tobą nie rozmawiał. Całe moje życie składa się z dwóch części, jedną na ciebie czekałem, a drugą o tobie pamiętałem.

Pisałem ten list przez wiele, wiele lat. Nocami, patrząc w ciem- 1 ność, w pociągach, paląc w przedsionkach, w tłoku ulic i po prostu w każdej wolnej chwili. Jak dziwnie: i śpiewał gondolier w Wene­cji, i grał skrzypek w Jerozolimie, i świeciła wieża Eiffla, i podczas bezsennej nocy w tundrze w rytm chrapania brygady rozbity tran­zystor donosił: „Tylko tego, co całkiem przemija, nie trzeba wspo­minać”. Wtedy potrafiłem jeszcze płakać.

Płaczesz po mnie, najmilsza? Pamiętasz mnie?

Całe życie próbowałem zrozumieć i ciebie, i siebie, i wspomi­nając po raz tysięczny minione wydarzenia, odkrywałem w nich nowe detale, nowe motywy i skryte przyczyny.

Kochałem cię bardzo, najdroższa. I kocham nadal. Ale teraz nie ma to żadnego znaczenia. Już za późno.

Kiedyś, w tamtym życiu, latem, w Petersburgu, w otaczają­cym nas puchu topoli powiedziałaś: „Pociąg już odjechał” A ja odpowiedziałem: „Taki pociąg to bym jednym palcem za sznurek pociągnął”.

Kiedyś — było lato, pokoik, pościel, pled na oknie zawią­zany niewyrobionym rzemykiem poganiacza bydła — zapyta­łaś: „Chcesz, żebym cię kochała? Czy tak... też cię zadowala?” Nie znalazłem odpowiedzi, zbyt wiele z nich było prawdziwych i wszystkie dotyczyły jednego, przemknęły w mgnieniu oka, każda najważniejsza i jedyna, nie dało się wybrać, tak boleśnie, smutno i szybko kołatało serce, a ja zdołałem powiedzieć na wydechu tylko: „Boże, daj mi miłość tej dziewczyny i już niczego więcej od życia nie chcę”.

Od tej pory przez całe życie odpowiadałem na to pytanie. Ze wszystkich wariantów świata słowa „tak” szukałam jednego, żebyś zrozumiała, jak bardzo tego potrzebowałem.

Powiedziałem ci: „Kochasz mnie. Kiedy szalejesz za mną, i przybiegasz, rzuciwszy wszystko, i obejmujesz, ściskając z rozpa­czą, i oczy twoje jaśnieją, i ty, najdroższa, i ty wydajesz przy mnie jęki, i ty każdym ruchem zwróconym w moim kierunku robisz to samo co ja, i czujesz to, co ja czuję — kochasz mnie i wiesz o tym całym swym jestestwem, i ja to wiem, i czuję całym sobą, ponieważ nie może być inaczej”

Bałaś się popaść w niewolę. Bałaś się uwierzyć do końca, prze­kroczyć ten ostatni milimetr. Nie potrafiłaś żyć z nikim na ¡wie­cie, ponieważ nigdy nie potrafiłaś żyć w zgodzie z samą sobą. Ży­cie w tobie kipiało, iskrzyło się, tryskało i wszystkiego chciało, i wszystkiego było mu mało. Byłaś taka jasna i radosna. Z tobą wszystko było jasne.

Nigdy nikogo nie rozumiałem tak jak ciebie; nie czułem tak jak ciebie; nie czytałem, jak otwartej tylko dla mnie księgi, tak jak ciebie.

Jakie masz jaśniejące oczka!...

To dla ciebie...

Jednym głosem, w tym samym momencie, to samo. Odwraca­łem się i otwierałem usta, a ty mówiłaś: „Jaka wiosna, tak?”

Okropnie się bałaś pozostać samej, zestarzeć się bez męża, bez rodziny, dlatego wygłaszałaś mowy o nudzie i jednostajno- ści życia rodzinnego, broniąc swobody i przygód. Przeczuwałaś swoją przyszłość i bałaś się przyznać do klęski w czymkolwiek. I tak wyraźnie słychać było w twoim głosie słabość i pragnienie, żeby cię poprawiono, zapewniono, uspokojono, że będziesz pew­nie i spokojnie kochana przez całe życie, a razem z tym spełni się wszystko, co najpiękniejsze, interesujące, niezwykłe, i nigdy pod żadnym warunkiem nie zostaniesz porzucona, nawet jeśli sama z powodu egoizmu, przekory, złości zrobisz wszystko — wbrew sobie — żeby pozostać samej: nie zostaniesz, zawsze ktoś będzie potrafił cię zrozumieć, przyjąć, pogodzić, zrobić wszystko tak, jak w głębi duszy pragniesz.

Nauczyłem się rozumieć, nieprawdaż? Tylko to mi pozostało, moje jedyne zajęcie, całe moje życie: pamiętać, wiedzieć, rozu-

mieć. I to ogromne, ogromne, niedające się objąć życie! Zapew- niam cię...

Na polach, na które padałby deszcz i śnieg, mój kochany przy. jacielu, mój wierny przyjacielu, osłoniłbym cię płaszczem przed zimowymi zamieciami, przed zimowymi zamieciami, i jeśli nawet przypadłaby mi w udziale cała kula ziemska, to z największą radoś* i cią posiadałbym ciebie jedyną, ciebie jedyną... welwetowe jeansy, 1 mosiężny świecznik, wódka od taksówkarza pracującego na nocną ; zmianę, gitara, skóra jelenia i biełomory... Różne listy się pisze, •! łzawe, bolesne, czasami przepiękne, najczęściej daremne, w listach ! nie wszystko zostanie powiedziane i nie wszystko zostanie usły­szane, ciągle się nam wydaje, że w listach, wszystko jest napisani!* nie tak, jak powinno.

Byliśmy do siebie podobni. Oboje młodzi, piękni, kochaliśmy j siebie, kochali nas inni, byliśmy łapczywi na życie i przyjemności; | marzyliśmy o morzach — oceanach, wybieraliśmy się prosto na Hawaje na pampasy... memsahib.

Zawsze był między nami ten nieszczęsny ostatni milimetr?” J

powiedziałaś. Po wielu latach odpowiedziałem: „On pozostał | wewnątrz ciebie”. Nigdy go nie zwyciężyłaś, nie rzuciłaś się w wir na oślep, nie oddałaś siebie całej bez namysłu i bez reszty, dlatego nie dostałaś w zamian i w tym samym czasie wszystkiego, całko­wicie wszystkiego, czego tak potrzebowałaś, bez czego nie mogłaś stać się szczęśliwa.

Teraz ten milimetr rozciągnął się w niepojęte tysiące kilo­metrów, w inny wymiar. I twój głos, niski, delikatny, zduszony: „Dzień dobry, zajączku. No, jak tam żyjesz?”.

Żyję.

Twoje próby z dziennikarstwem, literaturą, kinem — wszystko to głupstwa... Ale ja tak kochałem, tak drżałem, widziałem w tobie tylko to, co najlepsze, dlatego przypodobywałem się tobie, dostra­jałem się, schlebiałem ci — i zdumiewające — było w tym dużo prawdy. Oboje, jak zawsze, czuliśmy granicę prawdy i fałszu w mo­ich słowach, i w twoich również.

Ach, jakie to proste, zadowalało cię twoje życie. Powiedzia­

łaś to uczciwie. Tak jak chciałaś: były przygody, możliwość lotów i swoboda manewrów oraz romantyczna miłość z rozłąką...

Ale do diabła, najważniejsze, czym dałem się zwieść, najważ­niejsze, co było w tobie najcenniejsze, to niezwykła czujność, wraż­liwość, czystość tonu — na każdy mój ruch, każde słowo, każdy gest reagowałaś p r a w d z i w i e, tak jak chciałem, marzyłem. Za­nim się pojawiłaś, sądziłem, że uczucie nie może być w pełni od­wzajemnione. I nagle okazało się, że może... w rezonans, w takt, w jedno uderzenie serca.

Wszystko w tobie to drobiazg w porównaniu z najważniej­szym, wstrząsającym, danym od Boga: jesteś kobietą, jakie właś­ciwie na świecie nie istnieją. Wystarczy, że jesteś obok, już świeci blask święta, radości, miłości, szczęścia. Spojrzeniem, uśmiechem, gestem, intonacją, obojętnym uczynkiem potrafiłaś dać mężczyź­nie poczucie, że jest pożądany, ważny, interesujący, zacny, że dla ciebie i dla reszty jest jedynym, silnym, pięknym, wspaniałym. To nie był świadomy wpływ, to pochodziło z twojej istoty, z chciwego i radosnego przyjmowania życia, wiary w nie, i tę radość w natu­ralny sposób, jak oddech, dzieliłaś z tymi, których spotykałaś.

Ale ja nie jestem pierwszym lepszym napotkanym człowie­kiem, prawda, mała? Pamiętasz mnie? Gryzie cię tęsknota?

I odkryłem się cały, w zdumieniu szczęścia, które możliwe jest tylko raz. A ty wystraszyłaś się ujarzmienia przez własne uczucie. „Nie pozwalałam sobie czuć nawet tysięcznej części tego, co czu­łam w rzeczywistości, częgo chciałam...”.

I zaczęłaś wbijać we mnie noże. Bałaś się otworzyć cała, żeby nie można było zadać ci bólu. A ja byłem szczęśliwy z powodu ujarzmienia swojego, trudnego do zniesienia, uczucia. Oto na czym polegało nieszczęście. I bałem się, nie mogłem, nie chciałem spra­wiać bólu; musiałem strzec cię, a nie bić się o ciebie.

Mówiłem ci o tym, ale wszystkiego i tak nie zdoła się wyrazić, tyle razy w ciągu życia używało się wszystkich słów, co nowego można w takim wypadku powiedzieć i jaki to ma sens, nie ma w tym sensu, oprócz jednego, oprócz jednego: mówię — i jestem z tobą, miła moja, droga, kochana, jedyna moja, światło moje, wi-

85 —

dzę cię, słyszę, czuję cię, jestem szczęśliwy z tobą, jak nigdy z nikim na świecie. Nie miałem nikogo, kto byłby mi bliższy niż ty.

Było ci ze mną dobrze? Podobałem się tobie? Odpowiadał^ ci? ”3

Maleńka, kurczę Felek kartofelek, okazałaś odrobinę mało- duszności, odrobinę, i to ona była tym ostatnim milimetrem, który

0 wszystkim decyduje.

Nigdy nie uporam się z prawdą, że byliśmy dla siebie stwo­rzeni. Nie byłaś najpiękniejsza, najmądrzejsza, najlepsza. Wi­działem cię wyraźnie, nie idealizowałem: byłaś jak moje odbicie,

1 każde spojrzenie, westchnienie, twoje ruchy wychodziły mi na­przeciw, jak w lustrze.

Patrzyłem na ciebie i pozostali przestawali istnieć, byli oddzie­leni szklaną ścianą, obcy, odrębni, inni.

Patrzyłem na ciebie i byłem lepszy niż bez ciebie, byłem od­ważniejszy, silniejszy, mądrzejszy... nie, to bzdura: lepszy, delii katniejszy, szlachetniejszy... ale i to nie było najważniejsze: byłem ważniejszy, wybitniejszy niż bez ciebie.

Z powodu bezbronności, nadmiernej wrażliwości zaczęło do ciebie docierać, że jesteś szmatą i nagle postąpiłaś zgodnie z tą pre­tensją, a pod blaskiem oczu drżała bojaźliwość, ponieważ w środku byłaś dobra. Ale bałaś się być taka, żeby w życiu nie przegrać, żeby nie wyglądać na słabą. Ja natomiast na tyle znałem swoją siłę, że nie bałem się postępować jak słaby, i w rezultacie ty postąpiłaś jak osoba silna, a ja jak słaba, chociaż w rzeczywistości było na od­wrót, i w rzeczywistości wyszło na odwrót... Boże, miła moja, jak ja wszystko dobrze pamiętam...

Wszystko się kończy, życie u schyłku, meta jest wyznaczona. Każdy mój dzień był wypełniony tobą. Dalej, na ostatek, jak wtedy, małym palcem do ręki, aha.

Twój — ja

ROZDZIAŁ 5

Nie chcę więcej pisać dla was książek. Gardzę wami.

Dla kogo piszemy krwią na piasku, przyroda nie potrzebuje naszych śpiewów.

Sen miałem, sen, ciche przywidzenie. Płonęła w tym nocnym przywidzeniu lampa, zielenią było zasłane biurko, i była stara zdo­byczna maszyna do pisania i paczka biełomorów przy miedzia­nej popielniczce, i czarna herbata w szklance ze srebrnym dziad­kowym koszyczkiem i ja sam byłem w tym śnie, trzydziestoletni, zdrowy i piękny, pewny siebie i wesoły. I było osiem metrów kwa­dratowych na ulicy terrorysty Żelabowa, tuż pod dachem, na da­chu było okno, wiatr znad Newy przenikał przez szczeliny, skóra renifera przybita do ściany, gałązka wierzby w łusce pocisku na książkach i na gwoździku obita gitara z wyskrobanym: „Mangy- szłak”, „Tajmyr”, „Fergana”, „Kamczatka”, „Ałtaj”.

Gardło zduszone, ciążyły słowa, wydawały dźwięki nocnego odliczania pietropawłowskie kuranty, papieros słał cienki dym w plecioną, lekko pofalowaną przestrzeń, drgające kłamstwo, prze­raźliwy miraż.

Płaczę w słodkim śnie, leżąc na zwykłej ubogiej pryczy mię­dzy ścianami swojej ostatniej przystani. Miastu w śnieżycy, cięż­kiemu szronowi, nocnym przechodniom dać schronienie w oczach, słowo twoje, imię twoje łowić ustami i odczuć dotykiem, mój Pe­tersburgu, jakże ciasno śpi się twoim Senatorskim placom, coraz

częściej przypatruję się twarzom: której z nich nie oszczędzą, wior- stowy chłód drogi, znowu — do którego wieku? Do domu!... Boże, jak łatwo przyzwyczajamy się do życia w zimie. Nic, nic nie mam. Tylko kłamliwą pamięć i rozgorączkowaną wyobraźnię, i mózg mój, nędzny mój umysł i chore uczucia.

Skąd to oszukiwanie samego siebie, to obłąkanie, w którym przebywam? Na jakiej podstawie wyobraziłem sobie siebie jako, pana wszystkiego, władnego nad wszystkim.

A przecież tak jest. W przeciwnym razie nie trzymaliby mnie tutaj.

P

Profesorze, co byś robił, jakby ci którąś rękę zostawili?

Konia bym sobie walił!!

Wszyscy rechoczą. Wiecznie żywy temat.

„No coś ty, bezwstydniku, taki mały, co ty robisz? — Odejdź, kobieto, bo jak nie, to cię ochlapię!”

„Słuchaj, ponoć się ożeniłeś. — No coś ty, ręce mi uschły czy co?!”.

„Feliksie Edmundowiczu, a dlaczego to jesteście tacy neh- wowi? Nie onanizujecie się przypadkiem? — No co wy, Władimi­rze Iljiczu!... — Koniecznie sphóbujcie, kochany, najprzyjemniej­sza rzecz i niesamowicie uspokaja!”.

„Płacze na mrozie chłopiec, podchodzi do niego kobieta:

Dlaczego płaczesz? — Si-ikać mi się chce... — No to wysikaj się za krzakiem. — N-nie mam czym rozpiąć spodni... — Biedaku, rączek nie masz, zaraz ci pomogę, o, proszę... Boże! Chłopcze, dla­czego masz takiego dużego siusiaka?! — N-nie jestem chłopcem, tylko karłem. — Towarzyszu, dlaczego macie ręce w kieszeni! — Zamarzły”.

Cha, cha, cha!

Tak, moi drodzy, ci, którzy mają choć jedną rękę, nie rozu*

mieją, jakie to szczęście. Stoi ci rano jak łom, koc jak szałas, no i nic § tego. Tantalowe męki: widzisz — a dotknąć nie możesz.

„Po majtkach ciekło, a do buzi nie trafiło!”

Potrzymałbym dojki Maszy.

Profesor to nasz obmacywacz. Romantyk.

Wabi się pies, więzień ma ksywę, człowiek się nazywa; takie powiedzonko mają ci, którzy jakby na nowo wychowują więźniów kryminalnych. Profesor to oczywiście ksywa banalna, szablon: nutka szacunku dla wiedzy i ironii nad jej bezużytecznością, sym­patii dla dobroci i pogardy dla słabości. Lidera, swego chłopa, tak nie nazwą. Cień okularów i nieszkodliwości. Ksywka życzliwa, ale pobłażliwa. Dlatego Rusłan woli, żeby mówiono do niego po imie­niu. Jeszcze jeden mitologiczny bohater.

Spośród naszej braci inteligentem i człowiekiem o innych po­glądach był tylko on — normalny procent. Każdy pogląd był po­glądem odmiennym, dlatego w rozkwicie stagnacji wyrzucili go z czwartego roku historii Uniwersytetu Leningradzkiego — wy­rwali chwasta z kwietnika. Mamy dokładnie taką historię, jaka jest nam potrzebna.

Ze względu na swą cherlawość i przekonania był zwolniony z obowiązkowej służby wojskowej, nie trafił do armii, tylko został dozorcą: przewrotny snobizm epoki, moda i epidemia. Mieszka­nie, co z tego, że suterena, wypłata, praca na świeżym powietrzu, grafik sam sobie ustalasz, nikomu tyłka nie liżesz, na System nie pracujesz i ludziom przynosisz pożytek — śmieci trzeba sprzątać niezależnie od panującej władzy. Zaczął nawet pisać książkę: Chcę być dozorcą. Manifest.

Intelektualiści dozorcy uważali się za elitę duchową. Przedru­kowywali samizdat, przy tanim winie dyskutowali o światowych problemach, nosili porwane swetry i gardzili konformizmem. Od­rzucanie sowieckiej władzy nie było wytworem analizy, ale losem i symbolem wiary. Przy tym co trzeci był informatorem kgb.

Zgodnie z regułą sam będąc dysydentem, Rusłan dysyden­tami obrzydliwie gardził. Wstręt budziła tułacza historyczność, niechlujstwo, nieudolność i elementarne życiowe lenistwo. Nie-

obowiązkowi w mowie i niepewni w poczynaniach. Ni do walki 1 ni do zwiadu. Ni do tańca, ni do różańca. „Autsajderzy... — ce­dził. — Fajtłapy”. Tak, protest, odrzucenie praw stadnych i nawet uspołecznienie poglądów, nieprzynąleżność do zła, ale jeśli kogoś ‘ przycisnęły służby bezpieczeństwa, momentalnie miękł, wydawał 1 wszystko i wszystkich, jak dekabrysta Mikołajowi. Wyjątków byłj| może z dziesięć na cały związek, na każdego po tysiąc ryjów nie- ; mytego undergroundu. Usprawiedliwienie każdego swojego świń* | stwa tym, że władza jest zła. Jakoś wszystko jest wadliwe...

A co robić?... Granice zamknięte, bogactwo zabronione, ka­riera na podstawie ankiet, myśli nakazane. Polej!

[ Pierestrojka i głasnost wykończyły dysydenctwo metodą roz­puszczania: wszyscy podnieśli lament. Kolumny meczennikńróa którzy odzyskali wzrok, zaczęły biadolić o skrusze. Dysydenci z|i złości rozpili się, albo przypomnieli sobie o karierach, albo posęp­nie emigrowali do usa lub Niemiec. Środowisko naturalne znik­nęło.

Wierny Rusłan, niepodległy i uczciwy, uradował się i rozzłoś­cił. Liznął wolności i zapragnął działać. Strumień bzdur drażnił uszy, kipiał umysł rozjątrzony i wściekłość szlachetna wzburzyła się jak fala.

Poszedł wówczas Karabach i zaczęły puszczać szwy zsrr. Pę­kło najsłabsze ogniwo — mogło pęknąć całe mocarstwo. Oczywiste było, że samo po kościach się to nie rozejdzie. Sprawiedliwość po­winna panować?! Dwie trzecie Armenii w Turcji, Ararat w Turcji' Turcy wycięli półtora miliona Ormian i bynajmniej nie wyrażają skruchy, teraz znowu mordują — i oddaj Turkom — Azerbejdża­nom jeszcze Górski Karabach. To była pierwsza z wojen wykań­czających Imperium.

Nadarzyła się okazja. Przez port w Leningradzie poszła do Karabachu broń kupiona przez Ormian z Francji. Rusłan przy-! pomniał sobie, że jego dziadek był Ormianinem i nosił nazwisko Sagabaljan. Nawiązał korespondencję, skontaktował się telefonicz­nie i odnalazła się krewna w Spitaku. Pojechać, przystosować się, nauczyć setki słów, Ormianie nie zapominają o krewnych — i do

Karabachu: za słuszną sprawę, ostrzelać się za wszystkie upokorze­nia i krzywdy zmarnowanej przez was młodości.

Tutaj o godzinie 6 rano 7 grudnia 1988 roku dotknęło go wia­dome nam nieszczęście.

Nieborak, nie mógł wtedy nic wiedzieć o nieskompletowanej dó końca grupie i jej pracy. Zaplanowany był Nachiczewan, ale na etapie praktyki mały błąd może się przydarzyć każdemu...

Zatrzęsło się wybornie i stutysięczne miasto rozsypało się jak domek z kart. Praktycznie wszyscy zostali uwięzieni pod zwałami gruzu5.

Ratownicy dokopali się do Rusłana na drugi dzień. Słyszał, jak pracują i rozmawiają, dawał głos. Nogi miał przygniecione odłam­kiem płyty, lewa ręka była uwięziona pod kratą poręczy — utwo­rzyła się nad nim mała grota, sączyło Się powietrze; zobaczywszy światło, stracił przytomność. Można wyswobadzać ciało, kości są całe, mięśnie niezerwane; wszystkiego najlepszego z okazji dru­giego przyjścia na świat, chłopie.

Gdyby odkopano go ciut wcześniej, mógłby już być niebosz­czykiem. Setki uratowanych w ten sposób umarło w mękach. Ale, dzięki Bogu, w tym czasie ratownicy już wiedzieli, co to zespół zmiażdżenia.

Po raz pierwszy masowo z zespołem zmiażdżenia, crash syn-

drome, zetknęk się Anglicy w 40 roku po serii bombardowań Co- rentry. Ludzie, którzy zostali odkopani spod zwałów po pół doby, dobie — a byti żywi i zdrowi, tylko przywalone kończyny po oswo­bodzeniu «traciły czucie, były nieposłuszne (tak samo, gdy odle­wy*/ sobie rękę w czasie mmi) — szybko 1 nieuchronnie umierali od zakażenia krwi. Zaczęło do nieb docierać — wszystko było od dawna znane, opisane już podczas pierwszej wojny światowej. Zbyt mocny ucisk naczyń powoduje zastój krwi w kończynaeh, tlen jest wykorzystany, za to nagromadzają się produkty rozpadu, odpady czynności tycmwycli tkanek, dwutlenek węgla, kwas mle­kowy i inne gówna. Bez oczyszczania i odżywiania, jeżeli nerki nir bttruft. 1 płuca nie przewietrzają, komórki zaczynają obumie­rać: martwica 1 zatrucie. Z grubsza mówiąc, zbyt mocno ściśnięta kończyna tlała się zbiornikiem własnego trupiego jadu. I jeśli jest ppduJOtk) nerki odmawiaj wznowienia na nowo krwiobiegu, nie «oyścic. OMra n ii wydolność nerek Zatruwa się mtof, zatruwa »ię wwyrtki^ zakłóceniu ulegają wszystkie funkcje

wn* tśf zatrzymuje, zgpn

{ffttl cały i zdrowy ołowici leżał zbyt długo pod zawałem, mylił My to do twegp wiitilnwiD wyraCowania. Gwałtowny me- thtnlim twuchamia w jego ddt imierć Sie ma ratunku.

Orani» | to mmi wifc«ł «m gadzin Lub mniej. Na przed- nM| Unii «aMtartwu nakładaj optdf uciskową, ma obowiązek w»uo i nu kartkę t dnfc tadnyw czasem Ściągnąć za dwie go tbttwy. i Mb ru*. tn.

ladync tt dla taliitf» prrygnwctonego (znać czas!) to wpMrw nak*tiMe yii fMrytt) przygniecionych miejsc, a po­lan» wycląganM I od r 4 ta Mii afcracyiny amputacja Otól to Riwśawa pmwtaaww» dr> M>Mi*nt> tymczaaowego tzpttala po lOMagBK tanni c—kai na nnaaactk na kocach, na ziemi, chirurdzy (wat uwali to« ftatrwy. pstyfcak wą m «tną« tema icoś tk odczytali łdutą^Mawt A» Map» kartki, a nnda M> Mmtra Mą mm lorienliiwała. mit hbart AM śmItmiś *• dał» mm MhMt t odciątt wszystko, lii takie *w<fy się ^ ^

«d*y*«wał pn-riaMMM* ftmm mtną

swojego życia Znam to uczucie Po prostu od tamtego czasu wspo­minam swoje życie w trzecie1! osobie. Lżej jest mvsJec o sobie jako

o kimś innym.

Ej, Profesorze, zasnąłes? Pora do pracy.

]a wam napędzę stracha.

2.

A co wy myślicie, że spisek to świeca na stole, nachylające się w krąg i mrocznie pałające oczy znad vandyckowskich bródek, ręce ści­skające rękojeści szpad i cienie profili na obiciach sztoirowych, ha? Albo koc na oknie, długie rewolwery w kieszeniach» listy nazwisk zaszyte pod podszewką, plan ulic z krzyzykiem i rojowisko czcionki drukarskiej. Albo szlify, mapa, skrzyp rzemienia i dec ydujące dla wtajemniczonych urywane słowa wymawiane przez ule jon Bzdura kompletna.

Macie jasny błękit za oknem, rześki wiaterek z niemo?,)iwq do usunięcia nutką chloru na oddziale i kapuściane bek męcie po obie dzie. Wszystkim wam się jeszcze odbije* bądźcie spokojni.

Wcale nie jest łatwo wyjaśnić, na otym polega mechanizm naszej pracy. Na zewnątrz nasza rola jest jasna opracowujem) Kpi tek z najmniejszymi detalami. Konieczne jest wzięć ie pod uwagę masy rzeczy, ich skoordynowanie i po« iązanie Sama logika i wie dza tu nie wystarczą. Niezbędne jest na. tc natchnienie, wyobraź nia, pobudzenie wszystkich zmysłów, pasja trudno to sformuło­wać1, przecież cały system naszej pracy oparty jest na obserwacjach praktycznych i eksperymentalnych wnioskach, a teoria, w miarę możliwości* »tara się post tactum wy^aink dziejfcc się rzeczy, jak tawut odstając pr/y tym od »w ta

A prucM iMctMiUiM twnrrraM spisku je»t naprawdę Mm «ujgcy I nie do kotk a jasny nawet dla mmfdk organizalofów. Wie cle, granica między subiektywnym a nhiditywwym. pożądanym a faktycznym jest cienka, rozmyta Takie płyn«« prtajśc*».

Przedstawiać dzieł Morrela6 nie będę, żeby nie zanudzać; damy sobie radę, używając własnych słów, prostszych. Ot, choćby tak;

Kim jest prorok? To nie tylko przepowiadacz przyszłości, człowiek posiadający zwiększone zdolności zarówno do ekstrapo- lacji, jak i do sugestii Wywołuje szum, wpływa na umysł, zaszcze­pia niepokój. Rozumiecie, taki propagandysta i agitator. ProroctwJI jest już czynem samym w sobie — popycha w stronę przepowiell dzianego.

Dlaczego od wieków ich ścigano i palono? Była to naturalny reakcja otaczającego środowiska na próbę zmiany: przeciwdziałaj! nie zrodzone działaniem. Wszystko w tym przypadku jest praw­dziwe.

Samo przepowiadanie jest już zmianą teraźniejszości i for­mułowaniem przyszłości. Uruchomieniem procesu i jego indy­katorem. Umysły przygotowują się psychicznie: zaznajamiają się, zbliżają, pojawia się w nich zainteresowanie, chęci, aktywny związek — i w ten sposób rodzi się masa drobnych, mało znaczą­cych czynów, składających się w sumie na ruch w określonym kie­runku. Natomiast zaprzeczenie, przeciwdziałanie również rodzi czyny, niejako na tej samej linii ruchu, ale z przeciwnym znakiem. W świecie obiektywnym wywołuje to przeciwdziałanie przeciw­działaniu i również aktywizuje oraz przybliża przepowiedzianą rzeczywistość. Dlatego prorocy religii doskonale znali potrzebę i silę prześladowania, zakazu, męczeństwa, aby ich nauka mogła się umacniać i zwyciężać. Słowo proroka nie jest zwykłym sło­wem: to pragnienia przyjmujące formę realnych czynów. Krótko mówiąc, jeśli ktoś czegoś bardzo chce, to w ostatecznym rozra­chunku coś na kształt tego pragnienia nieodzownie się wydarzy, bądźcie pewni.

Poza tym proroków nie spuszczają z nieba na spadochronach; jeden z drugim tutaj się urodził i wyrósł, jest produktem swojego

ludu i swojego czasu. Po prostu nadchodząca rzeczywistość prze­jawia się poprzez niego po raz pierwszy. Podobne jest to do przy­bliżenia świtu poprzez pianie koguta.

Dobrze, jeśli ktoś podejmuje konkretne działania w kierunku realizacji swoich pragnień, to oczywiście przybliża się do nich. A jeżeli leży zwyczajnie trzydzieści lat na zapiecku, ale chce? Naj­prościej powiedzieć, że nic z tego nie będzie. Tymczasem prak­tyka pokazuje, że czasami coś, być może rzecz niewielka, mimo wszystko się wydarza.

Dla lepszego zrozumienia sięgnijmy głębiej. W bajkach wszyst­kich narodów świata pojawiał się czarodziej szczupak, albo lis, albo złota rybka, albo dżin, mag, czarownik, posłaniec, zbieg niezwy­kłych okoliczności — krótko mówiąc, deus ex machina. Ich rola jest prosta — to, co powinno się spełnić, spełni się.

Jurij Tynianow, będąc przede wszystkim psychologiem, a do­piero potem filologiem i beletrystą, w komentarzach do iv roz­działu klasycznego dzieła W. Proppa Morfologia bajki, rozwinął myśl uczonego, mówiącą o ograniczeniu całej światowej folklo­rystyki wyłącznie do 34 wiecznych, powtarzających się tematów, ponieważ z matematycznego punktu widzenia są one ograni­czone liczbą prostą możliwych kombinacji podstawowych, wyda­rzeniowych linii życia ludzi. A ponieważ psychologia jest nauką w znacznej mierze ścisłą, mającą bezwzględne reguły, uzupełnił ją stwierdzeniem, że ze słusznych założeń tysiącletniego grupo­wego doświadczenia wyodrębniają się linie, których prawidło­wość i prawdopodobieństwo wynikają ze słuszności założeń oraz poprawności analizy, uwzględniających przy tym wszystkie sto­sunki przyczynowo-skutkowe. W czasie kiedy każde odejście od wulgarno-materialistycznego dogmatu jest ogłaszane herezją pań­stwową i pociąga za sobą represje, nie mógł wyrazić się jaśniej. (Jaśniejsze wyrażenie spowodowałoby lament Ajchenwalda i Jer- miłowa: „A wy co, chcecie zamienić teorię marksistowską kosmo­polityczną bajką?!).

Z tego samego powodu najbardziej utalentowany i znako­mity filolog kolejnej epoki J. Łotman nie mógł włączyć do swojego

fundamentalnego dzieła Struktura tekstu artystycznego iv części wskutek czego po wyjściu pierwszego wydania (1968) uważni czy. telnicy zauważyli jakąś logiczną i treściową lukę między częściami iii i iv (w oryginale będącej v). W niej to (Archiwum Uniwer­sytetu Turowskiego ja Ei2i4/b — 91) Łotman strukturyzując de- kodowanie komunikatu przez adresata, przygląda się stopniowi transformacji rzeczywistości w chronotopie. I otrzymuje taki sto­pień autentyczności rzeczywistości, który pachniał w tych czasach zbrodniczym idealizmem.

Żadnej filozofii nie było natomiast w artykule znanego au­striackiego chirurga Franza Westhusa O niektórych skutkach ubocznych u powracających do zdrowia rannych, którym amputo­wano cztery kończyny opublikowanego w 1808 roku w „Zeszytach Naukowych Austriackiego Cesarskiego Towarzystwa Chirurgów” Zawarte są w nim obserwacje takich właśnie rannych w szpitalu wiedeńskim w latach 1804-1807. Statystyka potwierdza ponadcza­sową tezę Hipokratesa: „Rany zwycięzców goją się szybciej”. West- hus zaobserwował, że większość umiera nawet w przypadku, gdy po zranieniu i operacji nie występuje u nich posocznica (która była powszechnym zjawiskiem przed wdrożeniem przez Pirogowa pro­filaktyki antyposocznicowej w chirurgii wojenno-polowej), przy skompensowanej utracie krwi i normalnej pracy organów we­wnętrznych, czyli przy braku oczywistych organicznych przyczyn wyniku śmiertelnego. Osłabienie funkcji organizmu, poczyna­jąc od funkcji ochronnych, tłumaczył ogólnym ciężarem traumy, przebytymi przez organizm wstrząsami i przytłoczonym stanem psychiki.

A u tych niewielu, którzy przeżyli, zauważało się skoncentro­wanie siły charakteru — byli bardzo zawzięci w swoich wymaga­niach i nieadekwatnie silnie reagowali na drobiazgi. Jest to zrozu­miałe w ich sytuacji, która przypomina powrót do nieporadnego dzieciństwa lub zakucie w kajdany w jednoosobowej celi, kiedy wszystkie uczucia i zdolności myślenia człowieka skupiają się, kon­centrują na kilku obiektach, czasami błahych, ale będących punk­tem odniesienia sił duchowych i potrzeb rannego.

Westhus zaleca wprowadzanie na oddziały kotów i papug, w celu zapewnienia rannym rozrywki i wzbudzenia pozytyw­nych uczuć, proponuje, aby do personelu obsługującego przyjmo­wać proste, kobiety z cynicznym i wesołym usposobieniem, żeby nie podkreślać litości dla kalectwa inwalidów, a także przeprowa­dzać cywilne rozmowy, które później nazwano by politinformacją; podwyższeniu aktywności i habitusu rannych sprzyjają rozmowy

o polityce kraju, możliwych wynikach bitw, naprawianiu błędów w odbytych walkach, ponieważ zaczynają się oni kłócić i dysku­tować, czasami wypowiadając myśli zdrowe i niewspółmierne do ich niskiego w grupie poziomu umysłowego. Westhus wylicza te okoliczności, nie zatrzymując się na nich jednak i krótko wyjaś­niając tym, że najwidoczniej siły organizmu, zużywane wcześniej na pracę i działania fizyczne, w całości koncentrują się na działa­niu mózgu.

Na potwierdzenie przytacza nieprzeciętny przypadek, kiedy ranny feldfebel, służący w wojsku czternaście lat i uczestniczący we wszystkich kampaniach armii austriackiej od 1792 roku, prze­powiedział spisek przeciwko Napoleonowi, jego szczegóły oraz przyczyny nieudanego końca. Kiedy do gazet doszły wiadomości

o rozstrzelaniu Pichegru, będącego przez dwadzieścia godzin go­spodarzem Paryża, to ci, którzy usłyszeli to tydzień wcześniej od feldfebla, bardzo się zdziwili.

Niezauważony przez nikogo artykuł, o którym słuch zaginął w zawirowaniach napoleońskich wojen i podziałów Europy, został wyciągnięty z zakurzonych półek Biblioteki Austriackiej Akade­mii Medycznej prawie półtora wieku później. W lutym 1940 roku solidna sb Protektoratu Austriackiego zainteresowała się przecie­kiem informacji ze Sztabu Generalnego iii Rzeszy, która wypły­nęła na powierzchnię w szpitalu wojskowym dla inwalidów wojny światowej, będących po amputacji czterech kończyn. Szpital poło­żony był na peryferiach malowniczego miasteczka Bregencja, przy samej granicy szwajcarskiej, w pobliżu Jeziora Bodeńskiego. Le­żący tam lejtnant Albert Rappe wkrótce po rozbiorze Polski z nie­zwykłą dokładnością przedstawił obraz kampanii francuskiej

w maju 1940 roku. Potwierdzał obejście skrzydeł Linii Maginota i ruch dywizji Guderiana rokadowym marszem na Dunkierke zgadł również, że towarzyszyć temu będzie naruszenie powstrzy­mujących rozkazów Sztabu Generalnego i lekceważenie obowgąj żującego Regulaminu Wojsk Lądowych, a mianowicie nadmierne oddalenie się nie tylko od tyłów, ale i swojej motopiechoty.

Rappe przedstawił grupie pracowników gestapo, którzy przy­byli na oddział, udając psychologów, plan Barbarossa i udaną kam­panię 1941 roku, po drodze przepowiadając ciężką zimę, bombar* dowanie Kilonii przez Anglików i afrykańską ekspedycję Rommla, Gdy jednak dostarczono go samolotem do Berlina, zaczął się mylić i plątać w swoich poglądach na przyszłość. Upierał się przy kwestii wstąpienia do wojny usa i utworzenia drugiego frontu, nie kwestio­nował przy tym zbliżającego się zwycięstwa nad Anglią, okupację Turcji objaśniał jako etap dojścia do Oceanu Indyjskiego, a jako sojusznika dał Japonii Birmę. Kategorycznie twierdził, że nie miał żadnych źródeł informacji i w ogóle żadnej informacji nie było, a po prostu długo nad tym rozmyślał i wyraźnie zobaczył umysłem, i że ta przyszłość jest równie wiarygodna jak teraźniejszość. Konsulta? cje z astrologami, cieszącymi się osobistym zaufaniem Fiihrera, jak i zastosowanie badania trzeciego stopnia, nic nie dały.

Opis sprawy Rappego wraz z częścią archiwum rsha zostały wywiezione wiosną 45 roku do Schwarzwaldu, pod Freyburg, gdzie trafiły w ręce Amerykanów. Po filtracji dokonanej przez oss7 pa­piery zostały przeniesione do Instytutu 11 Wojny Światowej, skąd kopia trafiła do gru w 1951 roku.

Do tego czasu w aparacie gru już nic nie zdołało ukryć się przed ludźmi Berii. W tym czasie Ławrientij Pawłowicz rozpaczli­wie walczył z Gospodarzem o swoje życie i potrafił błyskawicznie ocenić i wykorzystać każdą możliwość. Wiosną ’52 roku liczni in­walidzi ze swoimi wózkami na kółkach i haczykami sterczącymi z ramion jakoś tak jednocześnie zniknęli z bazarów, zaułków i za­plutych skwerów przed kioskami piwnymi. Starsi ludzie jeszcze pa-

miętają, jak w przerwach między innymi zajęciami porozmawiali

0 tym i szybko zapomnieli.

Jedna z tysięcy anonimowych „skrzynek pocztowych” Mi­nisterstwa Obrony — zamknięty instytut, kierowany przez Be­ri? przeprowadził pierwsze doświadczenia na Sołowkach, gdzie znajdujący się w ogromnym klasztorze obóz dla więźniów zamie­niono w odizolowany szpital wojenny dla samowarów, którzy we­dług wszystkich dokumentów już dawno nie figurowali wśród ży­wych. I dość szybko okazało się, że: i) u różnych rannych różna jest zdolność do przepowiadania — od niskiej, praktycznie nie odróżniającej się od tej posiadanej przez zwykłego człowieka, do niezwykle wysokiej, nie podlegającej żadnemu naukowemu wy­tłumaczeniu; 2) dana zdolność zmniejsza się przy jednoosobowej izolacji i może wielokrotnie zwiększać się w zespole ludzi do siebie podobnych, którzy mają za sobą psychiczne dotarcie się w prze­strzeni zamkniętej, jaką właściwie zawsze jest oddział szpitalny; 3) nie zależy to bezpośrednio od zawodu, wykształcenia, wieku

1 doświadczenia życiowego; 4) najlepszy efekt jest osiągany w wy­niku połączenia osób różnego wieku, temperamentu, intelektu (o dziwo); 5) optymalna liczebność grupy wynosi od sześciu do dziewięciu osób.

I został osiągnięty rezultat praktyczny: Beria przeżył Gospo­darza. Jednak, jak wszędzie w Związku Radzieckim, specyfika sto­sunków w pracy nie pozwalała uwzględnić jednego — ten, kto wy­znaczył zadanie, słyszał od nich to, co chciał usłyszeć, i nie słyszał tego, czego usłyszeć nie chciał. Nikt nie jest głupi. Gdyby kózka nie skakała, toby nóżki nie złamała. Nikt nie lubił Berii. Dlatego krop­nęli go bez jakiegokolwiek wcześniejszego zawiadomienia.

Można pomyśleć, że Ławrientij Pawłowicz nie rozumiał, o co chodzi w tych grach. 5 marca umarł Stalin, 7 marca została zlikwi­dowana grupa, rozumie się to samo przez się. Nie żyją tacy świad­kowie, w czymkolwiek wyrażałaby się ich udział i jakkolwiek ob­jaśnialiby go ci naukowcy. Ale machina została puszczona w ruch, było już za późno.

A wraz z rozstrzelaniem Berii i zmianą aparatu władzy ekspe­

ryment został zakończony — przesunięcia strukturalne msw* ii mbp** przerwały cienką i niezawodnie utajnioną nić, która nimi sterowała.

Przeprowadzone w pośpiechu, jak to zawsze bywa podczas kataklizmów, oczyszczanie archiwów doprowadziło do tego, że in­stytut jeszcze przez rok pracował bez pożytku, jak dawniej nie ma­jąc pojęcia — o to przecież chodziło —r komu i po co potrzebne są jego wyniki. Widoczna bezsensowność jego pracy sprawiła, że za­mknięto go rok później. Szpital wojskowy istniał jednak dalej w ra­mach specjalnego oddziału Ministerstwa Obrony i był finansowany z jego budżetu, choć nie miał żadnych dodatkowych funkcji. 1

I tylko za Chruszczowa sztab ryjącego jak szatan Szelepina wydobył z papierowych gór urywki dziwacznych wspomnień, i Że­lazny Szurik puścił kgb tropem, jak jamnika w zawaloną norę.

3-

A zamiast politinformacji organizują, pokaz filmu o tematyce historyczno-patriotycznej.

Na srebrnym ekranie piruet monumentu „Robotnik i kołchoź­nica” rozlewa płynny metaliczny blask promieni. Mosfilm, Pierw­szy Związek Twórców, 1991. W tragicznej, ogłuszającej rozsypce akordów Apassionaty, na tle wybuchu dziobowej broni „Aurory”, pchających się na kunsztownie zdobioną bramę Pałacu Zimowego marynarzy z karabinami, pociągu pancernego pod czerwoną flagą w wypalonym dońskim stepie, bezwzględnej kolumny ludzi z czer­wonymi kokardami na czarnych skórzanych kurtkach i cienkimi rzemieniami mauzerów przewieszonymi przez ramię, rumieni się i rozpala szkarłat:

narodzenie rewolucji

Lenin — Rolan Byków Stalin — Władimir Etusz Trocki — Savelij Kramarow Dzierżyński — Siergiej Filipow Kamieniew — Władysław Brondukow

Zinowjew — Siemion Farada Krupska — Inna Czurikowa Inessa Armand — Lija Achedżakowtt

Plenerowe tło przenosi się ze znanych do bólu brukowców placu Czerwonego i wież Kremla na puste, zimne hale fabryk, pełne papie­rosowego dymu koszary, ascetyczne gabinety z niegasnącymi lam­pami, na przemian pojawiającymi się znanymi twarzami wodzów.

Lenin: Kuhwa, no i nawaliliśmy. Co tehaz hobić? Trzeba się poha- dzić w tej sphawie towarzysza Stalina.

Stalin (kopci fajkę): Do samochoda pancernego y na pocztę głów- nom, a zara przy niej jest dworzec.

Zinowjew: Władimirze Iljiczu, nawiasem mówiąc, nad Razli- wiem był towarzysz nie z czajnikiem, tylko ze mną. A potem historycy zafałszowali, że niby z czajnikiem. Jako materiali­ści rozumiemy, że materia jest podstawą, i mogą sobie artyści przedstawiać towarzysza przed szałasem, a mnie jako czajnik wetknięty na kij nad ogniskiem, jednak ja czajnikiem nie je­stem. A jeśli kipiałem, to już wtedy was uprzedzałem!

Armand: Ach, towarzysz był wetknięty na jego kij? Wołodia, to I niezgodnie z zasadami partii. Regulamin partii odrzuca po- dobne formy walki wewnątrzpartyjnej. Dlaczego zataiłeś to i przede mną?

Lenin: Przed tobą zataiłem?! Przeciwnie, wzywałem socjaldemok-1 hatów Euhopy, żeby nie zakhywali oczu na hewolucyjną rze­czywistość. Bolszewicy nie wstydzą się swoich poglądów, jesl stem gotów pokazać ci to w każdym momencie. (Pokazuje.) I Stalin (kopci fajkę): Wydrukować to we jutrzejszych gazetach, niech przerażom sie wrogi naszyj rewolucji tym, co ich wszyst­kich czeka.

Trocki (patetycznie): Zwycięski marsz rewolucji przez świat jest nie do zatrzymania, towarzysze! Rewolucji nie da się uciszyć!;| Dzierżyński (drapiąc się): Kogo nie da się uciszyć? Psia krew, da się Lenin: 1 kto to mówi. Wy, towarzyszu Thocki, jesteście polityczną phostytutką. Nie macie hacji. Lejba, z większym opanować niem, nie jesteście w phacy, przestańcie się podniecać. Nie do­tykajcie bhudnymi łapami osiągnięć hewolucji!

Krupska: Wołodeńka, na co ci jeszcze prostytutki? Od twojego rewolucyjnego naporu już i tak mam wytrzeszcz oczu i pro­letariackie dzieci boją się tego, kiedy o nie dbam i rozdaję cu­kierki z fabryki mojego imienia. Dbam, a sama myślę: zaraz się wepchnie! Oczywiście wtedy się wypinam! A ty biegasz do tej ploteczki Armand.

Stalin (podaje jej fajkę): Na, possij se i wiencej nie żebraj.

Lenin: Towarzysz Stalin nadawałby się na sekhetarza genehalnego naszej pahtii, gdyby nie jego nadmiehna ohdynahność.

Dzierżyński (drapiąc się pod pachą): Bydło, psia krew.

Zinowjew. Nie jestem czajnikiem, łysy chuju.

Dzierżyński: A ja mam ręce czyste, Władimirze Ujiczu, dawajcie, towarzyszu, podotykam.

Lenin: Pomyliliście się, towarzyszu Feliksie Edmundowiczu, to nie wam, tylko mnie się chce wszystkich po główce gładzić.

Stalin (pochmurnie): Towarzyszu Lenin, łamieta po dwa szpa- chelki dziennie.

Armand (z miłością): Ach, a przecież mógłby brzytwą po oczach.

Krupska (zazdrośnie następując jej obcasem na nogę): Najbardziej ludzki człowiek.

Trocki (dumnie, w stronę Stalina): A ty daj mu świder lodowy.

Stalin: Weźmiem pod uwagę wasze życzenie, towarzyszu Trocki.

Kamieniew: Słusznie. (Dostaje w twarz od Trockiego, zgadza się.)

Lenin: A wy co, towarzyszu Kamieniew, podskakujecie? Niepewnie stoicie na naszej platfohmie? Phacuje się z wami ahcythudno! I oto Feliks Edmundowicz chybocze się! Sthaciliście hewolu- cyjną ohientację, łaskawco? Uczyliście się na księdza czy na habina? No, powiedzcież szczerze towarzyszom swoim: ile dni nie jedliście?

Dzierżyński (drapiąc się): Kogo? A ogólnie to cztery.

Lenin (z troską): Natychmiast do łóżka!

Dzierżyński: A w której ręce dżentelmen powinien trzymać kot­let, jeśli w prawej trzyma mauzera, a w lewej gardło światowej kontrrewolucji?..,

Lenin (zacierając ręce): A zahaz hehbatkę gohącą naszykujemy!

Zinowjew: Nie ważcie się mnie dotykać!

Stalin (pochmurnie): Tymczasowe problemy z herbatkom, towa­rzyszu Lenin. Wrogi naroda wyżłopali wszystko z kosmopo­litami nie majoncymi ojczyzny. Jak uczy nas zwycienska teo­ria, jeśli w kranie nie ma wody, to znaczy, że jom Żydy wypiły, kapujesz?

Kamieniew: Niewykluczony jest również taki wariant. (Dostaje od Stalina kuksańca, zgadza się.)

Lenin (z zakłopotaniem): To dlatego otacza mnie taka jasna po­świata. ..

Trocki (dumnie): Potrzebna jest nam nowa polityka ekonomiczna.

Albo farba do zaciemnienia smugi.

Lenin: Moich też nie trzeba khaść, ta genialna myśl jest moja,

a nie wasza, i jak byliście polityczną phostytutką, tak i nią zo­staniecie!

Krupska (popiskując): Wołodeńka, przestań szczypać mnie w dupę, nie mam już na czym siedzieć!

Lenin: Nadieżdo Konstantinowno, jesteście w ahcybłędzie. Trzeba pohadzić się w tej sphawie towarzysza Stalina.

Stalin (pochmurnie): Powiedziałem, że ma siedzieć. A jak partia przykaże, to i leżeć bendzie.

Dzierżyński (nie dosłyszawszy, strzela z mauzera w sufit): Padnij, kontrrewolucja! Psia krew...

Kamieniew (padając, zgadza się): Możliwe jest i takie podejście.

TTocki (patetycznie): Nie panuje u nas ani pokój, ani wojna, nie ma żadnego ruchu postępowego, żelaznych kohort nieugię­tych bojowników światowej rewolucji! Zamiast wyłazić z dupy, wy ją podszczypujecie, rewizjoniści. Trzeba natchnąć masy do walki, posadzić gołą dupą na kaktus!

Lenin (pokazuje język): Phostytutką! Phostytutką! Phostytutką!

Stalin (pyka fajką): Pojedźta se kiedyś do Meksyku, towarzyszu Trocki, a kaktusy Biuro Polityczne wam zapewni.

Zinowjew: A czajnika mu nie dawać!

Armand: Ach. Cieszy mnie stosunek partii do prostytucji...

Kamieniew: Niezłe zajęcie.

Armand: Rewolucja wyzwoliła kobietę, ale jak na razie nie dała jej środków do istnienia...

Dzierżyński (drapiąc się): Dać jej pizdę, psia krew.

Stalin (pochmurnie): Nasza partia to nie kurwa, coby każdemu dawać.

Armand:.. .poza wspomnianym przez towarzysza Dzierżyńskiego organem partyjnym. To rewolucyjno-artystyczna profesja, przecież to właśnie aktorzy i prostytutki nie posiadają nic, nawet łańcuszków, tylko swoje ciało...

Kamieniew (zgadzając się, obmacuje ją): Piękne ciało.

Lenin: Co oznacza „swoje”, towarzyszko Ahmand? Jesteście człon­kiem pahtii?

Armand: Nie trzeba straszyć mnie członkiem partii!

Stalin: Ja jezdem członek partii!

Armand: Ach... I w kierunku tego ciała rewolucja proletariacka powinna wyciągnąć rękę w pierwszej kolejności, opierając się na prawdziwych proletarkach wspomnianego przez towarzy­sza Dzierżyńskiego organu przekształcenia rzeczywistości.

Kamieniew (zgadza się): Piękny organ.

Lenin: A ze złota będziemy hobić kondomy.

Trocki {dumnie): Kremlowski marzyciel.

Kamieniew (zgadza się): I wychodki?? (Podskakuje od grzmotu.) Co to zagrzmiało?

Trocki: Dla nich, nurów, nieosiągalne jest rozkoszowanie się szczęściem bitwy, straszy ich huk uderzeń! (Uderza Kamie- niewa.) To Żelazny Feliks się potknął.

Lenin: Dodhapiesz się, szpiclu przeklęty. Co ty się tak ciągle dha- piesz? Zapomniałeś mydło zahekwihować? '

Dzierżyński: Sami powiedzieliście, Władimirze Iljiczu, że rycerz rewolucji powinien mieć czyste wyłącznie ręce. A tu bezprizor- nych zbierali w piwnicach, otaczali troską, no i oczywiście...

Lenin (z zainteresowaniem): I dużo piwnic uwolnili? O! Natych­miast umieścić tam całą konthhewolucyjną swołocz i hoz- strzelać!

Stalin (palącfajkę): Mi jednom dziewczyne zostawcie, bendejom na renkach nosił.

Lenin: I dla mnie sztuk dziesięć... nie, siedem... nie, pięć dosta- hczcie w... na Nowy Hok, i będę z nimi kohowód phowadził. (Siada na stopień mównicy, szybko pisze.)

Krupska: Wołodia, co ty tam cały czas piszesz?

Lenin: Mandaty, Nadio, manda-ty.

Krupska (wytrzeszczając oczy, obrażona): Sam jesteś łysym chujem.

Kamieniew: Był koń, ale się zjeździł. Dzwoni telefon.

Stalin (podnosi słuchawkę): Lenin i Stalin przy telefonie. Nie,, I nie... nie... (Odkłada słuchawkę). Wysłanniki przyjszltFe­liks, załatw to.

Dzierżyński (wychodząc z mauzerem): No, to kto jeszcze chce ko* misarskiego ciała? (Słychać wystrzały).

Zinowjew: Chuja im, a nie herbatę!

Lenin: (Czyta to, co napisał): Hewolucja socjalistyczna, o koniecz­ności któhej tak długo i wythwale mówili bolszewicy, doko­nała się!

Stalin: Bach!

Lenin (kontynuuje czytanie): Kino jest dla nas najważniejszą sztuką.

Armand: Ach, tylko dla tych, którzy nie znają wysokiej sztuki miłości...

Krupska (wytrzeszczając oczy): Kiedy wreszcie skończy się to ku­rewstwo!

Stalin (pochmurnie): Zamknijta sie, kurwy, jak dżygici mówiom. Towarzyszu Lenin, partia może znaleźć dla was innom wdowę. Żeby nie wytrzeszczała gałów na towarzyszy partyjnych. ;

Dzierżyński (wchodząc z workiem): Władimirze Iljiczu, to dla was od wysłanników (wyciąga z worka wódkę, chleb i słoninę).

Lenin (obraca w rękach pusty worek, oddaje go z powrotem): Wszystko, co najlepsze — dzieciom.

Dzierżyński (oglądając worek): Ale się nałapiemy po piwnicach

hop! i worek cały.

Stalin (pije wódkę, przygładza wąsy): Żyje sie lepiej, towarzysze, żyje sie weselej.

Trocki (dumnie): A słonina jest koszerna?

Lenin: Phostytutka. (Wcina bochen chleba): Towarzysze, mówiłem przecież, że chleb w khaju powinien być.

Trocki (dumnie): Baran wilkowi nie towarzysz.

Lenin: Tak? W takim hazie poleciałem. Do Zuhychu.

Trocki: Z was, towarzyszu, taki sam orator jak z mojego chuja: wstanie — i milczy.

Dzierżyński (nie dosłyszawszy, strzela w sufit): Stać!!! Milczeć!!!

Lenin (wypiwszy, marzycielsko): Pamiętam, łaskawco, w kwietniu sie­demnastego hoku napiłem się wódeczki z czajnika, potem wla­złem na samochód pancehny i takie rzeczy naopowiadałem...

Zinowjew: Z jakiego czajnika?! Przecież razem pisaliśmy tezy kwietniowe!

Stalin: Piśmienny, co?

Krupska (wytrzeszczając oczy): To dlatego przyszedł do mnie ra­chunek z izby wytrzeźwień!

Lenin (upijając się szybko): Do cholehy z takim kc! Tutaj hewolu- cja w niebezpieczeństwie, a oni o jakichś hachunkach, jakichś czajnikach!

Stalin: Rewolucja nie zajonc. Poczeka.

Lenin: Zwhócę się do narodu!

Stalin: I co mu powisz? „Ściongaj spodnie, stań tyłem, bende jesz­cze jebał”?

Trocki (patetycznie): Uciekanie tyłem to symbol żywiołu drobno­mieszczaństwa, cofającego się w śmiertelnym strachu przed zgubnym mieczem karzącego gniewu gnębionych mas!... Daj­cie herbaty, bo w gardle zaschło...

Zinowjew: Idź w chuj!

Lenin: Przeklęty czajnik, zawaliłeś cały przemysł dhobnych wy- hobów żelaznych! (daje kopa Kamieniewowi).

Kamieniew: Jesteśmy przeciwko nieprzemyślanym krokom.

Lenin: Koba, kuhwa, nie wytrzymam, strzelaj!!!

Krupska: Wowka, przestań histeryzować, jakbyś nie szlajał się w Paryżu po kurwach, to nie złapałbyś syfilisu. Chodź, pój­dziemy do toalety, zwalę ci konia, uspokoisz się.

Lenin: Feliksie Edmundowiczu, nigdy nie phóbowaliście zająć się onanizmem?

Dzierżyński (<drapiąc pachwinę): No co wy, Władimirze Iljiczu#

Lenin: To najprzyjemniejsza sztuczka, mówię wam. I niesamowi­cie uspokaja.

Trocki (patetycznie): I wieczny bój. Pokój nam się tylko śni! Ucie­kają od nas robotnicy przez granicę!

Stalin: Karmić nie trza, to nie ucieknom.

Dzierżyński (drapie ucho): Rozstrzelać chamów, psia krew, w czym problem.

Trocki: A w tym, że jeszcze nie wszystko zabraliśmy.

Armand: Więc weźcie wszystko ze mnie!

Dzierżyński: Nic nie szkodzi, że muszka mauzera jest spiczasta? :;

Armand: Ach... hiszpańska muszka? Rewolucja wyzwala wszyst­kie rodzaje stosunków seksualnych, i jeśli wam, oprócz mau­zera, nic nie stoi...

Dzierżyński: Ja z nim śpię. Rycerz nie ma czasu na życie osobiste,

Zinowjew: Chuja ci, a nie herbatę, przeklęty homo!

Trocki (biorąc Armand od tyłu): Rodzą się nowe pokolenia nie­ustraszonych bojowników walczących za szczęście ludu pra­cującego!

Armand: Ach, dlaczego obrzezane są takie szorstkie?...

Lenin: Phostytutka! Wkłada szohstkiego! (Bierze od tyłu Tro­ckiego).

Stalin (pochmurnie): Teoria Lenina-Stalina jest wszechmocna, po­nieważ jest słuszna. (Bierze Krupską).

Krupska (■wytrzeszczając oczy): Co wy robicie, towarzyszu sekre­tarzu!

Stalin: jebie, nie słyszysz?

Krupska: Poskarżę się towarzyszowi Leninowi!

Stalin: Dzisiaj Leninem jestem ja!

Krupska: W takim razie poproszę odrobinkę na lewo... i odro­binkę niżej... i troszkę szybciej... i trochę głębiej...

Stalin (paląc fajkę): Nadieżdo Konstantinowno, koniec końców nie rozumiem: kto kogo jebie — wy mnie czy ja was?

Kamieniew: Dokładnie (dostaje fajką w łeb). Na ciernistej dro­dze pozyskamy zgodność. Czy powinniśmy ją kiedykolwiek pozyskać???!!!

Dzierżyński (drapie się w jaja)“ Obtarło niczym hełm rycerski.

Krupska: Wąsaczu, daj chociaż na piwo.

Stalin: Złoty zapas sie skończył.

Lenin (zakłopotany): Tak? A z czego będziemy hobić wychodki?

Stalin: A po co? Zapas zboża też sie skończył.

Trocki (do słuchawki telefonu): Proszę jeden bilet biznes klasy do Meksyku. Tak, niech towarzysz Siqueiros wyjdzie na spotkanie.

Kamienew (patrząc na harmonię kopulujących, z westchnieniem ulgi): Partia jest monolitem!

Dzierżyński (kaszle): Jebie się kc, a suchoty ma CzeKa.

Armand: Ach!... Ach!...

Zinowjew (do Kamieniewa): Chodźmy napić się herbaty. Uprze­dzaliśmy ich.

Pim-pi-rim-pim-pim! Przerwa na reklamę:

Kompania leży w szczerym polu — karabin maszynowy traj­kocze, nie dając nikomu podnieść głowy. Dowódca daje rozkaz żołnierzowi — ten leżąc, salutuje i pełznie w kierunku czarnej szczeliny otworu strzelniczego, w której pulsuje ogień. Doczoł- gawszy się, wyciąga coś z kieszeni i zręcznie zatyka lufę karabinu

strzały cichną. Z uśmiechem ulgi żołnierz pokazuje widzowi opakowanie:

Tampaks — pełne bezpieczeństwo!”

Hurrrra! — Kompania podnosi się i atakuje triumfalnie. Pim-pi-rim-pim-pim!

Bitwa na morzu: wzdęte żagle, maszty się walą, burty kłębią się dymem salw. Kula przebija kadłub okrętu, do środka dostaje się woda, okręt przechyla się na bok, tonie. Marynarze próbują w środku zatkać przeciek, ale strumień wody wypiera z dziury de­

ski i belki. Mat wykonuje uspokajający gest, wyciąga coś z apteczki i zatyka dziurę. Przeciek ustał! Wszyscy z zachwytem patrzą na opakowanie.

Tampaks — ratunek w każdej sytuacji!”.

I okręt z powiewającą banderą dumnie oddala się w stronę zachodzącego słońca.

Pim-pi-rim-pim-pim!

Dym ziejącego wulkanu zasnuwa sklepienie niebieski©* wszystko ginie w sadzy. Z niebios wysuwa się ręka i czymś zatyka krater. I pod lazurowym niebem jaśnieje radosne i piękne żyęilllj

Tampaks — oto czego brakowało mi przy stworzeniu świata!8.

4-

...Upał w Moskwie był z początku nieodczuwalny. To znaczy, był odczuwalny bardzo, ale kogo dziwi upalny dzień, gdy zbliża się lipiec. Pocono się, odsapywano, wachlowano gazetami, w na­grzanych autobusach łapano prądy powietrza zza okien, cierpiąc w ścisku cudzych, gorących ciał, a nieprzyjemne uczucie dotyku czyniło zadość, jeśli przyciskało się do młodych kobiet, które sta­rały się odsuwać swoje krąglości nie tyle z powodu niechęci i god­ności, ile z gorąca. „No i upał dzisiaj. Zapowiadali trzydzieści dwa. — Ufff, zwariować można!”. Chociaż oczywiście nikt nie wariował. W domach odpoczywano w majtkach, dwa razy wła­żąc pod prysznic.

Tak minął dzień drugi i słupek termometru utkwił na 33 stopniu. Nie było wiatru i w rozżarzonym powietrzu wisiały miejskie opary. Ubrania były mokre od potu i jasny kołnierz brudził się już w drodze z domu do pracy. Roztropny moskiew­ski kłus zamieniał się w niespieszny, południowy kaczy chód; inaczej, nawet już w chłodnym pomieszczeniu, dalej lał się z cie­bie pot, koszulki oraz bluzki rozmakały i wzory staników wy­stawiały się na widok publiczny —• jawnie nienoszące ich femme

fatale kuliły się, odlepiając cienką tkaninę od piersi, myśląc wy­łącznie o wentylacji.

Według prognoz upał miał zelżeć, ale kolejnego dnia w po­łudnie temperatura osiągnęła 34 stopnie. To zdarzało się rzadko. Skandalizujący „Moskiewski Komsomoł” przedstawił kronikę za­wałów w transporcie miejskim i na ulicach, dlatego wentylacja w metrze, niepracująca z powodu oszczędności energii od około pięciu lat, ruszyła pełną parą. Oszaleli obywatele w grzmiących wagonach rozkoszowali się chłodnymi strumieniami.

Sobota przyniosła 35 stopni i na plażach nie było gdzie szpilki wcisnąć. Piasek palił stopy, przebiegano, sycząc. W cieniu pano­wał ścisk; entuzjaści opalenizny zmieniali pozycje i wysuszali się na wiór. W gorącej wodzie aż się roiło.

Niedzielne elektryczki były wypchane tak, jakby ogłoszono natychmiastową ewakuację, przedsionki zdobywano szturmem. Moskwa wypuściła się w plener, na łono natury, pod krzaki, na swoje i czyjeś dacze; pod każdym łopianem sterczała głowa, a w oczach majaczył komunikat: chcę zimnego piwa.

Sprzedaż piwa i lemoniady rzeczywiście pobiła rekordy. Wabiły rozkoszą kłujących, świeżych bąbelków pójła z lodówki, a firmy zrezygnowały z telewizyjnych reklam napojów orzeźwia­jących — i tak wypijano wszystko, co miało postać płynną.

Z jakąś złośliwą satysfakcją słuchano:

Centrum meteorologiczne podaje: dzisiaj w Moskwie odnotowano absolutnie rekordową temperaturę w tym stuleciu

w poszczególnych obszarach stolicy termometry wskazywały +3<S,7°C. Przewiduje się utrzymanie tego niezwykłego dla naszych szerokości geograficznych upału przez następną dobę, po czym zacznie on słabnąć. Spadkowi temperatury będą towarzyszyły ulewne deszcze i burze.

Ciężko było oddychać. Nasłoneczniona strona ulicy wymarła. Płynąc w oparach po miękkim asfalcie, przechodnie nieprzytom­nie wachlowali się rękoma, starając się ochłodzić ciało najlżejszym podmuchem powietrza.

Lipiec topił się i rozpływał, a słońce waliło z płowych niebios.

Wyczekiwane wieczory nie przynosiły ulgi i ochłodzenia. Zle­wano podłogi wodą i otworzywszy okna, spano nago na samych prześcieradłach, a rano wieszano wilgotną pościel na balkonach gdzie jadowity ultrafiolet już palił ręce.

Deszczu nie było, a temperatura podniosła się do 38 stopni i to zapachniało klęską żywiołową. Osobliwe było to, że ci, którym upał bezpośrednio nie zagrażał, których serce nie bolało i ciśnie­nie nie przyciskało, przyjmowali to wszystko z zainteresowaniem, a nawet z wesołym zadowoleniem: „A niech mnie! No, no, i długo tak będzie? Nieźle”.

Chorzy na serce mieli gorzej. Pogotowie ratunkowe latało na sygnale i każdego dnia odwoziło dziesiątki osób powalonych uda­rem cieplnym.

Wentylatory — stołowe i podłogowe, wiszące, kieszonkowe, z automatyczną oscylacją i bez, proste i wielofunkcyjne — stały się obowiązkowym elementem bytu: ich obracanie się, brzęczenie, pokojowy wiaterek weszły w anturaż tego lata.

Termometr, który wyraźnie zachorował na paranoję, pokazał 39 stopni, a jego przyjaciel i wspólnik barometr stanowczo uparł się na „wielką suszę”.

Ładne mi lato!...

Ruszył popyt na pokrowce samochodowe, tylko białe, odbi­jające słońce. Pozostawiony na spiekocie samochód nagrzewał się jak piec, siedzenie parzyło przez ubranie — ruszano z kopyta, żeby szybko go owiało. Bogaci montowali klimatyzatory samochodowe, co w gorących krajach jest normalne, a wręcz obowiązkowe.

Klimatyzator stał się królem rynku urządzeń elektrycznych. Wystawiano je w oknach firm i ciepła kapiąca woda skrapiała prze­chodniów, zostawiając niechlujne strużki na chodnikach.

Na górne piętra woda dochodziła tylko nocą. Napełniano garnki i wiadra, żeby było w czym gotować, napełniano wanny, żeby było czym spłukiwać ubikację, myto się nad umywalką, na­bierając wodę czerpakiem.

W związku z podwyższonym zagrożeniem pożarowym w la- sach zakazane zostały wyjazdy w plener, stacje i szosy zamykały

mdlejące patrole gai i omon*. Falujący, żółtawy smog tlił się nad stolicą.

W tych tropikalnych warunkach pierwszy po markizy (zapo­mniane słowo „markizeta”!) sięgnął Mc’Donalds. Żaluzje niewiele pomagały, a zakrywały witryny, więc rozciągnięto daszki z tkaniny nad oknami, żeby ukryć je w cieniu. Sprawni robotnicy na podnoś­nikach montowali metalowe łuki na słoneczne fasady — Twerska i całe centrum rozkwitło, niczym flagami, pstrokatymi daszkami z materiału.

Niech to licho, kiedy to się wreszcie skończy... ufff, Sahara...

Pojawiły się ogłoszenia: „Pralnia tymczasowo zamknięta z przyczyn technicznych”. „Bania zamknięta w związku z remon­tem wodociągów”.

Niebywała susza dotknęła okolice Moskwy. Wysychanie źró­deł doprowadziło do spłycenia wielu zbiorników wodnych. Poziom wody w rzece Moskwie obniżył się do znaku wskazującego dwa

i siedem dziesiątych metra poniżej średniego poziomu wody.

Przy 40 stopniach rzeczywisty brak wody odczuły fabryki. Tafle oczyszczalni ścieków i odstojników opadały, zostawiając na miejscu wodnej toni burzliwe, śmierdzące grzęzawisko, przemie­niające się pod wysuszającym żarem w chropowatą powłokę.

Z Finlandii i Niemiec ruszyły karawanami wielotonowe fury z wodą w plastikowych kanistrach, te kanistry z niebieskimi nalep­kami sprzedawano we wszystkich sklepach i kioskach.

A gdy słupek rtęci popełzł do góry, powołano w końcu sztab miejski do walki z klęską żywiołową, na czele którego stanął Ju­rij Łużkow. Surowy harmonogram godzinowego dopływu wody do osiedli mieszkaniowych. Porady w gazetach: nosić tylko jasne rzeczy, poruszać się powoli, nie wychodzić na słońce, dużo pić, jadać zimne potrawy. Wesoła rodzinka w programie telewizyj­nym „Semejnyj czas” rzeczowo dzieliła się doświadczeniami: jak tylko pojawi się woda, mąż szybko myje podłogi, żona zwinnie

dokonuje przepierki (nie zabrudzać!) bielizny, córka żywo otih* 1 kuje (nie żreć tłustego w upale!) naczynia — dwadzieścia minut potem po kolei wskakują pod prysznic, siedem minut na osobę wycierają się już w korytarzu — zostaje jeszcze dwadzieścia mi­nut, i przez te dwadzieścia minut wanna napełnia się wodą na nadchodzącą dobę. Godzina i wszystko w porządku, wszyscy są czyści i odświeżeni.

Przedsiębiorstwa i urzędy wcześniej, niż planowały, lub w ogóle tego nie planując, zdecydowały się na zbiorowy urlop. Tak czy owak pracować zaprzestano. Wszyscy byli zmęczeni. Wycze­kiwano spadku temperatury, deszczu, ochłodzenia.

Pojawiły się niebieskie cysterny samochodowe dowożące wodę. Zabrzęczały wiadra. Aktywiści, według grafiku, zbierali pieniądze wśród mieszkańców; samochód zamawiało się przez telefon, firmy rozwinęły się w okamgnieniu, wożono wodę z Szeksny, a nawet z Swiri, droższa i bardziej luksusowa była woda ładoska, ale kolejki zamawiających wciąż rosły, brakowało samochodów.

I wtedy wyszła na ulicę zniedołężniała staruszka z zapomnia­nym w historii przedmiotem: przedwojenną parasolką przeciw­słoneczną. Genialne! Idziesz i niesiesz nad sobą cień! Nakręcane sztucznie ceny podskoczyły, poszła w ruch reklama, „czełnoki8 przytaszczyli z Chin kontenery bambusowych parasoli z malowid­łami na sztucznym jedwabiu.

Słuchajcie, toż to można już zdechnąć! Co to się wyprawia? Niezły efekt cieplarniany mamy.

Eh, nie ma co dramatyzować. Dla Taszkientu to normalna letnia temperatura.

To nie Taszkient i przy czterdziestu trzech stopniach zaczęły usychać trawniki. Nocami polewaczki skąpo spryskiwały tylko ścisłe centrum. Liście zwijały się i szeleściły suchym, blaszanym odgłosem.

Duchota panująca na najwyższych piętrach pod dachami stała się fizycznie trudna do wytrzymania. Sztab miejski zgłębiał do­świadczenie Południa i znajdował rozwiązania: dachy przeleciano białą farbą odblaskową — podziałało! Wszelka biała farba stała się

towarem (jeszcze jedno zapomniane słowo) „deficytowym” — oby­watele samodzielnie bronili się przed skwarem.

Nie modą, a podstawą ubioru stały się spodenki. A jakby na przekór, modą było nienoszenie ciemnych okularów i usilnie re­komendowanych nakryć głowy. Odrębna moda pojawiła się wśród krótko ostrzyżonych chłopaków w sportowych kabrioletach —* białe korkowe kaski.

Pierwsze na system nocny przeszły restauracje, te, które już wcześniej tak pracowały, były zamykane w dzień z powodu braku klientów. Od jedenastej do piątej po południu pracę wstrzymały sklepy, nadrabiając wszystko rano i wieczorem. I bardzo szybko czymś powszednim, bo naturalnym, stało się przeczekiwanie naj­większej spiekoty dnia w domu, odpoczywając, drzemiąc — sjesta weszła w normalny tryb życia. Życie za dnia wymarło, za to nocne zawrzało: o zmroku ludzie wypełzali na ulicę, witryny jarzyły się, samochody pędziły — było to nawet przyjemne i romantyczne — jak wakacje w Grecji.

Przy czterdziestu pięciu stopniach wszyscy zrozumieli, że sprawa nie wygląda tak wesoło. Każdego dnia „Wremia” informo­wały o poszukiwaniu przez naukowców dziury ozonowej i o ko­lejnym projekcie klimatycznym. Informacja była rzeczowa i krze­piąca, ale przyczyny fenomenu nie dały się wyjaśnić.

Domy płonęły w pożarach jak namioty. Strażacy w kaskach

i kombinezonach tracili przytomność. Gaśnic brakowało, wody w hydrantach nie było, priorytet miały telefony alarmowe, środ­kiem zapobiegawczym było wyłączenie gazu; plakaty nawoływały

o rozważne korzystanie z elektryczności i dokładne gaszenie nie­dopałków. Za rzucenie peta na wypalony trawnik dawano dwa lata.

Przy czterdziestu siedmiu stopniach popłynął asfalt z chod­ników i bitum z dachów. Pod klimatyzatorami dawało się od­dychać, ale przemieszczanie się za dnia po mieście było niebez­pieczne — sandały na korkowej podeszwie (inne obuwie się nie nadawało) grzęzły w asfalcie, a marsz boso oznaczał oparzenie jak od pieca.

Uli

Opustoszały szpitale. W potwornej saunie oddziałów wyg­nie mógł nawet zdrowy. Jednych zabrała rodzina, innymi zap&JfH chłodnie kostnic.

W nocy koparki dawały jakoś radę wykopać doły na cmen­tarzu. Stalowe zęby czerpaka z brzękiem uderzały w zakrzepłą na kamień glinę.

Nikogo już nie dziwił widok trupów leżących na rozgrza­nych ulicach, których nie zdążyła zebrać nocna furgonetka. Gazy błąkały się w ich rozdętych i z trzaskiem opadających brzuchach, skóra ciemniała pod białym ogniem i pod wieczór ciało przekształ­cało się w suchy ożóg, niewydający nawet smrodu.

Ale i przy pięćdziesięciu stopniach miasto jeszcze żyło. Po ko­cich łbach starych zaułków i piasku nadpalonych alei poskakiwały Samochody, odkształcając na asfaltowych skrzyżowaniach głębokie czarne koleiny i ciskając odpryski spod spalonych opon. Pracowały jeszcze klimatyzowane elektrownie, dając światło i ochłodę pienią­dzom oraz władzy. Inni zagrzebywali się w suterenach, dozorców- kach, magazynach podziemnych — w głębi dało się oddychać.

W nocy otwierano jeszcze główne supermarkety, wabiąc względną świeżością i dostatkiem, a dla biednych pod latarniami rozkładano stragany.

Pobrzękiwały w mroku autobusy, a pasażerowie, z workami chleba i ziemniaków, zbierali pieniądze dla kierowcy, kiedy drogę tarasował samochód terenowy na gąsienicach z chłopakami w bia­łych kitlach i korkowych kaskach, niedbale głaszczącymi automaty.

W ciągu dnia królowały dwa kolory: oślepiająco biały i bezbar­wnie szary. W proch rozsypał się burzan skwerów, delikatne szkie­lety gołębi bieliły się pod pomnikami, a w suchych śmieciach obna­żonego dna rzeki Moskwy rozkładały się szczątki szczurów, które je przedtem zżarły i nie znalazły wody w ostatnim strumyku.

Dłużej żyli ci, którzy gromadzili się w duże rodziny, potrafili się zorganizować, wspólnie troszcząc się o chłód, wodę i jedzenie. W ciągu nocy mężczyżni wiercili ręcznymi kołowrotami szczeliny na podwórkach, starając się dostać do warstw wodonośnych. Kopali doły na toalety, nad ziemiankami wznosili cieniste daszki. Pełnili

dyżury po kolei, chroniąc swoje ubogie w wodę studnie, grupami chodzili na rynek, wszelkimi sposobami starali się zdobyć broń.

Wybawieniem wydawało się metro, od dawna już zamk­nięte — mówiono, ze ludzie udusili się tam bez wentylacji; że pod studniami wentylacyjnymi panoszą się bandy i rżną między sobą; że ochrona strzeże przejścia do rządowego miasta, strzelając bez ostrzeżenia; że zabijają za słoik wody.

Termometry już dawno zatrzymały się powyżej 55 stopni

i wśród żywych pozostali tylko sami młodzi i wytrzymali. Telewi­zory skisły już dawno, nie wytrzymując warunków, za to dawały jeszcze radę wiekowe przewodowe głośniki, przekazujące infor­macje o podziemnych instytucjach, gdzie odbywało się normalne życie, o jutrzejszym spadku temperatury i puszczające lekką mu­zykę na prośbę słuchaczy.

Światło i ogień zwaliły się z pustych niebios, nie było komu naprawiać powyginanych szyn torów szlakowych, wybielonych pa­sów startowych, i nastała noc, kiedy ani jeden samolot nie wylą­dował na moskiewskich lotniskach, ani jeden pociąg nie wjechał na peron.

Najdłużej trzymał się supermarket na Nowym Arbacie, pod­pora nowobogackich, ale gdy dostawy przestały przychodzić, to zamarł i on, żaden samochód nie zakłócał nocnej ciszy.

Wraz z zamknięciem ostatniej elektrowni zamilkł telefon, ustał pusty sygnał głośnika, przerwały charczenie klimatyzatory.

W ciągu dnia miasto dźwięczało: to trzaskały i obsypywały się szyby z rozeschniętych i wykrzywionych ram, żar wysuszał ob­nażone wnętrza domów, co jakiś czas strzykały wysuszające się meble, trzaskały pękające tapety, z szumem opadające na oddzie­lające się pęcherze linoleum. Z fasad okruszkami odpadał tynk.

Temperatura rosła. Oślepiające słońce pustyni biło ponad bia­łymi sarkofagami i czarnymi zabytkami miasta, ponad zawaloną esplanadą kinoteatru Rossija, ponad wybielonymi, nadtopionymi samochodami, nad czerwoną zębatką Kremla, powalonymi na Twerskiej słupami latarni, zionącymi pustką dworcami...

Miejsce przechowywania: Centralne Archiwum KGB ZSRR- -FSB FR, Moskwa, plac Łubiański 1, piętro 2, pok. 0252, oddział 4, regał E8, półka 6.

Akta personalna W KA XII713G.

LL. l-308w Nazwisko: Jurowski Imię: Henryk

Imię odojcowskie: Iwanowicz Data urodzenia: 20 III 1911 r.

Miejsce urodzenia: Mohylew, miasto obwodowe Płeć: mężczyzna Narodowość: Rosjanin Pochodzenie: klasa robotnicza

Ojciec: Jurowski Iwan Abramowicz, urodzony 1880 r„ ślu­sarz w parowozowni

Matka: Szkirkowa Tatiana Manjewna, gospodyni domowa, urodzona 1887 r.

Przynależność partyjna: członek WKP (b)* od 1930 r. Wykształcenie: jednolita szkoła pracy pierwszego stopnia. Szkoła NKWD ZSRR, wyższe kursy NKWD ZSRR Miejsce pracy i stanowisko: pełnomocnik huliajpolskiego re­jonowego OWD** Obwodu Czemigowskiego; zastępca prze­wodniczącego komisji aprowizacyjnej OKWD*** w Czer- nigowie; kierownik grupy operacyjnej leningradzkiego OUWD****; starszy oficer śledczy „G" 2. Oddziału NKWD MSW ZSRR, kierownik oddziału ITK nr 4719 „1" MBP ZSRR Opinie służbowe: izraelicko-słowiański charakter, pozwa­lający się sterować. Sportowiec, upoważniony do noszenia odznaki GTO I stopnia. Z towarzyszami pracy utrzymuje stosunki koleżeńskie, może wypić litr wódki, nie upijając

się. Strzela zadowalająco, włada bronią osobistą, w razie konieczności niejednokrotnie wykonywał obowiązki eg­zekutora, nietolerancyjny dla wrogów narodu. Nakryty na posiadaniu niemoralnych znajomości, niezawodnie dema­skował wrogów narodu.

Nagrody rządowe: Order Czerwonego Sztandaru Bojo­wego, Order Czerwonej Gwiazdy, medale: „20-lecie RCAC",

Za Obronę Moskwy", „Za Zwycięstwo Nad Faszystowskimi Niemcami", „30-lecia Armii Sowieckiej", noszony na piersi znaczek „Honorowy Czekista". Niejednokrotnie wyróżniany osobistymi podziękowaniami komisarza ludowego.

Sytuacja rodzinna: żonaty, ma dwie córki Zwolniony ze służby z powodu kalectwa pierwszego stop­nia (zakrzepica żył głębokich).

Dowód osobisty: Na 20713G wydano 10.06.1947 Paszport: LA N® 697640 wydany 29.06.1947 leninowskim ROWD* m. Magadan

Nazwisko, imię, imię odojcowskie: Wasilczenko Jewgienij Iwanowicz urodzony 1910 r.

Kawude lubił wspominać trudności i niebezpieczeństwa swo­jej służby. Zobowiązanie do dożywotniego zachowania tajemnicy nikogo tutaj nie rusza — informację można uznać nie tylko za za­tuszowaną, lecz również zupełnie zablokowaną, wycofaną z obiegu: ten, kto trafił tutaj, nie rozpowie już nic.

Najbardziej dlań przygnębiające, szczególnie z powodu mło­dego wieku, było ludożerstwo na Ukrainie w czasie głodu, kiedy pracował jako pełnomocnik. Ludzie nie bali się rozstrzeliwań, tak czy owak przychodziło im zginąć, z głodu mieszało się im w gło­wach. Szare szkielety wlekły się po drogach, kładły w kurzu oraz w rowach i umierały. Wjazdy do miast zostały zablokowane pa­trolami nkwd. W nocy z umarłych, których furmankami nie na­dążano zwozić do rozdołu i zasypywać ziemią, ciche cienie odkra- wały suche paski mięsa z bioder i pośladków. W 31 roku aresztował

kobietę, która pół godziny później umarła w samochodzie. Ko­bieta zjadła swojego czteroletniego synka, mięso ugotowała noęJB „żeby zapachem przygotowywanego jedzenia nie zwrócić uwagi sąsiadów”. Odcięła mu główkę, postawiła ją na stole, na jego tale­rzyku, myła rankami, czesała, rozmawiała z nią, powtarzała, jaki to z niego dobry chłopiec, smaczny, że mama go kocha, mamusia zje go całego, jaki on posłuszny, dobrze się zachowuje, grzeczny chłopiec, i nie trzeba płakać, mydło nie gryzie w oczy, zaraz ma- ■ musia zmyje wodą, o, proszę. Na pytanie, dlaczego zakryła główkę gazetą, ze zdziwieniem odpowiedziała, że przecież muchy łaskoczą, przeszkadzają, a chłopiec nie ma teraz rączek, żeby je odganiać. !■

Od tego momentu Kawude zaczął siwieć i pić.

Nie lepiej było pod koniec lat trzydziestych w Leningradzie. 9 Nakaz przeprowadzania aresztowań w nocy był humanitarny i roz­sądny — było mniej szumu i pogłosek, działał czynnik zaskocze­nia. Wydawać nakazy jest nietrudno, a wprowadzać w życie nie- lekko... Wszyscy doskonale wiedzieli, co nocą oznaczał dźwięk silnika i trzask dirzwi auta pod oknami. Słysząc to, nie było już na co mieć nadziei, dzwonek do drzwi był zaproszeniem na stracenie

i to nie szybkie i lekkie, ale w mękach i psychicznych udrękach: zdradzałeś przed śmiercią wszystko, co było ci drogie.

Dlatego łatwo nikt życia nie oddawał. Przed snem układano ubranie w pobliżu, sprawdzano w kieszeniach wszystkie cenne rze­czy, przygotowane wcześniej mapki i adresy, gdzie się ukryć pierw­szej nocy, w którym kierunku pójść dalej. I wyłączając światło, odbezpieczano śrutówki oraz naganty, palcem sprawdzano ostrza toporów i tasaków kuchennych, przywiezionych z wiosek kos.

Nikt nie odpowiadał na dzwonek. A nakaz wypełnić trzeba!... Wyważali drzwi i dostawali kule w pierś, topory gruchotały czaszki, noże chlastały gardła, naboje śrutówek wyrywały brzuchy niewolnikom, wiernym obowiązkowi i przysiędze, pracownikom śledczym. Każde) nocy zwozili swoich zabitych do wydziału, tab­lice pamiątkowe z nazwiskami osób po wsze czasy wciągniętych na listę oddziałów coraz gęściej wisiały na ścianach westybulu.

Kiedy mówimy Kawude, że to wszystko to jego dzikie fantazje

i nikt czekistom się nie sprzeciwiał, tylko się uśmiechał do nas, jak do chorych dzieciaków. A co wy myślicie, że ludzie to barany? Niby kto, dobrowolnie i bez żadnego sprzeciwu, pójdzie na śmierć ot, tak sobie, ha? A wy jak byście postąpili na ich miejscu? Zagnana w kąt mysz gryzie, tak samo ludzie, sprzeciwiają się, robią takie rzeczy. Zatem porzućcie, obywatele, porzućcie tę waszą propagandę o bez­pieczeństwie katów i bezbronności ofiar, dwa składy mojej grupy operatywnej w ciągu półtora roku zmieniły się całkowicie.

To tylko o Siemionie Michaiłowiczu Budionnym wiadomo

to znana osobistość — że pruł z karabinu maszynowego z da­chu, skosił dwie brygady, i nie telefon do Stalina go uratował, lecz miłosierdzie Jeżowa, który uprosił wodza, aby ten zlitował się nad ludźmi, bo nie wolno przecież tracić dwóch brygad na każdego aresztowanego, i tak w kadrach zmienia się skład za składem, nie było więcej rezerw na tę noc.

A o przypadkach dowódcy pułku Ołowjanenko nikt nie wie, dowódca pułku to nie marszałek ani inna ważna figura, wzięto ich dwa tysiące... i na każdego — kilkoro zabitych, chłopcy... Do­wództwo zmieniło naganty na automatyczne tt, bo przeładowują się szybko, drzwi przedziurawiają jak papier, no więc woroszyłow- ski strzelec Ołowjanenko (wszyscy byli woroszyłowskimi strzel­cami) położył pierwszą brygadę — starszego i młodszego przez drzwi, szofera z okna — wezwał do siebie pluton sztabowy, drugą brygadę zamienili w sito, pojechali do pułku i dopóki nazajutrz, po wieczornej odprawie, nie zamienili ochrony sztabu swoimi ludźmi, nie udało się go wziąć, a i tak podczas szybkiego nocnego starcia stracili jeszcze pięcioro...

Skąd się was, gadów, tylu brało — bez złości, z zadumą mówi Żora.

Też coś! „Ga-ady”. — Kawude nic a nic nie obraża się na czyjąś głupotę. — Gdyby cię wezwali, też byś poszedł.

Nie poszedłbym.

<— A kto by się ciebie pytał. I co byś zrobił?

Zastrzeliłbym się.

Trzymajcie mnie, bo padnę. Przeszedłbyś szkolenie, przy­

jął przysięgę, dostał stopień i poszedłbyś wypełniać nakaz areszto­wania wroga narodu. I po co strzelać do samego siebie?

Nie dotarło do ciebie, co? Wierzyłeś, tak? I kiedy byłeś na Kołymie kierownikiem obozu, też wierzyłeś, tak? Ludzi grupami mordował — co, nic o tym nie wiedziałeś?

Wzmianka o obozie niezmiennie dotyka Kawude.

Oni tak czy inaczej mieli wyroki, prawo to prawo — mówi,

Żołnierze też odbywają służbę zasadniczą. A dlaczego nikt, nie, ty mi powiedz: dlaczego nikt nie powiedział, nie napisał nigdy, jak ciężka, trudna, jak niebezpieczna jest codzienna służba oficera w takiej strefie? Całe życie mieszka w tej samej tundrze, latem żre go ten sam syberyjski gnus, zimą sieką te same zamiecie, dookoła wciąż ta sama Arktyka, śnieżna pustynia, je takie same kasze i kon­serwy, w domu chłód, dzieciaki robią się przezroczyste od awitami­nozy, niedoboru słońca, niedoboru tlenu w północnym powietrzu, żona się starzeje, żadnej kultury ani rozrywki, ani towarzystwa, ni­czego nie ma, lekarzy przyzwoitych nie ma, ubrać się nie ma gdzie. A w baraku kryminalista ostrzy nóż, złodziej, mijając go, ścierwem nazywa, polityczny za człowieka nie uważa, w kuchni ci kradną, na magazynie też kradną, od roboty się migają, a normę wykonać trzeba, bo jak nie, to sam do baraku trafisz. I chodzisz w kieracie, nigdy dobrego słowa od nikogo nie usłyszysz, jedynie od swoich, obcy tego nie zrozumie... Myślisz, że jak przydarzyło mi się nie­szczęście, to komuś było mnie żal?

O jakim nieszczęściu mowa? Otóż kiedyś otrzymał medal „30-lecia Armii Sowieckiej” (dostawali jeszcze wojskowe nagrody!)* jj zorganizował opijanie, wszyscy się oczywiście nawalili i postano­wili urządzić kulig „russkoj trojkoj”, tym bardziej że koni było do­kładnie tyle, ile trzeba. Marzec, zachód słońca, -20° — ciepło, ba­jan przygrywał, bat świstał — a on wypadł z przepełnionych sani

i w zmroku nie od razu to zauważono. Pijany jak bela, w lekkiej butach, bez broni, rękawiczki zgubił — potknął się, zasnął — go-] towy przebiśnieg, cóż bardziej oczywistego mogło się stać. I zanim* reszta się spostrzegła, kiedy go szukali, kiedy raptowna śnieżyca zza wzgórza zaczęła dmuchać, a pies go za Chiny Ludowe wyczuć

nie mógł — odmroził ręce i nogi. Myślał potem, że byłoby lepiej, gdyby zamarzł całkowicie i byłoby po sprawie, ale znaleźli go jesz­cze żywego, tarli, rozgrzewali, zanim to, tamto, zanim do szpitala, zanim pomyśleli... Wśród lekarzy tak to się właśnie nazywa — „pi­jackie odmrożenie”.

Najbardziej zżyty jest ze Starcem. Mają wiele wspólnych te­matów do wspomnień. A mianem „Kawude” ochrzcił go milczek Czech, ze swoim umiarkowanym poczuciem humoru. O jedną li­terę skrócił enkawude i powstało Kawude*. Urągliwe przezwisko, przykre, ale szybko rozpłynęło się w nawyku* i nie było już żadnej obrazy, nikt nie nadawał temu negatywnego sensu, ot, po prostu tak się człowiek nazywa i nic więcej.

[6]8

gromne, piękne, białe cycki koł cę potrzymać,

jaki twar... achchchch!... rąca, jędrna, do góry — na dół... nacią­gaj do końca!... aj mi do buzi głęb... mleko trys delik

wsu !!! cę się pieprzyć, koch uj...

RgPp żor!

B|3ś;: sławy i pieniędzy.... wyrazić siebie zakomu­nikować myśli i uczucia

PUDŁO DLA PISARZA

.. .Pokazać swój utwór i ukryć siebie to zadanie artysty, powiedział Wilde; ubrał się niezwykle elegancko, napomadował, podmalował oczy, wsunął w butonierkę kwiatek rumianku, któremu własno­ręcznie pomalował białe płatki zieloną farbą, żeby w sposób wy­szukany zmiękczyć krzykliwy naturalny kolor, i pojechał w szeroki świat, by być prawodawcą między dandysami, i gdzie z wdziękiem przeleciał syna markiza Queensberry. Wówczas to niezawodnie ukrył się w więzieniu w Reading, pokazując światu Balladę i Z ot­chłani wołam.

Trzeba zakosztować niewoli w pełni, żeby wydusić z siebie niewolnika do ostatniej kropli; zrozumieć i szerzyć sens wolności, ukrywszy przed światem oraz historią swoje imię pod upokarza­jącym, zwłaszcza dumę, pseudonimem Epiktet; niech zakochany

i nic lepszego niegodzien Arrion modlitewnie nanosi na tablice myśli nauczyciela.

(A zatem jeśli posadziłoby się wszystkich pisarzy do więzienia, dając im prawo do korespondencji, literatura mogłaby rozkwitnąć. Ci, którzy próbowali tego dokonać, nie byli wcale dalecy od zrozu­mienia sensu sztuki i ze szczególnym zainteresowaniem obserwo­wali jej rozwój i związek z życiem).

W czasach, gdy najważniejsze gazety Francji na ostatnich stro­nach swoich kolejnych numerów pędziły przez rozdziały Trzech Muszkieterów i Hrabiego Monte Christo, powieści w odcinkach, pod nieobecność kina i telewizji, były dla masowego odbiorcy

tym, czym teraz są telenowele. Zapewniało to pisarzowi maksi­mum sławy i pieniędzy. Nazwisko! „Rękopis podpisany «Dumas», kosztuje dziesięć franków za wiersz, Dumas i Maąuet — jednego franka”.

Kino i komiks wykończyły teatr i książkę, tv wykończyła wszystko. Dla każdego coś miłego, jeden telewizor dla wszystkich. Gęba na tęczowym ekranie oznacza sławę i pieniądze. Legalne wy­łamanie drzwi i wdarcie się do puszki mózgowej. I co ci nie pasuje, cwaniaku?

Pisarz wlazł w telewizor jak włamywacz w lufcik za prawowi­tym łupem. Pawi ogon w miarę możliwości pyszni się w jury kon­kursów piękności, pokazów mody i w Klubie Wesołych i Sprytnych; pisarz prowadzi turnieje, zabawia salę na świeckich wieczorkach amatorskich, jest grubą rybą na wszystkich możliwych przyjęciach. Przeciąga, przepycha, taranuje w tv cykliczne programy własne

o historii i literaturze, o polityce i muzyce rockowej, obyczajo­wości, gospodarce i edukacji. Podczas spotkania, z ciężarem odpo­wiedzialności w jednym oku i wdzięcznością w drugim, słucha ze skupieniem Pana Prezydenta, któremu darowana została inteligen­cja, szuka okazji, by powiedzieć do kamery coś zajmującego (żeby zwrócili uwagę) i krótkiego (żeby nie wycięli) — zatem mistrzo­wie pióra i topora szybko nauczyli się, zupełnie jak pociągnięciem pędzla, jedną ciętą frazą (całkowicie niezwiązaną z istotą rozmowy, całkiem bezprzedmiotową) ubarwiać swój image. No i w obecno­ści Osobistości Państwowej kręgosłup pisarza wije się w niekon­trolowanych miłosnych pozach, głos leje się słodko brzmiącą nutą belcanto i służalczy sens podłego (pod-ległego, pod-kładającego świnię) stanu oczywisty jest dla każdego, kto ma oczy i uszy.

Ale „w królewskich salach przyjęć” wolą, aby spadło na nich niełaskawe spojrzenie, niżby zupełnie nie dostąpić zaszczytu „Spoj­rzenia”.

Gdyby tym spojrzeniem publiczności można było wbijać gwoździe (robione z tych ludzi), Centralny Dom Literatów już dawno wyglądałby jak kuta podeszwa kozaków, gdzie zamiast sta­lowych główek sterczałyby twórcze łysiny.

Gwizdać na to. Co jest najważniejsze? — Image. Jaki? -- Ma. jący wysoki wskaźnik oglądalności. A bez publicity to możesz sziu- zem o tejbl, albo tejblem o fejs.

Mają rację. Pisać potrafi każdy głupek, a kto jest arbitrem? Wartość dzieła jest określana przez dwóch kolejnych głupków — krytyka i księgarza. Krytyk jest głupi i przekupny, jak ty, i woIąfjjM być pisarzem, natomiast księgarz wolałby handlować ropą i samo­chodami, ale czupurności mu nie wystarcza: prezydent? prosty­tutka? skandal? — spoko książka, sprzedam ją. Ludzie i tak nic nie czytają, a ten, kto czyta, ni w ząb nie rozumie, niech płaci nie­udacznik i niech wstyd będzie temu, kto źle o tym pomyśli.

| Ogółem.

Twórczość pisarza stała się dodatkiem (często bezpłatnym)ido jego imageu i wskaźnika popularności. Istnienie czegoś tam napi­sanego poza kadrem jest powodem i usprawiedliwieniem głowy w kadrze, która nauczy nas, jak powinniśmy zreorganizować i zago­spodarować zarówno Rosję, jak i Inspekcję Robotniczo-Chłopską, jak należy kochać, jak uchować miłość oraz rodzinę razem i każ­dego z osobna, jak zarabiać pieniądze i strzec duszy, podnieść stan swojej kultury i pomnożyć kulturę narodową, znać mroczną histo­rię i wierzyć w jasną przyszłość; pisarz jest również gotowy opowia­dać brodate kawały, chichotać z żartów kierownictwa i prowadzą­cego, uniżenie uśmiechać się do mera i ministra oraz z urzekającą błyskotliwością dziękować złodziejowi bankowcowi, który w smo­kingu przed kamerą wręczył mu czek na tysiąc baksów.

Naści nenufara! Naści albatrosa! Naści tam-tam!

I w gruncie rzeczy wszyscy mają głęboko w dupie to, czy ten pisarz coś napisał, czy nie napisał nic.

Pisarz został prowadzącym, konferansjerem i strasznie jest z tego zadowolony, koledzy mu zazdroszczą i schlebiają, żeby tra­fić do jego programu.

Można powiedzieć, że realizuje się nie w sferze i formie litera­tury, lecz bezpośrednio: oto ja, moja twarz i postać (o Boże!), moja (nie)pojętność, moje opinie na różne tematy.

]ego funkcja jest niejednoznaczna. Z literatury jest wyłączony»

pustka, po śmierci ludziom nie zostanie żaden rezultat jego pracy. Omdlewa przepełniony dumą, że (patrz wyżej — sława i pieniądze) ze swojego pudła, swojej szuflady może mniej medialnego pisarza rozsławić, posadzić obok (łapówki dają, przysługami schlebiają!)

a może go olać i nic nie powiedzieć. To poczucie własnej warto­ści! Władza! Chwast w literackiej hydroponice...

Jednocześnie, samym swoim siedzeniem w pudle robi reklamę stworzonemu gdzieś po drodze skoropisowi: legła książka na ladę sklepową — a! to przecież Giena, no, ten, który Klub Międzyna­rodowego Dziennikarstwa, tam, co ty, tak na wyścigi połykają, udławcie się!...

.. .i odchodzę w mrok nocy, nieprzyjęty i niezrozumiany przez nikogo, z policzkiem na chłodnej szybie w drżącym, pędzącym wagonie, przyjmijcież w końcu pogardę naszą na pożegnanie: nie- szanujący pana, panie nieboszczyku, koledzy pułkowi.

ROZDZIAŁ 6

Rentgen był geniuszem i legendarnym chamem. Jego grubiaństwo doprowadzało współpracowników do płaczu i wytrzymywali z nim tylko z powodu naukowego fanatyzmu i uwielbienia talentu szefa. Kiedy Królewska Szwedzka Akademia Nauk poinformowała go

o przyznaniu nagrody, Rentgen wzruszył tylko ramionami: „Nie przeszkadzać" Komitet Noblowski oficjalnie zaprosił laureata na uroczyste wręczenie nagród. Rentgen przez sekretarza polecił prze­kazać, że jest zajęty rzeczami ważniejszymi niż włóczenie się do Sztokholmu bez żadnego określonego celu; dali i chuj z nimi, mogą wysłać pocztą, jeśli ich przypiliło. Szwedzi z obrazą wyjaśnili, że tę najbardziej prestiżową nagrodę wręcza Jego Królewska Mość król Szwecji podczas uroczystości państwowej w obecności wielu znako­mitości. Rozdrażniony Rentgen polecił przekazać, że jeśli król nie ma nic do roboty, a wszystko na to wskazuje, to niech sam przyje- dzie do Wiednia, bo on — Rentgen jest uczonym, a nie nadwornym obibokiem, wyjaśnił przecież, że jest zajęty i nie ma, do cholery, żadnego interesu do szwedzkiego króla. Nagrodę mu przesłano.

Tak. A zatem. Rentgen zajmował się badaniami nad swoimi promieniami przez półtora roku i opisał ich dwanaście właściwo­ści na czterech stronach. Po tym obwieścił: „Koniec, temat został wyczerpany, nie ma więcej czego tu szukać”. I przeszedł do kolej­nych problemów. Natomiast współpracownicy, porwani otwartymi perspektywami, uczepili się rzeczy tak zarozumiale i pośpiesznie

porzuconej przez szefa. Po jakimś czasie wszyscy umarli z powodu choroby popromiennej, wtedy jeszcze nieznanej. Ale najważniej­sze, że choć od tego czasu minęło już sto lat, to do właściwości pro­mieni, opisanych przez Rentgena, nikt nie dopisał ani linijki.

Dlaczego o tym wspominam. W wyniku wszystkich ekspery­mentalnych obserwacji i teoretycznych badań nad nami wyjaśniło się to, co już dwa stulecia temu zrozumiał chirurg Westhus: energe­tyczne pole organizmu, które nie jest zużywane na funkcjonowanie nieobecnych kończyn oraz wszystkich związanych z tym czynności życiowych i które łączy się ze znajdującymi się niedaleko podob­nymi polami energetycznymi, może, przy prawidłowym doborze, przenikać je i łączyć się z nimi w jedno nadpole. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Dokładnie to samo występuje w każdym kon­takcie, pod warunkiem że ludzie ciągną do siebie z natury, są dla siebie mili, nie mając w tym korzyści, i zbliżają się do siebie bez wyrachowania: w towarzystwie jednego człowieka czujemy w sobie więcej życia, nawet jeśli jest on parszywy i mamy różne poglądy, chcemy tego kontaktu, bo dzięki niemu jest nam lepiej. Natomiast w towarzystwie innego jest jakoś sztywno, czujemy ciężar, pustkę, upadek, chociaż ludzie wydają się dobrzy i interesujący. Mówiąc prościej, możemy to nazwać kontaktem bioszkieletu lub pól elek­trycznych. Najważniejsze, jak mówią Turcy, to wytłumaczyć sobie to, co się dzieje, i dać temu nazwę — a potem to i dywan z meczetu możesz wynieść.

Na ogół z pojedynczych baterii składa się sekcja. Ale w tym przypadku nie jest to zwykłe sumowanie się — zachodzi progre­sja. Dla przykładu: dwie mrówki nakopią razem około trzech razy więcej piasku, niż pracując oddzielnie. Albo jeśli między tobą a przyjacielem panuje zupełna otwartość, porozumienie i sympa­tia, to razem możecie wypić więcej wódki niż osobno, i w przy­padku wspólnego picia nigdy nie zalejesz się w trupa, a wystar­czy, że zaraz po popijawie każdy pójdzie w swoją stronę, alkohol zwali was z nóg. Sprawdzono, min nie ma. A co to oznacza? Ozna­cza to wpływ kontaktu na poziomie fizjologii. Zmianę możliwo­ści organizmu i jego współdziałanie z otaczającym środowiskiem.

129 3

■■■■■■i

Obserwując wobec tego każdą błahostkę i rozmyślając nad nią, można w życiu zrozumieć wszystko, co tylko się chce — trzeba tylko umieć patrzeć i myśleć.

Sądzicie, że nasze prycze stoją tradycyjnie w dwóch rzędach z przejściem pomiędzy nimi? Nie... Prycze są ustawione w kształ­cie podkowy, głowami na zewnątrz, prawie stykając się tylnymi oparciami. A czasami zsuwamy się jak w jodełkę, zwarty rządek głowami na przemian w różne strony. Prycze mają kółka. Wy­starczy słowo i Masza lub Zara wożą nas. Wypróbowane zostały wszystkie kombinacje. Plus ustawienie zależne od pory roku i dnia, fezy Księżyca i orientacji według stron świata. Każdy tybetański doktor, każdy chiński igłoterapeuta bierze to pod uwagę.

I kiedy wychodzi, nie sumuje się wyłącznie właściwy rezultat umysłowy (burza mózgów), lecz w wyniku zsumowania emocjo­nalnego rezonansu pole staje się również jednym z energetycznych czynników nieustannie odbywającej się przemiany rzeczywisto­ści. Inaczej, jeśli taka zgrana i dotarta drużyna kolektywnie po­siada dostateczną ilość informacji wyjściowej, to nie tylko przepo­wiada przyszłość, czyli przeprowadza analizę i wyciąga wniosek, ale także bezpośrednio wpływa ową analizą i konkluzją na to, co ma się stać.

A co dzieje się dalej, sami nie wiemy. Po pierwsze, nie meldują nam, a po drugie, co za różnica...

X.

Pierwsze nieuporządkowane, gwałtowne symptomy procesu za­częły występować jeszcze w okresie wyszukiwania i kompletowa­nia grupy w ’85 roku, mnie wtedy tutaj nie było. 23 lutego, w Dzień Armii Sowieckiej, personel, łącznie z Maszą, nachlał się w trupa. Przez drzwi i korytarz dochodziły patriotyczno-orgiastyczne od­głosy zabawy, no i to rozwścieczyło pacjentów. Rozwścieczona czereda, która figurowała w rezerwie i żyła o państwowym, a nie

fp^cpwmczym chlebie, zaczęła mieć złe myśli i żądne zemsty ma­rzenia, ponieważ nie dano jej wypić, choć w świąteczny dzień mo­gliby wlać setkę w gardło. Sami świętowali, cały kraj świętował razem z nimi, a samowary obejdą się przecież.

Wtedy to Starzec, Kawude i Gagarin zaczęli układać plan, jak nie dać tej suce, Ojczyźnie niewdzięcznej, wypić i co trzeba w związku z tym zrobić. Doświadczenia jeszcze wtedy nie mieli, prawdziwa wiedza jeszcze się nie pojawiła, bojowe zgranie nie wy­kształciło i rezultat nie był kompletny. Ale również nie mizerny. Rezultatem była prawna, niemal bezwzględna, prohibicja. Do­wiecie się, łajdaki, kto powinien wódkę pić, a kto w kaczkę sikać! Rozdzielili role i obowiązki, ułożyli tekst ustawy, rozkład pracy punktów targowych; dorzucili długość kolejek, ilość straconych w nich człowiekogodzin, góry przeznaczonego na samogon cu­kru, buraków i ziarna; i woda kolońska, i urządzenie do mycia okien, i płyn hamulcowy, i reanimacja. Poprawnie przedstawili uzasadnienie: na skutek zmniejszenia przestojów i liczby urazów w miejscu pracy, brakoróbstwa, a także zmniejszenia ilości od­padów surowców oraz bez udziału jakichkolwiek dodatkowych środków znacznie, bo do 15%, wzrasta wydajność pracy i wartość produktu krajowego brutto.

Opracowywali harmonogram kampanii i żartobliwie gęgali; „Armia Sowiecka — najtrzeźwiejsza na świecie”, „Klasa robotnicza przeciwko pijaństwu”, „Dziękuję Partii za zwrócenie męża”

Wynik jest znany: Gorbaczow i Lichaczew jednak ogłosili ustawę o walce z pijaństwem, zaczęto demontować wódczane linie produkcyjne, winnice wycięto i żeby procesu (który ruszył) nie zatrzymywać przed czasem, faktycznie, kosztem zmniejszenia pi­jaństwa, wydajność pracy w wielu zakładach wzrosła o 10,12,13%. I zaczęli proces dociskać...

W okamgnieniu zatrząsł się i runął budżet. Natychmiast po­trzebne okazały się kredyty od Zachodu, ponieważ w przeciwnym razie zatrzymałoby się towarowo-pieniężne koło i stanęło kwp, naj­większa świętość, sprawna praca, która była zarówno celem akcji, jak i sensem istnienia państwa.

Aby ożywić tępo i ponuro pracujące masy potrzebna była - hn manizacja” i jakiekolwiek ekonomicznie stymulowane wisienki „Kroczący” proces rozlewającymi się falami i konwulsyjnymi szarpnięciami przechodził w świński trucht.

Naukowo można to określić, używając jednego z wniosków drugiej zasady termodynamiki: W układzie zamkniętym w do­wolnym procesie entropia rośnie. Mówiąc prościej: Jeśli wpadniesz w bagno, to im bardziej się szamoczesz, tym szybciej się zapadasz. A żartobliwie: Jeśli już wpadłeś w gówno, siedź cicho i nie świer­gotaj. Nieukształtowana i niezalegalizowana jeszcze grupa zrozu­miała to szybko.

I wtedy-y... Można uważać to za prężenie muskułów; można również za zwiad bojowy.

Kiedy w ’86 wybuchł Czarnobyl, utonął „Nachimow” (logiczne pasmo niezwykłych i prymitywnych pomyłek), parowiec, po raz pierwszy w historii, zderzył się z parowozem, włażąc na Wołdze w przęsło mostu i zwalając na pokład harmonijkę wagonów, kiedy w dolinie pod Ufą zagrzmiał ulatniający się gaz i wybuch spalił dwa pociągi z pasażerami, kierunek jednoznacznie został obrany. „Nachimow” został opracowany przez Żorę, Czarnobyl przez Cze­cha. Grupa formowała się. Grupa uświadamiała sobie swoją siłę9.

Spadochrony szarpnęły i przyjęły ciężar, ziemia ledwo się zako- łysała.

Brno, chłopcy, w sierpniu ’68 roku brała Witebska Dywizja Powietrzno-Desantowa. I zajęła miasto zgodnie z najlepszymi tra­dycjami. Dziarsko, piorunująco, według harmonogramu.

Dobra to była dywizja, doborowa. Elitarne oddziały.

Już w *56 rzucali ją na Budapeszt. Rzucali w dosłownym zna­czeniu — desantowali z powietrza. Mieli opanować miejskie węzły i utrzymać do chwili nadejścia czołgów.

Naszą kompanię wyrzucili na dworzec. Dwa plutony desan­towe po trzydziestu, sześćdziesięciu desantowców w kompanii.

Ale połowę wybili jeszcze w powietrzu, gdy opuszczaliśmy się na spadochronach. Siekli z dołu z pistoletów maszynowych. Widzisz — leci dwadzieścia metrów od ciebie, desantowaliśmy się w zwartej formacji, byliśmy praktycznie obiektem punktowym, naszym zadaniem było przejąć i utrzymać budynek dworca.

A więc leci dwadzieścia metrów od ciebie, zamieniliśmy parę słów w powietrzu, z dołu dochodzą do nas wszystkie dźwięki, i nagle szarpnął się, zawisł jak worek, głowa opadła na pierś. Wy­lądował, upadł jak worek i leży. Gotów, zabity.

I taka złość, taki gniew cię bierze, kiedy widzisz, jak dookoła zabijają twoich towarzyszy, że zwierzęciejesz. Już się nawet nie boisz, i tak nigdzie się stąd nie ruszysz, zapominasz o strachu, czu­jesz tylko jedno — drżyjcie, suki, chuj do was przyszedł!!!

Jak tylko wylądujesz, nogami nie dotykając jeszcze ziemi, od razu walisz magazynkiem półkolem od brzucha. Nie patrzysz, kto ci się tam podwija, oczyszczasz sektorowi przestrzeń. Byle swoich nie zahaczyć.

Czasza opadła, odpinasz się — na dworzec. Jeden za drugim, padnij, do kurwy nędzy!!! Wszyscy won!! Biegiem!!!

Gdy wylądowaliśmy, zostało nas — żywych i zdolnych do walki — około trzydziestu ludzi. A dworzec był ogromny!

Zajęliśmy pozycję obronną przy oknach. Ze wszystkich czte-

rech stron. Drzwi zabarykadowaliśmy ławkami i kioskami. A dwo­rzec wychodzi na plac. Od niego rozchodzą się ulice. Coś tam krzyczą, biegają. I długimi seriami, każdy miał pół worka naboi wykosiliśmy plac. Nie patrzysz już, kto tam jest. Obok leżą nasi zabici.

Trzy doby trzymaliśmy ten dworzec. Strzelaliśmy do każdego zarysu postaci. Ktoś przemyka po ulicy — seria. Z początku pró­bowali nam dokuczać, ale potem przestali. Oni nam pistoletem maszynowym ze strychu, z dymnika się wysunęli, więc my im ten strych wraz z całą fasadą przerobiliśmy na sito. -

Nie ma przenośnej radiostacji, bo jednego radiooperatora za­bili w powietrzu, druga nie działa, rozbiła się. Gdzie są nasi, co robić — nie wiadomo. Telefony również nie działają. Widocznie nasi zajęli centralę telefoniczną i ją odcięli. Elektryczności też nie ma. Nocami śpimy na dwie zmiany, puszczamy rakiety, a tych jest mało.

Zabarykadowaliśmy się, nocą, kiedy było ciemno, strzelaliśmy na każdy szmer.

I wody nie ma, to jest chujowe. Wodociąg nie działa; Pić się chce obłędnie. W bufecie jakieś piwo i lemoniada była, wypiliśmy wszystko pierwszego dnia.

A w mieście strzelanina, ale jakaś słaba. I brak naszych na widoku.

No co. Chcesz żyć, to zrobisz wszystko. W ogóle sprawa brzydko pachnie. Jesteś gotów umrzeć, ale nie myślisz o tym, bo to w tym miejscu rozumie się samo przez się. Drugiego dnia pró­bowali co prawda wyjść do nas zza rogu z białą flagą: „Podajcie się, nic się wam nie stanie, nie jesteście winni”. Skosiliśmy w pizdu su­kinsyna z białą flagą. Będziemy się mu poddawać.

No i zastanawiamy się: Co? Ostatni nabój dla siebie, czy co? Jakoś nie chce się wierzyć. Jednak chłopaki mówili, że Madziarzy takie rzeczy ze schwytanymi naszymi robili, że dziesięć razy lepiej samemu się zastrzelić.

No co. Suchy prowiant przez gardło nie przechodzi, pić nie ma co, wszystkie paczki opatrunkowe poszły na rannych. Generalnie

to ranny jest każdy: ktoś drzazgą lub kawałkiem cegły po mordzie dostał, ktoś się uderzył, ktoś coś zwichnął, kogoś drasnęło w po­wietrzu. Brudni, upodleni. I wody brak.

I naboje się kończą. Zaczęliśmy myśleć: No co, wycofać się nocą, czy co? Bez sensu siedzieć bez naboi, zajdą nas i spokojnie wybiją wszystkich, ilu nas tu jest. A dokąd pójść? Nikt nie wie. Wyjdziesz i już nie wrócisz. Jakie rozkazy mogą tutaj wydawać oficerowie, siedzimy wszyscy razem.

Trzeciego dnia podeszły nasze czołgi. Jak je zobaczyliśmy, to, kurwa, popłakaliśmy się. Dasz wiarę, cholera wie, niby już wszystko w porządku, a dosłownie płaczesz. To oczywiście napię­cie nerwowe.

No co. Przywieźli w baku wody, dali najpierw popić; a potem wszystkich nas w beteery i na lotnisko. Rannych do szpitala.

A medalu mi ni chuja nie dali. Ani urlopu, ni chuja. Paru chłopakom dali „Za Odwagę”, lejtnantowi „Czerwoną Gwiazdę”, a większości — ni chuja. Pochwałę w rozkazie. Dla całego szeregu. I zobowiązanie o zachowaniu tajemnicy.

Opowiadał nam to wszystko nasz rosły i niezbyt rozgarnięty sierżant, odpowiedzialny za pułkowy magazyn gospodarczy. Czter­naście lat w armii. Gościu ma ponad trzydziestkę, łysieje już, brzu­szek sobie odchował, a mocny, że niech go. Dwa dwupudowe od­ważniki bierze i dwadzieścia razy wyciska.

Kiedy więc ogłosili desantowcom gotowość bojową, przestra­szyli się. Kto wie, gdzie ich rzucą. Co im przecież sugerowali przez cały czas? Że dookoła wrogowie, spiski, agresorzy, nikomu nie można wierzyć, oczekuj czegokolwiek.

Żelaznego zapasu dali na trzy dni, trzysta nabojów, pięć gra­natów.

A nam, kompanii pancernej — pełen załadunek bojowy, zbior­nik po sam korek, dwie dwustulitrowe beczki oleju napędowego na bocznych zawieszkach na pancerzu. Beteery.

Na lotnisko, po dwa czołgi w An-n i dobę tam siedzieliśmy.

Wyjaśniło się potem:

Pod wieczór międzynarodowym korytarzem powietrznym

przelatywał nasz rejsowy An-24 Kijów-Berlin. I kiedy zbliżał się do Brna, przekazał do wieży kontroli lotów: „Proszę o pozwole­nie na natychmiastowe lądowanie, na pokładzie znajduje się 'ćnoryjl w bardzo złym stanie, potrzebna mu natychmiastowa opciacja^H Czesi dali pozwolenie.

Samolot usiadł, od razu wezwano do niego karetkę, załadowali do niej chorego i odjechali. Lotnisko jest duże, pracuje, samolot podkołowali na postój, pasażerowie wyszli i udali się do portu lot­niczego. Wszyscy to postawni, młodzi chłopacy ze sportowymi tor­bami, trener pokrzykiwał, zawody im przepadają, rzucili się dzwo­nić do Berlina do komitetu organizacyjnego, załoga dzwoniła do Kijowa; odłożyli wylot do rana. Samolot był poza rozkładem lotów, trzeba go wcisnąć w grafik, pasażerowie tymczasem się rozproszyli, ktoś drzemie, ktoś pije piwo.

I nagle o trzeciej w nocy dyspozytorzy widzą na ekranach» że w strefę wchodzi i zbliża się cała kolumna powietrzna, armada w kluczu po trzy... Co to ma być? Kto to?!

A na pytania rozkazują po czesku: „Natychmiast oczyścić pasy, wstrzymać odloty i przyloty wszystkich samolotów, w trybie nadzwyczajnym przyjąć kolumnę”.

Kto, skąd, dlaczego?!

Rozkaz rządowy, zadanie specjalne, wykonać.

Jest tu nad czym myśleć, ale na to nie mieli już czasu. Ponie­waż chłopacy z wieczornego An-24 w zbrojnych grupach zajęli do­kładnie te miejsca, które należało. Blokowali port i sprzęt lotniczy, wyjścia na płytę i dojścia do pasów, a najprzód wdarli się do radio­węzła i wieży kontroli lotów. Kontrolowali całe lotnisko, żeby już nikt nie mógł im przeszkodzić. Dokładna robota.

Jednak Czesi, chłopcy również niczego sobie, bili przecież kie­dyś Niemców, usłyszawszy tupot, zaniepokoili się, licho wie, czym to pachnie! Alarm! Urządzili w drzwiach bójkę, zdążyli rozbić aparaturę, wyłączyć wyłączniki nożowe, bezpieczniki się spaliły, wszystko pogasło, ciemność zupełna, żadnej obsługi nawigacyjnej, żadnego naprowadzania — lotnisko umarło.

A niebo już huczy, łamie się, pierwszy An-12, ogromny, pękaty

transportowiec, podchodzi na wprost do pasów, światła podejścia do lądowania są włączone, i spokojnie ląduje.

Na pokładzie pierwszego przybywa osobiście dowódca dywi­zji, generał major Ostapow, a w ślad za nim, co minutę, cała dy­wizja.

Z pierwszego samolotu od razu wytaczają się gazy z desantow­cami i mkną w kierunku budynków, z drugiego wyjeżdża elektro­wnia i włącza reflektory, wszystko zalewa światłem i po czterdzie­stu minutach cała dywizja jest już na ziemi, samoloty kołują na parking główny, zapasowy, na drogę kołowania, każdy ekipaż zna swoje miejsce i swoją kolej, ćwiczyli to, oczyszczają miejsce dla na­stępnych, otwierają się sprzęty i beteery pędzą do porannego mia­sta — zajmować telewizję, radio, dworzec kolejowy i autobusowy oraz tym podobne miejsca. Ostatni samolot jeszcze ląduje, a załoga z pierwszego już mknie po mieście wskazaną na szczegółowej ma­pie trasą, bo też ulice są puste.

Dwie godziny później miasto było wzięte, bez pojedynczego strzału. Tak to wygląda, jeśli odbywa się wszystko jak należy, po­ważnie, z przygotowaniem. Zatem nie trzeba: potrafili, potrafili.

Ten An-24 był latającą wieżą kontrolną. W odpowiednim cza­sie kołował w perspektywę pasów i dawał namiary radiolatarnią, zaznaczając się oświetleniem pokładowym. A czworo chłopaków latarniami oznaczyło początek lądowania i kierunek.

Akcja była wspaniale zaplanowana i wspaniale przeprowadzona.

No, a nazajutrz Czesi budzą się — Ach! Co jest grane? Miasto zajęli Rosjanie. Co? Jak? A tak... już po i wcale nie boli.

Oczywiście, w rzeczywistości bolało. I plakaty zaczęli, plakaty malować: „W ’45 oswobodzili, w ’68 okupują”. Z początku zbierali się na chodnikach, próbowali się w dyskusje wdawać, podsuwać ulotki. A ja mówię: „Jaki ze mnie okupant. Jeśli byłbym okupan­tem, to spałbym w twoim domu z twoją żoną, a ty spałbyś na ulicy. A tak ty spokojnie śpisz w swoim domu ze swoją żoną, a ja śpię na gołej ziemi koło czołgu”.

Wszystko dlatego, że w Czechosłowacji była kontrrewolucja, mieli już gotowy apel do nato, i jeśli byśmy tam nie weszli, to dobę

później zrobiłyby to Zachodnie Niemcy. Sprawa mogłaby zapach- nieć wojnę światową. Dlatego w takim sekrecie było to przygoto­wane i zaplanowane, oraz dokładnie i błyskawicznie przeprowa­dzone. Weszliśmy, wszystko zajęliśmy i rfn już nie mogło posuną się do otwartego konfliktu — oznaczało to wojnę z nami10.

A przecież to Niemcy. Najlepsi wojacy na świecie. Nie tylko my tam przecież byliśmy — Rumuni, i Węgrzy, i Niemcy z nrd też. Kiedy zaczęły się zamieszki, rozróby, zaczęli rzucać butelki z mie­szanką zapalającą, ulotkami zasypywać, to tylko w niemieckiej strefie był absolutny porządek.

Niemcy z ogromną satysfakcją mówili (jak brzmi takie spe­cjalne, niemieckie słowo?): „Wtargnęliśmy do Czechosłowacji,^ ł Wchodzi niemiecka kolumna — skądś pada wystrzał. Szast-prąsit ze wszystkich luf w tym kierunku — tylko świsty słychać było! Spokój? Jadą dalej.

Zachodzą — potrzebny im hydrant. Na asfalcie wokół niego rysują biały okrąg: to strefa zakazana. Co jakiś czas sterczą war­townicy. Kto się przybliży — „Zurück”. Za kreskę, kolejka obo­wiązuje.

I już. W niemieckiej strefie był zupełny porządek. To to oni potrafią11.

No, a ty co?

Co, co... przestrzelili zbiornik z olejem napędowym, który znajdował się na pancerzu, potem jeszcze narzucili na tripleks koc, sukinsyny. A potem, kurwa, jakaś suka rzuciła butelkę. I zapali­liśmy się. Wstałem, ale dalej nic nie widziałem, bo w czołgu było pełno dymu, paliliśmy się w chuj. Strzelają, nie strzelają, trzeba wy­skakiwać. Otwieram właz, na nim koc, ściągam go, a tam strzelają. Jeszcze chwilę łykaliśmy dym wewnątrz, myśleliśmy, że może nasi przegonią ich w końcu. Ni chuja, kurwa.

Wyskakuję, a naokoło płonie asfalt. Olej napędowy chlusta na niego ze wszystkich dziur i płonie, i asfalt już jak jezioro pływa i płonie.

Ale co miałem zrobić. Wyskoczyłem i z miejsca się przylepi­łem. Przylepiłem się i upadłem na ręce. Od razu zaczęły się mi się palić buty, ręce, kombinezon.

Asfalt przyklejał się do rąk płatami i palił się, i nogi również, i buty, kolana, wszystko. Napalm, rozumiesz!

Chcesz żyć, to idziesz. Szybko! Palisz się! Dalej! I w zapale ru­szyłem do przodu, chociaż ciężko było mi wstać, to na stojąco, to na czworakach, ale szedłem. Płonące mięso odchodziło wraz z ka­wałkami asfaltu. Byleby dowlec się do chodnika, na trawnik i wy­tarzać się w trawie.

A tam baby piszczą, straszny to widok, kiedy ludzie dookoła płoną żywcem. Sam wrzeszczę, nie wiem, gdzie są koledzy, nie my­ślę o tym. Baby zaczęły mnie gasić, mimo wszystko nie takie z nich zwierzęta, żeby chcieć nas spalić żywcem, zwłaszcza kiedy widzą to na własne oczy. Ugasili mnie...

Z taką historią zapoznawał nas Czech. Dla nas jest Czechem, a normalnie nazywał się Sanka Kołbowski. Nieszkodliwa istota. Kierowca mechanik czołgu pływającego.

Pływać w tym czołgu nie miał okazji ani razu, nawet na ćwi­czeniach, ale spalić mu się udało. Czołgiści wiedzą, że czołg jest po to, aby płonąć, a nie pływać.

Stracił ręce i nogi, ale rozum od tej obróbki termicznej jakby mu się ulepszył. Naturalnie, z tych dwóch przyczyn wykreślono go spośród żywych.

Teraz trochę wstydzi się za swoje poglądy. Nie żeby wyrażał skruchę, żołnierz to żołnierz i kto żołnierzem nie był, ten żołnie­rza nie zrozumie. Nie było mu nawet wstyd, ale po prostu przykro. »Sukinsyny, co wyście ze mną zrobili. Byłem przecież chłopcem, nie rozumiałem, co mogłem...”

Godne uwagi jest, że lubi Czechów i nie uważa ich za wrogów.

j Wiesz, jak oni nas kochali? Płakali. „My — mówią — ko­chaliśmy was jak braci, a wy co?” Myślisz, że łatwo słuchać czegoś

takiego? Przecież nie pchali się do nas. I niechby sobie żyli dal chuj nam do tego. e^'

Więc nie przeszedłeś na ich stronę?

Spierdalaj! A co to ja?!... Żołnierzem jestem.

I dosłużyłeś się

Spójrz na siebie, klocku.

Wszystkie staruchy były kiedyś pięknościami, wszyscy starcy ju­nakami.

Jak zareagowałby kochany nasz Senka — Czech, gdyby po­wiedziano mu, że w żadnym czołgu nie płonął? I do żadnej Cze­chosłowacji nie wkroczył, lecz zasnął po pijanemu na torach tram­wajowych?

Przyszłość jest nieokreślona, teraźniejszość jest dyktowana przez okoliczności, a nad przeszłością człowiek panuje. Myśli, my­śli, wspomina, wspomina, roi, roi i w rezultacie załatwia sobie taką przeszłość, jaka mu się podoba, jaka bardziej pasuje do jego uoso­bienia.

Jest pozbawiony przeszłości, w tym sensie, że minione wy­darzenia istnieją tylko w jego świadomości. Oczywiście w świe- cie realnym odnajdziemy każdą chwilę ich następstwa, ale przy­czyny zawsze można do nich dopasować, jak można dopasować cały rząd warunków zadania do gotowego wyniku. Aby tylko się zgadzało.

śpij spokojnie, kochany Czechu. Czy słodko jest widzieć nie­ziemskie sny?

Jakiś czas podcierali nas podręcznikiem do historii współczes­nej przeznaczonym dla szkół wyższych. Teraz z każdego podręcz­nika do historii można dowiedzieć się, jak to wszystko naprawdę było.

Towarzysz Dubczek był towarzyszem jak trzeba12. W swoim

czasie wyniósł lekcję z wydarzeń na Węgrzech. I kontakty z towa­rzyszem Andropowem również nie poszły na marne13.

Osobiście i samodzielnie przygotował cały pakiet dokumen­tów, zachowując pełną poufność informacji. Wszystko było zapla­nowane zawczasu.

Dokumenty zostały sporządzone w dwóch egzemplarzach i je­den, zachowując najwyższy stopień tajności, wręczono czechosło­wackiemu ambasadorowi w rfn.

W tym samym czasie, gdy oszołomione i zachwycone własną odwagą Biuro Polityczne kc kpcz na zebraniu zamkniętym za­twierdziło dokumenty, Dubczek przez bezpośrednią linię tele­foniczną skontaktował się z ambasadorem. Pół godziny później ambasador został przyjęty przez wicekanclerza i ministra spraw zagranicznych rfn w sprawie najwyższej wagi i niecierpiącej naj­mniejszej zwłoki.

Biuro Polityczne przesiedziało dobę w gabinecie pod ochroną, żeby zapobiec przedwczesnemu wyciekowi jakiejkolwiek informa­cji. Korzystali w tym czasie z toalety tylnego pokoju wypoczynko­wego, jedzenie podawano im przez drzwi.

W ciągu tejże doby w Bonn została rozpatrzona petycja rfn i nato; Johnson odbył naradę w Gabinecie Owalnym, sekretarz stanu wyleciał do Europy; w agencjach wywiadowczych zawrzało jak w ulu. Pentagon przedstawił raport. Zapadła decyzja. Ciężkie wojskowe samoloty transportowe „Herkules” wzbiły się w powie­trze. Dywizje pancerne zagrzały silniki i trzema głównymi kierun­kami — przez Marktredwitz, Schwandorf i Deggendorf ruszyły do Czechosłowacji, w czasie godziny przechodząc kolejno Rudawy, Czeski Las i Szumawę. Trzy godziny po przekroczeniu granicy szybkobieżne „Leopardy” wkroczyły do Pragi.

Rząd ogłosił nowy kurs. Armia była postawiona w stan go­towości i wyszła na północne i wschodnie przygraniczne rubieże, żeby przeszkodzić w pochodzie wojsk bratniego jeszcze godzinę

wcześniej Układu Warszawskiego, w razie gdyby miały zamiar wy pełnić swój międzynarodowy dług.

Kontrrewolucja witała antykomunistyczną inwazję.

Prosty naród, ogłupiony przez propagandę, próbował prote­stować, ale był podzielony i niezorganizowany.

Partia komunistyczna została rozwiązana i zakazana.

Nastąpiło oddanie przedsiębiorstw państwowych ich star$||| przedwojennym właścicielom, restauracja kapitalizmu.

Dzięki tej wołającej o pomstę do nieba imperialistycznej ak­cji Willy Brand nagromadził sobie kapitał polityczny i z łatwością wygrał wybory, zostając w 1969 roku kanclerzem rfn i ogłaszając program zjednoczenia dwóch niemieckich państw.

Oczywiście o paru wydarzeniach w podręcznikach wspo­mniane nie było.

O pierwszym wiedzieli tylko ci, którzy mieli wiedzieć. Ci­che represje wstrząsnęły gru i I Zarządem Głównym kgb — le­ciały pagony i głowy. Jednocześnie dla zreformowanego I Zarządu Głównego Andropow wywalczył pieniądze i w lesie przy obwodr nicy w Jasieniewie14 został zbudowany nowy, duży i nowoczesny kompleks.

O drugim wkrótce dowiedzieli się wszyscy. W ’72 świat mówił

o „czechosłowackim cudzie ekonomicznym” — poziom produk­cji i konsumpcji przeskoczył austriacki oraz angielski i ustępował tylko rfn. Ona (wspólnie z Amerykanami) inwestowała w czecho­słowacką gospodarkę.

Ej ruła, teruła, teruła-teruła: piosenkę tę podaj dalejf **- śpie­wał w radiu nasz ulubieniec, złoty tenor Kareł Gott15.

HB9

Na Północy na renifery poluje się tak.

Piasina, jak każda tundrowa rzeka, jest płytka i powolna; jej rozlewisko rozciąga się prawie na kilometr. W sezonie renifer prze­prawia się przez nią dwukrotnie: na początku czerwca migruje na północny-wschód na wybrzeże, gdzie wiatry znad oceanu zdmu­chują niebezpieczne gnusy, a w końcu sierpnia — na początku września wraca zimować w głąb tundry kontynentalnej. Każdego roku przewodnik prowadzi stado tą samą ścieżką.

Jest wspaniałym pływakiem. Nadęty trawionym pokarmem brzuch i pęcherzyki powietrza między włoskami nieprzemaka- jącej skóry trzymają go na powierzchni. Nogi pod powierzchnią uderzają wodę niczym tłoki — i tylko od zadartej głowy rozcho­dzą się fale.

Stado wchodzi do wody kolumną. Bywa, że liczy tysiąc lub nawet dwa tysiące sztuk — wtedy tworzy się coś w rodzaju mostu: początkowe wychodzą już na brzeg, a ostatnie są jeszcze na prze­ciwległym.

Bije się go właśnie w czasie przeprawy. Podławienie bezbron­nego. Punkt łowiecki znajduje się ciut poniżej ścieżki w dół rzeki. Renifer ma słaby wzrok.

Powyżej ścieżki, przy brzegu, od rana chowa się duralowa łódka z silnikowym i strzelcem. Strzelec, jeśli ma lornetkę, obser­wuje przez nią brzeg.

Kiedy stado przekroczy połowę rzeki, lub jeśli stado jest duże, połowę przekroczyło jego czoło, silnikowy pociąga za linkę swo­jego „Wichru” i lekka, płaska łódź duralowa z przyczepionym sil­nikiem z rykiem zaczyna mknąć w stronę reniferów, które gorącz­kowo starają się dotrzeć do pobliskiego brzegu.

Czoło stada należy od brzegu zawrócić i goniąc łódkę wokół Odwracających się od niej reniferów, zakręcić je i zbić stado (lub jego większą część) w kupę kręcącą się jak karuzela. Silnikowy (sie­dzi w rufie, trzymając sterownicę pod pachą) dodaje odrobinę gazu. Z szybkością pieszego motorówka podpływa do zakręconego stada.

Strzelec wstaje, trzymając dubeltówkę, i stojąc w rozkroku, muje równowagę na chwiejącym się dnie. Zrywa ceratę z garnka z nabojami (chroniła je przed zamoczeniem), stojącego przed nim na burtnicy; pracować trzeba szybko.

Należy strzelać w podstawę czaszki, lub powyżej, żeby dziura w szyi nie zmniejszała potem wagi tuszy o kilogram, półtora. Przy jej rozbiorze tnie się poniżej rany, bo powinna mieć atrakcyjny wygląd.

Strzela się z bliska, z sześciu metrów, czterech, dwóch. Silni­kowy manewruje, podprowadza łódkę do reniferów znajdujących się najbliżej i wyrównuje szybkość, żeby strzelec miał dogodną pozycję. Spudłować z takiej odległości jest rzeczą praktycznie nie­możliwą. śrut leci gęsto, dlatego gospodarstwo państwowe wydaje myśliwym to, co się nawinie pod rękę, zwykle popularny numer trzy, na kaczki — dziura i tak będzie, jak po każdej innej. I obli­czają z grubsza trzy naboje na dwa renifery: w razie pudła, dobi­cia, zamoknięcia.

Głowa zabitego renifera opada, całe zwierzę kładzie się na wodzie i powoli płynie z prądem. Nie tonie, i na tym to wszystko polega.

Broń z wyrzutnikiem, wystrzelone łuski wylatujące przy prze­łamaniu, prawa ręka chwytająca w garnku kilka naboi, przełado­wanie, zamykanie, podrywanie do góry, jeszcze dwa wystrzały, bach! bach! Szybciej, bo jak zabite odpłyną, to nie zdoła się ich zebrać! Waciak zrzucony, przeszkadza, zrobiło się gorąco!

Jedna łódka (a czasami są dwie) z dużego stada może od­strzelić pół tysiąca reniferów, ale nigdy tego nie robi, bo brygada nie zdążyłaby oprawić takiej ilości i ciężko byłoby doholować je do brzegu. Bierze się około stu pięćdziesięciu (na brygadę li­czącą dziesięcioro ludzi, jej liczebność z góry uzależniona jest od zwykłej „gęstości” ścieżki). Małe stado wybija się całkowi­cie — lub tyle, ile się uda, czasami renifery potrafią się wyrwać z okręgu i uciec, wszystko więc zależy od umiejętności silniko­wego i Strzelca.

Zaleca się odstrzał w proporcjach: tyle a tyle byków rogaczy»

tyle a tyle łań, tyle a tyle cieląt jednorocznych i dwuletnich. Żeby stado pozostało w swojej naturalnej, optymalnej proporcji. Ale podczas akcji, nikt nie zwraca na to uwagi. I nie dlatego, że brak czasu lub ma się to w nosie. Zarobek brygady uzależniony jest od zdobytych kilogramów. Cielaki są nieopłacalne, grzebaniny z nimi sporo, a wagi nie mają. Byki są z kolei niewygodne — cięż­kie, trudno je obracać, źle się je oprawia. Wybija się łanie, bo lżej się je obdziera, wygodniej przewraca.

Gdy skończy się odstrzał, zaczyna się wiązanie niewielkich tratw. Strzelec odkłada broń i z dna bierze wiązki — metrowe sznurki z pętlami na obu końcach. Łódka podpływa od jednej tuszy do następnej, a strzelec na kolanach przechyla się za burtę i nakłada na róg lub nogę ściągniętą pętlę — przez przeciwną przekłada się główny sznurek, łączący dziesięć tusz — to nazywa się „tratwą”. Popycha się je dziobem łódki, to prostsze i lżejsze niż holowanie. Gdy zbije się w zwartą kupę dziesięć tusz, zaczyna się wiązać następne, w tym czasie gotowe już spływają.

Dlatego zawsze strzela się powyżej punktu łowieckiego. Spy­cha się wtedy tratwę jedynie na bok. Nie da się wypchnąć ich pod prąd, silnik jest za słaby. Trzeba to przewidzieć.

Kiedy związane zostają już wszystkie tratwy, łódka popycha je po kolei do brzegu, do specjalnych wieszaków.

Żeby nie śmierdziało, wieszaki rozstawia się jakieś pięćdzie­siąt metrów od przewoźnego domku, w którym mieszka brygada. To naprędce zbita szopa, pozbawiona ściany od strony brzegu. Rozciąga się od niego do wody pomost z desek.

Podciągając gumiaki, brygada rozwiązuje przyholowaną tra­twę i wciąga tusze na deski. Około trzydziestu sztuk układa się w dwóch rzędach. Pozostałe tratwy, na pół wyciągnięte, żeby nie odpłynęły, czekają na swoją kolej; w ciężkie (udane) dni oczekują do doby; robota tiwa na okrągło, z krótkimi przerwami na jedze­nie i papierosa.

Renifer jest niewielki, postawny byk sięga człowiekowi do piersi, waży około stu pięćdziesięciu kilogramów, czysta tusza po­łowę tego; łania jeszcze o połowę mniej.

Zaczyna się właściwa robota (strzelanie to jak...)> czyli oprą- wianie.

Pierwszy przechodzi człowiek z podkładanym klockiem — szafotem i toporkiem odrąbuje głowy Dwóch wzdłuż rzędów, po­rządnie ściskając niewielką część ostrza między palcami, rozpruwa brzuchy od pachwiny do mostka. „Butor” — jelita i żołądek — wy­ciąga się dwoma rękoma i kładzie obok. Od dołu, przez wyciętą przeponę, wyrywana jest tchawica z główką — gardłem i skrzyd­łami — płucami. Wszystko to na nosze i do specjalnie wykopanej jamy, później trzeba będzie ją zakopać. Serca do jednego worka, nerki do drugiego, wątroba z ostrożnie odciętym woreczkiem żół­ciowym do trzeciego — to podroby. Wyczyszczoną tuszę przechyla się, żeby zlać z niej krew.

Następnie we dwójkę bierze się ją za nogi i plecami do dołu wkłada do przegrody, składającej się z dwóch równoległych belek Okrężnymi ruchami podcina się kamas, zbędną skórę na nogach, i zdziera jak skarpety. Kładzie się go oddzielnie. Kamas idzie na reniferowe buty — unty, jest mocny, nie przemaka.

Noże trzeba ostrzyć raz po raz, twarda skóra tępi je szybko.

Nogi odcina się po kolana, przecinając ostrzem ścięgna i wią­zadła stawów i do butora, do wyrzucenia. Wkłada się dwa haki nad stawami tylnych nóg i w dwójkę hop! — wieszają na metalowe rury, umieszczone pod dachem, żeby tusza nie sięgała podłogi. Ob­dzieranie — podcinając skórę i uderzeniem pięści od wewnętrznej strony oddzielając ją od mięsa. Potem skóry układa się w stos, ło­patą posypując soli, żeby nie zaczęły gnić.

Wywozi się je śmigłowcem. Mi-8 luzem weźmie na pokład tonę.

Kiedy przywykniesz, zrozumiesz, że bycie katem to praca, i dokładnie tak samo możesz oprawić człowieka, tylko robi się to znaczniej lżej.

Jakakolwiek nieunikniona przy tej robocie rana na ubogim, północnym powietrzu zaczyna gnić i rozchodzić się, ręce bolą bez przerwy, palce się nie zginają.

Sznury gęsi lecące na Południe, ołowiana woda, wrześniowy

śnieg, trzeszczący krzyż, wspaniałe jedzenie, języki i polędwica z renifera, smrodu już nie czuć, zero emocji, jeleń nie idzie — jest radość, to oznacza odpoczynek.

Rzeźnia na wyjeździe.

Adnotacja w karcie pracy: „Strzelec brygady”. ...wasza mać...

4-

.. .mać mać mać mać mać mać mać mać mać mać

Lej Wszechświata jak wicher wiruje nieustannie wbijając się ostrzem w świadomość

strzelając oburącz z pistoletu z podpórki kastrują

hiszpańska blaszka hiszpańska mapa po hiszpańsku ostrzem do siebie dublon galeon

chujnia grzmot miedzi klęska nieśmiertelność step koń kołysze swoboda pieśń

ciężko wgniatasz się plecami w oparcie fotela leżąc uciska lekko ściśle coraz mocniej rakieta ciężko przyspieszając grzmi w górę przez obłoki

drzewcem halabarda trafiają nogi

zakręt poślizgiem gaz kierownica hamulec zarzucenie na ulicy siadają na ogonie wyciskając wszystko z myśliwca karabin maszynowy na Kulikowym Polu rosa na stali na trawie

nierdzewna stal ręcznej piłki wgryza się z wilgotnym szmerem w kość biodrową żółto-różowe strużyny wykrawane zwojami gołe smukłe białe tyłki i piersi nieśmiałe bezwstydne uśmiechy szczęśliwie marszczą kąciki ust mama

kohorty szeregi surowy miarowy krok czarne i purpurowe po wypalonej równinie

Marusia raz dwa trzy kalina słota wódka gul swoje gorące i ostre rąbniemy zgrabny twardy ciężki prężny niebezpieczny straszny zwycię­żony

o-o-o wszystko wiem wszystko rozumiem osiągnąłem jestem mądry mądry . chuj chuj

dlaczego — dlaczego — dlaczego — dlaczego — dlaczego? i wiatr w twarz w tuleje śrub milion na milion dwadzieścia lat naprzód droga wiatr

zmęczenie w świeżą pościel parsek nie ma końca nie boję się poznałem zrobiłem fram szczęście pełne szeroka rękojeść posunięcie pełnia gorycz przyjąć kamienie trzeszczeć straty miłość ostro gardło tnie wierz­chołki kamień ciężar znaleźć wyjście autorytet zawsze bęben łomot bum — bum, bum-bum, bum-bum trąbka

5.

.. .y nakrochmalony fartuch zostaje rozpięty i rzucony na bok. Nie można sobie wyobrazić nic piękniejszego i bardziej obłędnego niż goła Masza. Ma na sobie wyłącznie białą pielęgniarską cza­peczkę na kasztanowej grzywie, gęsty trójkącik na dole smagłego, litego brzucha również jest kary.

A-achch — przeciąga się, podnosząc ręce, a duże, ciężkie piersi wysuwają się do przodu i patrzymy, jak duże, brązowe sutki ściągają się w rodzynki i twardnieją.

A czym zaprzemy drzwi? — konspiracyjnie pyta.

Pałką — wyrywającym się szeptem mówi Mustafa.

__ a kto z was, chłopcy, ma taką długą, twardą pałkę? A ja- -jaj.bezwstydnicy, zaraz sprawdzimy.

Bierze stojącą pod ścianą długą szczotkę łykową i ściska mię­dzy udami jak czarownica miotłę. Delikatnie i z zaangażowaniem gładzi w pięści wystający z przodu koniec.

Ta-aką pałkę byśmy chcieli — marzycielsko przeciąga, spo­glądając w dół na swój trójkącik i ruchy ręki. — Długą, twardą, za­wsze stojącą... tylko grubszą, grubszą i ciepłą, żywą...

Odwraca się i wkłada szczotkę w klamkę drzwi. Okrągłe ma­sywy jej pośladków drżą od ruchu. Umyślnie rozstawia nogi, stuka pantoflami na obcasach, które wydłużają jej muskularne, mocne i proste nogi, od tyłu widzimy między nogami czarną, kędzierzawą wysepkę.

pil Kto chce dostać dziś słodkie, hmm? — mruczy. Zakłada ręce za głowę, żeby talia na wygiętym stanie się podniosła, bardziej wypukłe wydawały się piersi oraz pupa, zaczyna kroczyć po od­dziale, rozkoszując się i omdlewając od naszych obłąkanych spoj­rzeń.

Nie słyszę-ę — kapryśnie śpiewa, wydąwszy wargi.

Maszeńka, jaką ty masz piękną, dużą, okrągłą pupcię — z trudem oddychając, mówi Czech.

1 Jakie duże, okrągłe, piękne masz sutki — przełyka Kawude.

Jakie krągłe, smukłe, piękne masz uda — wyduszam ja.

Jaki lity, delikatny, piękny masz brzuch...

Jakie pełne, gładkie, zgrabne masz nogi!

Jakie puszyste, kare, piękne włosy masz między nimi...

Mruży oczy, powoli obraca się z jednej strony na drugą.

Jeszcze coś? Hm?

Oj, Maszeńka, jaką masz smagłą, gorącą, wąską, piękną pizdę...

Po-doba się wam? Chło-pcy?

Do szaleństwa...

- Naprawdę?

Oj, Maszeńka, pokaż ją szybko...

A będziecie dobrze się zachowywać?

g Tak!!

A wy mi najpierw pokażecie? lak!!

* No, a kto pokaże mi pierwszy? i 1

Masza wybiera przeciągłym, drażniącym spojrzeniem. Kołdry stoją jak szałasy. Podsiadła do Czecha i lekko dotyka wzniesieni?

A co takiego tam masz?

Hg|j To dla ciebie...

Odrzuca kołdrę i podciąga koszulę. Czechowi stoi jak drąg.

O proszę — trąca paluszkiem. — Co to?

To mój członek — z uśmiechem błogiej bezwstydnośęi mówi Czech.

Niee §g sprzeciwia się Masza kapryśnie — to nie członek.

| dotyka Mustafę.

A ty co tam masz, mm?

To mój... fallus...

Kołdra jest ściągnięta. Odsłonięty sterczy i drży z podniecenia.

Niee, to nie fallus.

Kontynuuje obchód. Oddychamy przez usta. W gardłach mamy sucho.

Co takiego tam masz? Zaraz sprawdzę.

To mój penis.

Masza ściąga przykrycie, chwyta twarde ciało dwoma palcami i kołysze.

Nieprawda, to nie penis!

Przenosi tyłek na sąsiednie łóżko. Wyciąga stojącego na ze­wnątrz i ostrożnie ściska w dłoni. Jest mocną, rosłą kobietą, ale ręce ma nieduże. Na przegubie nosi srebrną bransoletkę, na środ­kowym palcu cienki złoty pierścionek i czerwonym oczkiem i tą piękną kobiecą dłonią, która dzięki ozdobom wydaje się ubrana, przyzwoita dla kulturalnego społeczeństwa, ściska go twardego, dużego, smagłego i wystającego z miękkiej piąstki, a zaokrąglony koniec z rozchylonym ciemnoróżowym pąkiem staje się jeszcze grubszy.

_ A co takiego ci stoi?

Oj, Maszeńka... to mój duży, twardy, piękny CHUJ!

Bezwstydny chłopiec — gruchocze, nie spuszczając wzroku. — A po co ci taki duży, piękny chuj? Ach, wstrętny, wyce­lował we mnie. Trzeba go ukarać.

Nachyla się i bierze swoje masywne piersi w ręce.

Przetrzepię go teraz, żeby zachowywał się dobrze.

I klapie go piersiami z lewa i prawa.

A masz. A masz.

. Maszeńka, mnie również!...

; Nie, moje sutki się zmęczą. Są bardzo wrażliwe. Najpierw muszą zrobić rozgrzewkę.

Wyprostowuje się z rękoma na pasie, robi obroty torsem, piersi się kołyszą, dyndają z boku na bok. Podskoki na paluszkach: jej za­chwycające kule skaczą sprężyście i ociężale w górę — w dół.

-=- A teraz skłony. — Odrobinę zmachawszy się od sportu i samopodniecenia, Masza nachyla się, jej zderzaki opadają w dół i robią się jeszcze większe... oczy już nam pływają... Schyla się miarowo i doskonałe balony zaczynają kołysać się do przodu — do tyłu, słodki, upragniony sen, a potem buja nimi w lewo — w prawo, miękko stykają się, tworząc cudny parów, dwie żywe piłki, dwie sfery pachnącego, pożądanego ciała z brązowymi okręgami du­żych, sterczących sutków.

Wdech — wydech!... — Masza sama wydaje sobie ko­mendy, rozstawiwszy nogi na szerokość ramion, podnosi się na palcach, wyginając się do tyłu.

I między pulchnymi udami, w równej i gęstej czarnej porośli, stają się widoczne ciemne i delikatnie pomarszczone wargi i sterczy słupek tam, gdzie zaczynają się one rozchodzić.

Oj, Maszeńka... a co ty tam takiego masz?...

To? Ano, co ja tam takiego mam?

<-* To są twoje duże, piękne narządy płciowe.

Otóżniee.

To twoja wulwa.

Źle, to obce słowo.

~ To twój najdroższy srom.

Nieprawda, to coś lepszego. No?...

To twoja delikatna, wąska, prężna pizda młodej, dojrzałej damy.

Ach, zbe-reźnik... czy można wypowiadać takie słowa?... Ukarzę cię za to.

Ukarz!

‘ — Maszeńka, ukarz mnie nią!

Trzęsie nami. Nie możemy wytrzymać. Diabelna nimfo- - manka... Doprowadza nas do szaleństwa. Wsunąć, poznać wszystko i umrzeć pełnym szczęściem. Kirke była brunetką. Niczym Tantal stoimy w wodzie, nie mogąc się napić. Życie by się za to oddało.

O, mam siedem parostatków z kominami, cała flotylla. Wypłyniemy teraz... na szersze wody. A no jak nasze stateczki za­czynają kołysać się na falach?

Leżąc na plecach, zaczynamy się kołysać z boku na bok, pod­skakujemy na siatkach sprężynowych, wymachując swoimi komi­nami.

A który z was ma najbielszego, najtwardszego... z najbar­dziej różową końcówką... — Przydech Maszy obniża się do pół- szeptu, jej chciwe spojrzenie włada całą siódemką.

Czech jest blondynem, prawie albinosem, wybór został doko­nany. „Maszeńka, tylko rozchyl nóżki, żebyśmy i my widzieli”.

Odchyla drążek Czecha do samego brzucha i puszcza, a on z siłą uderza w jej podsuniętą dłoń. Ręka ściska się raz, potem drugi i powoli opuszcza, ściągając skórę i obnażając nabrzmiałą główkę z przezroczystą, drżącą kropelką.

A do czego ci taki duży, taki twardy, taki gorący, hm? — mruczy i palcem powoli, powoli rozmazuje kropelkę po główce, łechtając najdelikatniejszą część.

Żeby pokazywać go takiej pięknej dziewczynie jak ty — ledwo bełkocze Czech.

1 co jeszcze?

Żeby dać ci go potrzymać w ręku.

1 mm, co jeszcze? — Leciutko turla palcami jego jajka.

Żebyś kładła go między swoje wspaniałe, ogromne piękne cyce — oddycha z trudem.

I go jeszcze-e?

Oj, Maszeńka, żebyś brała go w usteczka.

Widać, że sporo wiesz... I co jeszcze-e?

Żebyś ściskała go między swoimi dużymi, krągłymi po­łówkami białej pupki...

I jeszcze?

Czech jest już prawie nieprzytomny. Serca kołaczą nam o że­bra. Zlizujemy pot z ust.

*— Żebyś brała go między swoje wspaniałe, pełne uda.

I jeszcze?...

Żebyś pieściła nim swoją gorącą, delikatną, rozdwojoną...

i- Jak dobrze-e. — Jej wiśniowe oczy rozszerzyły się i pałają

wilgotnym ogniem. — I jeszcze! ... ;

Żebyś wkładała go w swoją jędrną, tajemniczą dziureczkę, na samym spodzie twojej najdroższej, ciepłej szparki...

i As- I jeszcze? — szepcze i rozkazuje»

Żebyś nakładała na niego swoją piękną, ciasną, gorącą pizdę... do końca, do samego denka, i czuła go całego. — Czech jest blady. Na szyi pulsuje mu żyłka.

I jeszcze, po co on jest? — pyta, umierając prawie.

Żeby się z tobą jebać! — w rozpaczy i zachwycie wyrzuca z siebie.

Masza bezszelestnie wzdycha z nieuchwytnym uśmiechem szczęścia w kącikach ust, przymyka oczy, jest bliska dostania or­gazmu, biodra drgają konwulsyjnymi ruchami.

Za to, że tacy dobrzy z was chłopcy, ja wam zaraz wszystko pokażę... — Pohamowała się trochę, z wysiłkiem tłumiąc narasta­jące podniecenie, i odchyliła się do oparcia łóżka, szeroko rozłożyła nogi i ułożyła kostki po bokach pościeli.

Czechowi oczy wyłażą na wierzch, my wyciągamy głowy.

Masza gładzi i ściska dłońmi swoją karą, miękką, obfitą pa­chwinę. Wszystko tam w porządku z jej żeńskim skarbem. Środ­kowym palcem wodzi dookoła, po skraju smagłych warg, jej ćma,

jej lilia koloru kawy rozkryła się w pełni, błyszczy miłosną rosą starannie rozkłada na boki wychodzące płatki, jak rozdwojony żyłką liść.

A to jest mój wzgórek łonowy... mięciutki, wypukły, wło­chaty, piękny, duży... — Mnie go, przyciska, podskubuje. — A to moje duże wargi sromowe, zarosłe czarnymi, gęstymi, kręconymi włoskami. Zwarte, pełne, takie grubiutkie fałdki, to one tak szczel­nie wypełniają majteczki między nogami... — Ściska je palcami, ciągnie, szarpie, poklepuje się rączką po swojej łódeczce w kształcie wyciągniętego owalu. — A to moje maleńkie usteczka, moje pła- teczki, moje małe nimfy...—. Rozciąga je na boki, głaszcze rozpro­stowując i znowu wodzi koniuszkiem palca po skraju, jak po koro­nie kielicha, który zaraz wyda dźwięk pod wpływem wślizgowego dotknięcia. — O-och... jeszcze troszkę i zaraz skończę... Dość. A tam, gdzie płatki schodzą się w górnym rożku jest moja łech­taczka. — Dotyka jej ostrożnie: — Ach-ch... stoi... bo ją wam po­kazuję. .. bo ją pieszczę... ach-ch! ...bo chcę się pieprzyć... jaka ona duża, prawie trzy centymetry, stoi, jędrna, gorąca, twardziutka... mam ją dla tego, kto zechce ją wypieprzyć... powolutku, delikat­nie, tak... a-ach!

Zaciska zęby i oddycha szybko, lewa ręka kołysze i szczypie duże piersi, podskubuje i skręca winne jagody sutków, prawa rusza się płynnie i nieprzerwanie w wystawionym pąku w czarnej zarośli między śmietankowymi udami.

Spójrzcie... jak duża, piękna siostrzyczka masturbuje się... jak pięknie zajmuje się onanizmem... — Wzdryga się przeciągle i cofa rękę.

Nie skończy ostatecznie, dopóki nie dostanie wszystkiego.

Najpierw weźmiemy najbielszego -r i uśmiecha się nie­winnie. Zmienia pozę i nachyla się nad Czechem. Wysuwa język i przesuwa go po główce. Chwyta zębami lufę z boku, lekko gryzie

i, szeroko otworzywszy usta, wkłada go do połowy. Wiśniowe usta zwierają się w okrąg, przylegając ściśle, przesuwają się do góry- Czech achuje i jęczy. Ona kładzie się niżej, w wygodniejszej pozy* cji i patrzy mu prosto w oczy. Jej twarz porusza się do góry — na

dół, wydłużone usta są zaokrąglone, biały i twardy w jej ustach wydaje się gruby i ogromny, czasami przesuwa go pod policzek i wtedy odznacza się wyraźnie, chodzi w buzi, wypychając policzek do góry, przesuwa go językiem i znowu ssie, liże; mocno trze płyn­nymi ruchami, w górę — w dół... konwulsja, wstrząs, ona odchyla się odrobinę i biała struga wystrzeliwuje prosto w lekko otwarte, pulchne, rzeźbione usta, perłowe, lepkie krople ściekają po pod­bródku, bryzgają jeszcze na policzek i szyję, ściekają po twarzy, ona zlizuje je i paluszkami wyciska ostatnie krople sobie na języczek. Liże i zamyka uśta.

Bezwstydny chłopiec — szepcze. — Spuścił mleko ze swo­jego stojącego chuja prosto do buzi pięknej siostrzyczki, całą piękną twarz zabryzgał jej swoją gorącą śmietanką.

Czech chrypi i świszczy jak kowalskie miechy. Pot mu spływa, podkoszulek jest mokry.

Masza wyciera policzek w ramię, bierze oddech i marszy nos.

A kto z was, moi wspaniali kochankowie — roześmiana mruży oczy — ma dzisiaj najtwardszego? Dosłownie żelaznego, kutego, niezwyciężonego bojownika! — I chwyta za trzon umiera­jącego ze szczęścia Mustafę. — Uuu, jaki użebrowany... żeby lepiej trzeć wewnątrz, mądry chłopczyk. — Dopompowuje go. — Wy­starczy, bo zaraz wystrzeli jak armata, nieprawdaż?

Tak — bezgłośnie szepcze Mustafa.

Ach, no, spójrzcie, jakie siostrzyczka ma piękne, duże sutki, one są dobre, one także chcą, o tak... je również trzeba wy- pieprzyć.

Przysuwa Mustafę na skraj łóżka, a sama klęka obok, podło­żywszy sobie złożoną kołdrę, żeby było wyżej i wygodniej. Wy­kłada swoje kule tak, że jego stojący trzon jest otoczony kanionem znajdującym się między nimi, i dociska je z boków rękami.

Do góry — na dó-ół — zaczyna — o tak, do góry — na dół!

Sutki wyszły spomiędzy rozczapierzonych palców na boki.

Rusza i kołysze rękoma swoje potężne wymiona, piersi przewalają się folami, masuje i głaszcze twardego, naprężonego trzonka, on wyskakuje nad dwiema krągłościami i chowa się z powrotem.

O tak, o tak! A prawego sutka przyłożymy teraz do pUszy. stych kuleczek, okrągłe jajeczka, kochane, turlają się tam... a sut­kiem potrzemy prosto po dziurce, o tu... a teraz mocniej, jeszcze, jeszcze! Tak, tak!

Mleczna fontanna wystrzeliwuje do góry i opada jej na pierś kroplami i strumykami.

I — To się nazywa „salwa honorowa” — wyjaśnia i rozmazuje po kulach lepkie, ciepłe strużki.

Dziś na deser chłopiec dostał sutki w śmietanie — mówi, dźwięcznie poklepując piersi od dołu i patrzy, razem z powracają­cym do życia Mustafą, jak podskakują.

Maszka, złota kobyła, jest wytrzymała i nienasycona. Oczy­wiście, jeden i nawet dwóch, przy jakimkolwiek podziale, to dla niej za mało; nasze szczęście. Prężąc biodra, wodząc wzrokiem — swoboda absolutna, władza absolutna! — Przysłuchuje się swoim pragnieniom.

A teraz potrzebny jest nam najmniejszy, dla niego również znajdzie się robota, i niezbyt twardy, po prostu mocny. Teraz rów­nież zrobimy dobrze.

I staje przed Żorą, odwracając się plecami. On się wyciąga, ona lekko przysiada i on całuje ją w pupę, chciwie wciskając twarz w dojrzałą, podatną półkulę.

Oj, kłuje! — piszczy i śmieje się. — Mocniej, jeszcze... bez- wstydnik, zrobił dziewczynce malinkę prosto na tyłku!

Bierze z nocnej szafki wazelinę i wymazuje nią „wejście zapa­sowe”. I lokuje się nad Żorą, tyłem do niego, zarzucając wzgórza

połówki na jego startujący sprzęt.

To się nazywa bilbokiet — nadziewanie kuli na kijek. — Przekładając rękę do tyłu, chwyta go i przystawia do ciemnej, pro­mienistej gwiazdy, znajdującej się w głębinie jaru swojego zwala­jącego z nóg kobiecego tyłka.

Tak, tak, tak, tak... — szepcze, dosiadując go drobnymi, ostrożnymi ruchami do końca.

Plecy ma wygięte, wąska talia nagle i płynnie przechodzi w okrągły, mocny tyłek, który chodzi do góry — na dół, wciskając

w siebie członka aż końca i znów wypuszczając go, a Masza dźwiga i wierci swoją mistrzowską pupą na wszystkie strony, kołysze się nad nim, nie popuszczając, włożony członek sprężyście kiwa się w ekstazie, a pupa rżnie! W maleńkich zaróżowionych uszach za­ciekle podskakują kolczyki.

Masza, suko, kocham twoją cudowną piękną dupę — wy­zbywszy się wszystkich zahamowań, cedzi Żora — wystawiłaś ją prosto przede mną... poruszasz nią do góry — w dół... twój rzeź­biony zad, jaki on okazały i okrągły... dosiadaj nią mojego chuja... moja złota dziewczynka... dobrze, ciasno, mocno... wyjebałem moją kochaną dziewczynkę prosto w pupę... uwielbiam twoją bez­wstydną dupencję! Dalej!!!

Ryczy, wyszczerza zęby i wzdryga się. Masza schodzi na pod­łogę i owija zmalały wojskowo-morski proporczyk białą kapitulan- cką serwetką, wyciągniętą z tej samej szafki nocnej.

Dookoła same choiny — z rozrzewnieniem zarzuca. — A kto będzie pracował? Kto zapisał się do klubu „zręcznych rąk”? Teraz będzie lekcja pracy ręcznej.

Przenosi się do Kawude, bierze jego na pół oklapniętego pe­nisa, między palec wskazujący i średni, niczym papierosa i ma­cha nim, szarpie za koniuszek zwisającego ciała, ciągnie do góry i kręci jego bananem za ten elastyczny postronek, jak skakanką. On prostuje się i zwiększa: palce wciskają się w jego boki i mocno masują.

To się nazywa fellacja — komentuje Masza.

Łapie brązowawą lufę w pięść i pędzi szybciej i mocniej.

A to są sprzęgła cierne. — Drugą rękę kładzie na mosznę i potrząsa do taktu. Jej kasztanowe włosy rozsypały się po ramionach.

Och, dziewczynko, co ty robisz... — Kawude ma rozdęte nozdrza, mętne oczy prawie wychodzą na wierzch.

Doję swojego byka. A co, nie trzeba? — interesuje się nie­winnie.

Trzeba! — pospiesznie odpowiada Kawude. — Och... Boże... jeszcze! Maszka, Maszeńka, Matuszka, kochana, robisz mi dobrze... co ty robisz, rozpustna, rozwydrzona dziwko!

Masza robi minę dobrze wychowanej dziewczyny.

Chwyciłam chłopaka prosto za jego dużego, pięknego chuja i zaczęłam go ciągnąć. — Pompuje wściekle. — A teraz będę ciągnąć szybciej i spuścisz mi się w rękę.

I kiedy on kończy w jej złożoną jak czerpak rączkę, ona zręcz­nie i dokładnie, nachylając zadowolony organ, wyciska wszystko do ostatniej kropelki i patrząc na siebie w dół, zlewa biały struM® na podbrzusze i skręcony czarny zagajnik. Perłowe, matowe krople zawisły i drżą na karych kędziorach.

A teraz chcę się zabawić jak należy, do syta — mówi z na­ciskiem nieodwracalnym jak lawina.

Chrypiąc i świszcząc, Starzec przywołuje ją do siebie.

Chodź do mnie, moja kurewko — przerywając, wibruje; — Chodź do mnie, moja cycata caryco, moja tłustodupa władczyni, moja olśniewająca szmato...

A po co-o? — kapryśnie przeciąga Masza. — Możesz zro­bić dobrze takiej dużej dziewczynce?

Zacałuję pupkę mojej dziewczynki, zrobię jej malinkę pro­sto na smagłych wargach, będę ssał mojej dziewczynie jej dużą, wystającą łechtaczkę, jej delikatną chuć, jej drogocenny, maleńki, dziewczęcy chuj.

Masza szczęśliwa opuszcza powieki, klęka, rozszerzając nogi nad jego poduszką. Jego głowa ginie w objęciach śmietankowych pełnych ud. Górna warga Maszy podniosła się, usta ma lekko ot­warte.

O-o-o-o-o-o... — jęczy, kiedy jego usta ciągną jej płatki, gorący, szybki język głaszcze i łaskocze podnieconą, łechtaczkę i okrężnymi pchnięciami przenika do środka, tam, w głąb. — O-o- -o... ssij jeszcze... całuj ją... Uż ją... szybciej... m-m-m!,.. gorąco... zassij do buzi całą moją piękną, delikatną pizdę... a-ach!!!

Wstrząsa nią dreszcz, atłasowa skóra błyszczy od potu, ury­wany wdech wydyma ciężkie piersi.

A kto ma najdłuższego, najgrubszego, najzdrowszego? — szepcze. 1 już w półprzytomnym stanie opanowuje mnie.

Zawisa na czworaka tutaj, obok, nade mną, blisko, jej łono jest

dokładnie widoczne, części znajdujące się na zewnątrz są duże i tą wielkością szorstkie, a w połączeniu tej jawnej, zmysłowej szorstko­ści z delikatną schludnością jej twarzy i doskonałego ciała, piękno jej staje się bezgraniczne, nie do zniesienia, przeraźliwie cenne, bardziej niż wszystko inne na świecie.

Powoli, powoli zbliżając się... tak!... nasadza swoją łódkę na mój słup. Patrzę, widzę, płynę, brakuje mi powietrza.

Potrafi mocno ją ściskać, on wchodzi głębiej, głębiej, w zwartą, gorącą głębię, mocniej, dalej...

Wypieprzę mojego chłopczyka — ciągle powtarza Masza, kołysze się nade mną. — Dlaczego milczysz? Mów do mnie, sły­szysz? Dochodzę, kiedy odpowiednio się do mnie mówi.

Umrę za moją piękną kurewkę... — ledwie wymawiam, s Nie — poprawia mnie — najpierw musisz poprosić o po­zwolenie.

Siostrzyczko Maszo, może cię wypieprzę?

A czym chcesz mnie wypieprzyć?

Chujem.

^ Tak! A gdzie? Gdzie?

W pizdę...

Och-ch.. .Wsadzisz siostrzyczce do samego denka?

Ta-a... wsadzę... dużego... całego... wsadzę... do

końca...

Okrągłe, kształtne, ciepłe, zwarte, dojrzałe, pieści, męczy, roz­pieszcza, trze, lekko, silnie, szybko, głęboko, wściekle, miękka pupa ulegle nakrywa raz po raz moje jaja, z pozycji w kucki na kolana, nachylając się, ogromne kule piersi dyndają, brzuch całkowicie opada w dół i jego delikatne ciało klapie, klapie, klapie o mnie... Mój Boże... ona, na mnie, goła, cała, z rozkraczonymi nogami, włosy na podbrzuszu, ujeżdża, ujeżdża...

Tak! tak! tak! — szlocha. — Masz mnie!... tak! Boże! Ko­cham — twojego — chuja!

Pieprz mnie jeszcze! Pieprz mnie!!!

Rozsypane włosy ułożone pod czapkę, fartuch mocno podpasany. Po dwa ściągnięcia z jej rąk. I odpływamy w liliową mgłę, mevi' raźne zapomnienie, sen na jawie. Jesteśmy szczęśliwi16.

6.

Drogi db17

Witaj, bracie, ciężko jest pisać, w szczególności listy, i trudności te zaczynają się już od powitania — zanim epistolarna etykieta mię­dzy adresatami nie stała się niezauważalnym wzorem służbowym

cały czas starasz się napełnić grafikę dozowaną intonacją, spoj­rzeniem, gestem, miarą czasu i odległości... o, to wyczerpujące, inteligentne zanudzanie już od pierwszych słów! Dobrze, zrozu­miałeś już.

W ogóle gatunek epistoły jest narządem szczątkowym — pół­przewodnikiem — nikt nie lubi pisać listów, ale wszyscy lubią je otrzymywać. Do rzeczy konkretnych istnieje telefon, faks, modem, a dla duszy — spojrzenie, butelka i wieczór, przechodzący w noc, dającą w rezultacie banalną pociechę, że kumpel cię sżanuje, nie-' szczęść ma też nieskończoną ilość, i która poprzedza poranny ból głowy, jeśli butelka była niskiej jakości. Jest to bezsprzecznie lepsze niż ból głowy wieczorem, jeśli niskiej jakości był współbiesiadnik.

1 zostały listy dla a) biednych, niemających pieniędzy na tele­fon i bilet do przyjaciela; b) śmiesznych pyszałków, starannie piszą­cych dla potomnych ostatni tom, uzupełniających akademicki zbiór

swoich prac: „Listy” Listy tych pierwszych są wzruszające w swoim szczerym, biednym szablonie, natomiast drugich — przeznaczone w szczególności dla etatowych literaturoznawców przyszłości i czy­tać je można tylko dlatego, że otrzyma się za to wypłatę.

iym bardziej dziwne jest to, że od dawna się zbierałem, żeby do ciebie napisać. Co właściwie? Co, ja również ścinam swoje ja... tfu, róże? Właśnie, kto by pomyślał, że jesteśmy znajomymi już trzy lata, a widzieliśmy się policzone razy i dni. Nie, oczywiście, więzi dusz i poglądów, estetyka i sympatia, aktorzy i widzowie ocie­rają łzy, skąpe słowo, mocniejsze od bułata, i przyjaciel z uwielbie­niem podnosi upuszczony przez starego piernika pistolet, jakżeby inaczej. Osobiście dziwi mnie to, że mam czterdzieści siedem lat (kurwa!!). Służyło dwóch kolegów, aha, w naszym pułku, śpiewaj piosenkę, śpiewaj, ptaszyno, sycz, żmijo, W nucie sentymentalizmu jest jakiś szlachetny sens.

Dwadzieścia lat różnicy między nami — to dużo, to bardzo dużo. Owszem; nie tak dużo, jak ty myślisz, ale więcej, niż my­ślałem ja. Rozumiesz, patrzysz na różnicę od razu, a nabywasz ją stopniowo... wyrażam się jasno?

I wot szto sdajetsja mnie z tej różnicy wynika.

Tak teraż myślę, że mając dwadzieścia pięć, i dwadzieścia osiem, i trzydzieści lat, chyba byłem niczego sobie. „No, chyba ni­czego sobie” — strasznie mi się podoba, według starej dobrej mary­narskiej etykiety to najwyższa bosmańska pochwała. Można było

0 mnie noże ostrzyć. Nie było praw, obowiązków, długów, reputa­cji i publikacji — była tylko perspektywa i praca; praca była teraz

1 aż do bólu, a perspektywa z idealną pełnością oświecała skarby, sławę, bogactwo, los. Słodkie słowo wolność. Do ataku bez zbęd­nego ciężaru.

Byłem wytwornie ubogi oraz samowystarczalny, i oczywiście nikomu niepotrzebny, jak łysemu grzebień. I mnie nikt nie był potrzebny.

To były wyjątkowe czasy. Państwo z niezadowoleniem osza­cowało rozmiar kulebiaka, wydanego pisarzom, i utkwiło w nich wzrok z surowym oczekiwaniem. Chce się wam piosenek? Ja je

mam! — raportowali twórcy, ostrząc nożyki schowane w butach Generał kgb Jurij Werczenko doglądał tę krzykliwą hurmę darmo« zjadów, żeby nie dusili się, jedząc zbyt wiele, i dbał o subordynację, Niewspółmierność limitu potraw do nieograniczonych apetytów denerwowała żarłoków, którzy czujnie i ze złością obserwowali ta­lerze i usta sąsiadów. I oto pojawia się ktoś na horyzoncie, sądząc po dymie, szybkości i sylwetce, gnije w radosnej gotowości, że go wezwą, przysuną, dadzą krzesło, odetną smaczny kawał, no i gła­skać będą, dopóki Apollo nie wezwie go na świętą ofiarę.

Jesteś, jakżeby inaczej, świętą ofiarą, głupcze. Jesteś tym nędz­nym kozłem, który, po znaku danym z góry, zajmuje na ołtarzu miejsce ukochanego syna. Poczęstujemy syna kulebiakiem, pub­licznie oświadczając, że z powodu wiary i wierności nie oszczę­dzimy go naszemu Bogu. A ponieważ kogoś zarżnąć trzeba, to ty, koźle, jak najbardziej się przydasz. Powołana w tym znakomitym momencie komisja do spraw współpracy z młodymi autorami miała uporządkować ten proces.

Wokół literackiego kulebiaka zapanował zastój.

Młody pisarz od razu zaczął odróżniać się od zwykłego pi­sarza, jak członek od członka honorowego. To była kategoria nie wiekowa, ale jakościowa: znak społecznej przynależności. Niewy­szukany zamysł polegał na tym, aby utrzymać młodego na wy­znaczonym torze do około czterdziestu pięciu lat. Według ichniej geografii Wołga wpadała bezpośrednio do Szczytu Zwycięstwa, i zbudowali ¿luzy, i nagradzali parowymi gwizdami, ale po drodze trzeba było zazielenić Kura-Kumy i tutaj wszystko się ulatniało. Reflektantów strzygli, rozbierali, wydawali im mydło, ustawiali w kolumnę marszową i konwojowali do bani, bezpośrednio, z któ­rej można było się już nie śpieszyć do krematorium.

Myśliwi z czasem przyzwyczaili się do ryków niedźwiedzi, za to niedźwiedzie do kul z miękkimi końcówkami przyzwyczaić się nie mogły.

Nie brałem udziału w ich grach. Koty chodzą własnymi ścież­kami (zob. Brema).

Jednak I had the dream. Dream polegał na tym, że pełniący

obowiązki wielkich postaci literatury mimo wszystko zauważą, ocenią, zostaną zniewoleni — i niedbale, odsuwając laurową hałdę, zasiądę w lśniących komnatach, by wychylić kielonka po prawicy Odyna. I będę bożyszczem świata, przyjaciółko moja biedna. Gwiżdżę na uznanie, ale najpierw oddajcie wszystko, co należy, żeby było na co gwizdać.

Moja ulubiona anegdota, to ta dotycząca miecza dla Wołobu- jewa: „A dla ciebie chuj!!!”.

(Jeśli wytrzymujesz ciosy, to im więcej cię biją, tym bardziej mądrzejesz; dopóki rozumu nie wybiją.

...Studenci filologii zorganizowali wieczór poezji w akade­miku fizyków swojego Uniwersytetu Leningradzkiego. Lubiłem w szkole fizykę, i teraz też jest mi ona milsza od deklamatorów, ale podczas tego spotkania, bądźcie spokojni, wzmacniałem rzędy wierszomówców. Spór fizyków i liryków przybrał formę huma­nitarnego krzyku: Jeśli my jesteśmy idiotami, to kogo można na­zwać mądrym człowiekiem? Okularnik atomista roztropnie odpo­wiedział, że rozum to zdolność z minimum informacji wyciągnąć maksimum wniosków, przy zmiennych niezależnych, w najkrót­szym czasie i najprostszą drogą dedukcji18.

Lepszego określenia teraz nie znam.

To znaczy, nie stajesz się z wiekiem mądrzejszy, nie zwiększa się twoja sposobność dedukcji. Zwiększa się za to zasób wypadko­wej, dodatkowej informacji, zwiększa się czas dedukcji i ilość prób. I dochodzisz do rozwiązania — zrozumienia problemów.

Ogólnie wyższość pracy pisarza to fakt, że każdy mądry jest po szkodzie, ale jego podstawowym narzędziem pracy jest mózg przed szkodą: myślisz sobie, przemyślasz spokojnie i bez końca, dopóki nie znajdziesz słów, które powiedzą wszystko najlepiej.

I wśród zrozumianych przeze mnie, nieskomplikowanych niby rzeczy, o których nikt nas nie uczył, była również kwestia zawiści jako aspektu poczucia własnej wartości, kwestia stworzenia no­wego jako zacienienie i odrzucenie starego poprzez sam fakt istnie-

nia nowego oraz odporność otaczającego środowiska na jakiekol­wiek zmiany — bezwładność jako prawo bytu, i boże młyny wolno mielą, wszystko ma swój czas: dławią cię, a ty dąż do swego), .<

(.. .Pod niebem błękitnym, pod słońcem złotym piszę dla ciebie ten list w Jerozolimie, w loggi, na czwartym piętrze, róg ben Hillel i ben Jehuda, deptak ścisłego centrum. Na dole gniją i wrzeszczą Sabrowie. To tutejsi sami się tak nazwali. Slang — kaktus: z ze­wnątrz kłujący i wstrętny, a wewnątrz słodki i soczysty. Pozdro­wienia od Freuda. Samookreślenie schlebia im. Ma Izrael szczęś­cie, że ich wrogami są Arabowie, mistrzowie niedbalstwa, a nie poważny lud. Ale uparci są niesamowicie, nieludzko — od stuleci 1 powtarzają próbę wejścia do tej samej rzeki. Wyobrażam to sobie w inteligentniejszy sposób — konstrukcja kuli przeciwpancerny miękka błonka i zahartowany rdzeń. Przy spotkaniu z pancerzem błonka obsuwa się dookoła punktu uderzenia i spłaszcza się, nie pozwalając kuli się zadławić i odbijać rykoszetem — i tym samym utrwalony twardy rdzeń nie ma się gdzie podziać, wbija się w pan­cerz i przebija go).

A zatem, mieszkałem w Leningradzie i pisałem opowiadania. Miernota. Wektor sumaryczny oddźwięków wskazywał na figę: Wasia, odpuść sobie. Wyglądało to coraz mroczniej. Coraz bar­dziej.

Z atmosfery Leningradu zniknął tlen.

Mój Boże. W tym czasie poszedłeś do szkoły. Kupili ci pierw­szą teczkę. Uczyłeś się czytać i pisać. Przyjęli cię do oktiabriatów. Byłeś ambitny i oceny były dla ciebie bardzo ważne. Byłeś zarozu­miały i wątły, bito cię, ale w domu o tym nie mówiłeś. Potrafiłeś za to marzyć, lubiłeś czytać, miałeś swobodę wypowiadania się, byłeś rozwiniętym chłopcem. Dzwonki, przerwy, w szeregu, pionierzy, wychowanie fizyczne, klasówka.

A ja kilka razy z tych samych liści zaparzałem „czifir”, nocą zbierałem pety z przystanków autobusowych, w kuchni odcinałem kawałek sąsiedzkiego chleba, w pokoiku na Żelabowa nie grzał ka­loryfer, więc naciągałem na siebie wszystką odzież. 1 po akapicie na dzień robiłem swoje.

Pisałem dla ciebie, synku. (Tylko proszę, nie zacznij płakać ze wzruszenia). „Historycznie tak się złożyło”. Opowiadania czekały, aż podrośniesz — aż ty i one się spotkacie.

Minęło sporo, sporo lat. Chłopiec stał się nastolatkiem, mło­dzieńcem, mężczyzną, wieczór absolwencki, wojsko, ślub, rozwód, wiersze, redakcje, artykuły, pierwsza książka, sława stołecznego dziennikarza, więzienie, staż w usa — wspaniałe życie w głów­nym jego okresie.

A ja już mieszkałem w małym, cichym i na cholerę mi po­trzebnym Tallinie, byłem trzeci raz żonaty, opublikowałem drugi zbiór opowiadań, wstąpiłem do ichniego Związku Pisarzy. Niech to diabli wezmą, żyłem jeszcze, i do tej pory czuję się nie naj­gorzej.

I oto, pokolenie później — spotkałem ciebie, tego, którego chciałem spotkać, będąc w twoim wieku. Dwadzieścia lat póź­niej. Rówieśnik mnie samego, tamtego, przyjął to, co napisałem, dokładnie tak, jak należało. Mój rówieśnik, złote pióro, elita no­wych czasów. Jakież epitafium może być bardziej znaczące od tego, słynny Portosie!...

Wszedłem do redakcji, do młodych ludzi, takich jak ja, jesz­cze się próchno się ze mnie nie sypało. Tylko że ja dawno nie piłem taniej wódki z musztardówek przy redakcyjnym stole. I zwróciw­szy się do mnie na pan, krzyknąłeś w słuchawkę telefonu: „Sie­dzi przede mną we własnej osobie!...” I ujawnił się wiek. I po raz pierwszy uświadomiłem sobie, w jaki sposób ludzie stają się starymi piernikami. (W tym miejscu wypada staruszkowi — weteranowi, niedbale pobawiwszy się stalową pięścią, nie utrzymać samotnej, skąpej łzy, spływającej po wyciętej męskiej zmarszczce, i pomyśleć, że jego syn mógłby mieć tyle lat, że ułoży się jego twarde życie ina­czej i szczęśliwiej... Zniszczę cię, sukinsynu!!!)*

Aluzja literacka. Wyglądem, apetytem na życie i temperamen­tem podobny jesteś do dArtagniana, który dodatkowo lubiłby po­jeść i popić. No, powiedzmy, do dArtagniana, krewnego Portosa. To tak ii propos przyjaźni dArtagniana i Atosa, która ze strony tego drugiego miała ojcowski charakter. Rozumiesz, przyszło mi

na myśl, że kiedy Dumas pisał Trzech muszkieterów; on i jego syn mieli tyle lat, co my, kiedyśmy się spotkali. I w stosunku Atosa do d’Artagniana, przy całej wytwornej, galicyjskiej ironiczności Dumasa, jest właśnie coś właściwego uczuciu czterdziestoletniego mężczyzny do dwudziestoletniego. (Chociaż dopuszczam myśl, że to ja zatrzymałem się w rozwoju i zamiast na prawne czterdzieści siedem lat czuję się na trzydzieści).

Takim sposobem posępny rębajło wyznał miłość swojemu młodszemu przyjacielowi.

Dlaczego jesteśmy tacy niedzisiejsi? Dlaczego jesteśmy takimi wytrwałymi heteroseksualistami, jak to się dzisiaj nazywa? Jakie pełne mogłoby być nasze szczęście, gdyby obejmowało również bliskość płciową. Mein Gott, tylko nie to. Kochajmy kobiety i to najlepiej różne. Szanuję Peryklesa i mogę nawet zostać hoplitą, ale nie mów hop, zanim ci nie włożą. Jakże słusznie postąpił generał Schwarzkopf, wstrzymując pobór do wojska „niebieskich”*, pod­czas walki żołnierz musi wiedzieć, że jego plecy, przykryte towa­rzyszem, są bezpieczne, a nie bać się odwrócić do niego tyłkiem. Zacieranie granic między kobietą i mężczyzną poprzez dopaso­wywanie przednich organów do tylnych to entropia energii spo­łecznej, a powszechna i całkowita równość jest po prostu końcem świata, który skradał się całkiem wyraźnie do białej cywilizacji. Witiuk to nie mój reżyser, a Lawrence’a z Arabii zepsuły stosunki z Arabami. Być może takim sposobem gnał ich do boju. W każ­dym razie ni przed nim, ni po nim nikomu, nawet Anglikom, tym uznanym mistrzom wykorzystywania tubylczego materiału, w najmniejszym stopniu nie powiodło się zmuszenie Arabów do walki.

Uważałem cię (tfu!) za utalentowanego dziennikarza i mą­drego człowieka, czarującego i wyjątkowo taktownego. A po audy­cji, kiedy wystraszyłeś mnie chęcią czytania swoich wierszy (cho­lera jasna, przeraziłem się, przecież wszystko szło dobrze, aż tu nagle takie nieszczęście) — za wspaniałego poetę. Jestem człowie-

kiem wyrozumiałym, ale złych wierszy nie toleruję. Szczególnie nie lubię, kiedy usiłują zmusić mnie do ich wysłuchiwania. Jesteś jedynym, od jakichś dwudziestu lat, kogo wierszy słuchać mogę, chcę, a potem pamiętam je i podobają mi się.

Tak ci dopomóż Bóg.

Myślę o tobie częściej, niż możesz to sobie wyobrazić. Tak jak­byś był dla mnie kimś więcej niż tylko i wyłącznie sobą — również tym, który się pojawił. Tym, dla kogo pisało się, kto sam sobie za­wdzięcza to, kim jest w nowej rzeczywistości, kto zginał się, nie kłaniając się nikomu, uśmiechał się, nie pochlebiając, wschodził, nie liżąc wysoko postawionych tyłków zagradzających drogę; kto talentem i energią zdobył swoje — nie oczekując uczciwego czasu na kolejnym stopniu.

(W Izraelu polecam wódkę Keglevich — pięć dolarów za bu­telkę 0,751 — i dusza otwiera się przed przyjacielem oraz listem: Dorastaliśmy zupełnie nie tak jak trzeba, traktowali nas jak psy— wystękiwał na dumbrze pijany Dżambuł. Spójrzcie, kto przyszedł! Dalej, chłopcy. Drżyjcie, zgrzybiałe kości. Myśleliście, że będzie­cie nas pouczać i wiecznie niszczyć?! Młodość to odwet. A więc zdychajcie teraz w smarkach pod płotem, nie mam dla was krzty współczucia. Nie dajecie rady warunkom otwartej gry? Tęsknicie za darmowym kawałkiem chleba tylko dla siebie? Przyszli młodzi, utalentowani, energiczni, nie równi z wami, w tym, co mogą zro­bić, i nie możecie im zamknąć, zabronić, rozkazywać, zmusić ich do czekania, i nie wytrzymujecie z nimi uczciwej konkurencji, wy bezradne i zdolne w przeszłości podłe kreatury. Niech żyje rewo­lucja, która zmiotła staruchów — to już Asiejew mówił. Przyszła kryska na Matyska, nie nasza kolej płakać, idźcie hodować koguty, zapisujcie się w kolejkę do izby lokajskiej, wypraszajcie ochłapy od władzy). Już za to jedno czuję wdzięczność i miłość do ciebie, two­jego pokolenia. Chłopie, szanuję cię.

Bogactwo talentu sprawia, że jesteś nienawistny, szczodry i dobry. Jesteś dumny, znasz swoją cenę, cudze sukcesy oraz szczyty nie umniejszają cię. Masz wystarczająco swoich. Sąsiedz­two z obcym sukcesem nie przykrywa cię cieniem, a wprost prze­

ciwnie — dlaczego by nie zapalić we wspaniałym towarzystwie! (A tak ludzie powiedzą: „Ale banda u tego Tomka Sawyera — sama biedota”).

Odległość obcowania talentu — to oddzielna sprawa. Po okre­śleniu wyjątkowości i unikalności talent połączymy z kimś i na jakiś czas, gdy będziemy mieli dostateczną odległość komfortu (boks — wyciągnięta ręka, plus centymetr), z zapasem luftu, luź­nym odstępem. Ale temp(o)/erament młodości pcha do najbliż­szego boju.

Właśnie ten witalny temperament zmusza cię do regularnej awantury i zrywania z przyjaciółmi — ludzie za tobą nie nadążają. Powody do kłótni są mało ważne. Ze swoim niezależnym uporem radości życia możesz stanąć do wyścigów w tandemie tylko na po­szczególnych etapach. Zbliżenie, szczepienie, znalezienie wspól­nego rytmu, przyspieszenie biegu i szybka desynchronizacja oraz nieskoordynowanie; zbyt jaskrawe i wymagające jest twoje poczu­cie własnej indywidualności.

A tak przy okazji o motylach, aha... U pszczół i motyli jest dokładnie tak samo.

I jeszcze jedno (przywileje starszyzny): jesteś dobrym synem. A to jedna z najważniejszych cech człowieka. Przyjmuję tylko normalnych ludzi. A ci wszyscy, ci pseudokongenialni, pasożytu­jący na swoich bliskich, niech narobią na głowy swoim badaczom i apologetom. Nie wierzę. Jeśli ktoś jest coś wart — to wart jest we wszystkim, co najważniejsze.

A z tego powodu:

mocno ściskam twoją rękę, dziękuję ci, że jesteś, nie po­zwól się kupić, chłopcze, i nie daj się sprzedać, nie miej odwagi być wiernym, żeby twoje psy nie osłabły, żeby zapałki twoje nie zwil­gotniały, i odniesiesz sukces we wszystkim, i wypijemy razem za nas — i za chuj z nimi!

Jeruzalem, rok 5755 od Stworzenia Świata

...ikiedy schemat pracy się ukształtował, zrozumieliśmy wszystko.

A kto z was pamięta, jak naprawdę nazywał się Julio Ju- rentio?

A kto wie, co to telekineza? Aha, przesuwanie polana w prze­strzeni nieziemską siłą umysłu — ogólnie wiedza sprowadza się do tego, że krokodyl latae tilki nizeńko. A swoją drogą już Jung, Carl Gustav, w nauce figura równa Freudowi, przeanalizował i uzasad­nił to w swoich Wykładach tavistockich.

W innym życiu, w swojej normalnej, zdrowej młodości nie czytałem Junga. Piłem wódkę. Ale nie zawsze, tylko wtedy, kiedy były pieniądze.

Zima, Newski Prospekt, restauracja Jelisejewa, a pieniędzy nie ma. Stoję w kolejce za galaretą mięsną, czterdzieści sześć kopiejek za pół kilo. A przede mną mężczyzna. W siateczce ma zapoconą od mrozu Stoliczną. I patrzę na nią z zawiścią, a bardziej z nienawiścią i złością. Kolejka porusza się, mężczyzna przede mną porusza się, a ja ruszam za nim i patrzę zawzięcie.

I w tym momencie bezdomny, kloszard, zatrzymuje się obok mnie. Siedzi kierunek mojego skupionego — złego spojrzenia i wbija wzrok dokładnie z takim samym nienawidzącym i moc­nym wyrazem, oderwać się nie może...

Wtem — trach — butelka pęka. Na połowę! I mimowolnie, spojrzawszy się na siebie, zaczęliśmy z kloszardem rżeć dzikim śmiechem, szczęśliwym i przykrym. A masz!!

Mężczyzna usłyszał, poczuł, spojrzał — kloszard w mig wy­parował, a mnie gość dał w ucho! Pobiliśmy się. Ja się zaklinałem, a on mi nie wierzył: „Rozbiliście ją, gady, i tyle”.

A przecież nie odróżniałem się żadnymi szczególnymi ce­chami i życie moje było zwykłe i normalne. Wyobraźnia, emo­cja, sumujący efekt. Każdy, poszperawszy w pamięci, może przy­pomnieć sobie jeden lub dwa takie przypadki. Nie na próżno już dawno powiedziano: „Los sprzyja temu, kto dokładnie wie, czego chce”. Umiej chcieć!

Kiedy całe życie gromadzi się wyłącznie w myślach i uczu- ciach, i nic nie odciąga od myślenia, od wspomnień, rozmyślań i marzeń, zaczyna się z czasem strasznie dużo rozumieć.. ,19 Odnosi się do tego jeden zasadniczy, niezwykle ważny wnio­sek. A mianowicie: cokolwiek by człowiek robił, o czymkolwiek by myślał, marzył, wyobrażał sobie — to wszystko, różnymi dro­gami, prowadzi w rezultacie do spełnienia tego, do czego był on przeznaczony.

Nie wolno tutaj według własnego zdania i pragnienia czegoś odrzucać, wyrzucać poza nawiasy, lekceważyć, nie zwracać uwagi

a na czymś innym skupiać się, wpatrywać przesadnie, nadawać znaczenie większe niż to, jakie proporcjonalnie zajmuje w życiu wraz z innymi rzeczami.

Ludzie zwyczajnie piją herbatę, a w tym czasie kruszy się ich szczęście i kształtują ich losy; aha. Myją się lub jedzą obiad, dłu­bią w nosie lub czyszczą buty, a w tym czasie rozsypują się światy i tworzy się Historia. I ten ruch jest niemożliwy bez wszystkich*

dokładnie wszystkich drobnostek, z których składa się to, co na­zywają swoim życiem.

Wszystko jest ze sobą powiązane, to stara prawda. A nowy kierunek naukowy, który się nią zajmuje, nazywa się synergetyką. Stworzyli ją zaledwie jakieś dwadzieścia lat temu Amerykanie, spo­śród których większość była sowieckimi Żydami. Byli chłopacy ograniczeni, ale zaczęli kopać we właściwym miejscu.

I jeśli odrzuca się coś niepotrzebnego, zbędnego, fałszywego, nikczemnego, nie wiadomo, po co istniejącego, wypacza tym sa­mym siebie, świat, historię. Ale nie warto się przejmować: i tak zrobimy to, co trzeba, nie zapodziejemy się. Karma, Rok, Fatum, Los, Predestynacja — to tylko różne i umowne nazwy, stosowane dla oznaczenia jednego: naszej Istoty.

Dlatego absolutnie wszystko, co się w nas znajduje (oho, cały świat), prowadzi do wypełnienia tego zadania, które właśnie roz­strzygamy. A jeśli chodzi o rezultat Potwórzcie gazety, włączcie telewizor, rozejrzyjcie się na boki i osądźcie sami, jak też sobie ra­dzimy.

'r

Rozpustnico na siedmiu wzgórzach, nieszczęścia ci życzę, Ba- bilonie, miasto chleba! Dlaczegóż tylko Babilonie?... Moskwa też się nadaje.

Nie wiemy, w jaki sposób nastąpi koniec. Może przyjść w każdym momencie i przyjąć każdą postać. Może to być kompot podam', do obiadu lub draże witamin, lub odkręcony kran w wannie lub po prostu poduszka na twarzy. No i co z tego? Każdej wiosny kil­koro ludzi ginie w Moskwie od sopla spadającego z dachu; nikt nie pomyślał, nie wróżył, nie oczekiwał. Bez różnicy. Nie unoś się nad moją głową, znać swej doli nie możesz, do śmierci będziemy żywi, między ludźmi i śmierć nie straszna, za przyjaciół powiesi się Żyd, z muzyką tak umrzeć, o nikim nie zapomniano i nic za­pomniane nie zostało, nasza sprawa jest słuszna, zwyciężyliśmfl Grzmiąc ogniem, błyszcząc stalą, wyrwą się machiny w zaciekfy pochód, kiedy w bój nas pośle towarzysz Stalin, a pierwszy Mar­szałek do boju zaprowadzi.

Ale to nie nastąpi szybciej, niż zrobimy swoje. Wilk umiera,

zacisnąwszy szczęki na szyi wroga, i wielu odejdzie razem z nami. Nauczę was kochać. Przebijemy się.

Z kuchni dochodzi szczęk naczyń i zapach warzyw. Sądząc po zapachu, to kapuśniak. Tak by kieliszeczek do talerzyka kapuś­niaczku! Chciałoby się plasterek słoniny z czosnkiem na zakąskę albo chrupiącego ogóreczka kiszonego!

Za starych czasów dawano skazańcowi przed egzekucją wy­pić i zapalić. Ja bym odmówił — niechby wszyscy wiedzieli, że nie czepiałem się chciwie za ostatnie, nędzne, żałosne przyjemności życia, nie przyjąłbym ochłapu, odszedłbym dostojnie i z uśmie­chem. A może nie, na każdym miejscu, przed tłumem ludzi, kła­niając się w pas, przyjąłbym ich przebaczenie, wzniósłbym czarkę za ich zdrowie, zapalił ze spokojem i przyjemnością, swobodnie zaciągając się i uśmiechając.

Zaraz spotkam się z Bogiem, moi mili. Przekażę mu, że dobrzy z was ludzie, i wstawię się za wasze szczęście.

I położyłbym się na szafocie — tylko czystym, świeżo wystru-

ganym, odsuwając włosy z karku, puściwszy oczko do kata na po żegnanie — wyruszyłbym w najdalszą i niezbadaną drogę,

Ale nie ma w tym wydarzeniu nic romantycznego. Romantyka to wyobrażenie przeciwne realności, pragnienie czegoś innego, lep. szego i bardziej interesującego. Obce słowo romantyka po rosyjsku brzmi tutaj „praca”.

Ludzie, kochałem was, bądźcie czujni, idioci.

Ale na razie jeszcze, jeszcze zdążę wszystko przeżyć, wszyst­kiego doświadczyć, wszystko sobie przypomnieć i opowiedzieć wam.

Kręci się i płynie sewiwon, chanukowy bąk, świąteczna za­bawka, święta wróżba, ruletka i wyrocznia, zlewając się w ognisty wzór, płoną unoszącymi się w powietrzu, różnokolorowymi krę­gami wycięć starożytnych liter, znaki kabały, i śpiewają w zamk­niętym ruchu przeznaczoną im melodię: grzmi tam swoim druzgo­czącym 44 magnum najcięższy i najmocniejszy spośród pistoletów Desert Eagle — „Pustynny Orzeł”; wyje tam klaksonem zbaczający z trasy Moskwa-Petersburg jaguar bossa, miliardera i kandydata na prezydenta Bryncałowa; ostrzą tam osełkami miecze rosyjscy gladiatorzy, dłużnicy mafii, odrabiając dług krwią i widowiskiem w sadzie zamku nowego ruskiego, szulera, najnowsza moda naj­lepszych; drży tam głos Marilyn Monroe, która trafiła do spisku naszych chłopaków z oddziału czwartego, kiedy bp dogadało się z cia, jeden za jednego, i zlikwidowali Kennedy’ego i Chruszczowa w celu wzrostu wojskowej równowagi, robota ekstra klasa.

...jak wozili każdego z nas na fotelu z oddziału na oddział, mieszając towarzystwo, słuchając, o czym rozmawiamy, i obser­wując, jak odnosimy się do siebie nawzajem.

Jak w gabinecie zabiegowym mierzyli ciśnienie, robili bada­nia, robili zdjęcia encefalogramem, rozkładali testy z obrazkami i słowami.

Najpierw nie do końca, potem do połowy, a później w ogóle tylko początek filmów nam puszczali, a książek czytali, kazali zga­dywać, jak się wszystko rozwinie i zakończy.

Jak Masza, do pasa podnosząca fartuch, pod którym nic nie było, zmieniała przed kandydatem pozy i mierzyła erekcję.

A Zara zawoziła nas potajemnie do pokoju lekarskiego, dawała i wypić, i zapalić, wciągała w serdeczne rozmowy i opowiadaliśmy jej o wszystkim. Taki między nimi panuje podział ról. Jedna uru­chamia, a druga rozkręca. Rozumiemy to doskonale, no i co z tego, dlaczegóżby nie? Oni tam już dawno doszli do tego, że z kobietami samowary współpracują lepiej...

Naprzód!!! Londyńska symfonia Haydna.

Oni — to prości mężczyźni o dobrych, otwartych i zmęczo­nych twarzach, ze smutnymi, wyrażającymi zrozumienie oczami. W zwyczajnych garniturach, pod zwyczajnymi, nie nowymi i nie starymi fartuchami. Pracownicy grupy, która trzyma nad nami do­zór. Było ich dwóch, i odwiedzali nas po kolei — Sergiej Iwanowicz i Semen Borisowicz, blondyn i brunet.

To oni postawili zadanie. Przychodzili z butelką, zagryzką oraz papierosami, opowiadali o wojnach, w których brali udział, i pokazywali blizny, a my doskonale rozumieliśmy, kim są i czego od nas chcą — ale w duszy z tym, bardzo się nam podobali i współ- | pracowaliśmy nie z jakąś tajną aż do przesady służbą „N”, prze­klętego i przerażającego kgb, kierowaną i podlegającą wyłącznie . Andropowowi, a która potem wyszła spod jego władzy, zaczęła pra- |cować na własną rękę i sprzątnęła samego Andropowa — a jakby ¿Wyłącznie z nimi, dobrymi chłopakami, z którymi się zaprzyjaź­niliśmy i polubiliśmy nawzajem, po ludzku ufaliśmy sobie i odczu­laliśmy przyjemność zrobienia czegoś dobrego, wzajemnie odda­

jąc sobie przysługę. Właśnie tak odbywa się prawdziwy werbunek dusz. A wy myśleliście, że jak?

Mówili trafne i słuszne rzeczy: o ogólnej zgniliźnie ustroju* - plugastwie klasy mianowanej, o konieczności odnowienia państwa I my oczywiście interesowaliśmy się tym, poziom entuzjazmu nam się podnosił, było po co żyć, i to jeszcze jak: nie byliśmy klockami odrażającymi kawałkami żywego mięsa, przerabiającego pokarm w gówno — byliśmy ważnymi, cennymi, potężnymi ludźmi, pra­cownikami, gospodarzami życia! Oczywiście zaczęliśmy z nimi współpracę, dlaczegóżby nie.

Widzieliśmy ich pochlebstwo i nieskomplikowane zamiary, a mimo to puszyliśmy się i byliśmy niesamowicie z siebie dumni

ze swoich umysłów, pamięci, przezorności, przenikliwości i wy­obraźni.

Wszystko było prawidłowo: w państwie totalitarnym tylko tajna policja ma środki i możliwości dokonania przewrotu. *

To, na kogo pracujemy w ostatecznym rozrachunku, jest deli­katną, bardzo delikatną kwestią.

Według idei, zakamuflowana struktura trzyma nas na nitce wewnątrz kgb — kto nas stworzył, ten nas również odgrzebał, kto nas odgrzebał, ten i wykorzysta, kto wykorzysta, ten i zagrzebie. To z jednej strony.

Z drugiej strony to reformatorzy pragnący dobra dla narodu i władzy dla siebie. A przecież znamy te wszystkie rewolucje zjada­jące swoich organizatorów na śniadanie i dzieci na obiad.

Z trzeciej strony Zachód, usa gorąco pragną, aby to Impe­rium przechyliło się i rozsypało. A co w tym niemożliwego — wa­ląc pieniądzem niczym łomem i podkupując wszystko i wszyst­kich jak leci, dojść do odpowiedniej grupy i gruchnąć twierdzę od wewnątrz? Dla kogo jest to korzystne? Pytanie podstawowe. Model opracowany, chociażby przez Niemców i bolszewików w ’17 roku.

Z czwartej strony lud, przygnieciony do granic możliwości, jak mysz pod miotłą nie piśnie nawet, zmęczył się. No, no. Cel kon­gresu amerykańskiego to dobro narodu sowieckiego. Miło.

A kiedy cztery ścianki się łączą, to powstaje skrzynka. Co mówi ścianka do ścianki? „Spotkamy się na rogu”.

I tylko z piątej strony, wieczka na górze: Chuja zrobimy to, czego oni chcą. Nie jesteśmy proletariatem, i cepu utracić się nie boimy, nosić go nie mamy na czym. Tak więc kto na kogo robi? Tak więc zobaczymy, kto na kogo robi. Przekonamy się.

I wychodząc, trzaskamy drzwiami tak, że wszystkim jeszcze długo dzwoni w uszach.

Ale jest coś jeszcze, coś jeszcze. Sami dla siebie jesteśmy ana­litycznym oddziałem. Godziny pracy mamy nienormowane, bo jakżeby inaczej. Bierzemy pod uwagę, wałkujemy i maglujemy wszystkie warianty, wszystkie sploty wydarzeń, wszystkie zwroty akcji. A żeby wszystko wziąć pod uwagę, wszystko trzeba wiedzieć. Zatem poza całą resztą — wszyscy, którzy się tutaj znajdują, są Ro­zumiejącymi.

A jeśli już zacząłeś myśleć i rozumieć, to nieuchronnie zdarza się coś niesamowitego. Nad czymkolwiek byśmy pomyśleli, nad obojętnie jakim drobiazgiem — w końcu dojdziemy do tego, jak jest na tym świecie wszystko zbudowane. To produkt uboczny na­szej działalności.

Ale to dla nich jest uboczny, a dla nas, ho, ho! I za to wszystko, koledzy, za to, co wam nawarzyliśmy i co musicie teraz wypić, rzu­camy wam, niczym sklep bon upominkowy za zrobione zakupy (cha, cha!), całą tę wiedzę.

Miny są, sprawdzono. Birbantujcie.

Kosztowało nas to życie.

Bez tego sensu nie ma ani w naszym życiu, ani w tej książce.

Co będziecie z nim robić? A skąd ja mogę wiedzieć? Bawicie się sami.

.

CZĘŚĆ 2

WSZYSTKO O ŻYCIU

Moim ulubionym bohaterem jest Sandy Pruel. Na ręku mam ta­tuaż: wiem wszystko. Najśmieszniejsze, że to prawda.

Od tej prawdy czasami ogarnia człowieka strach. Tak jak dźwięk rozprasza się w echo, tak strach rozprasza się w osamot­nienie.

Zdarzyło się to pewnej marcowej nocy podczas wiosennej bu­rzy. Zbliżały się moje trzydzieste trzecie urodziny, ten wiek.

Byłem ubogi, samotny i nieznany. Mieszkałem w obcym kraju. Było mi źle.

Dlaczego — dlaczego — dlaczego? Mogłem odnosić sukcesy, mieć rodzinę, pieniądze, pozycję. Byłem zdolniejszy, bardziej za­służony od tych, którzy w literaturze cieszyli się powodzeniem. Jak niesprawiedliwie zbudowany był ten świat, że mi było źle.

Sam wybrałem swoją drogę. I dobrnąłem do wyniku, który przewidziałem jako jeden z możliwych, który nie był przeze mnie pożądany. Dlaczego nie chciałem zmienić drogi?

W jaki sposób doszło do tej sytuacji? Dlaczego postąpiłem właśnie tak? Jak jestem skonstruowany, jak skonstruowany jest świat i jaki jest w tym wszystkim sens?...

Gdzie ten system odliczania, gdzie tęsknoty i cierpienia czło­wieka powiązane z ruchem postępowym historii, co jest celem końcowym i sensem tego ruchu? Jak stworzony został człowiek i jak stworzony został ten świat?

Płonęły błękitne błyskawice, zwalił się łoskot gromu niebie- skiego, mijała czwarta godzina dnia. Woda smagała szyby.

No, i jakoś tak zrozumiałem.

Jeśli myśli się długo i sumiennie, to w końcu zawsze się zrozu­mie. Po prostu mało kto dobrze myśli.

Przez długie lata leżałem nocami i obmyślałem Moją Książkę. Przyjemne zajęcie. Gdzie się miałem śpieszyć. Podziać się też nie miałem gdzie.

I kiedy tak ją obmyślałem, zacząłem wybierać pasujące do niej epigrafy. Epigrafów było dużo. Okazuje się, że w zasadzie wielcy ludzie to myśleli o tym samym. Trochę szkoda było je wyrzucać

zbyt dobrze pasowały. Ostatecznie zostawiłem około siedmiu sztuk — niech sobie będą:

Nie ma w życiu szczęścia.

Tatuaż

Dlaczego ludzie nudni bywają całkowicie szczęśliwi, a ludzie mądrzy i ciekawi znajdują w końcu sposób, aby zatruć życie i sobie i swoim bliskim, myślał.

Ernest Hemingway

Wielkie dusze potrzebują strawy.

Stendhal

Jeżeli przypuścimy, że życie ludzkie może być kierowane ro­zumem, wówczas zginie możliwość życia.

Lew Tołstoj

Libido i Tanatos.

Zygmunt Freud

E<= mc2

Albert Einstein

Albowiem czas jest blisko.

Apokalipsa

Teraz ja tu będę siedział, to mieszkanie dla niedźwiedzia.

Rosyjska bajka ludowa

ROZDZIAŁ PIERWSZY

1. POZNAJ SAMEGO SIEBIE20

Poznać samego siebie, ze swoją zwykłą podstępną ironicznością, zalecał już Sokrates. Jest to podstawowa konieczność, wydawałoby się najprostsza, a jednocześnie nieskończenie skomplikowana, po­zwalająca poznać całą resztę, to, co jest na zewnątrz.

Jest świat i człowiek; i jest człowiek na świecie, który obejmuje wszystko, zawiera w sobie również człowieka.

Filozofia antyczna poznawała świat za pomocą zwykłych słów i nie tracąc zdrowego rozsądku. Późniejsza filozofia, zagłębiając się w poznanie, rozdrabniała świat na pojedyncze zjawiska, rozdrab­niając się przy tym sama, wymyślała profesjonalną terminologię, rozpadała się na odosobnione i dodatkowe dyscypliny—iw końcu przekształciła się w ogromny zbiór mało zrozumiałych nurtów, jas­nych tylko dla profesjonalnych filozofów.

Ci filozofowie najróżniejszymi sposobami wyjaśniali ludziom to, co oni i tak od zawsze wiedzieli. Nie wystarczy dużo wiedzieć, żeby być mądrym. Opanowanie żargonu filozofów z nikogo nie zrobiło jeszcze Eklezjastesa.

Poznajemy świat przez siebie i za pośrednictwem siebie. Przez swoje uczucia i myślenie, za pośrednictwem centralnego układu nerwowego. Mamy do czynienia nie ze światem, tylko ze swo­imi wyobrażeniami o nim. Każda uczciwa filozofia jest ideali­

styczna, słusznie stwierdził Schopenhauer. Zaraz umrę i zburz Wszechświat, powiedział Vonnegut. Udowadniać można nawet bezsprzeczną prawdę, powiedział Wilde.

Ale kiedy na głowę spada nam cegła, to mamy do czynie- nia ze światem zewnętrznym — nie mając o tym zielonego po­jęcia, ponieważ świadomość została nam momentalnie odjęta przez tę cegłę, co wcale nie przeszkodziło jej sprawnie zdzielić was po łbie.

Słynna sprzeczność między materializmem a idealizmem, w sprawie prymatu materii lub świadomości jest paradoksem) i to paradoksem zmyślonym. Wojna pomiędzy mieszkańcami Lilli- putu i Belfusku.

Obaj, i idealista, i materialista, poznają przedmiot po jego od­biciu w lustrze. Filozofia jest nauką o odbiciu przedmiotów, mówi pierwszy. Nie, o przedmiotach w odbiciu, sprzeciwia się drugi. Je­śli nie potrafi pan odróżnić kawy od herbaty, to jaką to stanowi dla pana różnicę, pyta kelner. Obaj egzekwują prawdy, poznając poprzez siebie świat, który znajduje się poza nimi. Obaj mają do czynienia z systemem ja-świat. Dialektyczna jedność.

A jeśli znikną wszyscy ludzie, to czy reszta świata pozosta­nie? Tak. (Chociaż co się tak naprawdę stanie, będzie powiedziane niżej... to moment kluczowy, zasadniczy!). To znaczy, że materia istnieje i bez swojego odbicia w świadomości? Tak. A skąd my to wiemy? Z doświadczenia, to znaczy dlatego, że już ją w sobie odbi­liśmy. A jeśli nie odbilibyśmy jej, to co wtedy? Wtedy nie byłoby tej rozmowy, która inaczej przekształca się w scholastykę. A czym jest scholastyka? To metoda logicznych rozumowań, gdzie nieobecny jest jeden, wspólny dla wszystkich rozpatrywanych problemów układ odniesienia. Filozofia właściwie nie istnieje bez włączenia w siebie ludzkiej świadomości.

Na czym polega istota aporii w opowiastce o Achillesie i żół­wiu? Na tym, że układ odliczania czasu swobodnie się przepo­czwarza — w miejsce jednej skali zakłada się, że każdy odcinek czasu jest równy 1/10 poprzedniego. Logicznie jest to bez zarzutu, ale pierwotne naruszenie jedynego układu odliczania przekształca

zadanie w zadanie scholastyczne. Dokładnie tak samo jest z klu­czowym problemem filozofii.

To nauki przyrodnicze, ścisłe — fizyka, chemia, matematyka

dają wyniki, które nie zależą od osobowości i świadomości czło­wieka jako takiego, ale filozofia opiera się na historii, psychologii, socjologii, to znaczy na naukach o człowieku; spróbujmy usunąć z filozofii wszystko, co dotyczy człowieka, to nic z niej nie pozosta­nie. Jak można mówić o wnioskach filozofii, umownie wydzielając z obrazu świata człowieka?

Logicznie byłoby to eleganckie. Z punktu widzenia wewnątrz- naukowych dyskusji — owocne i interesujące! Pole do sporów! Przez stulecia napisano o tym całe biblioteki. Uważa się, że wzbo­gaciły one skarbnicę ludzkiej myśli. Wielkie umysły utworzyły Panteon, przez który nie można się przecisnąć.

A człowiek dalej cierpi, robi głupoty, rozrywa się między uczu­ciem a obowiązkiem, próbuje pojąć swoje postępowanie w tym świecie i często nie rozumie, dlaczego nie jest nic szczęśliwszy od takich starożytnych Greków na przykład, skoro od tego czasu tyle wielkich umysłów stworzyło tyle teorii filozoficznych. Nie mówiąc już o dobrobycie i progresie materialnymi

A człowiekiem tym, duszo moja, jesteś ty. Właśnie ty. I nikt inny.

I niczego w życiu nie zrozumiesz, dopóki nie zrozumiesz siebie.

Ponieważ ty jesteś połową, jedną stroną dialektycznej jed­ności: ty-świat.

Jeśli źle znasz, źle rozumiesz siebie — nie zrozumiesz niczego na tym świecie. Ponieważ świat to właśnie ty. Wszystko, co tylko istnieje, odbija się w tobie. Właśnie na podstawie tego odbicia wy­dajesz sądy o świecie. Każdy wnioskuje po sobie, aha; nie ma nic pewniejszego od banalnych prawd, bo potwierdzone są przez czas, powiedział Bamberger. A ten kulawy coś tam rozumiał.

Do tego, aby poznać siebie, są potrzebne tak naprawdę dwie rzeczy: uczciwość i czas. Uczciwość, aby spokojnie dokopywać się w sobie do prawdy, i czas, na to samo. Dlatego, że jeśli nie damy

rady zobaczyć prawdy w sobie — lustrze, odbijającym cały świat, to jak możemy liczyć na to, że zobaczymy to, co jest poza nami?

W pewnym sensie uczciwość i umysł są synonimami. I jedno i drugie to możliwość dostrzeżenia prawdy. Tutaj uczciwość jest sumiennością umysłu. Człowiek kopie w sobie, swoich wątp||i|H ciach, w dobrych i złych uczuciach i myślach, uświadamiając sobie motywy swoich poczynań, zdając sobie z nich sprawę, nawet, lub w szczególności, jeśli nie jest to dla niego przyjemne, taki się sobie nie podoba.

Cechą charakterystyczną ludzi jest upiększanie samego siebie, dostosowując się do moralności. Podobnie jak wielu śmiertelni­ków, kapitan le Vasseur najmniej interesował się prawdą o sobie. Uczciwe myślenie to najwyższe morale, powiedział Kartezjusz,

Prawdami moralność to dwie różne rzeczy, jak nominativus i imperativus.

Często trzeba postępować moralnie, ale myśleć prawidłowo można tylko zgodnie z prawdą. Moralność to gotowy i uleżany owoc cudzych rozmyślań.

Nie ma w człowieku żadnej cechy, której nie można podać w wątpliwość. Żeby zobaczyć świat, trzeba najpierw dobrze prze­trzeć lustro, w którym ten świat się odbija.

Potrzebna jest dobra pamięć. Trzeba odrobinę znać się na bio­logii, anatomii, fizjologii, psychologii. Trzeba mieć świadomość tego, jak działa nasz organizm. Trzeba przeczytać biografię swojej duszy.

I tylko wtedy można rozłożyć ręce i krzyknąć: Boże, dokąd mnie to zaprowadziło? Gdzie ja jestem?

2. POZNAĆ ŚWIAT

Prościej, prościej, jeszcze prościej. Lżej.

Jeśli człowiek zadaje sobie zupełnie naturalne i odwieczne py­tanie: Po co przyszedł na ten świat? Jaka jest jego rola i jego miejsce

na tym świecie? — powinien mieć przynajmniej harmonijne poję­cie o tym, czym jest ten świat i jak jest skonstruowany.

Fakty może znać każdy. Ale zrozumieć, pojąć prawa, któ­rych konkretnymi przejawami są fakty — to jest dopiero zadanie. Dojście do samej praprzyczyny zjawiska, ujrzenie harmonijnego obrazu przyczynowo-skutkowych powiązań świata — to jest za­danie. Jeśli nie posiada się harmonijnego obrazu w świadomości na stałe, to każdy sąd, każda teoria naukowa mogą przekształcić się w dowód na tę samą aporię, w której żółw zawsze będzie wy­przedzać Achillesa.

Na przykład. Przygotowując się do drugiej wojny światowej, Stalin zlikwidował prawie całe dowództwo swojej armii. Żaden wróg nie byłby wstanie zadać jej większych strat. Gdzie jest w tym cel, logika, sens, korzyść?!

Najprościej jest powtórzyć za starożytnymi Grekami, że kogo bogowie chcą pokarać, tego pozbawiają rozumu. Ale jeśli ludzie w swoich poczynaniach zawsze kierowaliby się rozumem, to inna byłaby historia i inny byłby sam człowiek. O roli rozumu mowa będzie później.

Sens stalinowskiej akcji polegał na tym, że: i. Państwo nie­ustannie potrzebowało niewolników — więźniów, zgodnie z zale­ceniem wybieranych ze wszystkich warstw społecznych. 2. Dzia­łalność organów represyjnych była oceniana na podstawie tego, ilu wrogów zaaresztują — takie organy były potrzebne totalitarnemu państwu, a ich funkcjonariusze wysługiwali się. 3. Konieczne było wyplenienie wszelkich możliwości nielojalności, odmienności po­glądów, przekształcenie armii w idealny, bezwarunkowo posłuszny Wodzowi organ: utrwalenie jednoosobowego kierownictwa, nie­odzownego dla potęgi armii, najprościej i najpewniej osiąga się przez strach.

A dalej pod uwagę bierze się zasady funkcjonowania wielo­piętrowej machiny biurokratycznej. Przed funkcjonariuszem — śrubką każdego piętra — postawione jest konkretne zadanie, do­pełnione konkretnym wyjaśnieniem, które powinno pobudzić

i uzasadnić jego konieczne i najlepsze wykonanie. Ale każda prze­

kładnia ma swoją sprawność i swoje straty energii. Biorąc to pod uwagę, moc przekładniowa na każdym trybie powinna mieć pe­wien zapas. Im większa i bardziej skomplikowana maszyna, tym większej zmianie ulegają początkowe założenia, czyli nakazy przez nią realizowane.

W przeddzień wielkiej wojny dyktator Stalin rozsądnie zde­cydował o przeprowadzeniu czystki dowództwa. Wszyscy wie­dzieli, że lepiej kropnąć niewinnego, niż przeoczyć winnego. Ap£ rat wykonawczy był ogromny, masywny, i rezultat, na tyle, na ile jest to możliwe w takim przypadku, przeszedł najśmielsze ocze­kiwania.

Proste. (Chociaż ten poziom analizy nie jest ostatnim stop­niem zbliżenia się do prawdy i praprzyczyny wydarzeń). I z ja- kimże tragicznym zdziwieniem szli na rozstrzelanie oraz do ła­grów uczciwi i oddani dowódcy!...

Z takim samym zdziwieniem latami główkował Edmund Dantes: Dlaczego, po co zamknięto go w ciemnicy zamku d’If? Mądremu, znającemu życie opatowi Farii potrzebny był kwadrans, żeby z pojedynczych faktów, przekazanych mu przez Dantesa, zło­żyć harmonijny obraz: kto, jak, kiedy i dlaczego zorganizował jego uwięzienie.

Dla przykładu właśnie to można nazwać wiedzą o życiu. (Cho­ciaż i tym razem nie jest to ostatni stopień zbliżenia się do praprzy­czyn wydarzeń; ale w danym przypadku Tajemnica Wszechświata nie interesowała współbiesiadnika).

Czym różni się Faria od Dantósa? Dłużej żył, czyli więcej wie­dział, więcej widział, więcej myślał.

Oczywiście, wielu wydaje się, że najprostszym sposobem po­znania świata jest przeczytanie mnóstwa mądrych książek, gdzie wszystko jest wyjaśnione. Taką formę wiedzy nazywa się doktry­nerstwem. Jeśli przyswojona pasywnie suma wiedzy tłumi zdol­ność do samodzielnego myślenia (u tego, oczywiście, kto w ogóle taką zdolność posiadał), to jaki z niej pożytek?

Typ trafaret gabinetowego naukowca — siwy mędrzec pośród gór książek, biegły w zakamarkach wszystkich nauk, którego z la-

twością nabierze każdy kanciarz, ponieważ realnego życia dziwak naukowiec nie zna.

łyp przeciwny: chytry kanciarz, obrotny cwaniak, który wie­rzy, że Słońce kręci się dookoła płaskiej Ziemi, i co interesuje go tylko dlatego, że w ciemnościach dogodniej się kradnie. Dosko­nale za to zna się na psychologii praktycznej konkretnych ludzi, których wystrychnął na dudka, skłaniając ich do robienia tego, czego on chciał.

I powiedzcie teraz, który z nich lepiej zna życie.

Obaj najlepiej. Po prostu na różnych poziomach. Byłoby do­brze oba typy wiedzy połączyć, prawda? Umownie przyjmując, są to dwie skrajne wiedze. Naukowiec jest przedstawicielem nauki czystej, a kanciarz stosowanej, i orientuje się w niej lepiej niż uni­wersyteccy profesorowie psychologii, mimo że nie zna żadnego terminu i w ogóle z trudem czyta.

Go ma do tego kanciarz? To, że przez całe swoje życie nie zdo­bywał wiedzy z książek, tylko uczył się wszystkiego poprzez do­świadczenie i własne rozważania. A dojście do prawdy poprzez własne rozważania już5 przez starożytnych Greków uważane było za najszlachetniejszy, godny mędrca sposób poznania.

Oczywiście nie obejdzie się bez doświadczenia. Jeśli samemu niczego się nie przeżyło, to jak można rozumieć innych, którzy przeżyli, rozumieli życie? Jak możesz o nim rozmyślać? Będą to spekulacje myślowe, które z logicznego punktu widzenia mogą być słuszne, ale będzie im brakowało ludzkich emocji, żywych właści­wości życia i rezultat okaże się mylny.

Kto będzie lepszym burmistrzem miasta: profesor — prawnik czy spryciarz — biznesmen? Drugi, drugi... Pierwszy lepiej w teorii wie, jak wszystko zorganizować, natomiast drugi zna lepiej prak­tyczne osobliwości miejskiego gospodarstwa i praktyczne sposoby wykonania zadania.

Jednak bez książek się nie da. To zrozumiałe, że trzeba coś przeczytać, aby w każdej z dziedzin mieć jakąś wiedzę wyjściową.

Ta współzależność: książki — osobiste doświadczenie — roz­myślanie, jest kwestią subtelną i indywidualną. Jeden przeczyta

bibliotekę i pozostanie osłem, drugi przeżyje wyjątkowe, różno­rodne, interesujące i ciężkie życie i za cholerę nic w nim nie zrozu­mie, trzeci myśli, myśli i posiadając genialne możliwości, wvriM śli rachunek różniczkowy lub teorię ewolucji, znane już setki lat przed nim... Potrzebna jest jakaś równowaga, harmonia wszyst­kich trzech zasad.

Wtedy ktoś może dojść do tego, że to on stanowi świat, oraz do tego, jak świat jest zbudowany... Przecież tajemnicami świata zwy­czajowo nazywamy to, o czym wiedzieć znikąd nie możemy, albo nie chcemy, albo nie umiemy. Ale w zasadzie zrozumieć można wszystko. Kto powiedział, że nie?

I wówczas, gdy ktoś zrozumie coś drogą rozmyślań, nazywa się to albo teorią, albo hipotezą, albo przypuszczeniem, albo do­mysłem. Później, przekonawszy się, mówią czasami z obrazą, że był to genialny domysł. Niby tego wiedzieć nie mógł, naukowo nie udowodnił, ale słusznie się domyślił, ha! Mądry był chłopak.

Nie. Domysł, jest mniej lub bardziej przypadkowym trafie­niem do celu. A rozumienie jest rozumieniem. To cel na ogólnej siatce celownika panoramicznego. Jeśli nie zrozumie się celu, spud­łuje się w życiu.

3. POZNAĆ SWOJE MIEJSCE I ROLĘ W TYM ŚWIECIE

O Boże! Daj mi siłę, bym zmieniał to, co zmienić mogę, daj mi cierpliwość, bym pogodził się z tym, czego zmienić nie jestem w stanie i daj mi mądrość, bym odróżnił jedno od drugiego.

Ogólnik: W młodości człowiek często przecenia swoje siły. Jak powiedział humorysta, człowiek może wszystko, dopóki nic nie robi. Co to oznacza? Człowiek wyobraża sobie siebie, swoje siły

i możliwości, i dopóki nie są one naprężone go granic, to on tych granic nie widzi, nie czuje, wie tylko, że zapas sił pozwala mu iść dalej, robić więcej. A gdy dorastając, natknie się na wszystkie duże przeszkody, odnajduje swoje granice. To znaczy, człowiek nie tyle

przecenia siebie, ile niedocenia niewypróbowanych jeszcze lub cał­kowicie nieznanych mu przeszkód.

A gdy zadufany w sobie młodzieniec spotka grupkę chuliga­nów, od razu oceni swoje siły — nie wygra, a banda zbije go z pew­nością, trzeba godzić się albo ulec, zwiać, albo zebrać swoją, sil­niejszą grupę. Obraz przeszkody jest jasny, jasna staje się również czyjaś rola oraz miejsce w sytuacji. Ponieważ obie strony wzajem­nego stosunku ja-świat,są zrozumiałe.

Jednak różni ludzie zachowują się w różny sposób. Człowiek fizycznie silny, ale tchórz, od razu zwieje. Wątły, ale niezwykle od­ważny, rzuci się do bójki, wiedząc, że i tak nie wygra. A trzeci, nie tylko zdecyduje się przystąpić do bandy, ale jeszcze stanie się jej liderem. I w rezultacie jeden zostanie przywódcą gangsterów, a drugi sędzią najwyższym.

Pewien wyrostek powiedział mi, że ma w nosie to, czym jest ten świat i jak jest zbudowany, chciałby tylko wiedzieć, jak ma w nim żyć21.1 nieborak męczył się dalej, nie wiedząc, jak ma żyć. Oczywiście inaczej być nie mogło. Będąc częścią całości, świata, człowiek nie może zrozumieć, czymże jest ta mała część, on ze swoim losem, jeśli nie pragnie zrozumieć całości — całego świata

i jego konstrukcji.

W społecznościach, mających surową hierarchię i sztywne tra­dycje, dokonywało się to w prosty sposób. Władcy rządzili, kapłani modlili się, wojownicy walczyli, chłopi orali. Tak skonstruowany jest świat i każdy powinien żyć w taki sposób, jak mu nakazano. A wyjaśnianiem reszty zajmowały się religia i mitologia. Tak było przez tysiąclecia.

Kodeks postępowania był w zasadzie jeden i ten sam. Trzeba było być uczciwym, odważnym, wiernym danemu słowu, silnym, pracowitym.

Dlaczego trzeba było? A dlatego. Bo tak zostało przyjęte. Ina­czej człowieka mogła spotkać kara, wygnanie albo pogarda, nie zaznałby człowiek ani szacunku, ani miłości, ani spokojnego życia.

Dlatego życie ludzi, postępujących według przyjętego kodeksu, H było gorsze od życia innych, co każdego zadowalało.

Z jednej strony, było to dobre i prawidłowe. Kultywowano za chowanie, które pozwalało wytrzymać i udoskonalić się w walce z przyrodą i wrogami. To, co sprzyja utrzymaniu się przy życiu i rozkwitaniu społeczeństwa, tzn. większości ludzi, jest prawdziwe w przeciwnym razie wszyscy byśmy zginęli. W tym przypadku kryterium prawdy jest praktyka, wszystko jest wyjaśniane i for­mowane poprzez doświadczenie pokoleń.

Z drugiej strony, te praktyczne polecenia odbierały ludziom konieczność myślenia i samodzielnego decydowania. Większość właściwie nigdy nie chciała (i nie mogła) myśleć i samodzielnie de­cydować. Ale niektórzy, ci o niespokojnych umysłach, zawsze chcieli dokopać się do wszystkich praprzyczyn samodzielnie. Spośród nich właśnie wywodzili się twórcy religijnych i filozoficznych teorii.

Dzieci zawsze pytają: Dlaczego? I dostają odpowiedź: Dlatego. W młodości to pytanie: Dlaczego? nabiera ogólniejszego charak­teru, a odpowiedź staje się coraz mniej zrozumiała: Dlatego, że istnieje tałde prawo przyrody, albo dlatego, że trzeba postępować dobrze, a nie źle, albo dlatego, że za to ukarzą, a to poprą. Sens py­tania staje się głębszy, sens odpowiedzi zachowuje prymitywno- -jednoznaczny charakter.

Co robisz?

Dźwigam kamienie.

Co robisz?

Zarabiam na utrzymanie.

Co robisz?

Buduję świątynię.

Młodość chce wiedzieć: Po co buduje się świątynię? Dlaczego jest to potrzebne? Dlaczego jest tak, że oni budują świątynię» jaki jest w tym sens.

To naturalne, że właśnie w młodości, podczas wyboru drogi człowiek próbuje uświadomić sobie swoje przeznaczenie, to, w ja­kim celu pojawił się na tym świecie. Potem te myśli i poruszenie ducha zwykle znikają, zacierają się, niekiedy.

Trzeba pracować, wykarmić rodzinę, kupić to, tamto, karierę

zbudować.

A potem na starość siedzi człowiek i myśli, na co potrzebne były mu wszystkie jego trudy i męczarnie? Na tamten świat niczego ze sobą nie zabierze. Może zostać mnichem, o wiekuistości pomy­śleć i modlitwą wypraszać przebaczenie grzechów...

I ktoś mądrze odpowiada mu: Człowiek powinien robić w ży- . ciu największe rzeczy, do których jest zdolny. Duży statek ma da­leko pływać. Ktoś pół świata podbije, ktoś sad posadzi, ktoś dzieci wychowa, każdemu swoje. Mogłeś zrobić to i tamto, a nie zrobiłeś. Nie odgadłeś swojego przeznaczenia. Głupi byłem i słaby, odpo­wiada starzec, i na kiego czorta to wszystko, świata się nie przerobi, marność nad marnościami, wszyscy umrzemy.

Otóż to! — odpowiada drugi, skoro koniec jest jeden, to nie warto szarpać się i naprężać, żyć trzeba w świętości, rozmyślając

0 wiekuistości i kruchości bytu.

Timor mówił na przykład: Światu potrzebny jest władca

1 tym władcą powinienem być ja. W tym przypadku zrozumiałe jest miejsce i rola człowieka. Przynajmniej dla niego i całego oto­czenia.

Sceptyk zapyta: Jaka z tego korzyść w skali światowej historii? Gdzie to imperium, gdzie ci Wielcy Mogołowie? Uczeni udzielają odpowiedzi o: scentralizowanym państwie, rozwoju materialnym, rozkwicie nauki i kultury... i tak oto znajdujemy się tutaj, pano­wie, tak.

Miejscem Diogenesa była beczka, a zajmował się myśleniem oraz burzeniem społecznego ładu. Ten, przed kim cały świat drżał w pyle, sterczał jak szpunt w otworze.

Większości nie podoba się ich miejsce i ze swojej roli nie są zadowoleni. To, że ich życie ułożyło się tak, a nie inaczej, tłumaczą dwoma słowami: charakter i okoliczności. Jest to jedna z form sta­rej, rodzicielskiej odpowiedzi: A bo tak. A dlaczego taki charakter?

A dlaczego takie okoliczności? Bo takie są geny i stopień rozwoju stosunków społeczno-ekonomicznych. A dlaczego? Dalej, głębie): Dlaczego? Dlaczego? I — po co? Po co?

Ach, gdybyśmy wiedzieli, po co cierpimy, wyłamują palce bo- haterowie Czechowa.

I wychodzi na to, że jeśli człowiek zaczął myśleć i nie moie przestać, to niewystarczająca będzie dla niego wiedza o sobie i świecie, niewystarczająca będzie wiedza o jego roli na tym świe- cie, będzie chciał wiedzieć, po co i jak w ogóle to wszystko.

4. JAK, PO CO, DLACZEGO CZŁOWIEK I ŚWIAT :

Nastolatek, młodzieniec z uwagą i bardzo szczegółowo wpatruje się w siebie. Nie ma dla dojrzewającej duszy rzeczy ważniejszej i bar­dziej interesującej od niej samej.

Poprzez siebie człowiek dorasta w świecie, rozpychając go bo­kami w miejscach, w których się z nim styka. Na tyle, na ile jest skłonny i zdolny (i na ile okoliczności pozwalają), poznaje go, jego zasady i budowę.

Problemy, kim być i co robić, wybór (mniej lub bardziej świa­domy) miejsca i roli, są wzajemnie uwarunkowane dwoma pierw­szymi momentami. W praktyce, gdy tylko człowiek zajmuje swoje miejsce, od razu styka się z tymi zewnętrznymi i wewnętrznymi problemami, które pobudzają go do poznania samego sobie i ota­czającego świata. Natomiast podczas analizy, uzmysławiania, gdy tylko człowiek zrozumie siebie i świat, uświadamia sobie swoje miejsce.

Ja-świat-moja rola i miejsce.

Ten niesłychanie uproszczony schemat, to krótkie powtórze­nie tego, co zostało powiedziane wyżej — potrzebne jest do jed­nego: wskazania drogi do odpowiedzi na wszystkie pytania.

Co to znaczy, że na wszystkie? Na wszystkie dotyczące dzia­łalności człowieka i ludzkości. Zarówno praktycznej, jak i we­wnętrznej.

Nie, nie na te, jak być zdrowym i bogatym, jak zwyciężyć wroga, lecz na te, po co, dlaczego, w jakim celu do tego właśnie

człowiek dąży (i oczywiście do wielu innych rzeczy), a bywa, że do rzeczy całkowicie przeciwnych.

Sto tysięcy razy dlaczego. Siedem filarów mądrości.

Każdy mężczyzna ma drugi, chłopięcy wiek. Najczęściej jest to trzynaście lat. Uczucia są wyostrzone. Siły gwałtownie rosną. Doświadczenie zwiększa się z godziny na godzinę, nie nadąża być uświadomione. Krzywdy i radości palą jak nigdy później. Pew­ność siebie, pragnienie, romantyzm. Przez cały czas, niepoświę- cony zajęciom, nastolatek myśli (jest taki gatunek — zamyślony nastolatek). Zadaje więcej pytań i szuka więcej odpowiedzi, niż ich znajduje, bo nie ma na to czasu, jego wewnętrzne życie jest wypeł­nione, intensywne i szybkie, konkretne doświadczenie i wiedza są niewielkie, życie ciągle przerywa mu rozmyślanie i odciąga go od niego, a wraz z wiekiem, stabilizując się w życiowym zajęciu, myśli człowiek coraz mniej i rzadziej.

Intelekt jako zdolność do analizowania informacji i wypro­wadzania wniosków formuje się do piętnastego roku życia. Bieda polega na tym, że na początku brakuje informacji, a potem wykań­czają się, obumierają komórki nerwowe, i w miarę nagromadzenia informacji spada zdolność do jej analizowania.

Filozofów na miarę Diogenesa w naszych czasach nie ma. Fi­lozofowie bronią swoich prac, wydają książki, wykładają na uni­wersytetach i wypełniają swoją niszę socjalną w społeczeństwie. Trudno sobie wyobrazić, że dorosły człowiek szlaja się po ulicy, całe życie nic nie robiąc, nie mając żadnych zajęć i obowiązków i po prostu myśli — nieśpiesznie i nieustannie. Jak zamyślony na­stolatek.

Znalazł się taki człowiek. Jak zaczął rozmyślać nad czymś w młodości, tak rozmyślał przez całe życie.

Mając czternaście lat, próbowałem zrozumieć, dlaczego ża­rówka elektryczna świeci. Wyjaśniono mi: różnica potencjałów elektrycznych — strumień elektronów — zderzenia z wiązaniem molekularnym — wydzielenie energii cieplnej — promieniowanie elektromagnetyczne. No dobrze: A dlaczego wydziela się przy tym energia? Tak, wszystko się zgadza (na pewno?), ale kolejny stopień

zagłębienia się w problemie: A dlaczego? Dlaczego różnica poten- cjałów? Gdzie jest odpowiedź na ostatnie dlaczego? Nie ma odpo* wiedzi na ostatnie dlaczego; bo takie jest prawo przyrody. >^W

A zatem, wychodzi na to, że każda nasza wiedza pracuje na zasadzie czarnej skrzynki — wiemy, że jeśli wetkniemy w nią w ten sposób, to wyjdzie inaczej. Istota transformacji zachodzącej MilPI dzy przyczyną a skutkiem pozostaje skryta pod tabliczką „Prawo Przyrody”. Rzucony do góry kamień spada w dół z powodu prawa powszechnego ciążenia. Prawo to jest uzasadnione fizycznie i ma­tematycznie. Ale, niech to diabli, dlaczego ono w ogóle istnieje? Po co, dlaczego, i ostatecznie, w jaki sposób?

Wtedy mówi się o niewyczerpanym bogactwie i nieskończo­ności poznania.

Albo o istnieniu jakiegoś niepoznanego jeszcze Wyższego Prawa Przyrody.

Albo o Bogu. Który wszystko tak stworzył, a nam nie jest dane do końca zrozumieć Jego opatrzność.

I już zawsze będzie tak, że Achilles nigdy nie dogoni żółwia. Nasza świadomość nigdy nie dotrze do istoty pierwotnej, praprzy­czyny zjawiska. Ale w dalszym ciągu będzie podsuwać się do niej coraz bliżej i bliżej.

Tym sposobem ja do teraz nie wiem, dlaczego żarówka świeci.

Jeśli zwyczajnie podejdziemy do Achillesa i żółwia z linijką i stoperem, to nietrudno będzie określić punkt, w którym ten drugi dogoni i prześcignie pierwszego.

Każda nauka uzbrojona jest w swoją linijkę. Czasami, waląc się nawzajem tymi linijkami, nauki wyrażają sprzeciw wobec prawd przez siebie głoszonych.

Jedna, najważniejsza linijka dla wszystkich, niczym miecz króla Artura, nikomu złapać się nie dała. Nie wynika z tego jesz­cze, że nikt tym mieczem władać nie może.

W Hiszpanii jest król. Ten król się znalazł. Tym królem je- stem ja.

Istnieje anegdota o tym, jak problem związku czasu i prze­

strzeni rozwiązał sierżant Iwanow, który rozkazał swojemu pluto­nowi kopać rów od płotu do obiadu.

Istota jednej linijki polegałaby na tym, że można byłoby nią mierzyć wszystko, począwszy od świadomości człowieka, na bu­dowie wszechświata kończąc.

Człowiek — punkt początkowy, Świat — punkt końcowy, Jego Miejsce — ruchomy wizjer, za pomocą którego cechuje się skalę i wartość podziału.

I wówczas...

Wówczas zrozumiałe staną się odruchy duszy względem prze­znaczenia wszechświata. Związek dążenia do szczęścia z ruchem dążącym do samounicestwienia. Na czym polega istota nieodzow­nego cierpienia? I czymże jest Bóg oraz jak to rozumieć?

Czy ta wiedza pomoże człowiekowi w życiu? Może pomóc bar­dzo. W tym sensie, że oczy otwarte lepsze są od zamkniętych. Kto rozumie to, co nieuchronne, ten nie szarpie się na darmo.

Wszystkie teorie religijne i filozoficzne tak czy inaczej zawie­rały w sobie imperatyw zachowania. Motywowane były one naj­bardziej prymitywnie jak tylko można — pożytkiem dla samego człowieka, w tym lub pozagrobowym życiu. Ale jak można wyda­wać sądy o człowieku i pożytku dla niego, jeśli nie istnieje jeden sąd w kwestii tego, czym ten pożytek jest? Jeden widzi go w przy­jemności, drugi w zdrowiu i spokoju, trzeci w społecznej pomyśl­ności. Najpierw trzeba wszystko zrozumieć, a potem można decy­dować, jak samemu żyć.

W tym sensie ogólny system rozumienia życia i świata oswo- badza człowieka od jakiegokolwiek dogmatu, jakiegokolwiek przy­musu — tak jak widzący może swobodnie wybrać każdą drogę w otaczającej go przestrzeni, korelując z okolicą i swoim pragnie­niem, w porównaniu z widzącym źle, którego gdzieś tam popy­chają.

Wiedza to wolność. Banalne to jak wszystkie prawdy. I za­sługuje na powtórzenie oraz zrozumienie jak wszystkie banalne prawdy.

Ja nikogo nie popycham.

INTRODUKCJA

WIEDZA I DOMYSŁ

W roku 400 przed narodzinami Chrystusa Ksenofont przypro­wadził do domu dziesięć tysięcy greckich żołnierzy. Byli najem­nicy rozgromionego przez Artakserksesa Cyrusa w ciągu piętnastu miesięcy przeszli z wojownikami przez obce kraje cztery tysiące ki­lometrów. Narodziła się nowa taktyka piechoty. Do historii wszedł pochód.

Utalentowany praktyk i teoretyk Ksenofont zostawił prace do­tyczące sztuki wojennej: Anabazę i Cyropedię. Przez wiele stuleci studiowano je na wszystkich akademiach wojskowych.

W połowie xx wieku docent Akademii Wojskowej im. M.W. Frunzego, pułkownik Razin, zaszczycił Ksenofonta komentarzem, podkreślając, że twierdzeniem, iż taktyka, jest znikomą częścią strategii, Ksenofont wyraził prawidłowe założenie o związku stra­tegii i taktyki. Powiedział również, że Ksenofont nie mógł tego wiedzieć, było zbyt wcześnie, myśl wojenna była słabo rozwinięta, ale domyślić się zdołał, zuch chłopak. Mowa o pułkowniku i uczo­nym, który położył kamień węgielny pod strategię i taktykę jako nauki, teoretycznie uzasadniwszy ich podział i związek.

Kimże był Ksenofont i kimże był Razin? I co takiego wiedział drugi, czego pierwszy tylko się domyślał? Przecież jeden z nich stworzył naukę, którą drugi tylko zgłębiał.

Karły na ramionach gigantów. Wielka wiedza mało rozumie­jących.

A zatem jeśli ktoś drogą rozmyślań i analizy własnego do­świadczenia oraz uogólnienia znanych faktów dochodzi do pra­widłowych wniosków, do prawdy, to nie jest to domysłem, lecz rozumieniem, czyli wiedzą. Dowody wniosków mogą być przez zwolenników poparte, pomnożone, uzasadnione poprzez wydo­skonalony aparat naukowy — ale wiedza pierwszych odkrywców nie redukuje się przez to do domysłu.

Trzy tysiące lat temu Fenicjanie budowali cudownej żeglow- ności okręty. Każdy absolwent współczesnego instytutu budowy okrętów zna teorię budowy statku o wiele lepiej niż oni. Z punktu widzenia tej nauki fenickie okręty były zadziwiająco racjonalne, doskonałe w swoim rodzaju. Odwieczni żeglarze, wiedzieli chło­pacy, jak je budować. Nazywać tę wiedzę domysłem byłoby niemą­drze i obraźliwie.

W xii wieku Hindusi robili bułat. Metalu, przeznaczonego do wyrobu broni, o takiej jakości, nie osiąga się nawet obecnie. Wy­kształceni Europejczycy odkrywali utracony sekret przez dwieście lat. Otwierane były instytuty stali i stopów, dokonywano odkryć w chemii i broniono miliony rozpraw naukowych. Chmara człon­ków akademii nauk, a starożytna wiedza dalej pozostaje nieod- tworzona. Dzisiejsi uczeni, nie potrafiący zrozumieć, snują na ten temat domysły.

Czym różni się domysł od rozumienia (wiedzy)?

W domyśle prawidłowy wniosek kształtuje się drogą intuicji, irracjonalności, opuszczeniem logicznych ogniw- Co więcej, pier­wotne założenie może być nieprawidłowe łub w ogóle nie istnieć. Może zostać stworzony nieprawidłowy, niewłaściwy system dowo­dów, a wniosek mimo to będzie prawidłowy. Metoda prób i błędów, olśnienia, dopasowanie rozwiązania zadania do znanej (pożądanej) już odpowiedzi.

Wiedza u podstawy posiada prawidłowe, naturalne założenie i dochodzi do wniosku logicznymi, następującymi po sobie oraz powijanymi drogami, opierając się na łańcuchu wiarygodnych momentów, faktów.

Teoria i hipoteza zamienia brakujące ogniwa lub samo za­

łożenie logicznie możliwymi przypuszczeniami, domysłami co pozwala na zbudowanie harmonijnego obrazu wyjaśnienia wniosku.

Tak to z grubsza wygląda.

Wszystko to tylko po to, aby pokazać, że niniejszy utwór nie jest ani domysłem, ani hipotezą, tylko wiedzą.

Wszystko jest proste. Kiedy to pojmiesz.

Pozdrowienia dla Kortezów od jajka Kolumba.

ROZDZIAŁ DRUGI

1. ILUZJA

CZEGO CHCEMY? CO JEST CZŁOWIEKOWI POTRZEBNE? Niegłupie pytanie, co? Sakramentalna formuła. Można powiedzieć, że to py­tanie wszystkich czasów i narodów.

Mędrcy, uczeni, filozofowie wszystkich krajów i epok stwo­rzyli na ten temat masę teorii. Życia by nie starczyło, żeby wszyst­kie poznać. A może nie miałoby to sensu. Ponieważ w życiu każdy musi odpowiedzieć na to pytanie samodzielnie. Punktem wyjścia dla każdego są okoliczności własnego życia i własnych potrzeb. Każdy mniej lub bardziej zestawia swoje potrzeby ze swoimi moż­liwościami.

A zatem nie będziemy wdawać się w książkowe mądrości; jak to się mówi, filozofia filozofią, a życie życiem. I właśnie od życia będziemy wychodzić. Od tego, co każdemu człowiekowi jest znane, dla każdego zrozumiałe i bliskie.

Chodźcie, wyjdźmy z kamerą na ulicę, przeprowadźmy sondaż wśród tysiąca, albo lepiej wśród dziesięciu tysięcy, albo nawet stu tysięcy ludzi. Oczywiście, jeśli spytamy po prostu: Czego potrze­bujecie? — mogą nie zrozumieć. Mogą się obrazić i dać po uszach, bo arogancko gburowato to brzmi. Dobrze, zapytamy w bardziej uprzejmy sposób: Proszę powiedzieć, co uważa Pan/Pani za naj­ważniejsze dla człowieka? A tępakom wyjaśnimy: No a Pan/Pani — jak Pan/Pani myśli: Co dla człowieka jest w życiu najważniejsze?

Ostrożni i rozważni mogą odpowiedzieć: Tb zależy od czło-

wieka. Lub: No, dla każdego co innego. Do tych się przyczepią Oczywiście, ale przecież są jakieś wspólne dla wszystkich ludzi po trzeby, niezbędne rzeczy, zapotrzebowania, prawda?

Przeprowadzano wiele takich ankiet. I przeważnie o||HH dzi były takie same:

1. Zdrowie. Nie być chorym, kaleką, nie cierpieć fizycznie, być pełnowartościowym człowiekiem. Młodzi ludzie rzadko stawiali zdrowie na pierwszym miejscu, starzy — prawie zawsze. To zro­zumiałe: młodość jest zdrowa i mało się nad tym zastanawia, 1 dla starców i chorych oczywiste jest, że jak zdrowia nie ma, to i trudno cokolwiek robić, dla bliskich jest to ciężar i strapienie, i ogólnie czer­pie się z życia mniej przyjemności. Zdrowie, jak to się mówi, nie jest na wszystko w życiu warunkiem wystarczającym, ale koniecznym.

2. Szczęście rodziny i krewnych. Żeby dzieci wyrosły na ludzi zdrowych, mądrych, dobrych, bogatych, żeby rodzice nie choro­wali, żyli długo i w dostatku.

3. Materialne zabezpieczenie. Mieć wszystkie potrzebne rze­czy, pieniądze na wydatki i oszczędności na czarną godzinę, żyć lepiej od niektórych, a w każdym razie nie gorzej od innych.

4. Dobra praca. Żeby się podobała, dawała zadowolenie, była prestiżowa.

5. Szacunek otoczenia, dobre stosunki z ludźmi, ich wysoka ocena o nas.

6. (Może być pierwsze, szczególnie wśród młodych) Miłość. Kochać z wzajemnością, być w miłości szczęśliwym, mieć bliskiego człowieka, z którym można się wszystkim podzielić, nie być sa­motnym.

7. Kariera. Mieć w życiu duży cel i osiągnąć go.

8. Sława. Żeby wszyscy nas znali i żeby uważali za Bóg wie kogo.

9. Chcemy dużo podróżować, zobaczyć świat, poznawać inte­resujących ludzi i ogólnie żyć ciekawie, pełną piersią.

Tak to mniej więcej wygląda. I z pewnością każdy tego chce. L dalibóg, żaden normalny człowiek nie ma do tego zastrzeżeń.

Wszyscy normalni ludzie tego chcą. I jeśli nie mają czegoś

z wyliczonych rzeczy, to w zasadzie chcieliby swoją sytuację w ja­kiś sposób poprawić, ulepszyć.

Jest to najdokładniejszy wskaźnik wartości w oczach ludzi — wszyscy rodzice życzą tych pomyślności swoim dzieciom. Najważ­niejsze, żeby to wszystko było. Pozostałe rzeczy już tak ważne nie są, później; jak się uda; jak Bóg da. Czego jeszcze chcieć?

zdrowie. Ludzie zaprzepaszczają je wszelkimi sposobami. Piją, palą, zażywają narkotyki. Zbyt dużo jedzą, niedosypiają, mało się ruszają. Wytężają się, denerwują. Z początku machają na to ręką, potem usprawiedliwiają się wszystkimi możliwymi powodami. A jeśli ktoś skrupulatnie dba o swoje zdrowie, to w oczach otocze­nia jest człowiekiem niepełnowartościowym, idiotą z lekka.

szczęście rodziny. Kłócą się, tyranizują bliskich, łżą, zdradzają, przywłaszczają pieniądze. Zapominają o rodzicach, porzucają dzieci. Zagłębiają się we własne sprawy i interesy tak mocno, że dla rodziny nie mają już czasu. Piją, szlajają się nie wiadomo gdzie, wplątują się w podejrzane awantury. Szczęśliwa rodzina to praw­dziwa rzadkość.

materialne zabezpieczenie. Przegrywają w grach hazardowych wszystko. Biorą udział w aferach i bankrutują. W pogoni za zbęd­nym pozbawiają się koniecznego. Piją. Lenią się. Odmawiają do­brze płatnej pracy na korzyść słabo płatnej, tłumacząc to zasadami moralnymi albo zainteresowaniem. Tracą pieniądze na jawnie nie­potrzebne rzeczy, a gdy nastaje ciężka chwila, idą przez świat jak biedacy.

dobra praca. Większość ludzi ma obojętny stosunek do swojej pracy albo, co więcej, nienawidzi jej. Gdyby mogli żyć z renty, rzu­ciliby ją z radością. Marzą, aby zrzucić to jarzmo i, eh, żyć tak, jak ma się ochotę. Męczą się, wyczerpują, marzą o urlopie. Wy­rabiają dniówkę dla pieniędzy, które w takiej ilości wcale nie są niezbędne.

szacunek otoczenia. No już to chciałoby się mieć w nosie! Bo przecież otoczenie to w większości albo swołocz, albo głupcy, a naj- częściej jedno i drugie. Jest zawistne. Wszystkich mierzy własna miarą. Nie wybacza cudzych sukcesów albo tworzy sobie idola Chcemy robić to, na co mamy ochotę, a jeśli społeczeństwu się to nie podoba, to niech się udławi. Ostatecznie stworzymy dla niego lnfage

pseudoobraz, który się jemu spodoba. I schowamy się za nim.

miłość. Jeśli prawie wszyscy ludzie chcą kochać i być kochanymi** to zgodnie z prawem wielkich liczb większość powinna to osiągnąć.

Życie przekonuje nas, że nic podobnego. Zdarza się to nieczę­sto. Właściwie dlaczego?

Może za słabo chcą? Nie, codziennie ludzie kończą z sobą z powodu nieszczęśliwej miłości. Przy czym prawdziwie kończy z sobą nieznaczna mniejszość, a większość nieszczęśliwych robi to byle jak i często z powodzeniem żyje dalej.

Może ze względu na swoje, tak to nazwijmy, warunki nie za­sługują? W takim razie najpiękniejsi, najsilniejsi, najmądrzejsi, najbogatsi i najbardziej energiczni powinni odnosić zdecydowa­nie większe sukcesy w miłości niż inni. Ale gdzie tam! Spójrzcie na mające pecha w miłości gwiazdy kina i top modelki — uskar­żają się, rozwodzą, kompromitują i nie mogą osiągnąć tego, czego pragną. Z drugiej strony jest najzwyklejsza para, jedno drugim nacieszyć się nie może, a sąsiedzi im zazdroszczą.

Może nieudacznicy za mało się starają? Hm. Jednym wszystko wychodzi dobrze tak samo z siebie, a inni całe życie zadręczają się, przebierają wśród partnerów, nie osiągając żadnego końcowego sukcesu.

Można poświęcić swoją miłość dla całego świata, dokonywać legendarnych, bohaterskich czynów i wyjść na tym jak Zabłocki na mydle.

Dlaczego ta najważniejsza wartość tak często związana jest z ogromem cierpienia, biedy i wszelkich nieszczęść? Uprawiać seks, rodzić dzieci i osiągać sukcesy w życiu można i bez miłości. I He mnie) kłopotów. Do czego jest ona potrzebna?

Mędrcy długo myśleli nad tym problemem i poinformowali ludzkość, że jest w tej sprawie wiele niuansów, ale mówiąc ogólnie, to Wielka Tajemnica. Wielkie dzięki mędrcom, zawsze potrafią po­wiedzieć coś, jeśli nie pożytecznego, to przynajmniej pocieszającego.

kariera. Wytężenie, obłuda, szarpanie nerwów, wicie się przed kierownictwem, znoszenie wymówek, parcie do przodu kosztem innych. Zostać królem reklamy, samochodów czy bossem korpora­cji budowlanej? Reklama próbuje wpychać niepotrzebne gówno, od samochodów nie ma jak się po ulicach przepchnąć, ludzie spłacają pół życia dług za mieszkanie, chociaż tam tylko nocują... i na to chcemy zużyć swoją egzystencję?

sława. Spójrzmy na niedoścignioną sławę Napoleona. Spustoszone kraje i w rezultacie dwa miliony trupów. Spróbujmy ogłosić nasz zamiar osiągnięcia takiej sławy zawczasu, a otoczenie zastosuje wszystkie środki, aby skrócić nas o głowę.

Bywa i sława nieszkodliwa. Gorliwie trenujemy plucie, splu­wamy najdalej na świecie i trafiamy do Księgi Rekordów Guin- nessa. Zasłużone ukoronowanie kariery idioty.

Sława sportowca! Zaprzepaszczone zdrowie, skrócone życie, reżim, przepełniony najcięższym wysiłkiem i surowymi ograni­czeniami. I co odpowiemy na progu Bramy Niebieskiej Apostołowi Piotrowi, gdy zapyta: Co robiłeś w życiu? — Skakałem w dal.

Spróbujcie wniknąć w zachowanie tych, którzy oddają swoje pieniądze, aby szaleć na stadionach. Pewien mistrz świata wres- tlingu powiedział: „Tym kretynom, którzy przychodzą na nas pa­trzeć, prawnie zabroniłbym posiadania dzieci. Czyż nie lepiej sa­memu zająć się sportem, niż popijać piwo i oglądać piłkę nożną?” Jak mawiał Arkadij Rajkin: „Dwadzieścia dwa buhaje pomnożyć przez dwie godziny... ileż pożytku mogliby przynieść!”

Bezsensowne zajęcie! Ale ludzie szaleją na jego punkcie. Ko­rona stworzenia, unikatowy mózg w głowie! A służy ta głowa do tego, żeby nią piłkę odbijać lub bić pięścią w rękawicy ściśle okre­ślonej wagi. I po to obdarzył Bóg człowieka rozumem?

Gwiazda kina, gwiazda pop... Niech wytłumaczą: dlacz|§i chcą, żeby nieznajomi ludzie naklejali na ściany ich zdjęcia i dobijali się do ich drzwi? Aż tak lubią ludzi? To niech wstąpią do Bractwa Miłosierdzia i rozdadzą potrzebującym wszystko, co posiadają. A już jutro wielbiciele przetrząsną ich brudy i oplują. A pojutrze zapomną.

A mimo to chce się. Idź ty...

władza. Ziomku mój ukochany, zarazo niespokojna, no i po co tobie władza? Jeśli żyjesz w dostatku, spokoju i szacunku? Po co ci ogromny gabinet, co, w małym już się nie mieścisz? Po co pchasz się do rządu, co, zebrali się tak twoi najlepsi koledzy? Przecież żywcem się zjedzą, i ty również gryźć będziesz. W telewizorze wdzięczyć się zachciało, twarz ci się twoja podoba? To zrób w domu ściany z lu­ster. Krajowi chciałeś wyświadczyć przysługę? Wielu was. I wszyscy zawalają sprawę. A potem żalą się na niewdzięczność narodu. A na­ród pomstuje i na wybory nie chodzi.

Słyszeliście kiedykolwiek, aby mędrzec sięgał po władzę?...

wolność i pełnia życia. Ludzie dokonują przestępstw, wiedząc, że przypłacą to wolnością. Trafiają do więzienia za swoje przekona­nia. I ze łzą w oku śpiewają o wolności.

Sami jednak nie przestają tworzyć takich państw, gdzie wolnoś­cią nawet nie pachnie. I nawet wolni ludzie w wolnych państwach za­wsze w końcu organizują sobie życie tak, że każdego dnia wykonują swoje obowiązki, swój dług — grzęzną w nużącym i niekończącym się sznurze codziennych spraw. I o wszystkich ich krokach i czynach przesądza ten system i ten sposób życia, który sami sobie wybrali, narzucili. Robią nie to, co im się podoba, tylko to, co trzeba. I uty­skują, i wzdychają: Ach, dalekie kraje, ach, egzotyczne wyprawy...

Miejmy wszystko w nosie, idźmy się powłóczyć, podrapmy się w cieniu po brzuchu. Nie, nie można tak: rodzina, dzieci, praca, opinia otoczenia, rata za mieszkanie. I prawie każdy okazuje się niewolnikiem — niewolnikiem własnego wyobrażenia tego, jakpo- winien żyć.

Okazuje się, według Marksa, że nie ma żadnej wolności, a je­dyna tylko świadoma konieczność... Dajmy spokój! Jedzenie głod­nemu, dach bezdomnemu — to jest konieczność. A pracowanie po godzinach, trzęsienie się nad każdym groszem, żeby kupić nowy sa­mochód, zamiast z przyjaciółmi wódkę wypić, dłużej odpoczywać i bawić się — jaka to konieczność?

Posłuchajcie, kto nie miał ochoty przynajmniej raz powiedzieć kierownikowi w twarz, że jest chamem i głupkiem i odejść, trzas­nąwszy drzwiami? Przeżyłby, to nic takiego. A mimo to gryziemy się w język, kochając przy tym wolność i marząc o robieniu tego, na co mamy ochotę.

A przecież znajdziemy przyczyny i usprawiedliwienie wszyst­kiego. A jeśli znajdzie się miłujący prawdę, który zawsze robi i mówi to, co mu się podoba, to dożywa swoich dni, jeśli nie w więzieniu, to w przytułku.

Owoc wolności to kula u nogi katorżnika.

filozoficzna łamigłówka. Pewnego razu na rynku w starożyt­nych Atenach Sokrates powiadomił współmieszkańców miasta, któ­rzy podeszli uszczknąć jego mądrości: „Zamierzam poświęcić resztę swojego życia na znalezienie odpowiedzi na jedno tylko pytanie

dlaczego ludzie, wiedząc, jak postępować poprawnie, dla dobra, postępują źle, sobie na szkodę”. Od tego czasu minęło dwa i pół ty­siąca lat, ruiny Aten znajdują się na dawnym miejscu i jak dawniej odległa jest odpowiedź na to pytanie.

Nikt nie ma śmiałości twierdzić, że ludzie są istotami prostymi. Rozumieją jedno, chcą drugie, a robią trzecie. I gdyby przynajmniej byli zadowoleni z siebie i otaczającej rzeczywistości. Nie, wiecznie są z czegoś niezadowoleni, wiecznie coś im się nie podoba. A jeśli się uspokajają, to bądźcie pewni, że nie na długo.

Można oczywiście westchnąć, powiedzieć, że ludzie nie są do­skonali* trzeba kształtować ich poglądy i zmieniać psychikę. Prze­cież ludzie są tacy, jacy są, kształtowali się tysiące lat i w czym są lepsi od starożytnych Greków i Rzymian? Co, są mądrzejsi albo szczęśliwsi?

207

iii^M

utopia i progres. W stapzytności ludzie ułożyli mit o Złot-m Wieku, kiedy wszyscy wszystko mieli i wszystkim było dobrze W nowych czasach powzięli zamiar urządzenia Złotego Wiek sa­modzielnie — za pomocą nauki i techniki, uzbroiwszy się w teorię progresu. Żeby wszyscy pracowali według możliwości i zaspokoili wszystkie swoje potrzeby. Proste, jak wszystko, co genialne.

Dalej, przyłączmy się do olbrzymiego doświadczenia. Stwórzmy taki świat, w którym wszyscy będą zdrowi, będą mieli zapewniony byt, będą szanowani, będą pracować, będą wolni, bez zbędnego luk­susu. Powiedzmy, takie idealne państwo Platona, tylko na miejscu niewolników roboty. Utopię sir Thomasa Morea.

W zasadzie, w ’17 roku bolszewicy takie państwo zainicjo­wali. Bardzo chcieli, żeby wszystko było dobrze. Koszmarna wy­szła z tego historia. Pięćdziesiąt milionów zabitych i rozpad kraju. Boże, uchowaj.

Ale twórcy socjalizmu jako nauki zupełnie nie tego chcieli. So­cjalizm uczy tworzenia takiego państwa, w którym wszystkim lu­dziom byłoby dobrze, żeby wszyscy mieli w życiu te najważniejsze rzeczy, o których była mowa. I są spore osiągnięcia na tym polu.

Powiedzmy, taka Szwecja. Kwitnący kraj. Materialny dostatek Demokracja. Przeanalizujmy według punktów:

Zdrowie. Stawiamy plus: wysoka średnia długości życia, do­skonała medycyna i farmaceutyka, odpowiednie warunki, aby za­jąć się sportem.

Szczęście rodziny. Plus. Przepiękne przedszkola, szkoły, za­bawki, obozy letnie, dla starszych eleganckie domy starców, z do­brymi pokojami, dobrym jedzeniem, opiekuńczym personelem i wszelką pomocą medyczną.

Materialne zabezpieczenie. Dwa plusy. Biedakiem w Szwecji można być tylko wtedy, gdy ktoś się bardzo postara. Bezrobotny? Brak pieniędzy na mieszkanie, jedzenie, utrzymanie dzieci? Pro­szę, masz bezpłatne mieszkanie, bezpłatną edukację dla dzieci, bez­płatną opiekę medyczną, bezpłatne przejazdy transportem i jeszcze pieniądze na jedzenie, ubranie i inne nieuniknione wydatki. Nie wzbogacisz się, ale będziesz żyć jak człowiek. Zbyt dużo zarabiasz?

A masz podatki, nie warto pozwalać sobie na zbytek, te pieniądze pójdą do posiadających mniej, nie ma zatem sensu się wysilać, pró­bując zarobić zbyt wiele.

Dobra praca. Plus. Wybieraj, jaką chcesz. Żadnych ograniczeń. Uczciwy dobór chcących. Nie podoba się? Idź na zasiłek, jeśli nic ci nie pasuje, możesz się niczym nie zajmować.

Szacunek otoczenia. Plus. Porządni obywatele, szanujący się na­wzajem, przestrzegają przyzwoitości, i wszyscy są z ciebie zadowoleni

Dzieci! Zadanie polega na tym, aby dowiedzieć się: Czego bra­kuje Szwedom?

A czegoś im na pewno brakuje, ponieważ Szwecja pewnie dzierży pierwsze miejsce na świecie pod względem liczby samo­bójstw przypadających na głowę. Otóż to.

To nie z powodu nieszczęśliwej miłości tak przeraźliwie cier­pią mocniej od innych. To ta wolność seksu, to te małżeństwa mię­dzy homoseksualistami, to to leczenie impotencji.

Dostatek, pomyślność, spokój i namydlona pętla.

I w czasie, kiedy psychologowie wszelkimi sposobami uprzy­tamniają sobie te wzajemne powiązania, wiele państw wyłazi ze skóry, żeby osiągnąć poziom Szwecji i być we wszystkim do niej podobnym. Tymczasem Szwedzi starają się ograniczyć potok spragnionych emigrantów z biednych krajów, uskarżając się przy tym na nudę, samotność i brak sensu życia.

.. .Można wyobrazić sobie ból głowy Boga, który starał się dać człowiekowi wszystko, co było mu potrzebne.

QVO vadis — dokąd idziesz? Ale podstawowa część ludności chce żyć. A jeszcze bardziej żyć dobrze.

I okazuje się, że żeby człowiek miał wszystko, co potrzebne i pożądane, powinien najpierw w ogóle żyć, istnieć. Do tego jest mu potrzebna planeta, nadająca się do zamieszkania. Jest taka pla­neta — na razie. I co robi nasz człowiek rozumny? Z zadziwia­jącą energią zamienia ją w planetę nienadającą się do zamieszka­nia. Wycina lasy, zanieczyszcza oceany, wypompowuje wnętrze, wyniszcza glebę, więcej szczegółów w gazetach. Niby zaczęliśmy

mniej szkodzić, jesteśmy ostrożniejsi, przyjmujemy ustawy itwo- rżymy komisje do spraw ochrony otaczającego nas środowiska, ale tendencja pozostaje niezmienna. A przecież człowiek rozumie, że sam pozbawia się rzeczy najkonieczniejszej w imię czegoś zbęd­nego: dobrą odzież wyrzuca, niezjedzone produkty niszczy -- ale kontynuuje swoje wysiłki w pocie czoła. Bydlę.

Naukowcy ostrzegają, że jeszcze kilka stuleci i kaput. To nic odpowiadają ludzie, nasi potomkowie coś wymyślą. A nuż ułoży się jakoś. Nie, innych przyciśnijcie, bo ja to swój milion na ropie muszę zarobić, i ani grosza mniej.

Nieśmiertelny Szwejk miał znajomego, oberżystę Palivcę, miz­antropa i grubianina, którego wszystkie rozważania sprowadzały się do konkluzji: Człowiek myśli, że jest Koroną Stworzenia, atak naprawdę jest gównem.

Samokrytycyzm to niewątpliwie rzecz bardzo przydatna, ale chciałoby się wyciągnąć z tego jakieś konstruktywne wnioski.

Towarzyszu, marnie u nas z konstruktywnymi wnioskami. Rozkładają się w ziemi kości oświeconych mędrców i żarliwych wojowników o szczęście ludzkości, niszczeją i rozsypują się mi­liardy książek w niezliczonych bibliotekach, i nie przynosi daleki wiatr żadnej odpowiedzi.

Sami łammy sobie nad tym głowę, męczmy się: Dlaczego tak jest? Po co żyjemy? Czego potrzebujemy? Ludzie żyją źle!... Ale dlaczego?!

Dlaczego nie można żyć wyłącznie w zgodzie ze swoim ro­zumem i sumieniem? Wiemy często, że uczynek będzie zły, ale chcemy go dokonać. Chcemy przyjemności, ale nie obywamy się bez cierpienia. Dlaczego nie wychodzi tak, żeby było dobrze?

Dlaczego, często z własnej woli, postępujemy wbrew własnej wiedzy o swojej pomyślności i szczęściu? Dlaczego gubimy siebie?

Uwijamy się całe życie, trudzimy, cieszymy się, zadręczamy i czym się to wszystko kończy?... Pozdrowienia od króla Salomona. Wszystko przeminie — wygrawerowane było na jego pierścieniu. I to również przeminie — było wygrawerowane na jego stronie we* wnętrznej.

Niezależnie od tego, z jakim problemem życiowym byśmy się zma­gali, mamy do tego tylko dwie rzeczy: pamięć i rozum. W pamięci przechowywane jest całe doświadczenie i wiedza — wspominamy i rozważamy.

Właściwie żyjemy tylko w chwili obecnej. Życie jest jak listewka

o szerokości chwili, która porusza się po przestrzeni czasu—jeszcze nieistniejąca przyszłość na chwilę staje się realną i konkretną teraź­niejszością, i natychmiast odchodzi do przeżytej przeszłości.

Wspomnienia każdy zawsze ma przy sobie. Dopóki ma się zdrowy rozum i niezawodną pamięć — wszystko można zrozu­mieć, we wszystkim się połapiemy.

I my w świecie, i świat w nas. Człowiek jest tym, co pamięta.

co człowiek pamięta? Uśmiech mamy, pas ojca, zepsutą za­bawkę, pierwszy dzwonek w szkole, pierwszą miłość, pierwszą na­uczycielkę... cholera... nie mogę sobie przypomnieć, jak się na­zywała. Główne życiowe etapy, punkty zwrotne kariery... zawsze zapominam datę ślubu.

I kiedy zaczynamy wspominać, to dziwimy się, że o tak wielu rzeczach się zapomniało, że tak wiele się wytarło, przykryło mgiełką. Czasami rozstrzygało się życie, tak drogo to kosztowało: wojna, więzienie, śmierć... i już nie przypominamy sobie imion, dat, szczegółów. Jedno się pamięta, a drugie ulatuje zupełnie.

Najczęściej przypominają się rzeczy błahe, szczególnie nad ranem, podczas bezsenności. Niedorzeczne epizody, sceny, obrazy. Gdzież podziała się harmonijna, jasna kanwa mojego życia?

Pamięć to oczywiście narzędzie niedoskonałe, a na czym po­lega logika tej niedoskonałości? Z dzieciństwa pamiętam pobudza­jący zapach świeżo obdartego kija klonowego, ale nie mogę sobie przypomnieć imienia chłopca z sąsiedztwa, idola i opiekuna, który jako pierwszy dał mi przeczytać Wyspę skarbów

ważne nieważne. Zgodnie z założeniem człowiek powinien pamiętać najważniejsze wydarzenia w swoim życiu.

Ale któż nie zetknął się z takim problemem, gdy z powodu jakiejś głupiej potrzeby piszemy autobiografię na jedną, dwie strony i nagle trudno sobie przypomnieć, gdzie i kiedy się jeź­dziło, jak zmieniło pracę, ile zarabiało. A przecież to było takie ważne, tak do tego dążyliśmy!

Historycy wiedzą, że nikt nie kłamie tak zawzięcie jak we­terani, autorzy pamiętników. Prawdziwe fakty i szczegóły mie­szają się z tymi wymyślonymi oraz, zwyczajnie, z dziurami w pa- mięci. Generał zapomina o przebiegu bitwy, lotnik o trasie lotu, strzelec o budowie broni. Za to zdobyczny zegarek szwajcarski, który odebrał mu dowódca, pamięta z najdrobniejszymi szcze­gółami.

Zapomina człowiek, w której ławce siedziała ukochana dziew­czyna, jej adres i telefon, w co była ubrana i co powiedziała na pierwszym spotkaniu, a pamięta, jak wyłamywała ząbki z grze­bienia, kiedy się z nią na to spotkanie umawiał.

Zapomina się, jak na imię mieli koledzy, z którymi praco­wało się w tajdze, a pamięta, jak ukradło majstrowi siekierę. Z czasów wojska pamięta się nazwisko dowódcy wywiadu i zu­pełnie nie pamięta, czego uczył. Brednie. Każdy może wytężyć pamięć i przekonać się, że nie pamięta o wszystkim, co wydawało się takie ważne.

nieodległe odległe. Nietrudno zaprzeczyć, że nie wolno pamiętać wszystkiego przez całe życie, stare wspomnienia są wy­pierane przez świeższe. Tak jakby pamięć miała termin ważności dla każdej rzeczy — dla czegoś trzy lata, dla czegoś innego dwa­dzieścia. Objętość pamięci jest ograniczona, i gdy minie termin ważności, stara informacja jest zamieniana przez nową — zupeł­nie jak produkt w magazynie zapasów nienaruszalnych.

A zatem dlaczego imiona i twarze szkolnych przyjaciół pa­mięta się lepiej niż imiona i twarze niedawnych współpracow­ników?

Wszyscy znają specyficzną strategię pamięci: zapominać wczorajsze wydarzenia, ale pamiętać te dawno minione. Mylą się globalne kataklizmy polityczne ostatnich lat, ale wspaniale pamięta się dzień lotu Gagarina.

obiektywne i subiektywne. Można wysunąć przypuszcze­nie, że mocniej człowiek pamięta nie to, co jest najważniejsze dla niego samego, ale wydarzenia epokowe, wielkie dokonania: wojny, rewolucje, katastrofy. Może pamięć poszczególnego człowieka, niezależnie od jego najlepszych chęci, w pierwszej kolejności od­powiada potrzebie kolektywnej pamięci ludzkości?

Aha... Dziennikarze i sędziowie śledczy już dawno zażarto­wali, że nikt nie kłamie tak jak naoczni świadkowie. Niedołężny weteran ’i8 roku zapomniał nazwę swojej armii konnej, zapo­mniał kierunek marszu, a pamięta, jak w poły długich, kawaler­skich płaszczy wszywali metalowe kulki, żeby je obciążyć i żeby na wietrze nie trzepotały.

Rozumiecie, nie pamięta, jak go mobilizowano w ’41, ale pa­mięta, jak go matka wysyłała w kolejkę po sól.

I proszę, jak tu stworzyć obiektywny obraz przeszłości.

potrzebne — niepotrzebne. Mimo to pamięć nie jest bez­sensownym nagromadzeniem przeszłości. Ma swoją funkcję, jak wszystko, co jest w człowieku. Trzeba pamiętać przede wszyst­kim to, co w życiu jest dla nas konieczne. Swoje imię, język, adres, krewnych, pracownicze nawyki. Zupełna utrata pamięci w wyniku urazu, choroby, cofa człowieka do stanu niemowlęco- -zwierzęcego: nie potrafi posługiwać się łyżką, korzystać z sedesu, nie może żyć bez opieki.

Ale czym wyjaśnić wtedy fakt, że można zapomnieć o waż­nym spotkaniu, a w wyznaczonej na nie chwili przypomnieć so­bie, jak w dzieciństwie dostało się rower? Czym rozgniewała Boga staruszka, która nie pamięta imion najbliższych, twarzy, zgubiła notes z adresami krewnych, myli imię własnej pomocy domowej, ale z zapałem opisuje jej szczegóły swoich panieńskich strojów?

Jeśli to skleroza, to dlaczego cechuje się taką dziwną selelmHj nością?

I skąd sławetne roztargnienie wielkich naukowców i artystów którzy zapominają o wyjazdach, obiadach i w ogóle czasami nie wiedzą, gdzie się znajdują?

strategiczna i operacyjna. Dawno już ustalono, że pamięć, mó­wiąc umownie, ma dwie części zajmujące się przechowywanie^ długotrwałym i odnawianiem w miarę konieczności. W pierwszej zachowywane jest wszystko, co najważniejsze dla osobowości czło­wieka, zapełnia się tę część w dzieciństwie i młodości, kiedy czło­wiek się kształtuje. A w drugiej znajdują się wszystkie detale, ko­nieczne człowiekowi do życia w chwili obecnej. Zmieniają się one wraz z okolicznościami i są łatwiej zapominane, nić są tak głęboko wyryte. Jest to zrozumiałe.

Niezrozumiałe jest co innego, to, że w części strategicznej znaj­duje się masa śmieci i nieobecne są wspomnienia rzeczy ważnych, a z części operacyjnej znikają czasami najświeższe fakty.

Macie, proszę, filozofię: po udarze, kiedy porażone zostają pewne odcinki mózgu i tracą one zdolność do pracy, często cał­kowicie lub częściowo, zostaje utracona zdolność mowy. Człowiek zapomniał słów, wymawia tylko kilka. I to jakie? Oczywiście prze­kleństwa, przerażając i bez tego martwiącą się rodzinę. (Po poda­niu dawki narkozy dzieje się tak samo). Czy był zagorzałym amato­rem brzydkich słów? Nie, był inteligentnym człowiekiem. Dlaczego przekleństwa, na co one potrzebne, co ma do tego jego osobowość? Oto przykład mocno wyrytych słów i pojęć.

dobre i złe. Otóż Freud, z charakterystyczną dla niego prostotą, rozwiązywał ten problem tak. Człowiek pamięta to, co chce pa­miętać, a czego nie chce, to zapomina. Pamięta coś, co jest przy­jemne, podoba się, wzmaga szacunek samego siebie. A zapomina

o nieprzyjemnościach i brzydkich czynach. Moralność i miłość własna wymagają, abyśmy otrzymywali w życiu (w tym także od wspomnień) zadowolenie, to znaczy żyli w zgodzie ze sobą, swoją

osobowością, swoimi potrzebami. Jeśli się to nie pokrywa, to za­czyna nas męczyć sumienie, skrucha lub niezaspokojone pragnie­nia, krótko mówiąc, pojawiają się negatywne emocje. Pojawia się rozdźwięk z samym sobą. Jesteśmy z siebie niezadowoleni, a po­radzić na to nic nie możemy, skoro dokonało się to w przeszłości. Przeszkadza to w życiu, doprowadza do chorób psychicznych. Dla­tego człowiek podświadomie, prowadzony instynktem życia, na­rzuca porządek w swojej pamięci, czyści ją, odpowiednio dobiera. Przecież każdy chce, aby jego życie było lepsze. Otóż w przeszłości jawi się ono lepszym, niż było w rzeczywistości. Miłe będzie to, co przeminie.

Wszystko wygląda tak prawdopodobnie. Człowiek potrafi łu­dzić samego siebie. Nawet w lustrze widzi siebie nie takiego, jak na zdjęciu z zaskoczenia — przybiera przed samym sobą dziarską minę, nadaje twarzy odpowiedni wyraz. Zawyżona samoocena to rzecz powszechna. A któż nas poprawi w zwierciadle przeszłości, jesteśmy jej całkowitymi panami. I myśmy byli kiedyś kłusakami: Wszystkie staruchy były kiedyś pięknościami, wszyscy starcy ju­nakami23.

Tak, miło jest wspominać to, co dobre: miłość, przyjemności, bohaterstwo. Znowu przeżywa się wszystko w wyobraźni, marzy-

cielsko dokonuje korekcji, żeby wszystko było jeszcze lepsze To co złe się przegania. Z czasem już nie rozróżnia się, co naprawŁf miało miejsce, a co zostało podkolorowane. Rozum przed szkodą bierze rewanż: Tak miało być! I pamięć niezmiennie jest popra­wiana ideałem zachowania, ideałem własnego wizerunku.

Zgodnie z tą logiką nieprzyjemne i męczące wspomnienia powinny z pamięci zniknąć. Do czego potrzebne są jałowe, nega­tywne emocje?

Ano nie. Każdy ma swój skryty kuferek strasznych wspo­mnień. Uczynki, niewybaczone sobie do samej śmierci. NiMfl pienione zniewagi. Fatalne błędy. Napłyną nagle i słychać jęk na zewnątrz — ból i wstyd pali. Przez całe życie.

Wynika z tego, że: człowiek raczej pamięta dobre niż złe, ra­czej ważne niż nieważne, raczej nowe niż stare, to znaczy, że pa­mięć jest zbudowana mądrze i zrozumiale. Ale tylko po części. A po części jest zupełnie na odwrót: o nieważnych drobiazgach pamięta się długo, a zapomina się o ważnych i dobrych wydarze­niach. Interesująca sztuka.

a jak przebiega zapominanie? Widzimy coś, słyszymy, wy­czuwamy dotykiem, czujemy węchem. Poprzez komórki nerwowe informacja z narządów zmysłu napływa do określonych odcin­ków kory i ośrodków podkorowych mózgu — powstaje sygnał!

I w komórce mózgu zostaje zachowane coś na kształt odcisku tego sygnału. Na żądanie innego obszaru mózgu komórki pa­mięci odtwarzają, powtarzają ten otrzymany kiedyś sygnał. Pro­cesy mają miejsce na poziomach (bio-) fizycznym, chemicznymi elektrycznym — naczynia rozszerzają się, zwiększa się dopływ krwi, aktywuje się wykształcanie elementów i substancji, zmienia się różnica potencjałów elektrycznych jądra i membrany komórek. Wiadomo, że dla polepszenia pamięci korzystny jest jod i fosfor, że encefalogram nagrywający na taśmie strumienie bioelektrycz­nych różnych odcinków mózgu mówi o jego stanie i zdrowiu. Co będzie dalej? Na razie nauka nie orientuje się w stanie rzeczy.

To znaczy. Podczas przypominania określone komórki mózgu

pobudzają się, aktywizują, pobierają niewielką ilość energii orga­nizmu i przekształcając ją w impulsy centralnego układu nerwo­wego, odtwarzają sygnał jako kombinację napięcia, którą kiedyś otrzymały z zewnątrz na przechowanie. I w naszej świadomości ożywają wyobrażenia, dźwięki, formy.

Zgodnie z logiką rzeczy, im silniejszy był otrzymany sygnał, im większe było pobudzenie narządów zmysłu, które poprzez ob­wodowy układ nerwowy zostało przekazane do centralnego, tym mocniej zostanie wyryty, tym mocniej może zostać odtworzony. To jak wystrzał i odrzut, dźwięk i echo, działanie i przeciwdziała­nie. Im większa rana, tym większa i na dłużej pozostająca blizna, im cięższa noga, tym głębszy ślad.

Wszystko zależy od siły pobudzenia nerwów.

Nazywamy to po prostu siłą doznania. Przeżywania, odczuć Ostrością wrażenia.

Przy takim podejściu wszystko można wyjaśnić.

pamięć profesjonalna i ćwiczenia. Nauczyciele i trenerzy wie­dzą lepiej od innych, że pamięć rozwija się dzięki ustawicznym ćwiczeniom. Wywiadowca ćwiczy pamięć wzrokową, muzyk — muzyczną. Wypracowuje nawyk koncentrowania uwagi na tym, co jest potrzebne. W miarę postępu świadomy wysiłek zostaje za­mieniony przez refleks. Zwiększa się pobudzenie zapamiętujących stref mózgu.

Dlatego jeden człowiek ma fenomenalną pamięć do twarzy, drugi do melodii, trzeci do formuł matematycznych. Z wiekiem system nerwowy staje się słabszy, słabnie pamięć, ale u starców profesjonalistów rekompensowane jest to reflektorową zdolnością do pobudzenia ośrodków pamięciowych. Dzięki czemu zapamię­tują czasami to, co trzeba, lepiej od ludzi młodych, ale nieprzygo­towanych.

W szkole żeby uczeń zapamiętał jakąś definicję, zaleca się ją nie tylko przeczytać, ale i zapisać, a także powiedzieć na głos: włą­cza się pamięć wzrokowa, motoryczna i słuchowa — wszystkie trzy drogi wpływu informacji pracują na jedno i to samo zapamięta-

nie, wzmacniając się nawzajem, dzięki czemu ognisko pobudzenia w ośrodkach podkorowych mózgu rozdyma się jakby trzema stru. mykami zamiast jednym.

PAMięć i intelekt. Skoro tak, to aktywny rozum, silny i sywny układ nerwowy oznacza dobrą pamięć. Odznaczało sienią wielu geniuszy, jak Napoleon lub Edison. Ale istniały również ab- solutnie pospolite osobowości z nadzwyczajną pamięcią. Co wię­cej, znane są przypadki (w psychiatrii uważane za patologiczni kiedy człowiek pamięta absolutnie wszystko, co poznał, zobaczył, przeżył — z taką samą wyrazistością pamięta ważne wydarzenia i błahe detale. Ludzie tacy nie są mądrzy ani aktywni, poza tym nie żyją długo. Spróbujcie no tylko pamiętać wszystko, kiedy układ nerwowy ciągle obciążony jest gigantycznym wysiłkiem*«^!

Ale czy zła pamięć odpowiada niskiemu poziomowi intelektu? Również niekoniecznie. Jeden z przykładów genialnego naukowca ze złą pamięcią to Einstein. Nie interesował się szczegółami, zaj­mowały go idee abstrakcyjne — na nich się skupiał, w tym osiągnął wyżyny. Wytężona praca ośrodków pamięci niekoniecznie oznacza wytężoną pracę pozostałych obszarów. A słabość pamięci to jesz­cze nie słabość całego rozumu. Chociaż jest to ze sobą powiązane, bo pobudzenie w mózgu nie jest wcale lokalne, rozprzestrzenia się na sąsiednie odcinki.

No ale zależy, co kogo pobudza.

starość młodość. Banalne: w dzieciństwie i młodości pamięć jest dobra, na starość zła. Komórki nerwowe z wiekiem wapnieją, obumierają, nie ma czym pamiętać. Młode nerwy są świeże, szyb­kie, czułe na bodźce. Zaczyna się odkładanie informacji potrzeb­nych do kształtowania osobowości na całe życie. A płyną one ży­wiołowo, bardzo chaotycznie, szerokim strumieniem. Dlatego nawet nic nieznaczące obrazy, jak widok z okna, pies sąsiada, su­kienka krewnej utrwalają się często na całe życie. Trwale zapamię­tywane są krzywdy i radości — to z dorosłego punktu widzenia ich powody wydają się błahe, dziecko przeżywa je mocno. Nie chodzi

tu o powód do odczuwania, ale o samą zdolność do tego, bo powód to się już zawsze znajdzie. Dziecko łatwo i szybko się pobudza: ła­two się śmieje, łatwo płacze, łatwo przyswaja języki i nawyki. Od­czucia są świeże, emocje intensywne, doznania silne, ostre.

nowość i doświadczenie. W dzieciństwie, w młodości wiele rze­czy odbywa się po raz pierwszy. A pierwszy raz to odkrycie czegoś nowego, zetknięcie się z nieznanym, zrozumienie niewiadomego. Brać czy uciekać? Przyjaciel czy wróg? Co to znaczy, co robić, jak reagować? Organizm mobilizuje się do granic możliwości, nie wiedząc, na co ma być gotowy. Na wszystko! Granice zjawiska są niepoznane, niewiadome! Dochodzi do maksymalnego pobudze­nia, z zapasem. Chuligan z nożem nie wydaje się tak straszny jak zjawa z kosą o północy. Niby nie ma różnicy w tym, kto i jak chce cię zabić, niebezpieczeństwo jest jednakowe. Ale nie, chuligan jest przewidywalny, a nie wiemy, czego oczekiwać od zwidy i jak się przed nią ratować, nawet najodważniejszemu rycerzowi włosy dęba staną.

Pierwszy raz zapamiętuje się wyraźnie. Wraz z powtarzal­nością wydarzeń doznania się przytępiają, zaciera się wrażenie — wiemy już, co to takiego i jak na to reagować, zbytnie pobudzenie nie ma sensu.

Żołnierze i przestępcy lepiej od innych wiedzą, że oczekiwanie na ewentualną śmierć (atak, areszt) jest zwykle straszniejsze i bar­dziej męczące niż bezpośrednie spotkanie z zagrożeniem. Przecież najgorszy moment w boju to chwila oczekiwania na atak Nieokre­śloność i nierozstrzygalność sytuacji wyniszczają, organizm mobi­lizuje się, spina do spotkania i walki — nie da się długo wytrzymać pobudzenia o takiej sile, przeciążona psychika nie wytrzymuje. Otóż młodości, pierwszemu egzaminowi, pierwszej bliskości z ko­bietą, pierwszemu przestępstwu i pierwszej walce towarzyszy ana­logiczne napięcie: mobilizacja wobec nieznanego, i dlatego zostaje ono wyryte w pamięci, jest pamiętane.

Ludzie starzy odczuwają wszystko słabiej. Nerwy im się zszar­pały, serce ledwo co popycha krew, ogólnie organizm jest już nie

taki, jak był. Nagromadził również doświadczenie — wszystko jest w życiu wiadome, wypróbowane. Instynkt życia osłabł. Niemoż­liwe jest takie pobudzenie jak kiedyś. I skąd w takim razie ma się brać dobra pamięć...

przypadkowe czynniki. Fragmentaryczność wielu wspomnień z życia człowieka jest jakby swobodna. Pobudzenie odczuwania silne, nieprzeciętne doznania zależą od różnych czynników, zwy­kle nie bierzemy ich pod uwagę.

Powiedzmy, że według osobistego biorytmu wypada dzień ak­tywności danej osoby. Nerwy reagują również na skoki ciśnienia atmosferycznego. Ostatnimi czasy człowiek ten dużo pracował, jest przemęczony, a tego akurat dnia ma wolne i pogoda jest idealna. Od dzieci przyszedł miły list. W świetle lampy ulicznej widzi zie­lone liście na tle ciemnobłękitnego nieba i na długo zapamiętuje ten kadr. Pięknie. Dobrze. Chwila zadziwiającej i czystej radości w duszy.

Lub wprost przeciwnie, wszystko szło doskonale i nagle kio­skarka nas zwymyślała. Gdyby do tego momentu nie było tak do­brze, to machnęlibyśmy ręką i zapomnieli A tak pamiętamy...

było nie było. Dlaczego pamięć o tym, co nie miało miejsca, jest mocniejsza od pamięci o tym, co faktycznie się wydarzyło?

Powiedzmy, że dla mężczyzn właściwe jest wspominanie kobiet, z którymi coś ich łączyło. Opisując wszystko w jaskrawych kolorach i wzbogacając szczegóły. Pozytywne emocje, przyjemne doznania, dobre i bogate życie w przeszłości, rozumiemy to. Ale nierzadko, a nawet często, silniejsze i intensywniejsze wspomnienia wywołują te kobiety, których mężczyzna nigdy nie posiadł. Dlaczego? Albo nie zależało mu tak bardzo, aby doprowadzić sprawę do końca, albo zwyczajnie dostał kosza — chodzi o to, że te wspomnienia powinny być słabsze od tych, gdzie przynajmniej jest co wspominać.

Ale nie — mężczyzna rysuje sobie w wyobraźni nieziemską rozkosz, której nie odczuwał nawet z kobietami o wiele bardziej pożądanymi i bliższymi.

W tym wypadku silne pobudzenie pozostało bez naturalnego I rozwiązania. To pobudzenie wyryło się w mózgu. Jeśli mężczyzna I przespał się z kimś, to słabnące, zanikające doznania (sprzykrzyło I się, doszło do rozstania, uczucia ostygły) nawarstwiły się, zasłoniły I tę osobę, wyparły ją. A jeśli rozstał się z kobietą na starcie, to ta I w fantazjach erotycznych jest niczym Kleopatra.

Niedokonane czyny, niespełnione pragnienia pamięta się do- I brze, bo faktycznego rozwiązania i w związku z tym naturalnego I zaspokojenia nie było.

Pamiętamy doznania. W tym sensie, że u podstaw każdego I wspomnienia leży pobudzenie odczuć.

I pobudzenie otępienie. Dlatego wydarzenia niezwykle ważne I w życiu nie zawsze dokładnie się pamięta. Więzień — odsiadujący I piętnaście lat w obozie — cudem przeżył, każdego dnia w chło- I dzie i głodzie, bliski załamania. Każdy dzień przeżywał ostatkiem I sił. Wydawałoby się, że wszystko powinno wyryć się w pamięci I na amen. A gdzieżby tam wszystko... Z powodu okropnego prze- I ciążenia następuje otępienie, człowiek ciągnie jak na autopilocie. I Rankiem do baraku przychodzi brygadzista i odczytuje spis: „Ty, I ty, ty i ty—po obiedzie zostaniecie rozstrzelani”. Rozstrzelanie jak I rozstrzelanie, półtrup nie posiadał już żadnych emocji. Takie histo­rie opowiadał pisarz Siergiej Śniegów, który spędził siedemnaście lat w strefach podbiegunowych na pracach przymusowych, a był to człowiek o niebywałym zdrowiu. I mówił, że w pamięci zostaje, oprócz rzadkich przypadków zakłócających codzienny rytm życia, tylko to skrajne otępienie spowodowane mękami.

A gdyby człowiek spędził tak tylko siedem dni, to zapamię­tałby każdą godzinę tego tygodnia do samej śmierci.

Co pamięta piechur z wojny, nie polegając na glansowanych pamiętnikach i jubileuszowych mityngach? Ogromne, dręczące zmęczenie. Chciało się odpocząć, pospać. Do tego ciągłe, wyczer­pujące wyczekiwanie niebezpieczeństwa, że mogą cię zabić. Marze­nie, żeby wycofać się z pierwszej linii. Wszystkie inne wspomnienia są na dalszym miejscu, mniej wyraźne.

rzeczywistość i wrażenib. Nie chodzi o samą rzeczywisto^, lecz o to, jakie wrażenie na nas wywarła.

Jakiś człowiek umiera z pragnienia na pustyni, ale go |jj towali, napoili. Nie zapomni tego do końca życia. A dla ekip poszukiwawczo-ratunkowej był dwudziestym klientem w sezonie Taka praca. Dlaczego mieliby go zapamiętać.

Człowiek, który wyzdrowiał, lepiej pamięta lekarza, niż ten pacjenta.

Mniszka, która zgrzeszyła jeden jedyny raz, i stara prosty­tutka, która obsłużyła dziesięć tysięcy klientów. Zrozumiałe jest, która z nich lepiej zapamiętała akt.

Szukszyn napisał opowiadanie Harmonia gra: Zmęczony ży­ciem bohater nie pamięta już, jak się żenił, ale łzy wyciska mu wspomnienie, gdy jako zuchwały młodzieniec pędził na ogierze podczas nocnej burzy.

słowo i uczucie. Skrajnym wyrazem ekspresji, silnych uczuć jest używanie bluźnierstw. Z całego zapasu leksykalnego właśnie przekleństwa sprzyjają największemu pobudzeniu. Niecenzuralne słowa są zakorzenione w pamięci mocniej niż inne i zostają na za­wsze, nawet u zawałowca paralityka.

Głębiej wyryte jest tylko pierwsze i najważniejsze, podsta­wowe słowo „mama”, które tak często pojawiało się na ustach na­wet największych wojowników...

natchnienie i roztargnienie. Załóżmy, że coś mocno zdener­wowało człowieka. Określony obszar mózgu został silnie pobu­dzony. To ognisko pobudzenia dominuje nad pozostałymi. Do­minanta bywa tak silna, że inne odcinki pobudzenia są przez nią zatkane, tłumione, słabną, stają się trudne do odróżnienia — mak­simum energii mózgu skupione jest na najważniejszym.

Gdy nagle dowiadujemy się, że spalił się nam dom albo że wy* graliśmy milion dolarów na loterii, to natychmiast zapominamy

o bolącym zębie i tylko nazajutrz przypominamy sobie, że prze* cież nas bolał.

fSSBB

Natchnienie artystów i naukowców to silne pobudzenie układu nerwowego — przestają odczuwać głód i chłód, natomiast dosko­nale pamiętają to olśnienie. A że przy tym włożyli dwie różne skar­petki, posolili herbatę albo zapomnieli o wyjeździe, to błahostka, zbyt mocno umysł był skupiony na czymś innym, na tym najważ­niejszym.

Komu Bóg jest miłościw, temu daje przed śmiercią spokój i czas na wydanie rozporządzeń, pożegnanie z bliskimi, podsumowanie ży­cia. Człowiek dostaje szansę, aby rozstając się z życiem, przeżył je w pamięci: oto ono, moje życie... niczego sobie było... dobre było. Minęła krzątanina, wyrusza się w ostatnią podróż sam na sam z najważniejszym, z życiem swoim.

Najważniejsze jest to, co pamiętamy, nie ma nic innego. Nie huk kosmodromu, lecz trawa pod oknem.

Właściwie całe zapamiętywanie odbywa się podświadomie. Pamiętamy nie to, co naszym zdaniem należało pamiętać, tylko to, co potrzebne jestestwu.

I okazuje się, że dla naszej pamięci najważniejsza jest siła do­znania.

Pamiętamy to, co mocniej się w niej wyryło. Mocniej wyryło się to, co zapewniło silniejsze doznania.

Człowiekiem jestem.

3. DOZNANIA

Gdy człowiek jest zdrowy, nie ma stresów, normalnie odpoczywa i fortuna się do niego uśmiecha, w domu i w pracy wszystko jest w porządku, to sam proces życia dostarcza przyjemności. Przy­jemnie jest odczuwać siłę swoich mięśni, mieć dobry sen oraz apetyt.

Wystarczy jednak, że wydarzy się coś złego, co wszystko zbu­rzy, a już człowiek nie będzie mógł przez to zasnąć. Rano wstaje

rozbity. Apetyt przepadł, nawet ulubione dania nie smakują, i pracy zamiast usiąść na kanapie przed telewizorem, chodzi jak na­kręcony w tę i z powrotem po pokoju, albo godzinami przemierza ulice, albo pędzi przed siebie samochodem.

To zrozumiałe, człowiek jest zasmucony, przeżywa tę sytuuję Zgodnie z logiką powinien jednak zachowywać się inaczej: oszczę­dzać i zbierać siły, żeby przezwyciężyć nieprzyjemności, doprowa­dzić życie do porządku. Przecież głód i sen to instynkty, organizm powinien domagać się ich zaspokojenia! Ale nie, człowiek traci apetyt, nie chce mu się spać, chudnie i mizernieje.

Niektórzy natomiast z powodu zdenerwowania postępują zu­pełnie na odwrót — zaczynają jeść bez ograniczeń. Życie się wali, a oni tyją.

Obiektywnie patrząc, zapotrzebowanie na jedzenie się nie zmieniło, organizm wykonuje taką samą pracę jak dawniej, po­trzebuje takiej samej ilości energii. Zmieniło się natomiast uczucie głodu. I zachowanie jest podyktowane tym uczuciem.

Doznanie głodu to uczucie znajome, zgłębione, sterowane. Gdy chlapniemy przed obiadem wódeczki, zagryziemy czymś ostrym, to apetyt się wzmaga. Tymczasem dla otyłych wymyślono masę preparatów, żeby chciało się im mniej jeść.

Jedzenie to podstawowa potrzeba, to instynkt. Określa się ją poprzez doznanie. I miara zaspokojenia również określona jest poprzez doznanie. Na tę obiektywną potrzebę wpływają same su­biektywne czynniki: i nastrój, i sytuacja, i preferencje smakowe.

potrzeba i możliwości. Każdy wie, że smutek, radość czy strach mocno wpływają na człowieka, mogą zmieniać jego samopoczucie, Od smutku można zachorować, a nawet umrzeć, poczucie szczęś­cia zaś pomaga wyzdrowieć. Zmienia się przemiana materii, praca całego układu wewnątrzwydzielniczego. Strach może paraliżować) pozbawia możliwości działania nawet wtedy, gdy w grę wchodzi ra­towanie własnego życia, zdarza się także sytuacja zupełnie odwrotna

może wzbudzić niebywałe pokłady siły i wtedy cherlak przesuwa ogromne ciężary, przez mury przeskakuje. Bardzo mu na tym

leży. Nie bez powodu sporo osób postuluje, aby za sprinterami puścić rozwścieczonego tygrysa, zawodnicy pokonają sto metrów w dzie­więć sekund, będzie to skuteczniejsze niż wszelki doping.

Okazuje się, że doznania mogą zmieniać granice możliwo­ści organizmu. Wpływają na jego najważniejsze potrzeby, aż do wzmożenia albo osłabienia samego instynktu ogólnie.

Właściwie wszystkie potrzeby uświadamiamy sobie poprzez doznania. Chcę! Żyć: oddychać, jeść, pić, spać, spółkować. Bez tego się nie da. Zaspokajam swoje potrzeby — dobrze, wspaniale!

Mało. Chcę! Pieniędzy, sławy, władzy, przygód. (Dlaczego chcę, o tym będzie dalej, w podrozdziałach 4 i 5). A czymże jest pragnienie? To doznanie. Czasami tak się mówi: „doznał pragnie­nia”. Mają one jedną naturę: pobudzenie odpowiednich obszarów mózgu. Widzę, słyszę, czuję — i chcę! Odczuwam świat i siebie w nim. Czuję, więc żyję*4.

głód sensoryczny. Istnieje wiele interpretacji i określeń tego, czym jest życie. Na przykład: forma istnienia materii białkowej. Człowieka zwykle interesuje jego własne życie.

Przez słowo „życie” rozumie się zwykle robienie czegoś. A czy można żyć, nic nie robiąc? Z łatwością! Wielu powiedziałoby nawet: Z przyjemnością! Jeśli można by było... Rozumieją przez to nie przymus pracy, ale zabawę, podróżowanie, czyli mimo wszystko jakieś działanie.

Całkowita bezczynność jest nudna. Ale można tak. Dla nie­których wodzów plemion polinezyjskich tabu było robienie czego­kolwiek, nawet samodzielne jedzenie, poddani ich nosili, myli, kar­mili rękoma. Paralityk może całe życie przeleżeć na łóżku, ale nikt nie wątpi w to, że żyje, może być nawet wielkim matematykiem,

pisarzem, wynalazcą, znane są takie przypadki. Rozum pracuje a myślenia nikomu się nie zabroni.

Myślę, więc jestem? Jeszcze nie.

Wykonywano takie doświadczenia. Człowieka w specjalnym I skafandrze zanurzano w cieczy takiej gęstości, żeby mógł w niej swobodnie pływać, był w swego rodzaju nieważkości, przestał od- I czuwać przyciąganie ziemskie. Rezerwuar znajdował się w zupeł­nie ciemnej komorze, tak że niemożliwe było określenie, gdzie dół a gdzie góra, nic nie było widać. Żadnych dźwięków ani zapachów. Ręce w specjalnych rękawiczkach, każdy palec w oddzielnym, prze- | stronnym cylindrze, dotyk również praktycznie nie występował. Wszystkie zewnętrzne bodźce zostały wyeliminowane. Nigdzie nie uciskało, ciało było swobodne, dochodziło świeże powietrze do od­dychania — żadnych niewygód. Znajdował się niewiadomo gdzie i jak i miał sobie rozmyślać ile wlezie.

Po kilku godzinach testowani, młodzi, zdrowi ochotnicy, po­siadający niezachwianą psychikę, zaczęli wariować. Pojawiały się halucynacje, lęki, zwiększało się i spadało ciśnienie krwi, zakłóce­niu ulegały funkcje organów wewnętrznych. Człowiekowi zwyczaj­nie groziła śmierć. Naukowcy obserwowali to na zewnątrz dzięki wskazaniom czujników znajdujących się na ich ciele.

Głód sensoryczny to niedostatek doznań z zewnątrz, rzecz dziwna, destrukcyjna. Testowani starali się myśleć o czymś, rozwią­zywać zadania, przypominać sobie wiersze, ale ich myśli stawały się mętne, pourywane, zniknęło poczucie czasu, poczucie własnego ciała i w ogóle poczucie rzeczywistości, ten stan był nie do zniesienia.

Przecież nawet ślepy i głuchoniemy paralityk, najnieszczęśliw­szy z ludzi, odcięty od całego świata coś odczuwa, choćby po części: ciężar swojego ciała, a tym samym jego położenie w przestrzeni, cie­pło lub chłód otaczającego powietrza, dotyk, smak i temperaturę je­dzenia. A u normalnego człowieka pozostającego bez jakichkolwiek doznań z zewnątrz w mózgu zaczyna się panika: regulujące całe funkcjonowanie ośrodki nie otrzymują informacji, koniecznych po­budzających sygnałów, i ich praca rozregulowuje się, organizm za­dziwiająco szybko podąża w kierunku całkowitej zagłady. Wszyst*

kie organy są zdrowe, substancji odżywczych jest pod dostatkiem, ale zupełny brak doznań z zewnątrz z punktu widzenia organizmu jest tym samym, co najcięższe schorzenia obszarów centralnego układu nerwowego, które odpowiadają za dostęp informacji.

tylko brak powietrza albo zbyt wielki upał, albo chłód zabijają szybciej. Nawet bez wody człowiek przeżyje dłużej niż bez wszel­kich doznań. Są one niezbędne dla organizmu.

Nogi chodzą, ręce robią, usta mówi, jelita trawią, a mózg roz­porządza wszystkimi tymi mistrzami: pilnuje otrzymywanych syg­nałów i przesyła tam rozkazy. On jest najważniejszy! I dla niego życie jest zbiorem doznań.

doznanie czy realność? Afrykański czarownik może skazać winnego na śmierć i ten w ciągu kilku samoistnie dni umrze — mózg wie, że śmierć przychodzi, i rzeczywiście umiera. Dzikus, mówicie? No, cóż...

Czym jest sugestia? To przyjęty przez mózg zewnętrzny roz­kaz na określone reakcje, doznania. >

Proszę. Zahipnotyzowanemu sugeruje się, że jego ręka zosta­nie zaraz przypalona rozżarzonym żelazem, i przykłada się zwykłą linijkę. Ale on krzyczy z bólu, na ręku pojawia się straszne oparze­nie! Jak to, skąd, dlaczego? Mózg reagował na dotyk jak na oparze­nie, informował cały organizm: „Oparzenie! Parzy! Boli!”. Ręka się trzęsie, skóra czerwieni, system limfatyczny, ochronny mobilizuje się, przeciwciała rzucają się do obrony uszkodzonych miejsc, two­rzą się pęcherze, naczynia krwionośne kurczą się, żeby nie roznieść po organizmie możliwego zakażenia i jak najszybciej zatrzymać prawdopodobne krwawienie, w tym celu do krwi wyrzucane są ko- agulaty, żeby ta w uszkodzonym miejscu od razu ścięła się i skrze­piła uszkodzone naczynia — pełen obraz reakcji na oparzenie, bez termicznego urazu.

Trędowatym, kiedy obumierają nerwy przewodowe, można amputować rękę bez narkozy, nic nie będą czuć. Mózg sądzi o tym, co się dzieje, na podstawie dostarczanego sygnału o odpowiedniej stymulacji.

I jeszcze doświadczenie, które przeraża zupełnie. Przepro. wadzone w latach sześćdziesiątych w amerykańskim więzieniu Skazanemu na karę śmierci zabójcy zaproponowano zamiast po­wieszenia inny sposób odejścia, stosunkowo tak samo bezbo- lesny i komfortowy: przecięcie żył na rękach. Stryczek to rzecz nieprzyjemna, dlatego więzień się zgodził. O wyznaczonej godzi­nie zaprowadzono do komory egzekucyjnej, tam znajdował się już dozorca z miską, lekarz z opaską i skalpelem, przywiązano go do fotela, zasłonięto oczy. Ściśnięto ręce opaską, żeby żyły na­brzmiały. Następnie lekarz przeciągnął w poprzek nadgarstków tępą stroną skalpela, i zaczęto delikatnie lać na przeguby ciepłą, mającą temperaturę ciała wodę, która ściekała do miski. Ściąg­nięto mu opaskę. To tylko symulacja.

Jak zareagował na to zabójca? Zaczął się robić blady jak ściana, pojawiła się sinica warg, ciśnienie zaczęło spadać, serce biło coraz słabiej, nastąpiła utrata przytomności, osłabienie wszystkich funk­cji, zatrzymanie oddechu i akcji serca. Śmierć.

Sekcja pokazała, że pojawiły się niemal wszystkie symptomy utraty krwi. Krew przestała napływać do mózgu, a ten z powodu niedotlenienia umiera pierwszy.

Mózg został oszukany. Doznanie okazało się ważniejsze niż obiektywna rzeczywistość. Dla mózgu rzeczywiste było tylko to, co odczuwał. I wszystkie reakcje centralnego układu nerwowego zostały zdeterminowane przez to doznanie.

rozkaz życia. Nasuwa się pytanie: Jeśli twierdzenie proste jest niezawodne, to czy niezawodnym powinno być również i twier­dzenie odwrotne? Jeśli sugestią doznań można okaleczyć i zabić człowieka zdrowego, to czy można wyleczyć chorego? Z pewnoś­cią, ale tylko w jakiejś mierze. Ludzkość osiągnęła większy sukces w zakresie zabójstw niż w kurowaniu. Burzyć, nie budować. Zabić jest łatwiej, niż wskrzesić. Ale i w tym przypadku istnieją nieco­dzienne fakty, godne uwagi.

Na przykład, dwóch tak samo bardzo chorych ludzi. Jeden bardzo chce żyć, bo ma po co, całą siłą woli każe sobie żyć, utwier­

dza samego siebie, ze wyzdrowieje, a drugi daje się porwać nur­towi. I pierwszy zdrowieje, a drugi umiera. Typowy przypadek

w medycynie.

Rany zwycięzców goją się szybciej, powiedział już Hipokrates. Co więcej, czasami ludzie o mocnym charakterze, silnej woli wra­cają do zdrowia mimo śmiertelnych ran lub nieuleczalnych chorób. A lekarze tylko rozkładają ręce, bo nie mogą tego wyjaśnić — to sprzeczne z fizjologią!

Ranny pilot ląduje zniszczonym myśliwcem na lotnisku, a z kabiny wyciągają już nieboszczyka; mózg wiedział, że trzeba wytrzymać, dopóki samolot nie siądzie na płycie lotniska, i pole­cił organizmowi żyć, chociaż na skutek ran powinien był umrzeć wcześniej.

Ale martwi, zanim upadną, robią krok do przodu. „Jesteście ranni? — Nie, sir, zabity”.

Co więcej: podczas ostrzału biegnącemu człowiekowi odłamek pocisku odciął głowę, a ciało biegło jeszcze kilkadziesiąt kroków! Organizm wykonywał otrzymany z mózgu stanowczy rozkaz... I takie rzeczy miały miejsce.

Oczywiście bez głowy długo się nie pożyje. Ale jeśli reszta organizmu o tym nie wie, i wszystko pozostałe jest w porządku, to może żyć. Gdy w czasie wypadku samochodowego człowiek doznaje urazu czaszkowo-mózgowego, mózg umiera, a podczas reanimacji zostaje podłączony do aparatury sztucznego oddy­chania, krwiobiegu, jest sztucznie karmiony, to oprócz mózgu wszystko żyje. Jaką funkcję wypełnia w tym przypadku skom­plikowana aparatura? Ściśle mówiąc, zastępuje niewystępujące sygnały mózgu.

Cała sprawa polega na tym, żeby organizm otrzymywał od mózgu sygnały przedłużające wydolność. Potrzebny jest do tego mózg zdrowy, żywy, orientujący się w sytuacji, w tym, co się dzieje. Doznaniem można nazwać reakcję na sytuację: głód! pragnienie! brak tlenu! boli! przyjemnie! radość! smutek! i inne.

Brak sygnałów — rozkazów z mózgu jest śmiercią organizmu.

I nieważne, czym jest spowodowany — ściętą głową czy zabloko­

waniem wszystkich zmysłów. Instynkt życia to organizm potrze bujący sygnałów z mózgu, tak jest zbudowany.

(A propos powiedzenia, że wszystkie choroby biorą się z ner­wów. Zdumiał się kiedyś świat nauki, gdy wrzucono końską dawkę chininy w roztwór kultury pałeczek malarii, a te nie zdrady najmniejszego zainteresowania nią. Chinina na nie nie działała. Działa za to na centralny układ nerwowy: „Zduś malarię!!”. Wtedy wydaje rozkaz organom wewnętrznym, a one wytwarzają substan­cje, które zabijają mikroby).

ból i narkoza. Mózg otrzymuje sygnał od organizmu: Boli! Coś jest bardzo nie w porządku, trzeba przedsięwziąć środki, leczyć chorą nogę, nie wolno na nią stawać, bo jest jej wtedy gorzej. Ale nie ma kiedy tego zrobić, bo gra człowiek w hokeja na mistrzo­stwach świata. W bolące miejsce szpikuje się nowokainę, blokuje nerwy — nie boli na razie? Graj dalej! Pobudzony odcinek mózgu nie może rozróżnić, skąd przyszło ukojenie: nogę wyleczono czy zwyczajnie wbito w żyłę trimaperydynę. Mózg reaguje następująco: Ból minął? W porządku.

Zanim wynaleziono współczesne środki narkozy, chirurg przed operacją wlewał w pacjenta wywar z maku, albo zwyczajnie wódkę, albo w ogóle ogłuszał go, waląc po głowie. Podczas cięcia brzucha i kopania w jelitach mózg może otrzymać sygnał bólu tak wielki, że będzie on oznaczał: już, kaput, odwalamy kitę. Nazywa się to szokiem bólowym, który może spowodować śmierć.

Na tym bazują obezwładniające chwyty wschodnich sztuk walki. No bo faktycznie, po co łamać rękę, jeśli można zwyczaj­nie pchnąć palcem i po wrogu. Trzeba tylko wiedzieć, jak i kiedy pchnąć. Organizm nie odnosi żadnych obrażeń — człowiek zostaje zabity impulsem własnego układu nerwowego.

Szok bólowy to doznanie o takiej sile, że zbyt mocne pobudzenie jednego obszaru mózgu wytrąca z równowagi, rozregulowuje pracę pozostałych, ustaje oddychanie, zatrzymuje się serce, choć wszyst­kie organy są zdrowe. Wyrwanie zęba — wielka mi rzecz. A gdyby oprawca spiłowywał go pilnikiem, to mógłby taką torturą zabić.

zamiana. Mózg można oszukać, sztucznie wywołując określone doznania, i wtedy z kolei on oszukuje cały organizm. Ludzie wie­dzą o tym od dawna i stosują nieustannie. O środkach na apetyt i przeciwko niemu już mówiliśmy. O środkach nasennych i do­pingowych wiedzą wszyscy (specyfiki te mają różne mechani­zmy działania i wpływają bezpośrednio na centralny układ ner­wowy).

Znak nowych czasów: wiadomo, że człowiek uśmiecha się, gdy ma dobry humor — jeśli zatem świadomie wywoła sztuczny uśmiech, to i nastrój mu się poprawi, bo doznanie otrzymane od naprężonych mięśni twarzy zostanie przyjęte przez mózg jako właściwe dobremu samopoczuciu. ^

Muzyka może wywołać zarówno radość, jak i smutek. Wszystko jest sprawą drgań fal dźwiękowych. Co się w naszym życiu zmieniło z powodu muzyki? A no nic. Po prostu pobudzone zostają pewne obszary mózgu.

Żołnierz, cierpiący na pustyni pragnienie, ssie ołowianą kulkę w miedzianej koszulce kwaskowaty smak tłumi pragnienie, kubkom smakowym wydaje się, że jest to coś podobnego do wody. W organizmie wody nie przybyło, nadal jej brakuje, ale żyje się ja­koś lżej i lżej robi się to, co trzeba.

Głodujący napełniają żołądek trawą, korą, torfem, które nie są trawione, nie uratują przed głodem, ale coś w żołądku jest i mózg uznaje, że sprawa wygląda odrobinę lepiej.

Jak w ogóle kierownik mózg może troszczyć się o powierzony mu, karmiący i broniący go organizm? Może przecież polecić mu robić tak, żeby dochodzące doń sygnały wywoływały doznania: wszystko jest dobrze, wszystko jest jak należy.

czad przede wszystkim. Badacze znaleźli w mózgu szczura ośro­dek rozkoszy, pełnego zadowolenia. Wszczepiono mu elektrodę i zaczęto podrażniać ten ośrodek prądem o sile i natężeniu od­powiednim dla mózgu, a określa się to przyrządami. Szczur był całkowicie szczęśliwy, niczego więcej nie potrzebował. Badacze skomplikowali doświadczenie, dorobili w klatce pedał, który za-

mykał obwód elektryczny. Szczur, stworzenie mądre, ciekawskie, szybko odkrył związek między naciskaniem pedału i otrzymy, waną przyjemnością. A potem nauczył się specjalnie go naciskać i naciskał bez przerwy! Dopóki nie umarł z wyczerpania, głodu i pragnienia. Co jak co, ale instynkt życia to szczury mają silny, Ale pobudzany mózg mówił mu, że jest wspaniale, właśnie tego mu trzeba, jeszcze25.

Doznanie typu „Ach, jak dobrze jest żyć!” było dla szczura ważniejsze niż rzeczywiste życie. Mózgowi było wszystko jedno, co wywołało takie doznanie. Dla niego było ono rzeczywistóM||f®

Przypomina to starą angielską anegdotę: „Panie kelner, to her­bata czy kawa? — A pan nie potrafi rozróżnić? — Nie! A więc co to za różnica?”

Najpopularniejszą substancją, która służy do sztucznego wywoływania przyjemnych doznań, jest alkohol. Wypije czło­wiek i jest dobrze: radość, pobudzenie, ożywienie emocjonalne. Własne siły wydają się większe, przeszkody i nieprzyjemności mniejsze.

Właściwie nie ma się z czego cieszyć, bo tracimy czas, pienią­dze, zdrowie, odsuwamy nierozwiązane problemy — machamy na to ręką, wolimy wypić, zapomnieć się, rozluźnić.

Uważa się czasami, że pijaństwo jest zjawiskiem socjalnym, spowodowanym biedą, brakiem wychowania, bezradnością, nie­prawidłowym ustrojem społecznym. Niemożliwe jest niestety idealne społeczeństwo oraz idealne warunki do życia. Plemiona pierwotne, żyjące bez jakichkolwiek wyższych dążeń, w harmonii z przyrodą również piją: przeżują liści, spluną do wydrążonej dyni, dadzą temu przefermentować i zapijają się, siedząc w kręgu.

Nie tylko człowiekowi, istocie rozumnej, właściwa jest ta ce­cha, zwierzęta również się temu poddają. Spróbujmy dać psu po­pić piwa albo nawet wódki — może spodoba się mu i będzie chciał

więcej. Z jakiego powodu pies może pić alkohol? On również prag­nie przyjemny0*1 doznań.

A po co kotu waleriana? Nie przyczynia się ani do wyżywie­nia, ani do przedłużenia gatunku, ani do wzmocnienia kociego zdrowia. Skoro mówimy, że zwierzęta mają tylko instynkty, wy­starczy im, że żyją i się rozmnażają. Dlaczego zatem zwęszywszy walerianę, kot rwie się do niej, a gdy ją znajdzie, szaleje z rozkoszy?

0 jakim instynkcie można tu mówić? O jakich socjalnych nało­gach i brakach wychowania?

Instynkt to: chcę rybę! chcę kota! chcę ciepła! Dla mózgu oznacza to, że człowiek potrzebuje doznania jedzenia ryby i na­pełnienia nią żołądka; potrzebuje doznania posiadania kocura; potrzebuje doznania ciepła. Doznań! Przyjemności! Przecież kotka nie planuje rodziny, nie ma czego przekazywać w spadku. A wale­riana daje doznanie przyjemności. Instynkt zostaje oszukany, ale kocica tego nie wie w swoim małym rozumku.

A gdyby wiedziała, to co wtedy? Przecież człowiek wie, że nar­kotyki są zgubne, a mimo to je zażywa. Morfina czy też heroina wywołują ciężkie fizjologiczne uzależnienie, organizm bez nich tak cierpi, że szybko zaczyna się je przyjmować, aby się od tego cierpie­nia uwolnić. Ale lsd albo tym bardziej marihuana takiego uzależ­nienia nie powodują — zażywa się je po prostu dla przyjemności, dla silnych, miłych wrażeń.

I czymże w takim wypadku różni się łebski student uniwer­sytetu od dzikusa z jego sfermentowanym, przeżutym pokarmem albo od kota z walerianą. Niczym się nie odróżnia. Chce odczuwać przyjemność.

Ta silna potrzeba przyjemnych doznań to nieodłączna cecha mózgu. Nawet gdyby zniszczyć wszystkie narkotyki, to człowiek i tak znajdzie coś innego. Jak uczniowie w byłym zsrr. Wkrapiali eter do piwa, wkładali głowy do plastykowych reklamówek i wdy­chali klej, aceton albo benzynę z wacika. A w czasach prohibicji pędziło się samogon ze wszystkiego: z krochmalu i powidła, z prze­cieru pomidorowego i pasty do butów, o piciu wody koloriskiej 1 płynu hamulcowego nawet nie ma co wspominać.

Naturze nie da się niczego zabronić. Nawet jeżeli bardzo si chce. Można się z nią dogadać tylko w jej języku.

Walka z alkoholizmem jest świetnym przykładem pokazo- wym — bogate doświadczenie, statystyka wielkich liczb. W zsrr można było na podstawie donosu sąsiada albo zarządzenia milicji osądzić alkoholika i skierować na dwa lata przymusowego leczenia w zlo — Zakładzie Lecznictwa Odwykowego. To typ więzienia katorgi. Tylko że tam dodatkowo prowadzono pogadanki o szkod­liwości pijaństwa i dawano lekarstwa (które skazani usiłowali wy­rzucać, bo byli przekonani, że są szkodliwe dla potencjiseMfflM i umysłowej). A rezultat? Pacjenci odsiadywali dwa lata, wycho­dzili i natychmiast upijali się jak zwykle, świętując wolność, która w końcu nadeszła.

Inaczej przebiega „kodowanie” alkoholików. Medykamentami i hipnozą próbuje się wprowadzić człowieka w stan pełnej podat­ności na sugestię. I w tym stanie zaszczepia się w jego podświa­domość uczucie strachu i wstrętu do alkoholu. Zadanie polega na tym, aby w mózgu zastąpić, zdusić, zablokować doznanie pożądane oraz przyjemne tym przenikliwie niepożądanym, nieprzyjemnym. Wśród dobrych lekarzy, to znaczy z potężną siłą sugestii, odsetek zdrowiejących pacjentów jest bardzo wysoki — do osiemdziesięciu procent i więcej. Żadnymi innymi środkami nie da się osiągnąć czegoś takiego.

Z pewnością przykłady te wystarczą, aby potwierdzić starą prawdę, że we wszystkich swoich działaniach człowiek kieruje się przede wszystkim doznaniami. Nawet w tych życiowo najważniej­szych, a przede wszystkim w nich.

***

Zatem wychodzi na to, że:

Człowiek osiąga rzeczywistość poprzez doznania. Wzrok, słuch, dotyk, węch, smak — narządy zmysłów ślą sygnały do mózgu.

Chłód, upał, głód, pragnienie — potrzeby są rozpoznawane poprzez doznania.

Smutek, radość, ból, rozkosz — to doznania. Jeśli z jakichś j^tfodów doznania nie są adekwatne do rzeczywistości (w przy­padku choroby, hipnozy itd.), to organizm w swoich reakcjach kieruje się nie obiektywną rzeczywistością, leCz subiektywnymi doznaniami. A czy może być inaczej? Skoro rzeczywistość jest P^lwajana tylko poprzez doznania.

Można powiedzieć, że patrząc obiektywnie, życie dla czło­wieka jest tym, co czuje. Zespołem doznań.

4. DĄŻENIE DO SZCZĘŚCIA ^

dwa początki. Na górze człowieka jest taka rzecz, którą przyjęło się nazywać głową. Zwykle się nią myśli. Lub myśli, że nią myśli. Z tego powodu jest mnóstwo zamieszania»

Zwierzę zaspokaja swoje pragnienia, reaguje na swoje dozna­nia wprost: dają — bierz, biją — uciekaj. A człowiek to nad tymi swoimi pragnieniami jeszcze myśli, jakby tu zaspokoić je w najlep­szy sposób. Jego reakcja na doznania, w odróżnieniu od zwierząt, jest przepuszczana przez filtr racjonalny. W otwartej walce nie da rady zabić mamuta pałką, ale ma na niego chrapkę, więc dobrze, ścierpi głód, wykopie ogromny dół, a jak już mamut tam wpadnie, napcha się do oporu. -

Mózg człowieka posiada potężne ośrodki hamujące. Tłumią one bezpośrednie reakcje, natychmiastowe pragnienia, po to, aby wolniejszą i trudniejszą drogą zaspokajać pragnienia silniejsze, ważniejsze. Dobra, nie dam teraz temu bydlakowi kierownikowi po mordzie, chociaż bardzo bym chciał, za to będę zarabiał dużo pie­niędzy, kupię samochód, a na wakacje pojadę do Paryża. Z dwóch pragnień zwycięża to bardziej oddalone, strategiczne. Chociaż nie zawsze... Dlatego o jednym człowieku mówimy, że jest opanowany, a o drugim, że taki nie jest. I po kolejnym ekscesie radzi się mu: »Musisz myśleć, co robisz”.

Zwykle człowiek myśli — czasami zawczasu, a najczęściej Już

po. I tym się wyróżnia. Myśli o wszystkim: stworzył nauki, zbudo- wał rakietę, udoskonala telewizyjną reklamę gumy do żucia. A od zawsze myślał o sobie i swoim życiu. Już dawno zostało powie­dziane, że życie człowieka jest tym, co się o nim myśli.

Życie jako zespół doznań jest podstawą życia jako kompleksu rozmyślań. I każdy człowiek, przynajmniej w odpowiedzialnym okresie swojego życia, rozmyśla, jak ma dalej żyć. . i

W tych rozmyślaniach kieruje się przede wszystkim swoimi pragnieniami: jeden zawsze wie, czego chce, drugi stara się to zro­zumieć, trzeciemu jest jakby wszystko jedno, czym się zajmuje, wybiera pierwszy wariant, który się nawinie.

Człowiek ocenia również swoje możliwości. Czasami katego­rycznie nie chce się z nimi liczyć — zmierza do przodu na przekór losowi i radom otoczenia.

Człowiek rozpatruje jeszcze różne warianty tego, co ogólnie może w życiu zrobić. Wybierać trzeba z tego, co jest, ponieważ szla­chetnym wędrownym rycerzem na walecznym koniu w naszych czasach raczej nikt nie zostanie.

Od tego zależy wybór celów. Od minimalnego, czyli nie umrzeć z głodu, do maksymalnego — zostać gwiazdą kina, miliar­derem, prezydentem. Dlatego, że się chce. Przecież neandertalczyk nigdy nie wymyśliłby sobie, żeby zostać gwiazdą kina, ponieważ nie istniało coś takiego. A współczesna dziewczyna pragnie tego, cała drżąc. Myśli o tym nocami i plany układa.

O wszystkim, czego człowiek chce — od zdrowia do władzy

powiedzieliśmy już na początku. Zostało to konkretnie sformu­łowane. A jeśli sprowadzić to ogólnie do, powiedzmy, wspólnego mianownika, można stwierdzić, że człowiek po prostu chce, aby było mu dobrze.

Jeśli spróbować znaleźć jedno jedyne słowo, które wyrazi naj­ważniejszą rzecz potrzebną człowiekowi, to będzie ono brzmiei: Szczęście. Jeśli bliski jest nam los drugiego człowieka, interesu­jemy się najważniejszym: Jesteś zadowolony ze swojego życia? je­steś szczęśliwy?

Czym jest szczęście? Z jednej strony, wiedzą to wszyscy, | dru­

giej — nie wie nikt. Same definicje zajęłyby gruby tom, a w każ­dym zbiorze aforyzmów wielkich ludzi jest zwykle cały rozdział r J^więcony ich pojmowania szczęścia.

Najwyższy stopień radości, rozkoszy, zaspokojenia. Żeby speł­nić najważniejsze, najsilniejsze, najskrytsze pragnienia i marzenia. Żeby wszystko było tak, jak się chce.

W szczęściu człowiek rozkwita, oczy mu błyszczą, na ustach widnieje uśmiech, czegokolwiek się tknie, wszystko mu wychodzi, i ogólnie jest optymistą. Życie jest piękne! Każdy do tego dąży. Dla takich chwil warto żyć.

Właśnie warto, ale jak? Ludzie już dawno wymyślili taką piękną metaforę mówiącą, że siedliskiem rozumu jest głowa, a uczuć — serce. Znaczy to, że jedno z drugim powinno żyć w zgo­dzie, w pojednaniu. Serce czegoś chce, a rozum szuka drogi, aby osiągnąć pożądaną rzecz. Dlatego rozum powinien uświadomić sobie, czego właściwie chce serce.

posiadanie. Od starożytności wiele systemów filozoficznych opie­rało się na stwierdzeniu, że trzeba dać człowiekowi wszystko, co potrzebne jest do szczęścia, i wtedy będzie szczęśliwy. A czego po­trzeba? Zdrowia, jedzenia, domu, rodziny (zob. spis wyżej). Im peł­niejszy jest spis, tym bardziej człowiek jest szczęśliwszy. Im mniej punktów zostało spełnionych, tym jest mniej szczęśliwy.

W takim razie najszczęśliwszymi ludźmi na świecie powinni być (znów zob. wyżej) Szwedzi. Czego jednak nie widać. Nikt nie wiesza się wszak ze szczęścia. A marazm w Szwecji utrzymuje się na wysokim poziomie.

Z punktu widzenia mieszkańców biednego kraju bunt mło­dzieży na Zachodzie w latach sześćdziesiątych był spowodowany tym, że im dobrobyt uderzył do głowy. Mieli wszystko: byli mło­dzi, zdrowi, bogaci, wszystkie drogi stały otworem — ale nie! Nie chciało im się nic robić, chodzili brudni, obszarpani, na haju, mieszkali w komunach, ze wzgardą kontestowali dobrobyt. Pro­szę bardzo, za cenę wielowiekowej biedy i wysiłków Złoty Wiek dla nowego pokolenia.

237

——————*—

Niektórzy mogą powiedzieć, że był to etap rozwoju socjalnego pokolenie akceleratorów, przypadek historii. Chyba nie. Ale mo zemy przyjąć coś takiego.

Jednak jeśli szczęście odmienia się ze wszystkimi rzeczami i okolicznościami, z całym dobrem, które w sobie człowiek po- siada, to kto powinien być najszczęśliwszy? Najpiękniejsi, najsil­niejsi, mądrzy, najbardziej energiczni, najbogatsi. Lepiej być boga­tym i zdrowym niż biednym i chorym.

Dlaczego zatem depresja jest powszechną chorobą wśród sław. ! Najbogatszymi lekarzami są psychoanalitycy w Hollywood, pa­cjentów nigdy im nie brakuje.

A dlaczegóż to tak źle żyła Marilyn Monroe? Czego brakowało w życiu Hemingwayowi? Dlaczego Byron, obiekt zawiści i naśla­downictwa całego kontynentu, przystojny, bogaty i wysportowany, idol, geniusz, był pesymistą? Dlaczego Lew Tołstoj, zamożny hra­bia, znakomity pisarz mający kochającą żonę, chował sznur, żeby się na nim nie powiesić, i broń, żeby się z niej nie zastrzelić?/

Jak mówiła moja babcia, wszystko jest — szczęścia nie ma.

osiągnięcia. Każda rzecz kosztuje dokładnie tyle, ile za nią za­płaciliśmy. Nie drży się o to, co nas nic nie kosztowało i co szczęś­cia nam nie daje. Jeszcze jeden punkt widzenia. Życie to walka, w walce jest szczęście. Brzmi znajomo?

Po pierwsze. Dopóki człowiek walczy o sławetne szczęśde bądź miłość, złoto, stanowisko albo zdrowie, to gotów jest znosić wszelkie męki, poniżenia, nędzę, jak kania dżdżu łaknie upragnio­nego rezultatu i tylko marzenie o nim podtrzymuje go na siłach. Zapytajmy pierwszą lepszą osobę: Chcesz otrzymać to, co uprag­nione, od razu, czy najpierw się pomęczyć? Tego, kto chce się mę­czyć, nazywamy masochistą.

Po drugie. Osiągnięcie rezultatu jest określone energią, wolą, rozumem. I jeszcze fartem. W pierwszej kolejności szczęśliwi po­winni być ludzie energiczni, o silnym charakterze, mądrzy, mający powodzenie. Nieszczęśliwcami są zaś zwykle nieudacznicy: ludzie wątli, głupi, o słabym charakterze.

Jak jest w rzeczywistości? Bywa, że człowiek przeciętny stale się uśmiecha, wszystko się mu podoba, ze wszystkiego jest zado­wolony, wszystko go raduje. Z drugiej strony człowiek mądry, ob­rotny, wytrwały — a zawsze z czegoś jest niezadowolony, coś mu nie pasuje i nie może być szczęśliwy, smutno śpiewa bohater filmu przy wtórze gitary: „Śmiały byłem i szczęściło mi się we wszyst­kim, jednak szczęścia nie zaznałem..

Po trzecie. Marzył człowiek, dążył, ze skóry wyłaził i osiąg­nął to, co uważał za szczęście: pieniądze, sławę, ukochaną osobę. I nagle, gdy minęła krótka chwila, stwierdził, że szczęścia nie ma... Jak to tak? A cholera wie... Nie wszystko jest tak, jak mu się ma­rzyło, roiło. Niby wszystko jest, a szczęścia jakoś nie ma. Zwykłe zjawisko. I w imię czego żyły sobie wypruwał? Nie ma już rzeczy, której by pragnął... Wtedy można zacząć pić.

A zatem osiągnięcie celu, rozumiane jako szczęście, bynaj­mniej go jeszcze nie gwarantuje^ <■

Wówczas już zupełnie nie wiadomo, co robić.

każdemu to, co mu się należy. Weźmy dwóch ludzi, którzy wszystko mają takie samo: są zdrowi, zamożni, z rodziną wszystko w porządku, zupełnie jakby byli bliźniakami. Ale jeden jest szczęś­liwy, a drugi nieszczęśliwy! Jak to, dlaczego, z jakiego powodu? Dajmy na to, że jeden wyszedł z nędzy, a drugi zbankrutował i spadł z wyższego poziomu życia. Co dla jednego jest radością, drugiego smuci i gnębi.

Różny stopień pretensji.

Brzydula będzie szczęśliwa, gdy stanie się ładna, a piękna dziewczyna będzie rozpaczać, gdy przegra konkurs piękności i nie zostanie gwiazdą.

Szczęściem chromego będą zdrowie nogi, a szczęściem ślepego

przejrzenie na oczy.

Szczęściem rodziców będzie osiągnięcie sukcesu przez dziecko, szczęściem dla bezdzietnych będzie dziecko w ogóle.

Szczęściem maturzysty będzie dostanie się na studia, a nie­szczęściem profesora brak członkostwa w Akademii Nauk.

I jak tu określić, ile zdrowia, pieniędzy i sukcesu potrzeb człowiekowi do szczęścia? Gdzie jest granica?

Powiecie: to oczywiste, że dla każdego szczęście oznaczać innego. Któż o tym nie wie? Komu czego trzeba?

Gdy cierpiący z pragnienia na pustyni człowiek znajduje ka­nister wody a w nim spirytus — jakie nieszczęście! Gdy cierpiący z powodu kaca alkoholik znajduje kanister spirytusu, a w nim wodę — jaki smutek! Do szczęścia wystarczyłoby, żeby zamienili się kanistrami. Każdemu to, co mu się należy.

Każdy znajdzie coś miłego dla siebie. Zrozum, że dla mnie zagranie na skrzypcach Stradivariusa to to samo, co dla ciebie po­strzelanie z mauzera Dzierżyńskiego.

Zatem jeśli dla każdego szczęście oznacza co innego, to dla­czego nie wszyscy są szczęśliwi?

warunek główny. Pojawia się sprzeczność. W zasadzie wszyscy mają takie samo wyobrażenie szczęścia (przedstawiony wyżej spis). Trzeba mieć to i to, to i to, osiągnąć to i to oraz to i to. Szczęście związane jest z warunkami zewnętrznymi — pieniędzmi, «ławą, miłością. Ale te same warunki zewnętrzne jednemu mogą dawać szczęście, a drugiemu smutek.

Jeśli zależy to od indywidualnej ilości potrzebnego dobra, to ludzie powinni być z grubsza szczęśliwi na tyle, na ile zaspokojone są ich rzeczywiste potrzeby. Zamiast tego ludzie są z grubsza jed­nakowo niezadowoleni z tego, co mają, chociaż poziom roszczeń może być różny. Każdy przeżywa swój smutek: dla kogoś zupa jest rzadka, dla kogoś perła za mała.

Co więcej, człowiek może osiągnąć wszystko, czego pragnie, a mimo to i tak będzie nieszczęśliwy. Na tym opierają się wieczne tematy wielu ludowych bajek.

W istocie nie ma tu żadnej sprzeczności. Marząc o tym, co jest mu potrzebne w życiu do szczęścia, człowiek wyobraża sobie, że w tych warunkach będzie mu dobrze. To znaczy. Ma poczucie nie­zadowolenia z życia. Mózg szuka — co zrobić z takim poczuciem? Jak zareagować? Jaki wydać rozkaz? Poczucia przyjmują kształt

mniej lub bardziej zrozumiałych pragnień. Do działania przystę­puje rozum, racjonalny aparat: żeby zaspokoić pragnienia (z po­minięciem naturalnych, fizjologicznych potrzeb, z nimi bowiem wszystko jest stosunkowo proste), uświadamiamy je sobie, formu­łujemy i wytyczamy realne drogi do ich zaspokojenia. I człowiek zaspokaja swoje pragnienia drogą stworzenia pewnych zewnętrz­nych okoliczności. Te okoliczności pozwalają mu dobrze żyć. Za­pewniają mu silne, przyjemne doznania.

Wychodzi na to, że zwodzi człowieka racjonalny aparat, ro­zum? Robił i robił, życie za to oddał, wszystko osiągnął, a szczęścia jak nie było, tak i nie ma?

Człowiek odczuwa szczęście za pośrednictwem siebie. Na ze­wnątrz można mieć górę złota, ordery, piękne kobiety i służących. A wewnątrz, w mózgu, trzeba mieć zdolność odczuwania z tego po­wodu szczęścia. Sedno tkwi nie w tym, że się ma, ale w tym, co z tego powodu się odczuwa, co to dla człowieka oznacza. Szczęście to przecież nie tabliczka na ścianie, nie zawiadomienie w skrzynce pocztowej „Jesteś szczęśliwy!”, tylko stan własnych uczuć, szczęście jest wewnątrz człowieka.

Czym różni się człowiek miłujący życie od melancholika? Dla jednego szklanka będzie w połowie pełna, a dla drugiego w poło­wie pusta.

miłość. O szczęściu w miłości tyle w przeciągu tysiąclecia napi­sano, tyle myślano, że nie ma potrzeby się nad tym zbytnio roz­wodzić.

Przypadek pierwszy. Mężczyzna kochał piękną kobietę, z wza­jemnością, wszystko było w niej idealne. Potem odkochał się, rzucił ją (albo ona jego). Bywa. No i co się w niej zmieniło? W niej — nic. Jego uczucia się zmieniły. Potem pokochał inną, a wszyscy mówią: Co on w niej widzi?... Poprzednia była lepsza.

Przypadek drugi. Adorator starał się o dziewczynę, miał wszystko, co trzeba: i wygląd zewnętrzny, i charakter, i karierę oraz najważniejsze — kochał ją. Rodzina i koleżanki głośno jej mówili: Głupia, czego ty więcej chcesz, nie strać swojego szczęścia. A ona

odpowiadała, że szczęśliwa może być tylko z innym, który temu pierwszemu ustępuje we wszystkich punktach. I na przekór wszyst­kim wyszła za niego za mąż. On pił, a ona pisała listy: „Tato, on mnie bije, przyślij nam pieniądze. I kocha!”

Przypadek trzeci. Można zmienić przedmiot swojej namiętno­ści i z innym człowiekiem zaznawać tego, co przedtem, co przemi­nęło — szczęścia. Donżuańska anegdotka: Miłość jest zawsze jedna

zmieniają się tylko jej obiekty. Przecież nawet Romeo pokochał Julię wtedy, gdy stracił nadzieję, że zdobędzie Rozalindę. (Szekspir był bardzo inteligentny).

Myśląc teoretycznie, można postąpić na odwrót: zachowując poprzedni obiekt, zmienić do niego stosunek. Nieobce jest to ko­bietom, które nie widząc perspektyw szczęścia, chciały wyplenić w sobie rządzącą nimi miłość do człowieka niegodnego, dręczy­ciela. W ukochanym odszukują wady i braki, gorliwie wyolbrzy­miają w sobie obrzydzenie do niego i czasami miłość rzeczywiście mija. Czym zajmuje się mężczyzna, który długo i gorliwie stara się o to, aby ukochana odwzajemniła jego uczucia? Ucieka się do wszystkich sposobów, aby zmieniła swój stosunek do niego, to cała nauka. I często zdobywa jej miłość! Staje się dla niej obiektem mi­łości, a przecież pozostał taki sam.

mieć i nie mieć. Władzę nad rzeczami, potrzebnymi nam od ży­cia do szczęścia, ma i los, i okoliczności, i inni ludzie — powta­rzamy za starożytnymi filozofami. Są to rywale, przypadki i cho­roby. Czasami od nas zależy niewiele, a czasami nie zależy nic. Wystarczy trzęsienie ziemi, powódź, pożar i zostajemy bez niczego. Niespodziewany rywal pozbawi nas pracy albo miejsca w reprezen­tacji. Wojna, kryzys, przestępstwo podwładnego i żegnaj, kariero. Szast prast, bank splajtował, a wraz z nim przepadły oszczędności całego twojego życia.

Im więcej posiadamy, tym od większej ilości nieprzyjemnych zdarzeń i przypadków chcemy się ubezpieczyć. Tym więcej jest trosk. Kręcimy się jak w kołowrotku. Praca, dom, wypłaty, ubez­pieczenia, kontakty biznesowe, podtrzymywanie image’u, samo­

kontrola... I mimo to można być nieszczęśliwym! Często bywa tak, że zwyczajnie nie ma czasu, aby się poczuć szczęśliwym.

Za to nikt nie może rozkazać nam myśleć w określony sposób. Nasz wewnętrzny świat jest miejscem, gdzie inni ludzie i okolicz­ności zewnętrzne nie mają najmniejszej władzy. Nikt nie zabroni nam kochać tego, co kochamy. Możemy mieć swój własny pogląd na wszystko i innym nic do tego. Moje uczucia zależą tylko ode mnie.

Czy osadzając człowieka w pojedynczej celi, ukarzemy go? Figa! Przecież on przez całe życie marzył o samotności i spokoju. Jadłospis jest mu obojętny, boi się otwartej przestrzeni, nie lubi się dużo ruszać, oczy go bolą od jasnego światła. Pracy nienawidzi A tam jest wyżywienie, wikt i opierunek, żona nie piłuje, dzieci nie marudzą, dostaje kartkę i długopis, może pisać ile wlezie. Czego mu jeszcze trzeba?! Rozkoszuje się wszelkimi potrzebnymi warun­kami dla twórczości i spokojnego życia.

Coś takiego jest teoretycznie możliwe. Im mniej rzeczy ze­wnętrznych jest człowiekowi potrzebnych do szczęścia, tym łatwiej mu być szczęśliwym. Ani zawiści, ani konkurencji, ani wyczerpu­jącego wyścigu w walce o życie. Szczęście to jego stan wewnętrzny, a nie blichtr i portrety w gazetach.

Zatem trzeba zwrócić wzrok wewnątrz siebie i skoncentrować wysiłki nie na rzeczach zewnętrznych, nad którymi się nie panuje, a na taki stan wewnętrzny, kiedy nawet mając niewiele, jest się szczęśliwym. Jest to bardziej niezawodne, pewniejsze, tutaj wola i władza człowieka są największe, maksymalne.

eklezjastes i seneka. Lepsza jest jedna garść pokoju niż dwie garści bogactw i pogoni za wiatrem, powiedział trzy tysiące lat temu Eklezjastes. Taka oto stara prawda.

Uczyli tego jeszcze antyczni filozofowie. Zadowalaj się małym. Przeganiaj pragnienia nie do spełnienia. Nie daj się skusić trudno osiągalnym rzeczom. Miej możliwie jak najmniej tego, co lekko stracić, a wtedy ani przyroda, ani wrogowie nie będą mieli nad tobą władzy. Niech cię uszczęśliwia to, co w życiu potrzebne.

Jest jedzenie, dach nad głową, ubranie, rodzina, dzieci, sza- cunek współobywateli? To rzeczy wystarczające do szczęścia każ­demu zacnemu człowiekowi. A jeśli nie czuje się przy tym szczęś­liwy? Niech się samodoskonali, pracuje nad sobą, żeby w końcu się taki poczuł. Na to dane są człowiekowi rozum i wola. Najważniej­sze, żeby zrozumiał i zaczął chcieć.

A tam, gdzie nic nie znaczysz, niczego nie możesz chcieć,-po­wiedział Seneka. Nie ma większego nieszczęścia niż uleganie żą­dzom.

Bardzo mądrze. Wyraźnie, racjonalnie, pożytecznie. Trudno się temu sprzeciwić. To zwierzęta kierują się tylko pragnieniami instynktami. A człowiekowi, w odróżnieniu od nich, dany jest ro­zum. I rozum powinien wszystkim kierować. Kierowanie swo­imi uczuciami odpowiednio do sytuacji to wielki skarb. Do niego trzeba dążyć przede wszystkim.

To znaczy. Można osiągnąć szczęście, zaspokajając swoje po­trzeby ponad konieczność. Jest to trudne, ryzykowne, bezsen­sowne.

Można również osiągnąć szczęście, zmniejszając swoje po­trzeby i pragnienia rzeczy koniecznych w życiu, już posiadanych.

Najważniejsze, żeby panowała zgodność między tym, co do szczęścia pożądane, a tym, co już posiadane.

Aleksander i Diogenes. Dawno temu w Atenach żył Diogenes. Miał beczkę, która służyła mu za mieszkanie, porwaną chlamidę

i latarnię. Z zapaloną latarnią biegał za dnia po mieście i wołał: „Szukam człowieka!” W dzisiejszych czasach nazwano by go bu­rzycielem spokoju.

Postanowił zadowalać się w życiu minimum. Ze sprzętu do­mowego miał tylko czerep do picia. Zobaczywszy, jak pies chłep­cze wodę ze strumienia, zawstydził się swojego zbytku i wyrzucił czerep.

Zdrowie miał dobre. Bez zdrowia w takich warunkach nie przezimuje się, nawet w Grecji. Poza tym oczywiście występowały u niego potrzeby biologiczne, które zaspokajał w minimalnym za*

kresie. Stosunek z kobietą również uważał za zbytek i demonstra­cyjnie zajmował się onanizmem, a kiedy przechodnie wyrażali zażenowanie, oświadczał: „Gdybyż i głód można było zaspokoić przez pocieranie pustego żołądka”. Ten fakt spowodował, że obec­nie pojęcie cynizmu zupełnie nie jest tym, czego uczyła szkoła an­tycznych cyników. Pamięta się tylko: „Co naturalne, nie przynosi wstydu”26.

Aleksander Macedoński był natomiast cesarzem imperium wielkości pół świata. Pewnego razu odwiedził znanego mędrca Diogenesa i pragnąc pokazać się jako opiekun filozofii, zaintere­sował się, co potrzebnego i dobrego może dla niego zrobić. Otrzy­mał na to taką odpowiedź: „Nie zasłaniaj mi słońca”. Oceniwszy tó, co usłyszał, Aleksander powiedział z uczuciem: „Gdybym nie był Aleksandrem, chciałbym zostać Diogenesem”. Znakomita hi­storia.

Niedługo po tym Aleksander umarł w Indiach, a Diogenes żył jeszcze długo.

Według starożytnych autorów, powinno to mówić o wyższo­ści życia filozofa, ponieważ wyższość życia cesarza i tak jest dla wszystkich zrozumiała. Takie życie pociągało znikomą grupę lu­dzi, która formowała się z ogółu i była tym samym wyjątkiem, który potwierdza regułę'. Reguła polega na tym, że młodzieńcy byli wychowywani na wzór Aleksandra, bynajmniej nie na wzór Dio­genesa.

Aleksander był przecież uczniem Arystotelesa i człowiekiem wykształconym. Go wpłynęło na jego światopogląd na tyle, że swoje poglądy postanowił wbić do głowy wszystkim, którzy za­mieszkiwali podbity przezeń świat. Hellenizacja ekumeny doko­nana była ogniem i mieczem. Ambicja młodego władcy nie znała granic.

I spróbuj nauczyć ludzi być zadowolonym z tego, co nie­zbędne.

druga strona medalu: NIESZCZĘŚCIE. Tak czy inaczej, ludzie nie chcę żyć w beczkach. Ich dążenie do szczęścia nosi ekstensywny charakter — coś dodać, dopełnić, sprawić, by było więcej.

Ale upragnione szczęście jako cel znajduje się w pewnej od­ległości, a nieprzyjemności czają się na każdym kroku. Gdy zdo­bywamy miłość, to strasznie denerwujemy się na każdym kroku masa silnych, negatywnych emocji. A jeśli jej nie zdobywamy, to smutku jest tyle samo. Miłość częściej jest nieszczęśliwa niż wza­jemna. Powiedzcie, proszę, do czego jest ona tak potrzebna?

Sława to nadmierny wysiłek, stresy, trankwilizatory, rozcza­rowania, załamania, łzy; inaczej być nie może — jeśli idzie się os­tro pod wiatr, to na granicach naszych możliwości złamie nas.

Wielki sport to urazy, wyniszczone zdrowie, niestary jeszcze człowiek staje się inwalidą, zapomnianym i nikomu niepotrzeb­nym, cierpi moralnie i fizycznie, a zdrowia już nie odzyska.

Wielka kariera wymaga zdolności do nieprzejmowania się splunięciami, przełykania zniewag, godzenia się z podłością przy­jaciół i perfidią wrogów, kontrolowania każdego swojego kroku, zapomnienia o wolnym czasie; bywa, że czasami trzeba poświęcić przyjaciół, miłość, sumienie.

Niektórzy mogą powiedzieć, że to oczywiste, iż człowiek za wszystko powinien płacić. Wybieraj sam. Kto nie ma szczęścia w kartach, ten ma szczęście w miłości. Za posiadanie jednego płaci się wyrzeczeniem drugiego. Za szczęście w jednym — nie­szczęściem w drugim. Chcesz zrobić jajecznicę, musisz rozbić jajka.

Narciarz męczy się na maratonie, jęczy z wyczerpania, wspi­nając się na wzniesienia! Cierpi łazęga! A jak przybiegnie pierw­szy, to jest szczęśliwy. Tylko ten jeden. A pięcioro liderów, którzy z nim przegrali, mają łzy w oczach. Przecież wiedzieli, że pierwsze miejsce jest tylko jedno.

Wychodzi na to, że człowiek dążący do szczęścia jednocześ­nie, mimo woli, pod przymusem dąży również do nieszczęścia. Efekt uboczny, niepożądany, obowiązkowy pakunek w sklepie ży­ciowych pomyślności.

Jeżeli tak — to wszystko jest proste.

Szczęście obżarstwa przewyższa nieszczęście utycia, sklerozy, brzydkiej figury, przedwczesnych chorób i śmierci.

Szczęście pijaństwa jest silniejsze od nieszczęścia biedy.

Szczęście bohaterskiego czynu jest silniejsze od nieszczęścia kalectwa.

Słaba wola: jest nam teraz dobrze i nie obchodzi nas, że po­tem będzie źle. Silna wola: jest nam teraz źle, przecierpimy to, za to później będzie dobrze.

Czego tak w ogóle jest w życiu więcej? Szczęścia czy smutku? Częściej jest człowiek szczęśliwy czy nieszczęśliwy? W każdym razie ludzie zawsze skarżyli się, że szczęścia jest mało, a smutku wiele. Rzeczywiście.

Im większy, znaczący jest cel, tym dłuższa i trudniejsza jest droga do niego, tym więcej jest na tej drodze trudności i prze­szkód, tym więcej oddzielających nieszczęść — nieprzyjemności, negatywnych momentów. Samo osiągnięcie celu znajduje się pod znakiem zapytania, jeśli się go nie osiągnie, to wszystkie poświę­cenia pójdą na marne, nie zostaną skompensowane. A jeśli czło­wiek osiągnie cel, to szczęście nie jest gwarantowane. Albo tak się już człowiek zmęczył, że odczuwanego kiedyś przedsmaku szczęś­cia nie czuje, lub zdążył się przez ten czas zmienić. Albo radość z osiągnięcia celu szybko opada, przechodząc w przesyt i rozcza­rowanie: „I o to tyle lat walczyłem?”

Już dawno zostało powiedziane: W życiu nic nie bywa tak idealne, jak to sobie ludzie zwykle wyobrażają.

Człowiek jest stworzony do szczęścia, jak ptak jest stwo­rzony do lotu, marzycielsko westchnął klasyk. Ten dziki i dziwny ptak nazywa się strusiem. Latać nie potrafi, biega, kopie, pióra mu z ogona wyrywają do ozdoby, a przed niebezpieczeństwem chowa głowę w piasek.

A zatem co, pozostaje sakramentalny tatuaż więźniów, mó­wiący: „Nie ma w życiu szczęścia”?

Napoleon i Budda. Napoleon był największym człowiekiem w hi­storii nowożytnej. Dokonał wiele, osiągnął niemal wszystko, miał to, co miliony ludzi uważają za szczyt pragnień i granicę szczęścia, Niedługo przed śmiercią, na Wyspie Świętej Heleny, wyrwał mu się jęk: „Boże mój, gdybym w swoim życiu był choć dwie godziny szczęśliwy...”

Chcesz bohaterskich czynów, sławy, władzy? A przed śmier­cią zdać sobie sprawę, że przeżyłeś życie bez szczęścia, chcesz? Te­raz, z małości twojego położenia, wydaje ci się, że to niemożliwe, ostatecznie, dla ciebie byłoby to niemożliwe. Kiedyś i jemu się tak wydawało...

Szczęście i smutek to pojęcia i stany przeciwstawne. Szczęścia chcemy, smutku nie, a przynajmniej tak myślimy. Szczęście zdarza się rzadko, a smutek często. Nie ma szczęścia bez smutku — trud­ności, ofiary, klęski, a w końcu wszystkich pochowają i my sami umrzemy — natomiast smutek bez szczęścia istnieje na każdym kroku.

Szczęście zawsze stoi pod znakiem zapytania, a smutek zawsze czeka w pogotowiu.

A kiedy jesteśmy pogrążeni w smutku, czym jest dla nas szczęście? Brakiem zmartwienia. Trzeba rozumieć, że brak zmar­twień to już jest szczęście. I, skoro jesteśmy rozumni, zawczasu podjąć odpowiednie kroki.

Czytelniku, pozdrawia cię i macha do ciebie ogonkiem z nie­bios twój ukochany Arthur Schopenhauer.

Na tej drodze najdalej zaszedł Budda Siakjamuni. Porzucił cie­plutką posadkę księcia, następcy tronu, pałac, rodziców, ukochaną piękną żonę, skarby i ubiory, owinął biodra szmatą i usiadł pod drzewem. Wszystko miał! Ale przeraził się myślą, że wszystko to nieuchronnie się skończy: kochani przez niego ludzie są śmiertelni, on sam jest śmiertelny, i wszystko się skończy smutkiem śmierci oraz wiecznej rozłąki, pałac może spłonąć, wróg może zniszczyć mocarstwo. Do czego jest to wszystko potrzebne, jeśli się wie, że smutny koniec jest ostatecznie nieunikniony. Spojrzał na świat

z takiej tragicznej perspektywy i — jakbyśmy to powiedzieli dzi­siaj - wpadł w depresję.

Zrozumiał, że życie ziemskie połączone jest z trudnościami. One zadają bolesne rany. Chciał być szczęśliwy, ale tak, aby w przy­padku każdej ewentualności zagwarantowane było całkowite po­rzucenie tego szczęścia. Niezbędny jest do tego nie tylko brak ja­kichkolwiek rzeczy, ale i brak jakichkolwiek pragnień i doznań. Przecież pragnienia mogą się nie spełnić, doznania mogą oszu­kać. A jeśli my jesteśmy Nicością, nic nie można nam odebrać. A powszechna, wielka Nicość to jakby przeciwległy biegun by­cia, stanowiący przeciwieństwo wszystkiego, co marne, ziemskie, przemijające. I jeśli uświadomimy sobie tę wielką Nicość, poczu­jemy się częścią tej wiecznej Nicości, stanie się to wybawieniem od wszelkich możliwości nieszczęścia i w tym należy dostrzec wyższe szczęście. Ten stan nazywa się nirwaną i osiąga się go niełatwo, po długich i wytrwałych treningach. Przebywający w stanie nirwany niczego nie widzą, nie słyszą, nie czują. I poświadczają, że nieziem­skiej błogości tego stanu nie da się z niczym porównać.

Nikt nie może wyrządzić ci żadnego zła ani ty nikomu: nawet robaka nie wolno zabić. Jeść można tylko garstkę ryżu i owoców.

A kto da nam ryżu? Znajdzie się. Można odżywiać się dzikimi owocami. Jeśli przyroda jest obfita, to można nawet Buddą zostać.

A co ma począć Eskimos?

W tej przepięknej nauce jest tylko jeden feler: Jeśli wszyscy podążą za jej wskazaniami, to wkrótce nie będzie komu jej głosić. Wy byście tego nie czytali, ja bym nie pisał, a cała ludzkość byłaby Wielką Nicością i bal byłby skończony. Taka droga do szczęścia wydaje się wątpliwa, jak wszystko zresztą, co doprowadzone zo­stało do całkowitego logicznego zakończenia. Całkowite logiczne zakończenie w życiu jest absurdem, chociaż dla zrozumienia zja­wiska jest ono pożyteczne, spektakularne.

Zupełną granicę tego absurdu demonstrują niektóre sekty, twórczo rozwijające naukę Buddy. Nie wdając się w szczegóły i nie męcząc się długimi ćwiczeniami, modlą się po prostu, psychicznie

przygotowując się do decydującego kroku ku pełni szczęścia, p0 czym dokonują zbiorowego samobójstwa27.

Oto osiągnięcie pełnego szczęścia drogą pozbawienia siebie wszystkich potrzeb.

Solon, powiedziawszy, że żadnego człowieka nie należy uważać za szczęśliwego, zanim jego życie się nie skończy i nie wiadomo, co go czeka, byłby mocno zdziwiony takim rozwiązaniem problemu. Mimo to minimum, które należy spełnić, żeby być szczęśliwym, to w ogóle być.

***

Podsumujmy wszystko i zbierzmy myśli do kupy:

Ludzie zawsze wszystko wiedzieli. O szczęściu myśleli tak wiele, jak o niczym innym. Stwarzali całe teorie i w praktyce po­twierdzali je własnym życiem.

I nic ich to nie nauczyło. Ludzie pozostali tacy sami. Mogą

wszfstifco wiedzieć, wszystko rozumieć, a mimo to pragnę tego, co

I zawsze, i dążą do tego samego, do czego zawsze dążyli.

Dążą do swojego szczęścia, a wychodzi licho wie co.

Rzecz polega na tym, że pragnienia i myśli rodzą się gdzie in­dziej. I myślenie na pragnienie słabo wpływa. Pragną i tyle, choć­byś pękł. A myśleniem swoje pragnienie uzasadniają, tłumaczą, zabezpieczają.

Pragnienie jest najważniejsze. Taki jest człowiek. Tak stwo­rzony jest świat.

Skutkiem pragnienia jest więcej świństwa wżyciu niż szczęścia.

. Widocznie tego ludziom trzeba.

5. SAMOREALIZACJA

Szczęście to napis na drogowskazie. Przynęta na działania. Wy­jaśnienie sobie, dlaczego chce się to robić. Marchewka na kiju, za którym biegnie osioł Hodży Nasreddina.

| Człowiek odróżnia się od osła tym, że za marchewką nie po- jpegnie, i wtedy nie ma już ona w sobie tej słodyczy.

B Przyjmijmy, że szczęście jest wybawieniem od cierpienia. Wy­bawieniem od bólu, powrotem do zdrowia po chorobie. Czy mo- ®emy wyobrazić sobie normalnego człowieka, który chce zacho- Eować, poważnie zachorować, ryzykując życie, tylko po to, żeby ©dczuwać potem szczęście wyzdrowienia. Chyba że chodzi o ka­pitana Wrungla, który nie pozwolił usunąć sobie bolącego zęba, ponieważ kiedy go bolało, to oczywiście było źle, ale za to gdy nie Bolało, było byczo.

I Mili moi. W każdym z nas siedzi kapitan Wrungel.

awanturnicy. Kiedy Przewalski przestał podróżować i odsunął Się od wszystkich spraw, przenosząc się do swojej posiadłości, za­czął tęsknić, tygodniami chodził ze strzelbą po lasach i polach, spał na gołej ziemi... Wkrótce zmarniał i umarł, nie będąc jeszcze

stary, bez jakichkolwiek widocznych przyczyn. Podczas podróży przymierał głodem i cierpiał z pragnienia, tonął, trzęsła nim febra gryzły węże — przeżył, nigdy nie tracił wigoru, podtrzymywał na duchu innych. Było mu to potrzebne, tego chciał, to czyniło go szczęśliwym.

Alain Bombard w pojedynkę, w małej łódce, bez jedzenia

i słodkiej wody przepłynął Atlantyk. Pił morską wodę, jadł ryby. Chciał udowodnić, że jest to możliwe, a rozbitków po prostu zabi­jał strach. Dajcie spokój. Marynarze zawsze wiedzieli, że nie wolno pić morskiej wody. Bombard zniszczył sobie żołądek, jelita, nerki. Nie pomogły żadne osiągnięcia medycyny. Trzy lata później umarł, będąc ruiną człowieka, w mękach. Niewielu ludzi o tym słyszało. Kto mu kazał?

Chęć jest silniejsza niż wszystko inne.

Dobrowolnie człowiek może robić takie rzeczy, do których niewolnika kijem nie zmusisz.

Po co człowiek wyrusza na ryzykowne wyprawy, jawnie go­dząc się na wyrzeczenia i cierpienia, zamieniwszy przytulność na ryzyko i niepomierny trud? Gdzie tu jest szczęście? W osiągnięciu celu, rezultatu? Jeśli sens leży w osiągnięciu sławy i bogactwa, to całkowicie zrozumiałe jest zachowanie konkwistadorów, pionie­rów, zdobywców, którzy albo ginęli, albo stawali się władcami nie­znanych bogatych ziem. A niezliczeni turyści, alpiniści, sportowcy podróżnicy — o co im chodzi?

Szczęście zwycięstwa! Człowiek zwyciężył burzę, nie utonął. Obtarł ręce i nogi, dzięki nadludzkiemu wysiłkowi nie oderwał się od skały, wlazł na wierzchołek. Doznał odmrożeń w tundrze, tracił wzrok od blasku śniegu, doszedł na nartach do bieguna. Opadając z sił z powodu pragnienia, dotarł do oazy i w cieniu napił się do woli. Po co?! Dla sportu, w swoim wolnym czasie. I nawet niejako profesjonalista, nie dla sławy i bogactwa, a przeciwnie, podczas swojego należnego urlopu, za swoje ciężko zarobione pieniądze. Potem odpoczywa, dochodzi do siebie, leczy się, a przecież mógł zginąć, i to nie łagodnie, ale w mękach. Za to przeżyć, wytrzymać, zwyciężyć — jaki to czad! Jaka rozkosz!

Dlatego im więcej wysiłku wymagało zwycięstwo, im większe było ryzyko i większe wyrzeczenie, tym cenniejsze jest szczęście zwygranej.

Ludzie giną przecież cały czas — w górach, na morzu, w rzece pełnej progów. Do szczytu można dolecieć helikopterem, na li­niowcu przemierzyć ocean. Ale nie, oni specjalnie wyszukują naj­trudniejsze trasy. Bez trudu, wyrzeczeń i ryzyka znika sens, nie ma radości zwycięstwa.

Oznacza to, że skoro tak wiele osób robi podobne rzeczy, to leży w naturze człowieka. Próba możliwości i sił!

Ludzi, u których potrzeba wyrażała się jasno w takich ryzy­kownych działaniach, nazywano awanturnikami (teraz nazywa się ich częściej romantykami podróżnikami, a awanturnikami określa się zwykłych oszustów, myląc ich z aferzystami). Wymyślają so­bie niewiarygodne przedsięwzięcia. Spokojne, unormowane życie jest dla nich jałowe, nudne, nieznośne. W spokoju gasną, tęsknią, umierają z nudów. I często giną podczas jednej z wypraw.

Za to zawsze będą głosić przewagę prawdziwie pełnego życia, mówić o potrzebie i słodkim smaku ostrych doznań.

Można wyrazić sprzeciw, twierdząc, że duma z ludzkiej wszech- potęgi, ujarzmienie przyrody, odkrycie nowego są losem człowieka. Los losem, ale dlaczego? Czyżby życie w spokoju i bezpieczeństwie nie było przyjemniejsze? Po co samemu sprowadzać niebezpieczne przygody na swoją.,. głowę?

Oznacza to, że ludziom potrzebne są silne doznania. A pozy­tywne doznania oczywiście, niemożliwe są bez uprzednich negatyw­nych. Nie ma trudności — nie ma zwycięstwa. Ryzyko i przezwy­ciężenie to sól i sens awantury. Nawet jeśli przedsięwzięcie idzie gładko i pomyślnie, to ryzyko jest zawsze, a każdy moment może przynieść nieszczęście, niebezpieczeństwo, katastrofę, i świado­mość tego czyni wyprawę atrakcyjną.

Zatem do negatywnych doznań może człowiek dążyć świa­domie.

Nie zawsze? Nie każdy?

253

i

masochizm i sadyzm. Dlaczego zakochana kobieta prosi czasami aby ukochany sprawił jej ból? Niech to diabli: sprawia jej rozkosz uczucie bólu. Jak to możliwe?

Oczywiście nie takiego bólu, gdy się na przykład zwichnie staw barkowy. Ale zupełnie ostrego, odczuwalnego, po którym mogą zostać siniaki. Boh cię? Jeszcze...

Nie od dziś wiadomo, że przeciwieństwa są sobie bliskie i się przyciągają. Ludzie komponujący zapachy wiedzą, że naistiMMM sza woń znajduje się na granicy smrodu, i utrzymanie się na owej granicy stanowi o tej sztuce. Jeśli chodzi o miłosne rozkosze, wielu już dawno zauważyło, że ból i ekstaza są sobie bliskie, czasami mie- 1 szają się ze sobą, są nie do rozróżnienia. I jęki, i krzyki, i wrzask. Całkiem spory procent kobiet w miłosnej ekstazie drapie plecy swoich kochanków. Jeśli zakaże się im tego robić, to ostrość do­znań spada, zmniejsza się zadowolenie. Są sadystkami? Cóż. Chyba nie. Nauka ani społeczeństwo tak nie uważa. We wszystkich pozo­stałych sprawach zachowują się całkowicie normalnie.

Sadyzm i masochizm uważa się za zachowania patologiczne.

Z pewnością jeśli partner potrzebuje smagania batem, by osiągnąć zadowolenie, to rzeczywiście jest to patologia. Jest granica i jest jej przekroczenie. Ale:

Żadne psychiczne odchyły nie biorą się z niczego i znikąd. Ja­kieś ziarnko w psychice człowieka tkwi zawsze i problem polega na tym, na ile zdrowy kiełek ono daje, do jakich granic się rozwinie.

Dlaczego dzieci tak często znęcają się nad zwierzętami? Nie dlatego, że ich nie lubią, przeciwnie, mogą wzruszająco i szcze­rze troszczyć się o koty, szczenięta, kurczęta. Ale czasami, kiedy nikt nie widzi (ponieważ mówiono im, że to źle), zaczynają dusić ulubionego kociaka, przygniatają kamieniem kurczaka i tłumiąc mdłości, jak zahipnotyzowani patrzą na jego konwulsje i wnętrz­ności. Odrywanie nóg i skrzydeł owadom to już norma.

Nie można jednak zarzucać dzieciom niemoralności. Dzieci są dziećmi i robią to, co jest w nich z natury, co jest w ich istocie. Przy­pomnijmy sobie własne dzieciństwo, prawie każdy ma takie doświad­czenie sadyzmu. Wstrętne było, straszne, aż mdliło! A robiło się.

W szpitalu nie pozwala się oglądać dzieciom sal operacyjnych. Ale ci, którzy w czasie wojny mieszkali tuż obok szpitala wojsko­wego, pamiętają, jak przez szpary w namiotach i płotach patrzyli na amputacje, na krwawe operacje — tłumiąc przerażenie i mdło­ści, z drżeniem. Patrzyli! Dlaczego?...

A kiedy kastruje się knura albo wałaszy ogiera? Straszne to jest, wstrętne, ale dzieci patrzą. Jeśli dorosły człowiek nie bierze w tym udziału i woli tego nie oglądać, może się odwrócić, chociaż najczęściej również patrzy. Dziecko nie odwróci się nigdy.

Doznania odczuwane przy tym są stanowczo nieprzyjemne. Ale z jakiegoś powodu pragniemy ich doświadczać.

Kino hollywoodzkie już od dawna o tym wie i produkuje filmy typu: ciach po gardle, trzask i głowa leci, odcięta ręka — grdyka widzowi skacze, a film kasę robi.

A walki gladiatorów? Hazard, sport? Proszę bardzo, bez ha­zardu i sportu — publiczne egzekucje. Widzów na placach było tyle, że szpilki byś nie wcisnął, a wszyscy byli prawymi obywate­lami. Ze niby to było dawno, a teraz ludzie są lepsi i bardziej hu­manitarni? O tak, wystarczy tylko przypomnieć krwawą historię naszego stulecia. To telewizja tyle trupów pokazuje. Czy ci repor­terzy są nekrofilami, czy co?

Zatem inna kwestia. Patologia zaczyna się za określoną gra­nicą, a w pewnych granicach ujawnia się w każdym. Dobry masaż daje rozkosz, a przecież czasami jest bolesny, i ten ból jest ostrą przyjemnością. W rozgrzanej łaźni smagają dwiema brzozowymi miotełkami, aż człowiek postękuje, ledwie może wytrzymać, tak boli! Ale jest dobrze, przyjemnie.

Przyznajcie jednak, czyż łaźnia i ostry masaż to nie słabszy wariant masochizmu. Smaganie się biczem albo tylko rózgą, najle­piej jałowcową, jest właściwie tym samym rodzajem doznania.

Tak — s... Wychodzi na to, że doznanie bólu również może się podobać i podoba się. Czy to pozytywne doznanie?! Hmm. Wycho­dzi na to, że jednocześnie negatywne i pozytywne. Taka sztuczka. Znajduje się dokładnie na granicy negatywnego i pozytywnego.

Drodzy moi. Jest takie wyrażenie: słodki ból. Wynika z tego,

że układ nerwowy człowieka aprobuje również negatywne do& nia. I może to być nawet w pewien sposób atrakcyjne. ^

A przecież to najbardziej pierwotny, najgłębszy poziom naszej istoty — stan umysłu, układu nerwowego, doznań.

To znaczy, że człowiek pożąda nie tylko tych doznań, które na­zywa się pozytywnymi, ale i tych, które określa się negąftŁ" J

ciekawość. Można wyrazić sprzeciw odnośnie do zjawiska sado- masochizmu u dzieci, że to zwykła, naturalna ciekawość, żądza wiedzy. Dziecko poznaje świat i siebie, określa granice swoich do­znań, możliwości; coś w stylu, że dopóki się nie poparzy, nie zro­zumie, że nie wolno wkładać palca w ogień.

Albo osławiona kobieca ciekawość, bajka o Sinobrodym, ! w tym wypadku nic do tego nie ma pociąg do negatywnych doznań.

Sprzeciw pierwszy. Ciekawością nazywa się bezwzględny po­ciąg do poznania nieznanego. Na nic się zdają wyjaśnienia i prze­strogi. Człowiek i tak dąży, aby poznać coś samemu. Zdobywa doświadczenie, którego znaczącą częścią jest doświadczenie ne­gatywne. Życie bez negatywnego doświadczenia jest niemożliwe. Oznacza to, że w naturę ludzką jest wpisana chęć przynajmniej jed­norazowego doświadczenia odpowiednich negatywnych doznań. Wiedzą o tym wszyscy w miarę rozsądni rodzice i pedagodzy, nie mówiąc o psychologach.

Sprzeciw drugi. Jeśli sadomasochistyczne doświadczenie od­stręcza dziecko od podobnych ćwiczeń, to skąd bierze się sadyzm ludzi dorosłych? A to, że w czasie wojny i zamieszek okrucieństwo cywilizowanych, humanitarnych ludzi osiąga zatrważający stopień?

Po prostu u dziecka w normalnych warunkach zduszone zostaje to warstwami wychowania, moralności, cywilizacji — a w pewnych sytuacjach po prostu się uzewnętrznia. Kiedy wojna się skończy, oprawca znów będzie grał na pianinie albo hodował tulipany. Nor­malny człowiek, kto by pomyślał.

Sprzeciw trzeci. Alkohol i narkotyki właściwie nikomu nie ! smakują za pierwszym razem. Próbuje się zwykle z ciekawości.

Z czasem negatywne doznania zostają zastąpione pozytywnymi-

Zatem ciekawość to wrodzona właściwość poznawania, bez tego człowiek nie dowie się do czego dążyć, a przed czym się bro­nić, Zmusza do poznania, doznawania również tego, co jest nam niepotrzebne i nieprzyjemne i może szkodzić. Ciekawość pracuje również na poznanie negatywnych doznań, co na razie wymaga od nas wzięcia tego pod uwagę.

cierpienie i współ-cierpienie. Każdy zapewne słyszał określe­nie „łży szczęścia”. Łzy na ogół to reakcja na smutek, przejaw sil­nych, negatywnych emocji. Dlaczego zatem można płakać z ra­dości, szczęścia, wzruszenia. Jeśli reakcja jest podobna, to może i doznania są podobne?

Dlaczego największą widownię na świecie mają ckliwe holly­woodzkie melodramaty? Cierpienie i łzy są w tych filmach obo­wiązkowe. I prostoduszni widzowie wczuwają się, płaczą.

Komedia to radość, śmiech, uczucia pożądane, dobre, po­zytywne, ludzie śmieją się, są zadowoleni, takie kino podoba się Wszystkim.

W melodramacie dominuje smutek. Wywołuje łzy. Ludzie wy­chodzą z kina, siąkając nosem, smarkając, wycierając zaczerwie­nione oczy. Po co zatem szli na taki film?! Swojego smutku mają mało?! Przyjemnie jest płakać z powodu czyjegoś cierpienia? Może »przyjemnie” nie jest odpowiednim słowem, ale to spora pokusa, do czegoś jest to potrzebne. W istocie, ciągnie ich do tego, aby współcierpieć z bohaterami filmu. Wiedzą, że wszystko jest wymy­ślone, umowne, istnieje tylko na ekranie, a mimo to współcierpią i płaczą. I tak od wieków.

Dlaczego człowiek wydaje pieniądze i trąd czas, żeby dwie go­dziny popłakać na sali kinowej? Oznacza to, że ma taką potrzebę, tak?

O istocie i atrakcyjności tragedii rozprawiał już Arystoteles. Doszedł do wniosku, że dzięki tragedii w teatrze widz doświadcza katharsis — wysokiego i szlachetnego uczucia duchowego oczysz­czenia, staje się lepszy, mężniejszy, godniejszy, umacnia się w praw­dziwych wartościach życia. I oto dążąc wewnętrznie do tego dobra, człowiek dąży właśnie do „współ-cierpienia” z bohaterami tragedii.

Stworzono wiele teorii wyjaśniających, dlaczego człowiek dąży do cierpienia i współcierpienia — i powinien do nich dążyć! Dla swojego dobra! Najlepiej potrafiło tę wartość wykorzystać chrześ­cijaństwo. Cierpienie jest owocne z duchowego punktu widzenia, człowiek staje się lepszy, rozumie smutek innych. Jest to również korzystne dla rozwoju intelektualnego, bo zmusza do głębszego wniknięcia w problemy istnienia. Cierpieniem odkupuje się grze­chy, Bóg oczekuje od nas cierpienia. Są to problemy do osobnej dyskusji i wiele napisano na ten temat. My mówimy teraz o czymś innym: cel, wyjaśnienie, wytłumaczenie — różne są motywy cier­pienia, ale ważne jest to, że człowiek chce cierpieć! Kiedy w domu wszystko jest w porządku, w realnym życiu wszystko jest w po­rządku, człowiek pragnie — oglądając film lub czytając książkę — bezpiecznie oddać się cierpieniu.

Co to oznacza? Nikt nie chce w swoim życiu realnych wyda­rzeń, które mogą przynieść cierpienie. Chce natomiast doświad­czyć cierpienia jako emocji, bez żadnych szkodliwych dla siebie następstw! To bardzo ważne, należy o tym pamiętać i starać się zrozumieć. Wynika z tego, że kino, teatr, literatura, muzyka, ogól­nie mówiąc, sztuka, czyli sztucznie przedstawione życie, zaspoka­jają jakąś istniejącą w człowieku potrzebę cierpienia.

A jeśli człowiek posiada głęboką, organiczną potrzebę, to mózg, gdzie wszystkie potrzeby się gnieżdżą, wymyśla, jak ją za­spokoić. Idealnym rozwiązaniem jest sztuka. W tym przypadku sztuka działa jak wentyl bezpieczeństwa: przynosi cierpienie, a jed­nocześnie wszystko w życiu jest w porządku. A jeśli pozbawić czło­wieka kina, literatury? Ha? Potrzeba zawsze znajdzie ujście. Układ nerwowy tak czy siak pocierpieć musi.

wymyślanie powodów. Człowiek zaczyna wymyślać sobie po­wody do cierpienia. Raz po raz i na każdym kroku. Otoczenie tylko udaje, chociaż wszyscy są tacy sami.

Młodość to okres, w którym uwidacznia się to najbardziej, bo albo spodnie niemodne, albo rodzice źli, albo grupa nie akceptuje. Młodym zawsze coś w życiu nie odpowiada i to dostarcza cier-

ienia. Jeśli powszechnie uważa się, że młodość to czas wyłącznie niezmąconego szczęścia, to wynika to albo z głupoty, albo z bra­ków w pamięci. Młodość swobodniej, szybciej, radośniej przecho­dzi z jednego stanu do drugiego, ale cierpień w niej bez liku. Chce więcej, szybciej, ostrzej niż starość, dlatego załamań, udręk i nie­zadowolenia pojawia się więcej. Burzliwe miłości, przelotne obrazy, nieoczekiwane namiętności — wszystko jest brzemienne w moż­liwe cierpienia i wszystko może być tego powodem.

Zauważcie, że odwieczne wyobrażenie mędrca to siwy, sta­teczny starzec, którego żądze i pragnienia zostały przytłumione przez wiek, doświadczenie odcisnęło na światopoglądzie scep­tyczne piętno. Młodzieniec jest porywczy, gwałtowny, naiwny, romantyczny, wszystko strasznie przeżywa, rozpacza z powodu niesprawiedliwości życia i buntuje się. A mędrzec, tłusty Karls- son, pociesza: to wszystko błahostki, zwykła rzecz, chciałbym być na twoim miejscu. Młodzieniec lamentuje: jakie błahostki, to jest straszne, zaraz się powieszę! Nie wiesza się. Ale cierpi. Kiedy zapo­mina, o cierpieniu, jest szczęśliwy i cieszy się z życia.

Dzieci, młodzi ludzie, dorośli, starcy mają różne powody do cierpienia. I każdej grupie wiekowej powody innych wydają się nie dość przekonywające. Dziecku — zabawka i spacer, młodzień­cowi — spodnie i pocałunek, dorosłemu — stanowisko i nagroda, starcowi — szacunek i spokój. Obiektywnie patrząc wszystko to bzdury, nieistotne drobiazgi, mimo to każdy trzęsie się nad swoim i wzrusza ramionami nad cudzym.

U Czechowa kiedy urzędnik kichnął na łysinę generała, umarł ze zgrozy. Hipis by jeszcze na tę łysinę nasikał. Ale cierpi z innego powodu: nie widzi sensu w życiu. A generał cierpi, że pominięto go i nie przyznano mu orderu. A robotnik, który tłoczy te medale na prasie całymi skrzyniami, cierpi, że jego syn został hipisem.

Melancholik w depresji zapłacze z powodu każdego drobiazgu, jak Pierre Richard w filmie, gdy podano mu złą kawę. Patologia?

A co to takiego? To szczegół obrazu pod szkłem powiększającym — coś z normalnego rozmiaru urosło do nieproporcjonalnie dużego i rzuca się w oczy, zakłóca harmonię. Nie istnieją temperamenty

w klasycznych typach, w każdym człowieku jest wszystko, różnij występuje tylko w proporcjach. Elementy melancholii, rysy depre­sji są w każdym. Jeśli ktoś jest ciągle pogodny, to według mnie jest po prostu głupi.

Szczęśliwe dziecko w szczęśliwej rodzinie też czasami kaprysi. Pedagodzy mówią, że wyznacza granice swojej władzy w rodzinie, nabiera pewności siebie. Jeśli nawet tak jest, nie zmienia to faktu, że dziecko bez jakichkolwiek przyczyn znajduje nagle podwód do łez, smutku.

Ach, mój Boże, jaki ja jestem nieszczęśliwy, nigdy nie wi­działem, jak człowiek spada z szóstego piętra — poskarżył się Ga­vroche.

Najbardziej wyraźna forma świadomego dążenia do cierpie­nia to kłamstwo kosmetyczne (termin psychologów): dorosły, ro­zumny człowiek często upiększa swoją biografię, żeby wyglądać lepiej. Dziewczyny często wymyślają ukochanego z przeszłości, którego dotknął tragiczny los, tworzą dramatyczną legendę o swo­jej miłości i same płaczą, opowiadając ją koleżankom i znajomym! Obojętnie, jakich motywów by się szukało — próżność, niezado­wolenie — faktem pozostaje pragnienie cierpienia. Płaczą szczerze i same w to wierzą!

Niech każdy przypomni sobie dokładnie swoje życie. Ile się człowiek szarpał, denerwował, przeżywał, cierpiał! Minęło wiele lat i aż trudno zrozumieć: Z jakiego powodu? Przecież nie było tak źle, w gruncie rzeczy wpływały na to nieważne drobiazgi i okoliczno­ści. Boże mój, po co ja, głupi, wariowałem, życie zatruwałem sobie i bliskim. Dobrze chociaż, że powstrzymałem się od jakichś nie- dających się naprawić głupstw: nie zabiłem, nie obraziłem nikogo, nie zastrzeliłem się. Owszem, ludzie nie raz mnie okłamali, urazili, zrobili coś nie tak, i bardzo chciałem w tamtej chwili to zrobić, ale w gruncie rzeczy to było przecież takie nieważne!

Myślicie, że gdy to sobie uświadomimy, to przestaniemy się szarpać i będziemy żyć dalej spokojnie i mądrze? Nigdy w życiu. Gdy wspomina się przeszłość albo zawczasu wyobraża się so­bie jakieś irytujące rzeczy, to wydaje się nam, że możemy znieść

I spokojnie. Ale gdy coś wydarza się w tym momencie, to

MB się tak samo jak kiedyś i cierpimy. Takie nerwy. Taki

temperament.

W każdym przypadku nadmierne przeżywanie i denerwo­wanie się jest szkodliwe, niepotrzebne, psuje krew i przeszkadza w osiągnięciu celu. Wiemy o tym doskonale. I dalej się szarpiemy.

Rozum pojmuje, że większość powodów do szarpania się, do cierpienia, to właśnie błahostki. Nie są przyczynami. Zwykle sami się nakręcamy.

Przyczyna leży w czymś innym. Przyczyna leży w zdolności do cierpienia. A nie ma zdolności bez potrzeby. Czasami układ nerwowy potrzebuje pocierpieć. Zdolność zakłada możliwość zastosowania. A jeśli człowiek może coś zastosować, to zastosuje, bądźcie pewni.

Na zewnątrz potrzeba względem zdolności jest pierwsza. Właś­nie poprzez potrzebę dowiadujemy się o istnieniu zdolności.

pokusy. Każdemu znane jest to, co nazywa się pokusą. Chodzi

o takie pokusy, kiedy nagle coś popycha cię do czegoś, czego niby nie chcesz, ale zaczynasz się nad tym zastanawiać, niby nie masz zamiaru tego zrobić, ale wyobrażasz sobie, jak byś to zrobił — coś niepoprawnego, nieprzyzwoitego, niedobrego, strasznego, czego robić nie trzeba, nie wolno, nie można, coś jakby nienaturalnego.

Najbardziej niewinny przykład Członek Rosyjskiej Aka­demii Nauk Landau przyznał się do tego, że zawsze chciał rzucić w łopaty obracającego się wentylatora surowe jajko i popatrzeć, co się stanie. Ale nigdy nie rzucił...

Popularną pokusą jest zrobienie kroku w dół z dużej wyso­kości. Wiadomo, że wysokość nęci możliwością polecenia w dół.

Z balkonu, z góry. Każdy to zna. Straszne, okropne, a kusi, i wyob­rażamy sobie, jak prosto zrobić ten krok.

Dlaczego, po co? Przecież oznacza to śmierć, a umierać w tej chwili, gdy stoi na balkonie, wcale człowiek nie chce. (Istnieje po­gląd, że śmierć sama w sobie nęci. To osobna kwestia). Jednak korci, żeby to zrobić, i czuje się wewnętrzny chłód na myśl, jak lekko i łatwo można to zrobić.

I przychodzi ta myśl i ten chłód jakoś tak samo przez się.

Kiedy podchmielony wujaszek Ho Szi Min wsadził ręce za de­kolt Walentyny Serowej i złapał ją za duże cycki, po prostu nie po­wstrzymał się od przyjemnej i naturalnej pokusy. Skandal zatuszo­wano. Kiedy brat Dowłatowa nasikał z okna na dyrektora szkoły, uznano to za wybryk chuligański i wyrzucono go. A kiedy jeden z moich przyjaciół zgwałcił koleżankę z klasy, a drugi wbił piękny, błyszczący nóż przypadkowemu przechodniowi, to ulegli oni poku­som nagłym, przekroczyli granicę. Obaj przyznali mi się potem, że nie mieli zamiaru tego robić, nie chcieli nawet, jednak korciło coś w środku: przecież tak łatwo to zrobić, aż trudno w to uwierzyć.

I co więcej, co więcej! Dlaczego ludzie uwielbiają katować się obrazami żałoby i śmierci ukochanych osób? Odwieczny problem psychoanalityków. Każdy człowiek, nawet rzadko, nawet gdyby zakazywał sobie myśleć o tym, czasami, przerażony nienatural­nymi bluźnierstwami swoich myśli, nie myśli nawet, ale obrazów w mózgu wyobraża sobie, jak zabija swoją rodzinę. Na jakąś chwilę nóż kuchenny w jego ręku pogrąża go w koszmarze: jak łatwo wbić go w siedzącego obok człowieka, jak łatwo obciąć mu palce, jak prosto odciąć głowę; a potem można ją jeszcze postawić na talerzu i patrzeć. Jak łatwo podnieść i wyrzucić przez okno, z najwyższego piętra.

A przecież on życie odda za tego ukochanego człowieka, wszystko mu poświęci, własnym ciałem osłoni przed niebezpie­czeństwem, skąd więc te przerażające przebłyski krwawej maligny? (Ani klasyczny freudyzm, ani współczesna psychoanaliza nie ne­gują tego, że człowiekowi właściwe są podobne pokusy).

Nie mówiąc już o pokusie samobójstwa: jak łatwo jest przysta­wić pistolet do skroni albo wsunąć głowę w pętlę. Chociaż w rze­czy wistości nikt nie ma zamiaru umierać i chwytać się będzie ży­cia do końca.

Niezależnie od tego, jakie teorie się zbuduje, jak objaśniać się będzie struktury podświadomości i jej motywacji, to faktem po­zostanie, że rodzą się w człowieku pragnienia, które bynajmniej nie są przyjemne.

Rl i uczucia. Mówiliśmy już o tym, że na podstawowym, najgłębszym, fundamentalnym poziomie życie człowieka jest ze­społem doznań, których doświadcza jego układ nerwowy, jego mózg.

A co w człowieku jest najbardziej zasadnicze, podstawowe, oczywiste? Instynkt życia. Żyć! Nie ma nic bardziej powszechnego |F 1 koniecznego. Życie przede wszystkim.

Filozofia racjonalna, mechanistyczna, pozytywistyczna, trak­tuje życie jako system, gdzie wszystko jest celowe i wzajemnie uwa­runkowane. Ziemia dla trawy, trawa dla krowy, krowa dla czło­wieka, człowiek dla postępu. To elementarne, drogi Watsonie. Miłość jako instynkt służący do przedłużenia gatunku, twórczość jako sublimacja popędu.

Instynkt jawi się subiektowi poprzez doznania. Zaspokojenie doznań konieczne jest osobnikowi do życia i prokreacji.

U zwierząt wszystko jest proste, wszystkie ich działania są bezpośrednimi reakcjami na doznania, które są konieczne do życia i dla przedłużenia gatunku. Tymczasem człowiek ze swoim reflek­syjnym umysłem jest kaleką w zgodnej i zdrowej rodzinie zwierząt, stworzył kulturę i cywilizację, udoskonalił sposoby zaspakajania potrzeb, wypaczył je i często robi to, co zwyczajnie nie jest po­trzebne do życia. Jego aberracje tłumaczone są przez psychologów, lekarzy, socjologów, filozofów» .

Wytłumaczcie zatem, dlaczego kaczory grzeszą homoseksu­alizmem, a wasza psina zawzięcie szuka okazji do spółkowania z wałkiem kanapy albo nogą pana? Tak są zaślepione namiętnoś­cią, że już nie odróżniają kaczki od kaczora, a suki od mebla? Nie, mając wybór, wybierają normalnych partnerów.

Z punktu widzenia naturalnej celowości ich działania nie mają sensu. Czy znają swoją odpowiedzialność za przedłużenie gatunku? Nie, chcą zaspokoić swoje pragnienia.

Moi drodzy, nawet małe zwierzątka i ptaszki, jeśli ich najważ­niejsza instynktowna potrzeba z jakiejś przyczyny nie zostaje za­spokojona, kierują się właśnie swoim doznaniem. A czym innym mają się kierować? Opinią towarzystwa ochrony zwierząt? Małpa,

zwierzę o wysokim stopniu rozwoju, odda się wtedy onanizmowi ale kaczor ma utrudnione zadanie.

Oto i macie instynkty, macie celowość, macie kota z Nalepianą' i szczura z pedałem. Mózg doświadcza doznań i wymaga zaspoko­jenia pragnień, a jaką drogą, to już odrębna sprawa.

Ćma ma proste instynkty, łeci w ogień i ginie... Chęć dozna­nia światła i ciepła zmusza ją do tego, aby lecieć.

A zatem doznania, poprzez które jawi się sam instynkt ży­cia, mogą prowadzić do czegoś diametralnie sprzecznego z tym, co w realnym życiu chciał osiągnąć dla osobnika jego instynkt życia.

Instynkt życia — doznania — pomyślność, życie.

Instynkt życia — doznania — nie-pomyślność, śmierć.

Ale dla konkretnego osobnika — indywiduum, osobowości — życie to zawsze dana chwila, a dana chwila to doznania, środkowe ogniwo łańcucha, nie zaś rezultat.

samobójstwo. Stanowi granicę, jest sprzeczne z instynktem życia. Wszak nawet w pętli czy pod wodą ciało się szarpie, tak wielka jest siła życia. Jaki racjonalny motyw tu znajdziemy?

Jeśli to eutanazja, lekka śmierć jest wybawieniem od męki i związanej z tym śmierci w cierpieniu, to wtedy jest to przynaj­mniej zrozumiałe. A jeśli zdrowy mężczyzna, milioner, zbankru­tował, po czym palnął sobie w łeb? Przecież i tak wciąż miał więcej niż jakiś Latynos z faweli, który rumu sobie chluśnie, babę w krza­kach wyobraca, a usłyszawszy muzykę, biegnie sambę tańczyć, zęby szczerzyć.

Samobójstwo jest nieracjonalne.

Negatywne doznania osiągają takie natężenie, że bazujący na nich rozum podejmuje decyzję: trzeba umrzeć. Jeśli nie można wybawić się od negatywnych doznań innym sposobem, to trzeba umrzeć.

Jednak powody do popełnienia tego czynu są względne! Nie­szczęśliwa miłość, utrata życiowego celu, nieszczęśliwe okoliczno­ści przecież można z tym żyć. Ale nie ma ochoty.

Jakąż siłę muszę mieć doznania, żeby przezwyciężyć sam instynkt życia. I najważniejsze: kto nakazuje odczuwać coś ta­kiego?. ■ • Co?... ~ ,;v| Jeśli w wojsku lub w więzieniu kogoś potraktowano bestialsko, to można to zrozumieć. A jeśli decyduje sam, na wolności, mając wszystkie możliwości?

Suicydologia uważa samobójstwo za nerwopatologię, a osoby odratowane leczy się dużymi dawkami trankwilizatorów, aby przy­tłumić system nerwowy. Jednak każdy normalny człowiek przy­najmniej raz w życiu myślał o samobójstwie.

pełnia życia. Bogowie swoim wybrańcom ofiarowują wiele szczęścia i wiele cierpienia. O tym również wiadomo od dawna...

Czym jest to nasze życie? Patrzenie, poznawanie, robienie, przeżywanie. I sam instynkt życia nakazuje, zabezpiecza, przeja­wia, czyni bezwarunkowym, koniecznym, nazywajcie to, jak chce­cie, taką hierarchię rzeczy w życiu, żeby człowiek mógł jak naj­więcej doznać. Z punktu widzenia mózgu to jest życie. A życie jest tym, co mózg nieustannie wprawia w działanie.

I jeśli człowiek może, jest zdolny do doznawania szczęścia, to powinien go doznawać, i tyle. Tak jest. Tak jest skonstruowany. Tak jest skonstruowany świat i jeśli ktoś może doznawać cierpie­nia, będzie doznawał! Mówię wam. Inaczej nie będzie. Natury nie oszukasz.

Im więcej człowiek będzie odczuwać jednego i drugiego, tym pełniejsze będzie jego życie. W maksymalnym stopniu będzie rea­lizować wszystkie możliwości. Pragnienie życia. A przede wszyst­kim zdolność mózgu do doznań. Zdolność układu nerwowego do skoncentrowania się. Aby jak najsilniej, najwszechstronniej, naj­więcej doświadczyć.

Chwileczkę! — powie flegmatyk. Wobec tego wszyscy ludzie powinni zdecydować się na takie życie, które gwarantowałoby napięcie nerwów do granic możliwości. Byłoby to nie życie, ale absolutny szekspirowski dramat szalejących namiętności, gdzie wynikiem trzygodzinnej akcji byłaby góra trupów i koniec wszyst-

kiego. Dlaczego większość ludzi żyje mimo wszystko dość statecz­nie i spokojnie oraz dożywa późnej starości?

Pierwsze. Potrzeba doznań i granice emocji są sprawą indywi­dualną. Tam, gdzie awanturnik rozkoszuje się ryzykiem, spokojny obywatel umrze od stresu. A gdzie pracowity chłop w zgodzie z na­turą uprawia niwę i żyje dziewięćdziesiąt lat, tam nieokiełznany podróżnik i zdobywca zmarnieje z tęsknoty albo dołączy do ko­niokradów. Nawet bokserów klasyfikują na kategorie wagowe — i w życiu jest tak samo: każdy dąży do takich napięć, jakich po­trzebuje jego układ nerwowy.

Drugie. Już od dawna wiadomo, że od zbyt wielkiego smutku, tak jak i od zbyt wielkiego szczęścia można umrzeć. Rzadko, ale można. Cel życia sam w sobie polega na tym, aby rezultat końcowy wskazywał na możliwie jak najwięcej doznań. Dlatego człowiek instynktownie unika napięć, których jego nerwy nie mogą znieść, zbyt silnych doznań, które mogą zrujnować organizm i przerwać dalsze życie. Człowiek woli żyć, doznawać dalej i w rezultacie do­znawać więcej.

Aby to zobrazować, ułożymy prościutki wykres, gdzie oś po­zioma to czas życia, a pionowa to siła doznań. Schematyczny wy­kres życia. Im większa jest ogólna suma wielkości, tym lepsze było życie — pełniejsze, bogatsze, bardziej realizowane.

W rzeczywistości ten schemat nie jest płaski. Istnieje linia graniczna, gdzie schodzą się przeciwności: doznania pozytywne { negatywne, osiągając krańcową i tę znajdującą się poza gra­nicami siłę, czasami sąsiadują, mieszają się i nawet przechodzą jedno w drugie — ból i rozkosz, smutek i szczęście.

Linia na walcu powinna być możliwie jak najdłuższa. Ot, cała heca. Życie daje człowiekowi o sobie znać.

***

Zycie to smutek i szczęście po połowie, dawno to zauważono, jest ono wtedy o wiele pełniejsze niż gdy dominuje całkowita pomyśl­ność. Do prawdziwego szczęścia potrzeba tyle szczęścia, ile nie­szczęścia, filozoficznie stwierdzili mędrcy.

Czy kamień rzucony do góry może nie spaść na dół? Nie, prawo powszechnego ciążenia 1 siła grawitacji sprawią, że nie­uchronnie upadnie on na ziemię.

Może ziarno w ziemi nie wzejść na wiosnę? Nie, cykl rozwoju jest wpisany w jego istotę, zostało ono zaprogramowane przez przyrodę — ono da kłos. Ziarno nie myśli o tym, po co wyrasta. Taka jest jego natura.

Otóż istotą człowieka jest okazywanie i realizowanie założo­nego w nim programu. Pozycją wyjściową jest doznawanie wszyst­kiego, co jest w nim założone.

W odróżnieniu od ziarna, właściwością człowieka jest r zumne działanie. Ale nie zamiast instynktów i doznań ie jako ich uzupełnienie. Spróbujmy zrozumieć, dlaczego i po co to wszystko.

6. DZIAŁANIA MAKSYMALNE

nie ma na ziemi raju. Od wygnania z raju człowiek marzy o tym, żeby urządzić wszystko na jego podobieństwo. Jeśli ty i ja jesteśmy tacy mądrzy, że wszystko, co do tej pory przedstawiono* wydaje się nam zrozumiałe, i znane, i często nawet banalne, staniemy przed prostym problemem: jeżeli człowiek dąży do tego, aby w ciągu swo­jego życia doznać jak najwięcej — i załóżmy nawet, że umysłem to pojmuje! — to powinien wprost, najkrótszą i najprostszą drogą dążyć właśnie do tego, żeby możliwie jak najwięcej i najmocniej doznawać najróżniejszych rzeczy, nie tracąc czasu i sił na jałową i zbędną krzątaninę. Czy tak się dzieje?

Załóżmy, że wezwiemy na pomoc naukę oraz technikę, i wy­najdziemy taki specyfik, cudowny eliksir albo skonstruujemy takie przyrządy, że wypijając menzurkę i wdziewając w skafander z czuj­nikami, nakładając na głowę specjalny hełm, będziemy doznawać co niemiara, osiągając bogate, pełne doznań życie.

Teoretycznie wydaje się to całkowicie możliwe. I nawet od dawna są już przeprowadzane doświadczenia praktyczne. Na ra­zie na zwierzętach, ale i człowiekowi coś skapnie. Skomplikowane elektryczno-tele-komputerowe systemy do uzyskania maksj-mak nych doznań seksualnych z każdym wyimaginowanym partnerem. To najbardziej skomplikowany wariant w tym temacie, najprostszym jest sztuczny fallus do masturbacji, znany już w starożytności.

Ludzie osiągnęli wiele w zakresie podmiany. Stworzone su- rogaty pozwalają otrzymywać masę doznań sztucznym sposobem, bez żadnego wysiłku i starań. W pierwszej kolejności są nimi gry i sztuka, rzeczy sobie pokrewne, w pewnym sensie jedno i to samo:

w jakimś aspekcie ich podstawą jest najdoskonalsza umowność samego procesu i rezultatu. Każdy gracz i widz to wie, a mimo to dostarczają masę przeżyć. Są one obiektem badań takich nauk, jak teoria gier i historia sztuki.

Zajrzyjmy tym sposobem do końca. Pofantazjujmy Kogoś W |^d'dlno hipnozie. Wmówiono mu, że tyle rzeczy przeżył! Kar­miono i pojono go przez rurkę, trzymano w łóżku w ciepłym po­koju, wynoszono spod niego basen. Bezwładnemu szczęściarzowi wydaje się, że ma bogate życie. A w rzeczywistości jest ono kom- ’ pletną iluzją.

Wiele teorii filozoficznych właśnie tak przedstawia życie | człowieka: wszystko jest iluzją, a w rzeczywistości nic nie istnieje. [ W życiu jednak ludzie kierują się nie teoriami filozoficznymi, tylko ^ własnymi konkretnymi uczuciami, myślami i potrzebami, dla­tego filozofię po raz kolejny pozostawimy z boku, a będziemy się kierować elementarnym zdrowym rozsądkiem i tym grupowym doświadczeniem ludzkości, które każdemu w jakimś stopniu jest znane i dla każdego zrozumiałe.

A każdy wie i dla każdego jest zrozumiałe, że całej ludzko­ści zahipnotyzować się nie da i przez rurkę nakarmić również. Po pierwsze, pożywienie trzeba sobie zdobyć, po drugie, nie wszyscy poddają się hipnozie, po trzecie, nie bardzo chcielibyśmy tak żyć. A jeśli nauka i technika uczynią to możliwym, to kto będzie obsłu­giwał te nieruchome ciała? Jak będą się rozmnażały? A personelowi, powiedzmy, mniejszości, pięciu procentom ludzkości, po kiego dia­bła to potrzebne? Zostawmy ten fantastycznonaukowy scenariusz specom z Hollywoodu i skierujmy uwagę na grzeszną, ziemską rze­czywistość. W tej rzeczywistości ludzie nie mają możliwości leże­nia na kanapie, przeżywania subiektywnych doznań, bo trzeba coś robić, pracować, odżywiać się, żeby w ogóle przeżyć. A żyć się chce. Czasami się nie chce, ale mimo to trzeba. Co zrobić, instynkt.

A zatem człowiek kieruje się w życiu instynktem, który prze­jawia się poprzez subiektywne doznania. W praktyce jednak nie udaje się ograniczyć do czystego pozadziałalnościowego zaspoko­jenia potrzeb. Niemożliwe jest niepodejmowanie żadnych działań,

chociażby tych podtrzymujących egzystencję. Doznania zmuszają do zaspokojenia głodu, pragnienia i tak dalej. I zauważcie, że im dalej, tym więcej.

Niestety, już na pierwotnym poziomie, na poziomie zaspo­kojenia fizjologicznych potrzeb, doznania człowieka nakazują mu podejmować czynności życiowe. Na razie wszystko jest proste jak budowa cepa.

sytuacje bez wyjścia. Skoro najważniejsze jest doświadczanie silnych doznań, to czy nie byłoby dobrze urządzić wszystko tak, żeby jak najmniej czasu i sił tracić na zdobywanie chleba powsze­dniego, a zamiast tego możliwie intensywnie odbierać bodźce bez­pośrednio? Istnieje całkiem sporo prostych, dostępnych, wypró­bowanych środków: po pierwsze — alkohol i narkotyki? po drugie

gry i sztuka, hobby. W ostateczności wielu ludzi tak postępuje. A prawdopodobnie będzie ich coraz więcej — poziom rozwojucy- wilizacji zapewnia takie życie nawet darmozjadom. >

Nie, mimo to się nie uda. Oczywiście, ten ślepy tor szybko doprowadziłby ludzkość do końca i okazał się zbawieniem dla pla­nety, ratując ją tym samym od zniszczenia przez człowieka, Jed­nakże wszyscy alkoholikami i narkomanami (jak również graczami i poetami) stać się nie mogą z kilku podstawowych przyczyn.

Po pierwsze, wielu jest odpornych na alkohol i ogólnie nie bar­dzo im się picie podoba.

Po drugie, analogicznie do pierwszego, wielu zdecydowanie nie chce zażywać narkotyków. Wiedzą, że dają niezwykły odlot, słyszeli, czytali, ale bardziej przyciągają ich rzeczy zwykłe, chcą normalnego życia, nawet jeśli jest ono ciężkie i tak dalej.

Po trzecie, większość ludzi w stosunku do alkoholików i nar­komanów odczuwa (oprócz litości i współczucia) wyższość, po­gardę, wyniosłość: żałosne stworzenia, żałosna dola.

Ludzie, w odróżnieniu od szczurów, mając tą samą skłonność do porzucania wszystkiego oraz naciskania pedału przez cały czas, doznawania rozkoszy aż do zupełnego wyczerpania, z jakiegoś po­wodu nie chcą tak postępować.

Podobnie, jeśli hazardzista, artysta albo kolekcjoner guzi­ków nie mają szczęścia, są bezradni i biedni, niczego w życiu nie osiągnęli, to ludzie litują się nad nimi i pogardzają nimi. Jeśli mają szczęście, są znani, bogaci, to dostosowują się do norm społecznych i robią masę niepotrzebnych rzeczy: przede wszystkim nabywają • domy, samochody, dobra, tym samym tracąc pieniądze, zmuszają je do pracy, co daje z kolei pracę innym. Dla tej mniejszości pasja staje się pracą. A przecież takie życie mierzi większość normal- 1 nych osób.

A jeśli zwyczajnie bogaty spadkobierca lub rentier dyskretnie wydaje swoje pieniądze podczas gry, chodzi po muzeach, czyta książki, zbiera znaczki, i tylko tyle? Nie pracuje zawodowo, modą [ się nie interesuje, mieszkania nie remontuje, jest mu z tym dobrze, i Otoczenie uważa go albo za dziwaka, albo za miernotę. Naśmie­wają się. Czasami niewątpliwie zazdroszczą mu spokoju, swobody,

| bezczynności. I wyobrażając sobie siebie na jego miejscu, sądzą, że stworzyliby harem, albo kupili jacht, albo podróżowaliby po świecie — czyli dostarczaliby sobie przyjemności poprzez jakieś czynności. Dlatego, że słowo „próżniak” dla większości ludzi jest pojęciem obelżywym, pełnym pogardy, upokarzającym.

Logicznie i arytmetyczni©, znowu większość ludzkości nie może być graczami, artystami, kolekcjonerami i rentierami. Ktoś musi ich karmić, ubierać, budować im domy. Bo jak nie, to zginą.

Może stosunek do próżniaków i narkomanów jest uwarunko­wany moralnością? A moralność społeczeństwa uwarunkowana jest potrzebą większości, żeby pracować?

Dobrze, z wysokości postępu technicznego wyciągamy przy­jazną dłoń do Platona, stworzymy takie idealne państwo, gdzie nie będzie niewolników, nikt nie będzie miał potrzeby pracowania, ponieważ wszystko zrobią maszyny. I wszyscy będą mieli to, czego tylko dusza zapragnie. Raj na ziemi.

nuda. Kiedy występuje nuda? Wtedy, gdy nic nie trzeba robić i nic się nie chce. Dlaczego się nie chce? Ponieważ w naszym idealnym państwie i tak wszystko jest. O czymkolwiek człowiek pomyśli, za­

raz wszystko dostanie. Plaga klasy próżniaczej. Możliwe są wtedy takie warianty:

Narkotyki i alkohol

Gry

Sport

Sztuka

Rozrywka, w skład której wchodzi konsumpcja sztuki-, sportu jako widowiska, myślistwo, gry itp.

Wyraźnie pozbawiona sensu działalność tylko dla niej samej, dla tych doznań, które zapewnia: na przykład wyścigi samocho­dowe albo karet pocztowych, albo budowa zamków na piasku, Wszystko to jest właściwe dla klas próżniaczych we wszystkich epokach. A do tego: moda, etykieta, konwencjonalność życia świe­ckiego, na które zwraca się dużą uwagę.

Ciągle mamy do czynienia z tym samym — dążenie do otrzy­mania doznań wprost albo za pośrednictwem działań. »

Bez odpowiedzi pozostaje tylko odwieczne pytanie; na kiego czorta za wszelką cenę ma to robić człowiek, który i tak wszystko posiada? W tym także najważniejsze: możliwość natychmiasto­wego zaspokojenia każdego pragnienia.

I wtedy pojawia się u niego pragnienie posiadania pragnień. Na­brać na świeżym powietrzu apetytu. Zmęczyć się, żeby doświadczyć rozkoszy odpoczynku. Zaryzykować życie, żeby doznać jego radości. Dlaczego nie podąża drogą Buddy? Mimo wszystko nie chce.

Jeśli natomiast ktoś ruszy w stronę kariery, interesów, władzy, sławy — temu honor i szacunek.

Był nihilizm, był manicheizm, wszystko było. Były najrozma­itsze teorie, odrzucające każde działanie i życie w ogóle, uczące tego, czym jest dobro: nic nie posiadać, nic nie robić, niczego nie chcieć. I najlepiej w ogóle nie żyć.

Ale, ogólnie rzecz biorąc, zasadniczo, ludzkość chce żyć. Toi co jest jej dane — to jej instynkt.

Jednakże ludzkość składa się z konkretnych jednostek. Wielo­krotnie powtarzaliśmy, że dla każdego człowieka życie jest przede I wszystkim zespołem doznań. Dlaczego zatem, gdy istnieje moi-

gp! otrzymania maksimum doznań bez trosk i bezpośrednio, pMjjajjnniej nie zawsze się tym kieruje, woli kłopotliwe i długie rzeczywiste działanie? Dlaczego nie chce naciskać odpowiedniej wajchy, ta nielogiczna kreatura?

Dlaczego nie ucieka przed nudą podobną drogą?

Ale nie, zaraza poci się, stęka, przeklina i działa. Mógłby na wszystko machnąć ręką — a nie macha. Bzdurami się zajmuje! A narkomanem być nie chce.

Wszystko chce mieć, a nudy stara się unikać.

zwycięstwo twórczego rozumu? Pewni ludzie powiedzieli, że trud to boże przekleństwo, i taka jest dola człowieka oraz kara za grzechy. Inni szydzili z nudy w raju i zachwalali interesujące towarzystwo w piekle. Jeszcze inni wymyślili teorie postępu, na­zwali człowieka koroną stworzenia i jako cel jego istnienia określili zbudowanie szczęścia na ziemi. Człowiekowi dany został rozum, zręczne ręce, a zamiast serca turbina.

Dlatego człowiek, nawet mając wolny wybór, zwykle nie chce być narkomanem — chce być twórcą. Prośba z prezydium, aby uwa­żać to za zwycięstwo rozumu nad sarsaparillą28. Nad uczuciami

Ale my po analizie przekonaliśmy się i twierdzimy, że pier­wotne są doznania! Rozum się na nich opiera, nie ma dla niego innej podstawy. On je obsługuje. I jakiegokolwiek by człowiek wy­boru dokonywał, to koniec końców zawsze sprowadza się to do wyboru między dwoma pragnieniami. I zwycięża to pragnienie, to uczucie, które jest silniejsze, tylko tyle. Rozum wie, że wszystko jest umowne, wszystko względne, że najważniejsze to rozkoszować się pełnią życia, i niepotrzebne jest wyciskanie z siebie siódmych potów, wszyscy umrzemy i obrócimy się w proch.

To znaczy, pragnienie człowieka, aby działać, jest mu właściwe i od rozumu nie zależy. Po prostu stworzony jest tak, żeby dzia­łać. Oznacza to, że doznania uzyskane poprzez działanie, poprzez wytężenie sił umysłowych i fizycznych są nieadekwatne do doznań

oszukańczych, doznań bezpośrednich. Przyroda zaprogramowała go poprzez doznanie — na działanie.

A narkomania jest tym bocznym, ślepym torem, którym nie­odmiennie podąża mniejszość, niby mucha, kierująca się odorem zepsutego mięsa, po to, aby złożyć w nim jaja, która czasami myli się i składa je na kwiatku — istnieje taki, który pachnie dokładnie jak zepsute mięso. Z punktu widzenia muchy najważniejszy jest zapach, subiektywnie do niego dąży. Z punktu widzenia przyrody to pomyłka, tak bywa, bez tego się nie obejdzie. Skrajności zawsze wychodzą poza ramy zjawiska, brzeżki ułamują się, doszlifowują się i pokazują sobą granice zjawiska. Tak murarz strząsa z kielni zbędną zaprawę, a na ścianę trafia tylko potrzebna ilość. Tak rzeka, wytyczając koryto, częściowo wsiąka w brzegi, tracąc część wody na zwilżenie drogi, żeby dopłynąć do morza. Przyroda, żeby coś osiągnąć, niezmiennie przezwyciężając przeciwności, zawsze działa z zapasem.

Jeśli człowiek kierowałby się rozumem, nie dokonywałby nie­rozsądnych rzeczy.

Jeśli człowiek kierowałby się działaniami, nie uciekałby przed nimi w narkomanię i hobby.

Jeśli człowiek mógłby bezpośrednio doznawać wszystkiego tyle, i z taką samą siłą, jak poprzez działania, to nad działanie za­wsze przedkładałby sztucznie wywołane doznania.

Doznania — rozum — działanie: taki jest łańcuch. Uzależ­nienie od narkotyków nie potrzebuje ani rozumu, ani sił. Użycie rozumu i sił daje, na poziomie mózgu, znowu doznania. Gdyby wyłączyć rozum i siły, wykluczyć je z tego łańcucha, to z żadnym środkiem zastępczym nie udałoby się nabrać tylu doznań.

Rozum to taki mechanizm, za pośrednictwem którego człowiek może doznawać znacznie więcej rzeczy niż zwierzę. Sama świado­mość czegoś — los bliskich, bieg naszych spraw, o których dowia­dujemy się z listu albo z rozmowy telefonicznej — już daje nam pozytywne albo negatywne doznania, może czynić szczęśliwym albo nieszczęśliwym.

Działanie to taki mechanizm, wprawiany w ruch i koordy-

owany przez rozum, który pozwala człowiekowi, znowu, doznać

masę rzeczy. . . J ...

Rozum, po pierwsze, juz sam jest dostarczycielem doznań: po­przez rozmyślania, poprzez przepuszczone przez siebie percepcje rzeczywistego życia albo umownej sztuki.

Rozum, po drugie, jest transformatorem między zamianą do­znań w działanie i dekoderem między działaniem i dostarczanym przez to działanie doznaniem. (Najprostsze doznania, jak głód i jego zaspokojenie, obejdą się i bez rozumu. A pojawiająca się ra­dość z osiągniętego celu albo odkrycia naukowego wiedzie przez umysł).

I tylko poprzez maksymalną pracę sił umysłowych i fizycz­nych człowiek w szczególności — a człowieczeństwo w ogólności — może otrzymywać maksimum doznań, które stanowią jego życie.

I wtedy czuje się człowiekiem.

Działania mogą być dobre i złe, korzystne i szkodliwe, mądre i głupie — każde określenie i ocena jest w tym przypadku umowna, zależą od punktu widzenia, celu, moralności, systemu wyobrażeń. Są one konieczne dla układu nerwowego, nie może on bez nich funkcjonować.

Na tratwie przez rzeczne progi i wodospady! Podniósł dwie­ście kilogramów, zabił dziesięcioro ludzi! Dziesięć lat po nocach nie spał, dokonał odkrycia, nad którym męczono się latami! Czad, fajnie, dąłem radę, zrobiłem to, co trzeba!

Realizacja wszystkich swoich możliwości do ich granic daje człowiekowi z niczym niedające się porównać doznanie — pełni życia w całej swojej powadze. Bywa i ciężko, i męcząco, i niebez­piecznie, ale daje szczęście.

Zwykle właśnie to nazywane jest samorealizacją.

Powtarzam dla szczególnie uzdolnionych:

doznania <->rozum <-> działanie

samoutwierdzenie. Głównym instynktem, jest instynkt przeży­cia. Człowiek pierwotny żeby przeżyć, musiał być silny, odważny, mądry, zwinny, wytrzymały. Inaczej nie pokonałby drapieżników

i wrogów, nie zdobyłby łupu na polowaniu. Było zbyt mało po- karmu, żeby wszyscy najedli się do syta. Przeżywali ci, u których te cechy występowały w największym stopniu. Oni w pierwszej kolejności pozostawiali potomstwo.

Najsilniejszy bierze najlepszy kawałek i najlepsze kobiety.

I każdy chce, dąży do tego, aby być możliwie jak najsilniejszym. Dokłada wszelkich starań, właśnie to jest dla niego najwa^jfifJ sze. I z czujnością chroni swoje miejsce w hierarchii rodziny, rodu, plemienia. Wejść wyżej, nie spaść! Jeśli wystarcza mięsa tylko dla jednego, bierze je silny, jeśli starcza dla wielu — biorę mężczyźni według stopnia ważności, potem ich kobiety w tej samej kolejności, jeśli starcza dla wszystkich z nawiązką, silny i tak bierze pierwszy to, co chce, i nikt nie śmie go uprzedzić, bo zbije, okaleczy, zabije, wygoni z gromady.

Właściwie wśród zwierząt jest tak samo. Człowiek to takie samo zwierzę plus rozum i ręce. Plus, a nie zamiast. Fizyczna, bio­logiczna budowa człowieka została taka sama, kromaniończyk, który został królem przyrody, niczym się od nas nie odróżnia. Jego unikalny układ nerwowy dostaliśmy w niezmieniony stanie.

Wszyscy jesteśmy potomkami zwycięzców. Słabi i przegrani wymarli.

Co oznacza fakt, że silny bierze pierwszy kawałek, nawet jeśli jedzenia jest dużo? Jest głodniejszy, bardziej łakomy, niecierpliwy, więcej żre? Nie, on tym oznajmia: jestem najwspanialszy, najsil­niejszy, najodważniejszy, najmądrzejszy, znaczę najwięcej; jestem najważniejszy. Jestem zdolny robić i robię więcej niż wy, i ma to ogromne znaczenie dla mnie, dla was, dla plemienia, dla wszyst­kich. Ale w pierwszej kolejności dla mnie samego. Robię to wszystko w pierwszej kolejności dla siebie samego, potem dla swojej rodziny, potem dla was wszystkich, skoro już żyjemy razem, ponieważ razem będzie nam łatwiej przeżyć. Jeśli nie weźmie pierwszego kawałka, inni mogą pomyśleć, że jest słaby, odepchną, rozzuchwalą się> a w chudych czasach w ogóle może zdechnąć. Bić się o kawałek za każdym razem? Nie, lepiej od razu stłuc jednego, drugiego, i niech każdy już zawsze wie, gdzie jest jego miejsce i kim ja jestem.

A inni walczą o miejsce w kolejce — mierzenie sił.

To najbardziej pierwotna forma samoutwierdzenia. •

Mniej lub bardziej świadome, lub nieświadome doznanie swo­jej wartości, siły jest najsilniejszą potrzebą człowieka, zaraz po za­spokojeniu najprostszych fizjologicznych potrzeb. To przejaw tego samego instynktu, który pozwolił przeżyć do tej pory.

Posadźcie watahę wilków w klatkach i karmcie przywódcę jąko ostatniego, to będzie się wściekał i zmizernieje z powodu nieznośnego i niesprawiedliwego upokorzenia. Dla niego w życiu ważne jest bycie pierwszym. W nosie ma karmę, może z niej zre­zygnować i najlepiej w ogóle zdechnąć. Inaczej wilki by nie prze­żyły. Naturalna selekcja, przeżyć powinni najlepsi. (A najlepszego bez walki przenieść do najgorszych?! Klęska przyrody, nerwica).

Naturalna selekcja wśród cywilizowanych społeczności zo­stała zupełnie zaprzestana, sztucznie pomaga się żyć nawet tym najbardziej parszywym i słabym. Ale instynkt żyda i system ner­wowy został ten sam. Dlatego:

dążąc do samorealizacji poprzez działania,

człowiek przedkłada takie działania,

które służą jego samoutwierdzenia 0

Cokolwiek by człowiek robił, zawsze chce być kimś znaczą­cym. Nie ostatnim bydlakiem. Szanować siebie. I żeby inni sza­nowali jego.

Na jaką cholerę? - 5

W jakich formach realizuje się człowiek? W takich, które są mu minimalnie znane. W takich, które w ogóle istnieją we współ­czesnym społeczeństwie, cywilizacji. Nie można na przykład zo­stać starogreckim operatorem filmowym.

Na ile człowiek chce realizować swoje możliwości? Na tyle, na ile można.

A na ile można? Tego nikt nie wie. Granice są mgliste. Stale się

przesuwają. Nauka przekonuje, że zwykle wykorzystujemy tylko piętnaście procent możliwości swojego mózgu. Jak oni obliczyli te procenty — trudno powiedzieć. W cyfrę można zwątpić. Ale to, ze kromaniończyk z jego mózgiem wytwarzał dwadzieścia rodzajów prymitywnych ręcznych narzędzi pracy, i z tym samym mózgiem wynajduje komputer, rozwija naukę i leci na Księżyc, jest faktem nie reklamą.

I człowiek porównuje się z otoczeniem. Określa pełnię swojego życia, stopień samorealizacji poprzez porównanie z tym, co robią inni, co mogą, do czego są zdolni, i co oznacza, że on jest w zasa­dzie zdolny do tego samego.

A jeśli może, robi, ma, osiągnął w życiu więcej niż inni, to jest mu dobrze, szanuje samego siebie. A jeśli mniej, to jest mu źle, i szanuje siebie mniej. A z kim biedak może się jeszcze porów­nać?... Skąd się dowiedzieć, co jeszcze może zrobić?...

Zauważcie, że rozum nie mu tutaj nic do rzeczy. Można uwa­żać otoczenie jako bandę chamów i idiotów, gardzić nimi, ale mimo to chcieć, żeby uważali cię za ważniejszego od nich samych. Tak zwykle bywa.

Potrzeba samoutwierdzenia to aspekt potrzeby samorealizacji.

Nabieranie pewności siebie jest możliwe tylko poprzez dzia­łanie, czyny. Nie wystarczą tutaj ani gołosłowne oświadczenia, ani narkotyki.

Każdy może oświadczyć, że jest najsilniejszy, najodważniejszy, najmądrzejszy, najbogatszy, że znaczy więcej niż inni i że inni po­winni go szanować. I dostanie odpowiedź, że jest głupkiem i samo­chwałą, ma pokazać, kim jest, wychodząc na pojedynek, wyjaśnić niezrozumiałe, pokazać swoje bogactwo.

Potrzebne są tutaj jakieś obiektywne kryteria, żeby od razu wszyscy widzieli i zrozumieli.

wynaturzenia w stosunkach społecznych. Odwieczne ma­rzenia ludzkości o stworzeniu sprawiedliwego społeczeństwa prze­strzegającego zasad równości nigdy nie mogły się spełnić i oczy­wiście nie spełnią się, z powodu tej błahostki, jaką jest dążenie

człowieka do samoutwierdzenia. Siły i zdolności ludzi nie są równe. Ograniczyć je prawem? A jeśli ktoś nie będzie mógł się odnaleźć __ będzie pić, chuliganić, perpetuum mobile nocami wynajdować. No a jeśli rozkazać, aby wszystkie siły i zdolności kierować na to, co społeczeństwo uznaje za korzystne, potrzebne? Wtedy można. A gdy ktoś nie zechce się słuchać? Wtedy ukarać, osadzić, wygnać. Jeśli jednak wiele dobrego zdziałał, to przecież będzie czuł się waż­niejszy od innych. (Właśnie takich starożytni Grecy poddawali ostracyzmowi). Inni będą czuli się gorsi, mniej znaczący, zaczną zazdrościć. Mocniej kocha się silne i zdolne kobiety — znowu nie­równość, powód do zazdrości i zawiści. Jeśli będzie się człowieka szanować i sławić, to może uroić coś sobie, co jest brzemienne i krzywdzące dla innych. A gdy nie będzie się oddawać hołdu jego zasługom, to zacznie cierpieć, że nie jest ceniony zgodnie ze swoją wartością. Pełnej równości w żaden sposób być nie może. Jakim niby dekretem odwoła się chciwość, podłość, zawiść, kłamliwość, egoizm? Zawsze je potępiano i starano się ograniczyć, ale są one istotą przejawiania się ciągle tej samej samorealizacji, ciągle tego samego samoutwierdzenia. Dlatego, że są właściwe człowiekowi, nie da się ich wykorzenić.

...W cywilizowanym społeczeństwie człowiek nie szuka po­twierdzenia swej wartości w pojedynku z tygrysem ani w walce z siłą dzika. W czasach pokoju sytość i bezpieczeństwo zagwaran­towane ma każdy. Co robić? I człowiek zaczyna grymasić. Samo- utwierdzenie, przyjmując cywilizowane formy współzawodnictwa i konkurencji, przejawia się w idiotycznym wyścigu za umownymi i bezsensownymi wartościami. Takimi jak choćby kawałek metalu na piersi, nazywany orderem i oznaczający, że jego właściciel znaczy więcej od innych (inny wariant: kółko w nosie dzikusa). Pojawia się pojęcie prestiżu, czyli posiadanie niepotrzebnych rzeczy, mieszka­nie w określonej dzielnicy, uczestniczenie w bzdurnych ceremo­niach, które mają sygnalizować, że ktoś jest ważniejszy od innych.

Na to w większości marnuje siły cywilizowany człowiek.

Konsumpcjonizm. Po co człowiekowi duży dom, jeśli mieści się z rodziną w małym? Większy jest ładniejszy? I maleńki może

być przepiękny Za to duży może być wspanialszy. Cottage, wilk pałac. Przedmieście, centrum, dzielnica arystokratów. Och, od razu wiadomo, kto jest who. Kto co może i ile jest wart. Noworu- ski bandyta każdego dnia ryzykuje życie, ale pompatyczny zamek sobie stawia — niech wszyscy widzą! Jutro wdowa puści dom pod młotek za ćwierć ceny. Ale dzisiaj żyje i jest z siebie dumny.

Najemni rycerze w średniowieczu byli dokładnie takimi sa­mymi bandytami.

Drogie meble wypełniają swoją funkcję nie lepiej niż tanie, mogą wcale nie być ładniejsze, mogą być nawet niegustowne i ok­ropne, ale za to znakomitej firmy, od znanego designera, który po­przez meblową fanfaronadę wyrabia sobie markę i trzepie kasę.

Drogi samochód może w zasadzie niczym nie różnić się od trzykrotnie tańszego. Demonstruje natomiast znaczenie właści­ciela. A kiedy rolls-royce’em zaczynają jeździć szejkowie naftowi i Murzyni milionerzy, to ludzie przyzwoici chcą się od nich odróż­niać i przesiadają się na mercedesy. A kiedy każdy średniak stara się za ostatnie pieniądze kupić weterana — ruinę merca, to bogaci przesiadają się do bmw albo do dżipa Cherokee. Byleby się odróż­niać.

Przedmiot jest znakiem właściciela. Metka od Givenchy okre­śla cenę krawatu, a krawat cenę właściciela. Dacza w Żukowce to nie samo, co dacza w Machałowce — przy równej jakości ich ceny są znacząco różne.

Z anegdot o New Russian: „Widziałeś krawacik? Trzysta bak- sów! — Głupek. Za rogiem są takie same za siedemset”.

Uważanie się za gorszego od innych jest dla człowieka dokucz­liwe, przykre, poniżające. A czym zazwyczaj chcą imponować cy­wilizowani ludzie? Gratami. Dlatego człowiek wyłazi ze skóry, żeby udowodnić sobie i innym, że nie w ciemię bity. Postękuje, cierpi, że aż piszczy, ale wyłazi!

Moda. Jak filozoficznie stwierdził mój kolega w ósmej klasie, zmarnowawszy tydzień na wyposażenie dżinsów własnej roboty w pudełko nitów: „Nie możesz wyróżnić się rozumem, więc wy­różniaj się chociaż ubiorem..

To najstarszy sposób. Moda na pokrycie z dachówek albo okre­ślone osiedle podmiejskie, albo na mercedesa 600, albo książkę, albo spektakl, albo tenis, albo na pistolet Glock. Moda oznacza, że dzisiaj ludzie ważni, orientujący się, wysoko postawieni, bogaci wdą mieć to i postępować tak. Jeśli podążasz za modą, to znaczy, że jesteś do nas podobny. Jeśli ktoś nie podąża, jest ofiarą: albo nie ma pieniędzy, albo rozumu, albo gustu, albo przyjechał z pro­wincji. Ale ponieważ rozum bywa rzadko, a i gust nie częściej, i pieniądze zdobyć nie jest łatwo, to podążanie za modą częściowo wszystko zmienia. Nazwisko Bierdiajewa zna, film Spielberga wi­dział, mieszka na Powarskiej i jeździ porsche. Pod każdym wzglę­dem zacny człowiek, wszyscy powinni tak żyć. Nawet jeśli tkwi po uszy w długach, to nieważne, tak czy owak od razu widać, że wszystko jest z nim w porządku, nie musi się wstydzić i wzbudza zawiść.

Przez słowo moda rozumie się przede wszystkim modę na ubranie. Inne rzeczy, na które potrzeba więcej wysiłku, pieniędzy, czasu, nie są obowiązkowe, można je jakoś ukryć. A w ubraniu cho­dzi każdy i jeśli długo się go nie zmienia, to widać to od razu. Ot, gdzie jest pole do popisu. Zmieniamy je często, przebieramy się trzy razy na dzień, kwestia wygody i praktyczności nie ma znaczenia. Kiedyś angielskie wełniane rzeczy nosiło się jedną trzecią wieku

kto dzisiaj będzie kładł nacisk na taką jakość, tak czy siak za rok będzie to niemodne! Chociaż oczywiście kobieta w sukience od Chanel na koktajlu jest dokładnie tym samym, czym Abory- genka ze szklanymi paciorkami, stojąca koło dyni z odurzającą bozą. Przykład najśmieszniejszy i najwyraźniejszy to moda woj­skowa. Wszyscy w armii ubrani są jednakowo, ściśle według regula­minu, jak w takim wypadku umocnić się jako ten ważniejszy? Żoł­nierz też jest człowiekiem i nic, co ludzkie, nie jest mu obce. Buty: cholewy przycina krócej i opuszcza w harmonijkę, obcas nasadza wyżej i obtacza na klin. Spodnie szyje węższe, paski na kostkach odpruwa i zamienia gumowym strzemiączkiem. Mundur również zwęża i skraca tak, żeby niżej pasa sterczał równo dziesięć centyme­trów. Zamiast białego podszywanego kołnierzyka daje czerwony,

a na brzegach na zewnątrz robi wypustkę białego przewodu winy. lowego. Pod odznakami — czerwone plastikowe podkładki. Pod pagony wygięte blaszane wkładki, żeby je wzmocnić. Furażerkę bierze o rozmiar mniejszą i zaprasowuje tak, żeby rożki sterczały, Pasek w żadnym razie nie zielony, lecz brązowy, pod kolor skóry, i sprzączkę białą wyrzuca, zdobywa mosiężną, wygina ją, rogi za- okrąglone. O! To szykowny żołnierz, szanuje się, nie żaden elew.

Cywil takiego modnisia od zwykłego nieszczęsnego żołnierza nie będzie w stanie odróżnić. A żołnierz w tych różnicach widzi wielkie znaczenie! Martwi się o nie, przeżywa, za masło i cukier ze swojej skromniej racji wymienia, w wolnych chwilach szyje, ostrzy, tnie, dąży do doskonałości. I jeśli zawzięty dowódca roz­każe mu wszystko to wyrzucić, to będzie się sprzeciwiać, służbę dostanie, w areszcie wojskowym posiedzi. Dla żołnierza to nie­szczęście i upokorzenie.

Natomiast dama przeżywa upokorzenie, kiedy na balu wszyscy są w brylantach, a ona nie. A jej mąż, który również jest tym fak­tem upokorzony, weźmie łapówkę albo pójdzie w górę służbowej drabiny, albo ograbi bank, tylko żeby jego baba nie była gorsza od innych. Mein Gott...

Hierarchia. Zawsze istniała wśród zwierząt i ludzi. I jeśli ko­muś się wydaje, że można mimo to stworzyć ludziom warunki pełnej równości, gdzie żadna hierarchia nie będzie potrzebna — wykluczając warunki czystego doświadczenia, wszystkie ku niej podstawy, które sprawią, że jej nie będzie — powinien zażywać więcej fosforu, aby poprawić swe zdolności umysłowe.

Życie w sowieckich (rosyjskich) więzieniach (łagrach) to istne piekło. Jedzenia wystarcza, pomieszczenia są ciepłe, bielizna po­ścielowa jest czysta, warunki są dla wszystkich jednakowe (bie­rzemy pod uwagę idealny wariant utrzymania). Wszyscy są równi, wszyscy są więźniami. Co powinni robić? Ułatwiać sobie życie. Kto jest ich przyjacielem? Swój brat więzień. Kto jest ich wrogiem? Obywatel kierownik, klawisz, ścierwo. Tak? No to macie dyszel, żeby głowa wam nie chybotała.

W cichą zgrozę i głośny koszmar zamieniają swoje życie sami

więźniowie. Wymyślają sobie takie prawa współżycia, takie reguły pllfcwatua, budują tak wyrafinowaną i okrutną hierarchię, że naj­większym ciężarem, i trudem, i męką odbycia wyroku są nie wa­runki życia i pracy, lecz nieludzkie stosunki między samymi więź­niami. Wszyscy są za kratkami, wszyscy -za drutem kolczastym, Wszyscy są braćmi w nieszczęściu, zatem powinni sobie pomagać. Aha... Bicie, bójki na noże, znęcanie się, bestialskie zachowania, złożony system współzależności, nie da się wyliczyć wszystkiego. ‘ Dlaczego?

To dla niewtajemniczonego i tylko na pierwszy rzut oka więź- f niowie są równi. Tymczasem ktoś z nich nie nosi błękitnego stroju ! roboczego, tylko czarny, do tego nowy. I kochanka ma młodego, sympatycznego, swoją „maszkę”. Jeśli ktoś dostaje paczkę z jedze- f niem, dają mu z niej to, co najlepsze^ co zechce. A jeśli ktoś mu | się nie podoba, albo zrobił coś, co mu się nie podobało, to wy­starczy, że mrugnie okiem, a jego „szestiorki” zbiją tamtego nie­malże na śmierć, albo w ogóle zabiją. A pracują za niego „mużyki”. f- I nie dlatego, że jest mu ciężko* ale dlatego, że byłoby to naruszenie więziennych obyczajów. Jest przywódcą, jest złodziejem, i mówią ■ 0 tym jego tatuaże. Nad sobą ma tylko głównego złodzieja. A pod sobą — autorytet i „szestiorki”. A pod nimi „mużyków” A pod nimi — „pomojki” do mycia podłóg, dla „mużyka” umycie pod­łogi lub tym bardziej kibla jest hańbą. Między „mużykami” a „po- mojkami” byli „pridurki”, urządzili się całkiem dobrze, w kuch­niach i bibliotekach, pracach przymusowych i chociaż mogą być potrzebni i pożyteczni, to w hierarchii stoją niżej, szacunku mają mniej, ich prycze są w gorszych miejscach. Najniżej ze wszystkich stoją „pietuchy”, poniżeni, siłą zrobiono z nich biernych homosek­sualistów, w ogóle nie mają praw, nie wolno z nimi utrzymywać kontaktu, nie wolno ich dotykać, chociaż można ich pieprzyć, albo, siedząc w karcerze, przyjmować z ich rąk przesyłki, taki kontakt się nie liczy. W przypadku każdego innego kontaktu więzień sam się pogrąża, sam staje się poniżony. Czerwony kolor — nie wolno. Podnosić z ziemi, cokolwiek by to było, nie wolno, nawet czapki, która zimą upadła, bo inaczej się opuścisz. Itd., itp.

Och, nie tak prosto być przywódcą. Trzeba być odważam silnym, twardym, chytrym, absolutnie bez względu na wszystko dotrzymywać słowa — zawsze! — i stale chronić swoje miejsce, udowadniając, że jest się tego godnym.

A gdyby zebrać w oddziale samych tylko młodzików po pierw­szym spacerze — bez przywódców, bez recydywistów, bez złodziei

mających na koncie przypadkowe, nieciężkie przestępstwa, wy­kroczenia raczej, nieznających nawet tych okrutnych praw? Pró­bowano! I wychodziło to samo, tylko jeszcze w gorszym wydaniu. Więzienne autorytety przynajmniej przestrzegają jakichś reguł, a u takich gołowąsów, matko kochana, totalna samowola. Dla­czego?

Dlatego, że zbiera się razem młodych, zdrowych, pełnych ener­gii mężczyzn. I pozbawia ich praktycznie wszelkich praw. Rozkaz kierownika jest najwyższym prawem, ostatnią instancją, może zro­bić z tobą, co tylko zechce. Ty jesteś pozbawiony praw, bezradny, bezbronny, taki jak pozostali. Kreatura, gówno, kurz łagrowy. To nie tak, sukinsyny!!! Nie jestem gównem! Nie mogę was zmienić, nie mogę uciec, nie mogę przerobić celi, ale mogę pokazać sobie i wszystkim, komu się da, że jestem człowiekiem i mogę wiele! Wiele i wielu ode mnie zależy, o tak! I życie moje jest wystarczająco pełne, bądźcie spokojni, jest czego się strzec i bać, i czego chcieć, co osiągać.

Dlatego też istnieje fala w sowieckiej (rosyjskiej) armii, życie żołnierza praktycznie się nie różni od życia więźnia. Takie samo ogrodzenie, takie same koszary, skąpe żarcie w ogólnej stołówce, te same bezsensowne czynności. Powiecie, że przecież żołnierz jest zajęty ćwiczeniami bojowymi? Akurat, strzelec strzela dwa razy w ciągu dwuletniej służby. Na wartę chodzi, teren zamiata, ziem­niaki obiera, sprzęt myje i naoliwia. Na przepustkę puszczają go raz na kilka tygodni na parę godzin. Bezsensownie i idiotycznie pozbawia się żołnierza normalnego, wolnego czasu i przyjemnościi nikt nie wymaga od niego zdolności, talentów, osobistych zalet, ma bydlak wypełniać rozkazy i milczeć.

Zatem żołnierz odgrywa się na swoim kamracie. Jest kotem,

czyści kibel szczoteczką do zębów, pierze jego kurtkę letniego mun­duru, chodzi za niego do kuchni, nie śmie palić w jego obecności i dostaje mordzie dla czyjejś rozrywki. A posłuży pół roku i rok, Bv$ggftoife>och, już ma bliżej do dziadka, który, co nieuniknione, odgrywa się na kotach. Jest dziadkiem, teraz to dopiero jest czło­wiekiem! Wszystko może, niczym się nie trudzi, ma władzę nad młodymi, jak zachce, to zgnębi go tak, że ten się powiesi.

Czy jest to potrzebne do zdolności bojowej armii? Nie. Mogą r to naprawić dowódcy? Nie, nigdy się nie udawało. Czy jest w tym jakikolwiek sens? Nie. Jest jeden — człowiek nie może znieść sy- [: tuacji, gdy zda sobie sprawę, że jest niewiele wart. Przeczy to in- [ stynktowi życia, czyli bycia takim, od kogo zależy możliwie jak [ najwięcej. Honorowy obowiązek obrony ojczyzny to nie tylko kwe­stia hasła, ale ludzkiej, życiowej potrzeby.

I najważniejsze wysiłki skierowane są na to, aby nabywać pew­ności siebie. Przytaknie każdy, kto służył albo siedział.

To samo jest z pieniędzmi. Pieniądze oznaczają, że człowiek może wszystko. Kupić to, co najmodniejsze, pobudować pałac, zniszczyć każdego, kupując gazetę, sąd, najmując kilerów, zebrać arcydzieła sztuki, wpływać na politykę państwa i wiele innych rze­czy. Piękne kobiety kupi, armię uzbroi i wyśle walczyć, z kim tylko zapragnie, wynajmie mądrych ludzi, żeby pisali mu przemówienia, i zostanie prezydentem* fł

Człowiek może wtedy chodzić w łachmanach, jeździć na rowe­rze i odmawiać wszelkich honorowych stanowisk. I tak jest ważny, może bardziej niż inni i wszyscy o tym wiedzą. Nie potrzebuje ze­wnętrznych, umownych atrybutów swojej ważności. A wręcz prze­ciwnie, wyrzeczenie się ich jest najwyższą formą potwierdzenia własnej wartości: ktoś ma super garnitur, super samochód i nob­liwy tytuł, wystarczy jednak, że bogaty pstryknie palcami i tamten będzie skakać na dwóch łapkach. iyie może. Albo będzie udawał biedaka i świetnie się bawił, widząc, jak inni się przed nim puszę, a wystarczy, że okiem mrugnie, i buty będą mu lizać.

I tak to w pocie czoła, harując jak wół, naginając grzbiet, czło­wiek zarabia pieniądze — więcej! szybciej! wyżej! — które sę mu

potrzebne nie do życia i spokoju, ale do tego, by być najważniej. szym wśród jemu podobnych.

Sława. Bogatych jest wielu, ale ludzi sławnych mało. Już sta­rożytni Grecy cenili sławę bardziej niż pieniądze. Sława ozna­cza wyższość nad innymi. Bogatego szanują tylko ci, którzy mają z nim styczność, a sławny poprzez swoją władzę ma stycznośćze wszystkimi, wszyscy go znają i szanują. Oto, jaki jest, inni tak nie mogą.

Szanuje się ludzi, za którymi stoją wielkie czyny, wynalazek, odkrycie, którzy w jakiejś znaczącej sprawie byli pierwsi. Ale jest też i niedobra, głupia sława — skandal, nieprzyzwoitości, wykro­czenie. Przecież i do takiego rodzaju sławy wielu dąży, przy czym często są to ludzie niegłupi i nie najgorsi. Wiedzą, że inni mogą ich nie szanować, śmiać się z nich, mieć ich w nosie, ale znają ich! Wyróżnili się, nie są tacy jak reszta, i oznacza to, że nikt nie jest mu równy.

Na tym polega show-biznes. Wszystkie środki promocji, jak reklama, skandale, mają dać maksimum sławy, wzbudzić maksi­mum uwagi i zainteresowania! Wtedy inni będą patrzeć, słuchać, kupować chociażby z ciekawości: Szto eto takoe. Aaa!! Patrzą na kogoś i płacą za to pieniądze? Jaki on ważny. Jeśli ktoś jest głupi, to sam wierzy w swoją nadętą ważność, rozdmuchaną przez re­klamę. Jeśli jest mądry, może się z innych głupoli śmiać. I bez tego jest ważny, chce tego i to jest dla niego dobre29.

Artysta. Kiedyś Wilde (uwaga dla tępych — pisarz, nie kul­turysta) zadał sobie pytanie: Po co dążyć do niewiarygodnej do­skonałości arcydzieła, jeśli krytyk i publika i tak będą przeko­nani o doskonałości tego, co już osiągnięto? I wzdychał: Widać, publika, zdolna ocenić nasze prawdziwe szczyty, żyje na innym ś wiecie...

Bardzo proste. Tak, doskonałość nie zna granic. A prawdziwa

twórczość zapewnia artyście maksymalne wyostrzenie zmysłów. Dlatego dąży do maksymalnego napięcia. Prawie zawsze wydaje się, że można jeszcze odrobinę lepiej. Nikomu, oprócz niego, nie I jest to potrzebne. Ale właśnie dlatego, że dąży do nieosiągalnego ideału, dochodzi do szczytów, widocznych dla innych. A to, co jest p pSfryżej tego szczytu, widoczne jest tylko dla niego. Sztuka jest umowna, to oczywiste. I tylko on jeden całkowicie rozumie i czuje swój system umowności, wszystko jest przecież subiektywne, ina- l ezej być nie ffloże. Oczy płoną, ręce się trzęsą: udręka i ekstaza, a prawdę znają tylko jego dusza i Pan Bóg. Nie ma dla niego więk­szego zaspokojenia niż osiągnięcie tego, co chciał, co w jego od- | czuciu jest prawdziwe, słuszne, potrzebne.

Ludzie mogą nie uznawać jego dzieła, nie zauważać go, wy- [ śmiewać, jednak on sam zna swoją cenę. I nie zamieni tego szczęś- f cia stworzenia arcydzieła i jego wartości na żadne dobra tego świata. Pałaców jest na świecie wiele, a jego arcydzieło jedno, ni- i komu innemu nie udało się stworzyć czegoś takiego.

To jest samorealizacja. Ale jest jeszcze samoutwierdzenie: artystę boli, że jego genialne dzieło nie jest uznawane, nie od­daje się mu należytej czci, nie obsypuje pieniędzmi. Zaczyna sie­bie reklamować, lepić image, snuć intrygi, ubiegać się o nagrody

a przede wszystkim chce sławy, uznania. I jeśli jest słaby du­chem, psuje swoje dzieła, żeby dogodzić krytyce i tłumowi, pra­cuje w taki sposób, aby dogodzić innym. Gnębi go cudza sława. Genialnym poetą był Petrarka — nie było we Włoszech drugiego tak nikczemnego i małostkowego tyrana, który gwałcił frejliny żony i zależnie od nastroju rozwieszał za nogi między blankami swojego zamku przybyszy, których nie zainteresował swoją odą, sonetem, wierszem. I co? Był jedynym poetą swojej epoki we Wło­szech, którego zaszczycono wieńcem laurowym i za życia zali­czono do zastępu wielkich.

Niewystarczające było dla niego stworzenie arcydzieła, po­trzebował jeszcze jego uznania przez wszystkich.

Nie lekceważcie kury, która gdacze nad zniesionym jajkiem.

Zawiść. Są dwa sposoby bycia ważnym. Pozytywny—stać się

ważniejszym od innych. Przewyższyć tego, z którym się porów­nuje. Tę potrzebę nazywa się czasami białą zawiścią. Nikomu źle się nie życzy, ale chce się mieć lepiej. To, co ktoś posiada, zmusza kogoś innego do chęci posiadania dla siebie tego samego.

Negatywnym aspektem jest pragnienie, aby wszyscy stali się mniej ważni. Aby wszystkich poniżyć, być od nich lepszym, bo­gatszym, mieć większe szczęście. To jest zawiść czarna, i ona jest najpowszechniejsza; można powiedzieć, że pospolita. A już naj­czarniejsza zawiść to ta, kiedy ten, co ma dużo, chce pozbawić wszystkiego tego, który ma mało. I takie coś się zdarza.

Czy w sytuacji, gdy człowiek dąży do tego, aby być ważnym, i mierzy siebie względem innych, może być zupełnie pozbawiony zawiści? Oba jej rodzaje są naturalną i nieodłączną cechą ludzi.

Biała zawiść to współzawodnictwo. Najpowszechniejsza, czarna, to walka z konkurentem wszelkimi sposobami. Ktoś nie ma konkurentów? Jeśli chodzi o pozycję, w życiu zawsze znajdzie się konkurent! Tylko tym, że jest od kogoś ważniejszy, umniejsza czyjeś znaczenie!

I do jakich postępków popycha zawiść! Iluż trosk dostarcza samemu zawistnikowi. Niszczy życie, wznosi pałace, burzy cesar­stwa.

Kto nie jest zawistny? Ten, który uważa się za najlepszego w jakiejś dziedzinie i nie widzi bezpośrednich konkurentów. Tak czy owak jest najsilniejszy, albo najbogatszy, albo najgenialniejszy. A resztę w gruncie rzeczy ma w nosie, potwierdza swą wartość właśnie w tym. Albo ten, kto jest bardzo leniwy i na wszystko się godzi, płynie sobie z prądem, cicho bulgocząc.

Kibice sportowi. Ktoś jest leniwy i bulgocze cicho, za to jego drużyna jest silniejsza od twojej! Albo jego ulubiony piosenkarz śpiewa głośniej! Albo jego ojczyzna jest bogatsza! Co ten głupek i miernota z tego ma? A to, że chociaż sam jest głupkiem i mier­notą, to przynajmniej właśnie to (drużyna, piosenkarz, armia, te­ren) jest lepsze od czyjegoś, ważniejsze i poprzez to on sam staje się lepszy od kogoś!

Jakie ono jego? Co on do tego ma? Jak to! Kibicuje im, cho-

li

dzi na stadion (salę koncertową, wybory), oklaskuje, czyta gazety, łaci za bilety (podatki), chociaż nikogo nie znają, to wszystkich kochają, dziękują, oni ich podtrzymują... życie za nich oddają!

Po pierwsze, człowiek czuje się członkiem grupy, stada, kolek-

11 wwu, częścią silnej i dużej całości. I poprzez to czuje się ważniej­szy. Szczur to małe stworzonko, ale jeśli jest ich cała gromada, to trzeba uciekać z drogi.

Po drugie, jego potrzeba ważności jest zwyczajnie przenie­siona na obiekt zewnętrzny. Taka umowna forma. Płacze, kiedy idol przegrał, i skacze z radości, kiedy wygra.

A jak wrzeszczą! Jak się kłócą! Jak biją. Aż zabijają czasami. Poznaj naszych, gadzie.

Gry hazardowe, zakłady, hobby i wiele innych rzeczy, gdy się temu przyjrzeć, są po prostu samoutwierdzeniem się. Ale żeby nie zacząć zbytnio zanudzać, weźmiemy pod uwagę jeszcze tylko dwa zjawiska:

Pojedynek. Czym jest upokorzenie, zniewaga? Jest to oznaj­mienie człowiekowi, w tej lub innej formie, że jest nieważny. Ktoś jest ważniejszy od niego. Czyjeś słowo, zdanie, pragnienie jest waż­niejsze od czyjegoś, dlatego oczekuje się od niego, że się podpo­rządkuje, zamilknie, bo w rezultacie będzie nie tak jak chce on, ale tak, jak chce ktoś inny. »•

Upokorzyć człowieka można na różnych płaszczyznach. Na­zwanie kogoś głupkiem oznacza, że jest umysłowo ułomny. Na­zwanie swołoczą — moralnie ułomny. Słabeusz — ułomny fizycz­nie albo charakterem. Tępak — umysłowo ułomny. Czym jest publiczna zniewaga? To oświadczenie, że ktoś ze swoimi moral­nymi zaletami stoi niżej od drugiej osoby i ogólnie niżej od zac­nych ludzi, że go nie szanują, i w ogóle szanować go nie wolno, nie boją się go, innych jest za co szanować, odnoszą się do niego z pogardą i wyższością, ponieważ oni są ludźmi, a on nie, on jest ścierwem.

Znieważony przeżywa to niezwykle boleśnie. Problem nie w tym, że jest łajdakiem, sam doskonale o tym wie. A w tym, że swoją ważnością dorównuje takim oto zacnym ludziom, jest tak

samo dostojny, ważny wśród ludzi i nagle mówią mu, że w nosie mają jego bogactwo, tytuły i zasługi, wskutek jakiegoś postępku jest teraz nieznaczący, niegodny, nikt nie uważa go za równego, jest ostatni, lekceważony, poszedł won, nie ma tu dla niego miejsca. To oznacza zniewagę.

W znieważonym zostaje urażona rzecz najważniejsza — po- czucie własnej wartości. Przyczyna, aspekt zarzutu są sprawami drugorzędnymi. W jaki sposób może się teraz dowartościować? Poprzez pojedynek z bronią w ręku! Zobaczymy jeszcze, który z nas jest ważniejszy — odważniejszy, silniejszy, sprytniejszy! Mo­ralność społeczna zawsze uznawała ten sposób!! Jeśli ktoś wyjdzie, aby się pojedynkować, odzyskuje swoją godność, jeśli stchórzył, jest gównem. Odwaga i siła pokonają wszystko.

Problem nie w tym, że ktoś jest łajdakiem, nie w tym, że wszyscy o tym wiedzą, ale w tym, że ktoś inny ośmielił się mu to powiedzieć.

Bzdury, tak? Winią za jedno, a walczą o co innego. Dlaczego? Bo to drugie w kwestii samoutwierdzenia się jest najważniejsze. Czy to u fok na żwirze przed samicami, czy to u muszkieterów w pałacu królewskim.

Każdy zapewne przeżył sytuację, kiedy to niespodziewanie i ostro zwymyślał go oraz poniżył kierownik, albo po prostu ja­kiś łobuz. Po mordzie się im nie da, bo albo zostanie się zwolnio­nym z pracy, albo okaleczonym. Trudno nawet o trafną ripostę lub odpowiedź ze zdenerwowania. Nic się nie udowodni, samemu się cierpi, nie mając winy. Gdyby za to nie karano, zabiłoby się gada. Tak zwyczajnie zastrzeliło? Nie, to nieciekawy, zbyt prosty sposób pozbawienia życia, ważne, aby przed śmiercią wiedział, kto go zabił i za co. Targnął się na największą świętość — czyjąś cześć. Nabrał pewności siebie poprzez jego upokorzenie. Niech zatem wie, kto jest ważniejszy.

Znieważonemu Abchazowi lub Korsykańczykowi zwyczaj po­zwala strzelić z zasadzki w plecy sprawcy obrazy. Nieszlachetnie, tchórzliwie, nie tak efektownie. Ale wszyscy pozostali tak czy owak dowiedzą się, kto zabił i kto postąpił po męsku. Z kolei rodzina

r

zabitego rozpocznie polowanie na zabójcę, i on o tym wie, zgodził się na takie ryzyko. I nie uspokoją się, dopóki cały ród nie zostanie B^yptemony Takie podejście jest nawet lepsze od pojedynku.

Kodeksy honorowe i formy godności są różne. Ale najważ­niejsze jest w nich jedno: nie waż się kogoś urazić, bo cię zniszczy. Albowiem odpuszczenie urazy oznaczałoby, że uważa się siebie za mało ważnego.

Poświęcenie. Kiedy trzymany w niewoli, skazany na śmierć wiking chciał zademonstrować swoje męstwo i pogardę dla wro­gów, prosił, aby zrobiono mu krwawego orła. Ta najokrutniejsza z egzekucji była wykonywana tylko na życzenie i nie można było jej odmówić: rozrąbywano i rozchylano żebra na plecach i jeszcze żywemu człowiekowi wyrywano płuca razem z sercem.

Cóż, opuściło go wojenne szczęście, taki los. Ale był odważny, waleczny i swoją śmiercią zmusił nawet wrogów, żeby go szano­wali.

Tak czy owak musi umrzeć. A samuraj, kierując się bushido

kodeksem honorowym zawodowego japońskiego wojownika, rozetnie sobie brzuch, jeśli poczucie honoru nakaże mu umrzeć. Zyć może każdy, to los pospólstwa* tchórzliwych mieszczan, a umiejętność ofiarowania własnego życia dla swoich wartości, zasad, godności, to los najlepszych, najbardziej szacownych. Jeśli się stchórzy i nie zrobi harakiri, to będzie się pogardzanym przez wszystkich.

I zawsze samuraj wolał śmierć niż hańbę. Umrzeć, ale być szla­chetnym i szanowanym.

Kodeks honorowy, nie aż tak okrutny, był przestrzegany w róż­nych czasach, w różnych krajach, i tylko u klas wyższych. A klasa wyższa zawsze wywodziła się z wojowników. I jeśli nie było innego sposobu odzyskania honoru, zawsze wybierano śmierć niż hańbę. Nieboszczyk odzyskiwał przynajmniej częściowo godność.

Co to było? To demonstracja człowieka (czasami tylko przed samym sobą!), że jest odważny, ma godność i wartości, i jeśli on sam i inni nie mogli go szanować, to wybiera śmierć i będzie to najbardziej godną, najbardziej znaczącą, najbardziej szacowną rze-

czą, jaką może zrobić. Poświęcając życie, pokazuje, że jest godnym człowiekiem, nie zaś draniem.

Oczywiście nie jest to osiągalne dla wszystkich, kochani. I za­uważmy, że honor, to tak czy inaczej, mniej lub więcej, pojęcie umowne. Bez niego też można żyć. I gdyby u jego podstawy nie leżało coś wewnętrznie właściwego człowiekowi, to nie mielibyśmy

o czym mówić.

Rozumiemy poświęcenie życia dla dzieci, rodziny, plemienia, tak chciała biologia, to utrzymanie przy życiu rodzaju i gatunku, u zwierząt jest tak samo. Poświęcenie dla rodziny, no dobrze, to rozszerzone rozumienie tego samego. Poświęcenie dla przyjaciół

zdarza się bardzo rzadko, jest wysławiane, jest to szlachetne... a szlachetność to jedna z najwyższych form godności, szacunku, ważności i nawet, niech to diabli wezmą, z honorem się to pojęcie kojarzy. A poświęcenie dla religii? Dobrze, niech będzie, że to in­teres prosty i samolubny: zbawienie duszy. No a dla prawdy nauko­wej? Święta Dziewico, co miał Giordano Bruno do tej astronomii, po co iść w płomienie?

Thomas Carlyle był człowiekiem niegłupim, powiedział coś w stylu: Najwyższe szczęście to poświęcenie siebie. Dla człowieka coś jest tak drogie, tak cenne, tak ważne, jest źródłem takich my­śli i uczuć, takiej samoświadomości, że ów człowiek potwierdza to w najbardziej radykalny sposób — dobrowolnie rozstaje się z ży­dem.

I nikt nie może nic zrobić! Torturują go — cierpi. Palą na sto­sie — nie wyrzeka się. Nie załamuje się. Zwycięża jego duch.

I co, lepiej się będzie komuś żyło od tego, że Ziemia kręci się dookoła Słońca, a nie na odwrót? Czy dzieci twoich przyjaciół wyrosną na lepszych ludzi, niż wyrosłyby twoje? Czy Bogu Jedy­nemu i Wszechmogącemu nie jest wszystko jedno, iloma palcami

dwoma czy trzema — robisz pewien gest?

A zatem. Niektóre abstrakcyjne rzeczy mogą być dla człowieka droższe niż życie. Nie ma z nich żadnej praktycznej korzyści. Mogą jednak pobudzać uczucia o takiej sile, że przezwyciężają one in­stynkt życia. Nabierając przekonania poprzez te pojęcia, człowiek

może dokonać subiektywnie największego czynu ze wszystkich możliwych — pójść na śmierć. To ci dopiero, stoi wyżej niż jego egzekutorzy! Ach, lud głową kiwa, ocenia...

Trzeba mieć rozum, żeby dojść do czegoś takiego. Tylko czło­wiek może coś takiego zrobić. I układ nerwowy trzeba mieć, żeby takich uczuć doświadczać.

Patrząc subiektywnie, superawanturnik, który zawojował i zniszczył całe państwo, dokonał mniejszego czynu, niż ten, kto w imię prawdy poszedł na stos.

***

Realizując to, co jest najgłębsze, najbardziej pierwotne, czyli in­stynkt życia,

zaspokajając potrzebę doświadczania wielu, silnych, róż­nych doznań,

człowiek w rezultacie dokonuje czynów,

przy czym niekoniecznie niezbędnych do podtrzymania swojego życia, a często głupich, bezcelowych, nieobowiązkowych,

tyle że zapewniających potrzebne, silne doznania,

i związek tych czynów z potrzebnymi doznaniami pożąda, i wymaga mózg, w rezultacie takiego związku

człowiek dokonuje w życiu największych rzeczy, do któ­rych jest zdolny.

Po raz kolejny trzeba powiedzieć, że ogólnie zawsze było wia­domo, że człowiek powinien dokonywać w życiu największych rze­czy, do których jest zdolny.

Co też ludzie robili. Zwykle nie wdając się w filozoficzne za­wiłości.

Wymyślali sobie cele, i wymyślali teorie, żeby wyjaśnić je jaki­miś zewnętrznymi przyczynami. Dla sławy, dla rozwoju, dla spra­wiedliwości, dla przyszłości, dla szczęścia całej ludzkości... Tak, celem, może zostać określone cokolwiek.

Ale istota zawiera się w samym człowieku. W jego konstrukcji i jego potrzebach.

Stąd strasznie prymitywne, obrzydliwie zwulgaryzowanej rabianie możliwie jak największej ilości pieniędzy.

Stąd napoleońskie stwierdzenie, że w każdym żołnierskim plecaku leży marszałkowska laska.

Stąd niemająca końca pogoń za bezsensownymi rekordami sportowymi.

Niekończąca się produkcja i konsumpcja nowych, głupich, prestiżowych rzeczy.

Wycieńczające pragnienie sławy.

I pragnienie władzy.

I atrakcyjność trudnych przedsięwzięć dla ludzi energicznych i odważnych.

Taka jest zasada ogólna.

Dlatego ludzkość ceni i pamięta wielkie czyny, duże osiągnię­cia. Zamęczycie się, zapamiętując poczciwca Herostratesa. Rów­nież wielkość czynu jest w oczach ludzkości godna uwagi, pamięci, szacunku, jest wartością samą w sobie. Człowiek może być niego­dziwcem, lecz i tak pozostanie wielki.

Jaki jest sens w wyniszczaniu państwa na budowę piramidy Cheopsa? Ile sił, środków, ludzkich istnień poświęcono! Ale robi wrażenie, prawda?30

Jaki sens miało dawno już pogrążone w niepamięci, na chwilę powstałe gigantyczne imperium Aleksandra Macedońskiego? Sie­działby w domu, był cesarzem, nie piłby brudnej wody, to prze­żyłby sto lat. A ileż sławy!

Oczywiście, działania wymagają jakichś obiektywnych oko­liczności. Zewnętrznej sytuacji. Gdyby nie było Wielkiej Rewolucji Francuskiej, to Napoleon zostałby, powiedzmy, generałem w służ­bie rosyjskiej. Najwyżej marszałkiem. Ale nie więcej.

Mógłby zostać człowiek królem wielkim i sławnym, gdyby

T tle wywodził się z ludu w konserwatywnym państwie stanowym wczasie spokoju, gdzie ani dosłużyć się nie można, ani przewrotu

dokonać. ' fil

Mógłby zostać chłopiec wielkim uczonym, gdyby rodzice mieli

dość pieniędzy, żeby dać mu wykształcenie.

nie wszystko przepada. Wystarczy, że człowiek będzie dokonywał największej rzeczy, na którą pozwalają mu oko­liczności. Dlatego, że został stworzony z zapasem. Tym samym zapasem, który pozwolił dzikusowi stworzyć cywilizację i zmusza go teraz do zmieniania świata: uskarża się, klnie, stęka, dziwi się, a jednak nagina. Chujowy z Rabinowicza żołnierz, a widzicie, to­warzysze, stara się.

***

Pytania do powtórzenia i przyswojenia materiału:

Co zmusza człowieka do dążenia do eskapizmu?

Przewaga uczuć.

Co zmusza człowieka do negacji eskapizmu i oddawania pierwszeństwa samoutwierdzeniu poprzez czyny i działanie? Przewaga uczuć plus (!) istnienie świadomości i rozumu.

Kto, zwyciężając, wrzeszczy: „Wiedza to siła!”?

Roger Bacon.

Czym jest życie człowieka (Wewnętrznie)?

Zespołem doznań.

A jeszcze?

Myślami wszelkimi.

Czym jest życie człowieka (zewnętrznie)?

Czynami, działaniami. Rezultatem uczuć i myśli.

Czy może w człowieku występować jedno bez drugiego?

Cóż, na ogół nie.

Kompania, spocznij. Rozejść się. Można rozpiąć kołnierzyki, odlać się i zapalić.

czym jest działanie? I czym jest czyn? Rozwiązanie przykładu arytmetycznego również jest działaniem. Zrobienie świństwa bliź­niemu również jest czynem. Co zazwyczaj rozumiemy przez te po­jęcia, co w sobie zawierają?

Działania umysłowe, intelektualne, estetyczne zostawiamy na razie na boku, bo są skomplikowane i różnorodne. Najpierw zabie­rzemy się do tego, co prostsze i bardziej zrozumiałe.

Człowiek pierwotny rzucił kamień, zabił ptaka i go zjadł. Gdzie tu jest działanie?

Na początku moment zmysłowy: poczuł głód, który trzeba zaspokoić. Po tym momencie następuje moment umysłowy: zoba­czył ptaka, zauważył odpowiedni kamień, określił z grubsza jego ciężar, ocenił odległość, obliczył siłę rzutu. Hop! Zaczęło się właś­ciwe działanie.

Punkt pierwszy. Wykonana zostaje praca mechaniczna^ ka­mień przemieszczony w przestrzeni.

Punkt drugi. Ptak w swoim życiu więcej żadnej pracy mecha­nicznej nie wykona, jego życie się skończyło — latać nie będzie, zia­ren dziobać nie będzie, nic spuszczać nam na głowy nie będzie.

A zatem otaczający świat doświadczył czysto mechanicznej zmiany — kamień leży w drugim miejscu, ptak nie lata. Dalej.

Punkt trzeci. Biologiczna energia ptaka na tym się skończyła

nie będzie jadł meszek, nie będzie wysiadywał piskląt, nie będzie śpiewał rankami. Odświergotał się.

Punkt czwarty. Energia chemiczna ciała ptaka poszła na po­karm człowieka, została doliczona do energii chemicznej jego ciała

białka, tłuszcze, substancje mineralne, kalorie.

Dokonując tego działania, człowiek stracił energię na rzuce­nie kamienia, dobiegnięcie do ptaka i przeżucie jego mięsa. Ener­gię ptaka przyjął w postaci pokarmu, wyrównał dzięki niej swoje nakłady energetyczne i jeszcze zostało dość energii, żeby podłubać w zębach, podrapać się po brzuchu i zrobić nową pałkę.

Podczas każdego działania człowiek traci energię. Dojście do

lcnajpys podniesienie do ust kieliszka — nawet to jest nakładem energetycznym. Nie wspominając już o całodziennym taszczeniu kamieni na budowie.

Podczas każdego działania energia organizmu człowieka za­mienia się w jakiś inny rodzaj energii — chociażby w energię me­chaniczną jego biegnącego, siedemdziesięciokilogramowego ciała, albo energię kinetyczną lecącego kamienia. Podczas każdego dzia­łania wszystko w otaczającym świecie się zmienia — chociażby on sam lub kamień znajdują się w innym miejscu, albo butelka staje się pusta: poprzez łów obraz świata po działaniu różni się czasami jedną kreską od obrazu świata sprzed działania.

czym jest życie. Nawet jeśli cały dzień spędzi się na kanapie, mimo wszystko straci się energię. Jeżeli nie będzie się jeść ani pić, to umrze się z wyczerpania. Na co idzie ta energia? Na ruchy od­dechowe klatki piersiowej, na skurcze serca, pompującego krew po naczyniach, na utrzymanie stałej temperatury ciała.

Co robi człowiek? Wyrównuje tę utraconą energię, wprowa­dza w siebie nową. Skąd ją bierze? Zjedzenia, z wody, z powietrza, a także ze światła słonecznego;

Człowiek nie różni się w tym od zwierzęcia» tak samo oddy­cha, je, pije. I nawet od rośliny się nie odróżnia, ona też bierze po­karm z gleby, powietrza, światła.

Właściwie życie to zużywanie, przerabianie w sobie i wydzie­lanie energii.

Roślina bierze energię bezpośrednio z wody, gleby, powietrza, światła. Przez korzenie wchłania wodę z rozpuszczonymi w niej substancjami z gleby. Przez liście wchłania z atmosferycznego dwutlenku węgla węgiel. Z tego buduje swoje łodygi i liście, po­tężne pnie, pojawiają się owoce i nasiona, zostają rozrzucone i już zarasta nimi ogromne pole, las urósł.

Zwierzęta trawożerne jedzą rośliny i wraz z nimi wchłaniają tę samą energię substancji glebowych, światła słonecznego, wody oraz powietrza w skoncentrowanym i, można powiedzieć, rafinowanym stanie. Oddychać, pić, grzać się na słońcu mogą same. A koncen-

trat pozostałej energii, jaką pobierają wraz z gotowymi roślinami sprawia, że są o wiele bardziej energiczne i ważniejsze niż rośliny O, jak biegają, skaczą, bodą się, ryją w ziemi. Każdą roślinę mogą zeżreć, nawet dąb, nawet baobab, jeśli kiełek jest jeszcze niewielki- albo przynajmniej liście objeść, korę obgryźć.

Żołądek mają wielki, skomplikowany, jedzą długo i równie długo trawią. Nie tak łatwo przekarmić konia trawą, nie jest bar­dzo odżywcza, a koń jest duży, ciężki, silny, potrzebuje dużo ener­gii, żeby nieść kilka centnarów swojego ciężaru, do tego z dużą szybkością, na duże odległości.

Drapieżniki z kolei jedzą trawożerne (gryzonie, płazy), czyli mięso. Mięso ma bardzo dużo energii, wszak jego substancja prze­szła jakby dwa stadia wzbogacenia: najpierw z ziemi w trawę, po­tem z trawy w konia. Dlatego żołądek drapieżników jest niewielki, dla niego kawałek mięsa to jak dla konia worek siana.

Pozwala to drapieżnikowi zaoszczędzić masę sił i czasu. Nie musi się cały dzień paść, poje sobie pięć minut i na dobę jest zado­wolony. Dlatego też jego życie jest bezdyskusyjnie ciekawsze. Musi zdobycz wyśledzić, dogonić, dopaść, jeszcze pokonać, jeśli trafi mu się jakiś zdrowy osobnik, a nic innego do żarcia nie ma. Niezły byłby zając, a jeśli będzie to łoś z porożem, kopytami i siłą? Albo nawiązuje walkę, albo zdycha z głodu. Trawy skubać nie może.

Cała historia życia na Ziemi to historia pojawienia się i roz­woju żywych istot, które zużywały, przerabiały i wydzielały coraz więcej energii, coraz szybciej, coraz efektywniej. Można powie­dzieć, że życie, to przemiana energii drogą biologiczną. Roślina odżywia się przez całą dobę. Nie porusza się. Jest bezbronna.

Trawożerne przeżuwają przez znaczną część doby. Łagodnie. Starają się unikać niebezpieczeństwa i ryzyka, żyć spokojnie, wal­czyć tylko z sobie podobnymi o samicę albo ochronę pastwiska.

Drapieżniki odżywią się przez znikomą część czasu. Ale ich życie jest trudniejsze, bardziej skomplikowane, bardziej ryzy­kowne, dużo czasu i zasadniczą część sił zajmuje im ukierunko­wane działanie, jakim jest polowanie.

Istnieją jeszcze zwierzęta, nazywane wszystkożernymii jak

w

Świnia, niedźwiedź, małpa. Zauważmy, że należą one do najinte­ligentniejszych zwierząt, hmm. Z małpą wszystko jest jasne, zęby i mózg świni są bardzo podobne do ludzkich, tusza oprawionego niedźwiedzia jest przeraźliwie podobna do, kh-m, potężnego męż­czyzny. Jedzą one nie tylko mięso, ryby, jajka, ale i owoce, jagody, korzenie. A do tego z pokarmów roślinnych wolą te najbardziej kaloryczne i lekko przyswajalne — banany, ziemniaki, grzyby, żo­łędzie, miód. Ich wartość odżywcza jest porównywalna do warto­ści odżywczej mięsa.

I oto pojawia się korona stworzenia — człowiek. Ze względu na swoją budowę, z biologicznego punktu widzenia, jest jednym z ziemskich zwierząt: te same organy, ten sam system czynno­ści, a jego zarodek w początkowych stadiach wygląda jak zarodek zwierzęcia. Czymże człowiek odróżnia się od zwierza?

W tym momencie klasa zgodnie podnosi ręce i prymuska Ma­sza z radością odpowiada za wszystkich: „Ma rozum!”

szkopuł z rozumem. W rzeczywistości nie wszystko w kwestii rozumności człowieka jest takie proste, a wiele do tej pory było zupełnie niezrozumiałe.

W nauce opisano już kilkaset przypadków wilczych dzieci — kiedy to niemowlę było podbierane albo wykradane przez dzikie zwierzęta, wykarmione przez nie i wychowane, a potem te podro­słe już dzieci odnajdowano i przywracano rodzajowi ludzkiemu.

Odkrywano wtedy zdumiewającą rzecz. Jeśli odnalezione dzieci miały już więcej niż pięć-sześć lat (niektóre nawet dziesięć i trzynaście), to w pełni ludźmi nie stawały się już nigdy. Niezależ­nie od tego, jak bardzo starali się i walczyli rodzice oraz wycho­wawcy.

Człowiek mógł już wydorośleć, a mimo to wolał poruszać się na czworakach, jeść z podłogi, pić prosto z miski. Starał się pozbyć ubrania, spać na podłodze nawet wtedy, gdy było chłodno. Z tru­dem opanowywał kilka zaledwie słów. Generalnie był całkowicie niezdolny i niezdatny do przystosowania w społeczeństwie. Ściśle mówiąc, mało miał w sobie z człowieka. Na całe życie pozostawało

w nim bardzo dużo ze zwierząt, które go wychowywały, pośród których żył.

Już od dawna wiadomo, że wychowanie oraz okres do pięciu lat tworzą w człowieku wszystkie podstawy. Dobrze — mózg dzie­cka jest bardzo chłonny, podstawy osobowości zostają utwierdzone na zawsze. Ale najważniejsze obecnie dla nas pytanie dotyczy tego, gdzie podziewa się dany dziecku rozum.

Zdolność do zastanawiania się, do myślenia abstrakcyjnego, do mowy? Jeśli ta zdolność jest wrodzona, to czy może całkowicie zniknąć?!

Mówimy, że zdolności są dziedziczne. Mówimy, że kształto­wanie osobowości to nałożenie genotypu na fenotyp, to znaczy wrodzone cechy plus warunki kształtowania. Ale dotyczy to lu­dzi, którzy normalnie wyrośli w społeczeństwie. Niechby jedno dziecko miało drogich korepetytorów, a drugie dorastało w domu dziecka wśród tępych i złośliwych wychowawców, i zdolności jed­nego zostały w pełni rozwinięte, a drugiego całkowicie zaprzepasz­czone, mimo to można się dopatrzyć ich zaczątku, wykryć choćby jego odrobinę, tak czy owak wyrośnie z niego normalny człowiek. Co więcej, w domu dziecka może wychować się mądre dziecko, a w najszczęśliwszej rodzinie głupek. I jest to nierzadki przejaw niczego innego jak wrodzonych zdolności.

Ale gdzie, gdzie podziewają się wszystkie ludzkie zdolności wychowanka zwierząt? Przecież już go ubrano, obuto, jest wszyst­kiego uczony, żyje pośród ludzi^ dlaczego nie staje się człowie­kiem, pozostając ze swoim rozwojem umysłowym półzwierzęciem? (I ze względu na upośledzenie umysłowe jego naukę słuszniej jest nazywać tresurą...). Przecież jego mózg i układ nerwowy pozostał taki sam jak u jego absolutnie normalnych braci i sióstr...

Trudny przypadek z tą rozumnością. Popatrzcie. Niemowlę miało wszelkie zadatki normalnego i rozumnego człowieka. Nie było jeszcze rozumnym człowiekiem, bo niemowlę, w sensie ro­zumności, jeszcze nim nie jest. Oczywiście każde niemowlę może zostać człowiekiem, a może też nim nie zostać. Wszystko zależy od wychowania i otaczającego go środowiska.

w

Jeśli kociątko zostało wykarmione przez sukę wśród szczeniąt, to dorosły kot będzie uważał się za psa, nie tylko w stosunku do swojej rodziny. Na inne psy będzie fukać, ale jako partnera znaj­dzie sobie innego kota. I będzie miauczeć, myć pyszczek i łapać myszy, i nie nauczy się szczekać, chociaż szczekanie mamy i ro­dzeństwa będzie pamiętać. W pewnym stopniu będzie ich uważać za takie same koty.

Zwierzę w żadnych warunkach nie może przekroczyć granic swojego gatunku. W tym także swojej granicy umysłowej. Nie­zależnie od tego, co by robiono z młodą małpą, człowiekiem nie zostanie. Nie mówiąc już o wilczątku. Tylko człowiek może zostać człowiekiem, ale też wilkiem albo małpą. Oznacza to, że może stać na bardzo niskiej, zwierzęcej płaszczyźnie, może również podnieść się wysoko, nawet nie wiemy, jak bardzo, bo na razie cały czas się podnosimy (kultura i cywilizacja). Poprawne będzie zatem stwier­dzenie, że: człowiek z natury obdarzony jest nie rozumem, lecz zdol­nością do rozumu.

Rozwój tej zdolności we właściwym kierunku doprowadza do posiadania rozumu. A jeśli nie ma odpowiedniego rozwoju, to nie doprowadza. Ale gdzie się ta zdolność podziewa? W co się prze­kształca? Na co jest potrzebna? Skąd się wzięła? I co sobą repre­zentuje?

Pojawili się ludzie pierwotni, niezbyt rozumni z naszego punktu widzenia. Najpierw mieszkali wśród zwierząt, nie nagro­madzili wiedzy, nie mieli szkół. Wyrażając się skrajnie, można by ich nazwać prymitywnymi półzwierzętami. A mózg mieli przecież taki sam jak my! (Nie zapominajmy, że delfiny, świnie, niedźwie­dzie, małpy mają mózg niemal identyczny jak nasz). Ręce takie same! My tym mózgiem obliczyliśmy trajektorię lotu na Marsa, stworzyliśmy teorie filozoficzne — a on walił byka kamieniem po łbie i tyle. A byk nadział go na róg i cześć. Woleli już korzonków nakopać, gąsienic nazbierać i pojeść. Gdzie tu rozum?...

Zatem, niech to diabli, czym w takim razie ten naj-, najpier­wotniejszy, niczego nieumięjący człowiek odróżniał się od wszyst­kich innych zwierząt? Jak to określić, co wybrać?

różnice? Stanowisko pierwsze: człowiek miał mowę. Masa sprze­ciwów. Tego, jak właściwie brzmiała ta mowa, jak była rozwinięta, nie wiemy i wiedzieć nie możemy. Zwierzęta również mają swoją mowę. Delfiny, wilki oraz inne zwierzęta mają kilkadziesiąt syg­nałów dźwiękowych odpowiednich do każdego przypadku ży­ciowego: uwaga, niebezpieczeństwo, pomocy, chodźcie, tu jest je­dzenie, zaraz ci przywalę, strzeż się, wynocha stąd, płyń za mną, chodź się ze mną kochać i tak dalej. Wychowanek zwierząt rów­nież będzie znał ich zwierzęcą mowę. Skąd się wzięła mowa ludzka i dlaczego, jak, po co i w jakim stopniu odróżniała się od zwierzęcej z początku? Jak myślicie? Dopiero później stworzyliśmy siedem- nastotomowe słowniki, zebraliśmy pół miliona słów i wyrażeń, a z początku, co to tam było? Gardłowali biedacy, pokrzykiwali. Budowa krtani pozwalała mówić? Wilczym dzieciom również po­zwala. I papudze też.

Stanowisko drugie: człowiek zaczął używać narzędzi pracy i to zrobiło z niego człowieka. Czy wiecie, że nawet ptaki używają narzędzi? Dzięcioł może wziąć w dziób kolec, gałązkę i nią wydłu­bać robaka z dziury. Szczur potrafi wziąć długi kijek, zanurzać go w butelce ze śmietaną i oblizywać tak długo, aż spałaszuje ją w ca­łości. Orzeł może upuścić żółwia na kamień, a może i na odwrót

wzlecieć z kamieniem i spuścić go z góry na żółwia: rozbije go i zje. A jakie domostwa sobie zwierzątka budują!31 Nie mówiąc już

0 małpach, które potrafią nie tylko pałkami i kamieniami strącić owoce, ale też umieją dłubać gwoździkiem w zamku (i otworzyć niekiedy!), łyżki oraz widelca nauczą się używać. Naśladują czło­wieka? Człowiek dojrzewając, również naśladuje innych, w ten sposób wszystkiego się uczy, w tym przypadku różnicy nie ma.

1 w czym jest lepszy człowiek z pałką od orangutana z pałką, jeśli obaj strącają nią kokosy z jednej palmy?

Stanowisko trzecie: człowiek ma tak zbudowane ręce, że może wykonywać wiele czynności, i to skomplikowanych. Wie­cie co, ręce małpy również są w porządku, mogłyby wykonywać

gsę rzeczy. To koniowi trudno kopytem wybrać numer telefonu, a ręce małpy są w pełni zdolne do tego, aby wykonać takie same narzędzia pracy, jakie wykonywał człowiek pierwotny.

Stanowisko czwarte: człowiek posiadał zdolność do organi­zacji, życia i polowania w grupie, rodzie, w kolektywie — pozwa­lało to na skuteczniejszą obronę przed wrogami, efektywniejsze ■Hpftgife» lepszą ochronę życia wszystkich członków społeczeń­stwa oraz rozmnażanie się. No i co? Wilki to niby nie polują całą watahą, pokazując wspaniałą organizację, bystrość i przewidywa- l nie? Gzy lwie stado jest źle zorganizowane? Zawsze będą karmić I chorego albo słabego, wyliżą, zaopiekują się, a polują także zor- i ganizowaną grupą, organizują zasadzki, mają zaganiaczy, rozdają role odpowiednio do zdolności, bardzo rozumnie i efektywnie, i Łasze i mangusty sawanny w czasie, kiedy jedzą albo śpią, zawsze j wystawiają patrol i regularnie go zmieniają. Stado krów w przy­padku pojawienia się wilka ustawia się w okrąg, wystawiając rogi ; na wszystkie strony i chroniąc cielęta znajdujące się w środku kręgu, Gdyby stały osobno, Wilk wszystkie by dopadł, a w przy­padku takiego obronnego ustawienia wataha jest bezsilna.

A zatem nie: zwierzęta posiadają wszystkie wymienione ce­chy. Dla przeżycia nie ma znaczenia, na ile świadomie je wyko­rzystują, Najważniejsze, że to robią, potrafią, wykorzystują, i to dokładnie w potrzebnym celu.

Stanowisko piąte: człowiek lepiej potrafił dostosowywać się do warunków życia i przyrody. No już, już. Lis polarny jest przy­stosowany do życia w tundrze lepiej niż Eskimos, ciepła sierść grzeje go w każdy mróz, podczas zamieci może sobie spać spo­kojnie na śniegu, zadowalając się mizerną ilością jedzenia, potrafi go szukać i zdobywać w najdziwniejszy sposób. Nauce nie jest znany przypadek lisa polarnego, który by umarł z głodu. Wiel­błądowi żyje się na pustyni lepiej niż Tuaregowi, żyje z nią w peł­nej harmonii. Więcej? Antylopa biega szybciej, lew jest silniej­szy i bardziej niebezpieczny. Hiena przeżyje o jakiejkolwiek kości i padlinie. Gdy mówimy o przystosowaniu do zmieniających się warunków naturalnych, trzeba wiedzieć, ze wszystkie zwierzęta

303

91

są znacznie starsze od człowieka, pięknie sobie żyją i do dnia dzi. siejszego, jeśli się ich nie wytrzebiło i nie niszczyło wokół nich przyrody. Przystosowały się idealnie już miliony lat temu i do te­raz żyją wspaniale.

Stanowisko szóste, które częściowo zaprzecza opinii poprzed­niej: człowiek nie miał ani ciepłej sierści, ani szybkich nóg, ani ostrych paznokci, fizycznie przystosowany był źle i podczas walki

0 życie nauczył się wszystkiego, przeżył i zwyciężył. Proszę wska­zać, z kim ma walczyć Papuas na wyspie Borneo. Zwierzęcia nie­bezpieczniejszego od karalucha się tam nie znajdzie. Do tego jest ciepło, dobrze się żyje, raj na ziemi, nikt nie zagraża, jedzenie obfi­cie rośnie dookoła — wystarczy wyciągnąć rękę po kokosa albo ba­nana. Nie trzeba żadnego wysiłku, aby przeżyć. Można powiedzieć, że nie ma tam cywilizacji. Po pierwsze: do czego jest im potrzebna? Bez niej też można żyć. Po drugie: to nieprawda, w pewnym stop­niu mają cywilizację. Mają i mowę, i narzędzia pracy, i socjalną strukturę społeczeństwa, ustrój plemienny, i mitologię swoją mają,

1 modę i ozdoby, i sztukę. Wszystko mają. Jaką walką z przyrodą jest to spowodowane?

A zatem, do cholery, czymże w końcu różni się człowiek od dowolnego zwierzęcia? Otóż różni się tym, czym różnił się od po­czątku, stanął na dwóch kończynach, wszystkich ujarzmił, różnych bezładnych rzeczy na Ziemi narobił. Na czymże polega istota tej korony stworzenia, którą przyroda ukoronowała człowieka, najdo­skonalsze swoje dzieło?

różnica! Prawdę mówiąc, możemy dostrzec tylko jedną różnicę

jakąś dodatkową zdolność, dodatkową możliwość, dodatkową funkcję mózgu.

To zdolność do myślenia. Tylko zdolność. Może zostać rozwi­nięta, a może wygasnąć. Ale dana jest od urodzenia.

Tak samo jak zdolność do adaptacji w ramach i formach in­nych gatunków zwierząt i każdej strefie przyrodniczej — w tun­drze, dżungli, pustyni, z wilkami, z małpami.

Co oznacza dodatkowa zdolność mózgu? Oznacza dodatkowe

ogniska pobudzenia, dodatkową aktywność centralnego układu

nerwowego.

I jego aktywność jest od urodzenia większa niż potrzeba do zwykłego, biologicznego przeżycia osobnika i gatunku. Istnieje coś w stylu nadwyżki, amortyzującej kapitał mózgowy. Takie ze­wnętrznie słabo widoczne głupstwo. I w rezultacie:

^ jeśli życie — to zużycie, przekształcenie i wydzielenie energii, ¿i*. jeśli rozwój życia na Ziemi zmierzał od rozwoju prostego do złożonego, od mniejszego do większego, od mniej efektywnego do bardziej efektywnego na płaszczyźnie przekształcenia energii,

od rośliny do zwierząt, od trawożernych do drapieżników, to człowiek, za pośrednictwem rozumu, zużywa, prze­kształca i wydziela energię w maksymalnych ilościach i w najbar­dziej efektywny sposób.

We wszystkich swoich działaniach człowiek kieruje się zapo­trzebowaniem układu nerwowego na doznania. Im bardziej roz­winięty i potężniejszy jest układ nerwowy, mózg, tym większe jest jego zapotrzebowanie na doznania. Tym jest aktywniejszy. A jego aktywność, podatność na bodźce, są większe, niż potrzeba do prze­życia. I stąd właśnie człowiek zawsze dokonywał więcej, niż to było niezbędne do zwykłego przeżycia.

Człowiek jest najbardziej energicznym spośród zwierząt. Wy­łącznie ta nadwyżka energii odróżnia i wyodrębnia człowieka spo­śród innych, stawia go wyżej.

Rozum —forma przekształcenia nadwyżki biologicznej ener­gii człowieka.

Z punktu widzenia rozwoju życia na Ziemi rozum to najefek­tywniejsza forma przekształcenia i wydzielenia maksimum energii.

Na poziomie prostego przykładu: gdy człowiek zjadł kawałek mięsa, pomyślał, wymyślił koło, wytresował byka, zaprzągł go i ten przewiózł jakiś ciężar na taką odległość, że słoń nie dałby temu rady. Przykład niespotykanego dotychczas w przyrodzie współ­czynnika pożytecznego działania.

nadwyżka energii. Ta nadwyżka gromadzi się zawsze we wszyst kich żywych organizmach. Właśnie jej obecność przekształciła (ist. nieje na to masa teorii, ale ogólna tendencja jest oczywista—drogą doboru, poprzez mutacje, od prostych form życia do bardziej zło­żonych) trawę w pełzaka, pełzaka w jaszczurkę, jaszczurkę w susła i tak dalej. Organizm staje się coraz bardziej złożony, jego własna energia zwiększa się, energia otaczającego środowiska przekształca się poprzez niego szybciej oraz w większej ilości. W prze<&Mi|p razie do tej pory szumiałyby sobie paprocie na Ziemi i tyle.

Nie znamy dokładnych i szczegółowych danych dotyczących tego, w jakich warunkach zwierzęta mutują, robią maleńkie ruchy po drabinie złożoności i stopnia rozwoju. Istnieją naukowe wyjaś­nienia, wsparte pośrednimi faktami. Dla nas jednak najważniej­szym faktem jest, że w każdym normalnym stanie zwykłym, czuwania, niezmiennym, dostępnym obserwacji i badaniom — zwierzę jest obdarzone taką ilością energii, która jest mu konieczna do życia i przedłużania gatunku. Między istnieniem a rozchodem istnieje balans o niezmiennym wyniku. Saldo zerowe.

Człowiek jest w tym szeregu wyjątkiem. Z czysto bioenerge­tycznego punktu widzenia — jeśli wpuści się koguta do ciemnej klatki, albo odwrotnie, pod nieustanne światło elektryczne, to jego zegar biologiczny pozostanie w miarę niezachwiany. Kogut będzie piać o odpowiednim czasie, wymaganą liczbę razy na dobę. I je­dzenia będzie przyjmować tyle, ile w normalnych warunkach. Ten jego mechanizm rozreguluje się nieprędko, może też w ogóle się nie rozreguluje. Jeśli przewiezie się go samolotem na drugą półkulę do San Francisco, to jeszcze długo jego kukuryku będzie określać czas moskiewski. Bardzo patriotyczny ptak.

Wszystkie zwierzęta mają doskonale wyregulowany zegar bio­logiczny. Można je próbować zbijać z tropu częstszą (albo rzad­szą) zmianą światła, cienia oraz temperatury i wtedy zaczynają dostrajać się do zmienionej doby. Częściej jedzą, częściej znoszą jajka i znacznie szybciej zdychają, zużywają się. A jeśli pozbawi się je całkowicie wszystkich oznak cyklu dobowego, to procesy w or­ganizmie będą płynąć z normalną okresowością, ich wewnętrzna,

‘ ’-aftektywna doba będzie tak samo dokładna i niezmieniona jak

przedtem. . '

Spróbujmy umieścić człowieka w głębokiej jaskini i zabrać mu zegarek. Żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym. Zapas je­dzenia i picia, przedmioty do pracy i rozrywki, lampkę zasilaną akumulatorem może włączyć sam, kiedy tylko zachce. Speleolodzy organizowali takie doświadczenia i tygodniami, a nawet miesią­cami żyli w ten sposób.

Doba człowieka bardzo szybko zaczyna się wydłużać. Zaczyna mieć nie dwadzieścia cztery, a trzydzieści czy nawet trzydzieści sześć godzin. U różnych ludzi różnie. I ten cykl przez cały czas pobytu w jaskini utrzymuje się dość wyraźnie, mimo że człowiek stara się, zgodnie ze swoim wrażeniem, zgodnie z poczuciem czasu, wyznaczyć sobie normalną dobę.

Dłużej śpi. Dłużej czuwa. Dłużej pracuje. I rzadziej je. Je i pije mniej, średnio o jeden posiłek, a śpi i czuwa przeciętnie tyle samo, tyle że dłuższymi okresami,

I co niezwykłe, zawsze jest tak, nigdy na odwrót

Co by to znaczyło?

Prawdopodobnie wychodzi na to, że aktywność człowieka, przy równym wykorzystaniu energii (jedzenie) — wystarcza dłu­żej niż na dobę. Zapasik pozostaje. Istnieje na ziemi cykl dobowy, dwadzieścia cztery godziny, dzień — noc i po dobie, jest czas na pracę i czas na zabawę, trzeba się jakoś przystosować, przysposo­bić. A jeśli zabierze się ten regulator, to możemy wszystkiego więcej

i wszystko dłużej.

Można zaoponować, że w jaskini nie ma gdzie się spieszyć. Słusznie. A kto na górze zmusza nas do tego, aby się spieszyć? Prze­cież ludzie sami swoje sprawy tak urządzili i zorganizowali.

Czy jest to zrozumiałe? Dobowy zapas energii czuwającego człowieka jest większy, niż mu to potrzebne. Swój trzydziestodwu- godzinny zapas wciska w dwadzieścia cztery — żyje szybciej, obfi­ciej, niż wymaga jego zegar biologiczny. Jeszcze coś by zrobił a już kładzie się spać. Jeszcze by pospał, a wstaje, biegnie do swoich spraw. Jeszcze mógłby nie jeść a jest już jakby głodny, więc wsuwa.

Wychodzi na to, że czas, jaki odczuwamy za pośrednictwem zewnętrznych oznak — zamiany dnia na noc, nie mówiąc już o ze­garku na ręku, różni się od naszego odczuwania czasu, kiedy na człowieka nic nie naciska. W tym przypadku to nie sztuczka - cały biocykł jest dłuższy.

Można oczywiście mówić o wielu dodatkowych niuansach na temat promieniowania słonecznego i temu podobnych* ale ogólny wniosek z tego doświadczenia jest jednoznaczny i wyraźny: ży­jemy, ogólnie mówiąc, z trzydziestoprocentową nadwyżką energii, przede wszystkim emocjonalną, w porównaniu z tym, czego właś­ciwie potrzebuje nasz organizm. Pozostaje nam zapas sił. Przede wszystkim jest to zapas zapotrzebowania mózgu na doznania.

Można zaoponować, że w jaskini jest mniej doznań, zewnętrz­nych bodźców. Zlitujcie się, dla człowieka nauki, twórczego, pro­wadzącego pustelniczy tryb życia wszystko wygląda tak samo. Jaka to różnica, gdzie znajduje się pokój z biurkiem i przyborami, ®

I okazuje się, że dwadzieścia cztery godziny nie wystarczają nam na wszystko, co byśmy chcieli. Część zapotrzebowania mózgu na aktywną, twórczą działalność pozostaje niezaspokojona, niezre­alizowana. I tak przez całe życie.

A wy się dziwicie, że dzieci wieczorem nie chcą iść spać.

Można tylko snuć domysły, jak rozwinęłaby się ludzkość w podziemnych jaskiniach. Sądząc po wszystkim — wolniej niż na górze. Takie doświadczenie chyba nié zostanie przeprowadzone. A charakterystykę tych już przeprowadzonych znamy. Jesteśmy bardziej energiczni, niż potrzeba.

Jeden z poziomów, aspektów energiczności to elektropotencjał komórek mózgu i całego organizmu. Momenty procesów chemicz­nych w układzie nerwowym i całym organizmie. Mogą je odczu­wać inne żywe istoty znajdujące się w bliskiej odległości. Czasami mówi się o energetycznym bioszkielecie człowieka: w książkach się go rysuje, bezdotykowym masażem leczy, mistrzowie medium aurę każdego człowieka widzą.

A zatem. Aura człowieka jest lepsza od aury jakiegokolwiek zwierzęcia. Silniejsza, ostrzejsza. Ważniejsza. Zwierzęta takie rze­

cZy wyczuwają o wiele lepiej i ostrzej niż człowiek. Kiepsko u nich

rozumem, za to z intuicją wszystko w porządku. Świadomości nie mają, za to podświadomość rozwinięta jest dobrze. To czło­wiek bardziej zdaje się na rozum, one tylko na zmysły. Dlatego też najniebezpieczniejsze drapieżniki nawet bezbronnego człowieka wolą omijać szerokim łukiem. Nawet małych dzieci lepiej nie ty­kać. Fajne istoty, ale na cholerę one?

Czasami biorą na wychowanie to ludzkie szczenię o silnej au­rze, które bez opieki zginie, bo wiedzą, że jest silne, żywotne, może wyrosnąć na potężnego wilka, a takie są potrzebne, takie powinny żyć. Na parszywego nikt się nie skusi, naturalna selekcja daje o so­bie znać pełną parą.

Na co zatem poszła ta nadwyżka energii mózgu u wychowanka wilków? Otóż na to, aby z niezwykłą zręcznością i szybkością ska­kać na czterech, wyrywać zębami i przetrawiać surowe mięso, bro­nić swojego miejsca w stadzie, spać w chłodzie na gołej ziemi. Jest mu o wiele trudniej niż prawdziwemu wilkowi, z jego czterema ła­pami, kłami i sierścią. I tylko — tylko! — człowiek, będący fizycznie nieprzystosowany do wilczego sposobu życia, na przekór swoim fi­zycznym ułomnościom, drogą rozwoju większego niż u wilka, wy­siłku, większych nakładów energii, może zrównać się z nim w jego wilczych zajęciach. Jeśli myślicie, że jest to proste i łatwe, spróbujcie sami. Dogońcie na czworakach zająca... nie?... no dobrze, owcę, wczepcie się w biegu w jej gardło zębami, przegryźcie, przerzućcie na plecy, trzymając zębami i bez jakiegokolwiek uczestnictwa rąk, zawleczcie do lasu, zębami rozerwijcie, zacznijcie jeść, nie zapomi­nając wyć od czasu do czasu na inne wilki, broniąc swojego prawa

i kolei do żarcia zgodnie ze swoim miejscem w hierarchii stada.

To skrajny przykład, rzadki, choć dobrze obrazujący zjawisko.

Człowiek, po ziarenku zbierając doświadczenie i przekazując je dalszym pokoleniom, puścił swoją nadwyżkę energii inną drogą. Jaką? Z góry zamierzoną przez samą przyrodę. Nie po to dana jest człowiekowi nadwyżka energii, aby powrócił do czworonożnego wyglądu.

przełomowy krok. ogień. Nadwyżka energii, dążenie do n 1 większych doznań, obmyślanie, dążenie do maksymalnych dzia łań, ostatecznie, cholera wie, za którym podejściem, doprowtjfljjwra w końcu człowieka do przełomowego kroku.

Do zawładnięcia ogniem.

Oto, kiedy człowiek stał się człowiekiem.

Rozumując w sposób czysto spekulacyjny, małpa również może tego dokonać — jej fizyczne (i umysłowe!) zdolności absolut­nie jej na to pozwalają. Gdy zapali się drzewo, przy ogniu jest cie­pło, sucho, niech podkłada gałązki i grzeje się. Ale prawda (wzrost energetyki poprzez biologię) jest taka, że tylko człowiek zaczął wy­korzystywać ogień i go podtrzymywać. I nie przez dzień, nie przez miesiąc, istnieją na ziemi miejsca, gdzie człowiek podtrzymywał go nieustannie przez tysiące lat! Racja.

Czym jest ogień? To wszechwładza. Niestraszny jest chłód, jeśli można się ogrzać przy ogniu. Niestraszny jest drapieżnik, bo ogień go przepłoszy.

Co jeszcze? Można zahartować drewniane narzędzia, by były mocniejsze i lepiej służyły, człowiek stanie się przez to skuteczniej­szy na polowaniu, silniejszy przed wrogiem.

Co jeszcze? Można upiec na nim mięso, korzenie, które będą lżej i w większym stopniu przyswajane przez organizm. Gdy czło­wiek lepiej się odżywia, jest silniejszy, zdrowszy, ma więcej ener­gii. Lepiej daje sobie radę podczas głodnego roku, obchodząc się mniejszą ilością jedzenia i wyciągając z niej maksimum energii; niewykorzystane na polowania siły i czas wykorzystuje na coś in­nego — przede wszystkim na leżenie i rozmyślanie; co jeszcze wy­myślisz, drogi kolego?

Co jeszcze, jeśli spojrzymy na to ogólnie? Ogólnie, człowiek za­władnął maksymalną formą przekształcenia i wydzielenia energii, jaka istnieje na Ziemi i w przyrodzie. Ogromna część energii za­mknięta w substancjach przy spalaniu przekształca się w garść po­piołu, przeobraża się i uwalnia w najkrótszym czasie przy minimal­nym wysiłku ze strony człowieka. Nie biega, nie pracuje, nie żuje, nie trawi, wystarczyło, że rzucił sęk do ognia, a proces przeobraże-

r

a otaczającego środowiska, przeobrażenia i wydzielenia energii ruszył, człowiek dostał z tego ciepło i światło, pomoc i obronę.

To ogromne, olbrzymie działanie. Jak to się mówi, to już jest koniec.

Zapamiętajmy łańcuch: roślina—zwierzę—człowiek—ogień.

Przyroda poprzez rozwój życia dąży do coraz efektywniej­szych form przeobrażenia energii. I poprzez ów łańcuch doszła do tej najbardziej wydajnej. Taki obieg.

Zdolności rozumienia, które towarzyszyły zawładnięciu og­niem, były proste i konkretne. I przerażenie, i ciekawość, i przy­jemność odczuwanego ciepła, i wiele innych. Ale jak to już było wspomniane, małpa też je odczuwa. Zawładnięcie ogniem nie jest

i nie może być przypadkiem, tak jak nie jest i nie może być przy­padkiem ogólny przebieg rozwoju życia i historii ludzkości. Imma- nentna właściwość człowieka i całej przyrody.

lenistwo jako dźwignia progresu. A zatem, bracia. Czym jest działanie? Działanie to każda zachodząca na świecie zmiana. Coś było takie, a teraz jest inne. Chociażby odrobinę.

Co to oznacza? Oznacza to przynajmniej minimalne prze­obrażenie energii.

Upadek kamienia jest prostym działaniem. Rozkłada się ono na: zobaczył, pomyślał, podniósł, rzucił. Zabił ptaka. A mógł się nie domyślić — biegałby za ptakiem, machając rękoma, pozostałby głodny i umarł.

Myślenie to punkt wyjścia ludzkiego działania. Człowiek my­śli o wszystkim, co popadnie. A rezultatem ogólnym zawsze jest działanie... Drapie się po brzuchu, patrzy na trawkę, zastanawia­jąc się, dlaczego jest zielona. I dojdzie do rozkładu widma światła słonecznego, stworzy noktowizor i zastrzeli drugiego człowieka z odległości kilometra, nie wychodząc nocą z ciepłego okopu. Po­ciągnął palcem i zmiótł wrogowi głowę w sposób czystszy niż za pomocą grubej pały, bez żadnego wysiłku. O!

Droga do takich osiągnięć była długa. A jak to było na po­czątku? Żreć mu się chciało, a wszystkie paznokcie były już zdarte

od kopania korzeni. Nauczył się zatem wykopywać je ostro za kończonym kijem. I w ciągu takiego samego czasu, przy takim samym nakładzie energii nakopał trzy razy więcej. Wykonał trzy razy większą pracę, trzy razy większe działanie. Sprawność wykiji rzystania energii zwiększyła się trzykrotnie.

Przedłużeniem jego ręki stała się włócznia, która leci da­lej i szybciej. A odkąd wynalazł dźwignię, to już w ogóle nie ma

o czym mówić. Może przenieść każdy ciężar. Albo stworzył kata- pultę, na której łyżkę położył kamień polny, nakręcił kołowrotek, zwolnił zaporę i miotał kamienną amunicją we wrogów.

(Fizyk mechanik powie, że w pracy, a więc i w zużytej energii, człowiek niczego nie wygrał: wykorzystana siła, pomnożona przez czas jej zastosowania, daje tę samą pracę, obojętnie, czy kołowro­tek będzie pomału nakręcany, czy też kamień rzucony rękoma. Ano nie. Człowiek nie jest robotem. Przy dużych obciążeniach sprawność gwałtownie spada, organizm się przegrzewa, brakuje mu tlenu, następuje przeciążenie aparatu oporowego. Drżą kolana, masa energii tracona jest nadaremnie. To samochód przy ekono­micznej prędkości traci minimum paliwa na odległość, na którą przy szybkości maksymalnej traci o wiele więcej). (Kulturyści do­skonale wiedzą, że między wielkością ciężaru a możliwą liczbą po­wtórzenia ćwiczenia nie ma żadnej zależności: zmniejszając ciężar, można wykonać tyle powtórzeń, że ogólny progres pracy podniesie się do sześcianu, a organizm zużywa znacznie mniej energii).

Wystarczyło, że człowiek jął stosować najprymitywniejszą mechanikę (wymyśliwszy ją uprzednio), by zaczął wykorzystywać energię swoich mięśni z niebywałą sprawnością! Miasta pobudo­wał, piramidy postawił.

Przez cały czas jego organizm wykorzystywał nie więcej ener­gii ziemskiej i słonecznej niż przykładowa małpa.

Koło wymyślił. Oś naoliwił. Drogę wyrównał. I przewiózł ła­dunek taki, że chyba słoń musiałby go dźwigać. Słoń sapie, wierci się. A człowiek tylko popycha wózek. Różne zużycie energii, a wy­konana zostaje taka sama praca.

Nawet wykorzystując tylko energię swoich mięśni, człowiek

test największym na świecie specjalistą od działań. Gdy małpa trzęsie gruszą, człowiek wymyśla drabinę, piłę i koszyk. I niepo­równywalnie duża część jego energii przeistacza się w działanie, ayli w zmianę otaczającego środowiska.

W dodatku wytresował zwierzęta i ich energię skierował na wykonanie tych działań, które były potrzebne jemu. Krowę wydoi, barana zje, na koniu pojedzie.

Dlatego każdy akt myślowy jest działaniem. To akt naszego rozumu. A w rezultacie prowadzą one do zwiększenia działań przez ludzkość.

Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, według mojego życzenia — jakby powiedział człowiek leniwy, który posiada po­czątkowy impuls i pragnie efektu końcowego, ale drażni go uciąż­liwość procesu pośredniego. Człowiek zawsze starał się uczynić lżejszym proces pośredni.

Lenistwo jest instynktem — leżeć do oporu, zachowując siły na to, co konieczne. Jak odpoczniesz, tak popracujesz. Zmęczony, wyczerpany człowiek kiepsko rozumuje. Chce odpocząć. Żeby wszystko samo się robiło! E? Odkręcił kurek i już nie musi nosić wody. Włączył kaloryfer — drzewa nie trzeba rąbać, w piecu pa­lić. Doczekał się.

historia i progres. No dobrze, i co mamy w rezultacie? Na co to wszystko, tak na serio, po co to? Gdzie jest Złoty Wiek? Gdzie jest upragnione królestwo Wolności, Równości i Braterstwa?

Jaki jest sens progresu?

Czy człowiek stał się lepszy, przyjaźniejszy? A czy wy sami nie czytacie z wypiekami na twarzy reportażu z jakiejkolwiek wojny?

Stał się mądrzejszy? Nie. Wiedzy nagromadził wiele, ale we własnym życiu przeżywa takie same męczarnie i wieczne prob­lemy, stanowczo pojmuje nie lepiej od starożytnych mędrców.

Rozwój kultury? Antyczna rzeźba i architektura, stare malar­stwo, literatura klasyczna; jęki o upadku...

Załóżmy, że jest to kwestia sporna i względna. A co sporne

i względne nie jest?

Człowiek ma więcej energii niż inne żywe istoty.

Wyraża się to w zwiększonej potencji jego centralnego układu nerwowego.

Ta energia, realizując się, ucieleśnia się w działaniach.

Działanie to każda zmiana — bądź to wewnątrz naszej świa­domości, w naszym organizmie, bądź w otaczającym nas świecie.

Działanie — to akt energetyczny. Sam proces myślenia to wy­datek energetyczny (znikomy!) na pobudzenie komórek mózgo­wych. Nie mówiąc o przekształceniu energii podczas działań me­chanicznych, termodynamicznych i innych.

Historia życia na Ziemi ma dodatni bilans energetyczny ^- co­raz to nowsze substancje dokonują coraz większej ilości działań, przekształcając coraz więcej energii, coraz szybciej, ■ ^

Wraz z pojawieniem się człowieka w danym procesie zaszedł skok jakościowy.

Wymyśliwszy najprostszą technikę, człowiek wielokrotnie zwiększył sprawność sił swoich mięśni: teraz znacznie większa jej część poszła na obiektywne działania, to znaczy na zmianę ota­czającego świata.

Wymyśliwszy, jak do swoich celów wykorzystać część energii zwierząt (karmienie, ochranianie, zniewalanie, czyli tresurę), czło­wiek zaczął dokonywać działań za pomocą innych istot żywych: orać, wozić itd.

Wymyśliwszy skomplikowaną strukturę państwa, tzn. po­dział pracy, człowiek gwałtownie zwiększył sprawność działalności w tym zakresie — każdy potrafi robić tylko swoje, za to doskonale

jeden jest tylko oraczem, drugi murarzem, i tak jest znacznie lepiej, niż wtedy, gdy jeden zajmował się wszystkim.

Ale najważniejsze jest panowanie nad ogniem, człowiek za­władnął pozabiologiczną, jakościowo znacznie bardziej efektywny formą przekształcenia i wydzielenia energii. Zaoszczędziło mu to sporo energii przeznaczonej na pracę mózgu, która wcześniej była zużywana na zwykłe przeżycie.

Ewolucja przekształcenia i wydzielenia energii wyrwała do przodu. Metalurgia, maszyny parowe, silnik spalinowy, trans­

port mechaniczny, obrabiarki, elektryczność, elektrownia ato­mowa i bomba atomowa. Ewolucja ta została nazwana procesem naukowo-technicznym.

Ludzie zaczęli rzadziej umierać z powodu chorób, żyli dłużej, ich liczebność się zwiększała. Wszystkie duże gromady były zor­ganizowane w ten sposób, że wspólnie dokonywali znacznie więcej (przekształcali znacznie więcej energii): wznosili mury, budowali miasta, przemieszczali się na ogromne odległości, niszczyli to, co stworzyli sąsiedzi i stwarzali na tym miejscu coś nowego. Ten pro­ces został nazwany historią.

***

Oto, co powstaje z rozmyślań nad tym, co człowiekowi jest po­trzebne i czego chce.

Na razie jednak również to jest banalne, tak, nie?32

A zatem to jeszcze nie koniec.

UZUPEŁNIENIE

typowe sny. Są takie sny, które zna każdy. Znamienne jest to, że właśnie dzięki ich wyjaśnieniu Największy Specjalista od snów, Zygmunt Freud, zdecydowanie się uspokoił.

Wzloty. W wieku pacholęcym oraz w młodości są powszechne, wraz z dojrzałością i starzeniem się przechodzą. Jakie proste oka­zuje się nagle latanie we śnie, tak lekkie, naturalne, i jakie jest to niesamowite!

Prapamięć? Przodek spadał z drzewa? No, no. Dlaczego więc

nie spadamy a całkiem nieźle latamy? A czy prapamięć z wie­kiem usycha? Niemożliwe, to, co jest wyryte głęboko, zapomina się w ostatniej kolejności. Ojciec podrzucał dziecko? A kogo nie podrzucano; i znowu, dlaczego z wiekiem to przechodzi?

Latamy we śnie w wieku, kiedy układ nerwowy jest najbardziej aktywny. Zapotrzebowanie na doznania jest większe, ostrzejsze. Doznanie szuka formy działania, we śnie — działania urojonego. Jest to bliskie pokusie skoczenia z wysokości. To wariant ostatecz­nego działania przedstawiony w formie obrazowego ciągu mak­symalnych doznań: zrobić krok w powietrze, pokonać grawitację, dokonać tej niemożliwej, niebywałej rzeczy. Właśnie tego chcemy, to nam się podoba.

Koszmary. Wiadomo, że mają je żołnierze, ludzie, którzy prze­żyli niebezpieczeństwo.

Wiadomo, że są podświadomymi przejawami strachu, nie­pokoju. Wiadomo jest również, że na dobrą sprawę podświadomy strach występuje u każdego. Kto najwięcej krzyczy nocami? Ludzie z aktywnym, silnie pobudzonym układem nerwowym. Konkret­nych przyczyn i traumatycznych przeżyć mają tyle samo co inni. Psychika potrzebuje silnych doznań. Jeśli nie otrzymuje ich na ja­wie, to dostaje we śnie.

Jeżeli istnieje zdolność do odczuwania strachu, to powinna się ona przynajmniej czasami realizować.

I znowu, pojawiające się we śnie wizualne obrazy zawsze zwią­zane są z maksymalnymi działaniami. Grupa pierwsza obejmuje działania zagrażające życiu, niebezpieczeństwo śmierci. Grupa druga — niepojęte i tym samym niezwykle realnie zagrażające przedmioty, ponieważ przed niezrozumiałym nie ma ochrony, np. przed strasznymi z jakiegoś powodu statkami powietrznymi. Trze­cia grupa — niewinne obrazy z dzieciństwa, koszmar polega na tym, że obecny jest w nich niezwykle realny element niemożliwego

gadający kot albo portret, który ożył. Czwarta grupa — totalna katastrofa, koniec świata. Czy coś jest niezrozumiałe?

Jest to wariant takiego maksymalnego działania, takiej zmiany na świecie, której jeszcze nie było.

Miłość. Rzeczą zrozumiałą są sny erotyczne u chłopaków {dziewczyn oraz towarzyszące im podniecenie. Mniej zrozumiałe jest coś innego: spotkanie we śnie znajomej osoby, do której nagle zaczyna się odczuwać ogromną, przeszywającą, smutną i niezna- jąCą przeszkód miłość. W rzeczywistości natomiast nie pałało się do tej osoby żadnym uczuciem, niczego niezwykłego, w porówna­niu z innymi, w tej znajomości nie było.

W życiu miłości wiecznie coś stoi na przeszkodzie, wiecznie coś się nie układa. A w tym przypadku rozum śpi. I nie ma w tym nic więcej oprócz realizowanej zdolności doznawania maksimum tego uczucia.

skłonność do destrukcji. Chyba każdemu nieobce jest uczu­cie, że z jednej strony zachwyca się dziewiczą bielą śniegu skrzącą się błękitem — śnieżną połacią, którą żal podeptać, zniszczyć jej piękno, a z drugiej coś korci, żeby zrobić krok, wydeptać łańcuch swoich śladów, zdeptać, zepsuć, zniszczyć?

Jest to tym samym dążenie do działania. Piękno, doskonałość, lepiej być nie może... A doznanie człowieka to zmiana otaczającej rzeczywistości!

Chłopcy z sadystycznym upodobaniem miażdżą zamki z pia­sku zbudowane przez dziewczynki. Agresywny męski pierwiastek? Zabierzcie dziewczynki do domu. Niech chłopcy sami sobie bu­dują fantazyjne zamki. Zbudowali i co dalej? Pora się kąpać albo pójść na obiad. Zostawić zamek? Można... A jeśli ktoś go zburzy?

I w ogóle co z nim dalej robić! Pierwsze kopnięcie — nawet żal... eh, hurra! Niszcz! Żal jest i chęć niszczenia również...

Ten śnieg, ten zamek są tymi najbardziej pierwotnymi i po­wszechnymi formami zmiany rzeczywistości.

Tam, gdzie nie możesz stworzyć—powinieneś zniszczyć.

skłonność do katastrof. Na czym polega atrakcyjność relacji z wielkich katastrof, a także same wiadomości o nich? (Hollywood wie o tym od dawna, nawet pojawił się odrębny gatunek — filmy katastroficzne).

Słyszy się, że była straszna erupcja wulkanu, zginęło wielu lu­dzi. Albo utonął liniowiec, spadł samolot, trzęsienie ziemi zniosło całe miasto.

Jak reaguje słuchacz? Jest przerażony, przy czym głównie na pokaz, jeśli nie było tam nikogo z jego bliskich. Łapczywie intere­suje się szczegółami, których dziennikarze dostarczają bez umiaru. I nawet dobry człowiek, współczując, smucąc się, ofiarując poszko­dowanym przedmioty i pieniądze, doznaje gdzieś w głębi duszy dziwnego dla siebie, o złym i zdeprawowanym odcieniu, uczucia zaspokojenia, że coś takiego miało miejsce. Odczuwa swoiste i dość niepokojące zadowolenie.

Psycholodzy mówią, że to zadowolenie z powodu własnego komfortowego bezpieczeństwa, które poprzez to zdarzenie od­czuwa się silniej i bardziej docenia. To zapewne dlatego, ale nie tylko. Mówi się, że tkwi w tym ziarnko agresywności, mizantro­pii, skłonności do destrukcji, które siedzi w podświadomości (albo w świadomości, zależy od człowieka) każdego.

Czy rozumiemy, co to za skłonność, skąd jest i po co? Przecież człowiek z natury jest twórcą, czyż nie? Moi drodzy, jest to ta sama skłonność do maksymalnych działań. Przywykliśmy do wiadomo­ści o śmierci pojedynczego człowieka, znamy statystyki, nic nas z nim nie łączyło i w porządku, mamy swoje życie. Ale gdy zginie sto tysięcy, to ho, ho! Nie lada wydarzenie! Jak to się tam wszystko odbyło? Po co nam szczegóły, jakie to ma dla nas znaczenie? A jed­nak chcemy sobie wyobrazić wszystko ze szczegółami i przerażać się, tak, mamy skłonność do przerażania się. (Istnieje również taki gatunek w kinematografii — filmy grozy).

Gdy w mieście wybuchnie pożar, to tłum ludzi gromadzi się, aby na niego popatrzeć. Na co?! Strażacy ryzykują życie, dobra przepadają — a ludzie patrzą, i to wcale nie z żalem, ale jak zacza­rowani. Jak pisał 0’Henry: „Poszliśmy z Endym nacieszyć wzrok widowiskiem”. Chatka to nic, ale jeśli płonie wieżowiec, to już; coś! Oczu wprost nie można oderwać.

Cośmy tacy podli?... Wynaturzeni wszyscy jesteśmy, czy co?

Posłuuuchajcie. W ’45 podczas bombardowania Drezna zginęło

więcej ludzi niż w Hiroszimie. Dlaczego tak przeraża i mami grozą (!) wizja wybuchu atomowego, ten gigantyczny grzyb do samej stra- tosfery? Dlatego, że chcemy wielkiego widowiska. Czyli wielkich, dużych wydarzeń. Są one człowiekowi po prostu potrzebne i tyle.

Zadowoleni jesteśmy, że w życiu i to widzieliśmy, i to przeży­liśmy, i to za naszych czasów się wydarzyło — nasze osobiste życie jest z tego powodu pełniejsze.

Prawo skłonności do maksymalnych działań.

widowiska przyrody. Już dawno stwierdzono, że się można bez końca patrzeć na płonący ogień, płynącą wodę i wędrujące obłoki.

Dlaczego?

Nieprzerwane i wielkie działanie.

Niedosięgalnie wysoko na niebie gigantyczne chmury, maje­statyczny ruch, wspaniały obraz!

Rzeka płynie, wiecznie, od horyzontu po horyzont.

A morze? Ogromne, bezkresne, bez dna. I bez końca pluska­jące fale, zmieniająca się powierzchnia.

A zachód słońca? Wszystkie kolory, cały obraz przyrody zmie­nia się na naszych oczach.

Majestat mami, przyciąga, zachwyca. Estetyka estetyką, tym­czasem jaką masę, jaką siłę, jaką energię to wszystko posiada, jaki rozmach! Estetyka polega na tym, że człowiek zawsze znajdzie piękno w tym, do czego ma skłonność, choć nie ma w tym jakie­gokolwiek pożytku i widocznego sensu, i co naturalnie pozostawia wrażenie na jego uczuciach.

Jakaż masa wody w wodospadzie Niagara z takiej wysokości spada bez końca! Wspaniałe działanie. Zachodzące słońce: potężna gwiazda, tak blisko nas a jednocześnie tak daleko, płonie, oświeca, gaśnie, ginie za dalekim horyzontem. Och, ty!...

Zauważyliście, że przez okno pociągu można patrzeć dłużej niż przez okno samolotu? Dlaczego? Dlatego, że wszystko miga szybciej, silniej odczuwa się szybkość, szybciej zmienia się obraz na siatkówce oka, mózg jest zajęty nieustanną zmianą widoku.

Ogień — zjawisko przyrody i jednocześnie dzieło rąk własnych,

na które człowiek może i lubi patrzeć najbardziej. Obraz zmienia się z każdą chwilą. Iskry lecą i gasną, rozsypują się złote polana, tańczą języki. Maleńkie ognisko rozpalone z desek skrzynki, a wszyscy siedzą dookoła i patrzą...

Wspaniały widok. Cudo. Wielkie działanie. Zmienia się i znilrą w oczach to, co jeszcze przed chwilą istniało. Niszczenie, tworze­nie, zmiana, światło, ciepło.

Maksymalne działanie, cała siatkówka jest zajęta pracą. Za­uważcie, że jeśli z rozpylacza albo dyszy rakiety bije równomigląy płomień, to nie ma on tej atrakcyjności, tej namacalności. Jest ten ogień jakiś poskromiony, oszczędny, równy, nie wiadomo właś­ciwie, co płonie i rozprasza się zupełnie. Doznania nie są takie same.

Ryby podpływają na światło latarki. Ćmy lecą do ognia. Ptaki rozbijają się o reflektor, a zwierzęta wychodząc z gęstwiny, zbli­żają się do ognia, z daleka widać odblask ich oczu, godzinami sie­dzą, patrzą. Spróbuj rzucić ożogiem, to uciekną przestraszone, ale wrócą i znowu będą patrzeć, tyle że już z większej odległości, z większą obawą.

Dlaczego podeszły? Dokąd leciały? Dlaczego się rozbiły?

Wiele ludów zrobiło z ognia boga, czciło jako Istotę Wyższą. Istnieje mnóstwo mitów o ofiarodawcach ognia — bogach, tyta­nach, zwierzętach — którym oddawano cześć.

Można spróbować wyjaśnić to konkretnymi powodami: ogień dawał ludziom ciepło, bronił przed drapieżnikami, mógł liznąć i spalić, dlatego na skutek niewiedzy oddawano mu pokłony. Na­tomiast owady mają taki instynkt, to on je prowadził, myślały, że to światło wyjścia z norki, albo świt, albo powierzchnia wody, a tu okazało się, że ogień, dlatego zginęły. I tak dalej.

A na cholerę zwierzętom ogień? Pożaru lasu boją się najbar­dziej. Chodzi o ciepło? Przecież się nie zbliżają. Dlaczego więc pa­trzą? Nie mogą zrozumieć, naturalna ciekawość?

A ty, drogi kolego, dlaczego patrzysz? Czego nie wiesz o og­niu? Na co ci kominek w domu, ognisko na brzegu jeziora?

Dlatego, że spalanie jest największym działaniem w przy*

rodzie. I wszystkie zwierzęta dążą do działania. Zawodność in­stynktu. Nie myślą, że ogień jest niebezpieczny, szkodliwy. Zwy­czajnie dążą do niego.

I człowiek zwyczajnie dąży.

Wprowadzenie pośrednie. Dialektyka

Inteligentnemu człowiekowi słowo dialektyka kojarzy się z nazwi­skiem filozofa Hegla i szkolnymi podręcznikami wiedzy o społe­czeństwie. Wytężając umysł, można przypomnieć sobie ziarno, które w ziemi przestaje być ziarnem, za to daje kłos i dużo nowych ziaren. Ogólnie pochodzi to z Biblii, -są

Dla ludzi, których życie nie zostało skażone wykształceniem humanistycznym, dialektyka jest związana z noszącym okulary profesorem, grubymi tomami, godną szacunku wiedzą, nieszkod­liwością i mędrkowatą nudą.

I tylko ci najbardziej wykształceni i bystrzy powiedzą, że cho­dzi o sytuację, kiedy coś jest takie i jednocześnie takie nie jest, możliwe nawet, że jest całkowitą przeciwnością. Ma to coś wspól­nego z teorią względności, w tym sensie, że wszyscy o niej sły­szeli, nikt należycie nie zrozumiał i że ogólnie wszystko jest w ży­ciu względne.

Dla prostego, zwykłego człowieka jest w tym słowie jakiś an- tyurok, antyatrakcyjność. Goś suchego, pokręcono-naukowego, z dziedziny wymyślonych, pseudomądrych teorii. Do niczego nie­potrzebnych.

A kto jest winny, jeśli Hegel tak przedstawiał swoje prawdy, że nawet profesjonalni filozofowie nie bardzo je rozumieją. Kierkega- ard, nie takie znów skończone bydlę w nauce, w końcu obwieścił: „Myślę, że tych kwestii, których u Hegla nie rozumiem, on sam nie pojmował”^

Dlatego każdy człowiek na swoim prostym, życiowym po­ziomie napręża czasami mózg, starając się pojąć, jak to możliwe,

że tak dziwnie, nielogicznie i sprzecznie urządzone jest życie: po winno być wszystko w taki sposób, a nie wiadomo, dlaczego w rze- czywistości jest na odwrót. Dochodzą wtedy do prostych konMtizu formułując je w prosty sposób, typu: gdy jest zbyt dobrze, to też nie za dobrze, albo: przeciwieństwa się przyciągają. To nie jest nawet wyjaśnienie, a konstatacja często spotykanej sytuacji, rezultat do­świadczenia, obserwacji życia.

Można by oczywiście wysłać wszystkich po nauki na wydział filozoficzny, ale Bóg nam tego oszczędza. Przecież nawet przeczyta­nie podręczników mało co wnosi do kwestii zrozumienia iyłasng^ życia. Nie wystarczy dużo wiedzieć, żeby być mądrym — powie­dzieli starożytni Grecy. Powiedzieli dużo więcej. Bardzo mądrych ludzi można było wśród nich spotkać. Heraklita na przykład. To on doszedł do dialektyki. Dostał za to przezwisko „ciemny”, to zna­czy niezrozumiały. Nawet Sokrates nie zawsze go rozumiał, jednak szanował. I nawet my pamiętamy, że wszystko płynie, wszystko się zmienia.

Normalny współczesny człowiek nie ma czasu na rozmyśla­nie. A kiedy życie postawi przed nim trudne do zrozumienia za­danie, chwyta się za głowę i próbuje je pojąć. Co udaje się zresztą rzadko i nie wszystkim. Dlatego, że warunki zadania bywają... sprzeczne. Na przykład, robisz coś, robisz dobrze, a wychodzi źle. Dlaczego?

Dlatego Scott Fitzgerald, normalny, źle wykształcony Amery­kanin powiedział: „Oznaką inteligencji najwyższej klasy jest zdol­ność do uznawania dwóch przeciwstawnych idei jednocześnie”. Tym, w tłumaczeniu na ogólnie przyjęty język, jest właśnie dia- lektyka.

Nauczyć się jej nie można. Zapamiętywanie niczego nie da. Konieczne jest tutaj nieśpieszne, konsekwentne myślenie. Dlatego, że to jest jedyny sposób i możliwość zrozumienia wszystkiego na ¿wiecie.

Oto trzy podstawowe momenty. Można je nazwać prawami. Można też aspektami. Albo częściami. Wszystko jedno.

I przejście ilości w jakość. Wróg ma czołgi. Dużo. Pięć tysięcy. Żeby zwyciężyć, nam również potrzebne są czołgi. I do tego wię­cej. Żeby na pewno wygrać. Dziesięć tysięcy. Dwa nasze na jeden ichni. Dadzą mu radę. A jeśli nie?... Dobra! Wyprodukujemy pięć­dziesiąt tysięcy czołgów i rozniesiemy go raz na zawsze, nie odważy się znów zaatakować. Gotowe! I co? Ta armada wypiła całe paliwo, zawaliła wszystkie drogi, było za mało przeszkolonych załóg i gi­gantyczny, pancerny korek zawalił całą przestrzeń, bez sensu prze­szkadzając sobie nawzajem, atakując martwym ciężarem.

Zwiększenie sił ponad miarę, okazało się w rzeczywistości bezsensowne.

W ten sposób dwa legiony Lukullusa obróciły w proch dwu- stutysięczne wojsko Tigranesa — ci dodatkowo w większości sami siebie dusili. W ten sposób zssr stworzyło tak potężny, zeszelo- nowany, zestrukturalizowany system obrony przeciwlotniczej, że awionetka Rusta bez przeszkód wylądowała na placu Czerwonym. Supergigant nie był w stanie ruszyć własnego ciężaru.

Albo. Czas podróży, równy jest odległości podzielonej przez szybkość. Stworzono samochód osiągający 300 km/h. Wsiedli, do­dali gazu, pojechali. Mała przyczepność do drogi, zakręt, koleina, drzewo, szpital, cmentarz. Skrócono czas drogi?... Pomyślano, na­pisano epitafium — slogan: „Kto pomału jedzie, ten dalej zajedzie”. Brzmi to jakby sprzecznie, nieprawidłowo, ale sens dla wszystkich jest jasny i życiowo słuszny. Zły pośpiech — ludziom na śmiech.

Zwiększając zbytnio prędkość, w ogóle nie dojedzie się do miejsca.

Albo. Słabowitemu dziecku wyjaśnia się, że jak będzie dużo jeść, to będzie silne i zdrowe. Karmią je, szpikują, przekonują, dziecko zaczyna żreć jak Świnia i w końcu staje się tłuste, otyłe, mało ruchliwe, serce sobie nie radzi, nerki sobie nie radzą, gotowy inwalida i kandydat na nieboszczyka. Proszę, jak go odkarmiono.

Zjadając ponad miarę koniecznych dla zdrowia i życia pro­duktów, wykańcza się to zdrowie i życie.

Albo. Aby osiągnąć rezultaty w sporcie, potrzeba wzmożonych i częstych treningów. Sportowiec zaczął trenować od rana do wie-

czora, wykończył się, osłabł, nadwerężył serce, zakłócił przemianę materii, został inwalidą.

Więcej broni: zamiast zwycięstwa — klęska.

Większe szybkości: zamiast jazdy — wypadek. Więcej jedze­nia: zamiast zdrowia — choroba. Więcej treningów: zamiast re­kordów — inwalidztwo. Tak jest zawsze i we wszystkim w życiu, Dokonujemy słusznych wysiłków, wykonujemy prawidłowe ruchy w celu osiągnięcia potrzebnego wyniku. Ale jeśli nie zatrzymamy się na czas, to te wysiłki i ruchy zaczną odwodzić nas od tego wy­niku jakby w drugą stronę: wystarczy niebacznie przekroczyć gra­nicę i człowiek zaczyna się od niej oddalać, dopóki nie dojdzie się do czegoś zupełnie przeciwnego, niż się chciało.

Dlatego właśnie mówi się: Co za dużo, to niezdrowo. Miara to zgodność ilości czyichś działań z tym rezultatem, który chciał osiągnąć. W całej przyrodzie jest tak samo. Chciało się herbatki, woda się gotowała i wygotowała całkowicie. Ogień powodował zwiększenie ilości ciepła w wodzie, dopóki woda nie zmieniła swych właściwości i nie przestała w ogóle być wodą, ciecz zamie­niła się w parę, gaz.

Kutą stal postanowiono dla hartu i wytrzymałości schłodzić ciekłym azotem — schłodzono ją do minus stu stopni i zrobiła się krucha jak szkło. Gdyby schłodzono ją tylko do plus dwudziestu, byłby z tego kindżał ze stali bułatowej.

Każdy proces, jeśli trwa w nieskończoność, nabiera jakichś no­wych, innych cech, właściwości, jakości. Wywołany przez te same działania rezultat nie jest taki, jak założono z początku, wcześniej, do określonej granicy.

2. przejście do innego stanu. W filozofii nazywa się to prawem podwójnej negacji, jednak termin ten jest mało jasny i nie całkiem zrozumiały. Filozofia, jak każdy rodzaj profesjonalnej działalno­ści, ma swój żargon. Ale o ile żargon morski — kilkaset konkret­nych słów — można poznać i zrozumieć, o tyle w filozofii ma się do czynienia z kwestiami trudnymi do zrozumienia, a jeśli jesz­cze nazwie się je specjalistycznymi terminami, przy czym różni

^'g^ofowie wykazują niezgodność odnośnie do ich sensu i zna­czenia, to dla zwykłego człowieka niemożliwe jest zrozumienie

czegokolwiek.

Zatem to prawo wynika z prawa poprzedniego, jest mu po­krewne. Część tego prawa ludzie zawarli w stwierdzeniu: „Nic na świecie nie jest trwałe”.

Dziecko. Stanie się młodzieńcem i już dłużej nie będzie dziec­kiem. Młodzieniec stanie się dojrzałym człowiekiem i dłużej nie będzie młodzieńcem. Dojrzały człowiek stanie się starcem i nie będzie dłużej dojrzałym człowiekiem. Starzec umrze, stanie się nieboszczykiem i nie będzie już człowieka na świecie. Ten sam mechanizm życia, którym jest stała zmiana, doprowadził maleń­kie, bezradne stworzenie dó rozkwitu wszechwładzy, a potem — ku końcowi.

Gospodyni zachciało się jeść, kupiła produkty. Nie ma pie­niędzy — ma produkty. Upiekła ciasto — nie ma już jajek, mąki, śmietany, cukru, bo zamieniły się w ciasto. Zjadła ciasto — nie ma ciasta; odżywcza masa jest trawiona w żołądku. Kontynuować?

Każdy proces w swojej podstawie składa się z jakichś działań. Działaniem jest pojawianie się nowych komórek w organizmie. Kamień pęka przez stulecia i zamienia się w piasek, pojawienie się rysy również jest działaniem, mechanicznym, naturalnym. Rozbite nad miską jajko też jest działaniem.

A każde działanie to jakaś zmiana. Coś na świecie staje się odrobinę inne niż było wcześniej.

Zmiana to ten mechanizm, który zawsze leży u podstaw każ­dego procesu.

Nawet skała granitowa nagrzewa się i ochładza, nagrzewa i ochładza, i tak każdego dnia i każdej nocy. Milion lat później nie ma już skały, na jej miejscu został piasek.

Jakąkolwiek rzecz na świecie wzięlibyśmy pod uwagę, to na jej miejscu było coś innego. I kiedyś coś innego będzie. Tak to już jest. Inaczej się nie da.

Drzewo swoje najlepsze soki oddało maleńkiemu kasztanowi, łupina się otworzyła i upadł na ziemię — piękny, okrągły, twardy,

połyskujący. Napił się kasztan deszczu, pękł, puścił korzonek, za- czepił się w ziemię i zaczęło rosnąć nowe drzewo. A gdzie jest kasz­tan? Nie ma go już, umarł. Za to wyrósł las. Rosły drzewa, rosły, zestarzały się, upadły, gniły, gniły, przekształciły się w ropę naf­tową: wydobyto ją, wydzielono benzynę, nalano ją do samochodu i zamieniło się to zielone drzewo w gaz, który wdychamy w mia­stach. Wcześniej drzewa wchłaniały dwutlenek węgla i wytwa­rzały tlen, a teraz co? A teraz otrzymana z nich benzyna spala tlen z atmosfery.

Rzucono do góry kamień. Spadł na dół i się rozbił. Ta sama siła, która rzuciła go do góry, była przyczyną jego upadku, a mógł sobie spokojnie leżeć. Żeby zlecieć na dół, trzeba najpierw polecieć do góry.

W każdym zjawisku, rzeczy, działaniu zamknięty jest mecha­nizm, który jest jego przyczyną, podstawą jego istnienia, i dopro­wadza go również do końca. I nie tak zwyczajnie do końca, lecz przeobraża go w coś zupełnie innego, niż było wcześniej, a nawet w coś całkowicie przeciwnego.

Jeśli coś jest, to powstało z czegoś. Przed tym czymś na tym miejscu było coś innego. A i z tego czegoś będzie coś nowego, po­nieważ zawsze dokonują się jakieś zmiany.

O rany. Prościej już nie potrafię. Jeśli nawet to jest niezro­zumiałe, zróbcie sobie przerwę, pomyślcie i powoli przeczytajcie wszystko jeszcze raz.

Na miejscu kury było jajko, na miejscu miasta był step, na miejscu pustyni było miasto, na miejscu człowieka był inny czło­wiek, jego pradziad, na miejscu pradziada była małpa, a na jej miej­scu jaszczurka. Zrozumiałe czy nie?

3. jedność 1 walka przeciwieństw. Słowo „walka” jest umowne. Żadnej walki w zwykłym tego słowa sensie nie ma. Po prostu jedno zaprzecza drugiemu.

Na przykład:

Góra i dół. Wszystko, co ma górę, ma i dół. Jedno bez dru­giego nijak nie jest możliwe. Nawet określamy jedno przez drugie-

Bierzemy jakieś dwie rzeczy, dajemy im nazwę i przeciwstawiamy jedno drugiemu. W rzeczywistości są to zwyczajnie dwie różne strony jednego i tego samego. Nie ma góry, nie ma i dołu. Na przy­kład jak kula w przestrzeni kosmicznej.

Lewo i prawo. Ta sama sytuacja. Czy możliwe jest, żeby lewo było, a prawo nie? Na tym polega istota, że są to dwie przeciw­stawne strony i jedna określana jest przez drugą.

Jak powiedział bohater filmowy: „Jeść się chce... chudnąć się chce... wszystkiego się chce!”... To właśnie jest walka i jedność przeciwieństw.

Robotnik chce mniej pracować i więcej zarabiać. Właściciel fabryki chce mu mniej płacić i jednocześnie chce, żeby ten więcej wytwarzał.

I tak żyją sobie w klasowych sprzecznościach i kompromisach. Jeden bez drugiego sobie nie poradzi.

Leci samolot. Jest ciężki i dlatego chce spaść. Ale silniki prą go do przodu i gdy osiąga szybkość, powietrze pod jego skrzyd­łami wypycha je do góry, więc samolot chce się podnieść wyżej, wyżej, wyżej. Otóż na zasadzie jedności takich sprzecznych dążeń

skrzydła chcą do góry, a kadłub chce na dół — samolot trzyma się na jednej wysokości, jego części są mocno złączone.

Człowiek dąży do szczęścia, a po drodze napotyka kłopoty i problemy. Wolałby obejść się bez nich, ale tak się nie zdarza. Bez wysiłku nie wyłowisz rybki ze stawu. Te dwie rzeczy zawsze wy­stępują razem.

Ciepło — zimno. Jeśli żylibyśmy zawsze w jednej i tej samej temperaturze, i nawet nie wiedzieli, że możliwa jest inna, nie mie­libyśmy takich pojęć. Takie środowisko zamieszkujemy, co tu dużo mówić. To jak pytanie o gęstość lub rzadkość powietrza, zanim rozpoczęła się epoka nurkowania i lotów podniebnych. Idiotyczne pytanie, powietrze jest powietrzem, o co chodzi. A ponieważ róż­nicę temperatur odczuwa każdy, pojęcia ciepła i zimna są sobie przeciwstawne.

Dobrze — źle. Znowu jedno względem drugiego. To zależy, na co i z jakiej strony spojrzeć. Jeśli ból jest zły, to dobry będzie jego

brak. Jeśli dobre jest bogactwo, zły jest jego brak. Jedno pojęcie jest przeciwstawieniem drugiego.

Nazywa się to parami dialektycznymi.

Dlaczego sznurek jest naciągnięty? Dlatego, że ciągną go za oba końce w dwie różne strony.

Wszystko na świecie jest wewnątrz siebie urządzone tak jak ten sznurek. W takim sensie, że:

Jedna tendencja mówi: więcej czołgów — zmiażdżymy wroga na śmierć! Druga tendencja: do diabła z czołgami! Paliwo zeżrą, drogi zawalą! Rezultatem takiego samego działania jest pewna roz­sądna ilość wojska.

Drzewo niech rośnie wyżej! Wyszło z gąszczu do słońca, aby brać z niego możliwie jak najwięcej energii. Przeciwieństwem jest chęć bycia niższym, mocniejszym, żeby wiatr nie powalił... Rezul­tatem jest optymalna wysokość.

Więcej żreć! Bo to smaczne! Korzystne! Dla sił i zdrowia! Prze­ciwnie — skończ się obżerać, to będziesz zgrabny! Piękny! Wytrzy­mały!

Ktoś chce zarobić miliard i zdobyć sławę! Na cholerę, lepiej wypić piwo przed telewizorem. Owszem, popracuje się trochę, je­śli inaczej nie można.

Dobrze by było wszystko wszystkim zabrać. Dobrze jest rów­nież być dobrym, wszystkim wszystko rozdawać, będą nas za to kochać. Dobrze, chapnę trochę cichaczem, odrobinę dam przyja­ciołom. Nie?

Co nas nieuchronnie spotka? Śmierć. A co my robimy? Ży­jemy, jak tylko możemy. To właśnie nazywa się walką i jednością przeciwieństw.

Trzeba być absolutnie wolnym i niezależnym od nikogo. Ale jeśli nie ograniczy się wszystkich prawem państwa, to najsilniej­szy i najbardziej agresywny zacznie wszystkich zabijać i okradać. Ograniczyć prawem! Tylko niezbyt mocno... i tutaj mamy prze­ciwstawne tendencje.

Przeciwstawne tendencje zawsze nawzajem się powstrzymują. Gdyby tak nie było, to samolot albo by poleciał w kosmos, albo

runął- Gdyby Istoty żywe nie umierały, to żyłaby paproć, która nie zamieniłaby się stopniowo w człowieka. I nie zaistniałby

człowiek.

Siła grawitacji chce zebrać wszystkie substancje Ziemi w ma­leńkim, niezwykle skondensowanym ośrodku. A siła odśrodkowa chce rozmieścić wszystkie jej substancje w różnych kierunkach, w kosmosie. Otóż żyjemy na okrągłej planecie.

Wszystko to jest fragmentem słownika filozoficznego dla dzieci. Któż jest winien temu, że słowników filozoficznych dla do­rosłych nikt nie czyta, a jeśli już czyta, to — myślał dobrze — nie zawsze rozumie, oprócz tych oczywiście, którzy je napisali, choć i w tym przypadku nie zawsze.

Wszystkich tych wywodów nie trzeba czytać. Tak jak z resztą całego utworu. Ale jeśli chcecie coś w pełni zrozumieć, to bez tych rzeczy się nie obejdzie.

Tak więc pardon.

8. NIEUCHRONNA ZAGŁADA CZŁOWIEKA

linijka i skala. Jak można dojść do przekonania, że w rzeczywi­stości Achilles mimo wszystko dogoni żółwia? W sposób zasadni­czy. Otworzyć oczy i popatrzeć. Doczekać się rezultatu. No, a jeśli to się nigdy nie zdarzy? Albo będzie ciemno, albo widoczność bę­dzie zła? Albo żółw będzie gdzieś koło horyzontu, i ciężko wzro­kowo trudno będzie ocenić, jak zmniejsza się odległość? Wówczas trzeba wziąć taśmę mierniczą i stoper, zmierzyć dystans biegu w tych samych jednostkach długości i określić szybkość każdego biegacza w tych samych jednostkach szybkości, dokonać nieskom­plikowanych obliczeń arytmetycznych. I od razu będzie wiadomo, w jakim dokładnie punkcie Achilles dogoni i przegoni żółwia.

Tak samo dzieje się z każdym procesem. Trzeba określić jego punkt początkowy oraz końcowy, i tylko wtedy zrozumiała bę­

dzie jego istota. Bo w przeciwnym wypadku będzie jak z dekarzem który spadając z dachu, mówił: „Na razie wszystko leci normalnie* Ale ponieważ spotkanie z asfaltem jest nieuniknione, istota takiego lotu jest zrozumiała. Chociaż jeżeli leciałoby się długo i w dużym zespole, można zdążyć stworzyć optymistyczne teorie naukowe

0 ujarzmieniu przestrzeni, oswobodzeniu ciała od ciężaru i nie­ograniczonym zwiększeniu prędkości, co schlebia miłości własnej

1 jest wygodne dla świadomości. Zatem tendencja nie wróży jed­noznacznie dobra, bo wszystko byłoby na nic.

fantastyka naukowa. Naturalnie ludzkość zawsze ciekawiło to, co będzie rezultatem jej wszystkich poczynań, jej rozwoju, pro­gresu, nazwijcie to, jak chcecie. Niepowstrzymany optymizm oraz wiarę w bezgraniczną potęgę człowieka zrodził w szczególności skok nauki i techniki w xx wieku. Tę wiarę zaczęły dodatkowo roz­dmuchiwać mało zrozumiałe i łatwo pobudzające się osobowości twórcze, które rzuciły się do pisania powieści fantastycznonauko- wych. Człon „naukowy” oznacza, że autorzy nie tylko fantazjują, ale starają się jakby modelować przyszłość, opierając się na danych naukowych (w których, z reguły, pismacy orientują się słabo, przyj­mując głównie na wiarę to, co usłyszeli w szkole, albo czego — ad­aptacja dziennikarzy — dowiedzieli się z gazet).

I w ekstazie literatura popularna stworzyła ogromny z powodu swej niepospolitości obraz. Sztuczny klimat, najkorzystniejszy dla zdrowia i rolnictwa, materialny dostatek, technika pozwalająca latać po całym Wszechświecie, wszyscy są zgrabni, zdrowi, żyją bardzo długo, a przy tym mają wysoką moralność.

Taka naukowo-techniczna utopia.

No dobrze, zasiedliliśmy Wszechświat. Co dalej ludzie mają robić?... Przecież twierdzono, że celem ludzkości jest Progres, zaś jego celem — ogólne i pełne Szczęście. I jakoś tak cel raz na za­wsze osiągnięty zniknął, rozpuścił się. Pojedynczy nikczemnicy, bo w każdym stadzie znajdzie się czarna owca, są karani... Właśnie tak żyjemy, czy to znaczy... że tak będzie do nieskończoności?

No, a czego chcecie? Żyjemy. Rozwijamy naukę, latamy do no­

wych galaktyk, zajmujemy się swoimi sprawami. Czegóż jeszcze chcieć?--

Hm. Skoro sam Wszechświat jest wieczny, dlaczego człowiek również nie mógłby żyć wiecznie, on korona stworzenia, z jego pSfólfiytn i unikalnym mózgiem. Właśnie po to pojawił się na ¡wiecie.

To znaczy linijka nie ma końca. Początek — lewa krawędź, gdzie znajduje się czarna kreseczka i napisane zero — jest, a prawej krawędzi nie ma, jest nieskończona. -

Pozdrowienia dla wszystkich od przelatującego dekarza.

złej baletnicy rąbek u spódnicy. Istotnie, z takiego punktu wi­dzenia trudno jest wyjaśnić, po co ludzkości były potrzebne niezli­czone wojny. Przecież bez wojen można byłoby zbudować bogate i szczęśliwe społeczeństwo znacznie szybciej.

Wówczas naukowcy wymyślili słowo „agresywność”. W na­turze człowieka leży agresywność, to znaczy chęć szkodzenia oto­czeniu i zabijanie.

Jest jeszcze w człowieku chciwość. Chęć przyswojenia sobie dóbr sąsiada. Dlatego występuje zbrojnie, żeby odebrać wszystko innemu narodowi.

Jest jeszcze w człowieku zawiść. Nie podoba mu się, kiedy ktoś ma więcej niż on sam. I dlatego chce pozbawić bliźniego wszyst­kiego, żeby tamtemu żyło się gorzej niż jemu.

Jest jeszcze w człowieku popęd destrukcyjny. Dlatego rujnuje czasami domy, miasta, kraje swoich sąsiadów. A czasami nawet własny dom.

I jeśli człowiek, ten sukinkot, nie przezwycięży swojej agre­sywności, chciwości, zawiści i destrukcji, to nigdy nie będzie miał szczęśliwej przyszłości. A wręcz przeciwnie, może zupełnie znisz­czyć całą planetę, tym bardziej że stworzono już wiele atomowych, wodorowych i innych bomb o straszliwej sile.

Na ten temat również napisano mnóstwo fantastycznonauko- wych książek.

Ogółem:

Jedni naukowcy uważają, że wszystko będzie dobrze w nie­skończoność.

Inni, że ludzkość zniszczy sama siebie z powodu swoich ne­gatywnych cech.

Jeszcze inni głoszą, że może być tak, a może owak, wszystko zależy od samego człowieka, powinien się moralnie doskonalić, stawać się duchowo lepszym, bardziej moralnym, to jest w jego mocy.

I jest w tym coś nowego?...

religie. Wszystkie religie zawsze uczyły mniej więcej tego samego. Człowiek jest grzeszny i cały ten świat jest grzeszny, dlatego osta­tecznie z wszystkim będzie kaput. Grzechy, wady, zło (potrzebne podkreślić) — zgubią świat. Sprawiedliwi będą zbawieni, ale na­stąpi to w innym życiu, w innym świecie.

Mówiąc językiem współczesnym: cała materia przejdzie w inną jakość i w tej nowej jakości dobrym ludziom będzie do­brze, a złym źle.

Końcowa kampania reorganizacji świata nosiła różne nazwy: Armagedon, Ragnarok, Sąd Ostateczny, Przeistoczenie i inne.

Nie będziemy teraz toczyć sporu o formy religijnych wyobra­żeń, charakterystyczne jest jedno: ludzkość, obdarzona zdrowym rozsądkiem, zawsze uważała, że linijka powinna mieć również prawą krawędź. Myśl ta nie podobała się ludzkości. Dlatego pró­bowała połączyć prawą krawędź z jakąś nieskończonością, jakby z wiecznością, z jakąś inną pozamaterialną, formą istnienia.

Dlatego, że jeśli wszystko po prostu się skończy, to jaki będzie w tym sens? Jaki w ogóle sens ma życie człowieka i historia ludz­kości?

sens życia. Pytanko odwieczne, sakramentalne.

Czym w ogóle jest sens? Powiedzmy, sens jakiegoś działania?

Rozumie się, że to działanie ma jakiś cel. Służy do rozwiąza­nia jakiegoś zadania. Jest konieczną częścią jakiegoś procesu, za­wierającego w sobie to działanie. Działanie uznawane jest za dąże-

ie do jakiegoś rezultatu. Działanie może się zakończyć, a rezultat pozostanie, i jego istnienie będzie wyjaśnieniem i uzasadnieniem

działania. ' ’"■* ^

, : Pytanie o sens czegoś oznacza szukanie zadania głównego tego czegoś, pragnienie dojrzenia istoty procesu, którego częścią to coś jest: chcemy zrozumieć najwyższy, końcowy punkt dążenia do tego czegoś. Dokąd? Dlaczego? Po co?

Jest to dążenie do uświadomienia sobie końcowego celu pro­cesu.

To znaczy, że jest takim samym dążeniem jak dążenie do określenia prawej krawędzi linijki. Będzie można wówczas mie­rzyć wszystko dokładniejszą (jedyną) miarą i wszystko stanie się mniej lub bardziej zrozumiałe.

Na czym polega sens silnika spalinowego? Z baniaka benzyny wydziela się masa energii, która może wykonywać pracę.

Na czym polega sens tej pracy? Samochód może poruszać się szybko i na większe odległości.

Na czym polega sens tego przemieszczania? Góra cegieł zo­staje przemieszczona szybko i łatwo, przez jednego tylko czło­wieka. Na czym polega sens tej przewózki? Szybko zbudowany zo­stanie ogromny dom.

Na czym polega sens tej budowy? Sto rodzin będzie mieszkało w komfortowych warunkach.

Na czym... i tak dalej, i tak dalej, i wszyscy oni pomrą. Taki diabeł! Zatem na cholerę nam ten silnik i te cegły... Do słodszego życia — i tyle?... Po co się w takim razie męczyliśmy, kochaliśmy, pracowaliśmy, upiększaliśmy mieszkania, wychowaliśmy dzieci — jeśli tylko koniec nas czeka? I wszystko się na tym kończy?

Człowiek ma ochotę zrozumieć i ocenić własną działalność jako część wspólnej historii, przyrody, bytu, a to zależy od końco­wego rezultatu działalności ludzkiej.

Człowiek chce myśleć, że w jego życiu jest jakieś główne zada­nie. Jakiś wyższy sens.

cel i rezultat. To naturalne. Ciekawie byłoby wiedzieć, co będzie po mnie, co w rezultacie końcowym będzie ze wszystkim; p02o. stałymi, i czym się wszystko zakończy.

Ludzi zawsze to interesowało. Jak właściwie się to skończy I dlaczego skończy się właśnie tak, a nie inaczej.

Oczywiście. Dlatego, że człowiek zawsze chciał wiedzieć po co, tak naprawdę, robi wszystko to, co robi. A w zależności od tego, czym to się wszystko zakończy, można zrozumieć i ocenić to, co ktoś robi.

Po co się męczę, cierpię, grzeszę i postępuję moralnie? Żeby potomkowie polecieli na Marsa i co do jednego zgłupieli w wil­lach przed telewizorem? Bodajby to licho wzięło! Niech sami się

0 siebie troszczą. Rąbnę sąsiada po łepetynie, zabiorę jego dobra

1 przejem je spokojnie, rozkoszując się odpoczynkiem i swoim bo­gactwem.

Otóż religie grożą, że przyjdzie kryska na Matyska. Na istnie­nie ludzkości oczywiście. I żyć trzeba tak, a nie inaczej, dlatego, że tak kazali bogowie. Za dobre zachowanie będzie wieczna nagroda w innym świecie, a za złe, również w innym świecie, kara. A ogól­nie to mogą ukarać i tutaj.

Ale niektórych ludzi takie odpowiedzi nie zadowalają i we wszystkich epokach pytali: „Po cóż bogowie w ogóle stworzyli człowieka, jeśli skończy się na tym, że ludzkość i tak przestanie żyć na Ziemi?”

Natura? Po co przyroda stworzyła człowieka, jeśli on sam się unicestwi?

Religia przynajmniej przekonuje, że za dobre zachowanie bę­dzie w niebie nagroda.

A według nauki w ogóle nic nie będzie. Pożyli, narobili ha­łasu i zgnili.

Tutaj nadszedł czas teorii śmierci cieplnej Wszechświata. Ostygną na końcu wszystkie gwiazdy, oddawszy energię cieplną otaczającej je przestrzeni wszechświata, stanie się ona równomier­nie chłodna oraz ciemna, i oczywiście żadne życie nie będzie moż­liwe.

A że nasze Słońce za kilka miliardów lat zgaśnie, uważa się już za fakt naukowy jasno dowiedziony. Zatem w kwestii życia wiecz­nego istnieją duże wątpliwości.

Smutny, bracia, powstał nam obraz. Wszechświatowy mrok, zimne, potężne kamienne masywy w przestrzeni wszechświata, i żadnego życia, żadnej ludzkości.

W takim przypadku nasze życie również było czystym przy­padkiem, nieporozumieniem, można powiedzieć, że przepiękną chwilą. Figa i spaliliśmy się; albo figa i zlodowacieliśmy

I w zasadzie nic Wszechświata nie obchodzimy.

Może i tak.

Za to my mamy do niego interes. Jesteśmy wytworem i częś­cią tego Wszechświata! Oto jak się rozpędzamy — wizualnie dalej jesteśmy małpami, może tylko czoło mamy wyższe i sierści mniej, a takie skomplikowane urządzenia w taką dal zapuszczamy, aż za granice swojego Układu Słonecznego.

Jakżeż to tak, co? Jeśli oczywiście nie zwali się wszystkiego na bogów, co jeśt bardzo wygodne, na wszystko można odpowiedzieć: „Bogowie tak to urządzili”.

Wynika z tego, że naprawdę nic w historii ludzkości nie było przypadkiem. To znaczy, może być ich wiele, ale tendencja jest wy­raźna, oczywista, bezsporna — człowiek urządzony jest tak, że z ja­skiniowca stał się człowiekiem współczesnym, tyle tego nawymy- ślał, ponazwalał, naorganizował. Czy to oznacza, że od momentu pojawienia się ludzkości do chwili obecnej istniała całkowita zgod­ność z prawami natury, w przyszłości nie wolno wykluczyć możli­wości wariacji, a przed pojawieniem się ludzkości był tylko czysty przypadek, jak zjawienie się człowieka?

Chyba nie. Tak się nie dzieje.

Mamy kawałek linijki. W naszej skali — dość duży kawa­łek. Tysiąclecia naszej historii. Spróbujmy zatem określić, gdzie znajduje się początek naszej linijki, a gdzie koniec. I spróbujmy do wszystkiego podejść z tą właśnie linijką. Inaczej niczego nie zro­zumiemy.

Zaczniemy od człowieka i jego układu nerwowego. Dla nas to

początek początków. Wszystko, co człowiek robi, każdy problem, który analizuje, jest początkowo reakcją układu nerwowego.

Początkowy znak działalności człowieka określony został z pełną wyrazistością i pewnością. To instynkt życia. W pierwszej kolejności przejawia się poprzez doznania. Otrzymanie doznania można uważać za początek życia, myślenia, funkcjonowania jako indywiduum. Powiedzmy, że przeprowadzamy zerową linię na do­znaniu swojego ciała w przestrzeni33.

I jak mówiliśmy, od tego punktu wszystko zmierza. W kie­runku doskonalenia działań przez człowieka, coraz większych, maksymalnych. Co w rezultacie już samo w sobie jest przekształ­ceniem całego otaczającego świata, coraz większym i większym. Polowanie, rolnictwo, technika, maszyny, progres, broń, rekordy, bomba; orzemy, zabudowujemy, wypompowujemy, spalamy — zmienia się wygląd planety, skład atmosfery: krajobraz, roślinność, poziom radiacji i zanieczyszczenia światowego oceanu. Maksy­malne przekształcenie energetyczne.

To jest wektorem, kierunkowością, tendencją. A gdzie jest linia końcowa? Przedział? Tak czysto teoretycznie, spekulatywnie?

Jak w matematyce, poprowadzimy abstrakcyjną prostą do nie­skończoności — więcej działania, większe przekształcenia energe­tyczne, jeszcze większe, jeszcze większe... Jakie największe, nie-

P|p^k&iie, zupełnie krańcowe działanie możemy sobie wyobrazić? Naj, naj? Całkowicie naj!!! •

To doszczętne przerobienie Wszechświata. Całej jego prze­strzeni, całej jego substancji, każdego centymetra i każdego atomu. Całkowite przerobienie, przemienienie w coś zupełnie innego. Przekształcenie całej jego energii. Większego działania nijak być nie może. Dalej rzeczywiście się nie da.

To to samo, co powiedzieć, żeby na miejscu naszego Wszech­świata zbudować inny, nowy, dokonać faktycznego zniszczenia po­przedniego.

Właśnie to oznacza bycie Królem Przyrody. Właśnie to rozu­miem jako Koronę Stworzenia. 5

Brzmi to oczywiście fantastycznie. Tymczasem tendencja jest właśnie taka, nieprawdaż?

Z ciekawości przyjmijmy, że jest to możliwe. Właściwie, dla­czego nie? Ludzkość robiła w swojej epoce różne rzeczy, a i dziś jeszcze nie nastąpi koniec historii.

Ale po co jest to człowiekowi potrzebne? I czy w ogóle jest potrzebne?

Odpowiedź: Oczywiście nikomu osobiście nie jest to po­trzebne. Osobiście każdy musi żyć, czuć, myśleć, spełniać swoje marzenia, swoje życie. W rezultacie wszystko razem składa się na ruch postępowy ludzkości, na dokonanie przez ludzkość maksy­malnych osiągnięć.

Pytanie: A czy, czysto teoretycznie, jest to możliwe?

Odpowiedź: Teoretycznie tak. Teoretycznie można znaleźć, zebrać, stworzyć tyle antymaterii, żeby anihilować całą antyma­terię Wszechświata. Tym samym cała jego materia przekształci się w promieniowanie świedne, nastąpi wybuch o takiej sile, że w najmniejszym nawet stopniu nie można sobie tego wyobrazić, miliardy lat świetlnych nieprzerwanych, wściekle lecących poto­ków ognia.

Pytanie: Gdzie my zbierzemy tyle antymaterii? Może dokona się to jakimś innym sposobem?

Odpowiedź: Może, a nawet bardziej prawdopodobnie jest, że

ludzkość coś jeszcze odkryje, coś jeszcze wynajdzie, progres na ukowy trwa nieustannie. Ale zasadniczo będzie to coś w takim duchu.

A nie brzmi to absurdalnie?

Absurdalnie. Tak brzmiało wiele rzeczy, wypowiedzianych po raz pierwszy. Ziemia jest okrągła. Kręci się dookoła Słońca. Człowiek pochodzi od małpy. Statek powietrzny cięższy od po­wietrza może latać. Trzy klasyczne stadia postrzegania odkrytej prawdy: a) bzdura! b) hm... c) no kto nie wie.

Człowiek wysadzi Wszechświat i samounicestwi się?

A gdzie się on, biedaku, podzieje.

Zrobi to specjalnie czy nieumyślnie?

Niby nieumyślnie, mimowolnie, lecz wszystko będzie do tego prowadziło. W tym sensie, że nie pojawi się świadomie po­jedyncza decyzja, świadomie ukierunkowana chęć unicestwienia tego świata. A jednak tak się stanie. Środki do tego zostaną odkryte i stworzone zupełnie świadomie: jako kolejne kroki czystej nauki, przenikliwości geniuszy, nastąpi zawładnięcie siłami natury za po­mocą nowej techniki, no na przykład nowych sposobów translo- kacji statków kosmicznych, superbroni, stworzenie sztucznych ciał niebieskich, coś w tym duchu. A dalej będzie miało miejsce nie­udane doświadczenie, albo aparatura zatnie się w czasie pracy, albo nastąpi kryzys polityczny z następstwem zbrojnym, albo reakcja fizyczna da nieprzewidziany efekt. Jak to zazwyczaj bywa.

Załóżmy czysto hipotetycznie. Żeby było ciekawiej. Czy to supersamounicestwienie się jest Celem Ludzkości?

Właśnie. Trzeba tylko pamiętać, czym jest cel i czym jest rezultat.

Przez cel rozumiemy świadomą kierunkowość działania w ograniczonym przedziale czasowym. Zarobienie miliona. Zdo­bycie szczytu. Zajęcie pierwszego miejsca.

Każde działanie ma cel bliższy i cel dalszy. Zarobienie miliona, kupienie domu, podjęcie nowej sprawy, zostanie magnatem, ura­towanie i powiększenie państwa, rozpoczęcie życia w ciszy i spo­koju.

Przez rezultat rozumiemy skutek działania, znowu w określo­nych przedziałach czasowych. Jeśli działanie miało konkretny cel, to w tym samym zakresie porównujemy rezultat z celem. Świado­mie dążymy do ich zgodności.

W tym samym przedziale czasowym są również efekty uboczne: nabawienie się nadciśnienia od ciągłych niepokojów, albo strata części wojowników, którzy zostali zabici lub ranni, pęknięcie opony i zużycie się silnika samochodu. Gdy jest rezultat, to może się on pokrywać z celem albo się z nim rozmijać, lub nawet być z nim sprzeczny. Może człowiek zarobić milion, podjąć się nowej sprawy, zbankrutować i zmizernieć. Może wojnę wygrać, ale tak wyniszczyć swoje państwo, że wkrótce popadnie w ruinę. Nie za­szkodzi dokonywać ostatecznej oceny wszystkiego po rezultacie końcowym, prawda?

Zatem za rezultat końcowy ludzkiego życia można uważać śmierć. Nikt nie podaje w wątpliwość, że zawsze się na tym koń­czy. Czy to jest celem człowieka? Broń Boże. Można ją świadomie przybliżyć, albo za pośrednictwem środków medycznych w jakiś sposób oddalić. Celem (celami) człowieka jest pełne, dobre życie, wypełnione działaniami.

Celem człowieka jest dobre, pełne, interesujące życie. Rezulta­tem najczęściej jest życie złe, nie zaś dobre. Mówiąc subiektywnie.

A obiektywnie, odchodząc na stronę, i spoglądając oczami Przyrody mającej stosunek obojętny? Był sobie człowiek, coś tam robił, potem przestał być, znikł jako taki. Ale pozostały rezultaty jego życia: urodzone dziecko, posadzone drzewo, zbudowany dom. Albo spalone miasto, zrównana z ziemią góra, zapora na rzece.

Z punktu widzenia Przyrody, z niezrozumieniem patrzącej na ten drobny, niespokojny przedmiot, wszystko, co zostało zrobione, było właśnie celem jego krzątaniny.

Rezultat końcowy jest celem obiektywnym.

Człowiek zawładnął ogniem nie w celu przekształcenia Ziemi, ale żeby ją spalić.

Cel wymaga świadomego postawienia zadania. Prawa przy­rody celów nie mają. Jest przyczyna, jest następstwo, rezultat.

Człowiek jest częścią przyrody. Jego świadomość jest również jednym z aspektów przyrody. Można powiedzieć, ze poprzez posta­wione przez ludzką świadomość cele przyroda zmierza do swojego rezultatu. Czasami nazywając go celem, jakby umownie uczłowie­czamy działania przyrody.

Patrząc subiektywnie, z punktu widzenia pojedynczego czło­wieka, rezultat końcowy działalności ludzkości zaprzecza jej ce­lowi.

Obiektywnie, suma konkretnych celów pojedynczych ludzi daje reguły historii, której bieg obejmuje wszystkie największe przekształcenia energii.

Obiektywnie, bez absolutnie żadnych wątpliwości, stwierdzić możemy tylko jedno przeznaczenie człowieka, któremu niezmien­nie odpowiada — jest to coraz większe przekształcanie świata.

A gdzie znajduje się rezultat końcowy? I czym on jest? Go do rezultatu, to odsunęliśmy poprzeczkę do końca.

Co do celu, to wszystkie cele człowieka związane z osiągnię­ciem rezultatu okazywały się celami pośrednimi, ponieważ cel końcowy możliwy jest tylko po osiągnięciu końcowego rezultatu,

Nasz cel jest następujący: po swoim istnieniu stworzyć nowy Wszechświat, nowy Byt, nowe Życie.

W zasadzie czemu można tu zaprzeczyć?

To tragiczna, pesymistyczna, straszna teoria!

A co — jak powiedział lekarz pułkowy niszczycielom czoł­gów — macie zamiar żyć wiecznie? Interesujące jest, że gdy obojęt­nie zapoznajemy się z różnymi czysto fizycznymi teoriami zagłady Wszechświata, jesteśmy z nimi zgodni, a jeśli miałby dokonać tego człowiek, to odczuwamy lęk. A myśleliście, że istnienie ludzkości to bułka z masłem?

A jak ludzki rozum, moralność, obyczajowość wreszcie?

W rezultacie rozum zawsze prowadzi do działania, a nie do jego odmowy. Obyczajowość nie ma po prostu nic wspólnego z prawami przyrody i budową Wszechświata. Czy moralne jest przepowiadanie huraganów i trzęsień ziemi?

—■ Ale można przed nimi się uratować!

Nie zawsze.

Jest jakiś pożytek z tej teorii?

Jeśli jest ci potrzebny spokój duszy, to utwierdź się w prze­konaniu o własnej nieśmiertelności. Ludzkość zawsze chciała wie­dzieć wszystko, więcej, lepiej, głębiej. Potem bezużyteczna wiedza okazała się użyteczna. A jeśli nic nie poradzisz, to z tej nieunik­nionej prawdy jest przynajmniej taki pożytek, że na duszy jest lżej, gdy wiesz, że i tak nic nie poradzisz. Nie możemy dokonać wyboru: wiedzieć czy nie wiedzieć.

Nie po to został stworzony człowiek!

A po co? Antropocentryzm mówi, że człowiek jest pęp­kiem Wszechświata. Geocentryzm — że pępkiem wszechświata jest Ziemia i na samym szczycie piramidy należy umieścić rozpa­trywanie jej procesów i interesów. Ziemia i człowiek to tylko wy­twór i część tego Wszechświata.

Mimo wszystko jest to głupie, naiwne, powierzchowne. Nie przekonałeś mnie. a

Wolałbyś wiele pseudonaukowych, trudnych do przeczyta­nia cytatów z nazwiskami mającymi autorytet, zarówno sławnymi, jak i mało znanymi, parę grubych tomów, publikacji w specjalnych wydaniach Akademii Nauk, a najważniejsze, żeby ten punkt wi­dzenia już jakoś się odstał, był potwierdzony przez ludzi, których wiedza wzbudza w nas zaufanie.

Chociażby.

|jj| Dobrze, Jeszcze pół godzinki — żeby cię przekonać.

Czytaj dalej.

ROZDZIAŁ TRZECI

UNIWERSALNA TEORIA LINIA ODNIESIENIA STOPNIE TENDENCJI34

Do tej pory wychodziliśmy od drobnych szczegółów do wniosków i uogólnień. I uogólniliśmy wszystko do tego, iż człowiek myśli, że niby chce szczęścia, a w rzeczywistości wychodzi na to, że wykoń­czy cały swój świat — w dosłownym sensie.

Skoro już doszliśmy do takich uogólnień, spróbujmy, najbar­dziej wnikliwie i rzetelnie jak to możliwe, sprawdzić je. Świat nie ogranicza się przecież tylko do człowieka i jego działalności.

Zaczniemy z drugiego końca. Zamienimy sposób induk­cyjny na dedukcyjny. Weźmiemy następujące poziomy do rozpa­trzenia:

i. Poziom energetyczny Ogólniej nie można.

Czym jest cały świat, cały wszechświat wzięty we wszyst­kich jego przejawach i formach? Jakie najogólniejsze pojęcie, jakie najogólniejsze słowo może to wszystko wyrazić?

BYT.

Otóż wszystko, absolutnie wszystko, co jest i co zachodzi, to byt Z czego składa się ten byt?

Z materii, z substancji. Z czego jeszcze? Z pól: grawitacyjnychi

magnetycznych, elektrycznych39. Z czego jeszcze? Ze wszystkich ich procesów i wspólnego oddziaływania na siebie. Materia ma masę, szybkość, gęstość, temperaturę, posiada zestaw chemiczny, molekularny, jądrowy. Pole posiada moc, kierunek, natężenie itd.

Co jest rzeczą wspólną dla tego wszystkiego? Na jakim, najogól­niejszym poziomie, wszystko wzajemnie na siebie oddziałuje, jedno przechodzi w drugie, jedno związane jest z drugim, jedno jest po­równywalne do drugiego? Co wspólnego mają te wszystkie rzeczy?

ENERGIA.

Może to być kinetyczna energia ciała, planety albo gwiazdy unoszących się w przestrzeni. Albo cieplna i świetlna energia gwiazdy. Albo siły przyciągania między ciałami niebieskimi. Albo energia zamknięta w atomie. Albo energia elektryczna cząstek ele­mentarnych.

Wszystko co istnieje, posiada energię.

Mamy już małe pojęcie, jaka energia zamknięta jest w każ­dym atomie substancji. Trochę mniejsze pojęcie mamy o tym, jaka energia zamknięta jest w każdej cząstce elementarnej. Natomiast według Newtona energia rzuconego kamienia to prosta sprawa.

Energia oznacza, że we wszystkim zamknięta jest jakaś siła, możliwość do pracy, działania, przekształcenia, zmiany. Energia ładunku trotylu ujawnia się przy wybuchu. Energia kawałka chleba w godzinie ciężkiej pracy murarza. Energia Słońca w potężnym promieniowaniu i przyciąganiu planet.

Energia^^ to zdolność do działania, możliwość działania. Czym jest każde działanie? Naprawdę każde działanie? To jakaś zmiana na świecie. Coś wygląda inaczej niż wcześniej — przesu­nęło się, pojawiło się, zniknęło, zmieniło formę, rozmiar.

Co się dzieje przy każdym działaniu? Energia skądś się bierze i jakoś się przekształca. Energia chemiczna przekształca się w ener­gię mięśni zdolną do rzutu i energię kinetyczną lecącego kamienia. Energia jądrowa gwiazdy przekształca się w energię promieniowa­nia świetlnego.

Czy może istnieć Byt bez Energii? Oznaczałoby to, że jest on niezdolny do jakichkolwiek działań.

Jest to w zasadzie niemożliwe.

Brak jakichkolwiek działań oznacza brak czasu. Istnieje wiele te­orii na temat tego, czym jest czas, ale faktem pozostaje, że czas jest.

czas — to jakby linijka, przedstawiona prostopadle do pła­skiej przestrzeni, na której odbywa się odczyt zmian. Ale prze­strzeń jest duża, wszędzie coś w niej jest i linijki stoją gęsto niczym zwarty las. I całymi sobą stanowią jeszcze jeden wymiar. Swego rodzaju kolejną przestrzeń, nierozerwalnie związaną z poprzednią i z nią wspólną. Właśnie ta przestrzeń daje możliwość zmianom do odbywania się w zwykłej (trójwymiarowej: długość — szero­kość — wysokość) przestrzeni, bo przecież w każdym momen­cie czasu zwykle wszystkie miejsca są zajęte nią samą: wszystko jest tak, jak jest. Istnieje już jako obiektywna rzeczywistość. Żeby dokonała się jakakolwiek zmiana, cała przestrzeń powinna jakby odrobinkę zsunąć się ze starego miejsca, zajętego przez nią, i na nowym miejscu stać się odrobinę inna, z dokonaną już zmianą. Cała przestrzeń, aby dać możliwość dokonywania się swoim spra­wom i zmianom, bez przerwy zmienia swoje stare, zajęte miejsce na nowe, wolne, i pełznie po osi czasu.

Trudno jest to zrozumieć, ale warto przynajmniej spróbować. Przesypują się ziarenka piasku w zegarku — czas płynie. Hop! Za­trzymała się chwila, zastygły ziarenka piasku, nigdzie więcej nie upadną. I na świecie absolutnie nic więcej się nie zmieni i nie odbę­dzie. Ponieważ czas się zatrzymał. Czasu nie ma. Nic nie może się na świecie zmienić, ani jedno ziarenko piasku, ani atom, ani jedna cząsteczka elementarna z miejsca się nie ruszy, jeśli nie będzie ist­niał chociażby chwilę potrzebnego do tego czasu.

I nikt nigdy się o tym nie dowie, ponieważ w nas samych wszystko również się zatrzymało'— nie tylko procesy bioche­miczne, ale i cząsteczki w atomach, z których się składamy.

A to oznacza, że nie ma już atomów na świecie. I cząsteczek elementarnych, z których składa się materia, również nie ma, po­nieważ istnieją one tylko w ruchu, poza ruchem ich nie uświad­

czysz. To oznacza, że żadnej materii na świecie nie ma. I w ogóle niczego nie ma. niczego.

Czas to w pewnym sensie to środowisko, w którym może ist­nieć wszelaki byt. A wszelaki byt to takie środowisko, w którym z kolei może istnieć czas. Hipostazy jednej i tej samej wspólnej całości.

Różne naukowe teorie na te tematy (przedstawimy istotę sprawy prostym językiem) powodują wieczne spory wśród profe­sjonalistów. W tej chwili ważne jest dla nas jedno, że czas mimo wszystko istnieje. Świat zbudowany jest tak, że czas istnieje.

A to oznacza, że w Bycie ciągle coś się zmienia. Coś się dzieje i to oznacza, że istnieje czas. Czas określa się właśnie dzięki temu, że coś się dzieje.

Gdy coś się dzieje, znaczy to, że istnieje Energia. A jeśli Ener­gii nie ma? Oznacza to znowu, że wszystkie cząsteczki elemen­tarne przestaną się poruszać. W takim przypadku nie będą miały ani energii ruchowej, ani energii ładunków elektrycznych. I w ta­kim przypadku nie będzie żadnego związku między cząsteczkami materii, żadnych sił przyciągania, żadnych siatek molekularnych i orbit atomowych. I nie będzie żadnej materii, nie będzie żadnego ruchu, w ogóle niczego nie będzie, i to oznacza, że nie będzie żad­nego czasu: nie będzie co odliczać, nie będzie miało co się zmie­niać. Piękna chwila się zatrzymała.

Ale. Całe nasze życie jest tym, co zostało nam dane. Skoro jest przestrzeń i jest czas, to jest i byt. Wystarcza nam zupełnie, że przestrzeń i czasistnieją.

A to oznacza, że zawsze jest działanie, chociażby na wewnątrz- atomowym poziomie. A to oznacza, że energia jest zawsze.

(Dlatego rozmowy o tym, co było praprzyczyną, mechani­zmem nakręcającym istnienie Wszechświata są dość bezsensowne. Ponieważ czas, energia i ruch są nieodłącznymi istotami Bytu. Poza ruchem po prostu nic nie może istnieć. Tylko zupełne nic. Jako filozoficzne przeciwieństwo bytu).

Ale ponieważ energia nie bierze się z niczego i nie znika bez śladu, to i wziąć się nie mogła znikąd. Tylko w przestrzeni, czasie

i ruchu istnieje sam Byt, można je nazwać jego właściwościami, można też hipostazami.

Możecie wyobrazić sobie szklankę bez ścian, denka i mate­riału, z którego została stworzona? To Byt bez przestrzeni, czasu i ruchu. Nie ma niczego, nie ma również przedmiotu rozmowy36.

Zatem jeśli wziąć poziom energetyczny, to cały Byt jest zu­życiem, przekształceniem i wydaleniem energii. Czy jest to teraz zrozumiałe? Każde istnienie, obecność obojętnie czego to zużycie, przekształcenie i wydzielenie energii.

Mogą podnieść się sprzeciwy typu: A skała, która ma milion lat? Oho! Była rozpalonym osadem, ostygła, stwardniała, a na­stępnie, biorąc energię słońca, wody, wiatru rozsypie się w piasek. Cząsteczki elementarne w atomach jej molekuł granitu latają ze wściekłą szybkością, zderzając się ze sobą, oto, czym jest kawałek wiekowego kamienia.

Byt jest przekształceniem energii.

Dlatego wszystko się rusza i wszystko się zmienia. I życie na Ziemi wcale nie jest tu wyjątkiem. Tutaj wyjątków w zasadzie być nie może. Tak jak nie może być jajka bez kury.

3l Poziom fizyczny

A jeśli przyjrzeć się temu bliżej. Co na ten temat myśli nauka

przyrodnicza?

Nauka przyrodnicza myśli na ten temat rzeczy następujące:

a) Nasz Wszechświat się rozszerza. Z niejakiego Centrum Wy­buchu wszystkie ciała kosmiczne rozlatują się ze straszną szybko­ścią w różne strony po całej sferze, coraz bardziej oddalając się od siebie i coraz bardziej rozciągając obszar Wszechświata.

b) Nasz Wszechświat stygnie. Gwiazdy oddają swoją energię poprzez promieniowanie świetlne do otaczającej je przestrzeni Wszechświata. Koniec końców oddadzą przestrzeni całą swoją energię (z powodu jej ogromności ogrzeją ją w znikomym stop­niu) i wszystko stanie się zimne i ciemne. Nastąpi cieplna śmierć Wszechświata.

c) Nasz Wszechświat nie jest bezgraniczny. Jest skończony i ma swoje rozmiary. Jego rozmiary są ograniczone krzywizną promienia świetlnego. Oznacza to, że światło ma właściwość bycia przyciąganym, podobnie jak materia. Otóż cała masa substancji wszechświata przyciąga z lekka światło. Czyli puszczając w prze­strzeń niekończący się promień świetlny, kiedyś, po jakiejś ilości czasu, którego wyobrazić sobie nawet nie można, owinie on cały wszechświat, zamknie go w orbitalny pierścień. Rozmiar tego pier­ścienia jest właśnie rozmiarem Wszechświata.

Promień będzie idealnie prosty. Ale jednocześnie zamknie się w okrąg. To tak jakby wyobrazić sobie podróż dookoła świata: idziemy na zachód, obchodzimy planetę i wracamy ze wschodu. Ą przecież szliśmy prosto.

I nie możemy wyskoczyć poza granice swojego Wszechświata. Nawet doznać tych granic nie możemy. Wszystko, co nasze, jest tu, wewnątrz. W którąkolwiek stronę byśmy szli, nawet nieskończe­nie długo, to i tak jesteś tutaj, nie istnieje dla nas nic więcej oprócz naszego świata.

d) Nasz Wszechświat nie jest wieczny. Jeżeli przyjmiemy go za system otwarty, to cała energia Wielkiego Wybuchu osta­tecznie rozszczepi się w nieskończonej przestrzeni wszechświata

i nastąpi całkowity koniec. Nic, bez materii i czasu. Wszystko się wyczerpie.

Jeśli natomiast będzie się go uważać za system zamknięty, ja­kim rzeczywiście jest, to jego wielkość będzie bolesna. W wiecz­nym mroku będzie latał maleńki, zimny pył.

No. No.

Z jednej strony, na rozrzut ciał niebieskich od centrum również traci się energię, i rozpatrując go w ogromnym rozmiarze Wszech­świata, można powiedzieć, że wszystko rozlatuje się w różne strony coraz wolniej i wolniej.

Z drugiej strony, długość tego lotu po linii prostej ograniczona jest krzywizną promienia świetlnego.

A promień ten, okrążywszy pierścieniem Wszechświat, kon­tynuuje swój ruch, ale już się zmniejszając: materia Wszechświata cały czas go przyciąga i pierścień zamienia się w spiralę, zbliżającą się z powrotem do centrum.

I po jakimś niewyobrażalnie długim czasie ciała niebieskie nie zaczną się oddalać, a zbliżać do centrum. Wypaczenie ich ruchu jest jednak na tyle niewielkie, że w każdej, pojedynczej chwili można je zlikwidować, jakby każde leciało po swojej pro­stej, bądź się oddalając, bądź przybliżając. Wyobraźmy sobie na przykład jeżowca, albo kulę z drutów, zmocowanych w centrum. Gdzieś tam daleko drut, zginając się, powraca drugim końcem do centrum.

Istnieje na ten temat teoria pulsującego Wszechświata, gdzie stadium rozszerzania się zamieniane jest przez stadium skurcze­nia. W zasadzie napomykała o tym już kosmogonia starożytnych Indii. Wychodzi na to, że ogromne obłoki chłodnego rozrzedzo­nego pyłu powoli, powoli zaczną napływać do tego samego cen­trum, skąd były kiedyś, w kształcie gigantycznych potoków roz­palonej plazmy, wyrzucone we wszystkie strony. To tyle.

Jeśli wszystkie razem zderzyłyby się w tym centrum, do tego przy gigantycznej szybkości, do tego wielkimi, zwartymi ciałami, doszłoby do nowego monstrualnego wybuchu i cykl zacząłby się na nowo. Ale zbyt dużo energii zostanie stracone na miliardy mi*

llardów miliardów lat lotu w Przestrzeni... i już nie starczy jej na nowy wybuch.

I wtedy właśnie ostatecznie nastąpi Koniec Wszystkiego. Wszystko się zatrzyma, nie będzie Czasu, Ruchu, Energii — Bytu.

Pod warunkiem, że nie grzmotnie się jakimś sposobem całej tej chłodnej i wilgotnej masy pyłu, żeby miał miejsce Nowy Wy­buch. Jeżeli nie wywoła się reakcji łańcuchowej nowego wydziela­nia całej energii, znajdującej się jeszcze we Wszechświecie.

Jak, czym? Trudno na razie powiedzieć37.

Na danym etapie najbardziej doskonałym, maksymalnym spo­sobem wydzielenia absolutnie całej energii, utrzymywanej w ma­terii jest anihilacja. Oznacza to, że materia łączy się z antymate­rią i przestaje istnieć, przekształca się w promieniowanie świetlne w wybuchu mającym niezwykłą, niewyobrażalną siłę. Anihilacja jednego grama materii —

E = mc2

jest w stanie rozerwać na części cały kontynent. To mi­liony Hiroszim38. Tyle materiału wybuchowego nie znajdzie się we wszystkich arsenałach jądrowych razem wziętych.

A teraz jest odpowiednia chwila, by wspomnieć o dialektyce.

O walce i jedności przeciwieństw, o rzeczy jako sznurku naciąg­niętym wewnątrz siebie w różne strony.

Do czego dąży każde ciało, substancja, materia, w dynamicz­nej równowadze jakich dwóch przeciwnych tendencji istnieje?

Tendencja pierwsza — absolutny spokój. Takie urządzenie się, żeby w ogóle nic nie robić. Przyjęcie takiej formy, zajęcie takiej po­zycji, żeby niemożliwe były żadne działania, żadne zmiany. Dąże­nie do swojego skrajnie stabilnego stanu.

Tendencja druga — wydzielenie całej energii, która jest we­

wnątrz, dokonanie maksymalnego działania, zamiana swojej po­zycji i stanu do granic możliwości.

A w rezultacie? A w rezultacie oddanie całej energii i całko­wite uspokojenie, czyli zatrzymanie się, przestanie być.

Mówiąc inaczej:

Zachowanie całej swojej energii — i wydzielenie całej swojej energii.

Maksymalny spokój — i maksymalny ruch39.

W tym sensie anihilacja jest idealnym spełnieniem obu wa­runków.

Nie ma większego spokoju niż zupełne zniknięcie. Nie ma większego ruchu niż wydzielenie absolutnie całej energii podczas anihilacji.

Nie ma większego przekształcenia niż przejście w zupełnie inną jakość.

Ruch absolutny jako droga do absolutnego spokoju.

To jak dwa bieguny istnienia materii.

I mamy oto negację negacji.

I mamy oto przejście w swoją przeciwność.

I mamy oto idealne rozwiązanie konfliktu i sytuacji, ,

I mamy oto nowy rozszerzający się Wszechświat.

Eh, skądże siły wziąć, skąd wziąć tamten zapalnik, który po­zwoli przeprowadzić ów Nadwybuch? Kiedy materia ostygnie, zwolni, opadnie z sił... Hm?

3. Poziom biologiczny

Czym właściwie jest życie na Ziemi? Tak, tak, jest oczywiście formą białkowego istnienia materii. Faktycznie, jest taka forma, jest taki zespół i co z tego?... Nie objaśnia to tego: jak? co? dla­czego? po co?

Dawajcie jeszcze raz, od początku.

Od geologii.

Czym jest Ziemia?

Ziemia to wielki kawałek materii, substancji.

Co ona robi?

Istnieje. Kręci się, leci, stygnie, zmienia się.

Czym to wszystko jest?

Formami energii.

Jaką energię posiada Ziemia?

Po pierwsze — czysto mechaniczną, kinetyczną: ogromna masa leci w przestrzeni z ogromną szybkością. Gdyby zderzyło się z nią cokolwiek, to byłoby to niemałe zderzenie.

Pó drugie — cieplną: kiedyś była rozpaloną grudką, potem stała się gorącą kulą, potem ta kula zaczęła stygnąć.

Po trzecie.— energią wewnętrzną substancji własnej, z której się składa — chemicznej i atomowej: w każdym chłodnym zia­renku piasku zawarta jest energia jego molekuł, atomów, cząstek elementarnych.

Co się dzieje z tą energią?

Zmniejsza się.

Ziemia stygnie i rozogniona grudka powoli zamienia się w chłodną kamienną kulę. Gorące nadzienie trzęsie skorupą, prze­bija się przez wulkany, grzeje od wewnątrz powierzchnię, która izoluje ciepło. Ciepło, przytrzymane przez skorupę i atmosferę, wydostaje się do otaczającej ją przestrzeni. Naturalną przyszłością Ziemi jest bycie chłodną jak Mars.

(Nie młodnieje cały Układ Słoneczny, Słońce również przesyła coraz mniej energii, dopóki całkiem nie zgaśnie...).

To energia cieplna. A kinetyczna?

Również po trochu się zmniejsza. Przestrzeń, w której leci Zie­mia, nie jest idealną pustką, są w niej komety, asteroidy, skupiska pyłów, dlatego krótko mówiąc, ruch, choć w niewielkim stopniu, jest jednak hamowany Dodatkowo się zmniejsza siła przyciągania Słońca, ponieważ staje się ono mniejsze, jego masa stopniowo wy­pala się, przekształca się w promieniowanie świetlne i coraz słabiej okręca Ziemię sznurkiem siły swojego przyciągania.

A wewnętrzna energia samej substancji własnej Ziemi? Ona

również po trochu się zmniejsza. Ewolucja struktury Ziemi od grudki do dzisiejszej planety odbywa się kosztem własnego, po­czątkowo posiadanego zapasu energii. Jest on zużywany na wszyst­kie zachodzące zmiany (ilość pobieranej przez Ziemię energii sło­necznej nie rekompensował strat, skoro odbywało się stygnięcie, prawda?). W miarę ewolucji coraz bardziej skomplikowane, trwałe i chłodne związki substancji Ziemi starały się zakonserwować w swoich atomowych i molekularnych konstrukcjach część pier­wotnej energii kłębka ognia. Z drugiej strony oddawanie ciepła wywołuje zmiany wewnętrznej struktury substancji (najprostszy przykład to znowu: para — woda — lód). (Umowne uproszczenie: siły, które sprzęgają cząstki elementarne w atomy, a atomy w mole­kuły, zużywają się stopniowo na nagrzewanie otaczającego środo­wiska. W gorącej plazmie te siły są tak (nadmiernie) wielkie, czą­steczki elementarne i najprostsze maleńkie atomy tak gwałtownie drgają, że nadmiar sił nie pozwala im połączyć się w większe kon­strukcje, czyli bardziej skomplikowane atomy i molekuły. W miarę ostygania trochę słabną i jakby zlewają się w różne chemiczne ele­menty i związki. A kiedy ochładzają się do Zera Absolutnego, tem­peratury pustki Przestrzeni Wszechświata, cała energia w osta­tecznym rozrachunku do wszystkich diabłów promieniuje, sił im już nie starcza, aby kupą trzymać się jeden drugiego, i substancja się rozpada. Mówiąc ogólnie, wszystko zamienia się w zimny pył, z którego wiele się nie wyciśnie).

Zauważmy najważniejszą dla nas rzecz — zmniejszająca się energia Ziemi w miarę możliwości zabezpieczała się, będąc coraz mocniej skoncentrowana, czyniła strukturę substancji — strażni­ków coraz bardziej złożoną40.

I kiedy powierzchnia rozpalonej Ziemi ostygła zupełnie, po­wiedzmy do 50 stopni Celsjusza, pojawiło się na niej życie. Naj­prostsze mikroorganizmy, jednokomórkowe, źdźbła trawy, poro­sty i tak dalej.

Skok jakościowy jest oczywisty: pojawiła się nowa forma ma­

terii; chemia nieorganiczna uzupełniła się chemią organiczną. (Ja­kim sposobem? Nauka łamie sobie głowę, na razie nie udało się tego zrozumieć, martwe nie chce przechodzić w żywe). Na czym polega istota dokonanej zmiany z ilościowego punktu widzenia? Jeśli mierzyć to tą samą, jedyną linijką?

Na tym, że rośliny, mając coraz bardziej złożoną budowę i rozmnażając się, tak rozwinęły czynność zabezpieczania ener­gii, że produkcja ta stała się oddzielną gałęzią Bytu. Paprocie, krzaki, dżungla! Co one robiły? Wchłaniały w siebie substancje Ziemi: wodę, sole mineralne i tak dalej. Energia pól Ziemi, grawi­tacyjnego, magnetycznego, również poszły w ruch. A dodatkowo wchłaniały energię Słońca — i tę bezpośrednią, drogą fotosyntezy, łowiąc promienie liśćmi, i tę cieplną, która za dnia jest zatrzymy­wana i odbijana przez powierzchnię ziemi. Z tego budowały sie­bie korzenie, łodygi, liście, ziarna. Skomplikowane procesy, masa reakcji chemicznych. Pojawiły się skutki i produkty uboczne: tlen z liści do atmosfery, muł na dno zbiorników wodnych, próchnica opadłych liści do gleby. Zazieleniła się planeta, zabłękitniała, za­kwitła.

Co się stało z zabezpieczoną energią? Zwiększyła się. Gdy upada wysoka jak maszt sosna, huk rozchodzi się po całym le- sie: energia kinetyczna upadku wielotonowego pnia zamienia się w energię uderzeniową. A jaka energia stworzyła ten pień i pod­niosła na taką wysokość? Były to substancje i pola Ziemi plus pro­mieniowanie słoneczne. Przecież złoża węgla, torfu, łupku, ropy to również zapasy energii, byłe rośliny.

Co robiła Ziemia z promieniami słonecznymi, zanim pojawiły się rośliny? Nic, przepadały bez sensu. Za dnia goręcej, nocą chłod­niej, chyba, że skały pękały, zupełna entropia. (Oczywiście już po określonym etapie uformowania się i ostygania układu gwiezdno- -planetarnego). A teraz te same czy nawet słabnące, promienie sło­neczne są wchłaniane, stają się zapasami.

Oznacza to, że w miarę zmniejszania się ogólnej energii Ziemi środki jej zabezpieczania (przechowywania) stały się bar­dziej skomplikowane i efektywniejsze. Zwiększa się jakby spraw­

ność procesu. To jest energetyczna istota życia jako etap istnienia Ziemi.

To pierwsza rzecz A druga: przekształcenie energii Ziemi (mó­wimy teraz tylko o jej skorupie) ruszyło ze wściekłą szybkością. Nie da się porównać dynamiki martwej i żywej substancji. Energię — wziąć! Przekształcić! Wydzielić! Szybciej! Więcej! Efektywniej!

I ta przemiana energii odbywa się z taką szybkością, że w po­równaniu z nią proces zabezpieczania zmniejszającej się energii Ziemi jest jakby niezauważalny. Szybkość zwiększa się w pro­gresie.

Biosfera rośnie! Energia ją zwiększa41. Wszędzie kipi praca, ruch. Pojawiły się zwierzęta, zaczęły podjadać rośliny. Można po­wiedzieć, że zużywają energię Ziemi i Słońca w bogatszej formie przerobionego koncentratu. Dzięki tej energii zaczęły się ruszać, biegać, walczyć.

Drapieżnik zżarł jakieś inne zwierzę i naładował się jeszcze bardziej skoncentrowaną, już dwukrotnie, przez roślinę i roślino­żerne, przerobioną energią.

Dinozaur na przykład. Był ogromny. Żarł trawę od rana do wieczora. Ogrzewało go otaczające środowisko, był stworzeniem zimnokrwistym. Główkę miał maleńką, chodził powoli. Spraw­ność działania miał niską.

A taki niedźwiedź polarny. Zje fokę i na trzy dni mu starczy. Naokoło polarny lód, a jemu jest ciepło, w jego przypadku ener­gia pokarmu idzie również na grzanie. Waży pół tony, a jak po­trzeba, to biega szybko, przejście stu kilometrów bez uzupełniana zapasów to dla niego żaden wysiłek. Futro jest ciepłe, zmyślny łeb. Sprawność jego działania jako przekształciciela energii jest o wiele większa.

I pojawił się człowiek. Dalej małpa, ale rozumna, zaraza. I dzięki temu swojemu rozumowi zaczął osiągać zadziwiające re­zultaty.

Wymyślił różne narzędzia, sprzęt, przyrządy i z tym samym

nakładem energii swoich mięśni zaczął wykonywać o wiele więcej -pracy* Sprawność przekształcenia energii znacznie się podniosła.

Potem wymyślił jeszcze, aby wykorzystywać do swoich dzia­łań energię zwierząt. Potem wymyślił, aby jednoczyć się w duże, złożone społeczności. Tworzy takie rzeczy! A je tyle samo, wyko­rzystuje tyle samo energii, wykonywanej pracy zaś jest znacznie więcej. Rośnie sprawność.

Hm.

Wszystkie działania roślin były w sumie skierowane na to, aby magazynować energię, w miarę możliwości pomnażać na Ziemi.

Wszystkie działania zwierząt były w równowadze ze światem roślin. Zjadając coś, robimy miejsce takiej samej, nowej roślinie. Albo nowym zającom do ustalonego pogłowia.

Energia człowieka, który mógł robić i robił znacznie więcej niż zwierzęta, przybrała tutaj na wadze. Ile jej jest! Ze swoją mądrą głową i zręcznymi rękami człowiek jest największym w przyrodzie specjalistą od przekształcania energii, w tym sensie, że niebywale duża część jego własnej energii, jako organizmu, przekształca się w działanie, to znaczy w zmiany otaczającego środowiska.

To w głównej mierze odróżnia go od innych zwierząt. I uwa­runkowane jest to dużą aktywnością mózgu, dużą energetyką cen­tralnego układu nerwowego. Tylko tyle. Nie dostrzeże się tego go­łym okiem.

Ale potem człowiek zapanował nad ogniem! To było to!

Ogień odżywia — pieczone, gotowane jedzenie przyswaja się lżej, pełniej.

Ogień grzeje — łatwiej jest podrzucić gałązkę od ognia, niż gnać za zdobyczą i ogrzewać się, napełniając brzuch jej mięsem oraz owijając w ściągniętą z niej skórę.

Ogień ochrania — łatwiej jest walnąć zwierzę ożogiem w mordę, podpalić las dookoła koczowiska wrogów, niż wymachi­wać kamiennym toporem, nie mając gwarantowanego sukcesu.

Energia ognia doliczana była do energii własnej człowieka jako istoty biologicznej. Człowiek jako jedyny spośród zwierząt zaczął wykorzystywać, przekształcać, wydzielać energię substancji Ziemi

niebiologicznym sposobem, zamieniając materię w promieniowa­nie cieplne i świetlne.

Gigantyczny skok. Jeśli przeliczyć kalorie w dżule, to żadnemu zwierzęciu taka sprawność nawet się nie śni. Rzucony do lasu wę­gielek zdziała więcej niż stado słoni. Poziom energii ludzkości, wraz z opanowaniem ognia, podniósł się fenomenalnie.

To z jednej strony. A co z drugiej? Przed pojawieniem się czło­wieka rośliny i zwierzęta wykorzystywały energię Ziemi — wody, gleby, a także prądów powietrznych i wodnych, pól grawitacyj­nego i magnetycznego — osiągając dodatni bilans ogólny: całko­wita ilość energii na Ziemi, biorąc pod uwagę ich własną, jako re­zultat procesu ich czynności, nie zmniejszała się, lecz zwiększała. Sumarycznie, na poziomie cząsteczek atomowych, ilość substancji Ziemi nie zmieszała się, a jej zawartość energii, w rezultacie skom­plikowanej strukturyzacji dokonywanej pod wpływem promieni słonecznych, zwiększała się. W uproszczeniu: masa substancji nie zmniejszała się przy jednoczesnym zwiększaniu swojej energo- sprawności. Taki jest bieg ewolucji biologicznej.

A teraz? A teraz ogromne ilości zmagazynowanej energii za­częły być tracone z ogromną szybkością, przekształcając materię z powrotem w światło i ciepło.

Takie dialektyczne okrążenie.

W procesie magazynowania energii zaznaczył się odwrotny charakter. Zużywanie42.

Natomiast ogólna ilość energii, która może być teraz, dzięki osiągniętym metodom (już niebiologiczną drogą!) wykorzystana, uruchomiona, przekształcona, puszczona w ruch, zwiększyła się

jest to energia całego paliwa kopalnego.

Z materii zaczęło wytrącać się maksimum energii, jakie moż­liwe jest w zwykłych, naturalnych warunkach Ziemi.

To znaczy:

światło, ciepło, ogień przekształciły się w materię nieoży­wioną.

Ilość energii Ziemi się zmniejszyła.

Materia nieożywiona uzupełniła (zrodziła) materię ożywioną.

Ilość energii nieożywionej planety cały czas się zmniejszała, częściowo i z intensyfikacją przekształcając w energię żywej sub­stancji: proszę, jak szybko bambus rośnie; ilość żywej energii za­częła wzrastać.

I w końcu materia ożywiona zapłodniła materię nieożywioną. Za pośrednictwem ożywionej nieożywiona zaczęła przekształcać swoją energię w promieniowanie świetlne i cieplne (inaczej prze­padłaby bez żadnego skutku).

Ogień to ogień, ale energia atomowa!... Ale o tym trochę ni­żej, ponieważ wraz z opanowaniem ognia można mówić nie tylko

o rozwoju biologicznym na Ziemi, ale o historii ludzkości.

4. Poziom historyczny >•

Czym jest Historia?

Historią są dokonane przez ludzkość wszystkie możliwe dzia­łania przez cały czas jej istnienia«

Czym są te wszystkie działania?

Wszystkie działania to wszystkie możliwe zmiany, doko­nywane przez ludzkość w świecie, w którym żyła i żyje. Zabicie zwierza, zaoranie pola, zbudowanie miasta, podłubanie w nosie to zmiany rzeczywistości, stwarzanie jej odrobinę innej od tej, jaką mogła być chwilę przedtem.

Czym jest każde działanie, każda zmiana?

Przekształceniem energii.

Każde działanie jest aktem utraty, wydzielenia energii na jego własne dokonanie. Nawet westchnięcie i mrugnięcie. Nawet pójście do sklepu, nie mówiąc o upieczeniu bulki.

Cała historia ludzkości jest wykorzystaniem, przekształce­niem i wydzieleniem energii.

Od początku historii proces ten ma bilans dodatni.

Na początku — rośliny, zwierzęta — proces przekształcenia energii rozwinął się w przyrodzie drogą biologiczną.

Następnie pojawił się człowiek — proces zaczął się rozwijać,

także drogę mechaniczną i organizacyjną. Kopaczka, tłuk pięś­ciowy topór, łuk, dźwignia, blok, koło — coraz więcej energii za­mienia się w działanie, w zmianę świata. Z równowagi przyrody i zwierząt domowych wyciągnięto ich energię, skierowano na nią ludzkie zmiany. Plemiona, związki plemienne, państwa — energia masy ludzi uporządkowywała się, zsumowała w jeden wektor, po­zwalając na dokonywanie wielkich czynów: Wielki Mur Chińcyj piramida, Rzym.

Organizm ludzki kontynuował zużywanie takiej samej ilości energii na podtrzymanie własnej czynności (ruchu, grzanie, pro­cesy fizjologiczne) jak zawsze (z jedzeniem, wodą, powietrzem). Natomiast rozmiar wykonywanej pracy był coraz większy, coraz więcej było przekształcanej w czyny energii, rzeczywistość zmie­niała się coraz bardziej i szybciej.

(W pewnym sensie zagęścił się, przyspieszył sam Czas!)

Ale bez ognia nic by nie było. Zapanowanie nad ogniem jest zapłonem i podstawą masy następstw.

Metalurgia. Pług i miecz. Produkuje się większe ilości jedze­nia, na jej wytwarzanie traci się mniej sił i czasu, zwolnione z pracy siły i czas zużywa się na coś innego. Mniejszym, dobrze uzbrojo­nym wojskiem utrzymuje się wroga w strachu, pozostali miesz­kańcy mogą zająć się czymś innym. Będzie nas wielu, będziemy niezwyciężeni, zmusimy wszystkich, aby pracowali na nas.

Armata, broń. Energia szczypty węgla z saletrą pójdą w ruch i człowiek znajduje swój koniec w kupie własnego szczękającego rynsztunku. Tutaj będzie się rozmnażał mój ród. A twój będzie mu budował wspaniałe pałace, taszczył kamienie, a nie kozy doił. Wprawić w ruch energię, żeby zmienić świat.

Czym jest każda wojna? Kolosalnym energetycznym prze­kształceniem. To Największe Działanie z możliwych, które odbywa się tu i teraz, dla całej grupy wojujących ludzi. Czy mogły zastępy Czyngis-chana stworzyć maszynę parową albo zamienić step w sad jabłoniowy? Nie, mogły tylko paść bydło i zarzynać się z sąsiadami. Jednak tak przeszły świat, że ten zadrżał. Mogli Wandalowie Hen­ryka zbudować Rzym? Za nic. Ale mogli go zburzyć! Z punktu

widzenia dokonywania czynności zmiany są tym samym, co do­prowadzenie go ze stanu zburzenia do stanu poprzedniego, tylko z odwrotnym znakiem.

(Kiedy i dlaczego wybucha wojna? Wtedy, kiedy sumaryczna energia ludzkiej społeczności przewyższa tę mogącą być realizo­waną pokojowym sposobem. Nie pozwalają się rozwinąć albo wa­runki naturalne, albo poziom wiedzy naukowo-technicznej. Robić coś trzeba, ale co, nie wiadomo. Wszyscy nie mogą przecież zostać mędrcami i filozofami. Poziom energii przewyższa a) poziom po­siadanej równowagi, b) poziom możliwości twórczych.

Jeśli wszystkie siły człowieka uchodzą na trud przeżycia, to wojować nie on będzie. Jeśli jego siły, rozum i uczucia mogą być całkowicie wytężone i realizowane w twórczym działaniu, również nie będzie walczyć. Jednak żeby zajmować się działalnością twór­czą, potrzebna jest określona wiedza, określone struktury społe­czeństwa i określony kodeks moralny, zbiór wartości etycznych. A co jest główną wartością dla dzikusa? Siła i odwaga w boju oraz bogactwo jako skutek i wskaźnik tych cech. Pozbywa się on swo­jego nadmiaru energii przede wszystkim na wojnie.

A cywilizowane państwo powoli ewaluuje, długie okresy znaj­duje się w równowadze energii i twórczości. Jest więcej możliwości pokojowego zastosowania energii.

Nadmiar energii: i) gromadzi się stopniowo, jak odpadek, nie­wykorzystany przez pokojowe życie; 2) jest wywoływany i ulega naturalnym energetycznym wyrzutom jak aktywność słoneczna, burze magnetyczne, trzęsienia ziemi, powodzie, ogólnie wszystkie kataklizmy i klęski żywiołowe — wszystko to jakimś niejasnym dla współczesnej nauki sposobem odzwierciedla się w rosnącej ener­getyce żywej przyrody: już dawno zauważono fakt, że kataklizmy historyczne zbiegały się z tym, iż drzewa miały szersze słoje roczne (aktywniej rosły), kometa się zbliżyła, zima była mroźniejsza, lato gorętsze itd.

Niezgodność możliwości energetycznych i twórczych jako zbioru psychiki indywiduum stwarza chuligana, bandytę, awan­turnika, poszukiwacza przygód. W czasie kataklizmu ich liczba

znacznie podskakuje. Ale działanie społeczności nie jest prostą sumą arytmetyczną czynności oddzielnych jednostek. Wspólna energia społeczeństwa i jej wektor składają się z mnóstwa poje­dynczych, maleńkich wielkości i przejawów między ludźmi, mię­dzy człowiekiem i przyrodą, między grupami profesjonalnymi i społecznymi, to również poziom kulturowy, stosunki produkcji

i wszystkie stosunki struktury państwowej itd.43

Zrozumiałe jest, że bardzo często interesy państwa są sprzeczne z interesem jednostki, chociaż było chyba tak, że to właś­nie jednostki stworzyły państwo dla swoich interesów. Ogólnie rzecz biorąc, wyniszczająca wojna może być sprzeczna z interesami zarówno jednostki, jak i państwa, ale za to odpowiadać interesom Przyrody i Historii, jak a) pozbycie się nadmiaru energii; b) doko­nanie maksymalnego działania.

A nadmiar energii ponad konieczność jest główną i charakte­rystyczną cechą człowiek).

Wszechstronne przeanalizowanie fenomenu wojny potrzebuje oddzielnego zbadania, my ograniczyliśmy się tylko krótką istotą. W tym momencie konieczne jest podkreślenie jednego: wojna za­wsze jest ogromnym działaniem, przekształceniem energii, i im dalej, tym większym.

Zwróćmy uwagę na dwa potrzebne nam w tej chwili aspekty wojny jako takiej.

Pierwszy. Ginęli, najczęściej, najbardziej odważni, agresywni, silni, energiczni, nietuzinkowi umysłowo. Przeżywali, najczęściej, najbardziej tchórzliwi, słabi, egoistyczni, chytrzy. Oznacza to, że można uchwycić pewien dobór naturalny, skierowany w stronę własnego przeżycia i sprytu umysłowego oraz przedsiębiorczości jako środków zapewniających przeżycie.

Drugi. Wojna zawsze pobudzała i popierała rozwój nauki oraz

które sprawdzała i stosowała praktycznie, mając najważ­niejszy cel: pozostać wśród żywych.

Jeśli człowiek chce przeżyć, to zacznie działać, napręży mózg ze wszystkich sił, żeby wroga nie odganiać kijem.

Wróćmy jednak do ognia.

Narzędzia z metalu pozwoliły na dokonywanie większej pracy i większych czynności, najpierw sposobem mięśniowo- -mechanicznym: ręka plus przyfząd, który bez ręki działać nie bę­dzie — łom, topór, miecz, taran.

Następnie ogień zaczął wykonywać pracę mechaniczną: rzu­cać kule z broni, burzyć mury. j

Następnie wykonywana przez ogień praca mechaniczna przy­brała charakter procesu sterowanego — maszyna parowa. Oho! Pompa, parowóz, parowiec, prasa, dwuręczny młot kowalski, prze­kładnie napędowe we wszystkich możliwych obrabiarkach, zwięk­szające ogromną siłę na obrabianie każdego rodzaju materiału. Po­jawiła się nazwa „cywilizacja techniczna”.

Ropa naftowa. Benzyna. Samochód. Samolot.

I tylko na podstawie takiego poziomu wyposażenia energe­tycznego zaczęły rozwijać się cywilizacje.

Elektryczność. Kręciliśmy dynamem maszyny parowej, potem silnikiem spalinowym, potem turbiną — ogień palimy! Puściliśmy również w ruch energię wody i wiatru.

Chemia. Sztuczne tkaniny, sztuczne tworzywa, syntetyczne paliwo, syntetyczne żarcie (nie podoba się, to nie jedz taniej kieł­basy).

Cybernetyka. Komputery. Jeden człowiek z maszyną zastępuje wysiłek setek ludzi.

Bajeczna wydajność pracy. Kominy dymią, taśmy pędzą, re­klama migocze, sklepy i wysypiska śmieci są przepełnione — ży­cie wrze.

Coraz więcej przekształcamy energii! Coraz więcej czynno­ści dokonujemy, zmieniamy świat: potężne masywy betonowych miast, asfaltowe drogi pośród równin, niebo grzmiące od samolo­tów pasażerskich. I tak dalej.

Cała historia ludzkości to coraz większe i większe przekształ­cenie energii, przede wszystkim substancji Ziemi i atmosfery, a także światła słonecznego.

Druga wojna światowa. Hitler! Zagrożenie dla ludzkości! Największe umysły do Los Alamos! Do Czelabińska-16, i pod Su- chumi! Stworzono im najlepsze warunki, dano wszystko! I mamy bombę atomową.

I mamy atomowe okręty podwodne z rakietami.

I mamy atomowe elektrownie i elektryczność do nieustannej produkcji ciągle nowych rzeczy — więcej! Innych! Szybciej!

I mamy słynny sowiecki poligon atomowy, czyli znajdującą się za kołem podbiegunowym wyspę Nowa Ziemia (zaiste odpowied­nia nazwa): legendarne próby ze stumegatonową bombą wodorową w 1961 roku. Lepiej udam się do bunkra... zróbcie towarzyszowi miejsce przy peryskopie.

Amunicja — na stupięćdziesięciometrowej wieżyczce, Na ziemi rozciągały się okopy, schrony podziemne, sztuczne mia­steczka, pasły się zwierzęta. Technika wojskowa w ukryciu i na wierzchu. Tundra, szaro. Przy brzegu między bryłami lodu kole­bały się puste okręty.

Zaczęło się odliczanie sekund! Zamarli generałowie, zamarli naukowcy.

Rozbłysnęła na wieżyczce nierealnej, oślepiającej jaskrawości sfera, od razu buchnęły ogniem budowle, zerwał się nieziemskiej siły huragan, który zmiótł wszystko dookoła. Wielokilometrowa ściana prochu uderzyła promieniście we wszystkie strony, skłębiła się, wyrosła z dołu, wirując wściekle, czarna trąba mająca kilo­metry średnicy, do góry płynęła biała szalejąca kula, zakutała się czapą dymną o szerokości dziesiątek kilometrów. Wzbił się w stra- tosferę straszny grzyb!

To jest moc! To jest amunicja! To są próby! To jest triumf so­wieckiej nauki wojskowej! Róbcie, kochani, miejsce na ordery.

Kiwają głowami naukowcy, Z zadowoleniem zapalają papie­rosa generałowie. Szampana żłopią w bunkrze: „Za sukces!”

Stoi dwudziestokilometrowy apokaliptyczny grzyb nad ziemią

i płonie w centrum kapelusza gigantyczna sfera ognia. Aż strach

ii ogarnia.

Minutę płonie. Dwie minuty.

Patrzą wszyscy w peryskop ze zwiększoną uwagą. Przewi­dziany czas mija. Uruchomili reakcję jak się patrzy! Pełna przewi­dziana moc. Wychodzi nawet więcej.

Piętnaście minut!

Wszyscy już rozumieją, że to... trochę przewyższa przewidy­wania. Dobrze, oczywiście... ale zdajecie sobie sprawę, nie ma tu miejsca na żarty. Ożywienie opada, zaczyna rodzić się napięcie.

Pół godziny!

Bracia! Coś niedokładnie wszystko policzyliśmy. Niedokład­nie. Ludzie zaczynają blednąc. Naukowcy stoją cicho i się trzęsą.

Godzina!

Wybuch obłędnej mocy ciągle trwa! Gigantyczna kula rozpa­lonej plazmy hula nad Ziemią!

I wtedy sobie przypominają: mówił, mówił wszak Niels Bohr, że teoretycznie możliwe jest uruchomienie takiej mocy, takiej obję­tości termojądrowej reakcji, że będzie ona miała nie ujemny, a do­datni bilans. Powierzchnia płomiennej grudki i jej temperatura będą takie, że do syntezy zaczną wciągać wodór powietrza i pary wodnej atmosfery, tlen będzie się spalać i dojdzie do reakcji z bilan­sem dodatnim... a tam i woda była z jej wodorem i tlenem, ocean światowy... i na razie paliwo się nie kończy... chociaż kiedy pójdzie już jak należy, to dzieje się tak szybko.

Metodą doświadczalną trudno było to sprawdzić. Ale teore­tycznie dopuszczał, że jest to możliwe... No i teraz mamy.

I wtedy komuś robi się słabo. I komuś potrzebny jest lekarz.

Ktoś mimowolnie oddaje mocz. Zieloni generałowie płaczliwie wy­zywają naukowców. Naukowcy obcierają pot i wymieniają się dość bezsensownymi uwagami.

Zapal sobie.

Koniec świata.

...twoja mać!...

Dwie godziny!!!!!!!!!!!!!!!!

M

Gdzieś na horyzoncie latają Amerykanie i z przerażeniem pa­trzą na to, czego narobili ci okropni Ruscy.

Po dwóch godzinach reakcja zaczyna się wyraźnie redukować. Wyczerpuje się. Ustępuje, gaśnie sfera.

Nikt już nie ma siły się cieszyć. Odsapują i z bezmyślnymi, błogimi uśmiechami siadają gdzie popadnie. Rozcieńczają spiry- tusik, popijają — no, dranie, jest co świętować.

Po tym wydarzeniu pogratulowano narodowi niezwykłej mocy wojennej Związku Radzieckiego. Ogłosili, że moc osiągnęła ponad sto megaton trotylu. To znaczy ponad pięć tysięcy Hiro­szim. To jak porównanie Hiroszimy z jedną niewielką ciężarówką zwykłego materiału wybuchowego, albo ze zwykłą wielkokali- brową bombą, którą w czterdziestym piątym Amerykanie zrzucali na Niemcy. A o ile więcej niż sto megaton — tego nie mówili. Nikt ogólnie tego nie wiedział. Ale o wiele więcej. Dużo więcej.

Potem dwaj estradowi idioci Szurow i Rykunin zaśpiewali w rytm harmonii: „Sto milionów ton materiału, żeby dostali za­wału!” Zabawiali kraj: to znaczy ich, imperialistów.

Po tym wydarzeniu uczyniono Nową Ziemię całkowicie nie­dostępną na pięć lat. Zbyt wysoka radiacja nawet dla poligonu ato­mowego, nie było po co się tam pchać. I kraby wokół przestano łowić, bo po tym eksperymencie na ich pancerzu zaczęło zbierać się dużo jakiegoś świństwa.

Złożono szczegółowy raport samemu Chruszczowowi, Chrusz­czów na to: „A co, można stworzyć taką bombę, żeby reakcja miała bilans dodatni? — Trzeba policzyć, Nikito Siergiejewicz. — Licz­cie!”. Zaczęli liczyć. Osiem miesięcy później przedstawili obrachu­nek: Można.

W rządzie się przerazili i schowali obliczenia pod kluczem. Do sejfu. Ze wszystkimi możliwymi, groźnymi pieczątkami tajności. Z oczu i nie kusić losu.

Zaczęli prowadzić rozmowy z Amerykanami o całkowitym i wiecznym zakazie przeprowadzania prób jądrowych na -ziemi! w atmosferze i pod wodą. Nie ze względu na humanizm, ale dla ratunku. Uczyniono to, co jest możliwe tylko podczas takich roz­

mów — wyjawiono sobie nawzajem masę supertajnych informa­cji, nie do druku ani do wiadomości ogółu społeczeństwa. I latem sześćdziesiątego trzeciego roku podpisali ten historyczny zakaz. Chruszczów z Kennedym.

Właśnie na tym omal nie zakończyła się nasza historia.

Cały wodór atmosfery i oceanu zostałby przekształcony w roz­ognioną plamę i hel jako resztę — a jednocześnie wypaliłaby się cała chemia organiczna na Ziemi, to już jasne, powierzchnia kamiennej kuli byłaby spieczona. Mniej więcej tak. Bądźcie już spokojni.

Panowie, to jest termojądrowy sposób przekształcenia energii substancji. Mniej więcej na takiej zasadzie palą się gwiazdy.

A wy pytacie, po co są wojny.

A po to. Żeby dokonać możliwie największego działania. Ra­dykalnie zmienić wszystko, co tylko ludzkość zmienić może. Jak już przekształcać energię, to przekształcać. To nie to samo, co ku­pienie marynareczki od Gianniego Versace ani ukręcenie łba kur­czakowi.

Oto, czego może dokonać człowiek. Oto, do jakiego poziomu doszła historia życia na Ziemi.

Ale.

Ale. Na razie to wszystko jest wątpliwe.

Dlaczego?

Dlatego, że patrząc logicznie, ludzie już dawno mogli znisz­czyć się nawzajem co do jednego, posługując się tylko kamiennymi toporami. Nie mówiąc już o armatach z loftkami. A już w dwudzie­stym wieku same tylko zapasy broni chemicznej albo biologicznej pozwalają unicestwić całą ludzkość szybko i pewnie w ściśle okre­ślonym czasie. Jest taka możliwość. Technika na to pozwala.

I proste bomby jądrowe na zrobienie czegoś takiego więcej niż tylko pozwalają.

Ale ludzkość bynajmniej nie dąży do zbiorowego samobój­stwa. Chociaż oczywiście jest to duże działanie. Sto lat i nie zo­stanie śladu po całej naszej cywilizacyjnej działalności. Rozsypią się budowle, zarośnie wszystko lasem, pokryje piaskiem, chyba że piramidy posterczą trochę dłużej.

Ale to wcale nie jest logicznym zakończeniem naszej historii jako etapu i stadium w ogólnym biegu przekształcenia energii we Wszechświecie. Człowiek włączy się jak ogniwo do łańcucha prze­kształcenia energii. Jego samobójstwo to jak szczegół, nie warto wdawać się z tego powodu w beznadziejną sprawę.

Do jakiego punktu wszyscy drążymy? Ludzkość to wy­twór i część Wszechświata. Żyje nie sama sobie, ale według praw Wszechświata i współuczestniczy w ogólnym działaniu. Za pośred­nictwem człowieka możliwe są przekształcenia energii (teraz — w granicach Ziemi), niemożliwe bez niego. Tendencją wydzielania energii jest wzrost do granicy, oddanie maksimum, wszystkiego; a do tego jeszcze daleko.

Gdy rozwijając naukę i technikę, dojdziemy do możliwości przekształcenia całej substancji Ziemi w promieniowanie cieplno- -świetlne, to będzie to największe działanie. Powiedzmy, że zapa­limy Supernową. Albo w ogóle anihilujemy swoją planetę. O tak!

Ale żeby tego dokonać, trzeba jeszcze pożyć. Popracować. Po- krzątać się.

I wtedy, na końcu Czasu, być może takim sposobem potomko­wie trzasną cały Wszechświat — to dopiero będzie, o tak!

I jeśli będzie to na tym etapie Jego istnienia, o którym mówi­liśmy — kiedy martwe przestrzenie pyłu będą pływać w wiecznej ciemności i zimnie koło Centrum Wszechświata (a potomkowie wymyślą takie rzeczy, że będzie można żyć nawet w takich warun­kach) — człowiek da bodziec do narodzenia nowego, aktywnego Wszechświata, to będzie zupełnym i absolutnym maksimum tego, co możemy zrobić.

j. Poziom psychologiczny.

$ x. W poprzednim rozdziale szczegółowo przedstawiono, że wyższe czynności układu nerwowego człowieka, jego psychika są takie, że zapewniają możliwość dokonania maksymalnych dzia­łań.

Właśnie psychologia człowieka jako takiego, cała budowa jego mózgu jest przyczyną, podstawą i gwarancją tego, że ludzkość po-

rusza się w kierunku Maksymalnego Działania, za pańskim po­zwoleniem, w kierunku Wielkiej Katastrofy.

Patrząc subiektywnie, wychodząc od samego człowieka, nasza psychika jest przyczyną Historii, jej siłą napędową, organizacyjną i prowadzącą.

§ 2. Obiektywnie przedstawia się w niniejszym rozdziale, że działalność psychiczna człowieka związana jest całkowicie z ogólną budową Świata i jest jego częścią, podporządkowaną ogólnym pra­wom.

To znaczy: psychika człowieka jest subiektywną przyczyną i obiektywnym środkiem przekształcenia energii świata w stronę coraz większych działań. Człowiek robił, robi i będzie robił wszystko, co w jego mocy i co jest możliwe. Granicy jego sił i moż­liwości nie znamy, ale nie są one małe. Zasadniczych ograniczeń tej tendencji nie ma.

§ 3. Można byłoby się tym ograniczyć. Ale spróbujcie powie­dzieć człowiekowi, że jego przeznaczeniem w przyrodzie jest cią­głe, efektywne myślenie oraz praca, bycie energicznym i pomy­słowym, po to, żeby jego potomkowie mogli wysadzić cały świat. Popatrzy na nas jak na idiotów i będzie miał rację. Mało to na wpół obłąkanych proroków włóczy się po świecie?

Nie, powie człowiek! Może nie wiem, po co żyję, ale już na pewno nie po to. Jakieś brednie. Nie sprzeczam się, że człowiek powinien pracować, robić coś, dzieci rodzić, świat przekształcać... no, to powinien robić... chyba.

Dany nam został rozum. I wolność poczynań. Jeśli pojmujemy zgubność niektórych swoich poczynań i chcemy uniknąć ich skut­ków, to w naszej gestii jest inne postępowanie. Nie chcemy samo­zagłady. Rozumiemy, że wiele w czynach ludzkości trzeba zmienić. Powinniśmy i możemy zrobić tak, żeby wszystko było dobrze. Nie przeszkadza nam nikt, oprócz nas samych. A człowiek rozumny jest panem swoich czynów.

Mówią mi, że jest Prawo Natury i działamy zgodnie z nim. Pozwólcie. Jeśli rozumiem to prawo i mogę swobodnie i w swoim interesie obmyślać i dokonywać każdego działania, i nikt ani nic

MMI

mi nie przeszkadza, to na jaką cholerę mam postępować wbrew swojemu rozumowi i swojemu interesowi?

Pojawia się odwieczne i sakramentalne pytanie o wolność i ko­nieczność.

§ 4. Czym jest wolność?

Całkowitym brakiem przymusu. Możliwością samod^tejtiHp' dokonywania każdego wyboru i dokonywania każdego czynu. Nic nie ogranicza pełnej realizacji własnych możliwości i pragnień. To znaczy:

wolność jest stanem, w którym człowiek posiada maksimum wolnej energii:

może czynić maksimum tego, do czego jest zdolny. Cała jego potencjalna energia nie jest ograniczona niczym, oprócz własnej psychiki. I ten stan zawsze był opiewany, uważany był za najwięk­sze dobro, dążono do niego za wszelką cenę.

Brak wolności jest straszny, nieznośny, poniżający, jest nie­szczęściem. Można czegoś nie robić, ale sama możliwość zrobienia tego jest cenna, a brak tej możliwości jest zły. I jeśli ktoś ogranicza naszą wolność, to jest to gwałt na psychice: ktoś umniejsza nasze możliwości, naszą osobę, nasze życie.

W ogóle można powiedzieć, że dążenie do swobody jako stanu, w którym można przekształcić maksimum energii, to prze­jaw drugiego prawa termodynamiki w zastosowaniu do psychiki człowieka; i, nawiasem mówiąc, nie tylko człowieka, ale również każdego zwierzęcia.

Dążenie do wolności to dążenie do maksymalnych działań.

Zabmęliśmy w paradoks: ponieważ dążenie do wolności'leży w naturze człowieka, to jest już ono koniecznością.

§ 5. A czym jest konieczność?

Tak zrozumiale, właściwie? Tym, co wypływa z istoty zja­wiska, co koniecznie powinno mieć miejsce, niezmiennie, regu­larnie, obowiązkowo, bez czego się nie obędzie. Tym, bez czego się nie da żyć. Kamień spada na dół. Żeby żyć, trzeba oddychać i jeść. Itd.

Konieczność jest bezwzględną przyczynowością i warunkiem

sine qua non konkretnego działania. Jeśli chcemy żyć, konieczne jest zdobycie jedzenia.

W odróżnieniu od wolności konieczność jest stanem energe­tycznie związanym, ograniczonym i nakierowanym. Wymuszone jest również konkretne przyłożenie siły.

W każdym momencie każdy człowiek może dokonać każdego czynu. I w każdym momencie każdy człowiek postępuje w kon­kretny sposób, dokonuje wyboru ze wszystkich możliwych wa­riantów. Zawsze ma to swoją przyczynę, potrzebę, interes, prag­nienie, okazję.

Subiektywnie człowiek zawsze jest wolny. Ma wybór. Obiek­tywnie człowiek jest zawsze zależny od konieczności konkretnych, dobrowolnie wybranych działań.

. Sprzeczność między wolnością a koniecznością zawiera się w tym, że człowiek jest wolny i niewolny jednocześnie.

§ 6. W rzeczywistości żadnej sprzeczności tu nie ma.

Cała rzecz w budowie psychiki.

Rozumieć, myśleć i robić możesz wszystko, co tylko uznasz za słuszne. Ty tu jesteś królem i Bogiem, na to właśnie dany był ci rozum.

A czuć i chcieć wszystko, co uznasz za słuszne — nie można. Nie na darmo naród skonstatował, że nie da się rozkazać uczuciu i chęć jest silniejsza od wszystkiego. Doświadczanie miłości i nie­nawiści, odczuwanie duchowych wzlotów i upadków, nie bardzo zależy to od naszej woli, prawda? Jest ból i rozkosz, radość oraz smutek, naszej duszy z jej potrzebami nie da się przerobić. Jedno niepokoi, a drugie jest obojętne.

Praw ludzkiej psychiki, prawidłowości reakcji układu nerwo­wego nikt nie neguje, tutaj nikt żadnych sprzeciwów nie wnosi.

Psychika z jej budową i prawami dana jest nam z natury i leży u podstaw wszystkich czynności. Ze wszystkich możliwych czyn­ności dokonujemy tych, które najbardziej odpowiadają naszej na­turze, charakterowi.

A charakter to los. A losy to Historia.

Natomiast podstawową cechą psychiki, opartą bezpośred-

nio na instynkcie życia, jest potrzeba maksymalnej samorealizacji (wolność!), czego rezultatem w czynnościach jest dążenie do samo- utwierdzenia (konieczność.. .). Przeżycie całego życia!

I obojętnie, jakbyśmy mędrkowali, zmuszali siebie, moralizo- wali, to w rezultacie, tak czy owak wszystkie nasze działania będą zmierzać do tego, żeby doświadczyć i zrobić w życiu tyle, ile jest nam potrzebne.

§ 7. Na ile człowiek może kierować się rozumem? Czyli na ile energia psychiczna może być zależna od samej siebie?

Dalej. Czym jest rozum? Wyższą formą działalności psychicz­nej. Zwierzęta jej nie mają. Rozum i abstrakcyjne myślenie gwał­townie rozszerzają sferę źródeł doznań, emocje rodzą się pośrednio poprzez sztukę, mowę, wspomnienia, marzenia, masową informa- ‘ cję. I gwałtownie rozszerzają sferę działalności.

Rozum jest energią drugiego rodzaju. Zużycie energii na fizjo- logię procesów myślowych jest znikome. A ich energoprzekształce- niowe skutki ogromne (w skali Wszechświata możliwe, że bezgra­niczne). Z wiadomego nam dzisiaj •— rozum jest najwyższą formą energii.

Psychiczna energia człowieka jest nadwyżką w porównaniu z tym, ile potrzebne jest dla zwykłego przeżycia w przyrodzie. Ro­zum jest zewnętrzną oprawą tej nadwyżki.

Rozum nie może zmienić podstawy, anatomii i fizjonomii swojego mózgu. Nie może zmienić szybkości reakcji nerwowej, jej siły, temperamentu44.

Nie może zmienić zapotrzebowania na ilość i siłę doznań. Nie może zmienić absolutnej ilości energii psychicznej. (Istnieje oczy­wiście medycyna, dzienny rozkład posiłków i inne, ale wszystko to jest skierowane tylko na próby doprowadzenia odchyleń do formy przeciętnej).

Może natomiast powstrzymywać i nakierowywać przejawy uczuć. Sublimować. Kontrolować czyny. Regulować pragnienia wy-

' ihowaniem i moralnością. To znaczy regulować wyłącznie sposoby 1 formy realizacji energii psychicznej.

Rozum zaspokaja zapotrzebowanie psychiki na doznania, zapo­trzebowanie człowieka na czynności. To zmysłowe, witalne, czynne ^potrzebowanie jest rzeczą pierwotną. Formy realizacji są wtórne. I w życiu praktycznym rozum stwarza coraz nowsze zadania.

§ 8. Jak cudownie! Nikt nie wzywa do mniejszego odczuwania albo działania! Po prostu czyny powinny być skierowane na mą­dre, pokojowe tory.

Co nam w tym przeszkadza, co niepokoi? To, że twórczo- -niszczące możliwości człowieka są już niebezpiecznie ogromne, a wadliwość i moralna niedoskonałość — takie jak dawniej... I ta niezgodność potęgi i zdeprawowania jest brzemienna w nie­szczęścia. Człeczyna. Jest agresywny, egoistyczny, chciwy, złośliwy, próżny, zawistny, wredny; Czas się opamiętać, stać się lepszym, bo jąknie, to z nami koniec.

Posłuchajcie, a co znaczą te wszystkie złe cechy?

Źe człowieka mocno drażni i nie satysfakcjonuje istniejący stan rzeczy. Chce go zmienić. Na swoją korzyść. Dla nabrania pew­ności siebie. Wyrządzając innym szkodę i wzbudzając ich nieza­dowolenie.

To nie jest gut, wzdychają humaniści. Nie wolno szkodzić, nie wolno dopuszczać się gwałtu. Tylko pokojowo, tylko w dobrych celach,

A jak rozwiązywać konflikty? Chociażby taki trójkąt miłosny na przykład?

Drogą pokojowych rozmów. Żadnych zabójstw, samobójstw i innych okropności. Zazdrość jest głupia. Trzeba być mądrzej­szym, Gdy raz kobieta wolała innego zamiast nas, nie szarpmy się na darmo, możemy ubiegać się o jej przychylność przekony­waniem, podarkami, wielkimi czynami na niwie pracy twórczej. Jest tylko jedno nieszczęście: zakochany przestanie rozumować, namiętność zaćmi mu umysł, pożądanie będzie silniejsze niż roz­sądek, będzie chciał oddać życie za noc miłości. No cóż, przeczy­tajcie mu wykład.

Dawid wykończył Uriasza nikczemnym sposobem, bo tylko tak Batszeba mogła urodzić mu wielkiego i mądrego Salomona... A gdyby był Dawid człowiekiem porządnym i szlachetnym, to nie byłoby Salomona na świecie. Taaa, albowiem trzeba wybrać to, co lepsze...

Zbyt silne uczucie, pragnienie zawsze może okazać się czymś złym, za jakąś granicą może zrodzić złe uczucia i pragnienia, po­pychać do nieprzyzwoitych czynów, na szkodę swoją i bliskich, nie mówiąc już o innych. Płynie Magellan dookoła Ziemi, odkrywa nową drogę do Indii. Szlachetne dążenie do poznawania, odkry­wania, potwierdzania nowego. Plus żądza zaszczytów, chciwość i inne niskie motywy. Bunt na pokładzie! Chcą go wziąć do nie­woli i zawracać, boją się przeć w niewiadome, nie wierzą mu. A on żelazną ręką — w kajdany buntowników, na stryczek prowodyrów. Aj-jaj-aj... No i warta jest jego racja i ambicje plus całe złoto Indii tego, aby ludziom młodym, mądrym, żywym obcinać głowy... Le­piej by było, gdyby chciał trochę mniej, gdyby zawrócił. Przeszłoby jeszcze czterdzieści lat i spokojnie, bez rozlewu krwi, ludzie tak czy siak okrążyliby Ziemię.

Nie okrążyliby. Nigdy by nie okrążyli.

Do tej pory w jaskiniach by siedzieli.

Konserwatyzm i konformizm większości, masy, żeby niczego nie zmieniać w tej strukturze społeczeństwa, w tym pojmowaniu świata, które już mocno trzymało się na nogach, to naturalna i zba­wienna cecha ludzkości, zdrowy instynkt samozachowawczy, czyli robienie wszystkiego dokładnie tak jak inni, jak przodkowie, po­nieważ właśnie to pozwoliło nam przeżyć i żyć tak — zupełnie do przyjęcia — jak żyjemy, w odróżnieniu od zwierząt, dzikusów i tych ludów, które zniknęły, zanim pojawiliśmy się my. Praktyka jako kryterium prawdy.

Gdyby społeczeństwo od razu przyjmowało wszystkie niere­alne pomysły geniuszy i awanturników — Hura! Wspaniale! Tak robimy! — to żadnej ludzkości już dawno by nie było. Mało tego, czy wiemy, co komu do głowy strzeli, narwańcy zawsze się znaj­dują, podniosły się głosy, że jak dureń będzie rzucał gałęzie do og­

nia, to spalą się wszyscy, całe plemię — ma przestać, albo dostanie pałką po łbie. Gdy psa oswajał... Zeżre nocą nasze zapasy, dzieci pogryzie! Przegnać go do lasu, precz z naszych oczu.

Krótko mówiąc, niesamowicie oryginalna prawda brzmi: Nowe zawsze umacnia się w walce ze starym. A z kim my walczymy? Z aniołem o świcie? Z ludźmi walczymy. Parlamentarnymi sposo­bami? A jeśli jesteśmy mądrzy i rozumiemy, że jutro uderzy wroga orda i wszystkich wybije, warto się podrywać ? Skoro wszyscy mó­wią, że obejdzie się, że mieszkają tu od zawsze i nic. Więc albo wszystkich wybiją, albo dajemy jednemu i drugiemu przez łeb, pod­porządkowujemy sobie wszystkich i wszyscy przeżyją.

Kwestie prawdy nie załatwi się głosowaniem. Ktoś jako jedyny

i pierwszy dochodzi do czegoś i jako pierwszy to robi.

Niedobre uczucia oznaczają, że człowiek gotowy jest osiąg­nąć swoje nie tylko dobrą, ale i złą drogą. Znaczy, że może zrobić więcej45.

Zbyt silne i aktywne pobudzenie mózgu rozlewa się z pobu­dzonego ośrodka na sąsiednie obszary, uruchamiając ośrodki naj­silniejszych uczuć — wściekłości złości, skrajnego napięcia, które nieprzeparcie potrzebuje rozładowania, maksymalnego działania, maksymalnego tu i teraz! Co robić? Wypić, drewna narąbać, wdać się w bójkę, zażyć waleriany. Ale to nie jest recepta. Na długo to nie starczy.

Złe uczucia to aspekt nadwyżki energii psychicznej. Jeśli ja­kieś ośrodki mózgu są mniej aktywne, to mniej aktywny jest mózg w całości. Ale te dowcipy nie przechodzą. Nasza rozumność jest skutkiem tej samej nadwyżki.

I nic nie zrobimy ze złymi uczuciami. Tak jak zawsze jest ostatni wagon, jak zawsze jest powierzchnia ciała, tak te uczucia

są granicą, frontem, linią styczności, gdzie występuje czynność po­konania inercji otaczającego środowiska, żeby dokonać zmiany.

§ 9. Jaki może być mechanizm odmowy od zgubnych działań?

Pierwsze. Strach przed nieuchronnością kary. Ale terrorysta samobójca nie boi się niczego. Albo róbcie, jak mówię, albo znisz­czę wszystkich.

Drugie. Ograniczenie zbrojenia. Ale im wyższy jest poziom rozwoju naukowo-technicznego, tym bardziej doskonała broń może być stworzona w każdym momencie. A ta już posiadana rów­nież nie jest zła.

Trzecie. Brak chęci i strach przed unicestwieniem całej ludności

i siebie samego również. No, no. Czterdzieści lat siedzą w bunkrach doborowi oficerowie nad przyciskami Ostatniej Wojny Światowej. Nałożono na nich obowiązek naciśnięcia przycisku po otrzymaniu rozkazu i unicestwienia ludzkości. To jest ich służba, dostają za nią wypłatę, a dowództwo nie powinno mieć wątpliwości, że tamci na­cisną. Również dzisiaj siedzi ich na służbie całkiem sporo. Możemy nacisnąć, możemy. Nie odrzucamy takiej możliwości, prawda?

Czwarte. Społeczeństwo ogólnie, w całości trzeba zorganizo­wać tak, żeby człowiek nie miał potrzeby agresji i przemocy. A dla­czego? Gdyby prawo było idealne, stosunki sprawiedliwe, panował materialny dobrobyt, gwarancja praw, to nie byłoby o co walczyć, nie byłoby nawet z kim — wszyscy się zjednoczyli, zaprzyjaź­nili, wszystkie kwestie rozwiązywane są pokojowo i wspólnie, dla wspólnego dobra. Nazywa się to spełnieniem odwiecznego marze­nia ludzkości, czyli komunistyczną utopią w czynie. A co zrobić ze wszystkimi gnojami i skurwielami? Nic, niemoralne skłonności nie będą się rozwijać i nie będą mogły być użyte.

To stara śpiewka. Już dobrze ją znamy.

Zniszczenie natury — to samo. Nie chodzi o to, że ktoś się na tym wzbogaca, tych byśmy wykończyli, a o mnóstwo małych, nie­winnych, naturalnych spraw: wypłata, stanowisko, wychowanie dzieci, kupienie czegoś nowego. Spróbuj skasować ludziom sumę osobistych pragnień. Powiedzą, że chcą żyć na poziomie! Niech bogacze najpierw wszystko oddadzą biednym.

§ io. Mądre społeczeństwo może istnieć tylko z szanującymi prawo konformistami. Żeby ich niemoralne uczucia nie były takie silne jak dotąd w historii, kiedy nic z mądrymi społeczeństwami nie wychodziło. Żeby słabsze niż wcześniej były ich dążenia do wymigania się, naruszenia, przerwania, lekceważenia zakazów, egoistycznego postępowania według własnego pragnienia.

Potrzebny nam jest człowiek z mniejszą energią psychiczną. Dlatego, że nie jest mierzona według skali dobrze-źle, ale według skali stopnia możliwości dokonania zmiany istniejącego stanu.

A ugryźcie się w język, żebyście głupot nie gadali. Nie znaj­dziemy takiego człowieka. Nie mam dla was innych ludzi, powie­dział Pan.

Zaczepność nastolatka, żądza zaszczytów polityka, chciwość bankiera, okrucieństwo żołnierza, egoizm mieszczanina, talent poety, upór naukowca są nadwyżkami energii. Motywy zacne i nie­moralne są tutaj nierozerwalne, jedno jest kontynuacją drugiego, składają się na jedną czynność — zrobienia maksimum!

§ 11. A moralność? A sprawiedliwość?

Moralność jest ideałem zachowania. Sprawiedliwość — idea­łem stosunków społecznych. Ideał jest przeciwieństwem realizmu, jego dialektyczną parą. Samo występowanie ideału jest uwarunko­wane tym, że realizm nie zadowala człowieka, nie jest z nim rów­noważny, potrzebna jest zmiana, jest to oznaką i skutkiem nad­miernej energii psychicznej.

Podsumowanie. Krótko mówiąc. Bez wymądrzania.

Człowieka się nie zmieni, ponieważ jego wady są następstwem jego zalet. Dwie strony medalu.

Główną właściwością, istotą jego psychiki jest to, że sama w sobie jest ona czynnikiem jakościowej zmiany rzeczywistości. Istota energii psychicznej człowieka, w porównaniu ze wszystkimi innymi rodzajami energii, polega na tym, na czym różnica między przyspieszeniem a szybkością. Przyspieszenie to stałe zwiększanie szybkości. Samo w sobie istnienie nadmiernej psychicznej energii człowieka, przybierającej postać rozumu, jest jakby stałą zmianą zmiany, wielkością przyrostu szybkości energoprzekształcenia, siłą

przyłożoną do rzeczywistości i rozpędzającą ją do coraz większych, stałych zmian.

No, ale tak jak w jednym z opowiadań Sheckleya: funkcja to przyśpieszacz.

To przyśpieszenie może pędzić w każdą stronę, ale nie wolno go zmniejszać — ono od nas nie zależy, ono jest naszą istotą. Szyb­kość i działania i tak będą się zwiększać.

Mamy swobodę robienia tego, co chcemy, ale nie mamy swo­body robienia mniej, tutaj już działa konieczność, wynikająca z na­szej istoty.

Tak właśnie zasuwamy w kierunku Maksymalnego Działania46.

I żeby do niego dobrnąć, nie nakręcić się w wądole zbyt wcześ­nie, odnosimy zwycięstwa, kierujemy, zawieramy umowy, zabra­niamy użycia broni.

A znajduje się ono wszędzie, nie pomylisz się, ponieważ jego istotą jest stopień zmiany świata, a nie coś bardziej konkretnego.

A idealny punkt końcowy to całkowite zniszczenie Wszech­świata i stworzenie nowego. Taka linijka.

A wy co, chcieliście żyć wiecznie? — jak zapytał lekarz puł­kowy niszczycieli czołgów. Pardon za powtórzenie, matko nauki.

6. Poziom filozoficzny.

Jakie mamy inne najogólniejsze zasady, którym całkowicie odpowiada nasza teoria?

Wszystko, co ma swój początek, ma również i koniec. Swój koniec będzie miała również historia ludzkości. I Wszechświata. Zatem można nie mieć wątpliwości co do ostatecznej zagłady ludzkości. Ogólnie to nikt nigdy w to nie wątpił. Wszystkie próby uratowania jej od zagłady to po prostu odraczanie tej zagłady. Do kiedy? Do jakiegoś naturalnego końca. Zatem lekarz ratuje cho­rego, chociaż ten tak czy owak umrze jakąś śmiercią. Ale najpierw niech jeszcze pożyje, ile się da.

Każde zjawisko w miarę swojego rozwoju przechodzi w dru­gie zjawisko. Przechodzi w jego przeciwieństwo. Ruch przechodzi w spokój. Młodość w starość. Zachód we Wschód. Zaprowadzenie w państwie porządku i ustanowienie władzy poprzez kontynuację

i rozwój tych działań przechodzi w spasiony biurokratyzm, para­liżujący i czyniący niemożliwym życie tego państwa.

Działalność człowieka ulepszająca jego życie przekształciła się, w miarę swojego rozwoju, w działalność szkodzącą jego ży­ciu. W zniszczenie planety. W pogorszenie puli genowej z zaprze­staniem naturalnej selekcji: słabi i chorzy żyją i mają potomstwo. Nieuniknione są coraz większe nakłady na medycynę dla podtrzy­mania długości życia w krajach rozwiniętych — zdrowych ludzi jest tam coraz mniej. Trzeba oczekiwać zniżenia średniej długości życia w tych krajach, jeśli poziom zdrowia naturalnego się obniża. aids, nowe złośliwe szczepy wirusów grypy to formy tej prawid­łowości.

W krajach rozwiniętych liczba urodzeń spada, i to jak! Po­niżej prostej reprodukcji. Panuje tam gwałtowna samoregulacja. Społeczeństwo stwarza sobie tak odpowiednie warunki do życia, że ilość życia w nim zaczyna się zmniejszać. Jego właściwa bioener­gia zmniejsza się, za to nie przestaje zwiększać się ogólna, martwa energia, którą ono przekształca i wydziela: ogień, elektryczność, termojądrowość itd. Coraz większy procent sił witalnych idzie nie na podtrzymanie i zwiększenie siebie samych, lecz na wykorzysta­nie siebie jako narzędzia przekształcenia energetycznego świata.

Ludzkość rozwija się w jedności przeciwnych teorii — zacho­wania wszystkiego tak, jak było, i zrobienia wszystkiego innym. Samo istnienie Czasu zapewnia ruch tej równowagi po skali zmian

tak kręcący się bąk pójdzie po stole.

Prawdę powiedziawszy, filozofia stoi na fizyce i na psychologii jak na dwóch nogach; jedna rozpatruje świat zewnętrzny, druga wewnętrzny. Na tych dwóch nogach człapiemy po Wiedzy.

Życie na Ziemi można rozpatrywać jako przypadek w ramach Wszechświata. W takim razie, jeśli przyszedłby czas, aby przyroda sama się zniszczyła — najmniejszym wysiłkiem w najkrótszym

czasie — wystarczyłoby odrobinę aktywizować mózg małpy do rozumności: stworzyć człowieka. Całą resztę w kilka dziesiątek tysięcy lat — chwila! — ta supermałpa zrobi sama. Twórcza dzia­łalność przyrody przekształciła się w działalność niszczycielską.

Gdy naukowcy próbowali policzyć możliwość powstania ży­cia na Ziemi, to wyszło, że pojawiło się około 400 razy szybciej, niż gdyby wszystko szło metodą prób i błędów. Skąd się wzięła ta liczba, trudno powiedzieć. Sam mechanizm przejścia martwej ma­terii w żywą nie jest znany współczesnej nauce. Cholera wie, jak się to stało. Może w ogóle ją z zewnątrz przyniosło, jak uważają nie­którzy. Okay, a tam to skąd się wzięła?

Same momenty pojawienia się życia i pojawienia się człowieka są skrajnie niejasne.

Natomiast rozwój życia na Ziemi od form najprostszych do złożonych i rozwój ludzkości od jaskini do współczesności jest jaśniejszy, można tutaj mówić o wiarygodnych tendencjach. Są tu jasne prawidłowości. Liczne prawidłowości znane są nam również w martwej naturze.

I tam, gdzie nie starcza faktów, aby wyjaśnić to, co ma miejsce, ekstrapolujemy prawidłowości: przerzucamy mosty nad pustką, w której powinny znajdować się fakty, jeszcze przez nas nie od­kryte. A jeśli ich tam nie ma, to nasze założenia są błędne. Ale są one oparte na takiej ilości innych faktów, że wydają się prawdziwe. I wtedy pojawia się dający się wytłumaczyć obraz Wszechświata.

Przypadkowość jest prawidłowością wtedy, gdy wbudowuje się jako potrzebne ogniwo w łańcuch przyczynowości przed sobą i po sobie.

Otóż z punktu widzenia Energetyki pojawienie się Życia i po­jawienie się Człowieka są prawidłowościami — podwyższeniem mocy energoprzekształcenia. Antyentropijny proces jako akt i re­zultat ogólnej entropii energii we Wszechświecie.

A jeśli jest to przypadek, to trzeba dać znać Bogu, że jego za­jęcie jest dla nas niepojęte, i pójść się napić wódki. Tylko że tu nie wychodzi w grę żadna przypadkowość, moi drodzy. Miliony lat, prawo wielkich liczb, teoria prawdopodobieństwa... Na pod-

stawie wszystkiego, co jest wiarygodną wiedzą, powstaje składny {logiczny obraz.

Ja i ty jesteśmy tworem Wszechświata i jego częścią. Kokardką czy śrubką w mechanizmie? Kochani, a widzieliście kiedyś w Przy­rodzie kokardkę z boku? W Przyrodzie wszystko jest funkcjonalne, prawda? A jeśli coś wydaje się nam w niej niefunkcjonalne, oznacza to, że to my jeszcze nie zrozumieliśmy, nie pojęliśmy, rozpatrywa­liśmy na nieodpowiednim poziomie. Ubarwienie kwiatka, forma liścia, szyja żyrafy. Amerykanie w połowie wieku stwierdzili, że wyrostek robaczkowy jest niefunkcjonalny i na nic prócz zapalenia wyrostka robaczkowego się nie nadaje. I zaczęli go niemowlętom wycinać. Wtedy okazało się, że pozwala on niemowlakom przy­swajać matczyne mleko.

W zasadzie możemy mieć swoją funkcję we Wszechświecie Wielkie Działanie. Właśnie dlatego ją mamy. Nie dzieje się tak, aby coś było funkcjonalne, a funkcja ta nigdy w przyrodzie nie została wykorzystana.

Jesteśmy taką śrubeczką w ogólnym mechanizmie.

Każde istnienie czegokolwiek jest dokonaniem jakichś zmian.

Maksymalną zmianą Ziemi i Układu Słonecznego jest anihi- lacja planety i gwiazdy.

Pełna zmiana Wszechświata to jego zniszczenie i stworzenie nowego.

Każde zjawisko nosi w sobie swój koniec. I ludzkość, i życie, i planeta, i Wszechświat.

Człowiek, logicznie, celowo, nieodzownie, może okazać się tym etapem istnienia Wszechświata, za pośrednictwem którego dokona się Jego koniec i jednocześnie narodzi się nowy Wszech­świat.

Zużywając minimum wysiłku, Przyroda otrzyma maksy­malny rezultat. Jest to dla niej charakterystyczne.

(Życie może występować w innych galaktykach. Życie na 7.if»mi może mieć pozaziemskie pochodzenie. Człowiek dla Ziemi może okazać się boczną, ślepą gałęzią rozwoju. Jednak w zasadzie niczego to nie zmienia. Proszę, jaka sztuczka. Nie my, więc inni,

w innych galaktykach. Zmierzają tą drogą do tego samego rezul­tatu).

Jeśli nie jesteśmy sami we Wszechświecie, możemy dokonać swojego Maksymalnego Działania prędzej, na niższym poziomie i ograniczyć się, powiedzmy, wyłącznie do zniszczenia życia na Ziemi.

Ale dopóki nie mamy wiarygodnych informacji o istnieniu ży­cia poza Ziemią, można przypuszczać, że będziemy żyć. Dopóki nie zdołamy wypełnić Głównego Zadania. Albowiem wszystkie inne warianty samozniszczenia oraz osiągnięcie wszelkich naukowo- -technicznych sukcesów są etapami pośrednimi, protuberancjami nadwyżki energii ludzkości. Nawet jeśli taką protuberancją jest wojna światowa i zagłada większości populacji.

Zauważcie, że przemy do przodu, ale siebie chronimy.

Czego na pewno nie wiemy — tego, jaki inny nadrozum może pojawić się na naszej bazie, na nas jako pośrednim etapie rozwoju. I co on będzie mógł robić. Nie sposób temu zaprzeczyć. Ale na ra­zie mamy to, co mamy.

Siłę, poruszającą wszystkim, można nazwać Istotą Świata, By­tem, Przyrodą, Światową Wolą, Energią, Siłą Witalną, nie jest to istotne.

Istota polega na tym, że człowiek jest częścią tej siły, jej wy­tworem i jej narzędziem, jednym z jej przejawów.

Teoria owa wydaje się prawdziwa przez to, że wszystko, co istnieje, mieści się w niej całkowicie, odpowiada jej i nią się wy­jaśnia.

Poszukiwania sensu życia zakładają, że życie człowieka i całej ludzkości nie jest ograniczone jego własnymi ramkami, czymś koń­cowym, celowym wewnątrz siebie, bez zewnętrznego celu i funkcji. Jest tylko częścią czegoś większego, powszechnego, gdzie człowiek i cała ludzkość ma zadanie, funkcję, rolę, powołanie w rozmiarach wszystkiego, co istnieje — Bytu.

Proszę, oto rozpatrzenie problemu w całym zakresie.

Oczywiście życia to nikomu nie ułatwi. Ani go nie zmieni.

Ale ta sama posiadana przez nas energia, która nas zrodziła

i zmusza nas do życia oraz działania, zmusza nas do tego, aby wie­dzieć.

A co ostatecznie wyjdzie z wiedzy, zobaczymy, kto dożyje. Spis wykorzystanej literatury.

V po co ci list podróżny chamie — szklanym głosem powie­dział Rumata. — Przecież jesteś niepiśmienny.

ZAŁĄCZNIKI

ROZSTRZELANIE

Spawa Nr 2242-5-14-E. Rozpoczęta: 12.10.1984.

Zakończona: 30.11.1985.

, Ł.314.

Zgodnie z wyrokiem (orzeczenie sądu Nr 773 z dnia 28.08.1985) stracenie więźnia n 440-5 zostało wykonane 30 listopada 1985 r. Dla oficera dyżurnego izolatki wewnętrznej lo kgb zsrr.

Zgodnie z instrukcją wewnętrzną 1196 wyrok Nr 773 z dnia 28.08.1985 r. stracenie więźnia n 440-5 zostało wykonane. Czas wykonania: 9:18. Wykonawca: starszy lejtnant Gołowaczenko B.G. Lekarz: major służby medycznej Kirejew A.S. Świadectwo śmierci w załączniku.

Kierownik zmiany wewnętrznej (podpis) kapitan Osokin E.N. Świadectwo zgonu.

Zgon więźnia Nr 440-5 nastąpił o 9:18 wskutek śmiertelnej rany postrzałowej w potyliczną część czaszki powodującej częś­ciowe zniszczenie lewej półkuli mózgowia.

Odnotowano zaprzestanie oddychania i zatrzymanie akcji serca. Podpis: major służby medycznej Kirejew A.S. Data: 30 paź. 19851 Obecnie rozstrzeliwują tak.

Po śniadaniu na najniższym piętrze więzienia wewnętrznego, w korytarzu, gdzie znajdują się cele skazańców czekających na eg-

zekucję, rozlegają się młode, ożywione głosy pełne szyderczej ner­wowości.

Kajdanki zabrałeś?

Zabrałem

A wiadro? Wody nabrałeś?

Nabrałem, nabrałem!

Nie przyda mi się.

Zaraz się przy-da...

To oddział wewnętrzny żołnierze służby zasadniczej zaba­wiają się i dodają otuchy cynizmem, kierując podniecenie na we­wnętrzny napływ bestialstwa.

Skazani bledną. Kto tym razem?...

Kroki i brzęk zbliżają się... mijają!!! Milkną przy drzwiach.

Na oścież otwiera się okienko w drzwiach.

Do drzwi! Ręce w okienko! Powiedziałem — ręce w okienko!!

Na wysuniętych przez okienko dłoniach zatrzaskują się kaj­danki. Następnie otwierają drzwi i wchodzą. Bywały przecież przy­padki, kiedy skazaniec zaczynał się awanturować i walczył despe­racko z całą siłą oraz wściekłością śmiertelnej rozpaczy.

Na nowo zapinają kajdanki.

Ręce za plecy!!

Mocno wyginają ręce. Jeden w pogotowiu ubezpiecza, trzy­mając pałkę.

No d-dawaj, bądź mężczyzną!

Tak, jest junakiem, dobrze się trzyma.

Wyprowadzają na korytarz, ciągną.

I t-ten się obsrał!

Dawaj, zmyj to... chluśnij.

Za jednymi z drzwi inny korytarz, a w nim jeszcze jedne drzwi, głuche, grube. Za tymi drzwiami zwykła betonowa, ślepa cela, tylko podłogę ma kaflową, wzdłuż jednej ściany wyżłobienie przechodzące w rogu w okrągłą dziurę.

Kajdanki przyczepiają do żelaznego kółka znajdującego się na sąsiedniej ścianie.

Stój tu, nie bój się. — I wychodzą

Przychodzi wykonawca, oficer dyżurny zmiany wewnętrznej, i strzela w tył głowy ze sportowego małokalibrowego — 5,6 —. pi­stoletu Margonina. Dźwięk cichszy, poza tym z tabelowego krót­kiego pistoletu Makarowa strzał z bliska może rozwalić czaszkę, i myj później podłogę i ścianę.

Jeśli na służbie miało miejsce wykonanie wyroku, do urlopu dodają wolny dzień. Zatem czasami bywają chętni na zamianę służby, żeby wziąć potem wolne dni i się zabawić.

A czy kierownik zmiany naleje szklaneczkę ze swojego sejfu, to zależy, jaki gdzie jest zwyczaj.

BOMBA

Informacja, okrojona i zniekształcona, o próbach sowieckiej Super- bomby na Nowej Ziemi jesienią 1961 roku zaczęła przedostawać się do prasy dopiero teraz.

Próbę ioo-megatonowej termojądrowej amunicji poprzedzała detonacja 50-megatonowej amunicji (2500 Hiroszim). 30 paździer­nika, o 14.08 czasu moskiewskiego, 26-tonowy Iwan opuścił prze­dział bombowy strategicznego bombowca Tu-95 na wysokości 11500 metrów.

Opadanie bomby na spadochronie do przewidzianej wyso­kości wybuchu 800 metrów, dającej największy promień rażenia, trwało 5 minut i 42 sekundy. W ciągu tego czasu bombowiec z to­warzyszącym mu takim samym samolotem — obserwatorem zdą­żyły oddalić się od punktu wybuchu na dziewięćdziesiąt kilome­trów, które uważano za bezpieczną dla nich odległość; Jednak fala uderzeniowa zniosła obie i2o-tonowe maszyny; pilotowi obserwa­tora udało się zapanować nad układem sterowniczym, natomiast strategiczny bombowiec runął do oceanu razem z 9 członkami za­łogi, I naukowcami i 2 operatorami filmowymi.

W powietrzu, w odległości 120 kilometrów od epicentrum znajdował się Ił-14 z marszałkiem Moskalenko i ministrem bu-

|®wy maszyn średnich (tzn. przemysłu wojennego) Sławskim na pokładzie. Ten samolot również z trudem został opanowany przez pilota tuż nad wodą po uderzeniu fali powietrza (która dwukrotnie okrążyła kulę ziemską).

Niskie, zwarte chmury, typowe dla tych szerokości o tej po­rze, zaczynały się na wysokości 400 metrów, mocno ograniczając obserwację. W oczyszczonym 150-kilometrowym kręgu (parowa­nie i eksplozja) wraz z podniesieniem się sfery wybuchu ukształto­wała się strefa obniżonego ciśnienia, która wciągała obłoczną masę. Z centralnej bazy poligonu Biełuszja, znajdującego się 270 kilome­trów od epicentrum, dało się zauważyć jedynie silne, długotrwałe świecenie nad chmurami.

Ale odkładanie próby i oczekiwanie dobrej i mało wietrznej pogody było technicznie niemożliwe, a politycznie nieakceptowane (nie mówiąc o losie samolotu nosiciela), loo-megatonową amunicję postanowiono wysadzić na wieży.

Jeśli pierwszy wybuch zniósł osadę geofizyków na brzegu cieśniny Matoczkin Szar, to drugi zniszczył osadę i port Rosyj­ska Gawaó na przylądku Żełania (odpowiednio 120 i 300 kilo­metrów).

(Wzmianka: „Argumenty i Fakty”, nr 5,1996 r.)

ŻYDZI

.. .jeśli człowiek może stać się wilczym dzieckiem, to może również stać się Żydem.

Jeśli dziecko od wczesnego wieku będzie wiedziało (czuło), że powinno mieć duży zapas odmienności, intensyfikować wysiłek, żeby w równym stopniu nabrać pewności siebie pośród otoczenia, to w ich przekonaniu ukształtowana natura będzie odporniejsza na zewnętrzne wpływy, bardziej żywotna. Istnienie w wyższych ener­getycznych warunkach jest dla takiej natury rzeczą naturalną.

Można powiedzieć, że Żydów tworzą antysemici. Można po-

wiedzieć, że jest to energia uczciwie zapracowana. Siła przeciw­działania jest wywoływana siłą oddziaływania, presji.

Mowa o własnym, indywidualnym poziomie. A na poziomie prawa wielkich liczb, kiedy mowa o tysiącach lat i milionach lu­dzi, mamy surowszą niż w normalnych narodach europejskich naturalną selekcję. Gdy jest więcej problemów, trudniej jest prze­żyć i wychować dzieci. Ociężali, leniwi, głupi, nieobrotni znikali w pierwszej kolejności. Z jednej strony.

Z drugiej strony, najsilniejsi, odważni, awanturniczy, nie znaj­dując adekwatnego zastosowania swojej energii, zmieniali wiarę i stawali się ministrami, odkrywcami, żołnierzami (i nawet zapo­roskimi Kozakami).

Kto pozostał? Statystycznie, w porównaniu z innymi naro­dami, mądrzejsi, przezorni, ostrożni, przebiegli, sprytni, nieufni, uparci, bardziej kochający życie. Ci, co życia nie kochali, dawno umarli z tęsknoty. Były takie podstawy.

Co mamy dzisiaj? Około pięciu milionów w Izraelu i około dwunastu w innych krajach: przede wszystkim w usa, w mniej­szym stopniu Europa i były zsrr.

O co się ich obwinia (i na co są podstawy lub pretensje są przy­najmniej zrozumiałe)? W bardzo dużym stopniu kontrolują świa­towy system finansowy, rządzą kinem, telewizją, prasą, a także zdobyli nieproporcjonalnie dużo osiągnięć w muzyce, literaturze, medycynie, nauce, handlu, sztuce, zbyt mocno wpływając tym sa­mym pośrednio (a czasami i bezpośrednio) na całą światową po­litykę.

Z czego są dumni? Właśnie z tego. (Jakże nie wspomnieć w tym momencie przysłowia niespokojnych sąsiadów — Arabów: „Czy żyjesz prawidłowo? Czy twoi wrogowie nienawidzą cię do­statecznie mocno?” Prościutkie i prawdziwe: im więcej robisz, tym większy jest opór otaczającego środowiska).

A teraz chodźcie, wzniesiemy modlitwę, wyrwiemy siwy włos z brody, pstrykniemy palcami, zamkniemy oczy i niech zajaśnieje osiągnięty i święty cel syjonizmu: wszyscy Żydzi, świata łączcie się w granicach ojczyzny przodków. (Zwróćcie się z analogiczną pro­

pozycją do amerykańskich Murzynów — żeby wrócili do Afryki, a ja ze stoperem popatrzę, w której minucie policjant uratuje was przed linczem).

Co będzie? Dużo wieśniaków, robotników, żołnierzy i nie­zmiernie dużo tumultu.

Czego nie będzie? Tego, o co ich winią w krajach diaspory (patrz wyżej). Nie będzie tych darmozjadów bankierów, biznesme­nów, producentów filmowych, fizyków, komputerowców, skrzyp­ków. Nie nużno. Kraj jest jeden i wcale nie jest z gumy. Na ma­pie świata bez lupy go nie dojrzysz. Niepozorny złotnik, a pili jak drzazga.

Jest to podręczny przykład tego, jak przeciwieństwa się przy­ciągają. Żydy, wynocha do Izraela. Antysemici i syjoniści wszyst­kich narodów łączcie się! Zwyczajnie zaprzyjaźnijmy się — do tego nawoływał kot Leopold.

(Byłoby nielogiczne niedopuszczanie możliwości, że te prze­ciwne nurty szukają kontaktów i współpracy, jeśli istnieją jakieś zbieżności w celach. Wielu w Izraelu jest obecnie przekonanych, że wielka alija 1990 roku z zsrr, spowodowana pogłoskami o zbli­żających się pogromach, była wielką prowokacją Sochnuta, po­trzebującej usprawiedliwienia i zwiększenia swojego stanu oraz budżetu).

Proszę zasygnalizować swoje zdanie: Czy rola i znaczenie Ży­dów w świecie, przy takim ogólnym przesiedleniu w Erec Jisrael, zwiększą się czy zmniejszą? Ortodoksów proszę nie niepokoić.

Zaczną mniej obracać światowymi sprawami, mniej zacznie od nich zależeć, normalnie staną się ludźmi o mniejszym ka­librze.

I to jest nienaturalne: dobrowolnie i na własne życzenie pró­bować zmniejszyć własną energetykę. A co jest nienaturalne, to chyba nie...

Żarliwi judaiści mogą podać sobie rękę z nie mniej żarliwymi antysemitami, gdy chodzi o przekonanie, że właśnie poprzez dia­sporę wypełnił Bóg swoją obietnicę i da Narodowi Wybranemu władzę nad wszystkimi pozostałymi. (No, jeżeli nie w pełni, to na

ile się uda: dawać obietnice jest prościej, niż wprowadzać je w ży­cie).

Ci, którzy kiedyś jechali tam, będąc młodymi i biednymi, aby przekształcić pustynię w sad, bronić swojej ziemi z bronią w ręku, odrodzić kraj z niczego i rosnąć razem z nim — ojcowie przesied­leńcy — mieli na co przełożyć swoje siły. Tak było w przeszłości.

Ale ci, którzy znaleźli się i ukształtowali w innym kraju i w in­nym porządku, na innej ziemi i w innym języku, dla kogo mała jest wielkość Izraela i czyja samorealizacja osiągnęła wysoki poziom, pozostaną tymi Żydami, których świat zna już dwa tysiące lat.

Ponieważ takimi zrobiło Żydów rozproszenie. A Izraelici i Ży­dzi to dwie różniące się grupy.

(„Maariw”, Tel-Awiw, 24 listopada 1995 r.)

BÓG

Bóg jest, ponieważ Boga nie ma.

|

Obecność Boga jest nieodzownie uwarunkowana właśnie tym, że w rzeczywistości (realności, Bycie) Bóg nie istnieje.

|

Bóg to szczyt (nieskończenie wysoki) ideału. Bóg to uwieńcze­nie i punkt końcowy abstrakcji, przeciwstawionej ludzką świado­mością realnej konkretności Bytu.

Realne i idealne to taka sama organiczna dwoistość, dialek­tyczna para, jak światło i cień, dobro i zło, góra i dół. Istnienie re­alności warunkuje istnienie swojej przeciwności — idealności.

Bóg jest kwintesencją idealności. Nasza świadomość (w pierw­szym i podstawowym aspekcie) podobna jest do lustra, odzwier­ciedlającego realność. Rzeczywistość jest realna, jej odbicie, tzn. świadomość, ideał (istnieje tylko dla ciebie i w tobie, twoim wyob­rażeniu, wyobraźni, odczuciu). Rzeczywistość jest nieskończona i niewyczerpana w poznaniu jej budowy i przyczyn. Lustrzane

odbicie tej nieskończonej perspektywy posiada swoim zakończe­niem jakiś umowny, nieskończenie odległy punkt — Praprzyczynę, wszystko objaśniającą i Wszechmogącą — to właśnie jest Bóg.

Przeciwieństwa, odpychające się na początku, spotykają się w nie­skończoności. To znaczy realne i idealne, uwarunkowane sobą na­wzajem i mające jako początek i koniec siebie nawzajem, oddalają się w miarę rozwoju, ale na nowo schodzą się w pewnym idealnie oddalonym punkcie, którym jest właśnie Bóg.

Człowiek może wiedzieć, że nie uniknie nieszczęścia, twardo i jednoznacznie uwarunkowanego pewnymi przyczynami. Jego modły do Boga o pomoc i pociesznie są lustrzanym odbiciem jego wiedzy.

Wiara w życie pozagrobowe to lustrzane odbicie wiedzy o re­alnej skończoności życia. Tamten świat jest realnym odzwiercied­leniem tego, realnego życia.

Człowiek może uważać za bezsprzeczne, że śmierć to wieczna rozłąka i wieczne nic. I mimo wszystko jego świadomość nie chce się z tym pogodzić. Wie, ale nie chce się zgodzić i zadowalać się własną wiedzą. Nie odpowiada mu istniejący (naturalny) porzą­dek rzeczy.

Zwierzę, gdy z wiekiem przychodzi jego czas, oddala się i umiera, milcząc, bez sprzeciwu. Ale nawet najbardziej pokorny człowiek, jeśli umiera w świadomości i pełni władz umysłowych, absolutnie nie wierząc w żadne życie po śmierci, na przekór i na złość sobie oraz swojej wiedzy jakąś częścią tego, co nazywa się duszą, przekonuje siebie i najbliższych, że to nie jest całkowity ko­niec. Mimo wszystko i wbrew wszystkiemu! Inaczej nie prosiłby

o pogrzebanie gdzieś blisko; albo o rozsypanie prochów; albo o po­chówek zgodnie w obrzędem lub obyczajem.

Otóż to niegodzenie się z istniejącym stanem rzeczy jest właś­nie ostatnim aspektem tej samej nadwyżki Energii, o której tyle mówiliśmy; która sprawia, że człowiek jest człowiekiem, która zmusza go właśnie, do tego, aby nigdy nie był zadowolony z tego, co już jest.

Bóg istnieje o tyle, o ile istnieje człowiek. I za pośrednictwem człowieka oraz przez człowieka jest poznawany.

Wiara i wiedza to również dialektyczna para, to ta sama jed­ność i walka przeciwieństw. Istota Wiary tkwi w uzupełnieniu wie­dzy za pomocą negacji tejże wiedzy.

To znaczy, że nie ma ludzi niewierzących, są ludzie, którzy uważają się za niewierzących. O ile refleksja, dwoistość jest nie­odłączną właściwością świadomości, o ile każdy człowiek ma ja­kąś konkretną wiedzę i wyobrażenie o konkretnej realności, o tyle posiada również jakieś idealne pragnienia i dążenia, przybierające postać wyobrażenia, Bóg jest świadomym osiągnięciem (zrozu­mieniem) tego punktu, który jest nieosiągalny przez wiedzę jak ideał ideału.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Michaił Iwanowicz Kalinin
spotkanie w przedziale, Michaił Zoszczenko: „Miłe spotkanie w przedziale kolejowym”
Lewin Włodzimierz - Wyklady 2, Wyk?ad Michai?a Lewina
9 Michaił Lermontow
4 Michaił?chtin Problem gatunków mowy
Michaił Gorbaczow, Komunizm
Bułhakow Michaił Psie serce
Bułhakow Michaił ?talne jaja i inne opowiadania
Michail Szolochow Cichy Don Tom 1
Dom i antydom w powieści Michaiła Bułhakowa
MICHAIL BULGAKOV Mistr a Markétka
Moje wrażenia po przeczytaniu po prezczytaniu Mistrza i Małgorzaty Michaiła Bułchakowa
Michaił Kowaliow
Michaił Frunze – O stosunku Lenina do Trockiego
1 1 Motywy?ustyczne w ''Mistrzu i Małgorzacie'' Michaiła Bułhakowa
Michaił Bułhakow
MICHAIŁ BACHTIN, teoria literatury!!!