Grin Irek Szerokiej drogi Anat


IREK GRIN





SZEROKIEJ DROGI, ANAT
















Prószyński i s-ka

2002































Anat była najlepszą dziwką Mossadu.

Dawid Arbogast




I. Ucieczka


Życiem człowieka rządzi przypadek” - usłyszał kiedyś we śnie. I uwierzył. Z jego punktu widzenia, jeśliby te słowa, docierające z podświadomości albo skądinąd, miały być prawdą, oznaczałyby zwolnienie z jakiejkolwiek odpowiedzialności. Do końca nie zrozumiał sensu wydarzeń, o których za chwilę opowiemy, właśnie dlatego, że bezpodstawnie odrzucił tezę o ich możliwej celowości.

Zapewne gdyby pojawiła się w jego życiu przypadkiem, nigdy nie dowiedziałby się, że piekielna miłość istnieje, a seks może być niezwykły. Gdyby to był przypadek, nie mógłby liczyć na cud. Nie wtedy, gdy pali się trzy paczki tanich papierosów dziennie, chodzi z niemytymi włosami i w jednych spodniach przez cały rok. Tacy jak on nie uwodzą eleganckich, czarnowłosych, długonogich, tajemniczych itd. Nie bywają także bezinteresownie uwodzeni. Może gdyby był w owym czasie miłośnikiem Chandlera, wyczułby pułapkę. Czarny kryminał jednak wytrącał go z równowagi prostotą konwencji i banalnością fabuły. Przyznajmy, że zabrakło mu tego doświadczenia.

Podobnie jeśli idzie o spotkanie z karłem. Gdyby to miał być przypadek, a nie starannie przygotowana operacja, musielibyśmy przyjąć, że ludzie rozporządzający niepojętymi zjawiskami, mający niepospolitą władzę nad duszami także popełniają błędy. A przecież to niemożliwe!

O ile jednak w przypadku pierwszego spotkania odrobina rzetelnego namysłu mogłaby uchronić go przed niebezpieczeństwem, o tyle w drugim nie miał prawa nawet domyślać się konsekwencji. Misja, którą miał spełnić, nigdy nie została mu prawdziwie ukazana. Gdzie jednak jest napisane, że Wybrany musi wiedzieć wszystko o swoim przeznaczeniu? Wręcz przeciwnie.

Z drugiej strony jednak należy powiedzieć, że siły, które starły się w walce o tego człowieka, popełniły błąd, ufając jedynie w swoją potęgę, a on sam, skazany na niewiedzę, jest całkowicie usprawiedliwiony, kiedy raz po raz miesza szyki i krzyżuje plany twórcom losu.

Wypada wszak zacząć od początku, od momentu, w którym uznał, że raz na jakiś czas w życiu człowieka ma prawo zdarzyć się objawienie przedmiotu, malutka ikona, falująca na czyjejś piersi. Obiekt pożądania, ale i symbol uświęcenia. Swoista epifania.


Jerozolima, 9.45


Trzydzieste pierwsze urodziny spędzał, przechadzając się po wrażej dzielnicy starej Jerozolimy. Po intifadzie pozostał na brudnobiałych kamieniach miasta arabski festiwal niezrozumiałych graffiti. Nie czuł zagrożenia, zresztą i tak byłoby mu zupełnie obojętne. Chyba nawet Camus nie przewidział tak doskonałej apatii. W knajpce znajomego wypalił trochę haszu i teraz przeciskał się przez tłum ulicznych sprzedawców, filtrując w wyobraźni zapachy i hałas w kolorową tęczę.

Zauważył ją przy bramie Jaffy. W obcisłych białych dżinsach i krótkiej koszulce na ramiączkach, pod którą nie dostrzegł stanika, zwracała na siebie uwagę. Jedna z tych, na których widok spora część mężczyzn myśli: przelecieć i umrzeć. Otarli się o siebie w wąskim przejściu na murach Świętego Miasta, tych samych, które zdają się dokądś prowadzić, gdy w rzeczywistości - niepojętej dla widzów patrzących na nie z dołu jak na poukładane kamienie - zataczają krąg, broniąc dostępu do tajemnicy. Odsunął się nieznacznie, kiedy zbliżała się z naprzeciwka, i nieco z góry spojrzał na czarne włosy, długie i gęste, twarde i ostre, gdy musnęły jego twarz i szyję, leniwie opadając na oliwkowe ramiona i białe spodnie. Poczuł zapach, znajomy, jakby nosił go od zawsze w sobie, zapach kardamonu, a może mięty, ciężki w gorącym powietrzu. Spojrzała na niego z zaciekawieniem w oczach, błyszczących niczym pióra kruka i czarnych jak włosy, wolno rysujące twarz nieznajomego. Uśmiechnęła się przepraszająco, gdy, odsuwając kosmyk, lekko dotknęła jego ręki. Ten gest spowodował, że na jej piersi poruszył się, niby przebudzony ze snu, srebrny skorpion. Oczy mężczyzny, zanim minęli się ostatecznie, spotkały na chwilę spojrzenie rzeźbionych, nieruchomych oczu zwierzęcia. Skorpion znów ułożył się, dotykając zakrzywionym ogonem miejsca, w którym zbiegały się piersi kobiety, uspokojony i pewny siebie jak kawałek metalu z nieoszlifowanym bursztynem zamiast pancerza. Czujny obrońca na długim, cienkim łańcuszku. Przez chwilę mężczyzna chciał zawrócić i dokładniej przyjrzeć się wisiorkowi, ale nie zrobił tego i poszedł w swoją stronę.

Później wpadli na siebie w jednej z uliczek prowadzących na Wzgórze Świątynne. Zapytała, czy ma ogień.

- Nie twoja sprawa.

Mijali się tego dnia jeszcze kilka razy. Ona posyłała mu wyzywające spojrzenia ponad uzbrojonymi w arafatki głowami sprzedawców, z którymi targowała się o jakieś bezwartościowe drobiazgi rozrzucone bez ładu na straganach i na ziemi w wąskich, tak bardzo świętych ulicach miasta. On spoglądał na nią obojętnie, niczym na jedną z wielu plam słońca, przedzierającego się przez dziurawe zadaszenie suku na Starym Mieście, zastanawiając się, czy pachnące i piękne włosy dają wystarczająco dużo cienia skorpionowi, żeby przeżył spiekotę dnia.

Wieczorem kupił sobie kwiaty i poszedł do Undergroundu. Kultowa jerozolimska dyskoteka nie zmieniła się przez ostatnie lata. Te same długie, wysokie stoły w sali barowej, ten sam telebim, ci sami barmani i najprawdopodobniej te same jednorazowe plastikowe kubki do piwa. Także ci sami młodzi żołnierze, podrygujący w takt muzyki z tymi samymi karabinami typu Galil na plecach.

Siedząc przy jednym ze stołów w sali barowej i dolewając po kryjomu cytrynówki do piwa, bezskutecznie przetrząsał kieszenie i mały skórzany plecak w poszukiwaniu papierosów. Rozejrzał się wokoło. Przy barze stała dziewczyna. Znajoma ze Starego Miasta. Podszedł. Wyglądała jeszcze atrakcyjniej niż rano, ubrana w krótkie szorty, których krój wydłużał, i bez tego niezwykle piękne, szczupłe nogi. Stanął przed kobietą, uprzedzając o kilka sekund dwóch izraelskich żołnierzy, zmierzających w kierunku samotnej postaci przy barze.

- Znalazłem ogień. - Spojrzał z bliska w twarz, tym razem jego uwagę przykuły pełne i szerokie usta.

Przyglądała mu się przez chwilę.

- A... to ty. - W głosie kobiety nie było niechęci.

- Nie mogę ci nic postawić, nie mam pieniędzy, ale mogę podać ci ogień.

Patrzyła uważnie, uwodzicielsko mrużąc oczy. Wyjęła z kieszeni szortów zgniecioną paczkę marlboro. Wysunęła jednego papierosa i wyciągnęła rękę w jego stronę. Drugiego włożyła do ust. Zapalili. Kiedy podawał jej ogień, pomyślał, że w takich ustach jeden obok drugiego zmieściłyby się chyba ze dwie paczki fajek. Pozwoliła mu patrzeć na swoje wargi, mając świadomość, o czym myślą mężczyźni tak długo na nie spoglądający. Nagle piękna czerwona plama rozpadła się i usłyszał:

- Może ja ci coś kupię?

- Najlepiej szałarmę. Niewiele dziś jadłem.

Drażniło ją, że ten przystojny, długowłosy chłopak zachowuje się tak, jakby wszystko, co może zaproponować mu atrakcyjna kobieta, już do niego należało.

- Chodźmy zatem.

Zsunęła się z wysokiego stołka, a skorpion podskoczył niespokojnie na piersi.

Staromodnym zwyczajem przepuścił ją przed sobą w szerokich drzwiach dyskoteki. Na zewnątrz ściemniło się już, a chłodny wieczór zatarł wspomnienie upalnego dnia. Szli w milczeniu w stronę ulicy Ben Yehuda. Wyciągnął z plecaka cytrynówkę i potrząsnął przed twarzą ślicznotki. Przyjęła butelkę bez słowa i pociągnęła spory łyk. Prawie nie dotykała szyjki, jakby piła wino ze skórzanego bukłaka gdzieś w Kraju Basków. Ten widok go zachwycił. Uświadomił sobie, że dawno z nikim nie pił. Obserwował, jak kobieta studiuje etykietę. Kupiona za grosze w sklepiku na suku wódka miała naklejoną małą, szarą kartkę. Po rosyjsku gwarantowano na niej starodawną recepturę.

- Co to za język? Rosyjski? - spytała, gdy wyraz lekkiego niesmaku zniknął z jej twarzy, a policzki, mimo ciemnej karnacji, pokryły się różem.

- Owszem.

- Jesteś Rosjaninem?

- Nie, Polakiem.

- Doskonale mówisz po angielsku.

- Moja mama była Angielką.

- Jesteś Żydem?

- Po ojcu.

- Od jak dawna w Izraelu?

- W Polsce mówimy: ciekawość to pierwszy stopień do piekła.

- W Meksyku mówimy: nie pij z ludźmi, o których nic nie wiesz.

Sięgnął do przewieszonego przez ramię plecaka. Pokazał jej podniszczony egzemplarz „Pod wulkanem”.

- Czytałam - skomentowała bez emocji. - Bohater pił sam lub z ludźmi, których znał. Równie dobrze mógłby się zapić na śmierć w Las Vegas.

- Ale wybrał Meksyk.

- To fikcja, że możemy wybrać sobie miejsce śmierci. A nawet jeśli... Czy to nie wszystko jedno, gdzie to będzie?

- Myślę, że nie.

Odniosła wrażenie, że to zdanie zabrzmiało poważniej niż poprzednie.

Przysiedli na plastikowych krzesłach jakiegoś baru niedaleko skrzyżowania Ben Yehuda i Jaffa. Gazowe latarnie, świecące jak pochodnie, dawały niewiele światła; w zamian było tu zdecydowanie cieplej. Jadł łapczywie szałarmę w picie, przepijając cytrynówką.

- Nie napiłbyś się tequili?

Kobieta zadała to pytanie w taki sposób, jakby znali się od lat.

Poczuł, jak niebo otwiera się nad pielgrzymem.

- Jasne, ale jestem bez forsy.

Czuł już ciążenie powiek i lekki niedowład nóg, a świat się kołysał, jak zawsze, gdy wypijał sam ponad trzy czwarte litra mocnego alkoholu. Tequila jednak w takim stanie powodowała zazwyczaj powrót sił witalnych. Tliła się w nim wprawdzie świadomość ciężkiego poranka, ale nadzieja na palący gardło smak nie pozwalała przejmować się tym zbyt długo. Zresztą czuł, że jeśli nie sponiewiera się dziś doszczętnie, to nie zaśnie.

- Nie szkodzi - powiedziała, przyglądając mu się uważnie, być może rozumiejąc, że propozycja trafiła na podatny, aczkolwiek mocno już przeorany grunt. W końcu jednak wzruszyła w duchu ramionami i udali się na poszukiwania jakiegoś otwartego sklepiku, jednego z tych, w których alkohol na półkach jest zawsze zakurzony.

Kupili butelkę jose quervo, kilka cytryn, pół kilograma soli i dwa jednorazowe kieliszki.

Pół godziny później siedzieli na murach, spoglądając na tonącą w cieniu Ścianę Płaczu i rozjarzoną złotem Kopułę na Skale. Naprzeciwko rozciągała się Dolina Cedronu, oświetlona o tej porze jedynie światłami lamp niedalekiej drogi.

- Salud! - podniósł kieliszek.

Uśmiechnęła się delikatnie.

- Y pesetas. Como te Ilamas?

- Nie znam hiszpańskiego.

- Jak ci na imię? - powtórzyła po angielsku.

- Dawid.

- A mnie Maria.

Dawidowi wydało się, że skorpion, gładzony długimi palcami po bursztynowym, nierównym pancerzu, zamruczał sennie. Siedzieli tak i gadali do świtu, a Maria nieznośnie piękniała z każdym wychylonym przez Dawida kieliszkiem. Czuł, że podoba się Meksykance. Kilka razy objęła go przyjaźnie, raz, opowiadając o nieszczęśliwym dzieciństwie, ułożyła głowę na jego ramieniu. Kiedy Dawid zwierzał się ze swoich alkoholowych kłopotów, niespodzianie zaczęła gładzić go po włosach. On kilka razy dotykał skorpiona i mówił do niego. Wówczas Maria zamykała śliczne oczy, jakby nie chcąc przeszkadzać.

Nagle zniknęła; a może to on sobie poszedł? W każdym razie Dawid jest już sam i stoi, opierając się rękami o mur w szarej uliczce. Trzech żołnierzy, wcale nie jasnowłosych, zatrzymuje przechodniów chyba na okoliczność wypadających z bramy tapczanów, krzeseł, stołów i ubrań. W biały dzień, na oczach gapiów o wrogich, zaciętych arabskich twarzach, uzbrojeni ludzie meblują tym ulice Starego Miasta. Ze schodów i okien dziesiątki oczu oglądają spektakl, wywracający do góry nogami przyjęte powszechnie wartości. Patrzą z wysokości w zastępstwie swojego Boga, aby kiedyś dać świadectwo, gdy już usiądą z nim przy szklance przesłodzonej miętowej herbaty.

Dawid powoli szedł w kierunku bramy, z której rzeczy wylatywały jak wystrzeliwane z armaty. Jeden z żołnierzy zastąpił mu drogę, przywitał uśmiechem uniesionych brwi i poprawną angielszczyzną poprosił, aby nieproszony gość się oddalił.

- Ale ja tam. - Dawid wskazał na czerń bramy i skrzywił się w uśmiechu typu tequila. Niejasnowłosy chyba nie zrozumiał bełkotu, ale gest Dawida był jasny jak poranek.

- Tam nic nie ma - rzekł żołnierz, do którego tymczasem dołączył drugi nie jasnowłosy.

Uśmiech tequila.

- Chcę się dowiedzieć - Dawid zaczął napierać na żołnierzy, próbując utrzymać równowagę - jak te rzeczy zamierzają wrócić do bramy?

Niejasnowłosy usiłował wydobyć od Dawida informację na temat miejsca jego zamieszkania. Ten odbełkotał coś niezrozumiale. Drugi żołnierz powiedział, że on wie, że się kręci, biorąc jednocześnie Dawida pod rękę. Roześmiali się. Wyprowadzili.


Jerozolima, następnego dnia


Obudził się w południe. Muezin, wzywający do modlitwy przez charczący megafon, bezwzględnie przeczesywał jego umysł. Co chwilę dołączali kolejni. Muzułmański spisek - pomyślał złośliwie. Słońce grzało niewiarygodnie. Murek, pod którym spał na dachu arabskiego hostelu na Starym Mieście, dawał niewiele cienia. Głowa, rozgrzana długim snem w gorącym słońcu, bolała nieprzytomnie. W ustach czuł coś jakby niedojedzone reszki szczurzej sierści. Usiadł, opierając się plecami o murek, ale zakręciło mu się w głowie, więc położył się z powrotem i znowu poczuł, jak puchnie mu mózg. O drugiej powinien być w Tel Awiwie. Nie miał na to najmniejszej ochoty. Wprawdzie właściciel polskiej księgarni, w której pracował, na pewno wypłaciłby coś a conto i wspomógł tym samym żałosne finanse Dawida, ale porządkowanie kartotek z dawno zwietrzałymi wolnościowymi hitami polskich autorów emigracyjnych wychodziło mu bokiem. Zresztą ciągłe dopominanie się o pieniądze przyniosło już oczekiwany skutek: wszyscy sądzili, że jest biedny. Poza tym dość często zdarzało mu się nie docierać do pracy, więc jego nieobecność nikogo nie zdziwi. Polscy robotnicy, współlokatorzy z wynajętego mieszkania, zorientują się, że go nie ma, najwcześniej za trzy dni, a i wtedy będzie im to całkowicie obojętne. Nie przepadali za nim, a on nie znosił ich szczerze. Gardził nimi tak bardzo, że nawet nie podkradał im jedzenia. No i nigdy z nimi nie pił. Polscy gastarbeiterzy to plemię wyjątkowo odpychające. Jego alergiczna reakcja na ich utajony antysemityzm zawsze po wódce kończyła się bójką. Może nie do końca walczył o sprawę. Po prostu lubił się bić.

Pomyślał o Marii. Zostawiła numer telefonu do hotelu King David, w którym się zatrzymała. No tak, wynajęcie pokoju tam jest równoznaczne z informacją: „Witaj, jestem obrzydliwie bogatym snobem”. Przez chwilę miał zamiar zadzwonić i umówić się na wieczór, ale z doświadczenia wiedział, że wraz z powolnym otrzeźwianiem straci ochotę na spotkanie z nową znajomą. Zresztą nawet obecność pięknej Meksykanki nie mogła przytłumić potrzeby ciszy. Wprawdzie wczorajszy wieczór pozostawił pewien niedosyt, ale dojrzała kobiecość Marii działała mu na nerwy. Mogła mieć dwadzieścia osiem, może trzydzieści lat i jak dla niego była zbyt osadzona w realiach świata, który rozpieszczał ją od dzieciństwa. Córka bankiera, robiącego podejrzane interesy w Stanach, samodzielna, bogata dziennikarka z Mexico City. Zorientowana na przyjemność i chyba trochę zagubiona w Kraju Ducha, który niezbyt szczęśliwie wybrała na miejsce parotygodniowego wypoczynku.

- Zmienić pieniądze? Marki, dolary?

Młody Palestyńczyk, Rashid, siostrzeniec właściciela hostelu, wszedł na dach.

- Dzięki, nie mam pieniędzy.

- Kiedy przyjedziesz znowu?

- Jeszcze nie wyjechałem!

Arabski akcent młodzieńca drażnił Dawida.

- Jesteś niegrzeczny dla gospodarza - rzekł Rashid.

Wilgotne oczy wyrażały gniew.

- Zabijesz mnie?

Palestyńczyk zamarł na ułamek sekundy.

- Lubimy cię z wujkiem. Przyjeżdżasz tu od roku. Przyzwyczailiśmy się. Jesteś... masz... jak to mówicie, syndrom Jerozolimy. Ale więcej tu nie przychodź... Dziś odprowadził cię jakiś wojskowy...

- Dobrze, więcej się nie zobaczymy. - Dawid przerwał przemowę i kontynuował zwijanie śpiwora. Minął Araba, nie zwracając na niego uwagi. Pieniądze zostawił na drewnianej półce na dole.

Ciekawe, pomyślał, wychodząc w spiekotę, co ten mały rozumie, mówiąc: syndrom Jerozolimy? Od bardzo dawna, Dawida na pewno nie było jeszcze na świecie, na tym świecie, notowano świadectwa o ludziach, których to miasto obezwładniło i którym odebrało rozum. Przypomniał sobie historię o pewnej Angielce, która z dokładnością zegarka, co pewien czas - pewnie o piątej - wychodziła na Mount Scopus i oczekiwała nadejścia Mesjasza, rzecz jasna z filiżanką herbaty. Gdzież to jeszcze było?... Aha... Stary, poczciwy Tomasz Mann o innym mieście: „w jego murach czai się «utajona, duchowa epidemia»”. Tamta Angielka i szeregi innych jerozolimskich świrów to psychiatryczny syndrom. Dobry Mann to strach przed nazizmem i sto innych strachów rozchwianej wyobraźni, a ten arabski szczeniak, co on myśli, kiedy mówi: syndrom Jerozolimy?

Stare Miasto tętniło życiem. Gdyby nie wzmocnione posterunki przy wejściu na przykład pod Ścianę Płaczu, można by pomyśleć, że w kraju, który nigdy przecież nie zaznał pokoju, nie dzieje się nic szczególnego. Wychodził ze Starego Miasta przez tunel właśnie pod Ścianą Płaczu. Trzech żołnierzy kłóciło się o coś z arabskimi kobietami. Nagle najstarsza z nich wykrzyknęła jakieś zdanie w swoim języku. Jeden z żołnierzy, szpakowaty podoficer, zrozumiał jej słowa. Spojrzał na nią przeciągle. W oczach miał śmierć. Dawid gdzieś już widział tak patrzących ludzi.


Tel Awiw, tego samego dnia


Wyjechał autobusem za miasto. Mimo ostrzeżeń władz i znajomych nadal podróżował autostopem. Wprawdzie, zwyczajowo już, Izraelczycy brali prawie wyłącznie żołnierzy, ale arabscy kierowcy wielkich ciężarówek wciąż umilali sobie podróż towarzystwem przypadkowych turystów. Stanął kilka metrów za przystankiem autobusowym. Godzina oczekiwania w skwarze dała mu się we znaki, utrzymując w nieznośnie wysokiej temperaturze mózg i oczy, i nogi. Nagle z trzeciego pasa, przecinając drogę, nie bacząc na ostre hamowania i klaksony innych użytkowników jezdni, zjechało w jego stronę srebrne subaru i zatrzymało się na poboczu. Charakterystyczne tablice rejestracyjne oznaczały samochód z wypożyczalni.

No to jedziemy, pomyślał, zmierzając w jego kierunku.

Za kierownicą siedziała Maria.

- Cześć - rzuciła z jasnym uśmiechem, wychylona w kierunku otwartego okna od strony pasażera. - Stęskniłam się za tobą.

- Cześć! Spadasz z nieba... Nie boisz się prowadzić na kacu?

- Nie mam kaca. To ty schlałeś się do nieprzytomności.

- Mam nadzieję, że nie uwłaczyłem... - Nieszczerą wypowiedź poparł słodkim uśmiechem.

- Niestety nie - odrzekła czule.

Roześmiali się obydwoje. Srebrny skorpion zatańczył w powietrzu, a Dawid poczuł przemożną potrzebę dotknięcia go w geście powitania.

- Podrzucisz mnie w stronę Tel Awiwu?

- A jak myślisz? Naraziłam życie, żeby się tu zatrzymać.

- Wycieczka do Tel Awiwu? - spytał, kiedy milczenie stało się nieprzyjemne.

- Na kilka dni. Później do Galilei. Mieszkasz w Tel Awiwie?

Miał wrażenie, że opowiadał o sobie bardzo dużo poprzedniego dnia, ale pijackie zwierzenia zlały się w całość z pseudofilozoficznymi wywodami na temat axis mundi, które snuł, patrząc na Kopułę na Skale.

- Myślałem, że wczoraj opowiedziałem ci wszystko.

- Wiele, ale jeśli chodzi o mieszkanie, utrzymywałeś, że mieszkasz pod axis mundi. Przy okazji, niedokładnie zrozumiałam wczoraj, co pod tym pojęciem rozumiesz.

- Axis mundi to zbiór nieruchomych punktów w centrum wszechświata, z których każdy jest bardziej nieruchomy niż ten, na którym zawieszono wahadło Foucaulta.

- Mhm. A gdzie mieszkasz?

- No więc mieszkam w Tel Awiwie. Po co dawałaś mi numer telefonu, skoro miałaś wyjechać?

- Czekała tam na ciebie wiadomość, w którym hotelu w Tel Awiwie się zatrzymałam.

- Pięknie kłamiesz.

- To prawda.

Dwuznaczność tej wypowiedzi znowu ich rozbawiła. Spoglądał na Marię. Miała śliczny profil i bardzo krótką spódniczkę. Na kacu Dawid był niepoprawnym erotomanem. Nie mógł oderwać wzroku od nóg, kiedy lekko je rozszerzała w czasie zmiany biegów. Zauważyła to, ale nadal zachowywała się bez skrępowania.

- Podobam ci się? - spytała z czarującym uśmiechem.

- Owszem. Bardzo. - Dawid odwzajemnił się grymasem, mając świadomość, że żadna guma do żucia nie zabije odoru resztek niestrawionego szczura. Zresztą cała skóra wydzielała wraz z potem zapach alkoholu.

- Masz dziewczynę?

- Mam wszystkie kobiety. A ty masz jakiegoś przyjaciela?

- Miałam. Właśnie leczę złamane serce - odrzekła niefrasobliwie.

- Zostawił cię dla dziesięć lat młodszej złotowłosej piękności, sekretarki w firmie swojego ojca?

- Coś w tym rodzaju.

- Posłuchaj, piliśmy z jednej butelki i możemy sobie darować rozmowę w stylu scenariuszy nie najlepszych melodramatów.

- Jeśli tak, to powiedz mi, co tak naprawdę robisz w Izraelu?

- Nic szczególnego. Pracuję w księgarni i podróżuję autostopem.

- W Polsce nie ma pracy dla mówiących biegle po angielsku, młodych i, sądząc po sylwetce, wysportowanych mężczyzn?

- Nie byłem w Polsce od dwóch lat. Nie wiem, jak tam teraz jest. Podobno jesteśmy tygrysem Europy, a będziemy drugą Japonią.

- Dlaczego wyjechałeś?

- Znudziło mi się to, co robiłem.

- A co robiłeś?

- Już nie pamiętam.

- Nie wierzę ci, ale i tak jesteś znacznie bardziej przyjazny i szczery niż na początku naszej znajomości. Coś chcesz za tą maską cynizmu schować. Przed czymś uciekasz...

- Boże, przestań. Czuję się jak u psychoterapeuty.

Wjechali na przedmieścia Tel Awiwu.

- Dokąd cię zawieźć?

- A dokąd jedziesz?

- Do hotelu Prima Astor. To gdzieś nad morzem. Podobno przyzwoity i tani, a ten King David uderzył mnie mocno po kieszeni.

- Nie jest nam po drodze. Wysiądę przy najbliższym przystanku autobusowym. Dzięki za podrzucenie.

- Liczyłam na to, że pokażesz mi miasto.

Zawód w głosie nie był udawany.

- W Tel Awiwie nie ma na co patrzeć - znowu rzucił okiem na uda Meksykanki i na skorpiona, który zdawał się patrzyć wyczekująco - ale może zaprosisz mnie na kolację?

- Chętnie. Przyjedź do Prima Astor wieczorem.

- O siódmej?

- Niech będzie.

Pocałowała go w policzek na pożegnanie, przywierając lekko bokiem. Poczuł twardą pierś na swoim ramieniu i chłodny dotyk metalu na skórze. To skorpion przypominał o swojej obecności. Dawid nie potrafił odpowiedzieć sobie samemu, które dotknięcie spowodowało, że zadrżał.


Dawid nie zadaje sobie żadnych pytań, które mogłyby komplikować życie. Gdyby miał się scharakteryzować w kilku słowach, najpewniej powiedziałby, że jest człowiekiem niemal doskonale obojętnym. Dodałby, że można znaleźć dla niego setki pierwowzorów literackich, ale po co? Nie jest postacią wymyśloną. W każdym razie nie w potocznym rozumieniu. Jego charakter nie dojrzewał w głowie jakiegoś artysty, w zaciszu gabinetu pełnego nieczytanych mądrych rozpraw i zaczytanych kolorowych czasopism. Podobnie jego historia nie jest fikcją. Właściwie jest to udramatyzowany - w sensie formy dramatycznej - reportaż. I tylko tak należy ją czytać.

- Pytała o ciebie policja. - Pani Luba podniosła głowę znad sterty czasopism. Zmarszczki pod jej ciemnymi oczami pogłębiały się z dnia na dzień. Żydówki potrafią pięknie się starzeć. W końcu niewielu z nich udało się dożyć sędziwego wieku w czasach, gdy takie oczy były wyrokiem śmierci. To jest starość, którą trzeba czcić i pielęgnować. Kiedyś pani Luba długo i w milczeniu przyglądała się młodej dziennikarce, która przyjechała, aby nagrać wywiad z właścicielem polskiej księgarni. Miał wątpliwe szczęście pochodzić z Drohobycza, więc każdy chciał się dowiedzieć, czy pamięta Brunona Schulza, który w jego miasteczku uczył rysunków. Niestety, siwy właściciel księgarni pamiętał wiele innych rzeczy, ale nauczyciela Schulza prawie w ogóle, wobec czego dziennikarze i badacze prawdy odchodzili niepocieszeni. Tak więc pani Luba przyglądała się młodej dziennikarce, która nieustannie wracała do Schulza, nie mogąc pojąć, jak można nie pamiętać i tak dalej, i nagle zwróciła się do dziewczyny: „Masz bardzo piękne czarne włosy, nie przeżyłabyś okupacji”. W tym zdaniu była opowieść o siostrach i rodzicach pani Luby, no i o Brunonie Schulzu rzecz jasna.

- Izraelska? - zapytał Dawid.

- A jaka? Niemiecka tu nie chodzi - odburknęła kobieta, zniecierpliwiona banalnością pytania.

- O co pytali?

- O nic, chcieli się z tobą zobaczyć. Co znowu zbroiłeś?

- Ogłosiłem w prasie, że Lech Wałęsa to transseksualista.

- Co ty powiesz? A mnie się wydawało, że ma żonę i dzieci.

- To wszystko agenci, pani wie, dla kamuflażu. Tylko jedno dziecko jest prawdziwe. Adoptowali je z przyjacielem.

- Które?

- Nie mogę powiedzieć.

- To nie mów, ale nie zapiszę ci nic w spadku. I powiem szefowi, że znów się spóźniłeś.

- Przecież pani wie, że on mnie nie wyrzuca tylko dlatego, żeby mi nie sprawić przyjemności. No, ale teraz, kiedy mnie aresztują i powieszą, nie będzie miał wyjścia.

- Dobra, dość tych swawoli. Bierz się do roboty.

W oszklonym kantorku po przeciwnej stronie podziemnego korytarza czekała na Dawida sterta książek do opisania. Dla każdej należało sporządzić kartę biblioteczną i umieścić we właściwym miejscu na półce. Przystąpił do pracy, jednak już po półgodzinie litery tańczyły mu przed oczami jak skacowane. Zamknął pomieszczenie, pomachał pani Lubie przez szybę i zanim zdążyła wstać zza biurka, wychodził już po schodach na zewnątrz. Przebiegł przez ruchliwą ulicę. Z przystanku naprzeciwko odjeżdżał autobus. Dawid zdążył go zatrzymać, nim nabrał prędkości. Kierowca otworzył drzwi i wręczając bilet, klął pod nosem po rosyjsku. Dawid pomyślał, że jeszcze się nie przyzwyczaili, iż połowa mieszkańców Ziemi Świętej mówi po rosyjsku. Gdyby nie ważniejsze sprawy zajmujące go w tym momencie, odgryzłby się szoferowi wiązanką, której kiedyś nauczyli go Czeczeni.

Na następnym przystanku wysiadł jako pierwszy i skręcił w mało uczęszczaną przecznicę. Na rogu znajdowała się kafeteria oszklona ze wszystkich stron. Wszedł do niej. Przez chwilę stał za drzwiami, obserwując ulicę. Nikt za nim nie szedł. Lub nie zdążył. W sklepiku obok kupił kartę telefoniczną i wodę mineralną. Najbliższym autobusem pojechał do Bnei Brak. Była piąta po południu i w dzielnicy ortodoksów najłatwiej było zauważyć ogon. Znalazł aparat telefoniczny i wykręcił numer do przyjaciela, do Polski.

- Cześć, to ja.

- Wszelki duch... Co cię sprowadza?

- Czy ktoś mnie szukał? Zostawiał jakieś informacje?

- Nie, od ponad pół roku nikt o ciebie nie pyta i nikt nie dzwoni.

- Żadna policja? Nawet dzielnicowy?

- Żywy duch. Nie... czekaj, jakiś miesiąc temu była Jola...

- Twierdzi, że nie może beze mnie żyć?

- Coś w tym guście.

- Ale jakoś żyje?

- Jak by ci to powiedzieć... podobno całkiem nieźle.

- No widzisz, da się. Powiedz jej, że wykonuję tajną misję na Bliskim Wschodzie. Ona uwielbia takie historie.

- Dobrze, a skąd dzwonisz?

- Z Bliskiego Wschodu.

- Aha. Kiedy wpadniesz na piwo?

- Za trzy lata.

- No to czekam.

- No to pa.

Współlokatorzy już powinni być w domu. Telefon odebrał Jacek, najbardziej zaciekły antysemita.

- Cześć, to ja.

- W coś ty nas wpakował, palancie? Mieszkanie wywrócone do góry nogami, gliny w twoim pokoju...

Jacek zamilkł. Ktoś najwidoczniej odebrał mu słuchawkę. Po chwili Dawid usłyszał obcy głos, mówiący po angielsku z izraelskim akcentem.

- Halo, halo... Panie Arbogast, mówi inspektor Sherer, chcielibyśmy zamienić z panem kilka słów...

- Nie mam nic do powiedzenia. A ten facet, któremu wyrwał pan słuchawkę, nienawidzi Żydów. Jego ojciec był folksdojczem.

Rozłączył się. Policjant posłużył się nazwiskiem z angielskiego paszportu. Niedobrze. Minęła szósta. Przypomniał sobie o spotkaniu z Marią. Dobrze. Tyle dobrze. Przesiadając się dwukrotnie, parę minut po siódmej dotarł do hotelu Prima Astor. W holu zadał kilka nieistotnych pytań recepcjoniście, wziął wizytówkę i pożegnał się grzecznie. Z aparatu oddalonego o kilkanaście metrów zadzwonił, prosząc o połączenie z pokojem Marii. Nie odebrała. Zostawił na hotelowej sekretarce informację, że wygrzewa się na plaży dwieście metrów od hotelu i czeka na nią.

Przyszła po dwudziestu minutach. Uśmiechnięta i piękna, w brzoskwiniowym kostiumie kąpielowym i narzuconym nań zwiewnym płaszczyku z jedwabiu. Odruchowo spojrzał na jej piersi; skorpion zniknął.

- Nie sądziłam już, że zadzwonisz. Brałam kąpiel i chciałam iść na kolację z radcą prawnym meksykańskiej ambasady, który przyjął za punkt honoru opiekować się mną i dzwoni co pół godziny. Potem myślałam, jak cię tu znajdę, ale na szczęście wyróżniasz się w tłumie tymi dżinsami...

- Maria, stop. Znamy się już dwa dni, ale jeszcze nie słyszałem, abyś wypowiedziała tyle słów naraz. Jesteś zdenerwowana, coś się stało?

- Po prostu bałam się, że nie zadzwonisz. Miałam zaraz rano jechać do tej polskiej księgarni...

- Tak bardzo zależy ci na naszej znajomości? - spytał, pomyślawszy, że dość tej zabawy.

- Trochę - odrzekła, patrząc w bok. - Wiem, że to niedobrze, żeby kobieta mówiła takie rzeczy...

- Cicho. Ćśśś. Możemy sobie powiedzieć wszystko, ale nie tu.

- A gdzie?

- Czy ja wiem, może w Eilacie?

- Chciałbyś ze mną pojechać do Eilatu? - Wydawała się zaskoczona. - Kiedy?

- Zaraz. Rano moglibyśmy nurkować w Morzu Czerwonym.

- Nie mogę tak nagle zmienić planów.

- Szkoda. Ja jadę do Eilatu.

- Poczekaj... Mogę spróbować, wykonam parę telefonów, odwołam spotkania...

- Żadnych telefonów. Zadzwonisz z Eilatu, zresztą jutro wieczorem będziemy z powrotem.

- Jesteś szalony!

- Nie, raczej trochę zakochany.

Nie odpowiedziała. Przyglądała mu się długo i przenikliwie.

- Nie bój się, gdybym chciał zrobić ci krzywdę, miałem po temu dość okazji - przerwał milczenie. - Po prostu mam ochotę na romantyczną przygodę z piękną kobietą.

- Daj mi pół godziny. Zaparkowałam za hotelem. Poznasz auto?

- Jasne. Tylko mam prośbę, nie dzwoń nigdzie. Niech to będzie tajemnica. Po prostu zniknijmy na jeden dzień.

- Dobrze. Spotkamy się przy samochodzie.

Plan miał duże szansę powodzenia. Jeśli nic się nie zmieniło, granicę zamykają o północy. Piętnaście minut później Dawid byłby na terenie Egiptu. Około południa w Kairze. Tam się pomyśli, co dalej. Wiedział, że sprawność służb izraelskich, a szczególnie policji, to mit. W ciągu jednego dnia nie zawiadomią granicy. Najwyżej zwiększą środki ostrożności na lotnisku i w porcie w Hajfie. Zresztą, jeśli szukają go na podstawie międzynarodowego listu gończego, to nie będą się szczególnie wysilać. Chyba że.... Nie, nie mogą wiedzieć. O wizę egipską postarał się wcześniej, aby nie wzbudzić podejrzeń. Tyle że w ciągu paru dni ustalą, iż opuścił Izrael i zniknął na Synaju. Zanim zawiadomią Egipcjan, jeśli w ogóle to zrobią, on już będzie daleko. Nie spodziewał się też kłopotów ze strony rutynowych patroli na drodze do Eilatu. W tym kraju dobra współpraca policji z wojskiem jest ostatnią rzeczą, jakiej się należy spodziewać. Ponadto to tylko cztery godziny jazdy.

- Możemy ruszać. - Maria zjawiła się przy samochodzie jak duch.

- Ja poprowadzę.

- Myślałam, że lubisz przyglądać mi się, kiedy jadę.

Miała na sobie bardzo krótką spódniczkę, podobną do tej, w której przywiozła go do Tel Awiwu. Mimo woli uśmiechnął się. Pod kremową koszulką wyraźnie rysował się kształt wisiorka. Jakby od niechcenia dotknął łańcuszka i pociągnął do góry, pozwalając, aby skorpion znowu zajął należne mu miejsce, podkreślając piękno piersi Marii, które zdobiły w tej chwili także twardniejące z niewiadomego powodu sutki. Zwierzę przez chwilę mościło sobie legowisko, szukając cienia.

- Owszem, ale zdaje mi się, że wypiłaś mocnego drinka dla kurażu. Nie chciałbym, aby zwykła kontrola drogowa zepsuła nam szaloną przygodę.

- Racja. Jedź. - Z dziwnym zmieszaniem w głosie i niezbyt rozumiejąc zachowanie Dawida, czułym gestem przykryła skorpiona dłonią.

Postanowił jechać przez Jerozolimę, a następnie wzdłuż Morza Martwego. Była to wprawdzie droga nieznacznie dłuższa, ale liczył na mniejszą liczbę blokad drogowych niż w okolicach Strefy Gazy i na pustyni Negev wokół Beer Shevy. Poza tym na tej trasie jest dużo więcej turystów, a tłum jest najwierniejszym przyjacielem uciekiniera. Maria z entuzjazmem przyjęła ten wybór.

- To podobno przepiękna trasa.

- Podobno.

Do Ein Gedi droga była spokojna, a rozmowa toczyła się gładko. Dawid pozwolił sobie nawet na delikatny flirt. Po dwóch godzinach żałował, że ma tak mało czasu. Maria nie pozostawiała złudzeń, że nie miałaby nic przeciwko zacieśnieniu ich znajomości. Zbliżali się powoli do blokady.

- Zobacz, ile tu wojska. - Przyjaciółka Dawida posyłała przystojnym Izraelczykom przeciągłe spojrzenia. Betonowe przeszkody były ustawione tak, aby wolno przejeżdżali wzdłuż przyglądających się Marii żołnierzy. Mimo że całkiem niespodzianie nie w smak mu było prowokacyjne zachowanie Meksykanki, która odsunęła siedzenie do tyłu i wyłożyła swoje śliczne nogi na przednią szybę, musiał przyznać, że zabieg ten skutecznie odwracał uwagę Izraelczyków od jego osoby. Na szczęście nikt ich nie zatrzymał, aby zamienić choć słowo z piękną nieznajomą. Za blokadą Dawid ostro dodał gazu.

- Śpieszymy się gdzieś? - lekko zapytała Maria.

- Miałem wrażenie, że chciałabyś tu zostać dłużej.

- Zazdrosny? - kontynuowała pytanie tym samym tonem.

- Nie można odmówić ci spostrzegawczości.

- Jestem dziennikarką.

- A może superszpiegiem?

W odpowiedzi roześmiała się perliście. Wzięła jego rękę i włożyła między swoje nogi tak wysoko, że poczuł bardzo intensywne ciepło. Przesunął dłoń jeszcze wyżej, aż oparł się o miękkie i przysłonięte wąskimi majteczkami łono. Nie przeszkadzała mu. Rozsunęła nogi szeroko, pozwalając palcom dostać się pod figi. Była bardzo wilgotna. Odrzuciła głowę, zamknęła oczy. Gdy wszedł w nią dwoma palcami, jęknęła głośno. Zbliżali się do skrzyżowania. Musiał zredukować bieg. Kiedy chciał powtórnie jej dotknąć, odsunęła jego rękę. Rozpięła mu rozporek i dotknęła członka. Przeszedł go dreszcz. Miała smukłe i sprawne palce. Bardzo podniecony, musiał przyhamować. Jechał wolno. Odrzuciła włosy do tyłu i wsunęła głowę pod prawą rękę Dawida. Bardzo mocno ściskając wargami, zsunęła mu napletek. Poczuł język. Zahamował gwałtownie. Samochód za nimi zatrzymał się z piskiem opon. Przejeżdżająca mimo ciężarówka zatrąbiła przeciągle. Nagle dookoła zrobiło się bardzo głośno. Maria podniosła głowę.

- Ale hałas... Ruszaj.

- Chciałbym tu gdzieś zjechać.

- Zatrzymasz się w Eilacie. Będziemy mieć dużo czasu.

Nie odpowiedział. To dlatego właśnie mężczyźni kochają dziwki. Nie ma wątpliwości, że się uda. A Maria wydawała się pierwszorzędną dziwką.


Dawid Arbogast jeszcze nie wie, że stracił głowę. Maria okaże się dziwką nie tylko pierwszorzędną, ale również bardzo ekskluzywną i bardzo kosztowną. Jeśli reszta drogi upłynie im w milczeniu - a bardzo wiele na to wskazuje - to może się okazać, że uciekinier postanowi zmodyfikować swój plan. No cóż, nawet ludzie cechujący się prawie doskonałą obojętnością dla spraw tego świata muszą mieć chociaż jeden słaby punkt. W innym razie nie powstawałyby trzymające w napięciu reportaże.

Wjechali do Eilatu. Zapewne pozostanie tajemnicą, dlaczego ta nudna i zapyziała mieścina jest jedną z atrakcji turystycznych dawnej Ziemi Świętej. Przez resztę drogi, która upłynęła im w milczeniu, Dawid gorączkowo zastanawiał się, jak dokończyć sprawę z Marią. Do zamknięcia granicy zostało niecałe pół godziny. Jeśli chce zdążyć, a jednocześnie nie wzbudzić podejrzeń, powinien natychmiast zniknąć. Oczywiście żadna dupa, nawet nieziemska, nie może wpłynąć na jego plany, ale pamięć o zachowaniu Marii i o jej wargach tkwiła w nim bardzo głęboko. Przelecieć i umrzeć - przypomniał sobie pierwsze wrażenie na widok jej osoby. Dosłowność tego stwierdzenia poraziła go.

- Znajdziemy jakiś hotel? - zapytał.

W pensjonacie, który ujął ich ciszą, nalał na przezroczyste kostki lodu grzechoczące w kryształowych szklankach Jacka danielsa z małych buteleczek, które znalazł w barku. Unieśli drinki w geście pozdrowienia i pierwszy raz od długiego czasu spojrzeli sobie w oczy. Ich wargi zbliżały się do brzegów szklanek, ale ich nie dotknęły. Odstawili burbona prawie równocześnie.

W życiu nie kochał się tak namiętnie. Oprócz podniecenia czuł konieczność tulenia do siebie tej kobiety i trzymania w mocnym uścisku, gryząc, niemalże połykając gęste włosy. Kilka razy zabolało, kiedy skorpion przypominał mocnym ukłuciem o swojej obecności. Orgazmy, które przeżyła we wszystkich dostępnych miejscach pokoju hotelowego, oddała z nawiązką. Niski szelest rozkoszy, wyrywający się z ust, brzmiał jak jazzowe solo na altówce, niepokojąco wibrujące wokół mocnych skurczów lędźwi, przypominających rytmiczne odgłosy bębnów. Naprawdę, pieprzyła się magicznie. Ostatnie, głośne już okrzyki, kneblowane jakby ze wstydem namiętnymi pocałunkami, i dźwięk uderzających o siebie ciał, brzmiały jak owacja na stojąco.

Zasnęli wycieńczeni.

Dawid obudził się przed piątą. Odgłos wody z prysznica w łazience uświadomił mu, że Maria nie śpi. Po chwili zjawiła się, owinięta w kąpielowy ręcznik. Patrzyli na siebie długo, bez uśmiechu.

- Nie śpisz - powiedziała.

- Nie. Zamierzam wyjść na spacer.

- Mogę ci towarzyszyć?

- Niechętnie. Lubię spacerować sam, nad ranem w obcym mieście.

- Dobrze. Kiedy wrócisz?

- Spotkajmy się o siódmej na śniadaniu.

- Stoi.

Bardzo szybko opuścił hotel. Granicę otwierano za godzinę. Powinien się pojawić punktualnie. Kilka kilometrów pokonał biegiem. Nagle zatrzymał się. Uświadomił sobie, że nie zobaczy Marii już nigdy. Po raz pierwszy w życiu pomyślał, że został zaczarowany. Dawid Arbogast musiał przyznać przed samym sobą, że nie potrafi myśleć o Meksykance jak o kobiecie, którą po prostu udało mu się przelecieć. Nawet słowo „przelecieć” wydało mu się obrzydliwie nie na miejscu. Zapalił papierosa. Pierwszego tego rana, więc lekko zakręciło mu się w głowie. Nie przyszło mu wprawdzie na myśl, że powinien zawrócić, ale stał tak bez sensu przez prawie dziesięć minut. Wreszcie ruszył, nie śpiesząc się, powoli. Na przejście graniczne dotarł kwadrans po czasie. Znalazł dobrze oświetloną ławkę, usiadł i udawał, że drzemie. Po chwili udał, że się budzi. Wyjął następnego papierosa. Powinien natychmiast pójść na posterunek graniczny, ale wolał tak siedzieć i palić. Postanowił nie podejmować żadnych decyzji. Chciało mu się tulić do Marii i spać.

Wielki pakunek, leżący obok ławki, po paru minutach okazał się śpiącym młodym Anglikiem, który również czekał na otwarcie granicy. Najpierw ze śpiwora wysunęła się krótko ostrzyżona, lekko łysiejąca głowa; jej właściciel długo pocierał oczy ręką. Rozejrzał się i dostrzegł Dawida.

- Cześć, mówisz po angielsku? - zapytała głowa z najczystszym oksfordzkim akcentem.

- Owszem.

- To fajnie. Mam na imię Edward. Pochodzę z Londynu.

Dawid zastanowił się przez chwilę. Początkowo chciał przekroczyć granicę z polskim paszportem. Ale chyba nadarzała się okazja...

- Super! Ja także jestem londyńczykiem. Dawid. - Arbogast podniósł się z ławki i wyciągnął rękę w stronę Edwarda, a ten uścisnął ją mocno. Zaspane oczy Anglika wpatrywały się w Dawida z nadzwyczajną uwagą.

- Zaraz, zaraz... czy my się nie znamy? Z której części Londynu pochodzisz? Masz dziwny akcent.

- Opuściłem dobre miasto jeszcze w szkole i przeniosłem się z rodzicami za granicę.

- Dałbym sobie uciąć rękę, że gdzieś cię już widziałem. Mam genialną pamięć do twarzy.

- To raczej niemożliwe, byłem w Londynie później może raz w ciągu piętnastu lat.

- Poczekaj, poczekaj, nie mogę się mylić. Nie mieszkałeś przypadkiem przy Alexandra Park?

- Niedokładnie. - Teraz i Dawid przyglądał się koledze, starając się zachować ostrożność. - Ale niedaleko, przy Crouch Hill.

Edward wyjątkowo się ożywił, klasnął w dłonie i wykrzyknął:

- Ale do szkoły chodziłeś na Tottenham?!

- Tak było! Skąd wiesz? - Powoli, pomyślał Dawid, wolniej!

- Pamiętam cię, chłopie! Byłeś dwie klasy niżej, graliście z nami w piłkę o puchar szkoły. Zdaje się, że stałeś na bramce...

To nie jest blef - pomyślał Dawid - facet jest naprawdę przekonany, że mnie zna. Z trudem tłumił śmiech, cóż za naiwniak. I dobrze.

- Edward, Edward... byłeś napastnikiem, z lewej? - zapytał Dawid, a jego twarz wyrażała wahanie.

- Ofensywny pomocnik, na środku. - Na twarzy Edwarda zagościła niekłamana radość. - Ale nam wtedy dokopaliście. Ile to lat? Dwadzieścia?

- Coś koło tego - potwierdził Dawid, nadal kręcąc głową z niedowierzaniem. - Chyba nie pamiętam cię dokładnie.

- Ale ja cię pamiętam. Miałeś krótkie włosy... poczekaj, pamiętasz wynik?

- Nie bardzo, ale wygraliśmy.

- Poczekaj, poczekaj... - gorączkował się kolega ze szkoły. - Wsadziliście nam trzy albo i cztery, ale my strzeliliśmy honorowego... w okno...

- Chyba mam! To ty mi tak wtedy narobiłeś wstydu? - Dawidowi zaczęła otwierać się zapadnia w pamięci, a przynajmniej to wyrażała jego twarz.

- Ja, kolego, ja. Do dziś to pamiętam. Wyszedłeś za daleko...

- A więc to ty... niech cię licho... - Dawid roześmiał się głośno.

Edward był uszczęśliwiony niesamowitym spotkaniem. Przez chwilę przerzucali się anegdotami z dawnych lat. To znaczy mówił głównie Edward, Dawid tłumaczył zaś swoją niepewność faktów ogromnym zmęczeniem. W tym jednym nie mijał się z prawdą, był wykończony.

Doprawdy, zabawne. W związku z odnalezieniem przyjaciela z podwórka Dawid postanowił posłużyć się swoim brytyjskim paszportem. Dziękował Bogu, że ojciec po rozwodzie zadbał, aby przyjął oficjalnie jego nazwisko i że nigdy nie zmienił prawdziwego w angielskim paszporcie. Egipska wiza w polskim paszporcie przyda się później. Wprawdzie nie jest niezbędna przy przekraczaniu granicy w Tabie, jeśli pobyt nie potrwa dłużej niż dwa tygodnie, ale tym bardziej mogłaby wywołać zdziwienie.

- Posłuchaj, Edwardzie: mam w plecaku trochę haszu. Poczęstuję cię na Synaju. Nie chciałbym jednak żadnej kontroli. Utrzymujmy, że podróżujemy razem po Izraelu od miesiąca i jedziemy na parę dni poszaleć na Synaj. Okay?

- Jasne. Czego się nie robi dla starych przyjaciół.

Odprawa przeszła gładko. Pomogła w tym hałaśliwa grupa Węgrów, którzy właśnie przyjechali na granicę wynajętym autokarem. Po stronie egipskiej nie przyglądano się im w ogóle. Po wymianie obowiązkowej sumy dolarów na miejscową walutę stanęli na ziemi egipskiej.


Eilat, 8.00


Gdyby Dawid Arbogast tak bardzo nie gardził izraelskim systemem bezpieczeństwa, być może zastanowiłby się nad faktem, że celnicy nie zwrócili uwagi na brak pieczątki wjazdowej w jego brytyjskim paszporcie. Nie jest to jednak człowiek, który myśli zbyt wiele, gdy wszystko układa się jak należy. To dobrze, że taki jest. Gdyby nie popełniał błędów, byłby kiepskim materiałem na bohatera reportażu. Trzeba by wówczas wymyślać pułapki i sztuczki, aby uatrakcyjnić opowieść, a tak wszystko idzie zgodnie z planem. Można by rzec, toczy się samo w pożądanym kierunku. W czasie gdy uprzejmi Węgrzy zabrali naszych podróżników w głąb Synaju, w jednym z bezpiecznych mieszkań Mossadu w Eilacie trzech ludzi debatowało nad czymś, co było na tyle ważne, że usprawiedliwiało przyciszone głosy.

- Otwórzcie okna, na miłość boską. Palicie bez opamiętania - powiedziała kobieta, stając w drzwiach pokoju.

- Witaj, Anat. Jak poszło? - Najstarszy z obecnych podniósł głowę znad kawy. Panowie przerwali rozmowę.

- Jest w Egipcie.

- A Yossi?

- Razem z nim.

- Jakieś kłopoty?

- Żadnych jak na razie. Przekroczył granicę z angielskim paszportem. Dajcie kawy.

Młody, ciemnowłosy Izraelczyk popatrzył na Anat ze złośliwym uśmiechem.

- Przypuszczamy, że nie spałaś. Jak było?

Najstarszy zgromił go wzrokiem, w którym nie było śladu rozbawienia. Zanim jednak zdążył coś powiedzieć, Anat wypaliła:

- Dziesięć razy lepiej niż z tobą!

Obecni roześmiali się.

- To podobno żaden wyczyn - rzekł milczący do tej pory trzeci z obecnych, Meir, młody, krótko ostrzyżony blondyn o słowiańskiej urodzie.

- A ty skąd wiesz? - obruszył się ciemnowłosy.

- Gabriel mi mówił.

Znowu śmiech.

- Przypominam ci ponadto - Meir chciał wykorzystać chwilową przewagę - że na tym polega ta robota. Już dawno wygraliśmy wyścig o palmę najstarszego zawodu świata. W odróżnieniu od prostytucji w naszej branży nie obowiązują skrupuły.

Atmosfera rozluźniła się nieco. Dwaj młodzi panowie, Yaniv i Meir, rywalizowali ze sobą od dawna. Od początku służby w specjalnych oddziałach piechoty aż po wspólną pracę w wydziale operacyjnym Mossadu ich drogi przeplatały się. Yaniv, przystojny i dobrze zbudowany, uważał pracę w Instytucie za ukoronowanie wszystkich marzeń. Impulsywny, nieobliczalny, ale ceniony przez przełożonych za zdolność podejmowania natychmiastowych decyzji. Mimo że kobieciarz i hulaka, Yaniv w pracy był profesjonalistą i nawet jeśli nie wszystko podobało mu się w działaniach firmy, wierzył głęboko, że oddaje nieocenione przysługi państwu Izrael, które, podobnie jak i swój naród, po prostu kochał.

Meir przeniesiony został do operacyjnego niedawno, z wywiadu wojskowego. Spokojny, nawet flegmatyczny, dokładnie badał grunt, zanim na nim stanął. On również uważał się za wybrańca losu, a będąc człowiekiem znacznie pokorniejszym niż Yaniv, często pytał sam siebie, czemu zawdzięcza zaszczyt służenia ojczyźnie w tej najważniejszej z bojowych formacji. Razem stanowili dobry zespół i Dov, najstarszy, dowodzący grupą mężczyzna, chętnie z nimi pracował. Obydwaj rywalizowali też o względy Anat. Cokolwiek by jednak Yaniv mówił, nie ulegało wątpliwości, że na razie nieskutecznie.

Anat usiadła między mężczyznami.

- Moim zdaniem możemy kontynuować.

- Omówmy plan awaryjny. Cień może nas zaskoczyć. Udowodnił, że potrafi wybrnąć z kiepskiej sytuacji. Mało tego, potrafi obrócić na swoją korzyść nawet własne słabości...

- Wolałabym następnym razem, abyście wynajęli zawodową prostytutkę - przerwała Anat; jej czarne oczy zmatowiały. Pod nimi dało się zauważyć ciemne obręcze, znamionujące przemęczenie.

- Dziwka jest dobra dla stetryczałych europejskich biznesmenów, naukowców, polityków albo niewyżytych syryjskich watażków. Profil psychologiczny Cienia wyklucza stosowanie standardowych metod - poinformował ją oficjalnym tonem Dov.

- Pracujemy nad facetem od trzech miesięcy, a nie spróbowaliśmy go do tej pory po prostu kupić - wtrącił Yaniv.

- Była taka opcja, ale przepadła przy bliższym rozpoznaniu. - Dov przeciągnął się na fotelu. - Cień dysponuje sporą gotówką, pracujemy nad znalezieniem źródła.

- Jeśli Yossi nie da sobie rady, proponuję, aby Cień pomieszkał w jakimś śródziemnomorskim kraju i pożył chwilę w przekonaniu, że sytuacja się uspokoiła. - Meir spokojnie cedził słowa.

- Później podsuniemy mu nową Marię.

- Pamiętaj, że lipa, którą stworzyliśmy, mogła wydarzyć się bez naszego udziału. Z naszą czy bez naszej kontroli, Cień wyplątałby się z tego. Jeśli manewr w Egipcie się nie powiedzie, zacznie podejrzewać, że dzieje się coś więcej niż prosta akcja policyjna. Nawet kretyn zacząłby się zastanawiać nad powodami, dla których interesuje się nim bezpieka kilku krajów. Zapadnie się pod ziemię i z operacji nici.

- Myślałam, że mamy ludzi, którzy odnajdą i zaznaczą to miejsce na powierzchni, bez względu na to, gdzie to będzie.

- Mamy, ale waga operacji jest zbyt mała, byśmy mogli liczyć na to, że ktoś da zgodę na ich wykorzystanie. Przypuszczam wprawdzie, że jest to część znacznie większej i dużo ważniejszej akcji, ale ci, którzy nad nią pracują, też mają plany awaryjne. Musimy być gotowi na wpadkę w Egipcie i zareagować natychmiast. W przeciwnym razie kilkanaście tygodni naszej pracy pójdzie na marne. Odsuną nas, a Yossi będzie musiał kombinować, jak wydostać się z niezłego gówna.

- Yossi ma zapewniony bezpieczny powrót, jeśli coś nie zagra - zaprotestował Meir.

- Czekam już lata na paru przyjaciół, którzy mieli zapewniony powrót - zareagował gwałtownie Dov.

Zapadła cisza. Yaniv przypalił następnego papierosa. Anat wstała, by dorobić kawy. Dov poszedł za nią do kuchni. Z lodówki wyjął butelkę piwa Goldstar. Stanął tak, by nie być widzianym przez okno. Czuł się zmęczony. Niemal trzy czwarte życia przepracował w Biurze. Był jednym z legendarnych katsa, oficerów operacyjnych, współtworzących przez lata obraz niezwyciężonej organizacji wywiadowczej. Zaczynał jeszcze przed Meirem Amitem, a pod jego kierownictwem, mimo bardzo młodego wieku, należał do czołówki agentów. O Dovie mówiono w Instytucie, że tylko on i Raf i Eitan - facet od Eichmanna, wiecie - nie dają się sklasyfikować wedle zasady przed i po Amicie. Od początku służby słynął z zaciętości, nieustępliwości i szaleńczej odwagi. Nigdy też nie zanotował poważniejszej wpadki. Tylko niezłomnemu kręgosłupowi zawdzięczał brak błyskotliwej kariery w Mossadzie lub w polityce. Zawdzięczał - tak właśnie myślał o tym sam zainteresowany. Tymczasem teraz ugania się za jakimś Polakiem, wykonując masę pozorowanych ruchów w sprawie, która, gdy przekazywano mu zadanie, wyglądała na bułkę z masłem.

- Dov, przepraszam... - wyrwała go z zamyślenia Anat. - Jeśli wykonujemy tylko błahą część czegoś bardzo dużego, to co ty tu robisz?

Milczał przez chwilę, a wypowiedziane z naciskiem „ty” dźwięczało mu w głowie.

- Nie wiem, naprawdę nie wiem.

- Może komuś zależy, aby właśnie ta część udała się znakomicie?

- A może ktoś pracuje nad tym, żeby nam się nie udało? I żeby Dov-legenda, Dov Doskonały pośliznął się na skórce od banana? Wracajmy do chłopaków. Za parę godzin Yossi zaczyna. Oprócz tego opracowanego w firmie chcę mieć co najmniej dwa równie dobre plany awaryjne. Nie wiem, o co chodzi w tej operacji, ale zróbmy dobrze swoją robotę.

- Dov, w Biurze niewiele rzeczy udaje się utrzymać w tajemnicy. Naprawdę nie wiesz, o co chodzi?

- Ze smutkiem przyznaję, że firma w tej konkretnej sprawie zachowuje całkowite milczenie, a moi przyjaciele albo nie chcą nic powiedzieć, albo rzeczywiście nie wiedzą, co jest grane. Chodźmy już.


Debatowali jeszcze dobrych pięć godzin. Udało im się chyba osiągnąć cel, gdyż po tym czasie Yaniv i Meir szybko opuścili mieszkanie, jakby realizując z góry powzięty zamiar - chyba że właśnie w ten sposób opuszcza się zakamuflowane kryjówki - a Dov podniósł słuchawkę telefonu i nie bacząc na względy bezpieczeństwa, bardzo długo rozmawiał. Anat zaś, znalazłszy jakiś koc, położyła się na jedynej w pokoju wersalce i zasnęła.


Półwysep Synaj, południe


- Edwardzie, co zamierzasz?

Oparci o mur klasztoru Świętej Katarzyny Dawid i Edward obserwowali wielbłąda, który stał nieopodal i z wyrazem znudzenia na pysku przyglądał się, jak jego pan próbuje namówić jakiegoś turystę na przejażdżkę.

- Zamierzam przesuwać się wraz z cieniem.

- A bardziej długofalowo?

- Nie chce mi się planować. I tak nie dożyję zmierzchu. Ten upał mnie zabije. A co z tobą?

- Sam nie wiem, pewnie wyruszę do Kairu.

- W taką pogodę? Zwariowałeś - orzekł Edward.

- Słyszałem, że na tej trasie jeżdżą klimatyzowane autobusy.

- Jak chcesz, ja zostaję tu do pory deszczowej.

Oparł głowę o mur i zamknął oczy. Właściwie Dawidowi także nigdzie się nie śpieszyło. Ponadto Edward i brytyjski paszport to niezły kamuflaż. Można by się z nim chwilę pokręcić. Dwóch Anglików na Synaju nie wzbudzi niczyich podejrzeń. W razie czego można wykorzystać przyjaciela z dzieciństwa na przykład do pobrania gotówki lub zarezerwowania biletu lotniczego. Niebezpieczeństwo najprawdopodobniej minęło, ale najwyraźniej ktoś sobie o nim przypomniał, a to oznacza, że dobrze byłoby się gdzieś przyczaić. Edward wyjął z plecaka butelkę z ciepłą wodą mineralną i wylał sobie jej zawartość na głowę. Przechodzący obok mężczyzna uśmiechnął się. Przystanął i spytał:

- Gorąco?

Nie czekając na odpowiedź, zrzucił plecak i usiadł przy Edwardzie.

- Skąd jesteście? - zapytał bez zbędnych wstępów.

- Anglicy.

- Postkolonialna wycieczka, co? Jestem Joseph. Kanada.

- Cześć, Joseph Kanada. - Edward podał mu rękę, a Dawid skinął głową.

- Co robicie?

Ciekawski ten Joseph. Dawidowi coś się w nim nie podobało. Edward wydawał się zadowolony z nowego znajomego.

- Próbujemy przeżyć.

- Tak, upał piekielny. Zamierzałem właśnie udać się nad morze.

- W jaki sposób? - Edward wykazał zainteresowanie pomysłem.

- Najlepiej taksówką. Kosztuje grosze. Na trzech będzie jak za darmo.

- Co ty na to, Dawidzie? - Edward bardzo wolno odwrócił głowę w stronę Arbogasta.

- Można tam przenocować w przyzwoitych warunkach?

- Można rozbić namioty na plaży. Najtaniej i najczyściej. To jak, chłopaki? Widziałem tu niedaleko dwie laseczki. Chyba Polki. Myślę, że z chęcią wybiorą się nad morze.

Wzmianka o Polkach przekonała Dawida. Chętnie posłucha ojczystej mowy, nawet jeśli nie będzie mógł się wtrącić. Edward aż palił się do pomysłu.

- Ruszajmy - zdecydował. - Z rozkoszą popluskam się w morzu.

Do wielbłąda podeszły dwie dziewczyny. Opalone, w szortach.

Jasnowłose.

- To one - wskazał palcem Joseph. - Podobno wszystkie Polki są niezłymi w łóżku blondynkami.

Rozmowa trwała krótko. Rodaczki Dawida z radością przyjęły propozycję wspólnego wyjazdu. Mówiły nie najgorzej po angielsku. W taksówce, właściwie kilkuosobowym busie, rozgrzanym do granic wytrzymałości, mężczyźni przekomarzali się, próbując wymówić ich imiona:

- Grazina i Eldżbieta, tak?

Dawidowi szło najgorzej. Stanęło na Gandży i Eldży. Po chwili Gandża zwróciła się do Eldży:

- Jak sądzisz, frajerzy myślą, że już leżymy im w śpiworach?

Dźwięk polskiej mowy wywołał euforię wśród towarzyszy Dawida.

- Polski jest taki jak rosyjski, prawda? - zabłysnął Joseph.

- Podobny, ale nie taki sam - odparła Gandża.

- Lech Walensa! - wykrzyknął Kanadyjczyk.

Dziewczyny zaśmiały się z zażenowaniem.

- Zaraz będzie o papieżu itd - szepnęła Gandża do Eldży.

- Papież jest Polakiem, prawda? - Dawid zwrócił się do Gandży.

- Prawda. - Uśmiechnęła się pod nosem.

- Pochodzi z Wadołicz.

- Owszem, skąd wiesz?

- Jestem katolikiem. W Wadołicz są najlepsze kremówki w Polsce.

- No, no, dużo wiesz.

- Znam również jedno zdanie po polsku: „Zrobimy numerek?”. - Nie starał się nawet udawać angielskiego akcentu.

Dziewczyny zamurowało. Edward, podniecony, pchnął Dawida łokciem.

- Co powiedziałeś? Co powiedziałeś?

- Sam nie wiem. Ktoś mnie kiedyś tego nauczył. Co to znaczy, Gandża?

- To brzydkie wyrażenie. Wytłumaczę ci, jak poznamy się bliżej.

Nie jesteś Marią. Od wczoraj Dawid ma inne wyobrażenie o kobiecości. Aczkolwiek, jeśli będzie okazja... Arbogast podniecił się na samo wspomnienie o Marii. Dojechali do małej osady nad brzegiem Morza Czerwonego, gdzie wskazano im ustronną kamienistą plażę, na której mogli rozbić namioty. Po chwili, rozbierając się w biegu, zmierzali w stronę morza. Na brzegu pozostał jedynie Kanadyjczyk. Powoli zbierał porozrzucane rzeczy. Plecakowi Dawida przyglądał się chyba odrobinę za długo. Arbogast, obserwujący scenę z wody, znowu pomyślał, że coś jest nie tak z tym facetem. Edward wyszedł z morza z Eldżą i poszli wzdłuż brzegu w stronę skleconych z byle czego zabudowań. Krzyknęli, że przyniosą coś do jedzenia i piwo.

Dawid poczuł przemożne zmęczenie. Wyciągnął się na piasku w cieniu niewielkiej skarpy, wsunąwszy pod głowę plecak.

Obudził się po zmroku. Czwórka towarzyszy przekrzykiwała się przy ognisku. Dosiadł się do nich. Poczęstowali go twardawym plackiem i jakimś mielonym mięsem. Ustalili, że będą czuwać na zmianę, pilnując, aby nic nie zginęło. Atmosfera zagęściła się, gdy Dawid wyjął haszysz. Przypalili. Niezły stuff. Dawid uważał, żeby nie przesadzić. Spod wpółprzymkniętych powiek przyglądał się kompanii. Joseph albo palił pierwszy raz, albo bardzo nie chciał się upalić. Edward i Eldża przykryli się jednym śpiworem i nie było wątpliwości, że narkotyk pozbawi ich za chwilę jakichkolwiek oporów. Gandża tańczyła samotnie, nucąc pod nosem „Summertime”. Po chwili zaczęła się powoli rozbierać. Joseph patrzył na nią baranim wzrokiem. Podszedł chwiejnym krokiem, próbował przewrócić na piasek. Eldża krzyczała już z rozkoszy - leżała na brzuchu, a Edward bardzo mocno wchodził w nią raz za razem.

- Patrzcie, co mam, patrzcie, co mam! - wrzeszczał Joseph i wyszarpnął z zewnętrznej kieszeni plecaka półautomatycznego glocka, kaliber 9 mm.

Niewiele myśląc, Arbogast podciął nogi Kanadyjczykowi. Ten upadł. Pistolet wypadł mu z rąk i bardzo długo leciał w stronę ziemi. W jednej chwili Dawid znalazł się przy broni. Była naładowana. Skurwysyn, tyle że nie wiadomo, z jakiego burdelu. Kątem oka dostrzegł ruch w swoim kierunku. Edward. W świetle dogasającego ogniska zobaczył nóż, który Anglik trzymał w ręku. Edward miał zadziwiająco przytomne oczy. Dawid wykonał pół obrotu i nadal klęcząc, przeładował broń. Edward zbliżał się zaskakująco powoli. Arbogast miał czas, by wymierzyć. Strzelił dwukrotnie, celując w korpus, a kiedy ciało nieznacznie się zachwiało, skorygował kierunek strzału i wypalił jeszcze raz. Pomyślał, że to jak z jazdą na rowerze albo obsługą nocnika - nigdy się nie zapomina. Na cichej plaży strzały zabrzmiały jak uderzenie pioruna. Edward skulił się, jęknął i znieruchomiał. Dziewczyny wyły. Joseph zaniemówił i przyglądał się scenie z widocznym przerażeniem. Nagle zaczął iść w kierunku Dawida.

- Zabiłeś go, zabiłeś Edwarda - powtarzał. W kącikach ust pojawiła się ślina. Dużo śliny.

- Zatrzymaj się. Natychmiast!

Joseph nie słuchał, szedł zdecydowanie i szybko, jak człowiek, który nie chce stracić równowagi.

- Stój! Kurwa!

Był dwa, może trzy metry od Dawida. Ten nie czekał dłużej. Podniósł broń. Strzelił.

Usłyszał, jak Gandża krzyczy do przyjaciółki:

- Nie uciekaj! Siedź! Nie uciekaj! Zabije nas! Siedź!

Po strzale Joseph stanął. I ruszył znowu. Ale jaja! Dawid nigdy do tej pory nie chybił! Joseph wyciągnął ręce w jego kierunku i skoczył. Arbogast wykonał unik i kiedy Kanadyjczyk znalazł się po jego lewej stronie, uderzył mocno w ręce z góry, prawym ramieniem otaczając szyję. Pociągnął zdecydowanie, lewą ręką przytrzymując bark napastnika. Głowa obróciła się nieledwie o 180 stopni. Chrupnęło. Bezwładne ciało zawisło w ramionach Dawida. Joseph nie żył. Gandża wciąż krzyczała. Eldża skrzyżowała ramiona na nagich piersiach i histerycznie szlochała.

- Zamknijcie się, do kurwy nędzy! - wrzasnął Dawid.

Zareagowały natychmiast. Największe wrażenie musiała wywołać na nich polszczyzna w jego ustach. Umilkły, chyba jeszcze bardziej przerażone.


No, wreszcie coś się dzieje. Dawid Arbogast - a można już chyba nawet powiedzieć: bohater reportażu - podbiegł do leżącego Edwarda. Otwarte, szkliste oczy (teraz dopiero Dawid zauważył, że są czarne, a zastygłe rysy Edwarda dziwnie przypominają twarz Marii) i strużka świeżej krwi na wargach i policzku upewniły go, że te strzały były celne. Zabrał paszporty i całą gotówkę, jaką znalazł przy nieboszczykach i dziewczynach. Książeczki czekowe American Express i karty kredytowe też. Polkom powiedział, że napadł na nich we śnie nieznajomy, mówiący po angielsku z arabskim akcentem, zabił mężczyzn, okradł wszystkich i zniknął. Następnie, zapewniwszy dziewczyny, że kolejne spotkanie będzie ostatnim, jeśli komukolwiek opiszą go lub opowiedzą, co wydarzyło się naprawdę, udał się biegiem w stronę zabudowań. Po drodze przewiązywał twarz chustką, zabraną jednej z dziewczyn. Rozwalił nogą oblepione reklamami coca-coli drzwi z cienkiej dykty w budynku minibaru, przed którym zaparkowana była toyota pick-up. Właściciel musiał słyszeć strzały, nie spał bowiem. Stał za kontuarem z kijem baseballowym w ręku. Do jego nogi tuliła się może siedmioletnia dziewczynka. Trzymając broń przed sobą, Arbogast zlustrował kąty pomieszczenia. Wymierzył w córkę. Powiedział po arabsku: „Samochód”. Barman położył kluczyki na ladzie. Dawid zerwał słuchawkę z automatu telefonicznego przy drzwiach, mając nadzieję, że Egipcjanin nie zdążył z niego skorzystać. Z bronią wciąż skierowaną w stronę dziecka wycofał się ku drzwiom. Po paru minutach jechał już w kierunku Kairu.

Policja dotrze na miejsce najwcześniej za godzinę. Poszukiwania rozpoczną się o świcie, czyli za jakieś dwie i pół godziny. Przesłuchiwanie Polek, barmana, taksówkarza, potem znowu Polek, weryfikacja kolejnych wersji zdarzeń zajmie im pół dnia. Raport o tym, co się stało, dotrze do stolicy najwcześniej wieczorem. Swoją drogą, wydarzenia ostatnich trzech dni równoważą z nawiązką rok bezczynności. Ciekawe, kim był Joseph? Glockami posługują się policjanci w wielu krajach. Ale dlaczego Edward zaatakował go nożem? Fajny kolega z podwórka, nie ma co. Trzech groszy byś za niego nie dał, a tu proszę. Nieźle dymał tę małą. Ostry zawodnik, pewnie chciał przeżyć przygodę życia. No to przeżył, a właściwie nie przeżył. A ty, Joe, kim byłeś, chłopie?

Światła we wstecznym lusterku przerwały rozmyślania. Samochód zbliżał się z ogromną prędkością. Dawid zwolnił i położył prawą rękę na pistolecie. Auto przemknęło obok toyoty. Dawidowi wydało się, że w środku dostrzegł trzech mężczyzn. Gnali ze dwieście na godzinę. Samobójcy, pomyślał. Albo przestępcy. Nissan patrol, cóż, takim autem można szybko.

W Ismaili wrzucił pistolet do cuchnącego kanału w porcie, przebrał się i zaparkował samochód przed dużym hotelem na nabrzeżu. Dokładnie wytarł kierownicę, klamki i całą resztę, po czym ruszył na poszukiwanie przystanku autobusowego. Świtało. Od miejsca zdarzenia dzieliło go prawie dwieście kilometrów. Autobus do Kairu odjeżdżał za piętnaście minut. Dobrze się składa.

Dawid wszedł do autobusu, kupił bilet i usiadł przy oknie na jednym z ostatnich wolnych miejsc. Niedaleko przystanku zauważył nissana, który niedawno go wyprzedził. Z samochodu wysiadł niewysoki mężczyzna, pożegnał się z kierowcą i ruszył w stronę autobusu. Przez ramię przerzucił torbę podróżną z wyprawionej na zielono skóry. Najwidoczniej śpieszył się. A gdzie trzeci? Może Dawidowi się wydawało? Zresztą jakie to ma znaczenie?

Nieznajomy z zieloną torbą uśmiechnął się pytająco, wskazując wolne miejsce obok Dawida. Ruszyli. Po dwudziestu minutach jazdy autobus zatrzymała policja. Arbogast zaczął żałować, że wyrzucił broń. Mogła się teraz przydać. Do środka wszedł tylko jeden sapiący policjant, ale po obu stronach autobusu ustawili się dwaj inni z pistoletami maszynowymi. Gliniarz powoli zbliżał się do miejsca, w którym siedzieli. W trzymanym między nogami plecaku Dawid kolanem wymacał sprężynowy nóż w bocznej kieszeni i starając się nie zwracać uwagi, rozsunął zamek błyskawiczny. Zauważył, że policjant uważniej przegląda dokumenty obcokrajowców. Dawid legitymował się polskim paszportem i wręczył go posłusznie, kiedy sękata dłoń Egipcjanina skierowała się w jego stronę. Mężczyzna w nienaturalnie wielkiej czapce długo porównywał zdjęcie w paszporcie z oryginałem siedzącym naprzeciwko. Duże przeciwsłoneczne okulary zsunął na nos, wodząc wzrokiem pomiędzy dokumentem a Dawidem. Arbogast uśmiechnął się do niego, zarzucając długie włosy do tyłu i przytrzymując w koku. Wreszcie policjant oddał paszport bez słowa. Równie długo przyglądał się towarzyszowi podróży Dawida.

- Grek?

- Grek.

- Skąd i dokąd pan podróżuje?

Rozmowa odbywała się po arabsku; Dawid rozumiał z niej niewiele.

- Nie zdążyłem na czarter w Dahaab. Śpieszę się do Salonik, moja żona urodziła syna. Chcę polecieć popołudniowym lotem z Kairu do Aten.

- Pracuje pan w Egipcie?

- Jestem przedstawicielem firmy farmaceutycznej. Oto moje dokumenty.

- Proszę wyjść ze mną i wziąć swój bagaż.

Z autobusu wyprowadzono jeszcze dwóch mężczyzn. Przeszukano ich na oczach reszty podróżnych. Grek przez chwilę rozmawiał z policjantami. Odjechali po niespełna pół godzinie. Mężczyźni wrócili na swoje miejsca.

- Co się stało? - zwrócił się Dawid do Greka. - Nie znam tutejszych zwyczajów.

- W nocy był zamach na izraelski autobus. Kilku zamachowców ostrzelało go na Synaju, po przekroczeniu granicy izraelskiej. Szukają terrorystów. Ostatnio mnożą się zamachy.

Towarzysz podróży mówił po angielsku z okropnym akcentem, którego Arbogast nie znał.

- Rozumiem... Mam na imię Dawid. Pochodzę z Polski.

- Aha, Lech Walensa. No i Kazimierz Górski. Jestem Nikos Kapakis. Grek z Salonik. Podróżuję po Egipcie w interesach, ale właśnie żona urodziła mi syna i dostałem kilka dni urlopu.

- Gratuluję. Również wybieram się do Grecji. Myśli pan, że będą jeszcze miejsca na popołudniowy lot? No, chyba że nie uda mi się dostać dzisiaj wizy w waszej ambasadzie.

- Na długo wybiera się pan do Grecji?

- Nie. Potrzebuję tylko wizy tranzytowej.

- Myślę, że mogę panu pomóc. Moja firma jest w stałym kontakcie z ambasadą, mam nawet przyjaciela w wydziale konsularnym. Tak samo jeśli chodzi o bilet na samolot. To greckie linie. Moja firma bardzo dużo z nimi podróżuje. Nie sądzę, aby był jakiś problem ze zdobyciem miejsca.

- Będę panu bardzo zobowiązany.

- Nie ma za co. Lubię Polaków.

- Dziękuję.


Kair, 13.00


Grecja jako cel podróży przyszła Dawidowi do głowy nagle. Planował raczej polecieć do Turcji, gdzie nie musiałby się starać o wizę, można ją było nabyć na granicy. Niemniej kontakt z Nikosem może pozwolić na zdobycie wizy i biletu bez rzucania się w oczy. Do końca podróży rozmawiali z Nikosem o jego pracy. Cały czas powtarzał: moja firma to, moja firma tamto, i był z siebie wyraźnie zadowolony. Ustalili, że Dawid powierzy mu paszport i zostawi pieniądze, a Grek - jako że i tak zmierzał do ambasady - zadba o wizę i bilet. W zastaw Arbogast wziął bilet lotniczy i prawo jazdy Nikosa. Mieli spotkać się w restauracji na Talaat Harb Sq. o piątej.

Po przyjeździe do Kairu Dawid miał kilka godzin do zabicia. Wsiadł w kolejkę i pojechał na stary cmentarz Mameluków. Już dwa razy, będąc w Kairze, próbował odwiedzić grobowce mężnych wojowników, wybitych dwieście lat wcześniej. To niebywałe, aby najdzielniejsza w historii Afryki gwardia dworska otrzymała swoje miano od słowa „niewolnik”. Niewykluczone, że w tych mogiłach znajdują się także szczątki Czeczenów. Dawid bardzo szanował Czeczenów. Aby dojść do cmentarza, trzeba minąć szereg malutkich lepianek, w których brudni ludzie wypalają gliniane naczynia. Arbogast tak się zapatrzył na pewnego starca, że kiedy przypomniał sobie o celu wizyty na przedmieściach, zrobiło się późno. Znowu nie zobaczy grobowców. Wrócił do centrum miasta na chwilę przed piątą. Nikos czekał już w umówionym miejscu, rozsiadłszy się wygodnie na ocienionym tarasie. Dawid podszedł, kiedy obserwując z oddali nowego znajomego, uznał, że teren jest czysty.

- Zjedz coś - zwrócił się Nikos do Polaka na przywitanie. - Podają tu najlepszą zupę cebulową w Egipcie. Odlot o ósmej wieczorem czasu miejscowego. Mamy sporo czasu.

- Dzięki, zjadłem obiad.

- Okay; koniak?

- Poproszę.

- Nie potrzebujesz wizy, zniesione. Nie wiedziałeś?

- Nie. Dawno nie byłem w kraju.

Nikos zamówił koniak, paplając bez końca o firmie. Czasem dodał coś ciepłego o swoim nowym dziecku. I o tym, jak bardzo boi się latać. Zanim Dawid wysączył swój koniak, Grek zdążył wypić trzy. Normalnie Arbogast dotrzymałby mu kroku, ale ostatnie wydarzenia wzmogły jego czujność i spowodowały, że uważnie obserwował każdego przechodzącego.

- Jesteś nieobecny, przyjacielu - powiedział Grek. - Co cię trapi?

- Nic takiego, rozmyślałem o zamachu, z powodu którego cię przeszukiwali.

- Palestyńczycy walczą o swój kraj metodami wypracowanymi przez lata żydowskiej okupacji.

- Uważasz terroryzm i mordowanie niewinnych ludzi za metody walki? Rozumiem walkę równego z równym. Nie toleruję terroryzmu i ludobójstwa.

- Wszystkie metody, które prowadzą do celu, są dobre. W mojej firmie uczą przede wszystkim skuteczności. Żydzi sami się proszą o takie traktowanie. - Pociągnął duży łyk. - Słyszałeś o Deir Yassin?

Dawid żachnął się.

- Wszyscy zarzucają Żydom, że broniąc swoich praw, bez przerwy powołują się na Holocaust. A kiedy potrzeba argumentów przeciwko Izraelowi, zawsze przywołuje się masakrę sprzed pięćdziesięciu lat! - Powiedział to chyba zbyt gwałtownym tonem, gdyż Nikos przyjrzał mu się uważnie.

- To nie jedyna masakra, jaką Żydzi zgotowali Palestyńczykom - odrzekł spokojnie. - Goldstein w Grocie Patriarchów również nie przebierał w środkach.

- Nie odmówisz mu chyba skuteczności?

Nikos skinął na kelnera, wskazując na pusty kieliszek. Następnie przeniósł wzrok na Dawida i rzekł:

- Jesteś złośliwy, przyjacielu. Zdajesz sobie sprawę, że naród palestyński to w ogromnej większości uchodźcy?

- Jesteś z pochodzenia Arabem czy po prostu antysemitą?

- Jestem sprawiedliwym człowiekiem. A ty, zdaje się, odczuwasz jakąś wspólnotę ducha z...? - tu Nikos użył jakiegoś greckiego określenia.

- Co to znaczy?

- Tak nazywamy w Grecji Żydów.

- Domyślam się, że nie jest to pozytywne miano?

- Można by je przetłumaczyć jako „parch”. - Nikos spojrzał mu wyzywająco w oczy. Był już lekko wstawiony.

- Rozumiem, że Izraelczycy zrobili ci coś bardzo złego.

- Nie zrobili mi nic, ale nie lubię ich. Skorpiony też mi nic złego nie zrobiły, a wolałbym, żeby nie istniały.

- A ja lubię skorpiony.

Dawid chciał rozładować atmosferę. Niepotrzebna mu była kłótnia z facetem, który nie oddał nawet jeszcze paszportu i biletu. Kontynuował więc:

- Nie kłóćmy się z powodu spraw, które tak naprawdę nas nie dotyczą. Mam nadzieję, że nikt nie porwie naszego samolotu z pobudek ideologicznych.

- Wypijmy za to.

Po dwóch godzinach Dawid prawie siłą zmusił Nikosa do zajęcia miejsca w zatrzymanej taksówce. Grek spił się do nieprzytomności. Bełkotał o statystyce rozbitych samolotów, „mojej firmie” i „nowym dziecku”. Na lotnisku Arbogast włożył głowę Nikosa pod automat z wodą i trzymał tak długo, aż tamten zaczął się krztusić. W końcu udało się doprowadzić Greka do stanu, w którym na własnych nogach przeszedł odprawę i wsiadł do samolotu, odprowadzany zatroskanymi spojrzeniami obsługi. Miejsca mieli w pewnej odległości od siebie, ale Dawid, uśmiechając się z zakłopotaniem, przekonał jakiegoś barczystego jegomościa, aby zamienił się z nim fotelami, i sam usiadł przy Nikosie. Zapiął mu pasy. Szczęśliwy ojciec zasnął jak dziecko.


Tel Awiw, 10.00, tego samego dnia


W głównej kwaterze Mossadu przy Bulwarze Króla Saula w Tel Awiwie Dov oczekiwał na resztę swojego zespołu. W prosto, by nie rzec prymitywnie urządzonej sali, która wyróżniała się tylko kilkoma telefonami na dużym stole i dźwiękoszczelnymi drzwiami, na których, gdy się zamknęły, pojawiał się napis „Nie przeszkadzać”, siedzieli już Yaniv i Meir. Za chwilę miała zjawić się Anat. Weszła w towarzystwie krótko ostrzyżonego mężczyzny około trzydziestki, który uśmiechnął się szeroko i podał rękę pozostałym.

- Wiemy już wiele. Teraz poprosimy o drobiazgowe sprawozdanie. Nie zwalnia cię to oczywiście, Yossi, z napisania na jutro szczegółowego raportu.

- Jasne, szefie. - Krótko ostrzyżony mężczyzna uśmiechnął się powtórnie. Był bardzo lubianym członkiem grupy. Właściwie nigdy nie opuszczał go dobry humor. - Od czego mam zacząć?

- Od początku. - Dov wyraźnie nie był w nastroju do żartów.

- Cień był przekonany, że ma do czynienia z kretynem. Nawet szkołę w Anglii wymyśliłem...

- Po co? Miałeś opracowane warianty! - Dov tracił cierpliwość.

- Owszem, ale był czas, aby je zastosować, a on tak pięknie łyknął przynętę, że uznałem, iż można to pociągnąć. Jak widać, skutecznie.

- Zostawiłeś po sobie trupa. Prawdziwego trupa! Chodziło nam o fikcyjne morderstwo i to na twojej osobie! Miał uciekać przed nieistniejącym niebezpieczeństwem. Od rana szuka go cała egipska policja - Dov podniósł głos - a ciebie razem z nim!

- Ten Kanadyjczyk przyplątał się przypadkiem. Tak samo jak Polki. Zamierzałem przesunąć akcję na czas, gdy zostaniemy sami, ale to mogło trwać tydzień albo dłużej. Podrzuciłem broń, bo chciałem wykorzystać nieufność Cienia do Josepha. Nie spodziewałem się, że zabije Kanadyjczyka bez mrugnięcia okiem. Właściwie bez sensu. Specjalnie zaatakowałem go nożem, by nie miał złudzeń, skąd nadciąga niebezpieczeństwo. Liczyłem, że reszta ucieknie, trupa nie będzie, a policja zrzuci fantastyczne opowieści na karb działania narkotyku. Nie mogłem przewidzieć, że Kanadyjczyk będzie zgrywał bohatera, szczególnie że prawie nie palił.

- Brak drugiego nieboszczyka zbił Egipcjan z tropu, zaczęli grzebać zbyt głęboko - powiedział spokojnie Meir. - Nie trzeba było zostawiać świadków.

- A co mówią Polki? - spytał zaciekawiony Yossi.

- To, co wedle twoich słów kazał im Cień - kontynuował Meir. - Są podobno bardzo przestraszone. Niemniej, według naszych informacji, Egipcjanie szukają teraz dwóch Anglików, którzy wspólnie przekroczyli granicę w Tabie. Podejrzewają, że był to doskonale przygotowany przez dwójkę bandytów napad rabunkowy. Zwrócili się nawet do naszej policji z zapytaniem o izraelską trasę podróży dwóch Anglików, Edwarda i Dawida. Oczywiście podeślemy im jakiś pić.

- Czyli nie wyszło tak najgorzej - podsumował Yossi.

- Jeśli jesteś taki pewny swego, dlaczego zdecydowałeś się na włączenie Eliego? - zapytał z przekąsem Dov.

- Szczerze? Bo facet zamordował Josepha i mnie w sposób, którego nie powstydziłby się Kidon. Coś tu nie gra, Dov. Cień jest doskonale wyszkolonym mordercą. Jest skuteczny i okrutny. Czy my przynajmniej już wiemy, kim on jest naprawdę?

- Rzeczywiście, zastanawialiśmy się nad metodami jego działania - wtrąciła Anat. - Jeśli w polskich oddziałach antyterrorystycznych szkolą policjantów w taki sposób, to nasze jednostki specjalne są grupami przeciętnie przygotowanych amatorów.

- Nie wiemy więcej, niż wynika z materiałów, które znacie - włączył się powtórnie Meir. - Cień służył w elitarnej jednostce polskiej policji i szczególnie niczym się tam nie wyróżniał, oprócz tego, że ciągle broił, aż go wyrzucili. Aha, jak może pamiętacie, on jeden w kompanii czytał książki.

- Mnie też to śmierdzi - skonstatował już spokojniej Dov. - Gdyby nie absurd takiego podejrzenia, zastanawiałbym się, dlaczego uganiamy się za jednym z naszych. Jakie wrażenia poza protokołem, Yossi?

- Znam portret psychologiczny Cienia i po tym, jak poznałem go osobiście, podpisałbym się jedynie pod stwierdzeniem: „biały, płci męskiej”, poza tym nic się nie trzyma kupy. Spędziłem z facetem kilkanaście godzin. Jest skryty i bezwzględny, a jednocześnie niepozbawiony błyskotliwości. Wychylił się ze znajomością polskich realiów, choć wedle tego, co wiedział, tylko jego mogła bawić ta podwójna gra. Cień doskonale bawi się sam ze sobą. Zrobił to tak, aby nie wzbudzić podejrzeń, ale jednocześnie złamał zasady kamuflażu. Facet fiksuje albo kręci go balansowanie na bardzo cienkiej linie. Radziłbym nie spuszczać go z oczu. Jest jak skorpion, atakuje śmiertelnie, bo po prostu tak skonstruowała go natura. Dlatego zdecydowaliśmy z Elim o dalszym bliskim nadzorze. Facet nie wytrzymuje długo na słońcu. Musi się chować, znikać. Jak skorpion. Nie jest zły w kategoriach jakiejś moralności. Po prostu jest zły.

- Nie demonizujesz aby? - zapytał milczący dotąd Yaniv.

- Rzeczywiście Cień wywarł na mnie wrażenie. Ale ty nie widziałeś, jak zabija. Jak maszyna. Warto dodać: bardzo inteligentna maszyna. Właściwie bez powodu. Zachowuje się jak na ćwiczeniach. Nie potrzebuje specjalnego powodu, aby kogoś zlikwidować, wystarczy mu delikatny znak, sygnalizujący niebezpieczeństwo. Jestem bardzo ciekaw, kogo prowadzimy.

- Ja też, coraz bardziej - cicho dodał Dov. - Mam nadzieję, że dostaniemy zgodę na następną fazę operacji, zanim ten, kogo gonimy, złapie nas.

- Przesadzacie! - zdenerwował się Yaniv. - Cień robi tylko to, co zrobiłby każdy z nas w jego sytuacji. W sytuacji, pamiętajcie, którą my tworzymy! Kontrolujemy każdy jego krok, wyznaczamy drogi, inscenizujemy przedstawienia czy jak to tam zwać, mało tego: znamy już zakończenie! Poruszamy niebo i ziemię, aby facet dotarł tam, gdzie chcemy, i zrobił to, co chcemy. Wszystko idzie zgodnie z planem, czego się boicie?

- Wolnej woli. - Dov wstał i ruszył w stronę drzwi. - Mam spotkanie. Do zobaczenia jutro o tej porze. Chcę mieć twój raport, Yossi, i informacje od Eliego. Anat, sprawdź, czy były jakieś informacje dla ciebie.

- On nie zadzwoni, Dov.

- Po prostu sprawdź. Zostało niewiele czasu. Na razie. Od jedenastej wieczorem jestem w domu. Gdyby coś poszło nie tak, chcę wiedzieć pierwszy. Aha, Meir, zawiadom Interpol, że jesteśmy na tropie ich ptaszka. Obciąż go jakimś fikcyjnym przestępstwem w Jerozolimie. I poinformuj Greków swoimi kanałami, kto przekroczył ich granicę. Ale dopiero po sygnale od Eliego, że wszystko przebiega zgodnie z planem. I uprawdopodobnij Egipcjanom wersję z dwoma Anglikami.

- Jednym słowem, puścić w świat wersję w negatywie?

- Dokładnie. Cześć.

Anat pomachała Dovovi ręką. Meir wyszedł zaraz za szefem. Yaniv wyraźnie się ociągał.

- Napijecie się kawy? - zapytał.

- Chętnie - odrzekł Yossi.

- Ja też poproszę - dołączyła się Anat.

Yaniv wyszedł z pustymi kubkami. Yossi odprowadził go wzrokiem.

- Co mu jest? - zapytał Anat. - Może w końcu się z nim umówisz i odprężysz faceta?

- Daj spokój. On zazdrości Cieniowi uwagi, jaką przywiązujemy do teoretycznie prostego zadania. Wszyscy już chyba czujemy, że to nie jest bułka z masłem. Poszłam z tym facetem do łóżka, jak z kilkoma innymi, kiedy wymagała tego sytuacja, ale on... widzisz, on nie pragnął kobiety, pragnął mnie. Tylko mnie. To był niezwykły seks. Facet w każdym ruchu tworzył wrażenie, jakbym była jedyną istotą, której pożąda. To bardzo działa na kobiety, Yossi. Nawet na profesjonalistki. Przyznam ci się, braciszku, że nie musiałam wiele udawać. Mało brakowało, a zaczęłabym krzyczeć z rozkoszy po hebrajsku.

- Ty? Przecież nawet twój były mąż mawiał, że wolisz jedzenie od seksu.

- Owszem. W końcu obiad to przynajmniej rzecz niezawodna, a w najgorszym wypadku nie musisz udawać, że ci smakuje. Ale z nim zjadłam obiad wszech czasów.

- No, no, siostruniu, tylko się nie zakochaj. Miłość do skorpiona jest z góry skazana na niepowodzenie.

W drzwiach stanął Yaniv.

- Czemu tak namiętnie powracasz do skorpiona?

- Bo nie mogę zapomnieć jego oczu, gdy do mnie mierzył. Nie jestem tchórzem, ale chciałbym go już mieć po swojej stronie.

- Może on jest po naszej stronie? Może realizuje coś, co my tylko nadzorujemy? - wtrąciła bez przekonania Anat.

- Myślałem o tym - odparł Yaniv. - Ktoś komponuje plan, w którym my tylko ubezpieczamy. Cień ma do wykonania zadanie całkowicie samodzielne i wyprzedza nas o krok, mimo że to my teoretycznie pociągamy za sznurki. Nie działa. Zbyt skomplikowane, nawet jak na pomysły Instytutu. Po cóż mieliby sprzedawać fikcyjny życiorys jednego agenta innym agentom?

Yossi potarł podbródek. Jego wzrok od dłuższego czasu spoczywał na wisiorku Anat. Skorpion jednak nie podejmował zaczepki. Spał.

- Wiecie co? Teraz rozumiem, że żaden inny scenariusz nie udałby się. Musiał być trup, aby zmusić Cienia do ucieczki. Wyobraźcie sobie, że zamiast ślepej amunicji wybieram wariant z utopieniem. Facet mnie topi, bez względu na to czy wie, czy nie wie, kim jestem, wychodzi z wody i nie ucieka. Siada na plaży i czeka, aż wypłynie ciało. Taki jest. Jeśli przeżyłbym zgodnie z planem lub ciało nie wypłynęłoby z wieczornym przypływem, zaczyna poszukiwania. Jeśli znajduje, zabija. Jeśli nie znajduje, zadaje sobie dwa słuszne pytania i idzie na kolację, a potem śpi spokojnie. Następnie łączy w całość pozornie odległe wydarzenia, na drugi dzień wraca do Izraela i idzie do pracy, do tej księgarni, i czeka. Po co się włóczyć po świecie, jeżeli ci, którzy chcą pogadać, sami wcześniej czy później przyjdą? Jeśli to, co zrobił kiedyś, jest prawdą, Izrael jest najlepszą przystanią. Przede wszystkim w tamtej sprawie nie ma jednoznacznych dowodów, a uzyskać ekstradycję z naszego kraju do Polski jest bardzo trudno. Facet zabija z łatwością, ale potrzebuje mocnych powodów, aby uciekać...

- Poczekaj, poczekaj. - Anat skrzywiła się. - Skoro tak, to czemu sygnał o zainteresowaniu policji w Izraelu wystarczył, aby go wypłoszyć?

- A jeżeli to właśnie był sygnał, tyle że do działania?

- Sugerujesz, że ktoś prowadzi z nami aż tak zakamuflowaną grę? - Yaniv nie wydawał się przekonany. - Jeśli to nasi, to zdaje się, że nie zależy im zbytnio na naszym życiu. Jeśli obcy, to dużo wiedzą. Za dużo.

- Nie wiem sam - Yossi wyglądał na zafrasowanego - ale przedstawię również te wątpliwości w jutrzejszym raporcie dla Dziadka.

Dziadkiem młodsi oficerowie nazywali Dova. Ów zaś po wyjściu z budynku skierował się w stronę bramy. Auto zaparkował kilka metrów dalej. Na ławeczce nieopodal zobaczył Uriego. Szpakowaty pięćdziesięcioparolatek uśmiechnął się przyjaźnie. Od dwóch lat Uri, jeden z najdawniejszych towarzyszy Dova, piastował funkcję zastępcy szefa Mossadu do spraw operacyjnych. Na gruncie towarzyskim Uri i Dov byli przyjaciółmi od ponad trzydziestu lat. Dov nigdy nie zazdrościł przyjacielowi błyskotliwej kariery, raczej cieszył się wraz z nim. Uważał, że Uri jest jednym z niewielu pracowników Biura na wysokim szczeblu, którego działania, zważywszy na długoletnią pracę w terenie, mogą poprawić ostatnio bardzo nadszarpnięty wizerunek Instytutu. Wprawdzie starzy przyjaciele ostrzegali, że Uri się zmienił, że stał się zwykłym oportunistą, marzącym o karierze i zaszczytach, ale Dov im nie wierzył. Uri podniósł się i podszedł do podwładnego.

- Cześć. Co słychać? - zagaił Dov.

- Właśnie zepsuło mi się auto. Dopiero co je zholowali. Czekam na kogoś, kto podrzuci mnie w okolice Dizengoff.

- Nie możesz wziąć auta z kierowcą?

- Mogę, ale wielkopańskie nawyki jakoś nie weszły mi w krew.

- A gdzie ochrona?

- Dałem im wolne, krzywili się, ale przecież nie muszą wiedzieć o wszystkim, co robię.

- Dobra, mam chwilę. Wsiadaj. - Dov otworzył drzwi samochodu, uruchomiwszy wcześniej centralny zamek pilotem.

Panowie usadowili się w aucie, zapięli pasy i po chwili znaleźli się za bramą.

- Chciałeś porozmawiać.

- Owszem, i przepraszam za te dodatkowe względy bezpieczeństwa.

- Nie szkodzi, przypomniałem sobie dawne czasy. W końcu to tajne spotkanie pod bokiem wszechwładnego Mossadu. Co cię gnębi?

- Operacja Cień - mruknął Dov i spojrzał na przyjaciela.

- Cień? Solidne raporty. Dobra robota, jak zawsze, kiedy ty dowodzisz. Będzie coś z tego.

- Uri! Na miłość boską! Nie pleć głupstw. Chcę wiedzieć, co jest naprawdę grane!

- Nie unoś się, Dov. Po zakończeniu tego etapu będziecie go prowadzić dalej. Wtedy dowiesz się wszystkiego.

- Dobra, widzę, że nie chcesz mówić. Wobec tego ja powiem. Cień nie jest zwykłą operacją werbowania agenta. Nie trzeba mieć mojego doświadczenia, żeby to zobaczyć. Zdaniem mojego zespołu wykonujemy jakąś parszywą robotę z którymś dobrze ukrytym agentem. Moim zdaniem nie tyle go osaczamy, ile ubezpieczamy.

- Mylisz się, Dov. Facet nie ma z nami nic wspólnego. Ale będzie miał, i to dużo. Rzeczywiście, nie jest to akcja typowa. Powiedziałbym: bardzo nietypowa. Dlatego daliśmy ją tobie.

- Nigdzie nie znalazłem informacji, że Cień jest aż tak niebezpieczny. Przeczytasz w jutrzejszym raporcie...

- Wiem, co się stało. Dyskretnie monitorujemy tę operację. Nie jestem zdziwiony...

- Monitorujecie? To znaczy co? Mam na plecach drugi zespół?

- A jeśli masz nawet dwa, to co? Robiliśmy już tak. To nie brak zaufania, tylko waga operacji dyktuje nietypowe rozwiązania. Ja też nie spodziewałem się tak ostrej gry ze strony celu. Niemniej zapewniam cię, że facet nie jest ukrywającym się mordercą KGB, który trafił do naszego Kidonu za wyjątkowe zasługi w grze na dwie strony, a teraz ma sprawdzić skuteczność oficerów operacyjnych Instytutu. Nie jest to również nikt z naszego wydziału bezpieczeństwa. Nie chodzi także o wepchnięcie jednego z naszych czy nie naszych w ręce Interpolu. Krótko mówiąc, nie sramy we własne gniazdo. Nic z tych rzeczy.

- Kto dowodzi drugim, kontrolującym zespołem?

- Nie ma zespołu kontrolującego. Nie ma nikogo nad tobą. Nikt cię nie ocenia. Jest zespół przekazujący informacje na bieżąco, bezpośrednio do mnie. Nawet nie wiedzą, co obserwują. Zresztą wy też z nich korzystacie.

- Chcesz powiedzieć, że ubezpieczający wiedzą więcej niż ja?

- Nic nie wiedzą, nie możemy ryzykować na wypadek, gdyby któryś dał dupy.

- Nie boisz się, że powystrzelamy się nawzajem przy pierwszej wpadce?

- Jeśli czegoś się boję, to tylko Cienia i jego agresywnych reakcji na każde zagrożenie. Mamy już trupa. Nie wiem, co go powstrzymało przed zlikwidowaniem tych dwóch Polek i wpakowaniem prawdziwej kuli w głowę Yossiego. Na marginesie: Yossi posunął się za daleko. Mam nadzieję, że wytłumaczysz to przekonująco w raporcie.

- Posłuchaj, Uri. Jeśli świadomie narażasz mój zespół na niebezpieczeństwo lub jeśli w trakcie akcji zginie któryś z twoich obserwatorów, to zapomnę o tym, jak bardzo cię szanuję.

- Nie groź mi. Dla mnie ta sytuacja też nie jest komfortowa. Mogę ci jedynie, powiedzieć, że to sprawa najwyższej wagi.

- Pięknie, po trzydziestu latach doczekałem się od ciebie informacji, że gówno, w jakim siedzę, jest najwyższej wagi. Przekażę ludziom, iż wykonują zadanie w najwyższym stopniu niezbędne dla funkcjonowania państwa i jego bezpieczeństwa.

- Ładnie powiedziane. Właśnie tak im powiedz. Wysiądę tu.

Dov wjechał akurat w ulicę Dizengoff. Zaparkował na pustym przystanku autobusowym. Uri otworzył drzwi samochodu. Wysiadając, dodał jeszcze:

- Dov, przyjacielu. To ty otrzymałeś to zadanie, bo myślałem, że nie będzie niepotrzebnych pytań. Jeśli już są, to pamiętaj: tylko ja dowodzę tą operacją i tylko ze mną rozmawiaj o niej w ten sposób. Nie idź wyżej, jeśli jeszcze choć trochę mi ufasz. Dobrałeś sobie dobry zespół, byłoby szkoda, gdybyśmy musieli ich odsunąć. Znasz tę robotę.

- Co ty mówisz, Uri?

Ale Uri już nie słuchał, zatrzasnął drzwi, odwrócił się i odszedł w stronę placyku z fontanną. Dov odprowadził go wzrokiem, pokręcił głową i odjechał.


W niewielkim domku na przedmieściach Holonu kilka godzin później, około drugiej w nocy, rozbrzmiał dźwięk telefonu. Dov uniósł głowę i potrząsnął nią, jakby odpędzał zły sen. Podniósł słuchawkę.

- Tak?

- Mówi Meir.

- Słucham.

- Minął drugi termin kontaktu Eliego. Cisza.

- Żadnych informacji od ubezpieczających?

- Cisza.

- Kiedy następny kontakt?

- Nie ma następnego. Yossi ustalił z Elim dwa terminy.

- Wezwij wszystkich. Za godzinę. Ogłoś właściwy alarm i poinformuj dyżurnych o zaginięciu agenta. I zrób dużo kawy.

Dov odłożył słuchawkę i spojrzał na śpiącą obok żonę. Boże! Trzydzieści kilka lat budzą go o takich porach, a ona nigdy jeszcze nie poskarżyła się na to. Uświadomił sobie, że nie pamięta nawet, aby kiedykolwiek się obudziła. Dov dałby się pokroić za to, że w czasie wojny w zatoce Ahuva była jedynym człowiekiem w Izraelu, który o nalotach dowiadywał się z porannych gazet. Podniósł się ciężko i poszedł do łazienki. Eli. Stara szkoła. Wie, jak ważny jest sygnał, czy wszystko przebiega zgodnie z planem. W jego zespole obowiązują tradycyjne metody pracy. Agent, który nie daje znaku życia, nie żyje. Włożył głowę pod kran.


Nad Morzem Śródziemnym, kilka godzin wcześniej


Lot przebiegał bez zakłóceń. Nikos spał, a Dawid, rozluźniony nieco, sączył kolejnego drinka. Zapomniał już, jak smakuje ouzo. Krystaliczny absynt mieszał myśli. Uwielbiał ten stan. Lubił czuć, jak czerwienieją policzki, krew zaczyna krążyć szybciej, a wszystkie kobiety pięknieją. Nawet ta wymalowana stewardesa ma w oczach przyzwolenie na jego chyba zbyt wyzywające spojrzenia. Jeszcze chwila i się obliże. Roześmiał się głośno, obrazując sobie taką wizję. Po chwili śmiał się bez opamiętania. Pasażerowie airbusa obracali się, spoglądając na niego. Siedząca po drugiej stronie przejścia staruszka spojrzała z wyraźną przyganą, nie przestając poruszać ustami i przesuwając koraliki różańca. Dawidowi wydało się, że skądś zna tę kobietę. Mrugnął do niej i dotknął językiem nosa. Chciał zrobić językiem znak krzyża, i niemożność dokonania tego ponownie go rozśmieszyła. Nacisnął guzik, przywołując stewardesę. Gdy przyszła, zamówił następne ouzo.


Ateny, 00.50


Na lotnisku w Atenach linie Olimpie Air mają własny terminal. Lekko pijanemu Dawidowi wydał on się odrapaną budą z dwoma wąziutkimi przejściami w środku, prowadzącymi na zewnątrz. Jedno dla obywateli świata, podróżujących z kartami kredytowymi i bez wiz. Drugie dla takich jak on sam: z krajów biednych i z koniecznością posiadania wykupionego biletu powrotnego, będącego gwarancją, że przed upływem terminu ważności wizy niepożądany delikwent opuści Helladę i nie będzie jej kalał swoją słowiańską, afrykańską czy inną skośnooką obecnością - przy czym nie dotyczy to Japończyków i białych obywateli RPA. Sokratesie, twojej filozofii współcześni zarezerwowali miejsce na niskich nominałach monet - pomyślał Dawid bez sensu, zbliżając się do okienka, z którego spoglądały na niego bezmyślne, wyłupiaste oczy greckiego policjanta. Arbogast podał mu paszport.

- Jak zamierza pan opuścić Grecję? - zapytała żaba. W dosłownym tłumaczeniu brzmiałoby to: „Jak wyjechać?”.

- Normalnie, samolotem.

- Opuszcza pan teren lotniska? (Idzie za lotnisko?).

- Owszem. Zamierzam zatrzymać się na jeden dzień u przyjaciela w Salonikach.

- Czyli za dwie doby opuszcza pan Grecję? (Za dwa dni jechać?).

- Może za trzy.

- Ma pan bilet wyjazdowy? (Bilet, żeby jechać?).

- Nie, kupię go jutro. Nie wiem, czy polecę do Istambułu, czy do Rzymu.

- Jak to? - Żaba nie rozumiała. - Nie wie pan, dokąd się pan udaje? (Nie wie gdzie jechać?). Czy dysponuje pan gotówką?

- Owszem, mam około dwóch tysięcy dolarów.

- W gotówce? Proszę pokazać.

Dawid wyjął zwitek banknotów i położył na ladzie. Żaba przeliczyła.

- Mam również czeki American Express. Jakieś pięć tysięcy.

Dawid chciał otworzyć plecak, aby pokazać książeczkę czekową, ale nie zdążył, gdyż z drugiej strony barierki pojawił się Nikos. Powiedział coś głośno po grecku. Żaba odpowiedziała. Nikos zaczął mówić bardzo szybko, gestykulując przy tym zawzięcie. Żaba pokiwała głową. Przesunęła banknoty w stronę Dawida.

- Iść.

- Dziękuję, witamy w Grecji - powiedział Dawid i ruszył w stronę Nikosa.

Nieprzyjazną rękę nad sobą Arbogast zobaczył kątem oka ułamek sekundy wcześniej, zanim zacisnęła się na ramieniu. Odruchowo przykucnął. Odwrócił się i spojrzał na intruza, rozszerzając i uginając lekko nogi na wypadek ataku. Przed nim stał człowiek w cywilu; plakietka informowała, że jest to członek ochrony lotniska. Był przynajmniej o głowę wyższy od Dawida i znacznie bardziej muskularny. Ciemne oczy patrzyły przenikliwie, ale spokojnie. Właśnie ten spokój odwiódł Arbogasta od niepotrzebnych gwałtownych poczynań. Za urzędnikiem stało dwóch uzbrojonych policjantów.

- Przepraszam pana - zaczął ciemnooki - czy moglibyśmy zadać parę pytań?

- W jakiej sprawie? Chyba nie jestem aresztowany?

- Ależ skąd. Chcielibyśmy jedynie wyjaśnić podejrzenia, które zgłosiła nam jedna z pasażerek samolotu.

Ciemnooki mówił po angielsku płynnie i bez akcentu. Dawid rozejrzał się za Nikosem, ale nie dostrzegł Greka wśród osób oczekujących za barierką.

- Mam nadzieję, że będę przesłuchiwany na terenie Grecji?

- Wolelibyśmy wrócić do strefy eksterytorialnej.

- Dlaczego? Czy zostanę wydalony?

- Za wcześnie na wnioski. Chodźmy.

Przeszli do długiej lady, za którą kręciło się kilku umundurowanych urzędników służby emigracyjnej. Chwilę wcześniej Nikos, zobaczywszy zatrzymanie Dawida, odwrócił się i zniknął w tłumie. Gdy był pewien, że nikt nie zwróci na niego uwagi, przyśpieszył kroku i szybko wydostał się na zewnątrz terminalu. Nie rozglądając się, ruszył w kierunku zaparkowanej niedaleko jaskrawoczerwonej furgonetki. Gdy przechodził przez jezdnię, zza rogu wyjechał z dużą szybkością terenowy samochód. Świadkowie zeznają później, że był to kremowy jeep wrangler. Nikos przyśpieszył, ale auto nieznacznie skręciło w jego stronę i z całą siłą uderzyło w Greka. Nikos przeleciał przez maskę i wylądował po drugiej stronie jezdni. Kiedy potem zmyto mu z twarzy krew, w nieruchomych oczach zachował się wyraz zdumienia.

Nieświadom przygody, która przytrafiła się Nikosowi, Dawid maszerował grzecznie za greckim policjantem. Wprowadzono go najpierw do punktu kontroli bagażu. Kazano położyć plecak na taśmie i jeden z agentów ochrony dokładnie przyjrzał się zawartości na małym monitorze. Przeszukano kieszenie spodni i buty. Następnie dwóch policjantów odprowadziło Dawida do niewielkiego pomieszczenia, właściwie kilku połączonych pokojów, wyposażonych w szereg zdezelowanych, obitych skajem foteli, zapewne pozostałych po jakiejś ciężko doświadczonej przez kibiców sportowych poczekalni. Oprócz foteli znajdował się tam jeszcze stół i kilka zwykłych drewnianych krzeseł. I dwa aparaty telefoniczne na ścianie. Bardzo brudnej, upstrzonej napisami we wszystkich chyba językach świata. Drzwi do głównego pomieszczenia pozostały otwarte. Naprzeciwko nich siedział policjant i patrzył na obecnych w środku ludzi. Fotele i podłogę zajmowali głównie czarnoskórzy mężczyźni, zapewne zatrzymani za próbę nielegalnego wjazdu do słonecznej Hellady. Od czasu do czasu któryś z nich podchodził do aparatu i dzwonił gdzieś, mówiąc bardzo szybko w dziwnym narzeczu. Jakiś tęgi i łysy jegomość zapraszał dwóch czarnoskórych braci do pokera. Obracał w ręku dużą przezroczystą kostkę do gry i bezczelnie wpatrywał się w Arbogasta, który pojął, że jest to po prostu miejsce, gdzie niewpuszczeni na teren Grecji ludzie czekają, aż linie lotnicze, które ich tu przywiozły, zabiorą ich z powrotem lub w jakiekolwiek inne miejsce. Dawid zajął miejsce w rogu, tak aby widzieć zarówno towarzyszy niedoli, jak i wartownika. W końcu nie wiadomo, kto okaże się groźniejszy. Przez godzinę nie działo się nic. Nagle w drzwiach pojawił się ciemnooki i skinął na Dawida. Szli długo ciemnym korytarzem, minęli wyjście na zewnątrz, gdzie stały zaparkowane samochody. Przeszli obok czegoś w rodzaju kantyny, pełnej umundurowanych, jedzących ludzi. Zatrzymali się dopiero przed masywnymi drzwiami na końcu korytarza. Ciemnooki zapukał. Z wewnątrz dobiegło głośne przyzwolenie. W małym, zadymionym pokoiku siedziało dwoje ludzi. Za biurkiem rozparł się niezwykle tęgi policjant, naprzeciw niego siedziała staruszka z różańcem. Ta sama, która w samolocie z przyganą spoglądała na rozpasane żarty młodzieńca. Policjant zapytał o coś po grecku, wskazując na Dawida. Kobieta potwierdziła, a z jej ust wylał się potok słów, na który reszta obecnych, może z wyjątkiem nic nierozumiejącego Dawida, zdawała się nie zwracać uwagi. Arbogast, stojący obok ciemnookiego, skierował na niego pytający wzrok.

- Pani twierdzi, że dwa dni temu w centrum Kairu wyrwał jej pan torebkę i uciekł.

Dawid miał już na końcu języka, że dwa dni temu odbywał w pięknym towarzystwie wycieczkę z Tel Awiwu do Eilatu, ale w porę powstrzymał się przed triumfalnym wygłoszeniem alibi. Przypomniał sobie, że do Egiptu wjechał z angielskim paszportem, a w tej chwili posługuje się polskim.

- Przyjechałem do Kairu wczoraj około południa - powiedział spokojnie. - Spytajcie tego Greka, z którym przyleciałem. Pomógł mi załatwić bilet... Pewnie jeszcze tam na mnie czeka. Dwa dni temu byłem na Synaju. Spytajcie Nikosa... Tę panią widzę pierwszy raz.

Ciemnooki przetłumaczył słowa Arbogasta, staruszka poczęła gwałtownie machać rękami, zapewne w geście zaprzeczenia, ale gruby policjant przerwał jej, wydając dźwięk z grubsza przypominający gwizd parowozu. Wolno i dobitnie przemówił do ciemnookiego. Ten po chwili przetłumaczył:

- Znał pan dobrze tego Nikosa?

- Nie, poznaliśmy się w autobusie.

- I od razu zgodził się panu pomóc?

- Owszem, nawet zaprosił mnie do siebie do Salonik.

Obydwaj policjanci zamienili kilka zdań po grecku. Staruszka, słuchając, co mówią, znowu zaczęła przesuwać koraliki różańca.

- Pański znajomy nie żyje, potrącił go przed chwilą samochód - poinformował Dawida ciemnooki. - Dużo dziwnych zbiegów okoliczności, przyzna pan. Niestety, musimy pana jeszcze na jakiś czas pozostawić do dyspozycji policji. Choćby jako świadka.

- Zaraz, chwileczkę... Przykro mi z powodu pańskiego rodaka, ale co to ma wspólnego ze mną?

- Policja na pewno będzie chciała z panem pomówić. Przypuszczam, że dopiero rano.

- Czyli mogę wyjść i przenocować gdzieś w hotelu?

- Wolelibyśmy, aby pozostał pan tutaj. Sprawdzimy jeszcze zgodność pańskich zeznań i tożsamości...

- Nie możecie mnie tu trzymać tylko dlatego, że jakaś wariatka ubzdurała sobie, że ją okradłem, a facet, którego poznałem dzisiaj rano, został zamordowany...

- Skąd pan wie, że zamordowany? Powiedziałem, że potrącił go samochód. - Ciemnooki zachowywał spokój, ale szybko przekazał policjantowi treść rozmowy. Po chwili podjął: - Zatrzymamy pana, aby mógł pan złożyć zeznania na policji, a jeśli wydaje się panu, że złamaliśmy prawo, może się pan skontaktować ze swoim konsulatem. Na razie proszę zachować dokumenty i rzeczy osobiste.

Dawid zrozumiał, że nie wygra. Nie protestował więc, gdy prowadzono go do aresztu policji imigracyjnej. Zajmując poprzednie miejsce, uświadomił sobie, jak katastrofalne w skutkach będzie potwierdzanie jego tożsamości. Usunąwszy się z pola widzenia strażnika, przepakował dokumenty i pieniądze z plecaka do kieszeni. Wyjął także nóż, którego nie dopatrzyli się greccy policjanci. Była druga w nocy.

Dawid podszedł do wartownika. Szybko zorientował się, iż ten nie mówi po angielsku. Na migi wyjaśnił więc, że chciałby kupić coś do jedzenia i kartę telefoniczną. Młody policjant skinął głową i zadzwonił po kogoś. Po chwili z korytarza wyłonił się inny strażnik i gestem nakazał Dawidowi, żeby szedł za nim. Poszli do znanej już kantyny, w której o tej porze było pusto. Kobieta za ladą podała dwie zamówione kanapki i puszkę coca-coli. Gdy, wracając, przechodzili obok drzwi prowadzących na zewnątrz, Dawid pokazał na rozwiązane sznurowadło i poprosił gestem o przytrzymanie zakupów. Policjant wziął kanapki i colę. Dawid nachylił się, zawiązał sznurówkę, a następnie podniósł się błyskawicznie i z ogromną siłą uderzył głową w podbródek strażnika. Jedzenie upadło na ziemię, strażnik złapał się za twarz. Zanim wydał jakikolwiek dźwięk, uderzenie w splot słoneczny pozbawiło go oddechu, a następne, w krtań, życia. Dawid, zabrawszy policjantowi broń i czapkę, skierował się ku wyjściu. Skrzydła szerokich przeszklonych drzwi były związane kawałkiem drutu. Arbogast rozmontował prymitywne zabezpieczenie i spokojnie wyszedł. Zdobytym drutem otworzył małego fiata, który stał w pobliżu. Spiął przewody na krótko. Zaiskrzyło. Samochód zapalił. W chwilę później opuszczał teren lotniska nieniepokojony przez nikogo. Ulice miasta były puste. Dawid przypomniał sobie nocny klub, który o tej porze będzie jeszcze na pewno otwarty. Tłum gości powinien zapewnić anonimowość, a naganiacze znajdą nocleg, nie zadając pytań o tożsamość gościa. Może wziąć dziwkę? Może kochanka? W końcu wykorzystanie genialnego pomysłu Forsytha w realnym świecie mogłoby doprowadzić niejednego stróża sprawiedliwości na skraj obłędu. Ale sprawa jest poważna. Zabicie gliniarza to nie jakiś mord na przypadkowych turystach. Mają dane z paszportu polskiego. Angielski znają już pewnie na większości posterunków w basenie Morza Śródziemnego. Ściga go Interpol za dawne sprawki. Izraelczycy za coś. Egipcjanie za Edwarda i Josepha. Grecy za glinę i ucieczkę. Aresztowany został zaś z powodu kradzieży, której nie dokonał. Niebywałe. Właściwie w promieniu paru tysięcy kilometrów szukają go wszyscy, którzy w zgodzie z prawem codziennie chodzą uzbrojeni i byliby skłonni użyć gnata, by pozbawić życia faceta, który parę razy pokazał, że łatwo wyprowadzić go z równowagi. Żałował, iż przez ostatnie lata ukrywania się nie stworzył sobie melin, w których nie przyszłoby do głowy szukać go nawet najbardziej wyrafinowanym inspektorom Scotland Yardu.


Tel Awiw, tej samej nocy


Zebrali się po godzinie. Wszyscy, z wyjątkiem Meira, który tej nocy nie zmrużył oka, wyglądali nie najgorzej. Anat miała nawet na twarzy perfekcyjny makijaż.

- Czy dostaliśmy sygnał od kogoś z Instytutu z jakąkolwiek informacją? - Dov był bardzo opanowany, jak zawsze wtedy, gdy sytuacja wymykała się spod kontroli.

- Z Biura? - zdziwił się Meir. - Dlaczego miałby kontaktować się ktoś z naszych?

- Mamy drugi zespół, który nadzoruje akcję.

- Żartujesz? - Yaniv spojrzał po kolegach ze zdumieniem.

- Nie żartuję. Dowiedziałem się o tym wczoraj wieczorem.

- Dlaczego?

- Tego się nie dowiedziałem.

- Fiu, fiu - gwizdnął cicho Yossi.

- Mówiłem wam, że ci, którzy kierują całością, mają własne plany awaryjne. To normalna praktyka. - Dov nadal zachowywał nienaturalny spokój. U reszty grupy wiadomość ta spowodowała lekkie poruszenie.

- Ale nie jest chyba normalne, że w takie szczegóły nie wprowadza się grupy prowadzącej. To nie jest szkolenie, a my nie jesteśmy nowicjuszami! - Yaniv podniósł nieco głos.

- Nie czas na licytację! Yossi, jaki był wariant przekazania informacji, gdyby nastąpiła klapa na całej linii?

- Jeśliby Eli nie zadzwonił do „żony” w Salonikach, że za godzinę zjawi się z niespodziewanym gościem, Ada miała zatelefonować do naszego łącznika w Niemczech z wiadomością, że odwołują przyjazd na święta Bożego Narodzenia. My powinniśmy otrzymać od niego informację, że zmienił plany i może spotkać się z przyjacielem dwudziestego szóstego grudnia.

- Nie będzie tego telefonu. - W drzwiach, nie bacząc na świecące „Nie przeszkadzać”, stanął Uri z papierosem w ustach i wyrazem napięcia na twarzy. - Ada leży z dziurą w głowie w mieszkaniu w Salonikach, Eli również nie żyje. Na lotnisku w Atenach potrącił go samochód. Cień został aresztowany przez grecką policję na lotnisku. Kończymy operację. Przekazujemy informację do wszystkich zaangażowanych. Zwijamy manatki i dokładnie po sobie sprzątamy. Finito.

W pomieszczeniu zapadła grobowa cisza. Dov zbladł. Przypatrywał się Uriemu, jak gdyby się zastanawiał, czy przyjaciel aby nie zwariował. Ten jednak zachowywał śmiertelną powagę. Był, jak na porę nocy i pośpiech, z jakim zapewne przybył, nienagannie ubrany. Ciemny, niezwykle elegancki garnitur, śnieżnobiała koszula i stonowany popielaty krawat świadczyły, że ściągnięto go z jakiegoś przyjęcia. Wygląda jak posłaniec śmierci, pomyślała Anat, wstrząśnięta wiadomością o Adzie, z którą się przyjaźniła.

- Co mówią twoi ludzie? Przecież podobno obserwowali całą akcję, miałeś raporty...

- Przyjechałem tu właśnie po informacje. Niestety, oprócz tej, którą przyniosłem, na razie cisza - przerwał Uri Dovovi. Był wyraźnie zdenerwowany, chociaż starał się zachować pozory spokoju.

- Kto zabił Eliego? - wycedził Yossi bez zwykłej pogody.

- Nic nie wiem.

- Kto mógł zabić Eliego? - nie przestawał Yossi.

- Daj spokój, Yossi, z pamięci wymienię ci ze stu ludzi, chcących zabić oficera Mossadu. - Meir powiódł zmęczonym wzrokiem po zebranych.

- Chcesz powiedzieć, że akurat przypadkiem ktoś odkrywa, że Ada i Eli pracują dla Instytutu? Następnie obserwuje ich, zastawia pułapkę i zabija w tym samym czasie w dwóch odległych miejscach? - Yossi nie dawał za wygraną. - Chłopie! To się stało w czasie akcji! Dekonspiracja dwóch agentów równocześnie!? Przecież oni nawet przez chwilę ze sobą nie mieszkali. Nie było żadnych podstaw do łączenia tych dwojga. Dwa tygodnie temu analizowaliśmy szczegóły. Choćby porwanie, wymuszanie zeznań czy coś podobnego! Ale zabójstwo? Nie, to się nie trzyma kupy!

- Może to nie był przypadek - cicho powiedział Dov. - Może Uri nam wyjaśni, o co chodziło w operacji Cień?

- O to, co mieliście zrobić. O przyprowadzenie faceta na sznurku - odpowiedział Uri, patrząc wyzywająco w oczy Dova. - Nic więcej się za tym nie kryło. Klasyczna operacja wywiadowcza. Werbunek.

W ciszy, która zapadła po kategorycznej wypowiedzi szefa, odezwał się dźwięk pagera. Anat sięgnęła do paska i spojrzała na wyświetlacz. Nic nie mówiąc, wyszła z pokoju.

- Albo powiesz nam, co jest grane, albo jutro idę z tym bezpośrednio do premiera. - Dov nie spuszczał wzroku z Uriego.

- Nigdzie nie pójdziesz, a ja ci nic nie powiem, dopóki nie dowiemy się, kto zabił Eliego i Adę.

- Zastanów się dobrze, Uri, i przypomnij sobie, co ci wczoraj powiedziałem. Daję ci godzinę. Meir, spróbuj się dowiedzieć, co z Cieniem.

- Tak jest, szefie. - Meir podniósł się ociężale i powlókł do drzwi. Minął się w nich z Anat.

- Poczekaj - Anat zatrzymała Meira. - Cień dzwonił przed chwilą do hotelu Prima Astor. Zostawił wiadomość, że pozdrawia i skontaktuje się rano.

- Przecież mówiłeś - zwrócił się Yaniv do Uriego - że aresztowała go grecka policja.

- Widocznie, jak wszystko w tej sprawie, coś się zmieniło w ciągu ostatnich dwóch godzin. - Uri również wydawał się zaskoczony. - Nie podtrzymujcie kontaktu. Kończymy zabawę. Wygląda na to, że od dłuższego czasu jest to zabawa naszym kosztem.

- W jaki sposób - włączył się Yossi - dowiemy się czegoś o śmierci Ady i Eliego, jeśli odpuścimy Cienia?

- Założenie, iż jest on powiązany z tymi zabójstwami, zweryfikują inni - odparł Uri.

- Jacy inni?! Co jest, kurwa, grane?! - nie wytrzymał Yaniv.

- Nic. Nie unoś się, chłopcze. Jesteście przemęczeni. Poza tym nie możemy wykluczyć, że jeszcze komuś w tym gronie grozi niebezpieczeństwo...

- Przestań mówić do nas jak do członków ekspedycji polarnej! Wbrew pozorom wiemy, co to jest niebezpieczeństwo, dostajemy pieniądze za to, że się boimy! - Anat stanęła przed Urim, zaciskając pięści. Można było odnieść wrażenie, że za chwilę rzuci się na niego.

- Dajcie spokój. - Opanowanie Dova imponowało. - Uri nie chce powiedzieć wprost, że wszystko wskazuje na to, iż mamy w swoim gronie kreta...

- ...który zaczyna działać akurat w trakcie akcji bezsensownego werbunku - Yossi nie krył złośliwości.

- Ocena sensowności działania operacyjnego nie należy do twoich zadań, Yossi. Nie ciągnijmy tego dłużej. Jesteście odsunięci. Rzeczywiście, parę rzeczy mi się nie podoba. Jutro porozmawiają z wami ludzie z wydziału bezpieczeństwa. Proszę o kontakt z Biurem co godzinę i przekazanie materiałów dotyczących operacji Cień. Teraz do domu i spać. To dotyczy także ciebie, Dov.


Ateny, tej samej nocy


Znany w całych Atenach klub nocny mieścił się niedaleko placu Omonia. Dawid Arbogast zaparkował samochód kilka przecznic wcześniej w jakiejś całkowicie ciemnej uliczce. Do lokalu dotarł około trzeciej nad ranem. Zgodnie z przewidywaniami, był pełen gości. Tłum falował, nieźle już pijany. Dym i ciemność powodowały, że taniec kilkunastu par na parkiecie przypominał jakąś tajemną ceremonię. Ekstatyczne voodoo czy coś takiego. Na przykład pamiątkę po wyuzdanych dionizjach. Kilku ludzi przekrzykiwało muzykę przy zestawionych razem stolikach. Jedynym względnie jasnym punktem w lokalu był długi bar, za którym uwijało się kilku barmanów. Ku niemu podążył Dawid. Zamówił ouzo, zapalił papierosa i usiadł tyłem do baru, by móc obserwować tańczących i ginące w mroku wejście. Silne światło za jego plecami dawało gwarancję, że twarz tonie w cieniu.

Rano każdy policjant w Atenach będzie miał jego zdjęcie, a kto wie, czy nie zamieści go już poranna prasa. W tej chwili zapewne kontrolowani są wszyscy samotni mężczyźni na dworcach kolejowych, lotniskach i w portach, a szansa na wydostanie się z miasta jakimkolwiek kradzionym samochodem jest minimalna. Zresztą, dokąd miałby jechać? Nie przeżyje zwykłej kontroli drogowej. W każdym kraju gliniarze tracą poczucie humoru, gdy zabija im się kumpla. Dawid przypomniał sobie anegdotę o wydostawaniu się z takich opresji najwyższym wysiłkiem woli i uśmiechnął się do siebie. Jeśli jest jakikolwiek plus w tej zasranej sytuacji, to chyba fakt, że wiedząc, iż ma broń, nie zaryzykują starcia w miejscu pełnym ludzi. Sposób, w jaki zginął strażnik na lotnisku, powinien upewnić ich w przekonaniu, że umrze wielu niewinnych świadków, jeśli pokpią sprawę. Gdyby jakiś niedorobiony pisarzyna doprowadził swojego bohatera do takiego momentu, powinien popełnić honorowe samobójstwo. Najlepiej byłoby wyjść stąd z jakąś dziwką, czy też, jak może należałoby powiedzieć w Grecji, z córą Koryntu, i udać się z nią do taniego hoteliku z pokojami na godziny albo do jej mieszkania, tyle że poranna wizyta alfonsa może rozwiać nadzieję na chwilę odpoczynku. Poza tym to także jest rozwiązanie na godziny, a następna śmierć nie dostarczy mu paszportu i nowej twarzy.

- Dawid?! Dawid, chłopie! Niesłychane! Góra z górą się nie zejdą...

Przed Arbogastem wyrósł nagle człowiek z ramionami rozwartymi do serdecznego powitania. Mały, tłusty robak, obwieszony złotem, śmierdzący alkoholem i tytoniem. Ale jego cudowne pojawienie się - w Grecji wypadałoby chyba powiedzieć: rozwiązanie deus ex machina - wprawiło Arbogasta w zachwyt.

- Stefan! Stary koniu! Tyś to?

- Jam ci, brachu. We własnej osobie. Niech mnie kule biją, jeśli to nie najbardziej zaskakujące spotkanie w moim życiu. Chyba że ktoś ci powiedział o miejscu, w którym zawsze możesz spotkać Stefana! - piał z zachwytu tłuścioch.

- Z nikim nie rozmawiałem. Przyleciałem w nocy.

- No to cud! Cud prawdziwy, do diaska! Co tu robisz, przyjacielu, i gdzieżeś bywał, kiedy cię nie było?

- Wpadłem na drinka i żeby poznać jakąś pannę, zanim się zainstaluję w hotelu.

- W jakim hotelu? W Atenach wszyscy polscy przyjaciele zatrzymują się u Stefana. Ciebie to także dotyczy. - Widząc wyraz zmieszania na twarzy Dawida, dodał, siląc się na powagę: - Bez dyskusji. Już jesteś moim gościem. Nawet w kraju sałatki z kozim serem Stefana obowiązują staropolskie reguły gościnności. Jakem Stefan!

- Dzięki, stary, ale...

- Żadnego „ale”. Koniec i bomba! Jak długo zostajesz w Atenach?

- Kilka dni.

- Jakieś interesy czy urlop?

- I to, i to po trochu.

- Po trosze, nie po trochu, kochanieńki. Co wy tam, w Polsce, nie mówicie już po polsku? - zawył Stefan, zadowolony z konceptu.

- Widzę, że niewiele się zmieniłeś.

- Nie widziałem powodu do zmiany Stefana. Chociaż wielu kolegom tutaj ostre słońce dało się we znaki. Ale nie Stefanowi. Stefan pozostał Zagłobą. Pamiętasz? Jeszcze w szkole nazywaliście mnie Zagłobą. Ale, ale... Słyszałem, żeś ty, kochanieńki, został gliniarzem. Prawda li to, czy fałsz jakiś obrzydliwy?

- Rzeczywiście był taki epizod, ale już po wszystkim.

Nalaną twarz Stefana rozjaśnił uśmiech.

- To cudownie, mój drogi, bo my tu, widzisz, nie przepadamy za psami.

- Stefan, Stefan! Bo ci przypomnę, że byłeś jedynym facetem w klasie, który zapisał się do partii! - Dawid uśmiechnął się złośliwie i zamarkował uderzenie w tłusty brzuch naprzeciwko.

- Ach! Po co wywlekać stare gówna? - rzekł rechocząc Stefan, wcale niezmieszany. - Ja, kochanieńki, wierzyłem w konieczność dziejową.

- W osiemdziesiątym czwartym?

- No cóż... Ale to u mnie zorganizowaliśmy obchody Roku Orwellowskiego; nie wypominając, kochanieńki, zeżarliście wtedy wszystkie wędliny, wypiliście morze koniaku, a to mnie, brachu, oberwało się od starego, jak wrócił skądś tam. I nie przymierzając, golasy jedne, moje członkostwo w partii robotniczej pomogło wam zdać maturę z matmy, i to moja interwencja spowodowała, że nie zawiesili cię w prawach ucznia za kolportowanie tych gadzinówek reakcyjnych, pamiętasz: „Budzi się koło pierwszej ekstremista zapluty, kaprawe oczka przetrze i wierny swej dewizie, ciach!, przetnie nić tradycji lub fundament podgryzie!”. I tylko dzięki memu staremu, co umiał i Dom Partii kwiatami przystroić, i księdzu proboszczu wiązanki na ołtarz w Wielkanoc dać, mogłeś, pacanie bosy, słuchać King Crimson i wideo oglądać w oranżerii, kiedy twój staruszek kombinował, skąd wziąć na kluboszczaki i autovidol rano. Nie było tak? Ja więcej, i nie tylko ja, jeśliś łaskaw pamiętać, na taksówki wydawałem, niż wasi starzy zarabiali w miesiąc. A pamiętasz ty, gdzieś pierwszego „Playboya” zobaczył? I jak zamknąłeś się w kiblu, aleś nic nie zrobił, bo ci przeszkadzał napletek. A pamiętasz bidet, do którego koniec końców się wysikałeś? Ale nie martw się, bo ten palant od fizyki, Tłuczek, czy jak mu tam nie było, też się, mój drogi, wylał pewnego razu, kiedy przyszedł po obiecaną kasę za tróję na koniec czwartej klasy. A kto kwiaty na pogrzeb twojej matki, co ją jeden klient spod latarni zamiast kutasem rozbitą butelką poczęstował, dał, cała trumna w kwiatach! Całe miasto ci zazdrościło! A księdza dobrodzieja kto przekonał, żeby ludzki pogrzeb miała? Duch Święty? Nie, Stefan. Zagłoba. Coście z niego łacha darli na każdym kroku. Oj wy, wy!

Tu Stefan zaszlochał jak dziecko i przez łzy ciągnął swój monolog debila, który układał chyba przez ostatnie dziesięć lat, czekając na okazję, aby zrzucić go z siebie. A Dawid przypatrywał się mu i myślał, jak małe znaczenie mają dla niego odległe chwile, które przywoływał tłuścioch. Pamiętał wprawdzie ten niesłychany wstyd i nienawiść, jakie czuł, gdy grabarze przynieśli dziesiątki biało-czerwonych goździków i rzucili niedbale na świeżo usypany grób matki. I ojca, który, pijany do nieprzytomności, wygrażał zza płotu cmentarza, krzycząc: „Zdechła ta głupia, angielska kurwa! Zdechła! Przynieście mi jej cipę!”, i płakał, wył histerycznie. I księdza, który pogłaskał go po głowie i cichym, łagodnym głosem powiedział: „Żydzi nawet cmentarza nie uszanują, nie martw się synu, rozumiem twój ból”. I te piekielne stare dewotki, uczestniczące w każdym pogrzebie, zaciągające przeraźliwie litanie, od których przewracała się wątroba. I ich trzech: Marka, Stefana i siebie, jak szli za trumną, która wydawała się taka malutka. A ludzie podnosili głowy znad grobów, aby popatrzeć, kogo to niosą, i ręce zastygały im gdzieś pomiędzy „W imię Ojca...” a „...Ducha Świętego”. Kurwa, wystarczy! Lokal pustoszał, dochodziła czwarta. Lepiej, żeby nie wychodził jako jeden z ostatnich.

- Stefan! - Potrząsnął wciąż gadającym grubasem. - Stefan! Do cholery jasnej! Obiecałeś mi nocleg, a ja padam na pysk! Chodźmy stąd.

- A tak. Tak. Spać. Chodźmy spać. Pojedziemy do mnie. Chodź, przyjacielu. Pójdź za mną. Ile to się nie widzieliśmy? Dziesięć lat? Więcej. Nic się nie zmieniłeś. Co za spotkanie... A co u Marka? Widujesz go? Podobno też jest gliną. Nie wiem, co w was wstąpiło... jak Boga kocham, nie wiem. Chodźmy, tu mieszkam, niedaleko, piętnaście minut pieszo, kochanieńki... A pamiętasz...

Wyszli na zewnątrz. Powoli nadchodziła jasność. Dawid wziął Stefana pod ramię i mimo różnicy wzrostu starał się ukryć twarz na ramieniu przyjaciela.

- Co się tak tulisz, braciszku? W tym związku to ja mógłbym się tulić. - Stefan roześmiał się tubalnie z własnego dowcipu. Nie pamiętał, czy Dawid wie o jego skłonnościach homoseksualnych.

- Chłopie, tyle lat... tyle lat... - Dawid udawał pijanego.

Minęli kilka przecznic i zatrzymali się przed trzypiętrowym domem. Stefan pogrzebał w kieszeniach w poszukiwaniu kluczy. Otworzył drzwi i weszli na przestronną klatkę schodową.

- Mam piękne mieszkanie. W tym domu jest tylko sześć mieszkań. Wiesz, ile mnie to kosztowało? Ale jeśli człowiek pracuje... no wiesz... haruje, odmawia sobie młodych Greków, urlopów za granicą i tak dalej, to może kupić mieszkanie, nawet w centrum Aten, chociaż tutaj tak gorąco - bełkotał Stefan, poszukując w pęku kluczy tego właściwego, kiedy stanęli już przed drzwiami apartamentu. - Nie to, co w Polsce, ile wy tam, gliniarze, zarabiacie? Dwieście dolców? Jak złapiecie jakiegoś gówniarza na paleniu marychy? Albo rozpędzicie skutecznie kibiców? Tu się o tym słyszy. Nie bój się, my tu wiemy wszystko.

- Nie jestem już gliną.

- Ale byłeś. Wszyscy byliście. Wy, inteligenci z zasraną młodością. Wszyscy byliście... Kurwa, otwórzcie się. - Stefan mocował się ze skomplikowanym zamkiem. - Wszyscy, kurwa, byliście policją.

- Zagłoba, proszę cię, nie pierdol.

Dawid wszedł za Stefanem do dużego holu. Mieszkanie składało się z dwóch pokojów i sypialni, urządzonych na wzór nowoczesnych, przestronnych apartamentów hotelowych. Krystaliczną przejrzystość lokalu burzyły przeniesione tu z innej rzeczywistości: kilka kryształów, masa ręcznie wykonanych serwetek, poukładane na fotelach i sofach poduszki, powleczone włóczkowymi poszewkami, sztuczne kwiaty w wazonach z grubego, brzydkiego szkła, ozdoby z laki i wikliny. Po mieszkaniu, mimo wczesnej pory, krzątała się czterdziestoparoletnia kobieta, a w kuchni siedział kilkuletni chłopak. Sprzątaczka i jej synek.

- To moje gniazdko, kochanieńki. Jak znajdujesz?

- Pięknie. - Arbogast uświadomił sobie, że dawno nie przebywał w tak dużym pomieszczeniu. Nie przepadał za takimi jasnymi, wielkimi przestrzeniami. Przez duże okna może i widać więcej, ale niebezpieczeństwo wyolbrzymia się po horyzont.

- Zasłoń okna. Mam światłowstręt - zwrócił się do Stefana, który w kuchni parzył kawę.

- Oczywiście, kochanieńki. Już, zaraz. Słuchaj, Dawid, ja muszę za chwilę jechać do pracy, pościelę ci na sofie, okay?

Dawid spytał, czy może zatelefonować, a kiedy Stefan skinął głową, wrócił do holu i wybrał numer. Zgłosiła się automatyczna sekretarka, więc tylko nagrał informację. Zdenerwowany, sięgnął po kawę, którą przyniósł Stefan. Siedzieli w salonie i rozprawiali o dawnych czasach, Zagłoba rozpuścił jakieś proszki w szklance wody i wypił.

- Napijesz się jeszcze kawy? - Zachowywał się i mówił tak, jak gdyby przespał grzecznie osiem godzin i był zdeklarowanym abstynentem. Przyniósł kawę do pokoju i włączył telewizor. Była szósta. - Przepraszam, chłopie, ale moja praca polega na tym, abym nie przegapił wiadomości o tym, co działo się w nocy.

Prezenterka mówiła szybko i niezrozumiale. Dwie plansze, które pojawiły się potem, rozwiały wątpliwości, co jest informacją dnia. Pierwsza pokazywała młodego, smukłego człowieka w białej koszulce polo z kobietą około trzydziestki, roześmianą i chyba szczęśliwą, z dwojgiem dzieci bawiących się w ogrodzie. Druga była powiększeniem jakiegoś starego zdjęcia Dawida Arbogasta, człowieka, który w niecny i podstępny sposób pozbawił dwoje bawiących się dzieci ojca. Dawid sięgnął za plecy, gdzie wetknięta za pasek spodni tkwiła broń zabitego policjanta. Wyjęcie pistoletu i ostateczne rozwiązanie problemu Stefana zajmie mu sekundy. Tymczasem Zagłoba wpatrywał się w ekran, a szeroką twarz zdobił mu szczery uśmiech.

- Mówią - zwrócił się do Dawida, śmiejąc się do rozpuku - że zabiłeś tego glinę bez skrupułów i że jesteś wyjątkowo okrutnym i pozbawionym litości człowiekiem. Podejrzewają cię także o morderstwo w Egipcie i atak, no nie, to już przesada, na żydowski autobus na Synaju, i że ściga cię policja kilku krajów i Polacy za poczwórne morderstwo. I że na pewno masz wspólników w Grecji... Boże, chłopie, kiedy ty to zdążyłeś wszystko zrobić? - Stefan śmiał się, klepiąc rękami po udach.

Małpa nie udaje, pomyślał Dawid. Małpa się naprawdę świetnie bawi.

- Nie zrobisz mi tu chyba remake’u z „Dnia szakala”? Co Dawid? Skurczybyku! To taki z ciebie glina! A niech cię kule biją! Ale jaja! Dawid Arbogast mordercą i najbardziej poszukiwanym człowiekiem w basenie Morza Śródziemnego! A to ci historia! Może napiszemy o tym Markowi i niech się wzrusza, psia dusza! O kurwa - Stefanowi łzy śmiechu ściekały po nalanych policzkach - kurwa mać! Arbogast mordercą, a Zagłoba poetą!

- Stefan! Zamknij się!

- Jak? Kochanieńki, jak? Najbardziej poszukiwany facet w Grecji w mieszkaniu handlarza bronią, którego twarz znają wszystkie gliny stąd do Istambułu! - Stefan powoli poważniał. - Dawidku, teraz to ty masz naprawdę przejebane! Uwierz mi na słowo, że wczoraj w klubie było z pięciu przebranych gliniarzy, patrzących, z kim rozmawia i słuchających, co mówi Stefan. Od czasu ostatniej transakcji z Kurdami zaczęli mi się blisko przyglądać. Nie nazywam się Zagłoba, jeśli pod naszymi drzwiami nie stoi w tej chwili z piętnastu skurwysynów z brygady antyterrorystycznej, a budynek nie został po cichu ewakuowany. A my tu pijemy kawę i rozmawiamy o pogodzie.

Stefan znowu wybuchnął śmiechem. Śmiał się piskliwie i wysoko.

- Nie wejdą, dopóki nie będą pewni, że nie ma tu obcych i przypadkowych ludzi. Dobrze, że jest ta twoja sprzątaczka i jej synek - powiedział spokojnie po angielsku Dawid, który nie śmiał się tylko dlatego, że w ogóle rzadko się śmiał, kiedy był trzeźwy. Rozejrzał się po pomieszczeniu, szukając otworów wentylacyjnych, przez które mogliby być obserwowani. Nie znalazł niczego niepokojącego. Okna były szczelnie zasłonięte i przedostawało się przez nie bardzo mało światła. Sygnał, że na pewno są podsłuchiwani, został przez Stefana odczytany.

- Masz rację, przyjacielu. Dobrze, że jest kobieta. No i ja, przecież nie zabijesz przyjaciela tylko dlatego, że masz chwilowe kłopoty?

- Umrzesz pierwszy, jeśli wkroczą - odparł Dawid i położył palec na ustach.

Stefan, tłumiąc śmiech, zaczął dziwnie poruszać dłońmi. PAMIĘTASZ?

W szkole posługiwali się takim migowym językiem, w którym charakterystyczne ułożenie dłoni odpowiadało literom alfabetu.

TAK - odpowiedział Dawid, uśmiechając się lekko.

MYŚLĘ ŻE TROCHĘ CZASU MINIE NIM SPROWADZĄ TŁUMACZA

Dawid skinął głową.

CO ROBIMY?

Dawid wzruszył ramionami. Po chwili odpowiedział głośno po angielsku:

- Proponuję uciąć palec małemu i wyrzucić przez okno. Potem zaczekamy.

Stefan podjął tę, jak mu się wydawało, grę.

- Nie bądź zwierzęciem, Dawid. Masz na sumieniu już wystarczająco dużo ofiar. Poddaj się. To okoliczność łagodząca. Co ci przyjdzie z tego, że nas rozwalisz? Wtedy na pewno wkroczą i zrobią z ciebie pokarm dla rybek.

- Nie mam nic do stracenia. Nie chce mi się żyć - mówił Dawid ze złowrogim uśmiechem.

NIE WYGŁUPIAJ SIĘ ARBOGAST - pokazał na migi Stefan, a ręce, którymi składał litery, zaczęły mu drżeć. Nagle znieruchomiał. Pod drzwiami coś zaszurało i rozległ się dzwonek.

- Spytaj, kto to. - Dawid nie tracił spokoju. Wszedł do kuchni z pistoletem w ręku i pchnął kobietę w stronę stołu. Plastrem znalezionym w apteczce przymocował do stołu ją i jej syna, który rozpłakał się głośno. - I każ się im zamknąć.

Stefan warknął coś po grecku i podszedł do drzwi. Spytał o coś, a odpowiedź z drugiej strony wprawiła go w widoczne zdumienie.

- O co chodzi? - zapytał Dawid, który zdążył już stanąć obok niego z odbezpieczoną bronią.

- To Aristos. Mój, nazwijmy to, przyjaciel. Pokłóciłem się z nim wczoraj w klubie i mówi, że przyszedł przeprosić.

TO PODSTĘP

NIEMOŻLIWE ZNAM GO NIE DAŁBY SIĘ WYKORZYSTAĆ

Zza drzwi dobiegł płaczliwy męski głos.

- Mówi, że jeśli go nie wpuszczę, popełni samobójstwo.

- Powiedzieli mu, że grozi ci niebezpieczeństwo, dlatego zgodził się na współpracę.

Stefan spytał o coś. Z drugiej strony drzwi w odpowiedzi rozległ się długi, błagalny monolog.

- Mówi, że tam nikogo nie ma i że nie wie, o co mi chodzi, że przecież zna moje problemy z policją i że przesadzam z tą ostrożnością. Co mam zrobić?

Dawid myślał intensywnie. Dobrowolne otwarcie drzwi to nie jest metoda stosowana przez policję. W takiej sytuacji niczego nie zmienia, czy drzwi otworzy się od wewnątrz, czy też wpadną do środka razem z framugą, potęgując hałas czyniony przez brygadę antyterrorystyczną. Raczej ujawniliby się i ściągnęli negocjatora, żeby uratować zakładników. Wprowadzając przyjaciela Stefana, muszą się liczyć z następnym zakładnikiem. Dziwne. Podszedł do okna i kucając lekko, uchylił zasłonę. Na ulicy nie dostrzegł niczego szczególnego. Chodnikiem pod samym blokiem chodzili ludzie. W autach zaparkowanych przed budynkiem nikogo nie było.

- Dobrze, wpuść go, ale powiedz, że jeśli wykona jeden fałszywy ruch albo korytarzem przeleci mucha, to rozwalę go jako pierwszego. Poczekaj moment.

Wrócił po chwili, ciągnąc kwadratowy kuchenny stół z matką i synem, przyklejonymi do nóg po dwóch stronach blatu. Nieporadnie przebierali nogami, próbując pomóc. Owce - pomyślał z pogardą Arbogast. Ustawił stół naprzeciwko drzwi. Stanął za Stefanem i gestem nakazał, aby ten otworzył. Zagłoba przekręcił zamek i uchylił drzwi do wewnątrz.

- Szerzej - szepnął Dawid i pchnął Stefana w stronę wchodzącego człowieka. Kiedy mężczyzna przekroczył próg, ramieniem zatrzasnął drzwi, przekręcił zamek i w ułamku sekundy znalazł się za plecami Aristosa, wykręcił mu rękę i zmusił do przyklęknięcia. Mężczyzna krzyknął.

- Cicho! - powiedział Dawid po angielsku. - Każ mu być cicho i wyjaśnij, co jest grane.

- Dobrze, tylko nie rób mu krzywdy, Dawid, proszę. - Stefan gładził kochanka po głowie i łagodnie przemawiał doń ze łzami w oczach.

- Doprawdy, takiego cię nie znałem, jestem wzruszony.

Stefan próbował uspokoić Aristosa. Ten, zobaczywszy sprzątaczkę i jej syna, zaczął łkać. Kobieta, której dopiero słowa Stefana uświadomiły, co się dzieje, wymawiała raz za razem imię chłopca. Stefan też chyba dopiero teraz zaczynał dostrzegać grozę sytuacji. Klęczał i obejmował Aristosa, mówiąc przez łzy:

- Puść go, Dawid. On nie zrobi żadnego głupstwa. Mówi, że nie przysłali go żadni gliniarze, że nikogo nie widział. Może rzeczywiście obserwujący mnie policjanci nie skojarzyli, z kim wychodzę z baru? - Stefan odzyskał spokój, tylko jego jowialność ulotniła się bez śladu.

- Dobrze, ale niech klęczy. I ty też.

Dawid uwolnił rękę Aristosa i przysiadł na blacie stołu.

- Gdzie masz samochód, Zagłoba?

- Na parkingu pod budynkiem.

- Co robisz, jeśli chcesz wydostać się z domu tak, aby nikt za tobą nie jechał?

- Dzwonię po któregoś z chłopaków. Podjeżdża jakimś nieznanym glinom autem i parkuje w podziemiu. Następnie...

- Poczekaj. Jest osobna winda do garażu?

- Tak.

- Czy możesz umieścić mnie w jakimś bezpiecznym miejscu i w ciągu paru dni zdobyć jakieś dokumenty?

- Jasne, kochanieńki. - Stefan odzyskiwał dawne oblicze.

- Potrzebuję dwóch paszportów. Kanadyjskiego i amerykańskiego. Chciałbym także zrealizować czeki American Express na kilka różnych nazwisk. Sprzedam je za połowę ceny. Da się zrobić?

- Bez problemu. Wreszcie zaczynasz mówić jak człowiek interesu.

- Ponadto kupisz włoską torbę podróżną i kilka oryginalnych amerykańskich ciuchów na pogodę taką jak tutaj. Kosmetyki i parę drobiazgów, tak aby wyglądało, że podróżuję po Europie. Prezerwatywy, maszynkę do golenia, karton marlboro z grecką akcyzą i tak dalej... Łapiesz?

- Jasne, kochanieńki. Dzwonię po auto. - Stefan był wyraźnie zadowolony.

- Moment. Gdzie chcesz mnie umieścić?

- U zaprzyjaźnionej cygańskiej rodziny. Nienawidzą Greków bardziej niż ja i ty. No i są na mojej liście płac.

- Dobrze. Ty wyjedziesz swoim autem i psy pojadą za tobą. Pojedziesz na policję i opowiesz im o tym, jak cię znalazłem, sterroryzowałem, zabrałem pieniądze i zniknąłem. Aristos pojedzie ze mną i zostanie tak długo...

- Ale...

- Nie ma „ale”. Być może zabiorę go z sobą nawet za granicę. Nie martw się, nie będziemy się brzydko zabawiać. Auto z kierowcą podstaw pod główne wejście. I nie rób głupstw. Proszę po starej przyjaźni, Stefan. Nie wspominaj tylko o kobiecie i małym, ich tu dzisiaj nie było. Nadążasz?

- Tak, ale...

- Stefanku, to jest prawda, co mówili w telewizji. Również to o wspólnikach w Grecji. Oni przyjadą cię zabić, jeśli nawalisz albo nie zapomnisz szybko nazwisk z paszportów, które zorganizujesz. Chwytasz? - Dawid, mówiąc, obserwował ulicę naprzeciwko bloku. Na ławce, dobrze widocznej z okna, przysiedli mężczyzna z kobietą. Gliny. A więc rzeczywiście nie skojarzyli jeszcze, z kim to Stefan wyszedł z klubu. I dobrze. Inaczej byłoby naprawdę przesrane. - Dzwoń po samochód. Jeden facet jako kierowca. Napisz mi adres, pokażę twojemu kochasiowi. Szybko! I już nic nie mów.

Stefan, wykręcając numer, mówił szybko do Aristosa, któremu twarz tężała. Rzucił coś do słuchawki i odłożył ją. Podszedł do malca, próbując go oswobodzić. Usłyszawszy jednak groźne: - Zostaw! - Dawida, odsunął się i znowu klęknął obok przyjaciela. W ciszy minęło dwadzieścia minut. Arbogast wykorzystał ten czas na dokładną toaletę. Przed blok zajechał czerwony opel. Rozległ się dzwonek domofonu. Zgodnie z instrukcją Dawida, Stefan kazał kierowcy wejść na górę. Gdy wszedł do mieszkania, Dawid zsunął mu marynarkę z ramion i zgrabnie wyłuskał broń spod pachy. Następnie kazał mu się rozebrać i nie przestając mierzyć w głowę Aristosa, przebrał się w rzeczy przybyłego. Marynarka była odrobinę za mała.

- Teraz, Zagłoba, ty wyjeżdżasz. A my za kilkanaście minut. Za godzinę masz składać zeznania. Za godzinę, nie wcześniej. Weźmiesz z sobą goryla. Niech wrzuci moje ciuchy. Kluczyki? Dzięki. Grzeczny Polaczek. Uczą was tu na Zachodzie dyscypliny. Zjeżdżaj. Rzeczy, o które prosiłem, ma przywieźć ten facet. - Wskazał lufą kierowcę. - Jutro do wieczora. Dzisiaj jeszcze zadzwoń po dalsze instrukcje. I nie rób głupstw, powtarzam. Jeśli wpadniemy, z dupy twojej cioty zrobię coś, przy czym Jesień Średniowiecza będzie niezbyt udanym dowcipem. Ruszaj.

Zagłoba wyszedł. Po jakimś czasie Dawid wyjrzał przez okno. Para z ławki zniknęła.

- Okay, teraz my. Rozumiesz po angielsku? - Aristos skinął głową. - Idziemy objęci i całujemy się. Ty prowadzisz. Czemu masz taką minę? Nie całowałeś się nigdy z facetem?

Na klatce schodowej nie było nikogo. Wyszli przed dom, całując się, zdaniem Dawida, zbyt namiętnie. Ruszyli. Jechali około pół godziny. W dzielnicy slumsów odnaleźli małą kamieniczkę. Na ulicy było pusto.

- Wchodzimy, ale już mnie nie całuj.

W drzwiach mieszkania powitał ich potężnie zbudowany Cygan. Stefan uprzedził go już chyba albo po prostu Rom oglądał dziennik w telewizji, gdyż przyglądał się Dawidowi świdrującym wzrokiem. Weszli do środka. Mieszkanie było brudne i prawie pozbawione sprzętów. Tylko w jednym pokoju stały trzy piętrowe łóżka. Na jednym z nich spała szesnastoletnia może dziewczyna. Na głowie miała ułożony kompres. Jęczała przez sen. Reszty się pozbył - pomyślał Arbogast. - Jej nie miał dokąd zawieźć. I dobrze.

Cygan zaprowadził ich do ostatniego pokoju. Była to klitka dwa na trzy metry z jednym łóżkiem, które zajmowało pół pomieszczenia, i małą umywalką. Kiedy chciał ich zostawić, Dawid zagrodził mu drogę.

- Powiedz, żeby dał klucz.

Aristos przetłumaczył, a Cygan odpowiedział coś gwałtownie.

- On mówi, że te drzwi się nie zamykają.

- Tak? To spytaj, czy zamykają się drzwi do sypialni tej dziewczyny.

Grecy chwilę rozmawiali. Cygan sięgnął do kieszeni i wyjął pęk kluczy. Chciał odpiąć jeden z nich, ale Dawid szybkim ruchem wyrwał mu wszystkie. Cygan szarpnął się, jednak osadziło go spojrzenie Dawida. Puste i gotowe na wszystko.

- Powiedz mu, że wiem, o czym myśli - zwrócił się Dawid do Aristosa. - I niech przestanie, zanim komuś stanie się krzywda.

Aristos przetłumaczył. Wyraz zawziętości nie znikł z twarzy Cygana; tym razem wytrzymał wzrok Dawida.

- Wiesz co, Aristos? Wkurwia mnie ten brudas. Zmieniamy lokal.

Dawid odwrócił się na pięcie i wszedł do pomieszczenia, w którym spała dziewczyna. Zanim Cygan zdążył cokolwiek zrobić, Dawid leżał już obok chorej. Położył jej rozgrzaną głowę na swoim ramieniu. W drugiej ręce trzymał broń. Aristos zrezygnowany przysiadł na łóżku obok. Olbrzym stał w drzwiach, nieruchomy i bezradny. Powiedział coś cicho. Kilka zdań. Zamilkł.

- On mówi, że to jest jego córka, i że jest bardzo chora. Prosi, aby nie robić jej krzywdy. Zapewnia, że w jego domu nie może nas spotkać nic złego.

- Podziękuj i poproś o kawę. Może ma.

Zamieniwszy kilka słów z Aristosem, Cygan wyszedł i zamknął drzwi. Dawid wstał i odnalazłszy właściwy klucz, przekręcił go i zostawił w zamku. Wyjrzał przez okno. Zobaczył podwórko i szereg drewnianych i blaszanych bud. Między nimi snuły się kobiety i dzieci. Mężczyźni siedzieli przed pootwieranymi drzwiami i patrzyli w nicość. Ocenił wysokość. Przysunął jedno z piętrowych łóżek tak, aby w każdej chwili można było zablokować nim drzwi, po czym położył się obok młodej Cyganki. Aristos, nie próbując nawet ukryć przerażenia, wyciągnął się na łóżku obok. Dźgnięty lufą pistoletu, przeniósł się na górę i położył nad dziewczyną i Arbogastem.

- Co z tą kawą, kochasiu?

- Powiedział, że musi pójść i kupić.

- Dobrze. Mamy chwilę na sen. Wykorzystaj to. Dobranoc.

Cyganka majaczyła. Dawid wsunął się pod koc, którym była przykryta. Unosząc go do góry, zobaczył, że dziewczyna jest w samej, zbyt dużej, męskiej koszuli. Podwinięta do góry odsłaniała jej młode biodra i gęsto owłosione łono. Pomyślał o Marii. I poczuł podniecenie. Położył rękę na nagim udzie; po chwili zasnął. Obudził go dźwięk naciskanej klamki. Wrócił Cygan z zaparzoną kawą. Aristos wpuścił go, wziął kubki i natychmiast zamknął drzwi na klucz. Dawid kazał Grekowi wypić po pół zawartości obu kubków i obojętnie przyglądał mu się przez parę minut. Następnie sam wypił resztę i znowu zasnął. Przyśniły mu się oczy Grażyny, kiedy patrzyła na morze, kochana przez Edwarda. Błędne, zamglone haszyszem i rozkoszą. Teraz przyglądała się jemu, uporczywie i łagodnie. Patrzyła. I patrzyła. I Dawid już wiedział, że to nie sen. Lekko uchylił powieki. Kilkanaście centymetrów od niego błyszczały nieruchome oczy młodej Cyganki. Otworzył oczy. Dziewczyna zapytała o coś. Aristos, niepytany, przetłumaczył:

- Pyta, czy jesteś śmiercią. - Cyganka, słysząc głos z góry, zakrzyknęła cicho i zaczęła monotonnie szeptać. - A o mnie myśli, że jestem Bogiem. Modli się.

- Powiedz jej, że ja jestem śmiercią. Ale ty nie jesteś Bogiem. Bóg nie jest pedałem. Chyba.

Dziewczyna, słysząc mówiącą śmierć, próbowała wstać. Uniosła głowę, ale była zbyt słaba, by zrobić cokolwiek więcej. Aristos pokazał twarz, powodując, że dziewczyna zasłoniła dłońmi oczy. Zaczął mówić, głos mu drżał, mówił i mówił. Cyganka powoli opuszczała ręce. Twarz uspokajała się, zniknął z niej wyraz nieludzkiego przerażenia. Próbowała się nawet uśmiechnąć. Powiedziała coś.

- O czym rozmawia Bóg z Cyganką? - spytał Dawid.

Nie było odpowiedzi.

- Niesłychane, trup się na mnie obraził - sarkastycznie skonstatował Dawid. - Rozumiem, że ona się uspokaja, gdyż ziemskie niebezpieczeństwo jej nie przeraża?

Spojrzał na zegarek. Długo spałem - pomyślał.

Po południu przyjechał kierowca Stefana. Przywiózł większość zamówionych przez Arbogasta rzeczy, a także farby do włosów, rudą i diablo czarną, ukryte w tubkach po paście do zębów, oraz aparat typu polaroid. Miał także zestaw kolorowych szkieł kontaktowych. Na zmianie wyglądu uciekiniera, ścinaniu włosów i modelowaniu policzków za pomocą małych wacików zeszło im parę godzin. Wieczorem gotowe były dwa zdjęcia paszportowe.

- Przekaż Stefanowi - Dawid zwracał się do kierowcy za pośrednictwem Aristosa, który szybko zapomniał o obrazie i brał udział w przebierance z dziecinną radością - że zmieniłem plany. Paszporty, prawa jazdy i auto z wypożyczalni mają być gotowe dzisiaj przed północą. Inaczej mojego pięknego tłumacza diabli wezmą. Samochód niech wypożyczy na nazwisko jednego z właścicieli paszportów, tego rudego. Przypomnij o paszporcie dla Aristosa, który wyjeżdża ze mną, i powiedz, że lepiej będzie, jeśli uwierzy w to, co sam mówił na policji, i zapomni nazwiska z paszportów. Jeśli się pomyli w czymkolwiek, wakacje jego partnera będą długie i obfitujące w przygody, a moi greccy przyjaciele będą ssać jego fiuta, unieruchomiwszy go najpierw w imadle. I przekaż także, że dziękuję za wspomnienia. Już zapomniałem, że język może być tak bogaty, a mowa przyjemna. Tyle. Zjeżdżaj. Aha, i powiedzcie Cyganowi, żeby wywiózł stąd córkę. Wprawdzie była już w objęciach śmierci i rozmawiała z Bogiem, ale się wywinęła. Drugi raz może się nie udać.


Tel Awiw, tego samego dnia


Dla grupy operacyjnej Dova, podobnie jak dla Stefana, ten dzień nie należał do udanych. Po kolei wzywani byli do kwatery głównej Mossadu i przesłuchiwani przez oficerów z wydziału bezpieczeństwa. Uri zakazał Anat kontaktowania się z hotelem, niemniej sam umieścił w jej pokoju dwóch młodych ludzi, których zadaniem było odebrać sygnał i ewentualnie namierzyć Cienia, gdyby się znowu odezwał. Nastroje członków grupy były wyjątkowo podłe, zwłaszcza że nie pozwolono im kontaktować się ze sobą. Anat snuła się po mieszkaniu z butelką jacka danielsa, rzucając od czasu do czasu niespokojne spojrzenia na telefon. Był sobotni wieczór. Zwykle, jeśli nie pracowali, Ada dzwoniła o tej porze, żeby spytać, jak minął weekend i czy nie zaplanowałyby czegoś wspólnie na następny. Dzisiaj nie zadzwoni i czarowanie telefonu nie zda się na nic. Dlaczego wszystko, co dotyczy Dawida, to znaczy Cienia, zamienia się w śmierć? Może spełnia się proroctwo Jeremiasza: złe nadeszło od północy i zniszczenie wielkie, i pożoga, i czego tam dalej nie było... Boże, żebyś chociaż był. Ale nawet na to Cię nie stać. A ja nie mogę pomodlić się za Adę. Nie umiem. No i nie mam do kogo. Głuchy Bóg i głuche telefony. Absolut samotności. Czego oni chcą? Niemożliwe, żeby podejrzewali kogokolwiek z nas o grę na dwie strony. Nie tak nagle, bo giną agenci, Ada, Eli, bo Cień wpada. Albo wypuszczają nas, czekając, aż ktoś, kogo namierzają, nie wytrzyma... To także niemożliwe. Gdyby były mocne podstawy, mają metody, abyśmy sypali, aby winni sypali... Paranoja, za chwilę uwierzę, że coś jest na rzeczy. Może to ja jestem kretem? O co pytał mnie ten idiota ze śledczego? Kim jest John? Podobno kiedyś przez sen wołałam: John. A nikt nie zna Johna. Ja sama nie znam żadnego Johna. Na jawie nie znam Johna. Słowo honoru. Skąd oni znają moje sny? Znają moje sny, a nie wiedzą, kim jest John. Może znają też sny Johna? Czy John śni o mnie? I co? I co ja o nim śnię? Albo kim był ten facet, z którym spędziłam noc kiedyś na Synaju? A skąd ja to mogę wiedzieć? Gdybym choćby znała jego imię, na pewno nie poszłabym z nim do łóżka. Aha! I czy mój mąż utrzymywał kiedykolwiek kontakty homoseksualne? Wszyscy wiedzą, że tak. Wiedzieli o tym już wtedy, kiedy ja myślałam, że jego pociąg do seksu analnego jest zwykłym poszukiwaniem urozmaicenia w rzeczywiście nudnym związku. Podobno ludzie z Shin Bet mieli listę jego kochanków i zdeponowali ją w charakterze prezentu ślubnego w archiwum Mossadu. I dali mi piętnaście minut na sporządzenie spisu wszystkich moich kochanków. Poradziłam sobie. Dyrektor gabinetu premiera musiał ich zaskoczyć. Ha, ha. Ada nie opowie dowcipu o rodeo, żadnego już dowcipu nie opowie. Nawet aniołom. Została na pogańskiej, chrześcijańskiej ziemi. Założę się, że ten święty Żyd, Piotr, nie wpuści jej przez ich bramę. Kto miałby dać jej przepustkę? Rabin? Ale ich Bóg jest podobno miłosierny. Może obok bramy do raju jest jakaś mała furtka z ledwo czytelnym napisem „...macht frei”, albo „nur für Juden”. Nasz Bóg nie jest miłosierny. Ale na pewno mamy jakieś wejście dla szabesgojów i różnych sprawiedliwych wśród narodów świata. I założę się, że ktoś tam robi świetny interes na wypożyczaniu kip.

Anat słucha „We want Miles” i zapada w objęcia jacka danielsa. Kładzie się na dywanie. Ale nie zna zaklęcia, aby odlecieć. Zostaje. Skulona zasypia. Śni się jej Ada z dziurą w głowie. Powieszony na ramie lustra skorpion leniwie przygląda się swojemu odbiciu.


Ateny, tej samej nocy


Punktualnie o północy przed domem Cygana na przedmieściu Aten zaparkował niebieski volkswagen passat. Z samochodu wysiadł młody człowiek. Wszedł do bramy. Po kilku minutach z tej samej bramy wyszli dwaj mężczyźni. Niższy usiadł za kierownicą. Wyższy wyjął z torby podróżnej latarkę i dokładnie obejrzał wnętrze auta. Otworzył bagażnik i przez chwilę w nim grzebał. Później wsunął się pod samochód, oświetlając sobie dokładnie każdy szczegół podwozia. Rzucił też okiem na silnik. Wreszcie wsiadł, otworzył skrytkę od strony pasażera i wyjął z niej sporej wielkości kopertę. Przejrzał pobieżnie zawartość. Był wyraźnie zadowolony.

- Aristos, mam wrażenie, że Stefan cię kocha. Wszystko w najlepszym porządku.

- A ja cię zapewniam, że masz w nim wroga do końca życia. A jeśli mi się coś stanie...

- Przestań. Przestraszyłeś mnie tak bardzo, że po kolacji chyba zemdleję. Ruszaj! - Dawid był w doskonałym humorze.

- Dokąd jedziemy?

- Na autostradę. Do Salonik. Zachowaj spokój na wypadek kontroli. Mówisz to, co uzgodniliśmy. Nie pomyl się. I zachowuj się wyzywająco. Gliny mają tylko jeden pomysł na to, jak wygląda pedał.

- Homoseksualista!

- Homoseksualista też. Jedź! - Tym razem w głosie Dawida nie było śladu dobrego nastroju.

Po dwudziestu minutach pędzili autostradą, którą z niewiadomych powodów szczycą się Grecy. Droga zajęła im niecałe pięć godzin. Większość tego czasu przejechali w milczeniu. Minęli Saloniki i podążyli w kierunku granicy z Bułgarią. Kilkanaście kilometrów przed nią Dawid nakazał skręcić w lewo, w boczną drogę, wiodącą do nieodległych zabudowań fabrycznych. Było już jasno. Na polecenie Dawida Aristos wysiadł z auta. Nie był przestraszony. Zdaje się, że do końca przypuszczał, iż porywacz zostawi go w ustronnym miejscu i odjedzie w kierunku granicy bułgarskiej lub tureckiej. Dawid usiadł za kierownicą i przez uchylone okno zapytał:

- Jak powiedzieć po grecku: Helios wsiadł w swój rydwan i będzie od tej pory tak długo zapierdalał, aż się spierdoli?

Aristos przysłuchiwał się, zaskoczony; Dawid wyglądał tak, jakby sączona przez całą drogę brandy, którą dostał od kierowcy Stefana, uderzyła mu do głowy.

- No, jak się mówi?!

Aristos grzecznie przetłumaczył. Było to ostatnie zdanie, jakie nieszczęśnik wypowiedział w życiu. Arbogast kazał mu się odwrócić i strzelił w potylicę. Starł ślady krwi z ziemi, z dachu samochodu i z szyby, a ciało wrzucił do bagażnika. Następnie zawrócił ostro i po piętnastu minutach jazdy dotarł na skrzyżowanie z trasą wiodącą na wschód, ku granicy tureckiej. Ustawił auto na skraju drogi. Otworzył maskę silnika i udając, że w nim majstruje, machał na samochody, jadące w stronę Salonik. Po paru minutach zatrzymał się biały fiat typu pick-up. Kierowca wiozący owoce zgodził się podwieźć pechowego turystę do najbliższego telefonu. Dawid wysiadł przy motelu kilka kilometrów dalej. Pożegnał się z uprzejmym Grekiem, który za nic w świecie nie chciał przyjąć pieniędzy za przysługę. Wszedł do restauracyjnej toalety na parterze. Kilkanaście minut zajęło mu przefarbowanie włosów na czarno i zmiana szkieł kontaktowych. Z toalety zamiast rudego Kanadyjczyka wyszedł czarnowłosy Amerykanin, który zamówił kawę i spokojnie rozejrzał się po wnętrzu. Przy nogach postawił torbę, którą przed chwilą wywrócił na lewą stronę i która w ten sposób z czarnej stała się czerwona. W sklepie z pamiątkami kupił kapelusz z szerokim rondem. Na parkingu na zewnątrz stało kilka potężnych ciężarówek. Jedna z nich miała numery tureckie. Kierowca, którego Dawid zaczepił przy aucie, jechał do Turcji i nie miał nic przeciwko temu, aby zabrał się z nim do Edirne młody, sympatyczny Amerykanin. Miał rodzinę w Dayton w Ohio i zaklął Dawida, aby koniecznie do niej zadzwonił po powrocie do Stanów. Na granicy Dawid wysiadł i przeszedł ją pieszo, nie wzbudzając niczyjego zainteresowania. Kapelusz skutecznie chronił przed piekącym słońcem. Helios na swoim rydwanie dotarł już bowiem do połowy nieboskłonu. Nawet jeśli morderstwo Aristosa wyjdzie na jaw jeszcze dzisiaj, Stefan się nie wygłupi. Gdyby powiedział policji, jak było naprawdę, odwołując poprzednie zeznania, to - nawet jeśli zasłoniłby się szantażem i strachem o kochanka - musiałby, zważywszy na swoją przeszłość, nieźle kombinować, aby nie posądzono go o współudział. W końcu to on zorganizował paszporty, mieszkanie i ucieczkę. Nie zaryzykuje. Po godzinie Dawid siedział już w autobusie do Istambułu. Wcześniej jednak zadzwonił ponownie do hotelu Prima Astor w Tel Awiwie. Marii nadal nie było. Mężczyzna, który odebrał telefon w jej pokoju, przedstawił się jako przyjaciel Meksykanki i zdecydowanie zbyt długo - jak na cierpliwość Dawida - zapewniał, że może przekazać wiadomość, kiedy Maria wróci z wycieczki za miasto. Mówił po angielsku z izraelskim akcentem i Arbogast poczuł lekkie ukłucie, uświadomiwszy sobie, co może robić młody Izraelczyk w południe w pokoju Marii. A właściwie, co oboje robili poprzedniej nocy. Szybka jest. No cóż, nieraz dostawał już niezbite dowody na to, że kobiety mają nieco inne poczucie czasu niż mężczyźni. Szczególnie zakochane kobiety. Poinformował Izraelczyka, że spróbuje jeszcze zadzwonić wieczorem i rozłączył się.


Tel Awiw, tego popołudnia


Uri wezwał grupę Dova na czwartą po południu do swojego biura. Kiedy usiedli wokół długiego stołu, rozpoczął przemowę.

- Wiem, co o mnie myślicie, i powiem wam szczerze, że jest mi to całkowicie obojętne. Musicie zrozumieć, że ta sytuacja nie tylko dla was jest mało komfortowa. Wykonuję moją pracę i staram się to robić dobrze. Wygląda jednak na to, że należą się wam przeprosiny. Nie wiemy wprawdzie nadal, dlaczego zginął Eli, ale jeśli chodzi o Adę, to mamy do czynienia - wedle naszej obecnej wiedzy - ze zwykłym napadem rabunkowym. Dostarczę wam później kopie protokołów śledztwa, które prowadzi grecka policja, i wnioski chłopaków z działu analiz. Jeśli idzie o Cienia, to był on uprzejmy w swoim niepowtarzalnym stylu uciec z lotniska, mordując policjanta, i zapaść się pod ziemię. Jeśli mieliśmy zamiar zaszczuć faceta i szantażować go następnie, to, jak widać, najlepiej zostawiać go bez kontroli. Radzi sobie świetnie, a jego mania zabijania przy najmniejszym nawet niebezpieczeństwie spowoduje, że niedługo bez naszej pomocy nie będzie miał dokąd uciekać. Godzinę temu odezwał się do ciebie do hotelu - Uri spojrzał na Anat, która, opierając głowę o dłonie, przysięgała sobie nie brać nigdy więcej do ust alkoholu. Ból głowy jednak nie zagłuszył zdziwienia, jakie wywołała wiadomość, że ktoś z Biura namierzał Dawida. - Nie wiem, coś mu zrobiła, ale gość szuka kontaktu jak ze świeżo poślubioną żoną. Udało nam się ustalić, że dzwonił z Turcji. Czyli jakimś cudem umknął Grekom. To tylko świadczy o tym, że wybór celu był właściwy. Wracacie do gry. Anat, jedziesz do hotelu i czekasz na wiadomość od Cienia. Ktoś przekaże ci, co postanowiliśmy. Jest tam dwóch moich chłopców. Oszczędź im narzekań. To techniczni.

Anat wstała i nie mówiąc słowa, wyszła z pokoju. Uri kontynuował.

- Dov. Pozostajesz przy dowodzeniu. Skontaktuj się z szefami sekcji greckiej i tureckiej. Udzielą ci wszelkiej pomocy. Chcę mieć tu Cienia w ciągu trzech dni. Liczę na to, oprócz rzecz jasna głównego zadania, że opowie nam coś ciekawego o śmierci Eliego.

- Nie wykluczamy zatem, że maczał w tym palce? - spytał Dov.

- Nie możemy. Facet ma piekielne szczęście. Być może ktoś mu w tym szczęściu pomaga. Uważajcie. Jeśli nasi ludzie w Turcji namierzą go przed wami, dowiecie się o tym pierwsi.

- Chcesz odpokutować winę, czy wreszcie zaczęliście nas traktować poważnie? - odezwał się Yaniv, spoglądając arogancko w oczy Uriego.

- Chłopcze - Uri ważył słowa - mówiłem już, że nie do was należy ocena. Jeśli przez parę tygodni nie zauważyliście ogonów, to co z was za fachowcy? Dov, masz trzy dni i po tym czasie Cień ma już pić koszerną wodę. Dziękuję, to wszystko.


Istambuł, w tym samym czasie


Z dworca autobusowego kolejka przywiozła Dawida do centrum miasta. Pierwsze kroki skierował do Hagia Sophia. Właściwie nie miał pomysłu na to, co dalej. Znając Arbogasta, trudno przypuszczać, aby to właśnie w tym czerwonym, przerażającym meczecie chciał znaleźć odpowiedź na pytanie, co dalej. A jednak szedł do świątyni. Po co? Pamiętał wrażenie, jakie meczet zrobił na nim parę lat wcześniej. Długo nie mógł się otrząsnąć z odczucia, że Bóg jest. Później nawet próbował przekonać do tego kilka osób. Mówił o Nim pieszczotliwie: „Stary”. A później coraz mniej pieszczotliwie. Wreszcie Go znienawidził. I czasem tylko, po wódce, wymykało mu się: „Stary jest złośliwy”. Pił zresztą tak dużo, że wkrótce i Stary rozpił się do nieprzytomności. Zdaniem pijaka bowiem Bóg także jest alkoholikiem. Dziś jednak Dawid był trzeźwy. Zaczęło mu to już doskwierać. Za chwilę zdradzi świętą zasadę stryja, żeby walnąć klina, zanim zacznie się mieć kaca. Nie możemy jednak z całą pewnością powiedzieć, że to właśnie spowodowało, iż Arbogast zawrócił w miejscu i zostawiając za sobą meczet - dzieliło go od niego niecałe dwieście metrów - poszedł w kierunku centrum miasta. Mijając hotel Pera Palas, zwolnił kroku. Miał wystarczająco dużo pieniędzy, żeby odpocząć w stylowych wnętrzach hotelu, znanego w świecie jako miejsce, w którym przez dziesięciolecia całe spotykała się śmietanka szpiegów zza wszystkich kurtyn. Wszedł do środka i nie spojrzawszy nawet na recepcję, ruszył do baru Orient, który nadal wyglądał tak samo jak wówczas, gdy służył za inspirację dla scenografów „Casablanki”. Przystanął przy kontuarze. Przed nim ciągnęła się bateria przeróżnych alkoholi. Zamówił burbona. Wypił jednym haustem. Drugiego też. A kiedy już odświeżył się w ten sposób, wynajął pokój, płacąc za jedną noc, i wyciągnąwszy się na łóżku, spał po niespełna minucie. Obudził się w nocy. Przez chwilę pomyślał, żeby zadzwonić do Marii. Zrezygnował z tego, przypomniawszy sobie o młodym Izraelczyku, z którym ona pewnie teraz się zabawia. Przesiedział resztę nocy w hotelowym barze, wlewając w siebie bez umiaru alkohol, co miało taki skutek, że nieustająco widział Marię w łóżku z nieznajomym.

Barman przyglądał się Dawidowi uporczywie. Zbyt nachalnie, jak na cierpliwość pijanego, ściganego człowieka.

- Czemu się tak gapisz?

- Amerykanin?

- Tak, a co?

- Nic takiego, przyglądam się pańskim włosom. Świeżo farbowane?

- Co ci do tego?

- Nic... Miałem kiedyś takiego kolegę, fryzjera. Też miał takie włosy. Farbował je codziennie. Mówił, że w ten sposób ukrywa swoją prawdziwą siłę. Bo wie pan, najtrudniej zniszczyć tych... pokonać tych, którzy mają w sobie dwóch lub więcej ludzi. Jedną z najbardziej znanych osób tego typu był ten mój znajomy fryzjer - barman zupełnie zignorował próbę przerwania przemowy przez Dawida - on miał bardzo wzięty, to znaczy był bardzo wziętym fryzjerem na przedmieściu. Bez wiedzy o swoim przeznaczeniu - a nie farbował się jeszcze wówczas - żył i strzygł. Pewnego dnia ujrzał scenę, która uświadomiła mu, kim jest naprawdę. Sąsiadowi z domu naprzeciwko uciekła papuga: piękna, droga i kolorowa. Pół dzielnicy zebrało się, aby obserwować, jak trzej bracia na zmianę wspinają się na drzewo i wymieniając się siatką na motyle, próbują schwytać papugę. Ta zaś, piękna i dostojna, przelatywała z drzewa na drzewo, gdy tylko usiłował zbliżyć się do niej któryś z braci. Uważni widzowie, jak ten mój znajomy, bez trudu dostrzegli, iż zmieniając gałęzie, papuga nieodmiennie kieruje się na wschód. Lekki ruch skrzydeł i na wschód, na wschód. Wtedy ten mój kolega uświadomił sobie, że jako jedyny spośród gapiów dostrzegł wszystkie trzy... jak by powiedzieć... wydarzenia łącznie. I że każdy z planów oglądała w nim i rozumiała inna osoba. Jedna widziała papugi śliczny lot, druga zacietrzewienie braci, a trzecia ubaw publiczności. Wtedy zaczął się farbować, żeby ktoś, ktoś zły, nie odkrył tego, co i on.

Teraz Dawid przyglądał się barmanowi uporczywie, ale nie przyszło mu do głowy, aby zrewanżować się swoją opowieścią. Wobec tego panowie, choć już świtało, wypili jeszcze przemysłowe skądinąd ilości alkoholu, a kiedy ptaki darły się już nieprzytomnie, pożegnali się wylewnie i Arbogast poszedł spać, przeklinając w duchu piekło poranka.


Ateny, nad ranem


Stefan długo nie mógł zasnąć. Wiadomość o odnalezieniu zwłok Aristosa dotarła do niego wieczorem. Nie uwierzył. Dopiero kiedy powiadomiono go, iż następnego dnia rano ma zidentyfikować ciało, usta zaczęły mu się poruszać jakby w tiku. Gdyby któryś z policjantów przesłuchujących go na okoliczność porwania znał polski, zrozumiałby bez kłopotu słowa „ty jebany skurwysynu”, powtarzane w nieskończoność przez grubasa. Stefan zachował jednakowoż na tyle zimną krew, aby nie zdradzić rzeczywistych kulis „porwania”. Mówił, że nie wie, jakim sposobem Aristos wpadł w łapy przyjaciela z dzieciństwa. Widział, że mu nie wierzą, mimo zapewnień, które wygłaszał jego adwokat, że wniosek, iż te sprawy można w ogóle łączyć, jest zdecydowanie bezzasadny.

Tak więc Stefan długo nie mógł zasnąć. Był na siebie zły, że nie może przestać myśleć o ciele kochanka. Nad ranem łyknął proszki nasenne i. zapadł w dziwny stan ni to snu, ni jawy. Dużo majaczeń. Ciepło ciała Aristosa na plecach i różne takie zwidy. Przewracał się z boku na bok, jęcząc jak człowiek cierpiący na niestrawność. Nie usłyszał więc bezszelestnie otwieranych drzwi i choć zobaczył dwóch mężczyzn, wślizgujących się do sypialni, potraktował ich jako część snu. Otrzeźwiał dopiero, gdy uświadomił sobie, że czarne mary w kominiarkach naprawdę przypinają go kajdankami do łóżka i że dalej tkwi w koszmarze, tyle że całkowicie realnym.

Pierwszy cios, w twarz ozdobioną kneblem, nie był mocny. Ot, takie rozpoczęcie pogawędki. Cielesna wersja rozmowy o pogodzie, zanim dżentelmeni przystąpią do interesów.

- Następnym kolega wbije ci szczękę do mózgu. Ale nie musi się tak stać. Twoje bredzenie na policji nas nie interesuje. Pomogłeś - głos spod kominiarki posługiwał się nieskazitelnym greckim i dochodził jakby zewsząd - Arbogastowi i my o tym wiemy. Bez wątpienia zapewniłeś mu paszport, i to, jak przypuszczamy, niejeden. Napiszesz grzecznie nazwiska z tych paszportów i się pożegnamy.

Mężczyzna uwolnił jedną rękę Stefana i podsunął karteczkę oraz długopis. Tłuścioch szarpnął się, kręcąc przecząco głową. Drugi cios był silniejszy. W miejscu, w którym Stefan miał oko, zaczął rosnąć krwistoczerwony balon.

- Nie znajdziesz kobiety, to jest chciałem powiedzieć faceta, z taką twarzą. Nie znajdziesz nawet drogi do toalety, jeśli on uderzy cię drugi raz... - Głos imponował opanowaniem. Stefan przyłożył wolną rękę do krwawiącego oka, a wtedy mężczyzna przycisnął pięścią dłoń do rany. Przez potworny ból usłyszał znowu: - Nie mówiłem ci jeszcze, że w tym przesłuchaniu to on jest dobrym gliną. Ja jestem złym. Przycisnę tak, że zemdlejesz z bólu. A wtedy on obudzi cię, masakrując drugie oko. Piszesz?

Stefan pokiwał głową.

- Narodowości obok, w skrócie. Dzięki, miło się rozmawiało.

Skinął na towarzysza, który wyjął z torebki przy pasie strzykawkę i wbił ją w przedramię tłuściocha. Po niespełna piętnastu sekundach ciało Stefana zwiotczało. Przybysze wyjęli knebel, rozkuli Polaka i zniknęli jak duchy. Na zewnątrz wsiedli do czerwonej furgonetki, zaparkowanej w nieoświetlonej uliczce na tyłach domu. Usiedli z tyłu i zdjęli kominiarki. Jeden z nich wyciągnął w stronę siedzącego z przodu mężczyzny karteczkę z nazwiskami i rzekł:

- Proszę, Dov. Jestem pewien, że są prawdziwe. Swoją drogą to miło, że znowu jesteś w terenie.

- Wytłumacz to mojej żonie.

- Założę się, że śpi.

- Wygrałeś. - Dov uśmiechnął się nieznacznie. - Co z Polakiem, żyje?

- Śpi jak osesek, albo, jeśli wolisz, twoja żona. Rano tylko lekkie zadrapanie będzie świadczyło o tym, że to wszystko nie było nocnym koszmarem.

- To dobrze. Dość już trupów w tej sprawie. Wiecie coś więcej o Elim?

- Pracujemy nad tym. Grecy wszczęli własne śledztwo. Życiorys Eliego był wprawdzie bez zarzutu, kosztowało nas jednak kupę szmalu, żeby nie grzebali zbyt głęboko. Podobnie w przypadku Ady. Siedzę w Grecji od siedmiu lat, a jeszcze nie widziałem tylu naraz przedstawicieli naszych służb specjalnych w Atenach. Hotele pękają w szwach od nadmiaru turystów pochodzenia żydowskiego. Ktoś coś wyniucha, a wtedy...

- Wtedy wkroczą kataryniarze i załatwią sprawę po swojemu - wszedł w słowo Dov. - Na razie Uri również nie przebiera w środkach, żeby gdzieś w świecie uzyskać choćby złudzenie śladu, który może doprowadzić do zamachowców.

- Wizerunek Instytutu w ostatnich latach znacznie ucierpiał. Przydałaby się spektakularna akcja. Sygnał, że mściciele z Mossadu nie śpią, a izraelscy obywatele nie muszą się bać niczego, nawet procesu pokojowego.

Mężczyźni roześmieli się. Przez chwilę panowała cisza.

- Posłuchaj Dov, ten Cień to coś ważnego?

Dov nie odpowiedział. Udawał, że drzemie.


Istambuł, wieczorem następnego dnia


Samolot z Rzymu kołował na lotnisku w Istambule. Na jego pokładzie przybywali muzycy z Argentyny, mający zagrać przez kilka wieczorów w jednym z istambulskich hoteli. Czterech młodych ludzi przechodziło odprawę celną, kłócąc się o coś zawzięcie. Mieli powody do złości. O tym, że zagrają w Turcji, dowiedzieli się od swojego agenta zaledwie wczoraj wieczorem. Zespół wynajęty przez właściciela hotelu nie mógł wypełnić umowy z powodu strajku obsługi lotniska w Acapulco. W żaden sposób nie mogli zdążyć na pierwszy wieczór, a że zleceniodawcy zależało na tym, aby reklamowany przezeń od dawna turniej tanga odbył się w terminie, menago grupy zdecydował się na posłanie do Istambułu innych swoich podopiecznych, kończących właśnie występy w Rzymie. Chłopcy, postraszeni przez menedżera zerwaniem dość lukratywnej dla nich umowy na fuchy w Europie, chcąc nie chcąc polecieli. Na lotnisku czekał na nich hotelowy kierowca z planszą, na której wypisana była nazwa kapeli. Nadal przekrzykując się głośno, muzycy wsiedli do forda transita z oznaczeniami hotelu mocodawcy.

Dawid obudził się po południu z piekielnym bólem głowy. Nie po raz pierwszy i pewnie nie ostatni. Pastylki na kaca, które barman nad ranem włożył mu do kieszeni, ujęty wysokim napiwkiem, rozpuścił w znalezionym w barku białym niemieckim winie. Wziął prysznic, ciągle czując w nogach i w głowie watę. Jestem nadal pijany, pomyślał, przesadziłem wczoraj.

Postanowił zostać przez jeszcze jedną noc w tym hotelu. Ze zgrozą stwierdził, że po raz pierwszy od kilku dni może sam o sobie zadecydować, i ta myśl nie wzbudziła w nim takiego entuzjazmu, jakiego się spodziewał. Po paru minutach rozmyślań uznał, że suto zakropione śniadanie pomoże w podjęciu następnych decyzji. Zszedł do holu, minął recepcję, zajrzał do baru, odkłonił się barmanowi, któremu widocznie kolega z nocnej zmiany opisał szczególnie ważnego gościa, i przeszedł do hotelowej restauracji. Przez chwilę przeglądał menu. Coś zamówił. Do tego setkę czystej wódki na lodzie. Wypił duszkiem i ból głowy powoli zaczął przechodzić. Pił i jadł około godziny. Zaczęli się schodzić goście hotelowi i ludzie z miasta, powoli robiło się gwarnie i tłoczno.

Wszystkie stoliki były już zajęte, kiedy do restauracji weszli argentyńscy muzycy, nieco już spokojniejsi. Zlustrowali scenę, na której mieli grać, i znowu się pokłócili. Kelner, chcąc jak najszybciej uspokoić atmosferę, zaproponował im kolację, tłumacząc, że próba i tak będzie mogła odbyć się dopiero rano, na parę godzin przed rozpoczęciem turnieju. Następnie podszedł z nimi do stolika Dawida, jedynego, przy którym były wolne miejsca, i zapytał, czy może posadzić „szanownych artystów przy stoliku z szanownym gościem”. Dawid wykonał nieokreślony ruch ręką, co kelner zrozumiał jako przyzwolenie. Za chwilę, wciąż się spierając, Argentyńczycy zaczęli przeglądać karty. Wszyscy byli Latynosami z krwi i kości. Szczupli, smagli, niecierpliwi. Jeden z nich zwrócił się do Dawida po angielsku:

- Witam. Nazywam się Eduardo, a to... - mówił szybko i niezrozumiale, więc imiona pozostałych nie utkwiły Dawidowi w pamięci, podobnie jak nazwa zespołu, coś jakby Gardel Boys.

- Miło mi, Mike Moswell - przedstawił się Dawid nazwiskiem z amerykańskiego paszportu i wrócił do kontemplowania kawy po irlandzku, którą kończył posiłek.

Dźwięk nazwiska wywołał poruszenie wśród Argentyńczyków. Dawid zaostrzył czujność.

- Moswell? Ten Moswell? - zapytał Eduardo z niedowierzaniem.

- Który ten? - ostrożnie sondował Dawid.

- Perkusista Carlosa Santany, oczywiście. Czy to pan?

Dawid na końcu języka miał zaprzeczenie i jakąś formułkę o zbieżności nazwisk, kiedy nagle, wbrew sobie, potwierdził.

- Tak, to ja. Przykro mi, że ja o panach nie słyszałem.

Muzyków opanowało niezwykłe podniecenie. Wymienili kilka zdań po hiszpańsku i na wyścigi rozpoczęli uściski dłoni z Dawidem. Jeden z nich przywołał kelnera i zamówił butelkę szampana. Argentyńczycy gadali jeden przez drugiego, zasypywali Dawida mnóstwem pytań, z których większości nie rozumiał, głównie ze względu na angielszczyznę nowych znajomych. Odpowiadał półgębkiem, przeklinając Stefana za fatalny błąd w sztuce i siebie za podjęcie gry. Dystans Dawida nie odstręczał muzyków. Eduardo zamówił drugiego szampana, potem trzeciego. Na czwartego czekali tak długo, że jeden z Latynosów sam poszedł po niego. Dawid pił coraz bardziej odprężony. Zrobiło mu się przyjemnie i słodko. Dawno nie czuł tak niebiańskiego stanu. Chciał wstać i zatelefonować do Marii, ale nie mógł się podnieść, powieki zaczęły mu ciążyć, ręce odmawiały posłuszeństwa, głowy muzyków kręciły się jak na karuzeli. Zrobiło mu się niedobrze. Eduardo zauważył to i zaproponował muzykom, aby zabrali wielkiego kolegę na świeże powietrze. Dwaj wyprowadzili Dawida na zewnątrz hotelu, dwaj pozostali dopytywali się w recepcji, czy z lotniska dojechały już ich bagaże. Dawid, wsparty na ramionach towarzyszy, miał świadomość tego, co się dzieje, nie mógł jednak wykonać ruchu o własnych siłach. Ramiona muzyków były muskularne. Nie zauważył tego wcześniej pod szerokimi rękawami ich koszul. Silni są. Próbował się wyszarpnąć. Bez skutku. Trzymali go mocno. Za mocno. Co u diabła?! Przed hotel zajechała taksówka. Wsiedli z tyłu. Dawid pomiędzy dwoma muzykami, których ręce przypominały teraz kleszcze. Nie mógł się poruszyć, spróbował coś powiedzieć, ale z ust wydobył się niezrozumiały bełkot. Mięśnie twarzy stężały, jak gdyby dostał potężną dawkę środka znieczulającego u stomatologa. Dlaczego ten facet przyniósł szampana od razu w lampkach? Co wypiłem? Poczuł ukłucie w przedramię. I zasnął. Dwóch pozostałych muzyków, zrobiwszy awanturę recepcjoniście, zapowiedziało, że jadą z kolegą perkusistą do nocnego jazzowego klubu, i jeśli do ich powrotu nie znajdą się bagaże, nie będzie żadnego turnieju tanga. Zapłacili rachunek w restauracji, wsiedli do następnej taksówki, która dziwnym trafem zjawiła się przed hotelem, i ruszyli za Dawidem oraz dwoma kolegami.

Na pustym parkingu przy drodze na lotnisko obie taksówki zaparkowały obok furgonetki. Jeden z taksówkarzy sięgnął po kluczyki ukryte w rurze wydechowej. W środku auta znajdowały się futerały i skrzynie, których pierwotnym przeznaczeniem były instrumenty muzyczne i sprzęt nagłaśniający. W jednej z takich skrzyń mężczyźni, ułożyli skrępowanego Dawida. Z innej wyjęli czarne, nabijane cekinami marynarki i włożyli je. Zdjęli ze srebrzystego mercedesa oznaczenia taksówki i wrzucili do futerału po gitarze. Następnie wsiedli do samochodu i odjechali w stronę lotniska. Niedługo potem dwóch taksówkarzy ruszyło w furgonetce za mercedesem. Wszystko to trwało trzy minuty, podczas których nikt nie wypowiedział ani jednego słowa.


- Gdzie oni są?! - niecierpliwił się cypryjski biznesmen, oczekujący na zamówionych muzyków w saloniku dla VIP-ów istambulskiego lotniska. - Beatrix na pewno się niecierpliwi, a mamy jeszcze przed sobą godzinę lotu.

Członek ochrony lotniska, stojący za fotelem milionera, wzruszył ramionami, patrząc porozumiewawczo na bodyguarda Cypryjczyka. Ten jednak nie wykonał żadnego gestu. Tkwił nieruchomo przy drzwiach, z sobie tylko wiadomych powodów nie ściągając ciemnych okularów. Sekretarz bogacza, pilnie stukający w klawiaturę notebooka, podniósł wzrok.

- Spokojnie, panie Tatogliou. Będą lada moment. Jeden wieczór na pańskim jachcie i tyle pieniędzy... Wariat by zrezygnował. Szczególnie że nie korzysta pan z nich pierwszy raz.

Pan Tatogliou, niski, szpakowaty dżentelmen, przypominający swoim współpracownikom szkockiego teriera (o czym, rzecz jasna, nie miał zielonego pojęcia), przyglądał się przez chwilę sekretarzowi.

- Armandzie, przecież mówiłeś, że to nie będą ci co zwykle. Beatrix dostanie szału. Ale przeżyje. Jeśli jednak nikt się nie stawi, już po mnie. Znasz panią Tatogliou.

- Szefie - Armand przyjął poufały ton - agent tych chłopców zapewnia, że są równie dobrzy. Niestety, jakiś strajk czy katastrofa uniemożliwiła tamtym przyjazd do Istambułu. Wysłał więc innych. A my nie mieliśmy wyboru. Musiałem podejmować szybkie decyzje, aby zadowolić, proszę wybaczyć, kaprys szanownej małżonki. Przypominam, że muzycy muszą być w hotelu najpóźniej jutro około południa.

- Dobrze, dobrze. Widzi pan - terier zwrócił się do pracownika lotniska - jakie ja mam życie. Swoją drogą, Armandzie, czy mówiłeś naszemu przesympatycznemu gospodarzowi o czeku, który znalazłeś, gdy tu weszliśmy?

- Jeszcze nie, otóż panie... Argull - Armand odczytał nazwisko z plakietki - gdy podawał nam pan tę pyszną whisky - wzniósł szklankę i zagrzechotał lodem - zauważyłem na stoliku czek in blanco na dość pokaźną kwotę. Zapewne zostawił go któryś z pasażerów. Proszę z łaski swojej wziąć go i przekazać właścicielowi, chociaż pewnie nie będzie mu już potrzebny, gdyż wystawiony został na bank turecki. Ale wie pan... nie powinien trafić w niepowołane ręce.

Argull wziął czek i spojrzał nań. Oczy zrobiły mu się okrągłe.

- To może ja pójdę dopilnować, aby pańskim muzykom nie robiono niepotrzebnych wstrętów, skoro panom tak zależy na czasie?

- Doskonale, dziękujemy panu. - Sekretarz skłonił głowę staromodnym gestem i uśmiechnął się. - I proszę z łaski swojej dopilnować, żeby instrumenty załadowano do samolotu pana Tatogliou w miarę szybko i ostrożnie.

- Oczywiście, proszę pana. - Argull otworzył drzwi i wyszedł. W korytarzu oparł się o ścianę. - Lepiej o nic nie pytać - szepnął do siebie. - I zapomnieć o tych ludziach.

Od tej pory wszystko zaprzeczało sławnej gnuśności tureckich urzędników. Odprawa hałaśliwych muzyków przebiegła bez zakłóceń, rzucono tylko pobieżnie okiem na ich paszporty, a bagaże załadowano do samolotu Tatogliou nawet bez rutynowej kontroli. Po niespełna półgodzinie pilot prosił wieżę o pozwolenie na start. Cel: północny Cypr, gdzie czekał już na wypłynięcie prywatny jacht pana Tatogłiou. Wznieśli się w powietrze.


Gdzieś nad Morzem Śródziemnym, godzinę później


Dawid obudził się w luksusowym saloniku. Przez chwilę dochodził do siebie. Poczuł turbulencję. Ręce miał skute. Kajdanki na nogach przeciągnięto pod nóżką przytwierdzonego do podłoża fotela, na którym siedział. Gdyby spróbował nagle wstać, upadłby na twarz.

- Dzień dobry, panie Arbogast - przywitał go tym razem doskonałą angielszczyzną Eduardo, który wraz z panem Tatogliou przyglądał mu się od chwili, gdy zaczął się budzić.

Udawanie w tak jednoznacznej sytuacji, że się nie wie, o co chodzi, Dawid uznał za debilizm. Skinął głową.

- Dzień dobry, panie...

- Nazywaj mnie Yaniv, Dawidzie. Nie przedstawię ci mojego towarzysza, bo widzisz go po raz ostatni w życiu.

- Umiera? - Dawid spokojnie lustrował wnętrze samolotu.

- On nie, ale z tobą może być różnie. Nie ciekawi cię, kim jesteśmy?

- Yaniv... to chyba syryjskie imię?

- Owszem, podobnie jak Dawid. - Z ust Yaniva ani na chwilę nie spełzł ironiczny uśmieszek.

- Tak więc jesteście Syryjczykami, jak i ja.

Wszedł Armand i szepnął coś swemu chlebodawcy na ucho. Ten skinął głową i sekretarz zniknął, nie zaszczyciwszy Dawida nawet spojrzeniem. Ów jednak odprowadził go przerażonym spojrzeniem, co najmniej jakby zobaczył ducha.

- Ten człowiek - rzekł, przełykając ślinę - nie jest Syryjczykiem.

- Nie, ale nie jest także martwym Anglikiem. Ma na imię Yossi i jest moim kolegą z pracy, który miał wątpliwe szczęście już cię w życiu spotkać.

Dawid na chwilę zamknął oczy. Dobra, chłopie, czas się obudzić. Uderzenie otwartej dłoni, które wylądowało na jego twarzy, przywróciło go rzeczywistości. Nad nim stał Yaniv i żartobliwie groził palcem.

- Nieładnie zasypiać w towarzystwie, szczególnie w domu gospodarza.

Arbogast zaryzykował:

- Chcecie mnie wykończyć, bo próbowałem zabić waszego człowieka? Nie wiedziałem, kim jest. A po drugie... na pewno był trupem.

- Gdybyś go rzeczywiście zabił, nie wyjechałbyś z Egiptu.

Yaniv nacisnął przycisk na oparciu fotela. Po chwili zjawił się Yossi. Usiadł na sofie, która, tak jak reszta mebli, obita była kremową skórą. Przez chwilę mierzyli się z Dawidem wzrokiem. Zaczął Yossi.

- Cześć, Dawid.

- Cześć, Edward.

- Mam na imię Yossi i nigdy nie byłem w Londynie.

- Ja byłem raz, przez miesiąc. Jesteście Izraelczykami? Mossad?

- Tak - bez żadnych wstępów włączył się do rozmowy pan Tatogliou.

- Czego chcecie?

- Żebyś dla nas pracował - beznamiętnie odpowiedział cypryjski biznesmen.

- Co miałbym robić?

- Dowiesz się we właściwym czasie.

- A jeśli odmówię?

Mężczyźni roześmiali się.

- Pytanie w rodzaju tych, jak mały Kazio wyobraża sobie grę na zwłokę, kiedy krokodyl właśnie zaczyna odgryzać mu jaja - powiedział po polsku terier, a Dawid nie próbował ukryć zaskoczenia. - Pomijając banalną bezradność tego pytania i jego powieściowy rodowód - kontynuował, nadal w ojczystym języku Dawida, Tatogliou - są jeszcze dwa wyjścia: zamiast lecieć do Izraela, co właśnie czynimy, możemy wylądować w Grecji albo w Egipcie i oddać cię w ręce władz, czym zasłużymy sobie na ich dozgonną wdzięczność, lub zabić cię w jakiś mniej lub bardziej cywilizowany sposób, a twoje organy, może z wyjątkiem wątroby, sprzedać na przeszczepy. Wtedy przynajmniej zwrócą się koszty operacji. Gdyby się głębiej zastanowić, oba wyjścia doraźnie przyniosłyby więcej korzyści niż utrzymywanie bezwzględnego mordercy za podatki izraelskich obywateli.

W głośniku rozległ się głos pilota, informujący, że podchodzą do lądowania. Yaniv zapiął pasy Dawidowi. Yossi zgasił papierosa i rzekł:

- Koniec wędrówki, przyjacielu. Miód się skończył, teraz zaczną się schody.




II. Przygotowania


Tel Awiw, 8.00, następnego dnia


W pokoju konferencyjnym, który już znamy, a który ze względu na różnorakie przeznaczenie nazywany był przez wtajemniczonych młynem, siedzieli wszyscy współpracownicy Dova.

- Anat, ty palisz? - spytał Yaniv, zaskoczony widokiem paczki time’ów, leżącej na stole przed kobietą. - Zdawało mi się, że narzekałaś, kiedy palenie okazało się częścią operacji Cień.

Anat spojrzała na niego obojętnie.

- Nie odpowiesz mi?

Anat ponownie podniosła wzrok i nadal milczała.

- Obraziłaś się? O co? Mamy twojego kochasia.

- Yaniv, zamknij się - dobitnie powiedział Yossi.

- Yaniv - włączył się Dov - wiesz, że lubimy z tobą pracować, akcja w Istambule została przygotowana, nomen omen, koncertowo, w dodatku w bardzo krótkim czasie, ale jeśli natychmiast nie skupisz się tylko i wyłącznie na pracy, to osobiście nakopię ci do dupy. Jasne?

- Jasne, wodzu. Czekamy na rozkazy.

- Rozpoczynamy następny etap. Faceci ze śledczego potrzebują dwóch dni, żeby skończyć swoją działkę. Potem wkraczamy. Jeśli wyniki testów będą pozytywne, Cień rozpocznie normalny tok szkoleniowy. My mamy się tym zająć.

Meir wyglądał na zaskoczonego.

- To znaczy, że zmieniają się reguły? Dlaczego my?

- Tak postanowiła góra - odparł Dov, wzruszając ramionami.

- Nie dziwi cię to? - nie ustępował Meir.

- Wygląda na to, że faceta chcą trzymać w najgłębszej tajemnicy tak długo, jak się da.

- Ale dopiero co oskarżali nas o zdradę! - powiedział Yossi.

- Myślę, że dalej nie są pewni. Dlatego potrzebują dwóch dni śledztwa. Potem będą się przyglądać. Ale liczą na to, że do tego czasu namierzą morderców Eliego i wyjaśnią sprawę Ady.

Na dźwięk imienia przyjaciółki Anat podniosła głowę i nagle wybuchnęła:

- O co w tym wszystkim chodzi?! Kto coś z tego kapuje, ręka do góry! Ja mam dość!

- Zauważyliśmy. - Dov przyglądał się Anat z niekłamaną troską. - Dlatego Uri wolałby, abyś nie brała udziału w tej części akcji. Przynajmniej na początku.

- Zwariował, mowy nie ma! - Anat zrozumiała, że może nigdy więcej nie zobaczyć Dawida.

- To postanowione. Od dzisiaj masz urlop. Przykro mi, ale ja też sądzę, że musisz odpocząć.

- Dov, proszę cię. Nie mam syndromu zmęczonego agenta, nie oglądam podwozia za każdym razem, kiedy mam wsiąść do auta. Skrzynka na listy także nie jest moim wrogiem. Czuję się okay. Uwierz mi!

- Wierzę, ale taka jest decyzja Uriego.

- Dov, błagam! Psychicznie czuję się w porządku... nie przebieram się za dziwkę i nie wychodzę w nocy na łowy, żeby lepiej przygotować się do roli... - prawie krzyczała.

- Anat, przepraszam. Zostaw nas już samych. Będziemy w kontakcie.

- Idę do Uriego! - zdecydowanie powiedziała Anat.

- Nie przyjmie cię, a nawet jeżeli, to po chwili wyrzuci za drzwi. Zrób, o co cię proszę, i zaufaj mi. - Głos Dova stwardniał.

Anat wstała i spokojnie podeszła do drzwi. Otworzyła powoli, ale zamknęła za sobą z takim trzaskiem, że jęknęła futryna.

- Przepraszam. - Yossi zerwał się i pobiegł za siostrą.

Zastał ją na korytarzu. Oparta o ścianę Anat zasłoniła oczy dłońmi, przez palce sączyły się łzy.

- Siostrzyczko, siostrzyczko... W naszej rodzinie tylko ja zawsze płakałem. Uspokój się - przemawiał łagodnie, obejmując ją.

Anat położyła głowę na ramieniu brata, a po chwili przylgnęła doń całym ciałem i rozszlochała się jak dziecko. Yossi gładził ją po głowie, nic nie mówiąc. Po minucie jednak odsunął zdecydowanym ruchem i spojrzał w zapłakane oczy.

- Może zjemy razem kolację? Na Sheinkin, wiesz, gdzie?

- Chętnie. - Anat uśmiechnęła się. - Tak dawno nie jadłam kolacji w męskim towarzystwie.

- No, no, nie obiecuj sobie zbyt wiele - żartobliwie powiedział Yossi. - Przyjadę po ciebie o ósmej. Muszę wracać. Trzymaj się. Będzie dobrze.


W prosto urządzonym gabinecie - krzesła po obu stronach staromodnego biurka, dębowa trzydrzwiowa szafa na dokumenty i zegar z kukułką na białej, bardzo nierównej ścianie - czterdziestoparoletni mężczyzna w muszce przy kołnierzyku kremowej koszuli i szelkach przyglądał się zza grubych szkieł siedzącemu naprzeciwko Dawidowi. Arbogast był odświeżony, ogolony, w czystych dżinsach i sztruksowej koszuli. Nie miał kajdanek, bawił się papierosem, którego jednak przesłuchujący nie pozwolił mu zapalić.

- Zna pan którąś z tych osób? - zapytał oficer, układając przed Dawidem kilka zdjęć. Wśród fotografii obcych twarzy Dawid szybko odnalazł wzrokiem zdjęcia Marii i Nikosa. Postanowił być szczery. Odnaleźli go i przywieźli tu pracownicy wywiadu uchodzącego za najsprawniejszy na świecie. Obecność Edwarda świadczyła, że od dawna mieli go na widelcu. Ale jeśli rzeczywiście chcą, żeby dla nich pracował, czemu po prostu nie zaproponowali mu tego, kiedy jeszcze spokojnie żył w Izraelu? Jeśli tak dużo wiedzą - a z napomknień ludzi, z którymi rozmawiał, wynika, że naprawdę dużo - powinni założyć, że nie miałby wiele przeciwko temu. Chyba że robota, którą chcieli mu zlecić, jest tak skomplikowana, iż musieli doprowadzić go do stanu, w którym mogą go szantażować i mają pewność, że się nie wycofa. No i nie zdradzi. Wziął do ręki zdjęcia Marii oraz Nikosa i obrócił je w stronę Izraelczyka.

- Reszty nie znam.

- A kim są ci dwoje?

- Kobieta to Maria Olla, Meksykanka. Wywiozła mnie do Eilatu. Nie ma nic wspólnego z moim życiem. Poznałem ją w Izraelu na dzień przed rozpoczęciem poszukiwań przez waszą policję. Mężczyzna to Nikos... Kapakis albo jakoś tak. Grek. Pomógł mi w przedostaniu się do Grecji. Skąd macie te zdjęcia?

- Od fotografa. - Małe oczka za okularami wyrażały zdziwienie. - Porozmawiajmy o Marii. Jak się poznaliście?

- W Jerozolimie. Zna pan pub Underground? - Mężczyzna leniwie skinął głową. - Zaproponowała mi coś do jedzenia, później piliśmy tequilę i gadaliśmy. Rozstaliśmy się nad ranem. Następnego dnia zabrała mnie przypadkiem do Tel Awiwu. Wieczorem pojechaliśmy do Eilatu. Później przekroczyłem granicę egipską. Więcej się nie widzieliśmy.

- Kontaktowaliście się potem?

- Nie.

- Spaliście ze sobą?

- Nie.

- Dobrze, później wrócimy do szczegółów. A Nikos?

- Poznaliśmy się w autobusie z Synaju do Kairu. Pomógł mi w zdobyciu biletu do Grecji. Zaproponował odwiedziny u swojej rodziny. Właśnie urodził mu się syn.

- Odwiedził go pan?

- Nie zdążyłem. Aresztowali mnie na lotnisku.

- O tym później. Wróćmy do Nikosa. Nie próbował panu pomóc po aresztowaniu?

- Wydaje mi się, że pomógł mi w ogóle wjechać na teren Grecji. Rozmawiał z celnikiem. Ale czy robił coś po moim zatrzymaniu, tego nie wiem. Dowiedziałem się później, że zginął w wypadku samochodowym. Odprowadzono mnie z powrotem do strefy eksterytorialnej. Być może z kimś rozmawiał, ale nikt mnie o tym nie informował.

- Jeśli nie żyje, to już z nim nie porozmawiamy. Zresztą i tak nie moglibyśmy go przesłuchać, skoro to Grek.

- A ja jestem Polakiem.

- Dodajmy: bardzo poszukiwanym Polakiem. Trzy morderstwa w trzy dni. Nieźle, jak na pracownika księgarni.

- Założę się, że zna pan świetnie mój życiorys.

- Skoro o tym mowa: proszę mi opowiedzieć o sobie.

- Co?

- Wszystko, jak na spowiedzi u nowego pracodawcy. Kiedy się pan urodził, gdzie chodził do szkoły, kim byli rodzice, jakie studia, praca, i tak dalej.

Dawid mówił przez godzinę. Beznamiętnie i rzeczowo. Od czasu do czasu oficer przerywał, prosząc o więcej szczegółów. Interesowali go zwłaszcza przyjaciele z dzieciństwa, Stefan i Marek, których imiona wymawiał bezbłędnie, oraz okres służby w policji. Kiedy Dawid zbliżył się do wydarzeń, z powodu których wyrzucono go z pracy, śledczy uniósł dłoń.

- Wystarczy, panie Arbogast. Na razie. Zrobimy sobie przerwę. Może pan wyjść i zapalić. Na korytarzu oczekuje strażnik. Niech pan go nie zabija i nie ucieka. - Nie próbował ukryć złośliwości. - Stąd się nie da uciec.

- Nie zamierzam uciekać. Dobrze się tu czuję, a poza tym nawet nie wiem, gdzie jestem.

Izraelczyk włożył na siebie wiszącą do tej pory na oparciu krzesła kraciastą marynarkę i wskazał Dawidowi drzwi. Wyszli z gabinetu i oficer zamknął drzwi na klucz. Dawid zauważył, że polityczny - jak go w myślach nazywał - utyka wyraźnie na jedną nogę i ma niewielki garb. Kusy, co się nosi z niemiecka - przypomniał sobie Dawid określenie diabła, bodajże z Edgara Allana Poe.

W wąskim korytarzu, pociągniętym do wysokości barków dorosłego mężczyzny farbą olejną - pewnie, żeby krew się lepiej zmywała, przeniknęło Dawidowi przez głowę - czekał wysoki, śniady mężczyzna w cywilu. Prawe oko miał przekrwione, tak jakby właśnie ktoś uderzył w nie kastetem. Właściwie było czerwone. Czerwonooki zapytał z pięknym akcentem sabry:

- Rozmawiasz po hebrajsku?

- Trochę.

- Gdzie się nauczyłeś?

- Tutaj.

- A gdzie to jest tutaj?

- Tutaj w Izraelu.

Czerwonooki zrobił zdziwioną minę. Zaprowadził Dawida do pokoju, w którym ten spędził noc. Wcześniej nie zwróciło uwagi Arbogasta, że w żadnym z pomieszczeń, które widział, nie ma okien. Teraz zrozumiał, dlaczego czuł się tutaj tak dobrze. Przywieziono go w nocy wprost z lotniska, zasłoniwszy wcześniej oczy czerwonym workiem. Miejsce, w którym go ulokowano, szybko ochrzcił celą. Wąska kiszka z łóżkiem i małą szafką z lampką w stylu lat pięćdziesiątych, ciężka ceramiczna umywalka z przyborami do golenia. Oprócz tego niewielki klimatyzator w ścianie. Budząc się rano, znalazł na szafce świeże ubranie. Zdziwił się, że nie usłyszał otwieranych nocą ciężkich drzwi, ale złożył to na karb jakiegoś środka, którym zapewne nafaszerowano hamburger, mający być kolacją. Teraz siedział na łóżku i palił. Czerwonooki oparł się o umywalkę i patrzył na Arbogasta obojętnie. Ten kręcił się niecierpliwie; nie przepadał, kiedy ktoś przypatrywał mu się tak bezczelnie. Wreszcie sklecił w głowie zdanie po hebrajsku:

- Cieszycie się pewnie z rozwoju rozmów pokojowych?

Czerwonooki chwilę żuł stwierdzenie w myślach, jakby nie był pewien, co usłyszał.

- Powtórz - powiedział.

- To dobrze, że będzie pokój - zmienił składnię Arbogast, zastanawiając się, po co rozpoczął ten debilny dialog.

- Nie będzie pokoju. Nigdy - flegmatycznie odpowiedział wielkolud.

- Dlaczego?

- Bo oni nigdy nie przestaną zabijać.

Dawid nie miał stuprocentowej pewności, czy dobrze zrozumiał. Czerwonooki dodał jeszcze, mówiąc bardzo szybko:

- A zresztą ja się na tym nie znam. My tu jesteśmy od utrzymywania porządku, a nie od procesów pokojowych.

Tego Arbogast nie zrozumiał na pewno. Strażnik spojrzał na zegarek.

- Chodźmy - powiedział po hebrajsku.

Kusy już był w gabinecie. Skinął głową wysokiemu i wskazał Arbogastowi krzesło przed sobą.

- No więc, panie Arbogast, dlaczego wyrzucono pana ze służby?

- Oficjalnie raport ze śledztwa zarzucał mi nadużywanie przemocy wobec zatrzymanych, alkoholizm i niepodporządkowanie się poleceniom przełożonych. Niepotrzebną brawurę i narażanie kolegów na niebezpieczeństwo zbytnią lekkomyślnością.

- Brudny Harry? Czy tak? - Nie czekając na odpowiedź, Kusy kontynuował: - A co konkretnie kryje się za tymi zgrabnymi określeniami? Proszę opowiedzieć kilka wybranych zdarzeń. A może były jeszcze jakieś inne, nieoficjalne przyczyny?

- Na pewno były, ale mogę się ich najwyżej domyślać.

- To proszę domyślać się na głos.

- Siostra mojego przełożonego zakochała się we mnie, a jej brat nie uważał, że jestem dla niej dobrą partią.

Kusy przez chwilę patrzył na biurko, jakby czytając niewidzialne notatki.

- Ale, o ile dobrze usłyszałem, pańskim przełożonym był wówczas Marek Nowacki, najwierniejszy przyjaciel z dzieciństwa?

- Owszem, może dlatego, że tak dobrze mnie znał, zrobił wszystko, żeby zwolniono mnie z pracy.

- Czyli oprócz Brudnego Harry’ego jeszcze Casanovą? Ile pan miał kobiet w życiu, panie Arbogast?

- Nie wiem; czy to ważne?

- Ważne. Proszę szybko pogrzebać w pamięci.

- Naprawdę nie wiem; dziesięć, piętnaście?

- Podaje pan dane z pięćdziesięcioprocentową dokładnością. A ilu ludzi pan zabił?

- Tego także nie inwentaryzuję.

- A co na pański tryb życia mówiła żona? - Kusy pochylił głowę w stronę Arbogasta jak człowiek, który nie dosłyszy.

- Skąd pan wie, że miałem żonę?

- A nie powiedział mi pan tego? - Kusy znowu zatopił się w niewidzialnych notatkach.

- Nie, świadomie ominąłem ten wątek.

- To proszę opowiedzieć, przyjacielu, proszę opowiedzieć. Ze szczegółami. No, może z wyjątkiem tych pikantnych. I proszę nic więcej nie pomijać, miał pan tak interesujące życie.

Dawida powoli zaczynała ogarniać złość na człowieczka siedzącego naprzeciwko. Czuł, że coś jest nie tak. Dziwne miejsce, dziwni ludzie i dziwne pytania, w żaden sposób nieodnoszące się do propozycji ewentualnego werbunku, którą złożył nieznany mężczyzna w samolocie. Nie próbowali nawet środków farmakologicznych, żeby spowodować rozwolnienie w mózgu i upewnić się, że mówi prawdę. Przypomniał sobie jakiś film, w którym Gerard Depardieu trafia po śmierci na posterunek policji, nie wiedząc, że wszystko, co się dzieje, jest już zupełnie nową jakością, i będąc przekonanym o swojej realności oraz realności świata, dla którego był już tylko trupem. Przesłuchującego grał Polański, równie szpetny jak ten tu jegomość.

- Proszę pana, czy ja żyję? - zapytał i sam zdziwił się temu, co wyszło z jego ust.

- No wreszcie! Wreszcie, panie Arbogast. Zacząłem już się obawiać, że sławne roztargnienie alkoholików na trzeźwo jest tylko mitem. Był pan do tej pory zbyt rzeczowy. Wreszcie strzał w dziesiątkę! Zaczyna pan trzeźwieć i od razu z grubej rury! „Czy ja żyję?”. A to dobre. - Nagle spoważniał. - Jeszcze żyjesz, chłopcze, ale może lepiej byłoby, gdybyś tego, co się dzieje, nie dożył. Wróćmy do rzeczywistości minionej. Opowiedz o żonie.

Dawid ożenił się wcześnie. Miał dwadzieścia cztery lata. Kobieta, którą pokochał, była znacznie starsza. Nie widział przyszłości w tym związku, ale małżeństwo wydawało mu się jedynym właściwym hołdem, jaki można złożyć tak niezwykłej kobiecie. Niespełna czterdziestoletnia wówczas Agnieszka, obracająca się bardzo blisko ówczesnego ministra spraw wewnętrznych, została wtedy pierwszą szefową krakowskiej delegatury nowo tworzonego Urzędu Ochrony Państwa. Zdecydowana, niezależna, prawdziwa hardheaded woman. Po roku - kiedy Agnieszce zaproponowano posadę w Warszawie - wyprowadził się od niej. Jak większość decyzji w życiu, także tę podjął bez większego zastanowienia. I jak większości, tej również nie żałował. O dalszych losach połowicy dowiadywał się głównie z gazet. Wkrótce została posłanką na sejm, a ostatnio przeczytał w „Jerusalem Post”, że przybyła do Izraela jako członkini polskiej delegacji parlamentarnej. Z krótkiej notki wynikało, że piastuje stanowisko szefowej komisji sejmowej do spraw służb specjalnych i będzie brać udział w rozmowach na temat wymiany doświadczeń i omówienia roli bardzo tajnych agentów na nowej politycznej mapie Starego Kontynentu. Dawid zaczynał rozumieć, jak mógłby posłużyć się nim izraelski Mossad. Zwariowali! Nie widział się z nią prawie pięć lat! Może ma jechać do Polski, zaprosić byłą żonę na kawę, a ona zdradzi mu jakieś tajemnice państwowe?

Kusego jednak kariera byłej pani Arbogast w ogóle nie zajmowała. Bardzo dokładnie wypytywał za to o ich wzajemne stosunki, o wspólnych przyjaciół, plany na przyszłość młodej pary, wreszcie o rozstanie.

- Ale jak to: wyprowadził się pan? Miał pan kogoś? Może ona miała?

- Nic mi o tym nie wiadomo. Po prostu spakowałem się i wyprowadziłem.

- Proszę pana, niech mi pan nie wmawia, że taka decyzja w szczęśliwym, jak rozumiem, małżeństwie, narodziła się w jedno popołudnie. Na pewno ktoś bardziej płakał. Musiała być jakaś przyczyna!

- Nie czułem się u siebie.

- Tak, ale nawet wtedy można znaleźć wiele kompromisowych wyjść.

- Nie byliśmy z żoną ludźmi kompromisu.

- Widywał ją pan później?

- Nie.

- A czy ona starała się skontaktować z panem?

- Owszem, dzwoniła kilka razy i zostawiała informacje z prośbą o kontakt.

- I...?

- Nie odpowiadałem.

- Skąd miała numer telefonu?

Dawid uśmiechnął się, zdziwiony naiwnością śledczego.

- Pracowała w instytucji, w której mieli nawet mój rozmiar kołnierzyka. Przecież byłem elitarnym policjantem. - Ostatnie słowa Arbogast wypowiedział z przekąsem. - Czy to moja była żona jest powodem, dla którego ten sympatyczny młody człowiek uprowadził mnie i dostarczył tutaj? Jeśli tak, to jest to inicjatywa spóźniona o parę lat. Agnieszka nie ma związku z moim życiem.

- Szczególne podejście do kobiet, Dawidzie, jeśli wolno mi się tak do pana zwracać. Maria nie ma nic wspólnego z pańskim życiem, Agnieszka - również to imię Kusy wymówił bezbłędnie - nie ma nic wspólnego z pańskim życiem... Czy wobec tego może pan wymienić chociaż jednego człowieka, który ma związek z pańskim życiem?

- Wszyscy, o których mógłbym tak powiedzieć, nie żyją. I pojawiali się już w moich dzisiejszych zeznaniach.

- Czy możemy do nich zaliczyć „Brzytwę”?

Dawid zrozumiał, że mężczyzna siedzący naprzeciwko wie naprawdę bardzo dużo. Przecież nie wspomniał jeszcze ani słowem o „Brzytwie”.

- Dlaczego pan zabił „Brzytwę”? - kontynuował Kusy, wymawiając pseudonim bez śladu obcego akcentu.

- Dlaczego nie rozmawiamy po polsku? - spytał Dawid, nie mając wątpliwości, że Kusy jest polskim Żydem.

Kusy po raz pierwszy uśmiechnął się. Był to uśmiech upiorny, odsłaniający ciemnożółte, przerzedzone górne uzębienie.

- Bo nie lubię.

- Dlaczego?

Stojący na biurku czarny telefon z dużą tarczą do wybierania numerów nie pozwolił odpowiedzieć. Kusy podniósł słuchawkę.

- Dobrze - powiedział po hebrajsku, po chwili uważnego słuchania. - Do widzenia. - Odłożył słuchawkę. - Panie Arbogast, na dzisiaj tyle. Przyjechał lekarz. Zostanie pan poddany rutynowemu badaniu. Mocz, krew i tak dalej. Następnie porozmawia pan z psychologiem. Później proszę napisać dla mnie historię zabójstwa „Brzytwy” i pańskiej ucieczki z Polski, i oddać to strażnikowi.

- Nie widzę powodu, aby zeznawać na piśmie - oświadczył Dawid.

- Panie Arbogast, niech pan nie będzie dzieckiem, przecież dobrze pan wie, że nagrywamy te rozmowy.

- To nagrywajcie, nie mam na to wpływu, ale proszę nie zmuszać mnie do przyznania się do winy na papierze.

- Proszę pana - Kusy wyglądał na zniecierpliwionego - jest nam wszystko jedno, w jakiej formie dostaniemy pańską opowieść. Może to być nawet poemat trzynastozgłoskowcem. Ale pan to napisze, i to jeszcze dziś. Pióro przecież ma pan nie najgorsze. Czytałem pańską analizę hermeneutyczną „Ostatniego kuszenia Chrystusa”, doprawdy ciekawe, ale o tym, jeśli pan pozwoli, przy innej okazji.

Kusy musiał przycisnąć jakiś guzik pod blatem biurka, bo drzwi otworzyły się bezszelestnie i Dawid zobaczył cień czerwonookiego na parkiecie obok siebie. Zdziwiła go cisza, jaką zachowywał strażnik. Pomyślał, że musi nieźle posługiwać się garrotą, i ucieszyła konstatacja, że przynajmniej ma cień. Swoją drogą ciekawe, gdzie ten Kusy czytał mój tekst? I po co? Blefuje, żeby umocnić pozycję wszechwiedzącego. Wielkolud włożył na głowę Dawida kominiarkę z otworem na jedno oko. Była mocno nasączona jakimiś damskimi kosmetykami. Wyszli na korytarz. Minęli pokój, w którym go trzymano, i Dawid nagle uświadomił sobie, że droga stąd do pokoju Kusego jest końcową prostą jakiegoś wielkiego labiryntu. Ilość korytarzy, w które teraz skręcali, pokojów, które mijali, ludzi odwracających głowy na jego widok, była niezliczona. Wydawało mu się, że idą bardzo długo, miał kłopoty z akomodacją oka, po chwili nie mógł właściwie ocenić odległości. Przechodzący mężczyzna potrącił go bardzo mocno i nie zatrzymując się, poszedł dalej. Czerwonooki nie zareagował. Dokoła panowała cisza. Nie dochodziły głosy rozmów, nie słychać było nawet odgłosu klawiatur komputerów czy maszyn do pisania. Strażnik lekko pchnął Dawida w kierunku otwartych drzwi i wszedł za nim. We wnętrzu, urządzonym jak typowe ambulatorium, znajdowali się bardzo młody lekarz i siwowłosa pielęgniarka, na oko sześćdziesięcioletnia.

- Proszę się rozebrać.

Słowa lekarza zabrzmiały sucho i nieprzyjemnie, kontrastując z młodym, delikatnym wyglądem.

Badanie fizykalne zajęło kilkanaście minut, w czasie których lekarz beznamiętnie mówił w stronę stojącego na biurku mikrofonu. Arbogast wyłapywał niektóre słowa, ale całość była dla niego niezrozumiała. Lekarz od czasu do czasu wyrzucał z siebie angielskie polecenia. Wdech, wydech. Dawid cały czas pozostawał w kominiarce; kiedy lekarz nakazał zdjęcie slipów, ułożenie się na kozetce i rozpoczął badanie palpacyjne, pomyślał, że musi to wyglądać jak sekcja zwłok.

- To blizna po kuli? - Lekarz zadawał pytania takim samym tonem, jak dyktował opis do mikrofonu.

- Owszem. - Dawid skrzywił się pod kominiarką, gdy lekarz mocno obmacywał bliznę pod obojczykiem.

- Strzał z bliskiej odległości, mały kaliber. Nie ma rany wylotowej. Miał pan dużo szczęścia, że kula zatrzymała się na obojczyku. Sądząc po kierunku wlotu, równie dobrze mogła roztrzaskać kręgosłup. Ma pan problemy z ruchem?

Nie czekając na odpowiedź, nakazał stawianie oporu i naciągał, a następnie prostował oba ramiona. Nadal coś mówił po hebrajsku. Nagle gwizdnął cicho, po raz pierwszy objawiając emocje.

- Ciekawa ta blizna. - Mocno uciskał okolice pachwiny, gdzie Dawid miał trzycentymetrową szramę. - Nie spodziewał się pan pewnie tego uderzenia. Ktoś celował w tętnicę udową. Precyzyjny cios w odległości jednej trzeciej więzadła pachwinowego. Wygląda na atak studenta anatomii.

O ile Dawid mógł się zorientować, lekarz powtarzał teraz opis po hebrajsku, szybciej jednak i z wyraźnym zainteresowaniem. Po chwili zapytał:

- Przebił tętnicę?

Dawid skinął głową.

- Jak pan sobie z tym poradził? Przy takiej ranie mamy zazwyczaj kilkanaście sekund na właściwą decyzję.

- Najpierw zabiłem faceta. Później wcisnąłem do rany jego czapkę i bardzo mocno ściągnąłem paskiem, a następnie zemdlałem i obudziłem się dopiero w szpitalu.

- Znakomicie. - W głosie lekarza zabrzmiało niekłamane uznanie. - Znakomicie! Ciekaw jestem, jak go pan zabił; krew musiała tryskać na wszystkie strony.

- Rozluźnił się nieco, więc wbiłem mu dwa palce w oczy i podrapałem po mózgu.

- Pięknie! Jak długo dochodził pan do siebie?

- To był szpital polowy, więc nie miałem zbyt wiele czasu na rekonwalescencję. Na szczęście mieli spory zapas krwi. Niemniej do tej pory nie jestem w stu procentach pewny tej nogi.

- Tak, zauważyłem przy badaniu odruchów. W stosunku do drugiej nogi odruch jest bardzo osłabiony, ale nie dyskwalifikujący. Gdyby ciął szerzej, tkanka nerwowa nie miałaby szansy w ogóle się odtworzyć.

Lekarz był bardzo zadowolony z przypadku, który niespodziewanie mu się trafił. Rozmową nie był jednak zachwycony czerwonooki, który, tonem reprymendy, wtrącił się, najprawdopodobniej uspokajając młodziutkiego doktora. Pielęgniarka pobrała krew. Dużo, jak na rutynowe badanie, pomyślał Dawid, obserwując, jak wyciąga z niego prawie dwadzieścia centymetrów cieczy.

- Musimy wykonać jeszcze rentgen płuc, EKG i EMG - skonstatował lekarz, uśmiechając się przyjaźnie. Po badaniach postawił krzesło na środku pokoju i kazał Dawidowi wskoczyć na nie kilkanaście razy. Mierząc tętno i ciśnienie, był wyraźnie zadowolony. Liczby, które dyktował do mikrofonu, wypowiadał z lubością.

Dawid pomyślał, że oto następny dziwak, którego spotyka w tym miejscu. Wreszcie zakończyli. Lekarz skinął głową; Dawidowi wydało się, że delikatnie zwilżył przy tym językiem wargi.

Czerwonooki odprowadził go do pokoju. Tym razem odległość dzielącą pokoje przebyli w niecałą minutę. W środku czekał lunch, papier i przybory do pisania. Strażnik powiedział coś po hebrajsku i wyszedł. Wrócił, gdy Arbogast kończył jeść, i znowu powiódł go w głąb nieznanego. Pokój psychologa przypominał wystrojem gabinety drugorzędnych amerykańskich psychoanalityków. Wygodne welurowe fotele, takaż sofa, szklana ława, szklane półki z kilkoma książkami i fototapeta z ogranym do bólu motywem palmy na tle zachodzącego słońca. W jednym z foteli siedziała - Dawid nie odnalazł w myślach lepszego określenia - stara, zasuszona mumia. Bardzo rzadkie włosy miała spięte w kok. W pomarszczonym uchu wisiał staromodny kolczyk. Na widok Dawida jej twarz wykrzywiła się w czymś na kształt uśmiechu, a zmarszczki nad ustami przybrały kształt do złudzenia przypominający wąsy - takie, jakie dzieci dorysowują namalowanym kotom. Zaprosiła go gestem na sofę, a gdy usiadł, fuknęła skrzekliwie na strażnika, który i tak wyglądał, jakby nie chciał przebywać tu ani chwili dłużej. Zostali sami. Zaraz przyleci kruk i siądzie jej na ramieniu, pomyślał Dawid.

- Myślisz o kruku, szklanej kuli czy miotle? - zaskrzeczała starucha poprawną angielszczyzną.

Dawid poczuł się nieswojo.

- Nie musisz odpowiadać, ludzie zazwyczaj myślą kategoriami bajek, które znali w dzieciństwie. To zależy, z jakiej części świata pochodzą. Ja spotykam się właściwie z przedstawicielami wszystkich nacji, więc poznałam wiele bajek. Amerykanie i Izraelczycy najczęściej klasyfikują mnie jako żonę Yody. - Zaśmiała się głośno lub (Dawid nie miał pewności) dostała ataku astmy.

Dawid poczuł się naprawdę parszywie, ale skojarzenie z Yodą wydało mu się trafione. W jaki sposób ona przeżyła sezon polowań na czarownice?

- Niektórym udało się uciec z Salem. Nie czytałeś o tym? - Starucha znów zaniosła się śmiechem.

Uczucie bardzo parszywe nie opuszczało Arbogasta. Od tej pory ograniczyła się do zadania kilkunastu pytań testowych; odpowiedzi notowała bez komentarzy w dużym zeszycie. Notowała także wyniki układanek, których coraz to nowe partie kładła przed Dawidem. A to rozpoznać kształt, a to dopasować według przydatności, a to chronologii, a to nazwy. W trakcie kolejnych partii testu z pedanterią mierzyła czas wielkim stoperem. Kiedy skończyli, szybko przeliczyła jakieś cyfry.

- Dziękuję, to tyle - rzekła i zamknęła oczy.

- Mogę się przynajmniej dowiedzieć, jakie mam wyniki?

- Inteligencja wybitna, patologiczna skłonność do zbrodni - odpowiedziała, nie otwierając oczu, i znowu dostała (chyba) ataku astmy.

Dawid poczuł rękę na ramieniu. To czerwonooki jak zwykle bezszelestnie znalazł się za jego plecami. Wyszli na korytarz. Tym razem Dawid nie miał na głowie kominiarki. Wszystkie korytarze, które mijali, były puste, a drzwi pozamykane. Ostre jarzeniowe światło drapało oczy. W swoim pokoju zastał teraz oprócz nowej maszynki do golenia i nowej zmiany bielizny także kolację, na którą składała się pita z falafelem i sałatka z białej kapusty. Nie miał ochoty jeść, więc zabrał się do pisania. Przerywał często, patrząc w sufit, jakby o czymś myślał. Palił jednego papierosa za drugim. Powoli tracił poczucie czasu. Zabrano mu zegarek, ale kiedy skończył, wydawało mu się, że jest już grubo po północy.


Pub Daniel’s, w tym samym czasie


Przy stoliku w jednej z wielu knajpek na Sheinkin Anat dopijała z Yossim czwartego już chyba jacka danielsa, nalewanego przez barmanów wprost z beczki. Była lekko wstawiona, ale ten stan zdawał się jej odpowiadać.

- Dziękuję, Yossi, to był cudowny wieczór. - Anat przechyliła głowę i lekko potrząsnęła czupryną. Zaszokowała dziś swoją fryzjerkę informacją, że ścina włosy na krótko. Na bardzo krótko. Nie, Hana, jeszcze krócej.

- Już kończymy? - Yossi także bawił się doskonale. Cieszył się, że serią nowych dowcipów o Żydach z Chełma rozbawił siostrę niemal do łez.

Anat spoważniała.

- Przecież pracujesz jutro.

- Owszem, ale na razie miło spędzam czas.

- Jak posuwa się akcja?

- Tempo spadło, wiesz, ci ze śledczego są bardzo skrupulatni. Jutro wieczorem mamy zapoznać się ze stenogramami przesłuchań.

- Byłeś kiedyś u nich?... - Anat zawiesiła głos.

- W Piekle? Nie. Dov kiedyś powiedział, że określenie jest wyjątkowo adekwatne.

- Też tak słyszałam. Czy to prawda, że biją?

- Siostra! Daj spokój. Jeszcze pomyślę, że martwisz się o tego degenerata!

- Nie... tak tylko pytam. Zazwyczaj przecież przywożą ich do młyna w kwaterze. A jeśli chodzi o degenerację, to myślisz, że różnimy się wiele od takich jak Cień?

- Ty chyba rzeczywiście powinnaś odpocząć! Anat, my jesteśmy na służbie, zawsze na wojnie. Rozejrzyj się: oni wszyscy zasną dzisiaj spokojnie, będą się kochać, a jutro grzecznie pojadą do pracy z nadzieją, że tej nocy znowu dopadliśmy kilku drani, którzy chcieli im w tym przeszkodzić! Nie porównuj mnie z pospolitym przestępcą, bardzo proszę - rozgorączkowany Yossi zaczął mówić nieco za głośno.

- Tak? A jeżeli zabraknie tych, co chcą przeszkodzić, to ich stworzymy, prawda? - Anat również podniosła głos. - Wyprodukujemy nowych przeciwników procesu pokojowego, znajdziemy nowe zagrożenia dla narodu żydowskiego, byle ta cholerna organizacja mogła trwać w pieprzoną nieskończoność. Byle te dziady ze szczytu mogły decydować o prawdziwym kształcie wymarzonego Państwa Izraela! Poświęcimy następne Ady, byle okazać się niezastąpionymi! Yossi, bracie, przejrzyj na oczy! Instytut robi wszystko, żeby storpedować każdą szansę na porozumienie z Palestyńczykami.

- Anat, uspokój się! Wykonujemy tylko rozkazy ludzi wybranych w demokratycznych wyborach. Poza tym przecież wiesz, że nie wszyscy jesteśmy tacy, kiedyś przyjdzie nasza kolej wydawania rozkazów, mamy w sobie tyle siły, aby zmienić ten układ.

- Sądzę, że Uri myślał kiedyś podobnie. Ale miło słyszeć, że nie jesteś głuchy i ślepy na to, co się dzieje. Tylko, braciszku - mówiła znowu łagodnie i cicho - ja tego nie dożyję.

- Przestań opowiadać androny! Nie powinnaś więcej pić! Odwiozę cię do domu i pójdziesz grzecznie spać.

Anat uśmiechnęła się smutno i pokiwała głową na znak zgody. I tak nie dożyję, braciszku, przykro mi, czuję już chłód na plecach.


Gabinet Kusego, 8.00 następnego dnia


PROJEKT SCENARIUSZA FILMOWEGO PT.

JAK ZABIĆ ŁOSOSIA I PRZEŻYĆ”


OSOBY

Ł Łosoś

Ż Żona Łososia

I I ochroniarz Łososia

II II ochroniarz Łososia

III III ochroniarz Łososia

M Morderca Łososia

Z Zleceniodawca zabójstwa Łososia


Nieduża willa w ekskluzywnej dzielnicy Krakowa. Zleceniodawca zabójstwa Łososia nalewa sobie whisky do kryształowej szklanki. Oprócz niego w przytulnym salonie, pełnym dzieł sztuki z przełomu wieków, znajduje się Morderca Łososia, popijający burbona i palący papierosa.

Z: Chcieliśmy prosić pana o zlikwidowanie Łososia.

M: Tego Łososia?

Z: Tego.

M: Za ile?

Z: Za dziesięć tysięcy dolarów.

M: Za mało. Po takim zabójstwie będę musiał przycupnąć gdzieś na jakiś czas.

Z: Więc za ile?

M: Czemu nie zlecicie tego jakiemuś Ruskowi?

Z: Za ile?

M: Trzydzieści tysięcy.

Z: Zgoda.

Mężczyźni podają sobie ręce i M kieruje się ku wyjściu.

Z: Proszę dać znać, gdy będzie pan gotów. Potwierdzimy czas. Ale dwa tygodnie muszą panu wystarczyć. Kryptonim akcji: „Oddech”.

M: Okay.

Wychodzi.

Dziesięć dni później M telefonuje z budki na poczcie do Z.

M: Nabrałem już „Oddechu”, mogę przyjść do pracy.

Z: Proszę przyjść w ciągu najbliższych czterech dni.

M: Dobrze.

Trzy dni później limuzyna Mercedes 600 SEL, własność Ł, zmierza z dużą prędkością w stronę Zakopanego. W pewnym momencie wyprzedza ich, gnając na złamanie karku, ciągnik siodłowy z naczepą.

I (prowadząc): Ale wariat, niech pan patrzy, szefie!

II (na miejscu pasażera): Kompletny pojebaniec!

Ł (z tyłu): Licz się ze słowami przy mojej żonie!

III (z tyłu): Daj się wyprzedzić! Od takiego lepiej się trzymać z daleka.

Ł: Racja.

Kierowca posłusznie zwalnia. TIR zajmuje miejsce przed nimi. Nagle podnosi się plandeka z tyłu naczepy, ukazując człowieka w czerni i w masce. Człowiek w ułamku sekundy wymierza w oddalony o dziesięć metrów samochód z granatnika przeciwpancernego RPG i odpala pocisk. Po chwili z mercedesa pozostają wióry. Dodatkowo wybucha bak z paliwem. Z katastrofy ocalała jedynie Ż, która nie była winna niczemu, tylko głupio ulokowała swoją przyszłość.

KONIEC


- To jest opis zabójstwa „Brzytwy”, o który prosiłem? - zaczął bez przywitania Kusy.

- To jest fragment scenariusza filmowego, który postanowiłem napisać - odpowiedział Dawid, nie spuszczając oczu z grubych soczewek naprzeciwko.

- „Brzytwę” zabito nożem, poderżnięto mu gardło. Jego trzech ochroniarzy zastrzelono później, mimo że morderca mógł wydostać się z domu tak jak wszedł, nie wzbudzając niczyich podejrzeń.

- A Łososia zabito ze stingera, mimo że można go było zarżnąć. - Dawid wiedział, że spokój Kusego jest pozorny. Po raz pierwszy poczuł, że uzyskuje pewną przewagę nad wszechwiedzącym śledczym.

- Niech pan mnie posłucha, Dawidzie. Moi mocodawcy, zanim zaproponują pracę, chcą wiedzieć dokładnie, co pan robił w życiu, w co jest zamieszany, jaki smród się za panem ciągnie i kto za ten smród zapłacił!

- W sprawie „Brzytwy” nie mam nic do powiedzenia.

- Niczym nie ryzykujesz. - Kusy bez uprzedzenia przeszedł na ty. - Mamy na ciebie tyle, że nie potrzebujemy dodatkowych dowodów twoich zbrodni. Dla twojego i naszego bezpieczeństwa musimy jednak wiedzieć wszystko. Nie wiesz, jakie są dalsze plany w stosunku do ciebie, więc nie komplikuj sobie życia już na początku. Z tego, co mówiłeś do tej pory, wynika, że cały ten cyrk z wpuszczaniem cię w jeszcze większy kanał, aby później mieć cię w garści, nie był wiele wart, że gdybyśmy przyszli do ciebie z propozycją współpracy wcześniej, również byś się zgodził.

- To prawda.

- Więc wyobrażasz sobie - Kusy nie taił już zdenerwowania - że jakiekolwiek służby specjalne na świecie zwerbują współpracownika, zanim poznają całą prawdę o jego dotychczasowym życiu i zdobędą, tak czy inaczej, pełną gwarancję jego lojalności?

- Wyobrażam sobie, że gdyby Mossad wiedział wszystko o sprawach w Polsce, nie urządzałby tej całej maskarady.

- A czy postało ci w głowie, że Mossad może chcieć, abyś pracował dla nas właśnie w Polsce?

- Pod własnym nazwiskiem? - Dawid nie przewidział takiej możliwości, gdyż wersję ze zbliżeniem z Agnieszką uznał za absurdalną. - Chyba nie chodzi wam o moją żonę?

- Pod własnym nazwiskiem, ale nie przypuszczam, aby chodziło o twoją żonę.

- Więc co miałbym robić?

- Nie wiem, to może być jednorazowe zadanie. Niemniej brak informacji o ewentualnych niebezpieczeństwach, czyhających w miejscu operacji, może cię wykluczyć z kręgu branych pod uwagę. A tego byś pewnie nie chciał, bo to oznacza, że albo powiesimy cię sami, albo spędzisz długie lata w więzieniu kraju, który dla ciebie wybierzemy. Radzę opowiedzieć wszystko.

Dawid zastanowił się przez chwilę. Kusy ma rację. Lepiej, żeby wiedzieli wszystko.

- „Brzytwę” zabiłem na zlecenie, a właściwie na prośbę rodziców dziewczynki, którą ten kutas zgwałcił ze swoimi ochroniarzami w jednej z należących do niego dyskotek w Warszawie. Zrobiłem to za pieniądze, ale także dlatego, że pokazali mi tę małą. Zwariowała. Jakby tego było mało, połamali jej nogi w kolanach i do końca życia, obłąkana, będzie jeździć na wózku inwalidzkim.

Kusy zawiesił na Dawidzie ironiczne spojrzenie.

- Wzruszyłeś się - powiedział Arbogast. - Nie mieści ci się w głowie, że mogłem zrobić coś dobrego nie tylko dla pieniędzy?

- Jak do ciebie dotarli?

To i następne szczegółowe pytania Kusy zadawał już tonem, z którego przebijało ukontentowanie. Dawid odpowiadał wyczerpująco i długo. Poprosił o przerwę na papierosa, ale niespodziewanie Kusy podał mu popielniczkę i zapalił razem z nim w gabinecie, prosząc, żeby kontynuował. Czasem nalegał na rozwinięcie jakiegoś wątku, czasem na dokładniejsze wymawianie jakiegoś nazwiska lub nazwy ulicy.

- Ile tego typu zabójstw dokonałeś?

- Jeszcze dwa.

- Opowiedz o tym. Interesuje mnie najbardziej, czy miały one związek z polityką lub działalnością gangsterską.

- Ani jedno, ani drugie. Na propozycje natury politycznej w Polsce było jeszcze za wcześnie dla wolnych strzelców, a mafia, wiedząc, że jestem byłym gliną, trzymała się ode mnie z daleka.

- Ale służby specjalne musiały ci się przyglądać uważniej po powrocie z Czeczenii?

- Nie sądzę, aby dotarł do nich jakikolwiek sygnał o tym, co tam robiłem.

- Dobrze, wróćmy do tych morderstw.

Dawid mówił jeszcze ponad dwie godziny, paląc papierosy i pijąc smaczną arabską kawę, którą donosił czerwonooki. Kiedy skończyli, Kusy pożegnał się z Dawidem niemal z czułością, potrząsając jego dłonią. Polubiłem diabła, pomyślał Dawid, i dał się odprowadzić do pokoju. Chwilę później Kusy pomyślał dokładnie to samo.

Spotkali się jeszcze tego samego popołudnia. Tym razem Dawid musiał opowiedzieć szczegółowo o organizacji polskich jednostek antyterrorystycznych, ich numerach, kompetencjach, zasadach podległości służbowej i szkolenia, uzbrojeniu i tak dalej. Powrócił także temat Marii i Nikosa. Kusy jednak wszystkie omawiane zagadnienia traktował z równą powagą, z czego Dawid wysnuł wniosek, że żydowskie służby specjalne nie bez powodu słyną ze skrupulatności. Pożegnali się wieczorem. Kusy nie odpowiedział na rzucone przez Dawida po polsku „do widzenia”.

Kiedy czerwonooki nakazał spakowanie rzeczy i oczekiwanie na sygnał do opuszczenia dotychczasowego lokum, Arbogast, zaskakująco nawet dla samego siebie pogodzony z sytuacją, zwrócił się do niego po hebrajsku:

- Jak masz na imię?

Strażnik przyjrzał mu się uważnie, nim odrzekł:

- Nie mam imienia, nazywają mnie - i tu powiedział coś, czego Dawid nie potrafiłby nawet wymówić.

- Co to oznacza?

Czerwonooki uśmiechnął się leciutko.

- Czerwonooki - odrzekł po angielsku.


Kwatera Mossadu, po południu


- Stenogramy przesłuchań otrzymacie za godzinę. Myślę, że okroją je do informacji niezbędnych w szkoleniu. - Dov słodził kawę i przyglądał się zespołowi. - Poznajcie kapitan Katię Alon, pomoże nam przygotować Cienia.

Panowie skinęli głowami, a Katia, trzydziestoletnia ładna blondynka, posłała mężczyznom promienny uśmiech.

- Katia pracuje w Komitecie Połączonych Służb - kontynuował Dov. - Dzięki temu ma dostęp do wszystkich informacji potrzebnych do działania za granicą, a jej atutem jest bez wątpienia fakt, że nie będzie rozpoznana przez żadne służby, interesujące się przedsięwzięciem. Uri zapewnił mnie, że niewiele mamy równie ambitnych i dobrze przygotowanych pracowników. Katiu, proszę.

- Wynajęliśmy jakiś czas temu niewielkie biuro w Dizengoff Center. Działalność: import-export wszystkiego, co może przynieść dochód. Firma jest zarejestrowana na Dawida Arbogasta i na mnie. Działa od pół roku, a już notuje spore przychody. Handlujemy z krajami byłego bloku wschodniego, w tym, rzecz jasna, z Polską. Chcielibyśmy, w związku z dynamicznym rozwojem, zatrudnić kilku pracowników. Myślałam o tobie, Meir, i jeszcze jednym chłopaku z analiz, i jakichś dwóch Żydach spoza firmy; oczywiście pochodzenia polskiego, z kwalifikacjami w handlu nieruchomościami i pośrednictwie. Cel: eksploracja zaniedbanej dzielnicy Kazimierz w Krakowie. Przed wojną była całkowicie zasiedlona przez Żydów. Zakup kamienic, działek budowlanych, inwestycje w gastronomię i bazę hotelową. Szczególnie interesuje nas główny plac w tej dzielnicy. Ta przykrywka pozwoli na spokojne szkolenie Cienia i nawiązanie przez niego kontaktów z krajem ojczystym, a jednocześnie, jak rozumiem, na zapewnienie zaplecza do wykonania planowanej akcji. Polskie prawo zabrania wykupu nieruchomości przez obcokrajowców. Posłużyliśmy się więc jednym z krakowskich sajanów jako papierowym udziałowcem przedsięwzięcia po stronie polskiej. Bardzo mu kiedyś pomogliśmy i skwapliwie skorzystał z okazji - uśmiechnęła się ironicznie - aby pomóc Państwu Izraela.

- Cieszymy się, że jesteście tak dobrze przygotowani - sarkastycznie stwierdził Meir. - Do jutra mamy zapoznać się z raportami chłopaków ze śledczego, rozpocząć szkolenie i pracę w nowej firmie?

- To nie wszystko. - Katia powtórzyła promienny uśmiech. - Musisz też nauczyć się swoich nowych danych, zadzwonić do znajomych, że chcesz podjąć nową pracę, uprzedzić rodzinę, że będą cię widywać jeszcze rzadziej, przeprowadzić się do bezpiecznego lokalu, ogolić i stawić jutro o dwunastej w siedzibie firmy na rozmowy kwalifikacyjne. Tu są wizytówki z adresem, a tu referencje z dotychczasowych miejsc pracy, papiery z uczelni, zainteresowania... - Stos papierów rósł przed Meirem w błyskawicznym tempie.

- Doskonale. Cień wie, co będzie robił? - Meir nie mógł opanować złości.

- Nie ma to dla niego żadnego znaczenia. Rozpoczynamy szkolenie agenta i tyle. Sami przecież nie wiemy tak naprawdę, co jest grane. Chociaż - Dov zawiesił głos - jak na supertajną akcję, sporo głów jest w to zaangażowanych. Ta operacja zatacza bardzo szerokie kręgi, wygląda na coś naprawdę dużego.

- Cień nic jeszcze nie wie i kto wie, czy kiedykolwiek się dowie - podjęła Katia, jakby nie słyszała komentarza Dova. - Nie ma również prawa wiedzieć, kim jesteście, choć pewnie będzie się domyślał. Meir, to, co leży przed tobą, powinno wystarczyć, żebyś dostał pracę w naszej firmie. Obiecuję, że się o to postaram. - Uśmiechnęła się słodko. - Później chłopaki z analiz dostarczą ci tony twojej nowej tożsamości. Za ten etap odpowiadam ja, więc proszę, żebyś mnie nie zawiódł. Muszę się pożegnać. Do jutra.

- Prawdziwa tygrysica - Yossi przerwał milczenie, które zapadło, gdy drzwi zamknęły się za Katią. Yaniv uśmiechał się z niedowierzaniem, a Dov w milczeniu pocierał nos jak alergik. Meir przyglądał się w osłupieniu teczkom z dokumentami. Wreszcie Dov chrząknął i przemówił:

- Chciałbym uświadomić wam coś, co dość jasno zostało mi przekazane na odprawie u Starca. Operacja nosi nadal kryptonim Cień, taki pozostaje też pseudonim agenta. Do meldunków użyjemy innych kryptonimów, zmienianych co dwa tygodnie. Jest wyraźna dyspozycja, aby nawet w bezpiecznych miejscach posługiwać się tylko nimi. Żadnych nazwisk, nawet w tym pokoju. Żadnych towarzyskich rozmów na ten temat między przyjaciółmi w Biurze. Mamy niespotykane prerogatywy. Całością dowodzi szef wydziału operacyjnego. Możemy, posługując się kryptonimem, zażądać bez uzasadnienia każdego wsparcia, zarówno od agentów terenowych i dostawców, jak i od tych z bezpieczeństwa, a nawet od szefa Masady, jeśli trzeba będzie użyć Kidonu. Yossi i Yaniv, waszym zadaniem będzie nie opuszczać Cienia na krok i przygotować go na każdą niespodziankę, która może spotkać agenta w terenie. Tylko wy przekazujecie informacje i składacie raporty, Cień nie może wiedzieć, jak to robicie. Dokumenty i legendy operacyjne odbierzecie jeszcze dziś w sekcji polskiej i od tego momentu jesteście życiorysami, które dla was przygotowano. U zastępcy szefa wydziału tajnej łączności czekają na was dyspozycje dotyczące kontaktu. Po raz pierwszy będziemy nadawać z terenu Polski poza ambasadą, nie będziecie się z nią nawet kontaktować. Uri nie chce żadnych konszachtów z Shabackiem, więc możecie liczyć tylko na Biuro i siebie.

Yossi podniósł głowę i spojrzał na Dova.

- Jaka rola przewidziana jest na tym etapie dla Anat?

- Żadna - odpowiedział chłodno Dov.

- Wobec tego powiedz jej to osobiście, ale będzie wierzgać, uprzedzam.

- Anat ma zarezerwowane miejsce w tej operacji, zapewniam cię. Ale nie teraz. Teraz ma odpocząć. Do pracy, panowie. Jak mówią w Polsce: „Bez pracy nie ma kołaczy”. Yaniv, dyżurny operacyjnego da ci przepustkę do Piekła i kopertę z dyspozycjami odnoszącymi się do miejsca zakwaterowania Cienia. Zawieziesz go do domu, tam czeka Katia. Będziecie mieć obstawę, więc wyluzuj się i nie strzelaj. Aha, może zatrzymać was policja za przekroczenie prędkości, na przykład na haYarkon, dopilnuj, żeby nic im się nie stało, rozumiesz?

- Jasne, ale Cień nie zna jeszcze legendy, może być gorąco.

- Tym gorzej dla niego, może zdążysz go uprzedzić. - Dov siorbnął resztkę zimnej kawy i skrzywił się. - Cześć, chłopaki.

Zaopatrzony w dokumenty Yaniv wyjął z koperty kanadyjski paszport i szybko przeleciał wzrokiem dwie kartki papieru ze swoim nowym życiorysem. Uśmiechnął się. Spojrzał na adres mieszkania Arbogasta, rewersy opłat uiszczanych przez ostatnie pół roku i klucze; pewne zdziwienie wywołało w nim zgłoszenie kradzieży obu paszportów Dawida, datowane na okres sprzed trzech miesięcy i osobiście przez Arbogasta podpisane, a także wniosek do polskiej ambasady o wydanie nowego dokumentu oraz tenże dokument, wydany miesiąc później. Widomy znak, że pracownicy wydziału łączności nie od parady uważani są za facetów najlepiej zorientowanych w działaniu innych służb specjalnych na świecie. Ciekawe, czy zdołali także wskrzesić tego greckiego policjanta? Wśród dokumentów Arbogasta był tymczasowy dowód osobisty, wystawiany olim hadaszim - nowym emigrantom przybywającym do Izraela, a także wpis do ewidencji działalności gospodarczej z danymi firmy i charakterystyką jej profilu. Również wizytówki Arbogasta i jego wspólniczki, niejakiej Katii Alon. Włożył do skrytki pod nogami kierowcy plik papierów, zostawiając na siedzeniu obok nowe dokumenty, swoje i Dawida.


Czerwonooki wskazał Dawidowi krzesło w niewielkim pokoju, służącym jako miejsce spotkań ludzi odwiedzających Piekło z pracownikami instytucji. Po chwili zjawił się Yaniv. Szybkim krokiem podszedł do Arbogasta i zanim ten zdążył cokolwiek powiedzieć, rzekł:

- Cześć, nazywam się Derek Bojahn, dla przyjaciół Hey, jestem Kanadyjczykiem. Poznaliśmy się dziś wieczorem na promenadzie, na wysokości hotelu Dan. Poszliśmy na drinka do knajpy, której nazwa nie ma znaczenia. Szczegół warty zapamiętania: cała obsługa w barze była łysa. Wszyscy. Wypiliśmy po burbonie i zaproponowałem, że odwiozę cię do domu. Rozmawialiśmy o przyszłości procesu pokojowego i o przyczynach, dla których zdecydowałeś się wyemigrować z ojczystego kraju, a także o mojej pasji, jestem bowiem zapalonym fanem windsurfingu. Zawiozę cię teraz do domu, w którym mieszkasz od pół roku. Twoja przyjaciółka i partnerka w interesach, Katia Alon, oczekuje nas na miejscu. Razem prowadzicie firmę zajmującą się handlem z Europą Wschodnią. To twoje wizytówki, a to jej. Na swojej znajdziesz także numer waszego telefonu domowego. Chciałbym, żebyś go zapamiętał, zanim wyruszymy. Podobnie adres. To spokojna, willowa dzielnica w Kolonie. Jedyny kłopot z mieszkaniem w tym miejscu sprawia spora odległość do najbliższej poczty. Dom masz parterowy, biały z niewielkim ogródkiem. Jego właścicielką jest twoja przyjaciółka. Duży salon połączony z kuchnią, mały gabinet i dwie sypialnie, ta z prawej jest dla gości, ale jeśli pokłócisz się z Katią, to zdarza ci się tam przenocować. Nie przepadasz za tym, bo okna sypialni wychodzą na ogródek sąsiadów, gdzie co szabat odbywają się głośne imprezy. Tutaj są paszporty i tymczasowy dowód izraelski. Możemy jechać.

Dawid, skonfundowany, przeglądał swój - niewątpliwie oryginalny - polski paszport, z którego jakimś magicznym zbiegiem okoliczności zniknął jakikolwiek ślad bytności w Egipcie i gdziekolwiek indziej. Po chwili dopiero zorientował się, że trzyma w ręku nowy dokument, a z wniosku o jego wydanie wynika, że stary został mu skradziony.

- Dlaczego mówisz mi o tym wszystkim teraz? Przecież za chwilę obejrzę ten dom osobiście...

- Jesteś, jak może pamiętasz, poszukiwany przez policję. Twój izraelski dowód jest autentyczny i mogli cię łatwo namierzyć przez firmę, ale z jakichś powodów tego nie uczynili. Nie masz powodu się ukrywać, ale nie zależy nam chyba na skrupulatnym gliniarzu, który zacznie węszyć, bo nie spodoba mu się moje prawo jazdy w czasie drogi do domu?

Dawid nie odpowiedział. Studiował uważnie wizytówkę. Słyszał kiedyś, że w trakcie szkolenia agentów Mossadu często poddawano kursantów dodatkowym testom, mającym sprawdzić ich lojalność i determinację. Na przykład w trakcie wykonywania zadania ingerowała policja lub ktoś przebrany za policję. Nie unikając brutalnych metod, próbowano sprowokować agenta do wyznania, dzięki któremu uniknąłby jakiejkolwiek odpowiedzialności, czyli do przyznania się, że pracuje dla Mossadu, minio iż przed podjęciem zadania uprzedzano delikwenta, że nie wolno zdradzić prawdziwej tożsamości. Być może Yaniv próbuje właśnie zasugerować mu, że ktoś szykuje taką niespodziankę. Wyszli na zewnątrz. Wyjątkowo duszny wieczór. Yaniv prowadził pewnie i szybko. W czasie jazdy powtarzał Dawidowi istotne fragmenty ich nowej znajomości i streszczał życie, które Arbogast wiódł przez ostatnie pół roku. Dawid zauważył z uznaniem, że wiele elementów jego legendy wykorzystuje rzeczywiste cechy charakteru, predyspozycje, a nawet realne wydarzenia z jego pobytu w Izraelu. Częste wyjazdy do Jerozolimy, skłonność do alkoholu, a nawet ból nogi przy nagłych zmianach pogody i dwie wizyty u stomatologa.

- To wszystko służy uprawdopodobnieniu twojej historii, pamiętaj, agent wpada na drobiazgach, niedociągnięciach i oczywistych przeoczeniach. W tym fachu, jak nigdzie indziej, diabeł tkwi w szczegółach.

- Staram się nie przeoczyć samochodu, który siedzi nam na ogonie, cały czas trzymając się jeden, dwa wozy z tyłu - powiedział Dawid, spoglądając uważnie w boczne lusterko i myśląc jednocześnie, że tylko skrupulatności zawdzięcza, że jeszcze żyje. - Właśnie zjechał.

- Zjechał, a jego miejsce zajął ktoś inny. - Yaniv pokiwał głową z uznaniem. - Wiedzą, dokąd jedziemy, więc ta obstawa służy raczej sprawdzeniu, czy nie szwenda się za nami ktoś nieupoważniony. Zobaczymy, czy uda ci się ustalić, ilu zaangażowano do tej operacji. Stawiam burbona, że nie rozpoznasz wszystkich.

- Stoi. Teraz ten motocyklista, prawda?

- Nie wiem, dowiemy się za chwilę. Ta sytuacja przypomina częstą w naszym fachu obserwację kogoś, kto zmierza na spotkanie z tobą. Należy pamiętać, aby wtedy, kiedy masz spotkać się z informatorem, samemu ustalać trasy, które musi przejść, żeby dotrzeć do punktu, który wyznaczyłeś. To pozwoli ci zająć wcześniej takie miejsca obserwacji drogi, abyś mógł się upewnić, że na pewno zmierza na spotkanie sam, bez ogona.

- A jeśli ma nadajnik?

- Tego nie można wykluczyć, chociaż oczywiście nie dotyczy tego co dzieje się teraz z nami. Obserwujesz miejsce spotkania, a zawsze wybieraj takie, do których możesz zadzwonić. Ci, którzy odbierają sygnał, pojawią się wcześniej czy później. Nawet jeśli nie widzisz nic podejrzanego, zatelefonuj i zmień miejsce spotkania, tak abyś znowu mógł obserwować trasę i zostaw sobie tyle czasu, ile potrzeba, żebyś mógł tam dotrzeć pierwszy. Zawsze co najmniej dwukrotnie zmień miejsce, musisz bowiem założyć, że twój informator współpracuje z kimś, kogo nie chciałbyś wtajemniczać w swoje plany. Zdążysz nauczyć się wszystkiego, chociaż to będzie bardzo przyśpieszony kurs.

Wjechali na Ha Yarkon. Yaniv zwolnił i wytężył wzrok. Kilkaset metrów przed sobą dostrzegli stojący w zatoczce samochód policyjny. Z lewej strony otworzyły się drzwi i Dawid zobaczył poprawiającego czapkę policjanta. Aha, w taki sposób nowi pracodawcy sprawdzą moją przydatność, pomyślał, kątem oka obserwując Yaniva. Dziwna gra, wydawałoby się, że tu możemy się czuć bezpieczni... Nie miał wątpliwości, że jeśli zrobi coś nieprzewidywalnego, Yaniv lub ktoś z ubezpieczających przetnie jego karierę w Mossadzie jednym strzałem. Zbliżyli się do samochodu; mogli już rozpoznać rysy twarzy policjanta, który przyglądał się im beznamiętnie. Był wysoki, tęgi i nie sprawiał wrażenia dobrego kumpla z sąsiedztwa. Przypominał raczej dyrektora więzienia, w którym pewien Amerykanin przeżył gehennę, aresztowany za posiadanie narkotyków w Turcji. Dawid widział film o tym kilka razy, choć nie mógł sobie w tej chwili przypomnieć tytułu. Jednak postać dyrektora utkwiła mu w pamięci doskonale; w czasach, kiedy jeszcze nie wiedział, że zabijanie tak bardzo będzie towarzyszyło jego życiu, wielokrotnie wyobrażał sobie, w jaki sposób uśmierca tego okrutnego bydlaka. Policjant sięgnął do kieszeni i wyjął z niej paczkę papierosów. Zapalił, kiedy go mijali. Światło zapalniczki zdeformowało twarz i Dawidowi wydało się, że gliniarz uśmiechnął się nieznacznie. Przejechali mimo, nieniepokojeni. Dawid nie zauważył żadnej zmiany w wyrazie twarzy Yaniva i poczuł sympatię dla siedzącego obok chłopaka, który przecież kilka dni wcześniej wywiódł go w pole jak nikt do tej pory. Chwilę później wjeżdżali na podjazd przed białym parterowym domem. Yaniv pożegnał się, mówiąc, że niedługo się zobaczą, ale zanim ruszył, zapytał jeszcze:

- Ile aut nas śledziło?

- Trzy i jeden motocykl.

- Przegrałeś. Stawiasz.

- Więc ile?

- Trzy, ale nie było żadnego motocykla. Na razie.

Podali sobie ręce.

Arbogast podszedł do drzwi wejściowych i nacisnął dzwonek. Otworzyła ładna blondynka w długiej niebieskiej sukience. Pocałowała go w policzek, jakby powtarzając codzienny rytuał.

- Czemu dzwonisz, nie masz kluczy? - zapytała po angielsku i natychmiast dodała, cofając się do mieszkania: - Za dużo ostatnio pracujesz, przydałby się nam urlop. Czemu tak stoisz, wchodź. Kolację i tak muszę odgrzać.

- Katia? - zapytał, gdy zamknął drzwi.

- Tak jest. Katia Alon. Towarzyszka życia i partnerka w interesach Dawida Gościmskiego. - Polskie nazwisko Arbogasta wymówiła z okropnym akcentem. - Obejrzyj sobie dom, ja rzeczywiście przygotuję coś do jedzenia. Okna są szczelnie zasłonięte, nie musisz udawać, że wiesz, gdzie jesteś.

Odwróciła się i ruszyła w głąb salonu. Prawdziwy dom, pomyślał Dawid, obserwując krzątającą się po kuchni Katię, która wkładała do mikrofalówki jakieś filety. Na chwilę zapomniał, że to jedna z wielu fikcji, przygotowana na użytek hipotetycznych komplikacji przez wszechwładną organizację. Na stoliku w salonie ujrzał kilka butelek. Większość była pełna. Wybrał jacka danielsa i nalał sobie znacznie więcej, niż zaleca się w podręcznikach dla smakoszy. Wypił duszkiem. Poczuł się znacznie lepiej. Nalał drugiego drinka i ze szklaneczką w ręce ruszył na rekonesans. Obie sypialnie były urządzone podobnie: podłoga z PCV, duże łóżka, takie same turkusowe żaluzje, w jednej kobieca toaletka. Na niej porządnie poustawiane przybory do makijażu i kosmetyki. Na łóżku niedbale rzucona damska piżama. W gabinecie komputer, telefon z faksem i stos papierów, opatrzonych w większości firmowymi pieczątkami jego przedsiębiorstwa. Kilka własnoręcznie podpisanych przez Dawida Gościmskiego pism, niektóre w języku polskim. Stos korespondencji, między innymi kilka listów z kancelarii prawniczej, reprezentującej jego interesy w Polsce i Czechach. Przebiegł wzrokiem jeden z nich i przyznał się sam przed sobą, że niewiele rozumie z tego bełkotu. Zarówno listy, jak i podpięte do nich kopie jego odpowiedzi pochodziły z czasów, kiedy jeszcze odkurzał książki w księgarni Neuberga. Przeczytał także kilka własnych opinii na temat dokumentacji technicznej jakichś działek i kamienic. Największe zdumienie budziły odręczne notatki, których dokonał na opiniach biegłych w sprawach wyceny poszczególnych nieruchomości. Przez dłuższą chwilę próbował odróżnić pismo, na które patrzył, od własnego, i nie umiał. Za sobą wyczuł nieznaczny ruch. Katia przyglądała mu się, stojąc w otwartych drzwiach gabinetu.

- A nie mówiłam, że za dużo pracujesz? - rzekła niefrasobliwie. - Chodź coś zjeść.

Przy stole z właściwą sobie precyzją Katia wprowadzała Dawida w zawiłości jego dotychczasowego życia. Mówiła obrazowo, jak do człowieka, którego dotknęła amnezja. Przypominała ludzi, których poznał, miejsca, które odwiedził, ważne daty, piękne chwile i cięższe okresy, szczególnie okres załamania nerwowego, pobyt w szpitalu przez ostatnie dwa tygodnie, odwyk i charakterystyczne dla jego stanu zaniki pamięci. Mówiła nie tylko o tym, co świetnie pamięta i będzie musiał opanować - jak częste rozmowy telefoniczne, które przeprowadzał z polskimi partnerami - ale także o tym, co zapomniał. Mówiła jak troskliwa żona, próbująca wzniecić choćby iskierkę zainteresowania życiem ukochanego człowieka, któremu los odebrał szansę pamiętania. Ze szczegółami i bez skrępowania opisywała ich życie intymne, sucho relacjonując jego i własne wyobrażenia oraz fantazje seksualne. Arbogasta zaciekawiła tak dobra znajomość jego upodobań. Katia jednak nie kwapiła się do wyjaśnień innych niż banalne odwoływanie się do sporządzonego przez fachowców profilu psychologicznego. Dawid, dolewając sobie raz po raz burbona - czemu Katia przyglądała się z dezaprobatą, nie komentując jednak - próbował spojrzeć na ostatnie wydarzenia bez emocji. Nie udawało się to niestety, gdyż opowieść snuta przez wspólniczkę miała być jego życiem, bardziej realnym i lepiej pamiętanym, niż gdyby przeżył to wszystko w rzeczywistości. Dla Arbogasta życie w fikcji nie było czymś nowym, ale nigdy jeszcze ta fikcja nie komponowała się tak znakomicie z tym, czym był w rzeczywistości. Tak chłopie, tym-czym, nie miej złudzeń. Miał nieodparte wrażenie, że podobnie musiał się czuć, poznając swoją nową osobowość, jego wielki rodak Hans Kloss. Sytuacja jednak różniła się zasadniczo. Historia Arbogasta, w odróżnieniu od przygód znakomitego kolegi, nie była przedmiotem scenariusza filmowego czy powieści, była do dna prawdziwa. Wreszcie Katia uznała, że dość na dzisiaj; dochodziła druga w nocy.

- Teraz i mnie możesz nalać szklaneczkę. Gin z tonikiem. - Katia przeciągnęła się. - Bardzo dużo palisz.

- Nie chcę mieć Alzheimera - odpowiedział Dawid, podnosząc się, aby przygotować drinka.

W nogach czuł już zbawienny skutek nadużycia „Jackusia”, jak zwykł nazywać danielsa. Podając drinka, zagaił:

- Myślałem, że nie pozwolicie mi pić.

- Bo nie pozwolimy. Jesteś po odwyku. Przynajmniej na chwilę musisz przystopować.

Katia znów podniosła ramiona, napinając mięśnie. Pod sukienką zarysowały się duże, kształtne piersi.

Dawid przypatrywał się im bez skrępowania. Pomyślał o Marii. Od dwóch tygodni, ilekroć myślał o kobiecie, przypominał sobie Marię.

- Czy wszystkie elementy współżycia należą do twoich obowiązków? - spytał, nie spuszczając oczu z biustu Katii.

- To zależy wyłącznie ode mnie, ale pijani faceci pociągają mnie nieszczególnie.

- Nie jestem pijany, w moim kraju mówimy, że pijany jest furman, a ja jestem zabawiony. Więc jak?

- No to jak cię przyciśnie, pobaw się na razie swoim ptaszkiem. - Głos Katii stwardniał. - Jesteśmy pokłóceni, śpisz w sypialni dla gości.

- A przez chwilę miałem wrażenie, że jednak jesteś kobietą.

- Dawidzie Arbogast! Jest pan ostatnim człowiekiem, któremu pozwolę się oceniać. Ustalmy coś: w tej akcji jestem twoją przełożoną i tak mnie traktuj. Jasne?

- Nic nie jest tu dla mnie jasne. - Dawid również porzucił ton niewinnego w swoim mniemaniu flirtu. Wstał, lekko opierając się o stół. Wstała i Katia, pozostawiając niedopity gin.

- Ręcznik i piżamę znajdziesz w łazience. Szafka z lewej strony łóżka należy do ciebie. Pobudka o szóstej, musimy omówić jutrzejsze rozmowy kwalifikacyjne.


Tel Awiw, tej samej nocy


Do Anat zadzwonił Shuki. Zdziwiła się, słysząc męża po prawie dwóch latach milczenia. Był wyraźnie wstawiony. Pozdrowiwszy się, pomilczeli chwilę.

- Jestem w Tel Awiwie - powiedział w końcu Shuki. Anat wydało się, że jest zdenerwowany.

- I co?

- Masz chwilę, żeby się spotkać?

- Mam dużo czasu, ale nie mam ochoty cię widzieć.

- Przynajmniej jasno postawiona sprawa; niemniej nalegam na spotkanie. Myślę, że leży ono w obopólnym interesie.

Shuki mówił rozwlekle i z naciskiem. Dało się wyczuć, że nie całkiem panuje nad słowami. Nie uległ namowom na wyłuszczenie sprawy przez telefon i z pijanym uporem dążył do spotkania. Wreszcie Anat, zaintrygowana - mąż nigdy nie był człowiekiem szczególnie wylewnym - zgodziła się zjeść z nim lunch. Umówili się o drugiej po południu w Hard Rock Cafe. Odłożyła słuchawkę i zwyczajem ostatnich kilku dni nalała sobie drinka. Piła dużo, przez cały czas zastanawiając się, dlaczego dopiero teraz odkrywa dziką przyjemność schlewania się do nieprzytomności. Wcześniej nie nadużywała alkoholu i nie paliła tytoniu. Budziła się może bardziej wypoczęta, ale nie miała tylu nieprawdopodobnych snów co teraz. Na przykład wczoraj, po kolacji z Yossim, zasnęła na sofie i przebudziła się nad ranem, przerażona snem, który, jak się okazało, pamiętała ze wszystkimi szczegółami. Szła przez zaśnieżoną okolicę, prowadząc swoją - tak się przynajmniej zdawało - rodzinę na skraj wielkiej doliny, właściwie kanionu, ale takiego o łagodnych brzegach. Było zimno i biało. Gdy stanęli na brzegu doliny, na jej dnie, daleko w oddali, zamajaczyła zielona polana. Taka wyspa na oceanie bieli. Skierowała się ku niej, a Yossi, rodzice i jeszcze jacyś ludzie - dużo ludzi, i choć Anat nie znała ich imion, była to jej rodzina - za nią. Posłusznie i bez słowa. Gdy dotarli do polany, ujrzeli, że stoją na niej miniatury najważniejszych budynków świata. Były jakieś dziwne. Porośnięte bluszczem i jakby zniszczone. Anat wiedziała, że ten bluszcz jest trujący. Słyszała za sobą szepty ludzi, próbujących rozpoznać i nazwać poszczególne budowle. Anat, jak przewodnik wycieczki, zaczęła opisywać zabytki. Każdy z nich krył w sobie tajemnicę śmierci. Każdy z tych domów był mordercą i każdy zabijał inaczej. W miarę opowieści gwar głosów cichł. Anat poczuła przerażenie, emanujące z grupy za jej plecami. Sama była spokojna. Te domy nie czyhały na nią, to byli jej przyjaciele. Jedyni. A ona przyprowadziła im następne ofiary, które powoli wchodziły do tych miniaturowych dzieł sztuki. Proszę, mamo... ty, tato, tutaj. Postacie znikały we wnętrzach i po chwili dochodził stamtąd przeraźliwy krzyk, a wewnętrzne szyby okien zabarwiały się na czerwono. Kilka metrów od niej, oparty o dach synagogi, której nazwy nie znała, stał Cień, spokojnie obrywał bluszcz i żuł niespiesznie, przypatrując się scenie. Potem się obudziła, a gorączkowe próby zaśnięcia i kontynuowania snu nie zdały się na nic.


Kraków, poprzedniego dnia rano


Marek poszukał ręką budzika. Była za dziesięć szósta. Za chwilę budzik, którego nienawidził, zacznie dzwonić. Od lat co rano fundował sobie chwilę satysfakcji, wyłączając go, nim nadeszła pora budzenia. Nie znał nawet dźwięku zegarka. I było mu z tym dobrze. Marek Nowacki nie lubił się budzić. W swoim malutkim mieszkaniu w bloku jednego z dużych osiedli zawsze budził się opuchnięty. Nie mógł na siebie patrzeć, gdy nakładał na policzki piankę do golenia. Zresztą, nawet gdyby nie puchł, w stan rozdrażnienia i tak wprowadzałaby go cera, ziemista i martwa. Wszelkie próby poprawienia stanu rzeczy nie przynosiły efektu. I jeszcze te malutkie oczka. Samopoczucia nie poprawiał mu także prawy dolny siekacz, wypychany do przodu przez sąsiadujące zęby. Dowódca policyjnej jednostki antyterrorystycznej Marek Nowacki co rano czuł się jak knur. Dziś była niedziela i nie miał służby. Nie lubił nie mieć służby. Już wczoraj wieczorem świadomość całego dnia do własnej dyspozycji zepsuła mu humor. Wciągnął dres i jak zwykle poszedł pobiegać. Trasa, którą przemierzał od lat, już mu się znudziła. Szczególnie nie lubił jej w niedzielę, mijając stare dewotki zmierzające do kościoła na poranną mszę i młodych ludzi, którzy ledwo trzymając się na nogach, wracali do domów po sobotnich popijawach. Osiedlowe uliczki cuchnęły alkoholem, rzygowinami, tanim mydłem i stęchłymi płaszczami staruszek. Swojski pot Marka ginął we wrogich zapachach. A przecież powietrze rano powinno być rześkie. Splunął z gniewem w stronę bezdomnego kundla, ale ślina nie doleciała i kundel pobiegł spokojnie w swoją stronę. Następnie prysznic - że też nie da się ustawić odpowiedniej temperatury wody! Gdyby on wykonywał swoje obowiązki jak reszta społeczeństwa, to nieźle by się wiodło temu państwu. Nie ma co. Postanowił, że pojedzie do zoo. Pospaceruje, odetchnie świeżym powietrzem i zastanowi się nad tym, czego chce od niego UOP. Bez wątpienia chodzi o Dawida. Parę tygodni temu warszawska policja umorzyła śledztwo w sprawie zabójstwa „Brzytwy”, a rzecznik komendy stołecznej przyznał, że list gończy rozesłany za Dawidem Gościmskim był pomysłem nieco na wyrost. Marek nie lubił rzecznika, na szczęście mieli bardzo ograniczony kontakt. Przysiadł na ławeczce przy wybiegu dzików. W bliskości knurów Nowacki zawsze znajdował spokój, tak mu dzisiaj - po wydarzeniach ranka - potrzebny. Dawid Arbogast, Gościmski, człowiek? Marek musiał przyznać się przed sobą, że Dawid w dużej mierze pokierował jego życiem. Kiedy obydwaj podczas długich spacerów ulicami swojego małego miasteczka rozmawiali o przyszłości, to Dawid właśnie przekonywał gorąco, że nie ma tu dla nich miejsca. Na tej zapyziałej prowincji, mówił, skończymy się jako ambitni ludzie. To on pokazał Markowi swoje pierwsze zdjęcia z podróży zagranicznej. Ulice Aten, drogi w nieskończoność, nad którymi falowało gorące powietrze, piękne kobiety w skąpych strojach kąpielowych na plażach Morza Śródziemnego. Kiedy zdali maturę, Dawid wyjechał na studia filozoficzne do Krakowa. Nie mówiąc nic rodzicom - ojciec, zawodowy żołnierz w stopniu starszego sierżanta, nigdy nie zgodziłby się na taką ekstrawagancję - Marek ruszył za nim i zdał egzaminy na krakowską Akademię Ekonomiczną. Handel zagraniczny, mówił Dawid, pozwoli ci podróżować, dobrze zarabiać i może cię w końcu rozrusza. I Marek uwierzył, chociaż przez całe życie chciał zostać strażakiem. Czasy zaczęły się zmieniać, coraz więcej mówiono o rozpadzie Związku Radzieckiego - Sowieckiego, jak mawiał. Dawid - a głasnost’ i pierestrojka wywołały entuzjazm w Polsce. Marek nie mieszał się do polityki, braki zaś w błyskotliwości nadrabiał systematyczną nauką. Kiedy Dawida, i tak powtarzającego rok, relegowano z uczelni za obsikanie po pijanemu jednego z wykładowców, Marek ukończył studia z wyróżnieniem. Ich drogi powoli zaczęły się rozchodzić. Spotykali się rzadko, od osób trzecich Marek dowiedział się, że Dawid wstąpił do milicji. Nowacki nie znajdował racjonalnego wytłumaczenia dla tego postępku. Był rok osiemdziesiąty ósmy, milicja bezwzględnie rozpędzała manifestacje studenckie, urządzane dla poparcia protestów hutników. Dawida w cywilnym ubraniu widywano wieczorami w miasteczku studenckim, gdzie w ramach planowych akcji zomowcy bili wracających do akademików samotnych studentów. Podobno raz, kiedy studenci urządzili zasadzkę na gliniarzy, chcąc pomścić jednego z pobitych, Dawid okrutnie zmasakrował młodego mężczyznę, kopiąc go ciężkimi butami, gdy ten leżał już nieprzytomny na ziemi. Potem na jakiś czas zniknął. Ktoś widział go rzekomo we Wrocławiu, w czasie pacyfikacji strajku okupacyjnego w jednym z budynków uniwersyteckich. Nagłe spotkanie na Dworcu Centralnym w Warszawie ponownie wpłynęło na los Marka. Dawid, wysłuchawszy plotek na swój temat, roześmiał się szczerze. Zaprosił Marka do swojej koleżanki i tam przy dźwiękach muzyki Kaczmarskiego pili długo w noc. Nad wódką z osowiałą twarzą zasiedli bracia Karamazow, powtarzał Dawid. Gdy świtało, Marek podjął decyzję. Zrezygnował z rozmów na temat pracy w spółce joint venture, które były celem jego wizyty w Warszawie. Wprawdzie nadal chciał zostać strażakiem, ale argumenty o surowym sumieniu narodu w nowej rzeczywistości Polski, która znowu nierządem stoi, trafiły do jego pijanego przekonania. Po paru miesiącach Marek był już słuchaczem Wyższej Szkoły Oficerskiej MSW w Szczytnie. Przez dwa lata błogosławił tę decyzję. Gdy jako młody oficer dostał przydział do jednostki antyterrorystycznej w Krakowie, nie miał złudzeń, że kryje się za tym ówczesna żona Dawida, Agnieszka. W ten sposób Arbogast został podkomendnym Nowackiego. Marek początkowo przymykał oczy na niektóre wybryki Dawida, chcąc zrewanżować się za pomoc w uzyskaniu posady, jednak jego niesubordynacja i coraz mniej wybredne żarty, które opowiadał kolegom na temat przełożonego, doprowadziły do ochłodzenia stosunków; teczka raportów i skarg na Dawida pęczniała. Po rozstaniu z żoną Arbogast stał się nieprzewidywalny. Dużo pił i grał w karty. Widywano go grającego w pokera ze złodziejami samochodów, których sam chwilę wcześniej zamykał w areszcie. Czarę goryczy przelała zasłyszana przez jednego z policjantów, i natychmiast przekazana Markowi, wypowiedź Arbogasta, wedle której swoją ówczesną dziewczynę - siostrę Nowackiego, studentkę krakowskiej szkoły teatralnej - najbardziej lubi brać od tyłu, bo wyobraża sobie wtedy, iż dyma swojego szefa. Marek Nowacki, który dał się wówczas poznać jako służbista i wymagający dowódca, i któremu nie udawało się już kamuflować pewnych cech charakteru, skorzystał skwapliwie z okazji, aby usunąć ze swojego życia ten ropiejący wrzód, jak nazywał w myślach byłego przyjaciela. A było to tak.

Pewnego dnia na słup wysokiego napięcia wdrapał się jakiś dwunastolatek. Stał bez zabezpieczenia osiemnaście metrów nad ziemią i z nikim nie chciał rozmawiać. Zagroził próbującemu nawiązać kontakt psychologowi, że jeśli sprowadzą jego matkę, rzuci się w dół bez wahania. Policja podjęła decyzję o ściągnięciu małego siłą. Pod słupem strażacy rozpięli bęben asekuracyjny, a czterech antyterrorystów wspięło się na górę. Pierwszy do chłopaka dotarł Arbogast. Dwunastolatek opierał się, zacisnąwszy dłonie na metalowych wspornikach słupa. I wówczas Dawid bardzo mocno chwycił gówniarza za jądra. Rozległ się przeraźliwy okrzyk bólu. Chłopak uwolnił ręce, a wtedy Dawid pchnął go mocno i biedak poszybował w dół. Wszystkie stacje telewizyjne pokazały zdjęcia z tego incydentu w głównych wydaniach dzienników, a stojący na straży dobrych obyczajów największy organ prasowy w Polsce nie zostawił suchej nitki na zwyczajach policjantów i dotarł do nieoficjalnych danych o przebiegu służby sierżanta Dawida Arbogasta. Między innymi opisano taką oto historię:

Jednostka antyterrorystyczna wraz z funkcjonariuszami UOP monitorowała grupę szantażystów, którzy zagrozili spaleniem hurtowni mebli w pobliżu Krakowa, jeśli właściciel tejże nie zapłaci okupu w wysokości stu tysięcy dolarów. W jaki sposób policjantom udało się poznać termin wykonania groźby, pozostaje tajemnicą, choć komentator gazety snuł pewne przypuszczenia, łącząc ten fakt z częstymi kontaktami policjanta Gościmskiego z krakowskim półświatkiem. W każdym razie postanowiono schwytać przestępców na gorącym - nomen omen - uczynku. Jednostka miała wkroczyć na chwilę przed podpaleniem. Z danych operacyjnych wynikało, że przestępcy, poruszając się dwoma samochodami, obezwładnią strażnika i wjadą na teren hurtowni, a następnie, przejeżdżając wzdłuż okien dużej hali, wrzucą do środka butelki pełne benzyny, zapalając wcześniej szmaty tkwiące w szyjkach. Komentator prasowy skojarzył ten sposób podpalenia z działaniami powstańców warszawskich (owszem!) i nicponia Kmicica. Przestępcy jednak, jakby wiedzeni przeczuciem, choć gazeta nie wykluczała także przecieku, weszli na teren przedsiębiorstwa od tyłu, na piechotę i w dodatku dzień wcześniej. Nadzorująca tej nocy hurtownię grupa Arbogasta miała więc nie lada problem. Gdy buchnęły pierwsze płomienie, antyterroryści ruszyli do kontrnatarcia. Podobno Dawid złapał jednego z podpalaczy, obezwładnił i przez okno wrzucił nieprzytomnego do płonącej już wówczas na całego hali. Nieszczęśnik spłonął żywcem wraz z najmodniejszymi wzorami sypialni ze Swarzędza, o których - jak twierdzi tajemniczy informator pisma - dzień wcześniej rozmawiali policjanci, a Arbogast powiedział nawet, że chciałby jeden taki komplet mieć. Po ukazaniu się publikacji biuro prasowe policji ustami pięknej pani rzecznik zaprzeczyło pomówieniom. Nie przekonało to jednak opinii publicznej, która domagała się zwolnienia z pracy „bestii”. Arbogast w jedynym udzielonym później wywiadzie stwierdził, że policja nie ujęła się za nim w sposób jednoznaczny, a usta pani rzecznik - co, jak podkreślił, jest tajemnicą poliszynela - lepiej sprawdzają się w innych okolicznościach, i tu odesłał do komendanta miejskiego policji. Zapachniało skandalem; oprócz Dawida, którego zwolniono ze służby, policję opuścił również (tyle że na własną prośbę) komendant miejski policji w Krakowie.

Z rozmyślań wytrąciły Marka ciężkie krople wody. Nie mógł wstać. Zawsze kiedy się tak głęboko zamyślał, zdawało mu się, że robi się bardzo ciężki. Najczęściej, aby w ogóle unieść ciężar ciała, musiał odczekać dłuższą chwilę, najlepiej nie zaprzątając sobie głowy niczym szczególnym. Rozejrzał się dookoła: spłoszone deszczem dzikie świnie gdzieś znikły; siedział sam, od czasu do czasu mijany przez ludzi pod parasolami, którzy zmierzali w stronę wyjścia z ogrodu. Po dłuższej chwili wstał ociężale i ruszył za nimi. Marek Nowacki nie lubił wody.

- Nie umiesz czytać? - Gniewnym wzrokiem omiótł kilkuletniego chłopca, który nie bacząc na deszcz, stał przed klatką z tygrysem i niezgrabnie wydobywał szynkę z kanapki. Odzyskawszy lekkość, Nowacki był znowu czujny, jak przystało na policjanta.

- Jeszcze nie umiem, proszę pana - odpowiedział malec, gwałtownie wciskając szynkę z powrotem do bułki.


Tel Awiw, 14.00, dwa dni później


Anat zjawiła się w restauracji pół godziny przed czasem spotkania z mężem. Zeszła do sali na dół i zlustrowała ją wzrokiem. Następnie przecięła jezdnię i weszła do małego barku naprzeciwko. Usiadła przy oknie, tak aby dobrze widzieć wchodzących do Hard Rock Cafe i móc obserwować ulicę. To nie do pomyślenia, pomyślała, żebym nawet idąc na lunch z byłym mężem, stosowała środki ostrożności. Zamówiła campari z sokiem, licząc na to, że aperitif osłabi nieco ból głowy. Ostrzyżona głowa, uświadomiła sobie jasno, boli tak samo jak zarośnięta. To chyba nie schizofrenia, skoro nie mówię tego do siebie głośno?

Shukiego zobaczyła, gdy parkował samochód przy restauracji. Rozglądał się gorączkowo. Był bardzo zdenerwowany. Ostrzegawcze światełko nie gasło; Anat poprawiła broń pod lnianą marynarką. Wchodząc do środka, Shuki minął młodego człowieka, naprawiającego skuter. Boże, czy oni zawsze muszą naprawiać skutery? Więc jednak coś się dzieje. Ciekawe, w co wplątał się ten żałosny pederasta, skoro ktoś go obserwuje? Chyba że chodzi o mnie.

Anat ruszyła do restauracji. Chłopak przy motorze nie spuszczał z niej oczu. Przechodząc, mrugnęła do niego. Twarz motocyklisty przybrała wyraz zdumienia.

Zeszła na dół. Podała swoje imię i kelner zaprowadził ją do stolika. Widząc męża, skinęła głową prowadzącemu ją mężczyźnie i sama podeszła do Shukiego. Siedział odwrócony plecami do sali. Dotknęła paznokciem jego szyi. Podskoczył jak oparzony.

- Ty debilko!

- Dziękuję, w porządku, a co u ciebie?

- Nigdy nie spoważniejesz. - Shuki powoli siadał, trąc kark, jakby jej dotknięcie mogło pozostawić na nim znamię.

Usiadła naprzeciwko i wzięła kartę.

- Cóż takiego się stało, że przypomniałeś sobie o mnie?

- Muszę z tobą porozmawiać. - Shuki opanował już drżenie rąk, próbował się nawet uśmiechnąć.

- Masz kłopoty? Wydajesz się zdenerwowany. - Anat postanowiła poczekać z informacją o śledzącym go mężczyźnie.

- Posłuchaj, mimo tego, co zdarzyło się między nami, zawsze bardzo cię szanowałem, kiedy więc postanowiliśmy to, o czym ci za chwilę powiem, pierwszą myślą było, aby zwrócić się do ciebie. Wprawdzie Menachem...

- Do rzeczy, Shuki.

Menachem był kochankiem Shukiego. Ponad rok temu mąż przysłał jej zdjęcie, na którym stał obok rosłego rudzielca, obejmując go w pasie. Anat oprawiła je w ramki, ale zgubiła podczas przeprowadzki.

- Więc... postanowiliśmy z Menachemem mieć dziecko.

Anat, przełykająca właśnie piwo, parsknęła.

- Powtórz.

- Dobrze słyszałaś. - Shuki wydawał się oburzony reakcją żony.

- A jak to sobie wyobrażacie, adoptujecie dziecko, i co? Zmusicie je, aby pierwszym jego słowem było „tata”? A może „ojcowie”? Który z was będzie karmił? No i do kogo ma być podobny? Do listonosza? - Anat spoważniała, patrząc w zagniewane oczy męża; dotarło do niej, że Shuki nie żartuje.

- Nie adoptujemy, ty nam urodzisz.

- Ja urodzę? Ale nie muszę w tym miesiącu?

Shuki żachnął się, jednak nie podjął zaczepki. Wyrzuciwszy z siebie najważniejsze, uspokoił się całkiem. Teraz bardzo łagodnie przystąpił do przekonywania żony. Anat jednak nie słuchała; przy wejściu do sali pod nimi stanął Dawid. Cień. Miał czarne włosy i był krótko ostrzyżony, ale Anat była pewna, że się nie myli. Nie mógł jej widzieć, obrócony w drugą stronę, jakby na kogoś czekał. Anat przysłoniła twarz ręką i wyjęła z torebki przeciwsłoneczne okulary. Shuki przyglądał się zdziwiony, jak je zakłada, ale nie przerwał przemowy. Może pomyślał, że wzruszona chce ukryć łzy, cisnące się do oczu. Przecież tak długo układał zdania, które miały rozczulić przyszłą matkę ich dziecka. Anat tymczasem przyglądała się Dawidowi. Jak zaczarowana. Pierwsze wrażenie fizycznej rozkoszy mijało. Odruch, aby zerwać się i pomachać mu ręką, został opanowany na czas. Do Arbogasta dołączyła atrakcyjna blondynka w kuszącej spódniczce mini. Na szczęście usiedli tak, że Anat mogła oboje widzieć z profilu, lekko tylko odwracając głowę.

- Uwodzisz mnie? - dotarł do niej z oddali głos męża. - Wiesz, że uwielbiam, kiedy tak przekrzywiasz głowę.

Uśmiechnęła się uroczo, ale nic nie odpowiedziała. Uśmiech nie był przeznaczony dla Shukiego. Blondynka również uśmiechała się promiennie do Dawida. Kiedy wzięła jego dłoń w swoje ręce, twarz Anat lekko stężała. Znowu podsunęli mu jakąś dziwkę, pomyślała z goryczą.

- Nadal nosisz tego przeklętego gada, mówiłem ci, że on przynosi pecha. - Shuki wyciągnął dłoń w kierunku skorpiona.

- Zostaw! - Gwałtownie odepchnęła rękę, a zwierzę poruszyło się ostrzegawczo.


- Proponuję przyjąć wszystkich czterech. - Katia z niewiadomych powodów mówiła cicho i ciepło.

- Rzeczywiście, wyglądają na fachowców, ale ja wiem o tym jeszcze zbyt mało, żeby podjąć decyzję. - Dawid rozglądał się po sali. Na górze siedziała bardzo ładna krótkowłosa czarnulka. Trochę podobna do Marii. Choć twarz ma chyba szczuplejszą.

- Nasi inwestorzy niecierpliwią się. Ich zdaniem zrobiliśmy za mało przez ostatnie pół roku. Uważają, a ja się z nimi zgadzam, że stworzenie tych miejsc pracy nada przedsięwzięciu nowy ton. Bardziej ekspansywny.

- Rozumiem, ale dlaczego właśnie ci? Nie możemy zaprosić na rozmowy kwalifikacyjne jeszcze innych chętnych?

- Dawid! Myślisz, że w Izraelu ludzie palą się do pracy w Polsce?

- Nie wiem, ale domyślam się, że ci ludzie są protegowani przez naszych inwestorów?

- Źle się domyślasz. Mamy przecież zapewnienie całkowitej swobody działania, w tym doboru współpracowników.

- Chcesz powiedzieć, że całą robotę w Polsce będę musiał wykonać sam?

Kelner zaczął nakrywać stół.

- Oczywiście, kochany, jesteś niezastąpiony. Bez twojej fachowości stracimy źródła finansowania. Pracownicy stanowią tylko tło dla swojego szefa. Mają pomóc ci zarabiać pieniądze, abyś mógł skupić się na prawdziwej aktywności...

- O której nic nie wiem - przerwał ostro Dawid. Napotkał zimne spojrzenie Katii. Poczekała, aż kelner się oddali.

- Nie łam reguł, kotku, to może zaboleć. Wolałabym porozmawiać o tym w domu. Opowiedz mi raczej jeszcze raz, ze szczegółami, wrażenia z pobytu w szpitalu. Mogę tego słuchać w nieskończoność. Tak się o ciebie bałam.

Dawid zaakceptował już oschłość Katii, niemniej partnerka drażniła go niepomiernie. Nie lubi mnie, ale musi ze mną pracować, pomyślał i rozluźnił się. I vice versa, pomyślał po chwili i moment odprężenia odpłynął.

- Wiesz co, Katiu? Słyszałaś kiedyś słowo szlumiel?

- Nie. To jidysz czy niemiecki?

- Jidysz, z jakimś hebrajskim źródłosłowiem.

- No i co?

- Oznacza tyle, co niedołęga.

- I...?

- Tak mi się przypomniało, a propos mojego pseudonimu. Pewien niemiecki autor, który bardzo chciał być Goethem, stworzył wariację mitu o Fauście, gdzie nazwał tak bohatera, który przehandlował swój cień za korzyści materialne. Później bardzo tego żałował.

- Dobrze się czujesz, kochanie?

- Ja nieźle, ale ten gość, ten Schlemihl, miał mocno przejebane.

- Nie znam faceta, ale o ciebie zaczynam się martwić. Idziemy.

- Przecież jeszcze nic nie zamówiliśmy.

- Nie szkodzi. Poczułam się źle. Jedźmy do domu... - zawiesiła głos. - Proszę.

- Okay. - Dawid wstał i nie czekając na przyjaciółkę, ruszył ku wyjściu.

Anat zobaczyła, że tamci wstają. Nie uszło jej uwagi napięcie kobiety. Poczekaj, aż cię przeleci, wtedy będziesz miała kłopot, laleczko.

- Nie słuchasz mnie. - W głosie Shukiego nie było złości.

- Słucham, ale jestem zaszokowana... rozumiesz, prawda?

- Pewnie, ale...

- Poczekaj, Shuki, muszę cię na chwilę opuścić.

Anat szybko odeszła od stolika. W toalecie pobawiła się chwilę wisiorkiem. Po kilku minutach rozmawiała z szefem sali. Była bardzo zaaferowana.

- Widział go pan? Widział pan?

- Kogo, droga pani, kogo widziałem? - Szpakowaty szef mówił z akcentem ze wschodu Europy.

- Jehudę Polikera!

- Nie znam pana Polikera.

- Jak to? Przecież to największy izraelski artysta!

- Przykro mi, nie znam go.

- Ależ wychodził stąd przed chwilą! Z tą blondynką! Nie widział pan?

- Ach, ci państwo. Zostawili wizytówkę do wystawienia rachunku, o, proszę: „Katia Alon i Dawid Arbogast. Firma handlowa”. Chyba się pani pomyliła, bardzo mi przykro.

Rzut okiem na dane wystarczył, by Anat je zapamiętała, błogosławiąc szkolenie w Mossadzie.

- Ale nic nie zamówili. Pani się źle poczuła i poszli. Bardzo ładna pani. - Szef cmoknął. - Cymes.

- Tak pan myśli? Mnie się zdaje, że to zwykła dziwka.

- Ależ... proszę pani!

- Nic, nic, przepraszam. Mam zły dzień.

Z dołu Anat dostrzegła, że Shuki bezgłośnie porusza ustami. Nie przerywa przemowy, biedak. Wróciła do niego.

- I jaka decyzja? - Shuki wpatrywał się w martwe okulary żony.

- Wiesz co? Odwal się, pedale! - Anat, zdziwiona własną reakcją, wstała gwałtownie. -I nie dzwoń do mnie więcej!

Wybiegła przed restaurację. Motocyklista chyba dał za wygraną, bo stał obok skutera i potrząsał nim jak dzieckiem. Ujrzawszy Anat, uśmiechnął się jednak. Ta, nie zważając na niego, poszła w kierunku samochodu, zaparkowanego nieopodal. Nagle zatrzymała się i zawróciła.

- Wyglądasz na agenta Mossadu.

Chłopak wciągnął brzuch, wypinając wątłą pierś.

- Może jestem agentem Mossadu?

- To dobrze, lubię sprawnych facetów.


Kiedy ją brał, rozpłakała się.

- Czemu płaczesz, kochanie?

- To ze szczęścia, mały.

Usatysfakcjonowany wyjaśnieniem, robił swoje. Potem poszedł, zostawiając numer telefonu.

- Gdybyś chciała jeszcze coś takiego przeżyć.

Anat nie odpowiedziała. Przykryła głowę kocem, a kiedy usłyszała trzask zamykanych drzwi, zaczęła wyć.


Przez całą drogę do domu Katia nie odezwała się. Jednak gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, wybuchnęła:

- Jeszcze jeden raz złamiesz zasady, jeszcze tylko jeden raz, a obiecuję, że nawet twoje legendarne szczęście nie uchroni cię przed karą. Masz moje słowo!

- Zgrabnie powiedziane. Układałaś ten tekst całą drogę?

Nie odpowiedziała. Patrzała w oczy Arbogasta wyzywająco i długo.

- Masz bardzo poważny problem, Arbogast - podjęła po chwili. - Nie umiesz się bać. Tacy nie żyją długo.


Ateny, tego samego dnia


W pokoju szyfrantów izraelskiej ambasady na niewygodnym plastikowym krześle siedział Uri. Przybycie szefa postawiło na nogi tę część personelu, która wiedziała lub domyślała się, kim jest gość. Powodem, dla którego Uri postanowił osobiście udać się do Aten, była informacja przekazana dzień wcześniej z ambasady i oznaczona kodem, który znało w Mossadzie raptem kilkanaście osób. Wedle niej specjalna grupa, której zadaniem było rozwikłać tajemnicę śmierci Nikosa i Ady, wywąchała trop i podąża śladem mordercy Nikosa - zgon Ady bowiem był bez wątpienia wynikiem rozboju. Zdaniem dowodzącego grupą (wszyscy, którym udało się ujrzeć jego twarz, zwracali się do niego Alef; swoje meldunki podpisywał pierwszą literą hebrajskiego alfabetu, czyli właśnie alef; niektórzy twierdzili, że swój przydomek zawdzięcza tysiącowi zabitych ludzi lub, jak on z kolei twierdził, tysiącowi zdobytych kobiet), morderstwa dokonał młody Holender, Roland Joos. Turysta, nienotowany ani przez policję swojego kraju, ani przez żadną inną spośród tych, od których Izraelczycy mogli uzyskać informacje. Również w kartotekach Mossadu, CIA i dwudziestu innych organizacji wywiadowczych nie było śladu człowieka o tym nazwisku i wyglądzie. Dużo jeździł po świecie, spędził kiedyś nawet tydzień w Izraelu. Od pani Joos, którą odwiedziło dwóch mężczyzn w jej domku pod Rotterdamem, zdołano dowiedzieć się jedynie, że syn podróżuje i od pół roku z górą nie miała z nim kontaktu. Przy pomocy holenderskiej policji uzyskano nakaz rewizji w domu pani Joos. Niestety, nie znaleziono nic godnego uwagi. Nie znaleziono także żadnych poszlak, które świadczyłyby o powiązaniach młodego Joosa z kimkolwiek, komu zależałoby na śmierci oficera Mossadu. Żadnych wskazówek nie przyniosła także analiza przeszłości studenckiej Holendra. Brak powiązań politycznych, brak kłopotów finansowych, konfliktów z prawem, sąsiadami czy kolegami. Niechęć do broni, żadnych nałogów, może z wyjątkiem świra na punkcie motoryzacji. To właśnie ta cecha spowodowała, że grupa Alefa odnalazła mordercę, mając jako jedyną poszlakę opis samochodu, którym się poruszał.

- Nie mamy stuprocentowej pewności, że to on - powtarzał Alef po raz piąty, nie patrząc w oczy Uriemu. - Proponuję trochę się za nim pokręcić, ustalić, z kim się kontaktuje, pooglądać chłopaka.

- A ja powtarzam, że trzeba go po cichu zdjąć, dostarczyć do nas i posłuchać opowieści z pierwszej ręki. - Uri pałał żądzą zemsty.

- Posłuchaj, Uri, jeśli to coś grubszego, stracimy jakikolwiek punkt zaczepienia.

- A jeżeli wam się wymknie? Lub jego zadaniem jest właśnie kupić waszą uwagę? Skąd wiesz, że nie jesteście w tej chwili rozpracowywani?

Pod wąsami Alefa zagościł nieznaczny uśmieszek.

- Nie przekonasz mnie tym uśmiechem zawodowca z Kidonu, Alef.

- Nie próbuję. Po prostu wiem, że jesteśmy czyści. I wcale tak chętnie nie przedłużamy życia temu fiutowi. Jeśli zabił jednego z naszych, jest trupem. Próbuję jedynie nie dopuścić do dalszych kłopotów...

- Podobnie jak ja! Chociaż zdajesz się tego nie rozumieć!

- Wiesz, że odwołać nas może tylko szef bezpieczeństwa, bo on nas tu wysłał. Dogadajcie się najpierw, a my będziemy robić swoje, może po drodze coś się wyjaśni.

- Alef, nie podskakuj! Nie będziesz mi tu...

- Rzeczywiście, nic nie będę ci tu. Ale chcę odwołania akcji zgodnie z procedurą i uważam, że ten chłopak doprowadzi nas do czegoś dużego.

- Do dużych problemów. Gówniarz potrąca faceta i ucieka z miejsca wypadku, a wam się zaraz wydaje, że zapłacili mu za to Palestyńczycy. Nawet jeśli to nie był przypadek, wyjaśnienie może być znacznie bardziej banalne.

- Na przykład jakie?

- On nam powie.

- Powie albo nie powie. W naszych rękach nie będzie sypał, wiedząc, że i tak nie uniknie kary.

- Zapewniam cię, że powie. Zaśpiewa. Opisze własną krwią na ścianie Piekła.

- Tyle że jego mocodawcy zdążą zwinąć interes.

Alef w czasie rozmowy zachowywał zupełny spokój. Uri raz po raz dawał się ponosić emocjom. W pewnym momencie zdał sobie sprawę, że toczy spór nie merytoryczny, ale kompetencyjny. Alef ma rację. Niemożliwe, aby chłopak nie wiedział, dlaczego rozpędza samochód. Mógł najwyżej pomylić osoby. A tego lepiej się dowiedzieć, obserwując go jeszcze przez jakiś czas. Musiał się odsłonić.

- Dobrze, pilnujcie go. Ale ma być żywy. Od tej chwili nie tylko go obserwujecie, lecz także chronicie, jasne?

- Jasne, szefie. - Alef wiedział, że wygrał, i nie chciał rozjątrzać Uriego, więc powyższe słowa wypowiedział bez cienia szyderstwa.

Połkniesz jeszcze to szyderstwo, gnoju, pomyślał Uri i zaczął zbierać się do wyjścia.

- Czy są jakieś kłopoty z grecką policją? - zapytał, stojąc już w drzwiach.

- Nie. Zachowują się tak, jakby dla nich tego morderstwa nie było.

- To ostatnio robi się popularne w tym kraju. Niedługo po każdym zabójstwie będą się z nami kontaktować, pytając, czy w ogóle coś się stało.

Twarz Alefa pozostała nieruchoma. Nie doczekawszy się spodziewanej reakcji, Uri, parskając urywanym śmiechem, kontynuował:

- Popracujemy nad tym, żeby mogli złapać winnego. Jeszcze jedno: kiedy Armageddon?

- Reszta zespołu jest już w drodze. Tutaj jest bardzo sucho, powinien wystarczyć nie całkiem dogaszony niedopałek.

- Okay. Bywaj.

Alef opuścił ambasadę tak, jak do niej wjechał, leżąc na tylnym siedzeniu samochodu attache kulturalnego. Wysiadł dopiero wtedy, gdy głos w telefonie komórkowym kierowcy obwieścił, że nie są śledzeni. Przeszedł dwie przecznice, przystając przed wystawami; nic nie zwróciło jego uwagi. Z zadowoleniem stwierdził, że nie widzi nawet własnych ludzi. W mieszkaniu, które zajmował, zastał Gimela i Teta. Siedzieli przed telewizorem i oglądali kreskówki, zaśmiewając się do łez. Gdy wszedł dowódca, obrzucili go obojętnymi spojrzeniami.

- Ściszcie to. Co z Holendrem?

- Nie rusza się z hostelu. Dalet ulokował się w tym samym dormitorium. Nikt do niego nie dzwonił, on także z nikim się nie kontaktował. Zdejmujemy drania?

- Nie, obserwujemy.

- Rozwalmy go, szefie - proszącym tonem zwrócił się do Alefa Tet.

- Co z samochodem?

- Rozpruliśmy go do podszewki. Czysty. Trochę marihuany i to zdjęcie.

Alef przyglądał się przez chwilę czarnowłosej kobiecie w średnim wieku, stojącej na brzegu zatoki. Słońce zachodziło. Gdzieś w tle na cyplu niewyraźnie rysowały się kształty kilku ludzi, trzymających uniesione w geście pozdrowienia dla boga morza długie wędki. Jeszcze dalej widać było dymiące kominy jakiejś fabryki.

- Coś mi to przypomina, ale nie wiem co.

- To chyba jego matka?

- Od pół roku nie kontaktował się z nią i wozi po świecie jej zdjęcie? Trzeba, żeby to ktoś sprawdził. Pozbyliście się samochodu?

- Pojeździliśmy nim chwilę na wabia, rzadki model, ale nikt się nie przyplątał. Potem urządziliśmy mu pogrzeb.

- Holender nie nabrał podejrzeń?

- Kto go tam wie? Nie zgłosił nawet kradzieży na policję. Dziwnie się zachowuje. Jutro zmieniam Daleta. Może on coś więcej wyniuchał?

- Czy ktoś sprawdził już bezpieczne mieszkanie dla naszych przyjaciół?

- Tak, jest czyste.

Alef nie skupiał się na tym, co mówili koledzy. Pytania zadawał automatycznie. Jego uwagę całkowicie pochłonęło zdjęcie.

- Postarajcie się pilnie dostarczyć to do ambasady. Ja muszę się chwilę przespać.


Tel Awiw, kilkanaście dni później i jeszcze kilka tygodni


Dawidowi szkolenie wychodziło bokiem. Oprócz kilku obowiązkowych godzin w biurze, w czasie których podziwiał fachowość Katii i zespołu oraz uczył się nowego zawodu, rozmawiał z klientami i przeprowadzał niekończące się rozmowy telefoniczne z Polską, resztę dnia wypełniały mu zajęcia z Yossim i Yanivem. Technika szybkiego czytania, ćwiczenia pamięci, sztuka inwigilacji, podsłuchu, charakterystyka materiałów wybuchowych, różnego typu nadajników, środków odurzających i trucizn, tworzenie skrzynek kontaktowych, przekazywanie informacji w sposób konwencjonalny, setka sposobów niekonwencjonalnych, zasady maskowania i rozpoznawanie innych zamaskowanych osobników, zmiany tożsamości, typowanie potencjalnych agentów, werbunek, sposoby działań operacyjnych innych wywiadów, godziny rozmów o życiu, którego nie ma.

Arbogast uświadomił sobie, że wiele z umiejętności, które teraz przyswajał, stosował w życiu intuicyjnie. Poza tym świetnie orientował się w rodzajach broni i większością potrafiłby się posłużyć z zamkniętymi oczami. Nauczyciele, zadowoleni z wyników, pomijali elementy, w których wykazywał się wystarczającą wiedzą. Pierwotny entuzjazm zastąpiło znużenie. Nie pozwalano mu pić, uczono koncentrować się nawet w stanie wyczerpania. Obudzony w nocy opowiadał o sobie niestworzone historie, wymyślane poprzedniego dnia, zawsze na bazie sumiennie przygotowywanego przez Katię życiorysu. Ostatnie fikcyjne pół roku życia stało się bardziej realne niż wszystko, co przeżył do tej pory naprawdę. Osadzony w rzeczywistości stworzonej przez tych kilkoro ludzi, zaczął spoglądać na swoje poprzednie życie jak na fabułę sensacyjnej książki. Yossi z właściwą sobie pedanterią udowadniał mu wielokrotnie, iż to, co bajdurzy o rzeczywistości, nie miało prawa się zdarzyć.

- W świecie, w którym, jak twierdzisz, żyłeś, wszystko, co opowiadasz, musiałoby znaleźć swój finał na cmentarzu. Po pierwszym dniu przygód, które zmyśliłeś w swoich zeznaniach, byłbyś nieboszczykiem - drażnił go Yossi, każąc w tym samym czasie otwierać wytrychem jakiś następny bardzo skomplikowany zamek do drzwi. Najczęściej, gdy Arbogast próbował nadać jakiejś wymyślonej przez agentów sytuacji przynajmniej odrobinę smaczku, Yossi kwitował: - Masz wyobraźnię, brachu. To się nazywa konfabulacja. Powtórzmy to jeszcze raz po mojemu.

I Arbogast, zrezygnowany, pomijał udoskonalenia, powtarzając obrzydliwe do wyrzygania schematy życia a la agenci Mossadu.

- Wiem, że to nudne - mawiał Yaniv - ale ktoś pracujący dla wywiadu ma obowiązek być nudny. Jego życie ma być monotonne jak małżeński seks. Nie wolno ci nawet spojrzeć na nikogo groźnie. Jeśli facet jest większy, ustępujesz. Jeśli przypuszczasz, że jest uzbrojony, odpuszczasz. Wolno ci przyłożyć mniejszemu, ale zaraz potem masz poczuć wyrzuty sumienia. Staruszkę przeprowadzasz przez ulicę, a kalece ustępujesz miejsca w autobusie. Ale tylko wtedy, gdy miałeś dobry dzień. Jak miałeś zły, to ich olewasz. Jeśli ktoś ci zwróci uwagę, że zachowujesz się niekulturalnie, przepraszasz, mówisz, że miałeś zły dzień i wstajesz, żeby weteran nie miał okazji ponarzekać na współczesną młodzież. Miłość kupujesz albo wykorzystujesz niezaspokojenie płci przeciwnej, ale nigdy, przenigdy nie imponujesz i nie zgrywasz się. Większość ludzi to tchórze, a ty będziesz większością. I tak w koło Macieju. A wszystko na trzeźwo. Zgroza.

- Przebojowy jesteś tylko w interesach. Tu się realizujesz. Tu łamiesz schematy. - Katia, podobnie jak Yossi, była nad wyraz konsekwentna. - Dlatego tak naprawdę zrezygnowałeś ze służby w policji. Nie pasowało ci ciągłe ryzyko za grosze. Poczułeś iskrę bożą, przechowywaną w genach przodków. Nie rzucać się w oczy, ale nienawiść do świata wyrazić w sukcesie zawodowym. Nie możesz ich pokonać, jesteś chałaciarzem, mydłem, zerem, parchem, gudłajem i żydkiem. Takim chcą cię widzieć. A więc nie możesz ich pokonać, Mośku, ale możesz ich kupić. I od czasu, kiedy cię olśniło, postanowiłeś zostać Rotszyldem. Przecież my nie wygrywamy wojen. Nasze państwo wisi u rozporka Ameryki. Bez pomocy wuja Sama i bez pieniędzy mitycznej żydowskiej finansjery, bez międzynarodowego spisku oszustów, złodziei, kapitalistów i komunistów, i wszystkich, bez magii i rytualnych mordów, a pewnie i bez Hitlera, już dawno wykopano by nas do morza, nie wiedziałeś?

- Wyobraź sobie taką sytuację - monotonnym głosem powtarzał zmęczony Yossi - upijasz się i opowiadasz jakiemuś przygodnemu znajomemu, że jesteś tym facetem, który rozwalił „Brzytwę”. I co? Uwierzy ci? Nie. Ale znajomy jest nie w ciemię bity. Jeśli cię lubi, zacznie opowiadać innym znajomym, że robisz w życiu rzeczy, o których nie powinni zbyt wiele wiedzieć. W końcu dociera to do kogoś, kto chciałby się dowiedzieć, i dociera w takiej formie, że ten ktoś nie ma już złudzeń, że warto ci się przyjrzeć bliżej. Albo twój znajomy cię nie lubi, wobec tego ubarwia twoją opowieść i puszcza dalej z niezbyt pochlebnym komentarzem, i sytuacja się powtarza.

Mają mnie za idiotę, mają mnie za kompletnego kretyna, myślał czasem Dawid. Pewnego dnia nie wytrzymał. Podczas któregoś z długich wywodów o sensie świata i o tym, jak jest zorganizowany, zwrócił się w przestrzeń:

- Skąd do cholery przekonanie, że nie rozumiem tego, co do mnie mówicie?! Znacie moje życie, czy można z niego wysnuć wniosek, że narażę kiedykolwiek swoje bezpieczeństwo, rozpowiadając głupoty jakimś ludziom?

Trójka agentów spojrzała po sobie skonsternowana.

- Tobie się wydaje, że się znasz - odparł Yaniv. - A my chcemy cię tylko przygotować na wypadek, gdybyś się jednak w tym przekonaniu mylił.

- Ponadto dobrze, że mówisz o swoich fantazjach, bo przecież to były tylko fantazje, głupoty. To duży krok do przodu - dodał Yossi.

- Poza wszystkim, na razie twoje bezpieczeństwo równa się bezpieczeństwo operacji i dopóki tak będzie, twoje życie musi być opracowane jak akcja, w najdrobniejszych szczegółach. Włączywszy plany awaryjne - podsumowała Katia.

- Jest jakiś plan awaryjny dla życia?

- Pracujemy nad tym - odpowiedziała z powagą Katia. - Przecież już w pewnym sensie posługujemy się alternatywą dla rzeczywistości.

- Bardzo to wszystko mądre. Alternatywna rzeczywistość, pachnie science fiction - z przekąsem mruknął Dawid.

- Niegłupie, ale nie dziw się, Yossi i Yaniv są żołnierzami, a ja ekonomistką, więc mając za sobą armię i pieniądze, możemy wysilić się na stworzenie fikcji, którą prostaczkowie przyjmą jako realną. Ponadto tym różni się nasza powieść od twojej, że twoją można zaklasyfikować jako fantasy. - Katia roześmiała się.

Tak spędzali czas po kilka, a często kilkanaście godzin dziennie, zżywając się ze sobą, i czasem, choć trzeba powiedzieć, że bardzo rzadko, myśląc nawet o sobie z sympatią. Prawdziwy klub erudytów, myślał czasem Dawid, kiedy wstając po cichu w nocy, nalewał sobie wódki i uzupełniał butelkę czystą wodą.

Czasem Katia i Dawid przyjmowali gości, sąsiadów, partnerów w interesach lub po prostu ludzi z Instytutu, którzy, przedstawiając się jako przyjaciele Katii, rozprawiali o sytuacji w Europie Środkowej i tak długo przekonywali Arbogasta do swoich koncepcji, aż ten, znużony, zaczynał potakiwać. Zazwyczaj wtedy przyjaciółka pozwalała Dawidowi na kieliszek czegoś mocniejszego. Jak Boga kocham, szkolą mnie metodą Pawłowa, konstatował wówczas Dawid. Po pewnym czasie jednak przestał zaprzątać sobie głowę szczegółami i podchwytywał wszystkie, choćby najgłupsze treści wygłaszane przez gości, i od razu nalewał sobie drinka. W ten sposób został zwolennikiem prezydentury Kwacha jako mniejszego zła, szanował papieża jako człowieka, choć nie zgadzał się z jego ortodoksyjnym nauczaniem, popierał dążenie Polski do zjednoczenia z Unią Europejską i potrafił nawet na ten temat przekonująco mówić. Miał własny pomysł na reformę samorządową i szkolnictwo wyższe. Z ironicznym uśmieszkiem mówił o fenomenach Radia Maryja i Andrzeja Leppera. Do jego obowiązków należało teraz - najczęściej w swoim gabinecie, w firmie - przeglądanie codziennej polskiej prasy i nadążanie za zmianami w prawie lokalowym.

W każdy szabat wyjeżdżali z Yanivem na teren jakiejś bazy wojskowej, gdzie strzelali z różnego rodzaju broni, ćwiczyli walkę wręcz, pojedynki na noże i pokonywali tory przeszkód. Tu przynajmniej Dawid czuł się u siebie, szczególnie że jego instruktor, któremu zresztą dorównywał w rzemiośle zabijania, zawsze przed rozpoczęciem zajęć częstował go jointem albo kreseczką koki.

- Posłuchaj, Yaniv... - zagaił kiedyś w samochodzie Dawid. - Hey.

- Posłuchaj, Hey, opowiem ci historię. Kiedyś jeden mój kumpel wyjarał na imprezie za dużo trawy. Kiedy towarzystwo się rozchodziło, on także postanowił jechać. Czuł się dobrze, ale uznał, że jak na wypaloną ilość marihuana nie działa najlepiej. Więc wsiadł do auta i ruszył, śmiejąc się, choć to nie był ten śmiech, którego oczekiwał. Nagle po kilkuset metrach zatrzymują go gliny. Przestrach minął, gdy okazało się, że policjanci po prostu chcą, aby podholował ich do posterunku, coś im padło w silniku, a nie mieli nigdzie w pobliżu drugiego samochodu. Wobec tego ten mój kumpel zapiął linę i ruszył, a kiedy dojeżdżali do ronda, jest tam takie duże rondo, jego nagle naprawdę walnęło. Wiesz, trawa, ale tak poważnie, więc on patrzy w lusterko wsteczne i myśli: „Kurwa, gliny”, i gaz! Ale tak do spodu. To musiało naprawdę komicznie wyglądać, jak jeździli tak wkoło tego ronda, naprawdę szybko, jak na torze wyścigowym, on pierwszy, a oni za nim na sygnale, usiłując utrzymać się na zakrętach...

Mężczyźni zaśmiali się. Dobrego humoru nie popsuło im nawet twierdzenie Yaniva, iż zna tę historię, że zdarzyła się w Izraelu i dotyczyła jego kumpla. Yaniva z nich wszystkich przejawiał najwięcej sympatii dla Arbogasta. Dawid dojrzał kiedyś żal na jego twarzy, gdy jadąc samochodem, wręczył siedzącemu obok Cieniowi piersiówkę z burbonem. Sam Yaniv, czy też, jak zwracali się do niego członkowie grupy, Hey, nie mógł pić. Katia bardzo ostro przestrzegała dyscypliny w zespole. Jedyny wyjątek stanowił szkolony, który zresztą pod nieznacznym nawet wpływem alkoholu, jak zauważył Yossi, uczył się znacznie szybciej. Może dlatego, wbrew pierwotnym założeniom, Katia przymykała oczy, gdy wracał z Yanivem z ćwiczeń nieco bardziej niż zwykle rozbawiony i odprężony.


Ateny, w tym samym czasie


Dalet wrócił ze spotkania z katsą, rezydującym w ambasadzie, z tajemniczą miną; bez słowa minął siedzących w pokoju mężczyzn i poszedł do kuchni, w której krzątał się Alef.

- No i...? - Pokerowa twarz szefa odwróciła się w stronę przybysza.

- Wiemy już, kto jest na zdjęciu. Ścinamy Trawkę.

Trawką, zgodnie z nową instrukcją, zaczęli nazywać Holendra.

- Resetujemy?

- Nie, dostarczamy do Piekła.

- Kto jest na zdjęciu?

Dalet otworzył szeroko oczy i wzniósł wskazujący palec do góry.

- Kto jest na zdjęciu? - Alef z trudem powstrzymywał wybuch. To zdjęcie to był jego trop, a ten szczeniak bawi się z nim w ciuciubabkę!

Odpowiedzi, która padła, dowódca kidonów jednak nie dosłyszał, gdyż zagłuszył ją strumień wody, którym Alef zamierzał opłukać sobie ręce. Usłyszał ją jednak wchodzący do kuchni Gimel i skomentował krótko:

- O kurwa!

Alef spokojnie zakręcił wodę, żałując, że przepisy zabraniają posiadania broni na terenie bezpiecznych mieszkań poza Izraelem. Rozwaliłby łeb temu sukinsynowi. Zdołał się jednak opanować i powtórzył:

- Czyje to zdjęcie?

Dalet już zamierzał odpowiedzieć, ale do kuchni wpadł czwarty z mężczyzn i pokazując „Washington Post”, zawołał:

- Byki znowu dokopały Lakersom! - Widząc miny kolegów, dodał niepewnie: - Co jest? To źle?

- Zamknij się, kurwa! - cicho, acz dobitnie powiedział Alef i ponownie zwrócił się do Daleta: - Kto jest na tym zdjęciu, kurwa?!

I doczekał się odpowiedzi, która chyba jego jedynego spośród obecnych nie zaskoczyła.

- Trawka nadal siedzi w hostelu? - zapytał, kiedy wszyscy oswoili się z informacją.

- Nie wyściubia nosa, nie licząc codziennych odwiedzin na poczcie, gdzie standardowo pyta, czy nie ma dla niego wiadomości - odpowiedział usłużnie Dalet.

- To by się zgadzało. Gimel, ty zmieniasz jutro Teta?

Gimel odpowiedział skinieniem głowy. Rozstali się w pokoju i Alef długo tłumaczył coś pozostałym.


Rolanda rozpoznawano już w okienku wydającym przesyłki poste restante. Tego dnia, gdy odbierał w końcu wiadomość, obsługująca go kobieta, widząc, jak twarz jaśnieje mu w trakcie czytania, zagaiła:

- W końcu pan poweselał!

Młody Holender nie dosłyszał tej uwagi. Tekst depeszy znał już na pamięć i uszczęśliwiony rzucił się do wyjścia. Chciał natychmiast zadzwonić, ale... „Odbierz bilet na lotnisku. Czeka zarezerwowany i opłacony na twoje nazwisko w Olimpic Air. Ktoś odbierze cię i przywiezie do mnie. Nie kontaktuj się. C.”. Więc jednak! Wszystko zgodnie z planem! A teraz nagroda.

Dwa dni później Roland Joos lądował na lotnisku Ben Guriona w Lod pod Tel Awiwem.


Tel Awiw, w tym samym czasie


Dwa czy trzy razy Katia wypiła przed snem kilka drinków i odwiedziła sypialnię Arbogasta. Nigdy nie pozwalała się zbyt długo dotykać. Siadała na Dawidzie i właściwie onanizowała się jego członkiem. Kiedy pewnej nocy próbował pomóc jej w pieszczocie, uderzyła go w rękę tak mocno, że siniak nie schodził przez kilka dni. Zdaniem Arbogasta, Katia nie przeżywała orgazmu. Od początku do końca jej bladoniebieskie oczy nie zamykały się na chwilę dłuższą niż mrugnięcie. Dawid szczytował tylko dlatego, że pod zamkniętymi powiekami czaił się obraz Marii. Z czasem coraz bardziej idealny i coraz bardziej niepokojący. Gdzieś w mroku zamkniętych oczu zjawa przygotowywała się do skoku. Znacznie przyśpieszał orgazm, kiedy pozwalał jej wyskoczyć z cienia i szybować ku niemu z mokrymi włosami, rozcapierzonymi pazurami i rozgniewanym skorpionem.


- Czy oni ze sobą sypiają?

Anat zadała to pytanie znienacka. Rozmawiali z Yossim o mającym odbyć się niedługo ślubie ich kuzyna.

- Młodzi? A co ci się wydaje? W naszych czasach biedny oblubieniec nie czeka już na nieznajomą pod chupą, zastanawiając się, czy swatka nie podsunęła mu mocno wyidealizowanego konterfektu. Albo ona na niego... Czekaj, jak to było? Kto na tym tradycyjnym żydowskim ślubie czekał na kogo pod baldachimem? Ona na niego, czy on na nią? Cholera, nie pamiętam, szlag by to... W każdym razie wiesz, często do końca nie znał jej twarzy, jak była z innego sztetł, to on kupował kota w worku, ale potem było dobrze. Teraz jest odwrotnie. Znają się do bólu przed zamęściem i później się dziwią, że jest nudno...

Anat spoglądała na Yossiego przez szklankę do połowy wypełnioną Jackiem danielsem. W jej dłoni płyn poruszał się, topiąc raz po raz twarz brata.

- Pytam, czy Arbogast sypia z tą zdzirą?

Yossi spoważniał.

- Nie znam faceta.

- Znasz, znasz. Może nie tak dobrze jak ja, ale znasz. Rżnie ją?

- Jeśli już chcesz o tym mówić, to przynajmniej nie używaj nazwisk! I skąd wiesz, że jest jakaś zdzirą? I co ci w ogóle do tego?

- Obserwuję ich czasem, jak wychodzą z biura.

Yossi zaniemówił. I trwało to dobrą chwilę.

- Czyś ty oszalała, Anat?! Wiesz, co się rozpęta, jak ktoś cię zauważy? Wylecisz z roboty, dziewczyno, a ja będę miał kłopoty.

- Ty już masz kłopoty, Yossi. - Anat mocniej potrząsnęła szklanką. - Toniesz.

- Zdajesz sobie sprawę, że powinienem o tym napisać raport albo przynajmniej powiedzieć Dovowi? Wiem, że niedługo mieli cię wezwać, są jakieś nowe szczegóły śmierci Eliego. Uznali, że już wypoczęłaś i mogłabyś się w to zaangażować. Ale w tej sytuacji sam im to odradzę. Martwię się o ciebie. Nawet nie chodzi o to, że dużo pijesz. Sam nie wytrzymałbym na przymusowym urlopie, ale to zainteresowanie Cieniem jest niezdrowe.

- Nie chce mi się żyć zdrowo. Nigdy się zdrowo nie odżywiałam, a sport uprawiałam, bo sprawność była mi niezbędna w pracy. A teraz mi się już nie chce żyć zdrowo, nie będę żyć zdrowo, nie będę żyć zdrowo, nie będę żyć... - powtarzała w kółko, czasem jak młodsza, przekomarzająca się siostra, którą była, a czasem jak stara, pijana kobieta, którą również była.


- Zrobisz coś dla mnie?

Dawid wezwał do swojego gabinetu Meira, który wprawdzie nie nazywał się już Meir, tylko Moses, ale nowy pracodawca nie wiedział, że Moses nazywał się kiedyś Meir, więc zwracał się do niego Moses. Wśród pracowników szybko zidentyfikował kolegów po fachu, czyli dwóch agentów Mossadu, którzy zachowywali się tajemniczo, byli nienaturalnie przywiązani do firmy i usłużni do granic wytrzymałości. Poza tym obydwaj mówili biegle po polsku, byli inżynierami i emigrantami, a ich życiorysy zostały przez Biuro spreparowane w sposób doskonały. Wiedział, że są zbyt perfekcyjni w swojej przeciętności, aby byli prawdziwi. W myślach nazywał ich cyborgami i traktował z wyższością i chłodem, chcąc sprowokować któregoś do popełnienia błędu. Trzeci chłopak zajmował się księgowością i uprawiał sporty ekstremalne, był kopalnią sprzeczności i nigdy nie dał się zaprosić na któryś z organizowanych przez Katię podwieczorków firmowych u Kapulsky’ego. On właśnie jako pierwszy został sklasyfikowany przez Dawida jako normalny, żywy człowiek. Szczególnie że w dalszych planach nie był brany pod uwagę w czasie rozkręcania interesów w Polsce. Ale najfajniejszy był Moses. Bardzo rozważny, spokojny, zajmował się kontaktami z potencjalnymi inwestorami. Przypadli sobie z Dawidem do gustu. Obaj małomówni, obaj wyczuwający, że drugi nosi w sobie jakąś diablo pokręconą przeszłość. Moses nigdy nie zostawał w biurze dłużej niż trzeba, choć wykonywał swoje obowiązki sumiennie. Zawsze gotów wypełnić polecenie szefostwa, nigdy jednak w sposób tak służalczy jak cyborgi. Sprawiał na Dawidzie wrażenie dyskretnego i godnego zaufania człowieka. Prócz tego od początku wyczuwało się między nim a Katią jakiś chłód i Dawid szybko uznał, że być może ma w tym facecie jedynego sojusznika, choćby i tamten nigdy nie dowiedział się, w co został zamieszany.

- Co, szefie?

Meir usiadł w fotelu naprzeciwko i ze swobodą założył nogę na nogę. Tę swobodę Dawid również cenił bardzo wysoko. Moses, mimo słowiańskiego wyglądu, łączył w sobie cechy Europejczyka i religijnego Żyda. Arbogast, jako człowiek z wątłymi korzeniami, obdarzał wyjątkowym zaufaniem ludzi pielęgnujących tradycję. Zawsze mu tego brakowało w jego własnym życiu. Nie miał historii, a to bywa bolesne. Z wątłymi korzeniami - Dawid uśmiechnął się do własnych myśli i przypomniał sobie dawne pieśni kibiców żużlowych: „A niech ktoś powie, że nie, wyrwiemy mu korzenie!”. Meir cierpliwie czekał, aż Dawid pośmieje się ze swoich myśli. Martwiły go te chwile zadumy, które Cieniowi przydarzały się ostatnio coraz częściej. Cóż, Katiu, to rozpijanie było twoim pomysłem. Myśmy z Dovem byli przeciwni. Ale Uri obdarzył „kolej żelazną”, jak nazywali w swoim gronie Katię, pełnym zaufaniem.

- Co, szefie? - powtórzył.

- Moses, na tej kartce jest imię i nazwisko kobiety, która jakiś czas temu opuściła Izrael. Meksykanka. Oraz nazwy hoteli, w których się zatrzymywała. Mówię za słabo po hebrajsku, aby mi zaufali, a poza tym nie chcę sam dzwonić. Czy mógłbyś ustalić jej adres i numer telefonu w Meksyku? Może zostawiła jakieś namiary w hotelach... na przykład gdyby jej ktoś szukał. Rozumiesz, czemu nie chcę tego robić sam? Katia jest taka zazdrosna.

- Maria Olla... Dobrze szefie, spróbuję się o niej czegoś dowiedzieć.

- Dzięki. Daj mi znać jak najszybciej.


Wieczorem, w kwaterze Mossadu, Dov zafascynowany wpatrywał się w kartkę Dawida.

- Mówiłeś już Katii?

- Nie miałem okazji. A w ogóle wolę, żebyś ty decydował, co robić w takich wypadkach.

- Nie chcę żadnych sporów. Katia świetnie daje sobie radę, ale to - rzucił karteczkę na stół - to jest numer.

- Wiesz, co sobie pomyślałem, jak mnie prosił o namiary na Marię? „O w dupę! Anat, jesteś wielka!”. Zakręciła gościem, jak chciała. Pamiętasz, jak jej przygadywał Yaniv? Ciekawe, co tak naprawdę wydarzyło się między nimi?

- Nie wiem. Ale tym bardziej muszę się zgodzić z decyzją Uriego o urlopie dla niej. Chyba powinniśmy jeszcze raz porozmawiać z Anat. Zwłaszcza że Uri szykuje dla niej fuchę.

- Chodzi o Eliego?

- Powiedz, Dov, proszę. Pracowaliśmy w jednym zespole. Zginął w czasie akcji, w której i ja brałem udział.

- Eliego zabił pewien młody Holender.

- Na zlecenie?

- Tak. Jest już w Izraelu.

- Kidon?

- Oni to wymyślili, ale przyjechał sam.

- Mówi?

- Mówi.

- Co mówi?

- Że zabił na czyjąś prośbę.

- Na prośbę? - Meir parsknął. - Czyją, kurwa, prośbę?

- Żony Eliego.


Uri klął na czym świat stoi. Nie dość, że kierował największym wydziałem Mossadu i co dzień musiał rozwiązywać dziesiątki mniej lub bardziej istotnych problemów. Że jego młoda żona sypiała z facetem z Likudu, najpoważniejszym kandydatem na stanowisko premiera w następnych wyborach. Że jego córka z pierwszego małżeństwa była znaną w całym Tel Awiwie dziwką i narkomanką. Że jego pies ma nieuleczalną egzemę, a żółw zagłodził się na śmierć. No więc, nie bacząc na to wszystko, ta idiotka Cyla romansuje z przygłupim Holendrem, a następnie opowiadając mu, że jest katowana przez niewiernego męża, łzami i dupą - niezłą, trzeba przyznać - zmusza go do zabójstwa, słusznie zakładające Mossad będzie szukał winnych wszędzie, tylko nie w Izraelu. No i nie w domu zabitego. W domu powieszonego nie mówi się o sznurze... Ciekawe, o czym nie mówi się w domu Eliego? O samochodach? Kretyn, jak mógł powiedzieć żonie, dokąd jedzie? Też musiała go omotać. Cholera, jeśli tego nie ukryjemy, to konsekwencje dla Biura będą poważniejsze niż sprawy Pollarda czy Wanunu. Tajne służby Izraela mogą sobie pozwolić na nienawiść połowy świata, ale nie na problemy z własną opinią publiczną. Jeszcze w trakcie operacji Cień! Niezła ta Katia. Dobrze sobie radzi, szkoda, że lubi tylko na jeźdźca. Lepiej byłoby, gdyby Alef nie znalazł tego zdjęcia. Zrobiłoby się z gówniarza terrorystę z Hamasu. Albo gorzej. Ale nieźle to wykombinowali, trzeba przyznać. Ta lewa depesza to majstersztyk. Szkoda tylko, że to my kupiliśmy bilet. Za własne pieniądze też by przyleciał. Ale czego wymagać od tych prostaków z Kidonu? Teraz jeszcze tylko wypranie nadal zbyt brudnego życiorysu i Cień będzie czysty. Czas najwyższy, aby zasłużyć czymś spektakularnym na schedę po Starcu. Wprawdzie mówi się od pewnego czasu o mianowaniu dyrektora spoza Mossadu, i to pokrzyżuje trochę plany, ale w końcu dlaczego jego żona puszcza się z przyszłym premierem? Żeby zmieniać zwyczaje i ustawy, i rozporządzenia, i budżet, i tak dalej. Uri rozmarzył się i marzyłby tak pewnie dłużej, ale miał jeszcze na tyle rozsądku, że przestał.


Kilka dni później Anat umówiła się z Yanivem. Prawdę mówiąc, to się nie umówiła, tylko zaproponowała mu towarzystwo na imprezie weselnej swojego kuzyna. Yaniv, choć oblało go gorące szczęście, wahał się. Wreszcie z Yossim i Katią ustalili, że weźmie udział w uroczystości pod swoim nowym nazwiskiem, jako Hey, windsurfingowiec z Toronto. Wprawdzie fakt, że Yossi będzie Yossim, trochę się nie podobał Katii, ale panowie uznali, że przesadza z kamuflażem, zważywszy, że gdyby nagle Yossi przedstawił się swojej rodzinie jako Elliot, socjolog z Oksfordu, to przynajmniej jakaś część mogłaby nie uwierzyć. Katia upierała się, że są w trakcie akcji i w ogóle nie powinni się odkrywać, tylko siedzieć cicho w lądowiskach, jak nazywali między sobą bezpieczne lokale Mossadu. Ale włączył się Dov i znacząco popukał w czoło. Katia poskarżyła się Uriemu nad pewnym ranem, ale Uri udał, że śpi, a kiedy został sam, również popukał się znacząco w czoło. Wesele miało odbyć się w Pałacu Ślubów w Holonie. Szklano-lustrzane wnętrze, powycierane obicia foteli, spocona obsługa i sałatki z wczorajszej bar micwy innego klienta przechowane w lodówce nie nastroiły Anat szczególnie dobrze, ale miała zadanie do wykonania, więc nie narzekała, tylko uwodziła Yaniva. Nie musiała się szczególnie wysilać. Od momentu kiedy przyjechał po nią, właściwie nie spuszczał z niej oka. A w oku miał uwielbienie. Stęskniłem się za nią, myślał; jaka ona piękna. Przez pierwszą godzinę Anat próbowała wyczuć, czy Yossi nie opowiadał zbyt wiele o jej szczególnym zainteresowaniu Cieniem. Ale nie. Wszystko w porządku. Pewnie chcąc zaimponować, Yaniv paplał o akcji, o Dawidzie, zachwycony, że Anat spija każde słowo z jego ust. Sama mówiła niewiele. Czasem jakieś pytanie, niefrasobliwie rzucone pomiędzy jednym łykiem stocka a drugim. Była tuż, tuż.

- Gdzie odbędzie się akcja?

- Słucham?

- Gdzie odbędzie się właściwa akcja?

- Wiesz, że nie mogę ci powiedzieć.

- Możesz. Nie wygłupiaj się. Przecież wiesz, że mnie włączą.

- Jak cię włączą, to się dowiesz.

- Bądź człowiekiem, Hey, czy jak cię tam zwą. Przecież zaczęłam to z wami. Pytam z ciekawości. Jak nie ty, powie mi Yossi.

- To niech ci powie.

- Mamy sto ciekawszych tematów do flirtu? Prawda? - Anat musnęła niechcący rękę Yaniva. - Powiedz. Szkoda czasu.

- Co ci tak zależy? - Yaniv powąchał miejsce, w którym go dotknęła.

- Nie zależy, teraz to ośli upór.

- Co z tego będę miał?

- Pójdę z tobą do łóżka.

Roześmiali się oboje.

- Kiedy? - zapytał Yaniv.

- Dzisiaj.

Teraz roześmiała się tylko Anat.

- Wyjeżdżamy do Polski, do Krakowa. Katia i Cień zaczną tam robić interesy. Obecna faza to tylko przygotowanie. Tam się zacznie.

- Co?

- Nie wiem, naprawdę. To u ciebie czy u mnie?

- Co?

- No wiesz co.

- No nie wiem.

Anat znowu się roześmiała.

- Kłamałam, Hey. Kobiety kłamią. Rozumiesz?

Roześmiali się oboje.

Yaniv nie pozna skutków swojego gadulstwa. Gdyby wyczuł, co się właśnie stało, do końca życia nie opuściłyby go wyrzuty sumienia. Na razie był tylko zły. Nie dlatego, że zdradził jakąś tajemnicę. Naprawdę miał straszną ochotę na tę kobietę.


Kraków, w tym samym czasie


- Pamiętasz, że dziś wieczorem wpadnę do ciebie z koleżanką? - Głos w słuchawce należał do siostry Marka.

- Pamiętam - odparł Marek Nowacki. - Mam nadzieję, że nie chcesz mnie swatać?

- Nie, Grażyna chce z tobą porozmawiać.

- Okay, czekam o ósmej.

- Stoi. Pa.

Marta, siostra Nowackiego, poznała Grażynę w teatrze. Pracowała tam już kilka sezonów, kiedy dyrekcja zaangażowała młodą, dobrze zapowiadającą się aktorkę świeżo po szkole. Dziewczyny polubiły się od pierwszego spotkania. Marta żałowała, że nie może pojechać z przyjaciółką w podróż marzeń. Otóż Grażyna zaplanowała i zrealizowała wycieczkę do Egiptu. Tyle że wróciła stamtąd jakaś taka dziwna. Przestraszona. Nie chciała opowiadać o wrażeniach. W ogóle nic nie mówiła. Kiedy człowiek będący duszą towarzystwa przestaje pełnić przynależną mu na mocy zwyczaju funkcję, ludzie, którzy go znają, zadają wiele pytań. Kilka agresywnych reakcji na te pytania pozwala przypuszczać, że coś jest nie w porządku. Jakaś rzucona przy wódce uwaga potęguje ciekawość i niecierpliwość. Uporczywe dążenie do poznania prawdy, jeśli jest wystarczająco konsekwentne, powoduje powolne uchylanie zasłony. Ze strzępów pijanych lub naćpanych rozmów Marta stworzyła sobie wyobrażenie przeżyć przyjaciółki. Grażyna, wyobraźcie sobie, spotkała diabła. Prawdziwego. W scenografii niskobudżetowego filmu sensacyjnego poznała naprawdę opętanego, złego człowieka. I widziała zmartwychwstanie. Zabity przez diabła człowiek zerwał się po śmierci i pobiegł. A morderca na pustyni mówił po polsku. Chociaż nie był Polakiem. A jeśli człowiek zna wydarzenia, których żadną miarą nie ma prawa znać („On wiedział, gdzie w Polsce robi się najlepsze kremówki”), mówi w języku, którego nie zna i wykazuje się nadludzką siłą („Złamał mu kark jak zapałkę”), to kim jest? Grażyna wiedziała: diabłem. Ale Marta nie wierzyła w Szatana. Choć wielu członków Kongregacji tak. Jej brat był policjantem. Mógł aresztować diabła. Jednak to nie racjonalne rozumowanie spowodowało, że Marta dążyła do spotkania brata i przyjaciółki. Opis diabła był dziwnie znajomy. Swojski jak świeży, wiejski chleb. Taki jeszcze ciepły. Marta poczuła w czasie opowieści zapach, który pamiętała sprzed wieków. Zapach powodujący jednocześnie podniecenie i przerażenie. Próba wytłumaczenia sobie, że wizje demonów należy pozostawić umierającym już i wyczerpanym Cyganom, spełzła na niczym. Kiedy Marta obudziła się pewnej nocy, czując własne dłonie w okolicach łona i śniąc o mężczyźnie, który dawał rozkosz, przestraszyła się nie na żarty. Dawid, człowiek, w którym kochała się od dziecka, a który wykorzystał to później, kiedy dojrzała, lizał ją, pocierając rogami o napięte z pożądania uda. Marta Nowacka należała do ludzi, którzy nie lekceważą snów, choć nigdy nie przyznają się do tego w gronie uganiających się za kasą znajomych. Chyba że Braci. Odrzucając fascynację zjawiskami paranormalnymi i odrzucając grzywkę, Marta często wyśmiewała niestabilne poglądy emfatycznych koleżanek. Ich wiarę, że coś w tym przecież musi być. W głębi duszy jednak zjawiska magiczne, nieracjonalne pociągały ją i niepokoiły. Przystąpienie do Kongregacji znacznie rozbudziło jej wyobraźnię, choć na początku traktowała misję jej członków jak zabawę niechcianych dzieci pod trzepakiem. Przyznawała się przed sobą do fascynacji marzeniami sennymi i wielokrotnie wsłuchiwała się w zdeformowane głosy ze swoich snów, szukając w nich drogowskazu dla życia na jawie. Zresztą to właśnie wiara w przeczuwany orgazm pochwowy i niemożność jego osiągnięcia stały się przyczyną rozpadu jej małżeństwa. Pośrednio potwierdzone we śnie przeświadczenie o tym, że to Dawid był diabłem spotkanym przez Grażynę pod górą Synaj, spowodowało chęć rozmowy z bratem. Marek był człowiekiem bardzo praktycznym i powoływanie się na przeczucia nie przekonałoby go do zajęcia się tą sprawą. Niemniej Marta wiedziała, że zniknięcie Arbogasta i przeróżne plotki słyszane tu i ówdzie nie dawały bratu spokoju. Każdy sygnał o „wrzodzie”, jak Marek nazywał przyjaciela, był przez brata traktowany poważnie. Może zechce wysłuchać Grażynę. Odsłuchać - jak oni mówią. Niektórych snów nie zrozumie szaman, świetnie poradzi sobie za to z nimi glina.

Od początku wizyta u Marka nie zapowiadała się dobrze. Najpierw z windy wyszedł duży mężczyzna z teczką i czarnym kotem na czerwonej smyczy. Później winda stanęła między piętrami i uwięziła dziewczyny na dobre dwadzieścia minut. Następnie drzwi otworzył Marek, wściekły, że spóźniły się pół godziny i nie bacząc na obecność Grażyny, złajał siostrę jak burą sukę. Marta odszczeknęła mu nieelegancko. Usiedli w maleńkiej kuchni obrażeni i milczący. W dodatku Marek nie miał niegazowanej wody mineralnej i Grażyna, która nie piła nic innego, jeśli idzie o płyny neutralne, poczuła się nie na miejscu, szczególnie że pomysł zeznawania dobrej nowiny o zmartwychwstaniu człowieka zabitego przez diabła nie podobał się jej od początku. Na szczęście Nowacki, wyjąwszy małe oczka, ziemistą cerę i knurzy ząb, miał miłą powierzchowność, a Grażyna lubiła przystojnych facetów, którzy wykonują niebezpieczną pracę. Po chwili kontakt został nawiązany i dziewczyna, czy też, jak pomyślał Marek, całkiem, całkiem kobitka, mniam, zaczęła opowiadać. Opis pustynnego mordercy wyraźnie poruszył Nowackiego. Marta pomyślała z triumfem, że sny się sprawdzają i kolejny raz w życiu wzruszyła ją myśl o nadchodzącym, wedle wszelkich znaków, orgazmie pochwowym. Gdy doszli do pamiętnej groźby Arbogasta, Marek wolno pokiwał głową i spojrzał na siostrę, jakby mówił: „Tak, to w jego stylu”. Oczywiście policjant Nowacki nie wierzył w duchy. Nie zdradzając się jednak ze swoim sceptycyzmem i pomijając milczeniem częste przeprosiny Grażyny, która asekurowała swoje przekonanie o demonicznym charakterze przygody ciągłymi wtrętami typu, że ona wie, jak to brzmi, próbował konkretnymi pytaniami ustalić jak najwięcej faktów, mogących potwierdzić jego podejrzenia. Arbogast, ty kutasie, nie potrafisz nawet skutecznie zabić człowieka na pustyni. Marek wiedział, że legenda o niesamowitej skuteczności Dawida, którą opowiadano sobie w jednostce, jest tylko legendą. Tak, on jeden wiedział, jaki to cienias. A teraz ma w dodatku dowód... Udał się do sypialni po jakieś zdjęcia z młodych lat, na których znalazłaby się również podobizna Dawida.


Tel Awiw, tego wieczora i przez parę następnych tygodni


Szkolenie Arbogasta trwało i trwało. Coraz częściej dowożono go, zawiązując oczy, w miejsca, gdzie tajemniczy ludzie poszerzali jego wiedzę o zadaniach agenta i uczyli biegłości w posługiwaniu się różnymi akcesoriami, z których niewiele niestety przypominało gadżety Jamesa Bonda. Początkowo bawiło go to, że zwracali się do niego, używając numeru. Katia bowiem kazała mu się przedstawiać instruktorom jako „pięćdziesiąt”. Niektórzy szkolili go w technikach sabotażu, tłumacząc, jak wielkie znaczenie w pracy szpiega ma umiejętność konstruowania różnych śmiercionośnych zabawek z ogólnie dostępnych na rynku materiałów. Inni uczyli ukrywania dokumentów, papierów, broni, filmów w przepastnych, jak się okazuje, torbach podróżnych, walizkach, neseserach, otworach ciała, kieszeniach spodni, przyborach toaletowych, długopisach, spinkach do mankietów i tym podobnych przedmiotach. Następnie pokazywali, jak odnaleźć potrzebne rzeczy w miejscach, w których ukrywa je ktoś o takich samych upodobaniach. Jeszcze inni demonstrowali, w jaki sposób zlokalizować podsłuch we własnym biurze i jak założyć w czyimś. Jak słuchać na odległość ludzi, którzy nie chcą być słyszani, i jak zamontować nadajnik w nowoczesnej limuzynie oraz w rowerze górskim. Jak skanować fale elektromagnetyczne z okna, aby usłyszeć rozmowę z dużej odległości, i jak zebrać jakieś inne fale z metalowych rur w podobnym celu. Uczył się szybko, miał problemy ze zrozumieniem raptem kilku zagadnień. Na przykład nie mógł pojąć sposobu działania urządzenia do odczytu i porównywania fal skanowanych z ekranu komputera. Fachowcy od zabezpieczeń powtarzali zwykle, że nie musi rozumieć zasady, ważne, aby nauczył się obsługiwać sprzęt. Ci sami ludzie uczyli szyfrowania zdobytych w taki sposób informacji i przekazywania ich łącznikom. A jeszcze inni nauczali szybkiej jazdy samochodem i motorem.

Kilkakrotnie Dawid spotkał się z człowiekiem, który wprowadzał go w zawiłości polityki bliskowschodniej, nieco zbyt nachalnie wybielając działania Izraelczyków i wskazując na zagrożenie ze strony arabskiego terroryzmu, demonizując przy tym, choć Dawid generalnie nie mógł odmówić mu słuszności, metody działania palestyńskich separatystów.

- Spójrz pan, panie Pięćdziesiąt - profesorskim tonem wykładał człowiek. - Cóż z tego, że w trakcie naszych działań odwetowych zginie jakiś cywil, próbujemy tego unikać, ale jeśli zginie., to przecież jest to ofiara, którą składamy na ołtarzu pomyślności i pokoju naszego narodu. Jeśli Holocaust ma się nie powtórzyć, a przecież o to walczymy, to cóż znaczy jedno stracone życie? I to zarówno po tamtej, jak i naszej stronie. Żadna pojedyncza tragedia, utrata dziecka czy śmierć ojca pod gruzami zbombardowanego domu nie waży więcej niż wolność całego narodu.

Dawid odnosił uparcie powracające wrażenie, że spotkał się już gdzieś z tak postawioną kwestią. Ależ tak! W ten sposób diabeł w postaci Iwana naruszał wiarę Aloszy Karamazowa! I naruszał skutecznie, chyba. Dawid nie mógł sobie jednak z całą pewnością przypomnieć, co Alosza odpowiedział Szatanowi - poświęciłby to dziecko, aby zbawić ludzkość, czy nie? Nie podzielił się jednak swoimi myślami z człowiekiem z Biura, głównie dlatego, że dylematy moralne pedofila i hazardzisty, a za takiego miał Dostojewskiego, nie były godne przywołania w tej sytuacji. W zamian rzekł:

- Wydaje mi się, że ci po drugiej stronie myślą dokładnie tak samo, ale jest mi to obojętne, nakręca tylko spiralę przemocy. Przyznaję jednak, że niepokoi mnie fakt, iż mają więcej ofiar do pomszczenia... i więcej mścicieli.

Człowiek popatrzył na niego przeciągle i nic nie mówiąc, zanotował coś w małym zeszyciku.

Elementy praktycznych ćwiczeń w przekazywaniu danych Dawid przyswajał bezpośrednio z Yanivem i Yossim. Powiedziano mu, że jeśli osiągnie biegłość w obsłudze skrzynek kontaktowych na terenie Izraela, gdzie siłą rzeczy połowa społeczeństwa rozpoznaje takie działania, a druga jest bardzo wyczulona na obcych i z zasady ma w rodzinie przynajmniej jedną osobę z pierwszej połowy, to uda mu się to już w każdym miejscu na świecie. Pewnego razu otrzymał zadanie nawiązania kontaktu z człowiekiem pracującym w barze sałatkowym w centrum Tel Awiwu. Miał, posługując się - a jakże - sfingowaną tożsamością, umówić się z nim na spotkanie w miejscu i czasie, które sam ustali, a następnie przekazać pozdrowienia od siostry, spotkanej jakiś czas temu w Peru. Potem utrzymać kontakt, spotkać się jeszcze kilka razy i najważniejsze: dowiedzieć się, gdzie jego szef kupuje oliwki i ile zarabia na stu gramach sałatki greckiej. Dawid wszedł do baru i zapytał po angielsku panienkę za ladą o rzeczonego mężczyznę. Ta obróciła się i krzyknęła w stronę kuchni:

- Dan, jakiś policjant do ciebie!

Siedzący przy stolikach ludzie podnieśli głowy i przyglądali się gościowi. Zadzwonił telefon komórkowy Dawida i głos Yaniva oznajmił:

- Spadaj stamtąd, chłopie. Dziesięć osób pamięta już, jak wyglądasz.

Po wyjściu Dawid zauważył Yossiego i Yaniva po drugiej stronie ulicy; patrzyli na niego, zaśmiewając się do łez. Wobec tego zawrócił, minął ladę i wszedł do kuchni. Krzątało się tam kilka osób. Powiedział głośno: - Dan! - i podszedł do człowieka, który się odwrócił. Szepnął mu do ucha po hebrajsku, że jeśli wyjdzie grzecznie, to nikomu nic się nie stanie. Zdezorientowany mężczyzna dał się wyprowadzić przed bar. Tam, przyciśnięty do ściany, z wykręconą ręką, słuchał, jak Dawid wzywa policję. Gdy przyjechali, Arbogast powiedział im, że kucharz próbował namówić go na płatny seks z kilkoma nieletnimi chłopcami, gdy przez przypadek wszedł do kuchni, wracając z restauracyjnej toalety. Interweniowała sprzedająca dziewczyna i szef sałatkowego interesu. W zamieszaniu Dawid zniknął za rogiem.

Przez kilka godzin cała grupa z Dovem i Katią na czele czekała w napięciu na jakikolwiek sygnał od Cienia. Za prymitywny dowcip Dov udzielił Yaniyowi i Yossiemu ostrej reprymendy, a Katia nie szczędziła cierpkich słów na temat profesjonalizmu kolegów w raporcie dla Uriego. Postanowiono, że Katia zgłosi zaginięcie przyjaciela na policję, nie ujawniając, o kogo chodzi. Napięcie rozładował dopiero telefon od Meira, który doniósł, że Cień prosi o odebranie go z lotniska Ben Guriona.

- Potraktujmy to jako ostrzeżenie - powiedział Dov.

- Zabiorę mu paszport i zamknę w sejfie - wściekała się Katia.

- To wbrew zasadzie stwarzania pozorów całkowitej swobody. Cień nie będzie działał pod przymusem - sprzeciwił się Dov, choć wiemy już, że nie miał racji. - Proponuję raczej przeprosić go za incydent i potraktować wszystko jako niezbyt udany żart.

Yossi wydął wargi.

- Może mam jeszcze pocałować go w dupę?

- Zamknij się, Yossi, i rób, co ustaliliśmy - odparł Dov i uśmiechnął się do siebie, zdołał bowiem polubić Dawida za nieobliczalność.

Meir zastał Arbogasta pijącego burbona w barze na lotnisku. Szef był nieźle wstawiony.

- Cześć, Moses. Złamali reguły. Nie będą podcierać sobie mną dupy.

- Kto, szefie?

- Przyjaciele.

- Przyjaciele nie łamią reguł.

- No właśnie, Moses, no właśnie.

Ten drobny incydent zaostrzył czujność zespołu. Sam Arbogast zaś poprzysiągł zemstę. Okazja nadarzyła się wkrótce.

Przez parę dni z rzędu Dawid narzekał na bezsenność, tłumacząc się stresem i brakiem odpoczynku. Wobec tego Katia postanowiła urządzić swoje urodziny w gronie kilku osób - kolegów z pracy i Biura - w ich domu i zaproponowała później dwa dni wolnego dla całego zespołu. Zaplanowali z Dawidem wyjazd do Hajfy. Przywiozła także opakowanie ziołowych leków nasennych, mających pomóc w kuracji Arbogasta. Dawid postanowił w czasie urodzin Katii wzbogacić drinki towarzystwa środkiem nasennym i resztką koki, która została mu z ćwiczeń z Yanivem, następnie wszcząć burdę i poczekać, aż któryś z sąsiadów wezwie policję. Nie obejdzie się bez przesłuchań, dochodzeń - naprawdę przyleję temu draniowi Yossiemu - wizyt w siedzibie miejscowej policji, a może nawet rewizji w domu, jeśli uda się podrzucić narkotyki. Niech się supermani z Mossadu martwią, jak z tego wybrnąć. Dawid popełnił tylko jeden błąd: zwierzył się, rzecz jasna pomijając epizod z wezwaniem policji, Mosesowi. Ten zareagował entuzjastycznie, potwierdzając przeczucie Dawida, że też nie lubi cyborgów i Katii. Zaproponował ponadto, żeby pryncypał zrezygnował z cienkich ziółek i słabej koki. Obiecał przynieść coś, co naprawdę zadziała.

- Twoje zdrowie, Katiu!

Dawid wzniósł toast po polsku, wzbudzając emocje cyborgów, którzy tłumaczyli reszcie towarzystwa zwyczaj wychylania nieustającego zdrowia jubilata.

- Smacznego - dorzucił jeden z cyborgów, także po polsku, i Dawid uśmiechnął się radośnie, choć, Bóg mu świadkiem, szczerze nienawidził tych dwóch szpicli.

Impreza rozkręcała się na całego, a towarzystwo bawiło doskonale. Dawid zaczął obserwować pierwsze objawy zbawiennego działania mieszanek, które z pietyzmem przygotowywał. Błogosławił Mosesa za biały proszek, tak pięknie kręcący kompanię. Yossi z Yanivem tańczyli na środku kuchni, a cyborgi tak się zaprawiły, że Katia - nie pomogły prośby Dawida - odesłała ich do domu. Sama niedługo potem rozpoczęła striptiz na kuchennym stole. Jedynie Moses nie pił dużo, ale to zrozumiałe, on jeden poza Arbogastem wiedział, co się święci.

- Wiesz co, Moses? Ta trójka pracuje w Mossadzie.

- Bredzisz, szefuniu. - Moses był także wyraźnie rozluźniony.

- Poważnie. Ja także jestem agentem. Płatnym mordercą Mossadu.

- Ale nie zrobisz mi krzywdy?

- Jak mi każą, to cię zabiję.

- To może nie każą. Katia? Prawda, że nie każecie Dawidowi mnie zabić?

Katia przestała się rozbierać, zastygła.

- Odpowiedz mu, Wenus z Milo. Teraz, kiedy już wie, na pewno go wyeliminujecie. A szkoda, bo fajny był z niego gość.

Do rozmawiających zbliżył się Yaniv.

- Co wie?

- Powiedziałem mu, czym tak naprawdę się zajmujemy.

- A czym się zajmujecie? - włączył się Yossi, a Dawidowi się zdawało, że dostrzegł błyskawicę w jego mętnych oczach. - Z tego co wiem, prowadzicie z Katią jakiś interes, a ten tu - wskazał palcem na Meira - dla was pracuje.

- Nie wygłupiaj się, Yossi. Powiedziałem mu, że wszyscy pracujemy dla Mossadu.

Yaniv podszedł jeszcze bliżej, prawie oparł się nogami o siedzącego Dawida. Yossi stanął równie blisko Meira.

- Może ty pracujesz, kto cię tam wie, Polaczku, ale ode mnie się odwal. Widzę Mosesa pierwszy raz i nie życzę sobie, żeby potraktował mnie jak świra. - Yossi z trudem utrzymywał równowagę.

- Spokojnie, Elliot, Dawid miewa takie wyskoki, ale nie sądzisz chyba, że mu wierzę - próbował opanować sytuację Moses-Meir.

- Wierzysz czy nie, już jesteś trupem. - Dawid cieszył się, że sytuacja zmierza w pożądanym kierunku.

- Zamknij się, Arbogast! - krzyknął Yaniv. - Przepraszamy cię, Moses.

- Co to, wcielasz w życie koncepcję przeciętniaka? Przestańcie chociaż raz udawać! - zaczął krzyczeć Dawid, świetnie się bawiąc. Zerwał się nagle i próbował powalić Yaniva, podcinając mu nogi. Ten jednak z szybkością, której trudno by się spodziewać po człowieku odurzonym narkotykiem i alkoholem, przeskoczył nad jego nogą i wyprowadził prosty cios w szczękę Dawida. Arbogast zręcznie sparował. Zanim jednak zdążył wykonać następny ruch, potężne uderzenie w ucho pozbawiło go na chwilę słuchu i równowagi. To Yossi przyłączył się do bitki. Z dala dobiegał krzyk Katii. Odskakując do tyłu, Dawid trafił na fotel i jak w burlesce przeleciał przez niego. Zerwał się natychmiast. Czuł ciepło krwi na uchu. Moses postanowił chyba pomóc szefowi, gdyż usiłował kopnąć Elliota-Yossiego, ten jednak złapał jego nogę i teraz trójnogi stwór skakał po kuchni, kręcąc się w koło, a Dawidowi się zdawało, że Moses się śmieje. Poszukał wzrokiem Yaniva - wraz z Katią stał w drzwiach wejściowych i tłumaczył coś przybyłym właśnie policjantom. No, wreszcie przyjechali, pomyślał Dawid, teraz zobaczycie. Dwóch uśmiechniętych mężczyzn w jasnoniebieskich koszulach ruszyło w jego stronę, a Katia zamknęła za nimi drzwi.

- Dobrze, że jesteście...

Potężny cios pałki przerwał powitanie.

Uderzenie spadło na nogi Dawida, podcinając je. Drugi policjant poprawił łokciem, mierząc w splot słoneczny. Jeszcze próbującego złapać oddech przykuli kajdankami do fotela. Moses próbował protestować, ale jeden z gliniarzy krzyknął do niego coś po hebrajsku tonem nieznoszącym sprzeciwu. Nie próbując już nic mówić, Moses opuścił gościnny dom szefostwa, rzucając nerwowe i przerażone spojrzenia Dawidowi. Jeden z policjantów usiadł w fotelu, przy którym klęczał Arbogast, kładąc mu znacząco pałkę na ramieniu, jakby groteskowo pasował go na rycerza. Drugi zwrócił się do Katii:

- Co tu się wydarzyło, proszę pani? Sąsiedzi dzwonili zaniepokojeni hałasem, dochodzącym z tego domu.

- Mieliśmy małą imprezę, kiedy nagle ten... mój przyjaciel... wszczął awanturę, zaczepiając gości...

Dawid przyglądał się trójce agentów i nie mógł zrozumieć, w jaki sposób tak szybko wytrzeźwieli. Yossi z Yanivem nalewali sobie spokojnie drinki, proponując je także policjantom, którzy, o ile Dawid zdołał zrozumieć, przyjęli zaproszenie z ochotą.

- Czy któryś z panów mówi po angielsku? - zapytał Dawid, chcąc wrócić do realizacji swego planu.

- Owszem, słucham - powiedział siedzący w fotelu.

- Ci ludzie są agentami Mossadu, chcieli mnie zwerbować, więc wymyślili sobie kokainową imprezę...

Policjanci spojrzeli po sobie, następnie po reszcie towarzystwa, i nagle wszyscy, nie wyłączając Katii, wybuchnęli śmiechem, w którego hałasie zginęły dalsze słowa Arbogasta. Nie przestając się śmiać, policjant zwrócił się do Dawida:

- Jest pan cudzoziemcem, prawda? I chyba ostatnim człowiekiem, który wierzy w istnienie tej mitycznej organizacji. Pochodzi pan z Europy?

Dawid skinął głową.

- To pewnie słyszał pan o zwyczaju zwanym prima aprilis. O dowcipach, które opowiada się i robi pierwszego kwietnia?

Dawid powtórnie skinął głową.

- No więc, zapamiętaj sobie, człowieku - policjant zaczął nagle mówić rytmicznie, jakby rapował, uderzając przy tym pałką, na początku lekko, w ramię Dawida - że od czasu, kiedy podano do publicznej wiadomości, że Mossad powstał pierwszego kwietnia tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego pierwszego roku, dla wszystkich stało się jasne, i musi stać się także jasne dla ciebie, człowieku, że taka organizacja nie istnieje, jest tylko primaaprilisowym żartem - pałka coraz mocniej wybijała rytm na ramieniu Arbogasta - nie istnieje i nie istniała, zapamiętaj sobie, świrze, raz na zawsze, albo następnego dnia, w którym będziesz pierdolił takie bzdety, nie przeżyjesz.

Kiedy policjant skończył, nad Dawidem nachylił się drugi.

- Ta sympatyczna pani powiedziała mi, że pochodzisz z Polski. Nienawidzę was za Holocaust, który nam urządziliście razem z Niemcami. Teraz nie mamy czasu - z ust przedstawiciela władzy unosił się zapach wypitego drinka - ale obiecuję ci, że jeśli jeszcze raz zostaniemy wezwani na interwencję do ciebie, zastrzelę cię w obronie własnej, zanim otworzysz usta.

Policjanci ruszyli ku wyjściu, zostawiając na fotelu kluczyki do kajdanek.

- Cześć, chłopaki, trzymaj się, Katiu, przywieźcie mi te kajdanki jutro do Biura, okay?

- Jasne, dzięki za pomoc, cześć.

Dawid, nie pierwszy raz zresztą w zetknięciu z operetkowym światem swoich mocodawców, poczuł się wyjątkowo podle. Gdy „policjanci” wyszli, również Yaniv i Yossi postanowili udać się do domów. Gdy wychodzili, upewniwszy się wcześniej, że Katia nie obawia się zostać sama, która to wątpliwość została zbyta machnięciem ręki, Yossi spojrzał jeszcze raz na Dawida i rzekł:

- Przepraszamy cię za ten numer z barem sałatkowym. Już wtedy napsułeś nam krwi. Nie było potrzeby posuwać się tak daleko. Moses mógł uwierzyć, a wtedy musiałby naprawdę zginąć. I ta spowiedź policjantom, fuj, nie da się zdemaskować czegoś, co nie istnieje. Mamy nadzieję, że pojąłeś to już dobrze. Nas nie ma. Jesteśmy dowcipem. Jesteśmy dowodem na istnienie dowcipnego Boga.

I wyszli z Yanivem, obydwaj w kiepskich humorach.

- Nie rozkujesz mnie? - zapytał Dawid, gdy zostali sami.

- Myślałam, że jestem w stanie przynajmniej cię zaakceptować, ale prowokowanie sytuacji, w której sypiesz całą akcję, zmienia radykalnie postać rzeczy. Nie sądzę, aby uszło ci to płazem.

Katia sięgnęła po telefon komórkowy i - jeśli Dawid dobrze zrozumiał, co mówi - opisała komuś całą sytuację. Potem przez chwilę słuchała. Rozłączyła się bez pożegnania. Wyszła do sypialni i wróciła po chwili z pistoletem, na który założyła tłumik. Stanęła metr od Dawida, przeładowała broń i wymierzyła w jego głowę.

- Wiesz, że nawet nie jest mi przykro? - zapytała, patrząc mu prosto w oczy.

Podparła lewą ręką dłoń z pistoletem. Zadzwonił telefon.

- Przepraszam - powiedziała, jak człowiek, który musi przerwać interesującą rozmowę, aby odebrać telefon, i nie opuszczając broni, przyłożyła komórkę do ucha. Znowu przez chwilę słuchała. Następnie zabezpieczyła broń i odłożyła na stół.

- Dali ci jeszcze jedną szansę. Ostatnią.

Odwróciła się na pięcie i zniknęła w swojej sypialni. Dawid nie bez trudu uwolnił się od kajdanek. Przez chwilę siedział na dywanie obok fotela. Nagle zerwał się i podbiegł do stołu. Wziął broń do ręki. Była naładowana. Zabicie Katii i ucieczka równały się udanej próbie samobójczej, a Dawid Arbogast nie chciał popełnić samobójstwa. Chciał się za to napić. Postanowił zmieszać burbona z narkotykiem przyniesionym przez Mosesa, jednak torebka z białym proszkiem, ukryta pod kostkami lodu w zamrażarce, zniknęła. Wobec tego umył dziąsła i zęby resztką swojej koki, popił Jackiem danielsem i poszedł spać. Przyśnił mu się dziwny sen. Właściwie to chyba była jawa... A może jednak sen? Następnego dnia i tak nie mógł sobie przypomnieć. Zanim zasnął, po raz pierwszy zwrócił uwagę na piżamę, którą wkładał od pewnego czasu. Niebieska, szpitalna, z jakimś napisem po hebrajsku. Miał kiedyś kolegę, który kolekcjonował pidżamy, ale takiej u niego nie widział. Dawid poczuł pewną satysfakcję i chyba zasnął.

Śniło mu się, a może nie śniło, że przechadza się po starej Jerozolimie z jednym z policjantów, tym, który bił go pałką, i rozmawiają po polsku. W pobliżu Bramy Damasceńskiej przyłączył się do nich jakiś czarniawy chłopak. Powiedział, że jest z Zamościa i przyjechał do Ziemi Świętej szukać Jezusa. Odpowiedzieli mu, że są przedstawicielami Piątego Kościoła Chrystusa Kosmonauty, nie, tak naprawdę są przebranymi jezuitami i idą właśnie na spotkanie z Jeszuą z Nazaretu. Chłopak zatrzymał się i wyciągnął wskazujący palec w stronę Arbogasta. Przewracając się z boku na bok i rejestrując okropny ból żołądka, Dawid pomyślał o tym geście „oskarżycielski”, i rzekł chłopak z Zamościa: „Jeszcze staniesz przed ojcem, w innej pozycji”, a Dawid zapytał, czy może z nim pójść. I poszli na północ, przez ziemie Izraela, a chłopak mówił: „Rabbi, kto zgrzeszył, że się urodził niewidomy - on czy jego rodzice? Nikt nie zgrzeszył, ani on, ani rodzice jego, stało się tak, aby na nim objawiły się sprawy Boże”, a kiedy mijali Hajfę, chłopak rzekł: „Zaślepił ich oczy i twardym uczynił ich serce, żeby nie widzieli oczami oraz nie poznali sercem i nie nawrócili się, ażebym ich uzdrowił”. Kiedy mijali Górę Kuszenia, Dawid nieśmiało zaproponował chłopakowi z Zamościa cały świat, ale ten skrzywił się tylko, jakby usłyszał kawał z bardzo długą brodą.

Nagle Dawid poczuł w sobie konieczność poszerzania. Musiał wrócić do Jerozolimy. Sam nie był szeroki, ale konieczność trzymała go za mordę ręką całkowitą. Był w Jerozolimie, uderzał pięściami o ściany domów, pchał. Wszystko co wąskie wydawało mu się chore. Czuł, że ta nienawiść do wężyzny musi mieć swoje źródła w dzieciństwie. Czy byłem bardzo wąski za młodu? Ja chyba nie, ale matka była. Wąska jak ulice Jerozolimy, pijana jak ja teraz. Uda jej brudne jak sklepy ludzi arabskich, poszarzałe, zakurzone. Ludzie arabscy teraz śpią albo spiskują, a Dawid tłumi bunt przeklętych, świętych ulic własnymi ramionami, a one zwężają się ze wszystkich stron, gniotąc go bynajmniej nie filozoficznie...


- Boże, jaki tu smród! - Katia podbiegła do okna sypialni i otworzyła je szeroko. - Zesrałeś się do łóżka, niedołęgo! Jak matkę kocham, on się zesrał do łóżka!

Przez otwarte okno do pokoju wlało się morze słońca. Dawid musiał przyznać, że smród był nie do zniesienia, i on w tym leżał.

- Słowo, Katiu, stało się kałem... - odrzekł spokojnie po polsku, ale nie ruszył się, gdyż zbierało mu się na wymioty.

- Co?!

- Gówno - odpowiedział również po polsku, ale nie osiągnął zamierzonego efektu, gdyż angielskie „co” nie rymuje się z polskim „gówno”.


Uri wezwał do siebie Dova i Katię zupełnie niespodziewanie. Zechciał ich widzieć raptem godzinę po tym, jak w bardzo nieprzyjemnych słowach poinformował cały zespół, że jeszcze jeden taki numer jak ten z imprezą, i że jeśli natychmiast akcja nie zacznie przybierać choćby pozorów profesjonalizmu, i że jeśli nie skończą z tym harcerstwem... to jak Boga kocha - Uri nie kochał żadnego Boga - wyśle ich do diabła, a jeśli to nie pomoże, to na front wschodni.

- Myślałem, że nie można nam już bardziej dokopać - zaczął Dov, gdy z powrotem znaleźli się z Katią w gabinecie Uriego.

Szef bez słowa wskazał im krzesła i rzucił przed siebie plik zdjęć. Niektóre spadły na podłogę.

- Piękna kobieta... Kto to? - zapytała Katia, czubkiem buta przesuwając jedno ze zdjęć, jakby bała się wziąć je do ręki.

- To jest osoba - Dov nigdy nie słyszał, aby ktoś powiedział słowo „osoba” z taką pogardą - która od jakiegoś czasu przygląda się z ukrycia waszej akcji.

Dov spojrzał na szefa przerażony, a Katia zdziwiona.

- Żartujesz? - Pytanie zadał Dov.

- Tak? Spójrz, gdzie zostały zrobione te zdjęcia.

Fotografie przedstawiały Anat w kawiarence naprzeciwko budynku, w którym mieściły się biura firmy, w okolicach domu Katii i Arbogasta, w samochodzie zaparkowanym naprzeciwko restauracji, w której często Dawid jadał lunch.

- Może mi powiecie, kim jest ta ślicznotka? - zapytała Katia i spojrzała na Dova i Uriego, którzy patrzyli na siebie.

- To jest Anat - wyjaśnił Dov; nagle pojął, że - z niewiadomych przyczyn - w spojrzeniu Uriego kryje się wyrzut.

- Ta Anat?

- Ta.

- Siostra Yossiego?

- Tak.

- Ta, która uwiodła Cienia, a potem ją odsunęliście?

- Czy ty jesteś niedorozwinięta? - wycedził Uri.

Katia przestała zadawać niemądre pytania, ale bez wątpienia poczuła się urażona, gdyż posłała Uriemu spojrzenie zdolne powtórzyć sukces Jozuego spod Jerycha.

- Możemy zostać sami, Uri? - odezwał się Dov. - Nie gniewaj się, Katiu, ale sprawa jest delikatna, oczywiście jeśli zaistnieje cień podejrzenia, że bezpieczeństwo operacji...

- Przestań, już wychodzę.

I poszła.

- Co zamierzasz?

- Wiedziałeś o tym?

- Nie. - Dov powiedział prawdę.

- Myślisz, że kryje się za tym cokolwiek więcej niż urażona ambicja?

- Jeśli chodzi ci o jakąś grę na dwie strony czy coś takiego, to jest to wykluczone, ale obawiam się, że urażona ambicja również tego nie tłumaczy.

- Więc?

- Ona się zakochała, Uri.

Uri zerwał się, wyraźnie zdenerwowany.

- Nie pierdol, Dov, proszę cię, doświadczona agentka, sto razy werbowała w ten sposób współpracowników...

- A sto pierwszy raz się zakochała. Pamiętasz, że nie podobał się nam od początku jej stosunek do niego, a potem ta nagrana rozmowa w pokoju konferencyjnym między nią a Yossim... pamiętasz, ta o seksie z Cieniem...

- A tak, kawał niezłej pornografii... Od początku ta operacja wlecze za sobą jakieś niejasności, wpadki, wszyscy traktujecie tego faceta jak nadczłowieka, a on po prostu sra do łóżek, jak niemowlak.

- Być może przesadzamy z ostrożnością, ale pamiętaj, że my nie wiemy, dlaczego w ogóle Cień został zwerbowany, po co go szkolimy. Po raz pierwszy - Dov nieco podniósł głos - po raz pierwszy w historii mojej pracy w Biurze werbuję kogoś i przygotowuję zaplecze do akcji, o której wiem tyle, ile dostaję w bieżących instrukcjach. To trochę za mało, aby być naprawdę pewnym swego. Co on ma zrobić, jaki jest cel tej szopki?

- Nie uwierzysz mi pewnie, ale wiem niewiele więcej niż ty. Ja! Drugi po Bogu w Mossadzie! Dostaję wytyczne dzień przed tym, zanim trafią do ciebie! Nie patrz tak, wiem, że mi nie wierzysz!

Ale Dov uwierzył, zapytał więc tylko:

- Wobec tego kto pociąga za sznurki?

- Bóg.

- Ten? - Dov wskazał ręką w kierunku gabinetu dyrektora.

Uri nie odpowiedział, a Dov uznał to za potwierdzenie.

- Co zamierzasz w sprawie Anat? - powtórnie zapytał Dov.

- Nie wiem. Muszę pogadać ze Starcem. Ale w najlepszym wypadku, jeśli to tylko... cóż za debilne słowo! miłość, wyleci stąd z hukiem, ale jeśli...

- Pozwól mi jeszcze porozmawiać z Yossim.

- Dobrze, idę do Starca, spotkajmy się w młynie za godzinę.

Yossi siedział między Yanivem a Katią i słuchał opowieści o jednej z udanych akcji Mossadu w Polsce, którą zresztą znał na pamięć. Yaniv zawsze opowiadał ją nowym członkom zespołu.

- Jak myśmy się wtedy nagłówkowali! Na to stypendium do Stanów Zjednoczonych miała pojechać nasza dziewczyna. Wszystko było załatwione, Biuro wydało niezwykłą ilość pieniędzy, żeby dostała się na studia doktoranckie w Polsce, a później wyjechała na stypendium do Waszyngtonu. Nieważne, czego dotyczyły badania, w każdym razie dzięki nim trafiłaby do instytutu, którego działalności bardzo się wtedy przyglądaliśmy. Wiesz, strategiczna z punktu widzenia interesów państwa.

- Pewnie zdalnie sterowane pluszowe misie? - wtrąciła Katia.

- Coś w tym rodzaju... No więc kiedy okazało się, że nasza protegowana jest na liście rezerwowej, a do Stanów wyjeżdża córka jakiegoś ważniaka z rządu, krew nas zalała. Nie mogliśmy jej zlikwidować ani nawet poważnie uszkodzić, bo do wyjazdu pozostało jeszcze z górą dziewięć miesięcy. I wtedy ktoś wpadł na pomysł, żeby uwieść córeczkę VIP-a i zapłodnić.

- Żartujesz?

- No nie. Tak było.

- Ale ciążę też można usunąć.

- W Polsce jest to zabronione przez prawo, a gdyby chcieli zrobić to po cichu, mieliśmy dać znać tatusiowi, jako życzliwi znajomi, że gdyby tak się stało, oznaczałoby to koniec jego kariery. A była to postać znacząca... wielce.

- No i...?

- No i do sfrustrowanej panienki zaczął dobierać się jeden z agentów, piękny chłopak, pseudonim „Leos”... Pamiętasz Leonarda, Yossi?

Yossi znudzony skinął głową.

- Jako Izraelczyk? - Katię opowieść zdawała się wciągać.

- Tak, uznaliśmy, że jeśli się uda, to lepiej, żeby miał prawdziwy życiorys... no, prawie prawdziwy... a jeśli się wysypie, to i tak nikt nie uwierzy, że to akcja służb specjalnych, a nawet gdyby, to ogłosimy, że ktoś się pod nas podszył.

- No i udało się?

- A jakże, panienka zakochała się po uszy, a nawet głębiej. Przez trzy miesiące „Leos” używał sobie, że ho, ho. Nie znam nikogo, kto nakłułby tyle prezerwatyw, ile on. No i został tatą.

- I co z nimi? - Katia miała wypieki, jakby słuchała średniowiecznego romansu przy dźwiękach lutni.

- Pierwotnie „Leos” miał zniknąć i zostawić pannę z dzieckiem, jak to bywa w życiu i czasem w książkach. Jednak pozycja tatusia była zbyt stabilna, żeby to tak odpuścić. Ustalono już datę przyjęcia Polski do NATO, coraz więcej się tam działo. Więc młodzi, ku zachwytowi panienki, pobrali się. Nasza dziewczyna pojechała na stypendium i jej praca tam do dzisiaj, jak przypuszczam, jest nieoceniona, „Leos” zaś został przykładnym mężem i zięciem jednego z najważniejszych ludzi w kraju, któremu wprawdzie Żyd w rodzinie trochę skomplikował karierę, ale który umiał to szybko obrócić na swoją korzyść. Wszystko byłoby cudownie, gdyby nie żona „Leosa” tu, w Izraelu. Zaczyna jej doskwierać fakt nieobecności męża, zaczyna mieć jakieś chore podejrzenia, że ją zostawił, że ma gdzieś inną kobietę, próbujemy ją pocieszać jak umiemy - Yaniv uśmiechnął się lubieżnie - tłumaczyć, że Leonard ma taką pracę, która wymaga długich okresów pobytu poza domem, że to dla dobra kraju... i wiesz, wszystkie te bzdety... ale ostatnio...

Yossi nie wysłuchał już ostatnich doniesień, gdyż do pokoju zajrzał Dov i skinął na niego ręką. Rozmowa nie trwała długo. Po kilkunastu minutach dołączył do nich Uri. Yossi opuścił gabinet wzburzony i nie pożegnawszy się nawet z Katią i Yanivem, pojechał w nieznane.


Kraków, w tym samym czasie


Grażyna zdążała na spotkanie sekty w strugach deszczu. Dziś jest jej wielki dzień! Zostanie oficjalnie przyjęta w poczet Tajnej Kongregacji Braci Przewodników Zwierciadeł Zbawienia. O istnieniu tajemnego stowarzyszenia napomykano od dawna w artystycznym środowisku Krakowa. Ponoć grupa rojalistów, na czele z przywódcą ruchu monarchistycznego, utworzyła bractwo, które zajmowało się odnawianiem spuścizny okultystycznej w świecie, w którym przeciwnicy Prawdziwej Wiary wymienili wbrew woli ludzi astrologię na astronomię, ziołolecznictwo na medycynę, wróżbiarstwo na prognozy meteo, a towarzyszące nam duchy, wraz z tym Najważniejszym, jeszcze bardziej starożytnym niż Wąż ze Starego Testamentu, na wyrzuty sumienia. Próbują nam wmówić, że prawdziwa historia - cichym głosem starego człowieka mówił na ostatnim spotkaniu zakapturzony mężczyzna - przekazywana przez wieki dzięki cierpieniom wtajemniczonych, najpierw mieszkańców Atlantydy, później poszukiwaczy świętego Graala, templariuszy, niesiona w niebo - jego głos potężniał - przez krzyk palonych na stosach naszych sióstr w prawdzie, że ta historia nie istnieje... nie istniała. Nasz ruch zjednoczy powtórnie wszystkich przeczuwających Prawdę. Wyrzuconych na margines nauki radiestetów, kabalistów, jasnowidzących, astrologów... To wielka siła. Niech powstaną i głoszą prawdę ci, których historia zwykłych ludzi uznała za obłąkanych, pomylonych, niezrównoważonych szarlatanów, a którzy jako jedyni dotknęli tajemnicy przeznaczenia i bez strachu otarli się o Zwierciadła Zbawienia. Tych, których niezłomne przekonanie o Prawdzie zaprowadziło do izb tortur, na stosy, szubienice i na śmietnik historii - tu zakapturzony mówca urwał, wyraźnie poruszony, i łyknął ciemnego płynu z kryształowej szklaneczki. Grażyna szybko zorientowała się, że bractwo zrzesza ludzi o rozległych horyzontach, ludzi bezkompromisowych, o szlachetnych, rycerskich cechach, którzy zasłaniają swoje twarze przed jasnym światłem pochodni w sali spotkań, aby dać wyraz swej pokorze i pogardzie dla doczesnej chwały. Grażyna doskonale pamięta chwilę, w której została wybrana. Przygotowując się do roli Mme Bławatskiej, okultystki i spirytystki, w nowym przedstawieniu młodego twórcy, pilnie studiowała pisma tej pani i koncepcje przez nią głoszone. Większość wydała jej się bełkotem, ale kilka zdań utkwiło głęboko w pamięci. Nie uświadamiając sobie nawet, co robi, zaczęła pogłębiać zainteresowanie tematem. Wyszukiwała teksty Aleistera Crowleya, i pojechała nawet do Berlina na przegląd filmów Kennetha Angera, jego wiernego ucznia. Jej rola, debiutancka na scenie krakowskiego teatru, zyskała bardzo przychylne oceny. Po jednym z przedstawień, kiedy jak zwykle wyczerpana zmywała makijaż w garderobie, przyszedł dyrektor teatru i powiedział, że chciałby jej kogoś przedstawić. Elegancki mężczyzna ze staroświecką chustką pod szyją zamiast krawata ukłonił się z galanterią i ucałowawszy dłoń, wręczył bukiet bzów. Grażyna kochała bzy i zważywszy, że była zima, uznała cudowny dar za dobry znak. Dała się zaprosić znajomemu dyrektora na kolację, nie bez jednoznacznie złośliwych uśmiechów koleżanek; starszy pan był bowiem powszechnie znanym kolekcjonerem sztuki i spadkobiercą wiele mówiącego nazwiska: Tarczyński - a jakże, z tych Tarczyńskich - oraz nieprzyzwoicie bogatym playboyem. Kilka spotkań w najlepszych restauracjach, godziny rozmów przy lampce koniaku przekonały Grażynę, że nie ją jedną fascynuje okultyzm i prawda ukryta przed oczami prostaczków. Karol hrabia Tarczyński był także posiadaczem ogromnego zbioru książek dotyczących okultyzmu, czarnej i białej magii, a także satanizmu. Z czasem Grażyna stała się częstym i gorąco oczekiwanym gościem w dużym domu hrabiego, gdzie poznała grono wpływowych przyjaciół arystokraty. Nowa znajomość obfitowała w niespodzianki, które wprawiały dziewczynę w zachwyt. Między innymi dostała tytułową rolę w remake’u filmu „Matka Joanna od Aniołów”, a historia opętanej zakonnicy i ojca Grandier, który własną krwią podpisał cyrograf („Proponowałem kiedyś bardzo dużą sumę za ten dokument w czasie pobytu w Loudun, ale mi odmówiono” - rzucił kiedyś od niechcenia Karol), zdominowała jej wyobraźnię tak bardzo, że bez trudu wcieliła się w znacznie starszą od siebie postać. Nie wiedziała, do jakiego stopnia koneksje Karola dały jej możliwość zagrania tej roli, ale sukces był oszałamiający. Krytycy pisali, że już dawno nie widzieli takiej szmiry, ale „polecają film ze względu na magiczną kreację Grażyny Bińczyckiej”. Wtedy właśnie rozmowy zaczęły przybierać tonację bardzo poważną. Nie znaczy to, że wcześniej Karol nie rozmawiał z Grażyną o sprawach ważnych, o nie. Tyle że teraz częściej w ich dyskusjach pojawiały się elementy, które przenosiły nieistniejący świat duchów i tajemnych plemion, noszących w sobie prawdę, w świat rzeczywistych bytów. Czasem zamiast „moja droga przyjaciółka”, jak zwykł zwracać się do niej Karol, słyszała „moje medium”, a słowo „Prawda”, tak często pojawiające się na ustach obojga, zaczęło być wymawiane jakoś inaczej. Jakby pisane wielką literą. Potem Karol zaprosił ją po raz pierwszy na spotkanie, które odbyło się w jego przestronnych piwnicach. Grażyna posłusznie włożyła długi biały płaszcz i turkusowy kaptur z otworami na oczy i usta. Pomieszczenie, oświetlone jedynie kilkoma pochodniami, wypełniało kilkanaście tak samo ubranych postaci. Karol wraz z trzema zakapturzonymi postaciami zajął miejsce na podwyższeniu, gdzie stało przygotowane dlań kamienne krzesło. Uniósłszy dłoń, uciszył zebranych i powiedział, że w ich gronie znajduje się osoba niewtajemniczona, której droga do ich zgromadzenia jest jeszcze bardzo długa, ale którą on wita, szczęśliwy, że następny człowiek rozpoczyna wędrówkę „w stronę Prawdy i suchego lądu”, i że spodziewa się, że oto wśród nich znalazł się wybrany, który „bez lęku nakarmi Zwierciadła Zbawienia z ręki”. Tak powiedział. Przyjąwszy od Grażyny przysięgę milczenia pod karą śmierci, co wprawiło Bińczycką w stan niejakiego zakłopotania, a jej „tak” wydobyło się z gardła lekko niepewne i zachrypnięte, rozpoczął spotkanie. Dziwny, piękny zapach nie ułatwiał skupienia, ale poszczególni mówcy, choć Grażyna nie rozumiała wszystkiego, co mówili, wydali się jej bardzo bliskimi ludźmi. W myślach już nazywała ich Braćmi.

Spotkania i wielka fascynacja Grażyny ideami głoszonymi przez Braci nie zmieniły jej radosnego przecież i otwartego usposobienia. Sam Karol nalegał, aby na zewnątrz, mimo wyraźnego wpływu, jaki nowa sytuacja na nią wywiera, starała się pozostać tym samym, co dotąd, człowiekiem. Wprawdzie rozmowy z dotychczasowymi przyjaciółmi nudziły ją już po godzinie, a przygodny seks, który uprawiała, stracił wiele blasku, to jednak Grażynie udało się nie zdradzić z właściwą, główną treścią jej obecnego życia. Jedynie Marta zwróciła uwagę na większe niż dotychczas dostojeństwo słów i zachowania przyjaciółki, ale nawet ona złożyła to na karb - niewątpliwego przecież, choć Grażyna serdecznie śmiała się z takich insynuacji - romansu z leciwym arystokratą.

Później Grażyna wyjechała do Egiptu, a kiedy wróciła, nic już nie było takie, jak wcześniej.

Później jeszcze opowiedziała Marcie o Tajnej Kongregacji i o przeżyciach w Egipcie. Marta dziwnie przejęła się obiema historiami. Karol po dwóch rozmowach z przyjaciółką Grażyny zgodził się, aby ta uczestniczyła w kilku spotkaniach. Grażyna opowiedziała także Będącemu Najbliżej Zwierciadeł Zbawienia, jak nazywała Karola, o przygodzie na pustyni. Ten wysłuchał w skupieniu, potem rzekł:

- W Egipcie zdarzały się najdziwniejsze rzeczy. Nie chodzi tylko o tablice, które na Górze znalazł Mojżesz, ale na przykład to właśnie tam Aiwass, duch Crowleya, podyktował mu „The Book of the Law”. Tam też znikali cudotwórcy; wchodzili w uliczki Aleksandrii i nigdy już o nich nie słyszano. Kiedyś w Kairze miałem taką wizję - Karol zaczął recytować:


Siedziałem w gospodzie

Kiedy on wszedł

Płomyki świec zadrżały ze strachu

A koń wprowadzony przez rubasznego Beduina

Uśmiechnął się pod nosem

Gospodarz ruszył go powitać

Gnąc się w ukłonach

Ale dostrzegł na podłodze pyłek

I zmienił zdanie

I ukląkł przed pyłkiem

I rozpoczął modlitwę

Ja zaś nie mogłem oderwać oczu

Od nowego gościa

Nie tak wyobrażałem sobie śmierć.


Tu Karol zakończył, a Grażyna po tym spotkaniu poczuła się spokojniejsza. A dzisiaj w końcu dostąpi zaszczytu wprowadzenia w szeregi Braci! To jest Grażyny wielki dzień!


Tel Awiw, w tym czasie i przez parę następnych tygodni


Anat została zwolniona zgodnie z zasadami. Nie próbowała dostępnych środków odwoławczych, zresztą sugestia, aby tego nie robiła, była aż nadto wyraźna. Trudno jednak powiedzieć, co zamierzała, gdyż nie spotykała się z nikim, nie odbierała telefonów, chyba że na komórce wyświetlił się numer Yossiego. Ale nawet z nim mówiła krótko („Wszystko dobrze, dzięki”), a przecież nic nie było dobrze. Całymi dniami leżała na łóżku i gapiła się w sufit, a czasem obracała się na brzuch i patrzyła w podłogę. Anat wysłała w głąb swojej głowy zwiadowcę, małą piłeczkę kauczukową, która odbijała się po niezmierzonych przestrzeniach umysłu z niewiarygodną szybkością, nie napotykając oporu. Czasem droga pomiędzy punktami skrajnymi zajmowała jej tylko chwilę, a czasem trwała w nieskończoność, ale zawsze ruch piłki był bardzo szybki. Anat zaczęła więc rozgrywać mecze tenisowe w głowie. „Gem dla Anat, przewaga, 40:40, równowaga, setball, matchball, the game is over, dziękuję”. Wówczas Anat proponowała sobie rewanż i znowu przegrywała. Smecze bolały jak smagnięcie nahajem. Kilka rozmów z psychiatrą, przysłanym na prośbę Yossiego przez Mossad, nie przyniosło żadnej poprawy. Anat szybko odkryła, że facet zdradza żonę, pociąga go własny syn, ma obsesję samobójczą, a przesalana w dzieciństwie jajecznica kojarzona jest przez niego z Morzem Martwym i każdego rana niezjedzoną jej resztkę układa sobie na twarzy, jak błotną maseczkę. W miarę spotkań Anat utraciła zaufanie do lekarza. Yossi przyklasnął decyzji o przerwaniu terapii, odnosił bowiem wrażenie, że psychiatrze pachnie z ust mydłem. „A perfumuje się chyba jajecznicą”, dodawała Anat i Yossi w końcu uwierzył. W gronie kilku przyjaciół zaczęto poważnie rozważać odizolowanie Anat w jakimś ośrodku, gdzie miałaby dobrą opiekę i szansę na powrót do zdrowia. Było to jednak trudne; Anat nie stanowiła zagrożenia dla otoczenia ani dla samej siebie. Odprawa, wypłacana przez firmę, oszczędności i alimenty od męża wystarczały na względnie godziwe utrzymanie. Wreszcie dali jej spokój. Na dobrą sprawę nie różniła się niczym od innych milczków i odludków. O meczach tenisowych, oczywiście, nikomu nie powiedziała. Grała sobie sama, aby zabić nudę, i dni mijały jej na treningach. Wieczorami czuła się zmęczona, a mięśnie drżały jak po sporym wysiłku fizycznym. Kilka drinków jednak koiło nerwy i uspokojona, z piłką szalejącą pod czaszką, zasypiała.


W tym czasie Katia poznała Dawida z mężczyzną, który był karłem. Nowy znajomy często bywał w ich domu. Dawid ucieszył się; przekonywał Katię, że to był najwyższy czas na dziecko. Teraz są prawdziwą rodziną. Prośba do Yaniva, aby kupił wózek dziecięcy dla Cwi, nie spotkała się jednak z aprobatą. Nie wywołała nawet oczekiwanego uśmiechu. Cwi był niemieckim Żydem, pomarszczonym „jak to karzeł”, myślał Dawid. Wkrótce jednak okazało się, że chodzi już po ziemi ponad sześćdziesiąt lat, a zmarszczki i siwizna nie są wynikiem niewysokiego wzrostu, lecz wieku.

- Jesteś agentem Mossadu do spraw mniejszej wagi? - zapytał Dawid, kiedy się poznali.

Cwi roześmiał się przyjaźnie, wlepiając małe oczka, które nie śmiały się wcale (i nigdy, jak się potem okazało), w brzuch Dawida.

- Nie jestem żadnym agentem. - Miał przyjemnie wysoki i chropowaty głos dziecka przed mutacją. - Poproszono mnie, abym wtajemniczył cię w przeróżne idee okultystyczne, w teoretyczne arkana czarnej magii, w ryty sataniczne, słowem we wszystko, co może ci się przydać w dalszej pracy.

- W jakiej pracy?

- Tego nie wiem. - Cwi nie spuszczał wzroku, ani go nie podnosił, nadal wpatrywał się hipnotycznie w brzuch Dawida.

- A co podpowiadają ci gwiazdy?

- Gwiazdy nie mówią, chłopcze, ktoś cię okłamał.

Dawid wziął karła pod ramiona i uniósł do góry, tak aby ich oczy się spotkały.

- Porozmawiajmy jak dorośli ludzie, Cwi. Będę się uczył tego, co mi każą i postaram się być pilnym uczniem, ale jeśli jeszcze raz powiesz do mnie „chłopcze”, to osobiście wybuduję dla ciebie stos w ogródku i spalę jak kukłę.

- Będę się krótko palił, mój drogi.

Panowie roześmiali się. Dawid nisko, a karzeł wysoko. Arbogast postawił nowego nauczyciela na podłodze i zagaił swobodnie:

- Naprawdę nie wiesz, do czego może mi się przydać taka wiedza?

- Nie mam pojęcia. Bierzmy się do roboty. Mamy niewiele czasu. Przyjmiemy następującą zasadę: będę się starał przybliżyć ci historię powstania nowożytnych ruchów okultystycznych w porządku chronologicznym, operując personalistyczną koncepcją tego zjawiska, to znaczy...

- Wiem, co to znaczy...

- To znaczy, że nie tyle będziemy omawiać koncepcje okultystyczne i rozważać ich zasadność czy historyczne umotywowanie, ile skupimy się na ludziach, którzy głosili swoje chore poglądy jako wiedzę tajemną. Na ludziach i zrzeszeniach, których nazwiska i nazwy właśnie, bardziej niż ich poglądy, na przeróżnej maści spirytystach, teozofach i demonologach do dziś wywierają wrażenie. Z braku czasu nie zajmiemy się również legendarnymi dziejami przyrządów, które posłużyły okultystom wszystkich wieków do budowania ich poronionych koncepcji, jak święty Graal, włócznia, którą przebito bok Chrystusa, Ekskalibur, odwrócona swastyka, golem, kabała, kamień filozoficzny, lodowa teoria wszechświata, erotylos, miasto Gabkar, pantakle i inne talizmany, sabat, Bafomet templariuszy i tak dalej. Niemniej poznasz te i jeszcze tysiąc nazw z paru podręczników, które ci dostarczę. My zajmiemy się ludźmi, którzy używali wiedzy tajemnej lub byli o to posądzani i albo położyli głowę w imię swoich ideałów, albo osiągnęli dzięki nim niebywały sukces.

- Albo jedno i drugie, jak Chrystus...

- Chrześcijaństwo nie będzie tu tematem - niespodziewanie twardo powiedział Cwi. - Ani w ogóle jakakolwiek religia. Chyba że któryś z prądów okultystycznych wyraźnie się nią posługuje.

- Jak satanizm?

- Tak. Lub wiara w reinkarnację.

- Katiu - zwrócił się Dawid do ukochanej, która przysłuchiwała się rozmowie - na pewno już wiesz, kiedy ja w tym swoim perfekcyjnie przygotowanym życiorysie miałem czas zapoznać się z popierdoloną historią świata, który był jeszcze mniej realny niż moje obecne życie?

- Wieczorami i nocami studiowałeś historię zjawisk tajemnych. Niedawno zacząłeś kompletować biblioteczkę, a od jutra będziesz poszukiwać w Internecie kontaktu z innymi wyznawcami... tego, no, voodoo i astrologii, i tych wszystkich zboczeńców. W każdym razie od dziś cię to interesuje. Bardzo. Takie są rozkazy.

- Ty także nie wiesz, dlaczego mam się tym zajmować?

Katia nie odpowiedziała. Poszła przygotować herbatę, o którą poprosił Cwi, a która, jak zaznaczył, widząc rozbawione spojrzenie Arbogasta, nie musi być jakimś specjalnym, czarodziejskim naparem, zwykła będzie w sam raz.

- Dawidzie, oprócz pracy pamięciowej, do której jesteś już podobno dobrze przygotowany, dodamy jeden nowy element: od czasu do czasu będę ci dyktował stronę lub dwie czegoś w rodzaju refleksji nad poruszonymi zagadnieniami. Będziemy je datować, a notowane twoim charakterem pisma staną się czymś w rodzaju dziennika pasji adepta sztuki okultystycznej. Zaczniemy z datą sprzed dwóch miesięcy, wszystkie opatrzymy nocnymi godzinami i wyprodukujemy tego na jakieś trzy miesiące w przód.

- Po co?

- Nie wiem, takie mam dyspozycje, może później mają trafić w czyjeś ręce, aby uwiarygodnić twoją fascynację tematem. Dla mnie mają znaczenie, gdyż będzie można przedyskutować wiele problemów, które mogłyby nie pojawić się w rozmowie, ale jakie jest ich techniczne zastosowanie - nie wiem. Jako że mamy się skupić na czasach nowożytnych, przegląd postaci zaczniemy od Pierre-Michela Vintrasa, abbe Boullana, Eliphasa Leviego, Austina Osmana Spare’a, MacGregora Mathersa, Rudolfa Steinera, Kennetha Mackenzie, Wynna Westcotta i Aleistera Crowleya. Zapamiętałeś nazwiska?

- Jasne, mam je w małym palcu.

- O symbolice palców później, a na razie... czy któryś z tych ludzi...

- Latał?

Karzeł spojrzał groźnie w brzuch Dawida - nawet gdy siedzieli, nie spuszczał wzroku z brzucha ucznia - i powtórzył:

- Czy któryś z tych ludzi jest ci znany?

- Żadnego z nich nie spotkałem... słowo!

Katia, podając herbatę, stanęła za Dawidem i ujęła żartobliwym gestem jego ucho. Paznokcie wpiły się w małżowinę, zwiastując wcale nie zabawny ciąg dalszy. Zwróciła się do karła z uśmiechem, który krył prośbę o wyrozumiałość:

- Proszę wybaczyć, profesorze, nasz uczeń to taki mały łobuziak...

Dawid podniósł głowę i spojrzał ze zdziwieniem na karła.

- Profesorze?

- Profesor Karl Cwi Weintraub, Uniwersytet Hebrajski w Jerozolimie.

Karzeł skłonił się, przez co wydał się jeszcze mniejszy.

- To dlaczego mi nikt nie powiedział, że „profesor i Karl”, tylko że „Cwi i karzeł”? - Dawid zrobił obrażoną minę i nalał sobie herbaty. - Pan profesor, jak rozumiem, zajmuje się czarną magią?

- Zajmuję się teorią okultyzmu, mój drogi Dawidzie. Doktoryzowałem się z tematu „Bractwo Niewidzialnych Aryjczyków a pismo runiczne”.

- Mhm, zakładam, że nie mamy zdjęć tych panów?

Bolesny skurcz na twarzy Dawida był wynikiem zaciśnięcia paznokci Katii na jego uchu. Karzeł zauważył dziwne zachowanie obojga, ale powstrzymał się od komentarza. Poprosił jednak gospodynię, aby zostawiła ich samych.

- Dawidzie, mamy mało czasu. Nie wiem, dlaczego szydzisz z nauki, która jest ci potrzebna do pracy tak samo jak strzelanie czy łamanie karków. To jest część twojego szkolenia i potraktuj je poważnie. Podobnie jak od innych rzeczy, których się uczysz, od tego może zależeć powodzenie akcji albo twoje życie.

- Dlaczego więc nie powiedzą mi, o co chodzi i nie dadzą listy lektur?

- Nie wiem, ale ja nie będę cię uczył teorii, moim zadaniem jest zaszczepić ci sposób myślenia okultysty, jego fobie, przekonania, ulubione techniki magiczne, teozofię i tak dalej.

- Czy mam... mamy na bazie tej wiedzy stworzyć przy okazji jakąś następną poronioną koncepcję?

- Nie, choć eklektyzm jest typowy dla okultyzmu przełomu wieków. Masz jednak biegle poruszać się w tematach, które frapowały ludzi będących przedmiotem tego kursu. Masz myśleć tak jak oni. Nie będzie to trudne. Tylko trochę wiary...

- Nadziei i miłości?

- Nie, miłości nie.

Zabrzmiało to poważnie.

- Będziemy się też uczyć o diable?

- Dlaczego pytasz?

- Bo diabeł jest fajny.

- Satanizm nie będzie nas zbytnio absorbował, ale jeśli chcesz, przyniosę ci kilka książek na ten temat.

- Będę zobowiązany.

- Dziś też podyktuję ci twoje myśli, pierwsza kartka do dziennika. Pisz: Pamiętam, jak ktoś kiedyś powiedział, że Szatan nie może opanować duszy człowieka, opętać, jak mówią znawcy, jeśli w człowieku tym nie ma przyzwolenia na zło. To takie małe powielenie pierwotnego statusu Lucyfera. Mógł wybrać przecież. Więc podjął prawdziwie męską, „dobrozłowolną” decyzję o zejściu w czeluście piekieł. Strącenie było tylko techniczną działką Wszechmocnego do wykonania w planie świata, gdyby ktoś tak bohaterski jak Lucyfer w nim zaistniał. Zadecydowała wolna wola ducha, anioła. Lepiej panować w Piekle, niż sługą być w Niebie. No jasne. Wszystko lepsze niż służalstwo. Pewnie. Człowiek musi być gorący albo zimny, jeśli jest letni, Pan wyrzuci go z ust swoich. Tak przecież powiedział. Więc ten zły duch, knując, szukając, kogo by pożarł, kieruje się ku tym, którzy już wybrali. Albo sprawiają wrażenie, jakby tego zła szukali. Chcieliby się rzucić w otchłań, tyle że ktoś musi za nich wybrać drogę i rozwiązać problem techniczny. W tym sensie Szatan powtarza schemat swojego własnego początku i pomaga odnaleźć drogę tym, którzy go wzywają, i odnajduje tych, którzy go szukają. I zabiera do siebie. W jego ustach musi panować cudowny chłód, bijący od tych wszystkich zimnych ludzi, małych obrazów Boga, którzy w pełni świadomie wybrali wieczność u boku strąconego u początków, jak i oni stworzonego dobrym, bytu diabelskiego. Przeżuwając chłód jak gumę albo miękkie miętowe cukierki, Szatan upaja się możliwością, jaką jest władza zgniecenia między zębami małych, żałosnych karykatur Boga, ale nie robi tego. Nikt nie pozbawia się potencjalnych naśladowców dla zaspokojenia chwilowego łakomstwa. Usłyszałem kiedyś we śnie: „Potrzebuję epigonów, gdyby jakimś szatańskim zbiegiem okoliczności mnie nie stało”, i to były słowa diabła w mojej głowie. A raz widziałem opętanego, wyglądał jak na haju, na dobrym, świętym i cudownym haju.

- Miało być mało o szatanie - powiedział Dawid, gdy karzeł skończył dyktować.

Cwi wzruszył ramionami i nie skomentował wątpliwości ucznia, tylko rozpoczął wykład o tym, co właśnie zostało zapisane. Pokazał źródła cytatów, rozjaśnił nieco zagmatwaną myśl. Eksplikacja automatycznie (ten karzeł coś mówił, że o piśmie automatycznym też będziemy się uczyć) zapisanych bredni, jak określił je w myślach Dawid, najwidoczniej przypadła uczniowi do gustu, bo zadawał wiele pytań i Katia, która mogła przysłuchiwać się tej rozmowie, siedząc w sypialni, dziwiła się przenikliwości swojego agenta. Rozmowa, w miarę jak się rozwijała, stawała się jednak dla niej kompletnie niezrozumiała, zdjęła więc małe słuchawki z uszu i przejrzała codzienną prasę, a kiedy znów założyła słuchawki, panowie dalej rozmawiali, tyle że podniesionymi głosami, wyraźnie zdenerwowani.

- Cóż ty sobie - podekscytowany głos należał do Arbogasta - kaleko wyobrażasz?! Że masz wyłączność na rozumienie spraw diabelskich? Z całym szacunkiem, panie profesorze, ale tytuł naukowy nie uprawnia do negowania koncepcji innych ludzi. Wręcz przeciwnie, powinien pomagać w rozumieniu.

Katia nie znała przyczyn, które wywołały kłótnię, ale znała - lub tak się jej zdawało - Arbogasta, więc w słuchawkach na uszach zbliżyła się do drzwi prowadzących do salonu, gotowa w każdej chwili do interwencji.

- Tobie się wydaje, Dawidzie, że jeśli z zimną krwią zabiłeś paru ludzi, to natychmiast oznacza, że jesteś wybrany przez Księcia Ciemności? Do czego? Takie buraki jak ty mogą najwyżej sprzątać w Piekle resztki ze stołu i szorować językiem toalety... Obudź się, Arbogast, jesteś nikim, w świecie magii twoja sprawność fizyczna i okrucieństwo pozwalają ci być co najwyżej przeciętnym wykonawcą poleceń jakichś pomniejszych diabełków. Do Chóru Tronów jest dalej, niż myślisz, tam w dobrym tonie jest zło, którego sobie nawet nie wyobrażasz... Tacy jak ty trafiają tam zazwyczaj jako cześć karty dań... Nie zbliżaj się, wariacie! Odejdź, świrze, przepadnij...

Katia usłyszała w słuchawkach łomot, krzyk i zdecydowanie wpadła do salonu z odbezpieczoną bronią. Zastała wycelowane w siebie rozbawione spojrzenia obu mężczyzn; skonfundowana opuściła pistolet. Nie było śladów walki ani nawet znaków drobnej sprzeczki - na przykład odrobiny rozlanej herbaty na spodku - panowie byli rozluźnieni, by nie rzec: rozbawieni.

- A nie mówiłem, profesorze? Podsłuchiwała.

- Owszem, Dawidzie. Wygrałeś.

Katia wsunęła broń do kabury przy pasie.

- Jak dzieci. - Pokiwała głową niczym tolerancyjna mama. - Można chociaż wiedzieć, o co się założyliście?

- Nie możemy powiedzieć, Katiu, słowo. - Profesor spoważniał. - To mogłoby narazić na szwank bezpieczeństwo operacji.

- Spowodować zagrożenie życia całej siatki niewidzialnych... kogo, Cwi?

- Aryjczyków.

- Właśnie, aryjczyków.

I tak Dawid polubił następnego diabła, którego spotkał na swej drodze, a i Cwi pomyślał po pewnym czasie to samo.


Dokładnie w chwili, gdy toczyła się ta rozmowa, a było już sporo po północy, na przedmieściach Jaffy kilka osób w strojach roboczych służby drogowej organizowało przedstawienie typu światło i dźwięk. Powszechna w Izraelu atrakcja turystyczna tym razem jednak nie była przeznaczona dla dużej liczby widzów. Cyla, niesławna żona Eliego-Nikosa, wracała późnym wieczorem od znajomych, mieszkających w tym pięknym i tajemniczym miasteczku w dużym domu tuż nad brzegiem morza. Jechała w stronę Tel Awiwu, podśpiewując pod nosem piosenkę, którą nadawała stacja radiowa, a którą Cyla bardzo lubiła. Jako osoba pogodnego usposobienia, lubiła muzykę melodyjną i wesołą. Wystukiwała rytm na kierownicy i cieszyła się pięknym wieczorem. Nacisnęła mocniej pedał gazu, mimo ograniczenia prędkości na tym odcinku drogi. Zawsze w tym miejscu jechała na granicy szaleństwa. Była szalona, to prawda, potwierdzi to wiele osób już po jej śmierci, kiedy użyty tu czas przeszły stanie się faktem. No więc, ostro przyśpieszając, Cyla weszła w zakręt jak rajdowy kierowca, wykonując zresztą urywane ruchy kierownicą, jakby chcąc poprawić przyczepność kół i kontrolować poślizg, w który świadomie wpadła. Tym razem jednak na nic się to nie zdało, przed sobą bowiem na kilkunastometrowym fragmencie jezdni, na chwilę przed śmiercią, Cyla zauważyła wielką plamę błyszczącej cieczy. Niczym solistka w występie na lodzie wpadła na taflę oleju, krzyknęła, obróciła się dwa razy, puściła iskry z boku auta, ocierając się o betonowy mur, odbiła się od niego, odruchowe naciśnięcie hamulca pogrzebało szansę na mniej spektakularną śmierć, krzyczała, próbowała wyskoczyć z auta, na pasie zieleni między jezdniami wyleciała w górę, wykonała obrót, wrzeszczała nieprzytomnie, spadła na dach, jechała tak kilka metrów, znów krzesząc morze iskier, aby w końcu uderzyć z potężną siłą w drzewo i umrzeć. Robotnicy drogowi przyglądali się z uznaniem ekwilibrystyce Cyli, a kiedy skończyła, upewnili się, że nie żyje i odjechali do domów, bo już późno było. Jeden z nich powiadomił jeszcze policję i po paru minutach umundurowany mężczyzna na motocyklu uprzedzał przejeżdżających o plamie oleju, prosząc o zachowanie ostrożności.


Uri, który przygotowywał się do snu, spojrzał na zegarek. Północ. Alef powinien się zaraz odezwać. Aparat podłączony do zwykłej miejskiej linii zadzwonił niewiarygodnie głośno.

- Mówi Alef. Annuszka już rozlała olej.

Uri uśmiechnął się szeroko. Przynajmniej problem Cyli mamy z głowy. Podziękował i odłożył słuchawkę. Z drugiego, bezpiecznego aparatu w gabinecie wybrał numer Piekła. Po krótkiej rozmowie wyraźnie zadowolony udał się do sypialni, spojrzał z nienawiścią na śpiącą żonę, gwizdnął przeciągle raz i drugi, a kiedy przestała chrapać, ułożył się do snu, zadowolony, że jeden wątek sprawy Cienia jest ostatecznie rozwiązany.

Ale nie zasnął. Kręcił się niespokojnie. Wreszcie zapalił lampkę nocną obok łóżka i wziął do ręki książkę. Historia, którą próbował dokończyć od paru tygodni, rozgrywała się w zamierzchłych czasach. Zły władca, wściekły na czarownika, który nie pozwolił sobą sterować, wysyła w głąb lasu coraz to nowych wojów, aby przynieśli mu głowę starca. Obiecuje za to rękę najstarszej córki i pół jednego z królestw. Najmniejszego. Jednak żaden z rycerzy króla nie wraca, choć w niedostępne księstwo czarownika zapuszczają się najbardziej waleczni. Jedynie pocztowe gołębie przynoszą w dziobach po jednej rzęsie zaginionych mężów. Wreszcie władca postanawia wyruszyć osobiście. Jako że jest powszechnie znienawidzony, nikt nie odwodzi go od tego pomysłu. Uriego zaczęła ogarniać senność, zamknął książkę i zgasił światło.

W krematorium Piekła, zanim Uri pogrążył się we śnie, spalono zwłoki młodego Holendra, a zanim Uri się obudził, wiatr uniósł prochy romantycznego młodzieńca na cztery strony świata. Łatwiej bowiem - jak to już wielokrotnie zostało powiedziane - pokochać piękną, acz niedostępną królewnę, zabić dla niej smoka, objąć połowę królestwa w posiadanie, otruć przygłuchego po poprzednim zamachu teścia-króla, zająć tron i przeżyć, niźli pokochać łatwo dostępną żonę agenta Mossadu, zabić dla niej jej męża i ujść cało z ukochaną. Agent Mossadu nie jest wszak motorniczym tramwaju, ba, nie jest również inkasentem gazowni, a tylko przedstawicieli tych dwóch zawodów - i może jeszcze mleczarza - można zabijać bezkarnie, licząc na przebaczenie z powodu niewielkiej szkodliwości społecznej czynu. Tak przynajmniej twierdził Dawid Arbogast w zeznaniach, które składał przed oficerem śledczym Instytutu, a Uri z niewiadomych powodów świetnie zapamiętał ten fragment raportu.

Spotkania z karłem zdominowały terminarz szkolenia Arbogasta. Po raz pierwszy czuł, że jest na tropie - w takim sensie, w jakim krwiożercze zwierzę czuje trop, podążając za ofiarą - że zbliża się do poznania celu akcji, dla której został zwerbowany. Oprócz wizyt w biurze, w czasie których nie robił właściwie nic - jakieś rozmowy telefoniczne, przeglądanie prasy, nauka hebrajskiego i codzienne wypytywanie Mosesa o wyniki poszukiwań Marii - reszta dnia, a często także duża część nocy, upływała mu na rozmowach z Cwi oraz na zapisywaniu i omawianiu z karłem treści swojego dziennika. Yaniv i Yossi gdzieś zniknęli; Arbogast dowiedział się tyle, że zobaczą się znowu za jakiś czas w Polsce. Katia nie była jednak wylewna, wobec czego nie poznał definicji pojęcia „jakiś czas”. Cwi rozkoszował się dobrze płatnym urlopem i chwilą oddechu od, jak mawiał, „bachorów przebrzydłych i z rocznika na rocznik coraz wyższych, jakby jemu właśnie na złość”, a chodziło mu rzecz jasna o studentów.

Mossad nawiązał kontakt z profesorem kilka lat wcześniej, kiedy Instytut, próbując udobruchać jednego ze swoich najpotężniejszych sajanów, magnata prasowego Maxwella, zaimprowizował spotkanie ze „spirytystą”, którego zatrudnienia w Mossadzie domagał się Anglik, aby wzorem przywódców Trzeciej Rzeszy mieć na podorędziu kogoś, kto rozpozna plany nieprzyjaciela. Później Mossad kilkakrotnie jeszcze prosił karła o pomoc. Nigdy jednak nie postawiono przed znanym profesorem tak odpowiedzialnego zadania. Odnalazł przyjemność w przebywaniu z nowym uczniem i poświęcał mu bardzo dużo czasu i energii, nie bacząc na wiek i kłopoty ze zdrowiem, o czym codziennie przypominała mu Weintraubowa, kiedy kładli się razem do łóżka, o normalnych - fakt, który zawsze wprawiał nie wiedzieć czemu w zakłopotanie ich znajomych - rozmiarach. Po pewnym czasie Dawid myślał już o Cwi: profesor Karl. I myślał z sympatią, niekiedy wręcz z czułością.

Nie wstydził się okazywać profesorowi wzruszeń. Był to pierwszy człowiek w jego życiu (choć Dawid nie mógł tego wiedzieć na pewno), który po prostu lubił przebywać w jego towarzystwie. Sprzyjała temu zapewne skłonność obu do alkoholu; niejeden wieczór spędzili sami w salonie, kiedy Katia pracowała w gabinecie lub zasypiała ze słuchawkami na uszach, zmęczona ich „bredzeniem”, które po wypiciu sporej dawki burbona przypominało formą najbardziej nawiedzone poematy romantyczne. Katia zresztą sygnalizowała Uriemu swoje niezadowolenie z przebiegu szkolenia, ten jednak pomijał uwagi milczeniem. Nie mógł się przecież przyznać, iż sam nie wie, do czego ten cały etap ma służyć i że stanowczo odradzono mu ingerowanie w metody profesora Weintrauba. Zabronił więc Katii komentowania sposobu pracy profesora i przekonywał, że wie co robi, zastanawiając się przy tym, dlaczego jest tak łagodny dla tej kobiety, skoro jemu dyrektor, po przedstawieniu wątpliwości co do sposobu prowadzenia całej tej sprawy, powiedział wprost: „Nie wtrącaj się w to, Uri, i rób swoje, albo, jeśli nie pasują ci metody, zajmij się uprawianiem ogródka”. Dyrektor nie uchronił się jednak przed lekką paniką, którą podwładny zauważył w jego oczach. Uri zaczął wtedy podejrzewać, że przełożony także nie zna prawdziwego celu gry i przeznaczenia Cienia, i myśl ta, choć absurdalna, nieznacznie poprawiła mu samopoczucie. Z formalnego punktu widzenia bowiem, jeśli o operacji nie wie nic szef wydziału operacyjnego, to jest do pomyślenia, że dyrektor Mossadu również wie niewiele więcej (na przykład wie, że Uri nie wie, że on też nie wie). Z drugiej jednak strony, jeśli szef nie wie, to kto wie? Premier? Starzec byłby skłonny wykonać polecenie premiera bez wnikania w szczegóły tylko pod warunkiem, że po zmianie tegoż miałby pewność, iż zachowa stanowisko, a takiej pewności nie ma. Skoro tak, to dyspozycje przychodzą z jeszcze innego źródła, na tyle potężnego, że dyrektor bez szemrania spełnia zachcianki zleceniodawcy, nie zadając sobie zbędnych pytań. Tu Uri na chwilę zawahał się. Wedle jego najlepszej wiedzy takiego źródła w tym kraju nie ma. Zlecenia Połączonego Komitetu Służb albo Sztabu Generalnego w pierwszej kolejności trafiają na jego biurko. A jeśli dyspozycje przychodzą spoza granic, to musiałby o nich wiedzieć także premier. Taka koncepcja oznaczałaby, że zarówno szef rządu, jak i dyrektor najbardziej wpływowej tajnej służby w kraju dopuszczają się zdrady stanu. Jeśli jednak tak się dzieje, choć Uri nie widzi w tym wiele sensu, to on sam, wykonując niejasne rozkazy, staje się wspólnikiem zbrodni. Skoro w sprawę zamieszane są najwyższe czynniki w państwie, to jasne jest, że Uriemu w rozstrzygnięciu dylematu nie pomoże droga formalna. Przemknęło mu przez głowę, że jeszcze jego ojciec w chwili podobnej desperacji udałby się po poradę do rabina i wprowadził w życie wyrok wydany przez świętego męża. Na myśl o starodawnych, choć przecież nie takich naiwnych, a może i nie tak starodawnych, sposobach rozwiązywania konfliktów społeczności, Uri uśmiechnął się głupkowato i zakazał swojej głowie myśleć.


Do myślenia tymczasem próbował zmusić Dawida Cwi.

- Myśl, człowieku, pomyśl, jedną chwilę poświęć samemu sobie! Na ściganego Orestesa! Co to znaczy, że nie pojmujesz idei ciała astralnego? Tysiące świrów przed tobą przykroiło kapitalny pomysł na udowodnienie człowieczeństwa w duchu do rozmiarów opowiastki dla niedorozwiniętych. Twoje ciało astralne to wyższa organizacja ciebie samego, doskonalsza i wieczna. Możesz je uwolnić z więzienia somy i podróżować, i oglądać rzeczy, o których wielu może tylko marzyć, a wielu woli zapomnieć. Choć są też tacy, którzy na zawsze chcą pamiętać obrazy piekieł wszystkich religii, scalonych na powierzchni planu astralnego nie większego od naszej dłoni... no, powiedzmy, tego nie pisz, od twojej dłoni. Na takiej powierzchni, dzięki projekcji tego ciała, możesz dryfować wolny i szczęśliwy, i prawdziwy. Nie zgadzamy się z pojęciem ciała astralnego naturalnej wielkości, poruszającego się - wybacz prostackie porównanie - po ogrodach nieba. To pomysł niezrównoważonych okultystów z końca tamtego wieku, pomysł megalomański i groźny. Żyjemy w epoce miniaturyzacji, nasz plan astralny i nasze podróże po nim mieszczą się w pudełku od zapałek. Nosimy wszystkie nasze podróże astralne przy sobie, o, tak, w tylnej kieszeni spodni. Pławimy się w odwiedzanych koszmarach piekieł w każdej wolnej chwili, tak jak niektórzy przesuwają koraliki różańca. Poszukujemy źródeł naszej tożsamości, oglądając bogactwo i piękno krain prawdziwego początku: Lemurii, Mu i Atlantydy.

- Mu? - Dawid na chwilę przerwał pisanie. - Czy to nie koloniści z Mu mieli stolicę pod piachami Gobi?

- Brawo, chłopcze. - Użycie znienawidzonego przez Arbogasta określenia i brak jakiejkolwiek jego reakcji świadczyły o wyjątkowej zażyłości mężczyzn. - Kraina nazywała się Uighur, i chociaż jej istnienie sytuujemy jakieś trzydzieści milionów lat przed Chrystusem, mamy prawie pewność, że Uighurowie to w prostej linii antenaci aryjczyków.

Profesor był wyraźnie zadowolony, poprawił okulary na nosie (okulary nie miały szkieł i kiedy Arbogast zwrócił mu na to uwagę, nieco zawstydzony Cwi powiedział, że jako profesor musi mieć okulary, to znaczy oprawki, na co dzień nosi bowiem szkła kontaktowe), po chwili jednak przybrał minę surowego karła i kontynuował dyktowanie dziennika.

- Każdy wybrany ma sklasyfikowane obrazy z podróży astralnych. Jego obowiązkiem jest przeglądać je tak często, jak inni ludzie przeglądają album ze zdjęciami. Niech plany astralne staną się dla prawdziwych ludzi substytutem seksu, wszelakich używek...

- Chyba żartujesz? - Dawid podniósł głowę znad kartki.

- Pisz, co ci zależy? - Cwi uśmiechnął się łagodnie.

- Przecież ja mam myśleć w sposób opisany w dzienniku, jak to sobie wyobrażasz... zrezygnować z jackusia, a w zamian sięgnąć do magicznego pudełka od zapałek, w którym przechowuję wszechświat?

- A nie wolałbyś?

- Zaraz, zaraz, masz takie pudełko? Bo jeśli tak, to zgoda. Zamieniam się. Oddaję ci mój wzrost, moje erotyczne wspomnienia, moją siłę i co jeszcze chcesz. Ty zaś dajesz mi pudełko, a ja gromadzę w nim wszystkie plany astralne kosmosu...

Cwi sięgnął do tylnej kieszeni spodni i wyjął z nich zapałki. Wyciągnął rękę w kierunku Dawida i przenikliwie wpatrywał mu się w brzuch. Arbogast chwilę spoglądał na nieruchomą twarz karła, czując, jak od spojrzenia profesora zbiera mu się na wymioty. Nagłym ruchem wyrwał z malutkiej dłoni pudełko i gwałtownie otworzył. Zawiedziony, patrzył na wypalone zapałki, których kilkanaście grzechotało na dnie.

- No i gdzie wszystkie cuda zaświatów? - spytał, bardzo rozdrażniony.

Karzeł uśmiechnął się od ucha do ucha.

- Nie ma, i dlatego ja jestem nadal mały, a ty duży. Ale fakt, że zgodziłeś się na wymianę... i chyba nawet uwierzyłeś - bo uwierzyłeś, prawda? - jest nad miarę pocieszający. Daje mi, nam daje, nadzieje na przyszłość. Te przestrzenie zła w pudełku od zapałek to jeszcze nie fakt, ale cel. Wierzę, że kiedyś się uda. To dobrze, że zaproponowałeś zamianę, jestem z ciebie bardzo dumny.

Ale Dawid nie był dumny i miał ochotę roztrzaskać głowę małego gnoja o ścianę. Powstrzymał się jednak. Dzięki karłowi od paru dni zaobserwował w sobie dziwne i fascynujące zmiany. Był cholernie ciekaw, do czego to doprowadzi.

Zaczęło się od spaceru, jednego z wielu, kiedy dyskutując z Cwi, Dawid, mijając drzewo, uświadomił sobie z iście nieziemską jasnością, że potrafi podać liczbę znajdujących się na drzewie liści. Jednakowoż nie chodziło o jakąś przybliżoną, może zapamiętaną z lekcji biologii, średnią liczbę liści na takich (jakie to było drzewo, Dawid nie miał zielonego, jak liście, pojęcia) drzewach. Liczba liści, tak nagle rozjarzona w głowie, dotyczyła tego konkretnego, jednostkowego, mijanego pnia. Niektórzy ludzie, zwłaszcza tacy jak Dawid, kiedy w końcu po wielu latach, a może po raz pierwszy, udadzą się na spacer, czyli pójdą donikąd i znikąd nie wrócą, odnajdują w sobie fizyczną rozkosz obcowania z tak zwaną naturą. Niemniej objawienie, jakiego doznał uczeń karła, porównać można jedynie do widzenia Szawła w drodze do Damaszku. Dawid wykluczył jednak ingerencję sił w jakiś sposób nadprzyrodzonych, gdyż całe zdarzenie trwało ułamek sekundy; prawda o drzewie zniknęła tak, jak się pojawiła, to znaczy znienacka. Pozostało w nim mimo to przekonanie, że się nie pomylił, a liczba była prawdziwa, i gdyby to był konkurs, w którym można wygrać lodówkę, to właśnie Dawid byłby zwycięzcą.

Arbogast zachował zdarzenie dla siebie, choć wiedział, jak bardzo zainteresowałoby ono profesora. Raz wprawdzie miał tę opowieść na końcu języka, gdy jak zwykle upijali się wieczorem, ale inna niezwykła okoliczność kazała mu milczeć. Otóż, gdy tak siedzieli i pili, spadł deszcz, rzecz sama w sobie niezwykła o tej porze roku, i w jednej chwili, i to właśnie jest adekwatne określenie, w jednej chwili, z całym tajemniczym bagażem, jaki niesie ta niekompetentnie nazwana przerwa w czasie, w jednej chwili Dawid zobaczył liczbę kropel, które uderzyły o parapet. Tym razem liczba jarzyła się w głowie dłużej i zmieniała z szaleńczą szybkością, wraz z coraz to nowymi kroplami wody spadającymi z nieba. Próba nadążenia za zmieniającymi się liczbami spowodowała, że Dawid zamilkł, a szklanka z drinkiem zawisła mu w dłoniach. Karzeł, opowiadający coś o sławnych mediach z przełomu wieku i o ich nadludzkiej umiejętności kontaktu z nierzeczywistym, o częstym jasnowidzeniu i dotykaniu zjawisk niedostępnych przeciętnym śmiertelnikom, także zamilkł, co o tyle nie miało znaczenia, że dla Dawida profesor od momentu, kiedy zaczęło padać, stał się poruszającym bezdźwięcznie wargami, odczłowieczonym dziwadłem, które założyło oprawki okularów i wpatrywało się w jego brzuch. Deszcz był na szczęście przelotny, a kiedy ustał, Dawid zobaczył wielocyfrową liczbę, która, jak sądził, była sumą wszystkich dotychczasowych. Liczba poświeciła i znikła, a wraz z końcem deszczu słyszalne stały się dla Arbogasta dźwięki, między innymi mlaskanie karła, niezamierzone chyba, ale bardzo nieprzyjemne.

- Przestań mlaskać, Cwi - tak wówczas powiedział Dawid.

- Nie ma sprawy, sprawdzałem tylko, czy słyszysz.

- Przez chwilę nic nie słyszałem.

- To się dało zauważyć, naurągałem ci od ciemniaków, a ty nie zareagowałeś.

Wtedy jeszcze Dawid nie chciał krzywdzić karła, więc przemilczał prowokującą uwagę. Te dwie sytuacje spowodowały, że postanowił darować życie profesorowi po niefortunnej zamianie wypalonych zapałek na potencję i wzrost, był bowiem przekonany, że to obecność karła otwiera przed nim ukryte pod wodospadem dotychczasowego życia drzwi nowych możliwości. Tak pomyślał i sam zdumiał się poetyckością swoich wyobrażeń. Była jeszcze jedna sytuacja. Warto także o niej opowiedzieć, szczególnie że miała miejsce podczas drugiego raptem spotkania z profesorem.

Cwi dyktował:

- Jeśli potrafimy wysłać część naszego ciała gdzieś, to oznacza, że potrafimy je także wysłać w głąb siebie. Na przykład możemy skierować nasze ucho, aby posłuchało pracy serca, i rękę, aby odemknęła zastawkę lub przepchała żyły. Po katastrofie, która się zbliża, te umiejętności będą niezbędne, żeby ocenić, czy zachowaliśmy człowieczeństwo. Ci, którzy dostąpią zaszczytu przetrwania, poznawszy wcześniej tajemnice prawdy mędrców wiecznych i dotknąwszy Zwierciadeł Zbawienia, wybrani spośród tysięcy kurczakożerców, chwalący głośno Boga, i orła, i sokoła, i dziecko Boga, zeznają przed mędrcami, plemieniem ukrytym i nieomylnym, o wszystkich skazach swego wnętrza. Tych, których część ciała wysłana nie wróci na czas z ich trzewi, skarżę się na brak oddechu przez czas tak długi, aby mogli umrzeć w mękach. Resztę niepewnych lub nieumiejących dziecko Boga wyprosi u swego Ojca na zabawkę, i zginą oni w sposób tragiczny, ale nikogo nie pozostawią w żalu.

- Zdaje mi się - Dawid przebiegł wzrokiem to, co napisał - że dzisiaj nie posługujesz się żadnym źródłem?

- Rzeczywiście, w tym tekście ciężko odnaleźć jakieś bezpośrednie zapożyczenie, ale powiedz mi, co z niego zrozumiałeś?

- To dziecko Boga śniło mi się wczoraj. Widziałem, jak pokazuje Tacie, gdzieś, hen, z wysokości, jadący samochód i ciągnie za połę takiej niby togi, i na migi pokazuje, że chciałoby to mieć. Wtedy Ojciec się zmarszczył, żałuję, ale nie pamiętam rysów twarzy, i samochód zaczął fikać kozły, przewracać się. W środku była jakaś kobieta, która darła się wniebogłosy. Mały przyglądał się zafascynowany, następnie wyciągnął pulchną rączkę w kierunku chyba duszy tej biedaczki, ale nie dostrzegłem dokładnie, bo mnie obudził telefon, który zresztą milczał.

- Skąd wiesz, że to było dziecko Boga?

- To dziecko nosiło łańcuszek, a na nim coś w rodzaju identyfikatora. Taką blaszkę z imieniem, nazwiskiem i numerem. Jeśli widziałeś jakiś film o wojnie w Wietnamie, to wiesz, o czym mówię. Nieśmiertelnik. Tam było napisane, kim jest.

Cwi pomyślał przez chwilę.

- Zapamiętałeś nazwisko?

- Nie, tylko wiedziałem, że tam jest.

- Dziwny sen. Proroczy rzekłbym. W dzisiejszej gazecie, w kronice wypadków, czytałem o kraksie samochodowej, gdzieś w okolicach Jaffy, w której zginęła kobieta. Wygląda na to, że ujrzałeś we śnie prawdę. Ciekawe, nigdy nie posądziłbym cię o mediumiczne zdolności. Zauważasz u siebie ostatnio jakieś dziwne cechy? - kpiąco zapytał karzeł.

- Owszem, w ogóle nie chce mi się zabijać. To znaczy, nie wszystkich i nie bez przerwy - śmiertelnie poważnie odpowiedział Arbogast.

Leżąca w sypialni Katia zdjęła słuchawki i kręcąc z niedowierzaniem głową, wystukała numer na klawiaturze telefonu komórkowego. Poinformowała rozmówcę o śnie Arbogasta i widocznie otrzymała jakieś niezadowalające ją instrukcje, gdyż założyła ponownie słuchawki i, sądząc po wyrazie twarzy, rozsierdzona słuchała dalej.


Anat zadzwoniła pod domowy numer Arbogasta pewnego ranka, nie mając najmniejszych wątpliwości, że Mossad ustali to połączenie. Było jej jednak wszystko jedno. Kiedy usłyszała zaspane „halo?”, szybko odłożyła słuchawkę. Chciała porozmawiać i pożegnać się, ale pewność, że rozmowa byłaby podsłuchiwana, odebrała jej ochotę na czułe, układane w przerwach pomiędzy setami, słowa.


Meir nie pochwalił dziś kolacji, którą przygotowała żona. Siedział zamyślony, jakby nieobecny. Od czasu do czasu pocierał dłonią stół, czyszcząc zabrudzenia, których nie było. Potem przyglądał się przez chwilę swojej ręce, mierzwił włosy i swoim zwyczajem, tak aby nikt nie widział, przesuwał palce w kierunku nosa i wąchał. Żona Meira przyglądała się mu w milczeniu. Wyobraźnia tej z gruntu dobrej kobiety ukształtowana została przez romanse, czytane od dziecka najpierw po kryjomu, później jawnie, aczkolwiek z lekkim zakłopotaniem, gdy ktoś ze znajomych z tajonym uśmiechem szyderstwa przyglądał się imponującemu zbiorowi książek. Ta literatura, a właściwie wnioski z niej płynące, nakazywały milczenie. Zapożyczona od setek bohaterek umiejętność czekania, aż mężczyzna sam rozpocznie przemowę o trapiących go kłopotach, i tym razem przyniosła spodziewany efekt.

- Mam do opowiedzenia historię, rodem z twoich romansideł. Nie chodzi o poradę...

Oczywiście, że nie chodzi o poradę, mój drogi - wtrąciła w myślach żona Meira.

- ...tylko o... właściwie chodzi o poradę - wykrztusił wreszcie Meir.

Nigdy bym na to nie wpadła, że mój George Smiley może poprosić o radę. Poza oczywiście intuicją, która od dawna podpowiada mi, że ten twardziel, oficer Mossadu, cichcem podczytuje moje powieści.

- Mów, pomogę, jeśli będę umiała.

Zamiłowanie męża do literatury „pięknej i tragicznej miłości” odkryła dwa lata wcześniej, kiedy w ich życiu pojawiły się elementy powieściowej fikcji, skopiowane z romansów z właściwą dla Meira skrupulatnością. Wtedy też mąż zaczął kupować jej w prezencie nowe edycje książek, a ona nie mogła oprzeć się wrażeniu, że były już czytane. Okraszając uroczym uśmiechem każdy przyjmowany prezent, żona Meira czuła się coraz bardziej samotna i ogołocona z tajemnicy. Wówczas sama rozpoczęła grę schematami powieści, aż ich małżeństwo zaczęło przypominać melodramat, a rozmowy były niekończącym się książkowym dialogiem.

Meir w skrócie, nie wdając się w szczegóły, opowiedział historię Anat i Dawida. Nie pominął, a jakże, prośby Arbogasta o kontakt z ukochaną i faktu, że Anat śledziła, mimo odsunięcia od sprawy, dalsze losy Dawida, ryzykując zwolnienie z pracy.

- Co o tym sądzisz?

- Trudna sprawa. Tylko nie do końca rozumiem, jaki masz z tym problem? - Żona Meira szybko rozpoznała problem męża.

- Zastanawiam się, czy nie powiedzieć Cieniowi o całej sytuacji, być może dzięki temu straci złudzenia i znormalnieje.

Już podjąłeś decyzję, że mu powiesz. Teraz szukasz tylko wspólnika w zbrodni. Chcesz mieć, szaraczku, mały udział w tworzeniu tej historii - pomyślała z nienawiścią żona, a na głos powiedziała:

- Rozumiem twoje pobudki, kochanie, ta historia unieszczęśliwiła ich oboje, myślę, że zasłużyli na spełnienie marzeń... Ale czy takie działanie nie stoi w sprzeczności z zadaniem, które wykonujesz?

Pytanie było złośliwe, ale Meir tego nie zauważył i odpowiedział z powagą:

- Nie mogę patrzeć na jednostkowe nieszczęście, które ma pomóc w osiągnięciu jakiegoś mglistego celu. Nie przeszkadza mi, jeśli w ramach wykonywanych obowiązków pojawią się ofiary, służące większym sprawom... Jednak poświęcenie miłości przez machinę zbrodni nie odpowiada mojej osobowości, jest niesprawiedliwe...

- Za to cię właśnie kocham, za tę romantyczną odwagę - powiedziała żona, ale pomyślała coś zupełnie, ale to zupełnie innego.

- Jak sądzisz, co powinienem zrobić? Nieszczęście tych dwojga spędza mi sen z powiek. Co zrobiłby - zabawmy się przez chwilę - któryś z bohaterów twoich romansideł?

- Wiesz, przyszło mi do głowy coś takiego... masz bardzo analityczny umysł, widzisz więcej niż inni, a ja... mam pewne, no wiesz, doświadczenie w tego typu historiach, może napisalibyśmy niewielkie opowiadanie, które dałbyś do przeczytania szefowi, jako na przykład wytwór wyobraźni żony, z prośbą o, powiedzmy, pomoc w wydaniu zbioru takich opowiadań. Spróbujemy to opisać tak, aby nie miał wątpliwości, o co chodzi, i aby poznał prawdę. Jednocześnie zaś ty będziesz się czuł bezpieczny, zdradzając mu tajemnice Biura. Co ty na to?

Meir rozpromieniał się w trakcie przemowy żony coraz bardziej. Na koniec wstał od stołu i objął małżonkę, i ucałował gorąco, dziękując Bogu za szczęście, którym go obdarzył. Nic, ale to nic nie dorówna naiwności mężczyzn, jeśli słyszą to, co bardzo chcą usłyszeć. Wprawdzie później uświadomił sobie, że jeśli takie opowiadanie wpadnie w niepowołane ręce, to i tak będzie miał spore kłopoty, ale świadomość ta nie mogła przytłumić szczęścia. W końcu napisze romans! Prawdziwy. Nie był wszakże aż takim idiotą, aby nie wiedzieć, że żona też miała jakiś plan. Być może chodzi jej o to, aby wreszcie zmusić krnąbrnego męża do zainteresowania się literaturą, która dla niej stanowiła ważną część życia. Gdyby wiedziała, że i on od dawna fascynuje się tymi wymyślonymi, aczkolwiek przecież bliskimi prawdy historiami! A teraz sam napisze taką historię dla kogoś i być może zmieni czyjeś życie.


Karzeł długo rozmawiał z kimś po niemiecku przez telefon. Widząc zdziwione spojrzenie Arbogasta, wyjaśnił:

- Niemiecki jest genialnym językiem, jeśli idzie o przekazanie spraw wymykających się zdrowemu osądowi. Nawet Bułhakow zrobił z Wolanda Niemca. Chyba pamiętasz?

- Pamiętam, że sam nie był pewien - odparł Dawid.

- Był, był. Wątpliwość była tylko chwytem technicznym. Chciał być bardziej efektowny. Diabeł powinien być Niemcem. - Cwi zachmurzył się nie wiadomo dlaczego.

- Dlaczego tak spoważniałeś? - spytał go Dawid, myśląc, że okupacyjne wspomnienia dziecka, karła i Żyda nie mogą być przyjemne.

- Sam nie wiem.

- Jest coś, czego nie wiesz?

- Owszem, nie wiem, co się z tobą dzieje od pewnego czasu.

Dawid zbył pytanie grymasem. Początkowy okres fascynacji karłem minął bezpowrotnie. Coraz częściej widział w Cwim zwykłego wiejskiego filozofa, wcześniej czy później skazanego na śmierć z ręki płatnego - czy aby na pewno? przyjdzie czas, by i o tym z nimi pomówić - zabójcy Mossadu. To nie jest wykluczone, myślał Dawid, że Biuro chce, żebym trzymał się karła, gdyż zamierza przez niego dotrzeć do jakichś ludzi. Karzeł ciągle powtarza, że już niedługo pozna mnie z ludźmi o podobnych zainteresowaniach i abym nikomu o tym nie mówił. Często rozmawia przez telefon z osobami, których nie zna nawet Katia.

Złość na karła spotęgowało jeszcze wydarzenie z pudełkiem zapałek. Dawid Arbogast nie przebacza takich żartów.

Gdyby chociaż wyciągał wnioski ze swoich spostrzeżeń - co, jak wiemy, nie leży w jego naturze - być może szybciej zorientowałby się w dziwnej i strasznej grze, jaką prowadził jego niewysoki nauczyciel. Arbogast nie uwierzyłby pewnie, ale może choć przez chwilę się zastanowił, że Cwi nie do końca identyfikuje się z zadaniem, wyznaczonym przez mocodawców z Mossadu. Że kiedy zorientował się w uzdolnieniach swego ucznia, postanowił nie przejmować się zaleceniami swoich zwierzchników, tylko rozpoczął wdrażanie własnego tajemniczego planu. Można przyjąć, że jak wszystko na świecie, który krążył po orbicie Arbogasta jak wokół słońca, również zamiary karła były absurdalne i niemieszczące się w głowie przeciętnego obserwatora wydarzeń. Ale zadufany i pijany Dawid nie miał prawa odkryć, że Karl już dawno rozpoznał cechy mediumiczne, które zaczął przejawiać agent od początku szkolenia. I że karzeł, szkoląc go na zlecenie, załatwia przy tym jakieś zagadkowe interesy. I że są one znacznie bardziej skomplikowane niż misja, którą Arbogast ma wykonać dla Mossadu. W tym konkretnym przypadku wyrażenie: „bardziej skomplikowane” należy rozumieć jako „jeszcze bardziej niesamowite i nieprawdopodobne”.

Generalnie, rozmyślał dalej Dawid, zaczynam się nudzić. Gdyby przyplątała mi się jeszcze migrena, znienawidziłbym to, co robię. Tu się robi duszno. Czas najwyższy zażądać spotkania z kimś ważniejszym niż Katia, porozmawiać o pieniądzach - może trzymają mnie tu i szkolą coraz bardziej bezsensownie, gdyż nie ufają komuś, kto nie pracuje dla pieniędzy - i o celu akcji. Wszystko wskazuje na to, że nawet Katia zna tylko niewielki wycinek tego, co tu się dzieje. Potem wrócił jeszcze do profesora i pomyślał, że chyba jednak nie chodzi o niego. A może te nowe umiejętności, które mi się przytrafiły, pomogą w wyjaśnieniu tego, co się tu wyrabia. Później myślał o jeszcze wielu sprawach, ale uzupełniana bez przerwy szklanka z drinkiem spowodowała, że rozważania zlały się w głowie w jakiś pijacki bełkot.


Dov odwiedził Anat bez uprzedzenia. Krzątała się, pakując torbę podróżną, i pogwizdywała cicho.

- Cześć, wybierasz się gdzieś? - zapytał, kiedy wskazała mu bez słowa miejsce do siedzenia. Małe krzesełko było na tyle niewygodne, że nie pozostawiało złudzeń, iż wizyta nie powinna trwać zbyt długo.

- Myślałam, że już wiecie - odpowiedziała sarkastycznie.

- Nie gniewaj się, ale do mnie nic nie dotarło.

- Wyjeżdżam na parę tygodni do Grecji. Wiesz, wyspy, faceci, drinki, jakaś żaglówka... No, prawdziwe życie samotnej, w miarę atrakcyjnej i bezrobotnej kobiety, której mąż płaci alimenty. Napijesz się czegoś?

- Mrożonej kawy.

Próba przedarcia się przez chłód Anat nie przyniosła rezultatu. Rozmowa zamierała co chwilę, milczenie doskwierało Dovovi. Anat była uprzejma, ale nie pozostawiała złudzeń co do faktu, że nie zamierza opowiadać o sobie. Wypytywała za to o wspólnych znajomych i o brata, którego nie widziała od miesiąca. Jej zainteresowanie jednak wymuszone było tylko - jak się zdaje, wynikającą z szacunku - chęcią podtrzymania konwersacji, gdyż nie czekając na odpowiedź, pytała dalej, i po chwili prowadziła już monolog, nie panując nad słowami. O Dawida nie spytała ani razu. Dov odniósł wrażenie, że ten człowiek przestał dla niej istnieć, i z takim przekonaniem opuścił mieszkanie Anat, nieco uspokojony.

Po jego wyjściu dokończyła pakowanie i wezwała taksówkę. Agent, który ją obserwował, przypomni sobie później, że była radosna i poruszała się krokiem bez mała tanecznym.

Odprawa na lotnisku przeszła gładko i Anat wyruszyła w podróż do Aten. Uri zarządził obserwację byłej agentki, ta jednak zaraz po wyjściu z lotniska w Atenach zorientowała się, iż jest śledzona. Mają ograniczony budżet - pomyślała, ustaliwszy, że towarzyszy jej raptem jeden ogon, w dodatku bardzo młody. Pewnie ktoś świeżo po kursie, trzeba uważać, mogą mu się przyglądać, oceniając jego możliwości, instruktorzy od inwigilacji. Nie dostrzegła jednak niczego niepokojącego. Za kogo oni mnie mają? Wsiadła do taksówki i kazała się zawieźć do centrum. Nawiązała miłą konwersację z taksówkarzem, który nie ukrywał, że pozostaje pod wrażeniem urody pasażerki. Po chwili, gdy kierowca - upewniany przez Anat, że jego angielski jest perfekcyjny, a ona bardzo lubi Greków - dałby się pokroić za czarnowłosą piękność, zwierzyła mu się, że facet w niebieskim fiacie uno nastawał jeszcze w samolocie na wspólny wieczór i czynił niedwuznaczne propozycje, a teraz najwidoczniej ją śledzi, aby dalej naprzykrzać się swoją obecnością. Podkreśliła, rzecz oczywista, że to nie był Grek, tylko, o zgrozo, Turek. Taksówkarz bardzo się zdenerwował i kiedy Anat poprosiła, żeby nie wysiadał i nie bił po twarzy nieznajomego, wezwał przez radio kilku kolegów, podając swoje namiary i trasę, którą będzie jechać. Tak więc kiedy wjeżdżali na dwupasmową jezdnię, prowadzącą do śródmieścia, do ruchu zaraz za nimi włączyło się po kolei kilka innych taksówek. Na skrzyżowaniu stanęli na czerwonym świetle, a za nimi owe taksówki, kilka niebiorących udziału w tej roszadzie innych samochodów i nieszczęśnik w fiacie uno. Kiedy zmieniło się światło, ze skrzyżowania ruszyła tylko taksówka wioząca Anat. Reszta, nie zważając na przekleństwa i klaksony unieruchomionych kierowców, stała sobie spokojnie. Gem dla Anat, pomyślała Anat. Nie zamierzała zatrzymywać się w hotelu, bardzo szybko by ją odnaleźli. Już wcześniej porozumiała się z przyjaciółką z czasów szkolnych, która mieszkała w Atenach wraz ze swym mężem, greckim Żydem. Nie widziały się lata i przyjaciółka z radością przyjęła zapowiedź odwiedzin. Jeszcze wylewne pożegnanie z sympatycznym taksówkarzem, który nieświadom niczego wziął udział w grze wywiadów, i Anat stanęła na chodniku przed domem Ramy. Po przywitaniu z przyjaciółką, wymawiając się migreną, zamknęła się w przygotowanym dla niej pokoju i rozpoczęła wprowadzanie w życie planu, który układała sobie przez ostatnie tygodnie. Informacje, których udzielił jej Yaniv, okazały się bardzo precyzyjne. Korzystając z książki telefonicznej, ustaliła, że Stefan nie zmienił adresu i numeru telefonu. Przez całe popołudnie studiowała plan miasta, a wieczorem przy kolacji dała się polubić całej rodzinie Ramy. Następnego dnia, jako rasowa turystka, uzbrojona w małą kamerę wideo, ruszyła oglądać miasto; Ramie powiedziała, iż zwykła rozpoczynać wędrówkę po nieznanych sobie miejscach sama i bez planu zwiedzania. Zgodnie ze sztuką postanowiła dokładnie rozpoznać miejsce, w którym zamierzała wykonać plan. Zgodziła się jedynie wziąć od przemiłych gospodarzy samochód, który ułatwi jej poruszanie się po metropolii. Spytała także męża Ramy, czy powinna być uzbrojona i z radością dowiedziała się, że w skrytce w samochodzie znajdzie dziewięciomilimetrowego röhma, ciężki gazowy rewolwer z dwucalową lufą. Obiecała nie wyciągać go bez potrzeby, tłumacząc chęć posiadania broni izraelskimi przyzwyczajeniami. Rama upewniła męża, iż Anat, z którą odbywała służbę wojskową, jest świetnym strzelcem, a ponadto zrównoważonym człowiekiem, i z jej strony na pewno nie grożą im kłopoty z tytułu używania broni przez osobę do tego nieuprawnioną. Upewniwszy się, że nie ma ogona, Anat ruszyła w stronę placu Omonia, uprzedzając gospodarzy, że wróci nad ranem.

- Chciałabym poznać jakiegoś miłego Greka, rozumiesz? - Puściła oko w kierunku Ramy, a ta zachichotała, można by rzec, porozumiewawczo.

Minąwszy kilka przecznic, zatrzymała się przy małym biurze i wynajęła telefon komórkowy. Następnie zaparkowała samochód niedaleko mieszkania Stefana, wsunęła rewolwer za pasek z tyłu i nakrywszy go celowo wziętą na tę okazję szeroką i długą marynarką, spacerkiem ruszyła w stronę domu Zagłoby, filmując wszystko, co znajdowało się w okolicy. Zamierzała przechadzać się tu jakiś czas, może nawet parę wieczorów z rzędu, aby dobrze przyjrzeć się Stefanowi i jego zwyczajom, ale szybko zorientowała się, że dom jest obserwowany. Na pewno nie byli to ludzie Mossadu, gdyż zachowywali się bardzo wyzywająco. Widocznie miejscowa policja, ujawniając swą obecność, po prostu stara się uprzykrzyć życie handlarzowi bronią. Albo działa tylko na pokaz, w końcu detaliczne transakcje, jakie Stefan przeprowadza z tureckimi Kurdami, nie są tak bardzo niemiłe rządowi w Atenach. Anat usiadła więc na skwerze naprzeciwko domu, za plecami gliniarza, i zapaliła papierosa, zastanawiając się, jak dalece musi zmienić swój plan. Tymczasem skierowała kamerę na dom, gdyż obserwujący go policjant wstał ze swojej ławki, przeciągnął się i ruszył za parą mężczyzn, która właśnie wyszła z bramy. W zbliżeniu Anat widziała, jak tęgi mężczyzna pomachał przyjaźnie ręką w stronę policjanta i objąwszy swojego towarzysza, ruszył raźno chodnikiem.

- Witaj, Stefanie - powiedziała półgłosem do obrazka na wyświetlaczu kamery. - Wprawdzie twój homoseksualizm nie ułatwia mi zadania, ale i tak musimy się poznać. Swoją drogą szybko się pocieszyłeś po śmierci kochanka. Ale cóż, my, kobiety, już tak mamy. Do zobaczenia, kochana.

Anat niewiele się myliła, ganiać w myślach Stefana za szybkie pocieszenie. Nie wynikało to chyba jednak z kobiecej natury Zagłoby. Po prostu jako człowiek żądny uciech życia i ulotnych radości tego świata, Stefan po śmierci Aristosa i tajemniczej wizycie dwóch oprawców dochodził do siebie zbyt długo, aby kiedy pojawił się w jego życiu następny młody i najwyraźniej zachwycony jego pieniędzmi kochanek, zdołał go odtrącić i wrócić do pustelniczego trybu życia, które wiódł trzy, albo może i cztery tygodnie po tragedii. Zresztą nowego przyjaciela również nazywał Aristos i po pewnej namiętnej nocy, płacząc histerycznie, opowiedział kochankowi o poprzednim romansie, czym zresztą rozczulił i przywiązał do siebie gówniarza, a także ukoił w znacznym stopniu wyrzuty sumienia, malejące i tak z dnia na dzień wraz ze zmniejszaniem się opuchlizny.

Tego wieczora panowie bawili się szampańsko. W klubie, w którym bywał Stefan, pokusili się nawet o tańce z kobietami. Pili dużo i pieścili się nawzajem pod stołem. Próbowali się nawet całować, ale właściciel klubu, z szacunkiem dla stałego klienta i znajomego, niemniej stanowczo, ze względu na szacunek dla innych gości, poprosił, aby przestali. Partner Stefana zareagował gniewnie, pytając, czy jeśli mężczyzna całuje tu kobietę, to także mu nie pozwalają? Właściciel spojrzał na „Aristosa” jak na idiotę i zwrócił się spokojnie do Stefana, żeby wyjaśnił koledze różnicę, po czym odszedł do baru. Podesłał im jednak do stolika butelkę darmowego szampana, która szybko uspokoiła zapalczywość młodziana. Stefan nie skomentował całego zajścia, bardzo zajmował go bowiem rozporek przyjaciela, w którym od pewnego czasu trzymał dłoń. Dość szybko, jak na pijackie możliwości Stefana, para udała się do jego apartamentu. Stefan był tak napalony, że wbrew swojemu zwyczajowi nie poszli pieszo, tylko wzięli taksówkę spod klubu. Dziękował Bogu za nowego Aristosa, za życie, czasem podłe, ale przecież najczęściej piękne.

Anat leżała naga w nieznanej sobie pościeli, ubrana jedynie w skorpiona, i rozgrywała mecz tenisa, kiedy usłyszała otwierane drzwi wejściowe i głosy rozbawionego towarzystwa. Po chwili dwie osoby pojawiły się w pokoju, w którym leżała, i nie zapalając światła, opadły na łóżko tuż obok niej, sapiąc niemiłosiernie. Wściekła, zapaliła światło i oburzona spojrzała na dwóch mężczyzn, ściągających z siebie - nerwowo i szybko - ubrania.

- Stefan! - wrzasnęła po angielsku. - Stefan, co ty robisz, kto to jest, Stefan, co ty mu...?

Zrzuciła kołdrę, zerwała się i podbiegła do okna, przysłaniając się - niezbyt dokładnie zresztą - zasłoną i stamtąd spoglądała na dwóch mężczyzn, trzymających się jeszcze w uścisku, wzrokiem strasznym, rozdygotana i napięta. Stefan rozumiał niewiele i można to było dostrzec w rozbieganych oczach, lustrujących na przemian wnętrze pokoju, sufit, ściany, łóżko, kobietę i znowu sufit. „Aristos” za to, kiedy minął pierwszy momencie osłupienia, pojął okropną prawdę i szarpnął nim nieopanowany gniew. Spojrzał z nienawiścią na Stefana, na te wstrętne, ohydne sto pięćdziesiąt kilo kłamliwego mięsa, nadal leżące na nim, i zaczął gwałtownie odpychać rękami i nogami wór tłuszczu, krzycząc coś po grecku. Udało mu się w końcu zepchnąć Stefana z siebie tak skutecznie, iż ten spadł z łóżka, robiąc przy tym niemało hałasu. Sam wstał gwałtownie i nie starając się nawet ominąć leżącego partnera, przebiegł po nim, splunął po drodze na jego kark i opuścił mieszkanie, niegrzecznie trzaskając drzwiami i nie przestając krzyczeć.

Anat natychmiast znalazła się nad Stefanem, stając nad nim okrakiem i mierząc w jego głowę z dwóch rewolwerów jednocześnie. Drugi znalazła wcześniej w szafce nocnej obok łóżka - smith & wesson z sześciocalową lufą wyglądał przy jej gazowej zabawce jak armata. Prawdę powiedziawszy, Anat oddałaby kilka takich haubic za swoją ukochaną berettę, odebraną jej wraz z pracą. Nie wiadomo, czy to widok broni, czy stojącej nad nim w rozkroku nagiej kobiety spowodował, że Stefan zamknął oczy. Głos, który wydał z siebie, był jednak bardzo spokojny.

- Nie rozumiem po grecku - odpowiedziała równie spokojnie Anat.

- Kim jesteś? - powtórzył po angielsku Stefan i otworzył oczy, i natychmiast je zamknął.

- To bez znaczenia. Wstań i usiądź w tamtym fotelu. I niech cię nie zmyli mój strój. Posługuję się bronią na tyle sprawnie...

- Dobrze, już dobrze... Mówisz za szybko, słabo znam angielski. - Stefan, sapiąc, gramolił się na łóżko. Był bardzo swobodny, jeśli tak można powiedzieć o człowieku, któremu każdy wysiłek fizyczny sprawiał tyle trudu. Usiadł we wskazanym miejscu, wciąż starając się nie patrzeć na Anat.

- Ubierz się - poprosił.

- Czyżby widok nagiej kobiety aż tak cię mierził?

- Nie o to chodzi... Ostatnio ludzie przychodzą do mnie o takich porach i z bronią w interesach... a ja nie potrafię być aż tak rozluźniony, kiedy rozmawiam o interesach.

- Miałeś jakieś przykre przygody ostatnimi czasy? - zapytała z udawaną troską Anat, wkładając spódnicę i bluzkę. Nie spuszczała przy tym oczu ze Stefana. Prawdę powiedziawszy jednak, lekceważyła go tak samo, jak on ją.

- Same przykre przygody - odparł Stefan i w końcu przyjrzał się kobiecie uważnie. - Skoro ty nie chcesz mi powiedzieć, kim jesteś, to może zadzwonimy po policję i im opowiesz swoją historię?

- Proszę bardzo - Anat niedbale wskazała rewolwerem telefon - tylko że ty już tej historii nie usłyszysz, bo zanim przyjadą, będziesz trupem.

- Wówczas nie na wiele ci się przydam, a przecież nie przyszłaś mnie tu zabić...

- Skąd ta pewność?

- Nie wypłoszyłabyś świadka, który cię widział...

- Tego, który opowie co widział i uprawdopodobni motywy samobójstwa, które upozoruję? Jeśli nie zrobisz tego, czego od ciebie chcę, ostatnią noc w swoim życiu, o ironio, spędzisz w towarzystwie kobiety, czyli rozwalę ci łeb i będę twoim przedśmiertnym wspomnieniem. Jeśli się zgodzisz, obiecuję, że nowemu „Aristosowi” nie przytrafi się to, co poprzedniemu.

Anat nie wierzyła, aby życie każdego partnera miało dla Stefana tak istotne znaczenie. Chciała mu jedynie uprzytomnić, że jego tajemnice są jej znane i być może przybywa tu w imieniu ludzi, których Stefan zapewne świetnie pamięta. Cel został osiągnięty. Stefan przyglądał się jej długo i w swoim mniemaniu przenikliwie, czując w oku, nadal obolałym po ostatniej nocnej wizycie, nieprzyjemne pulsowanie. Szczerze musiał się przed sobą przyznać, że życie ostatnio komplikuje się ponad miarę. Grecy zagięli na niego parol, jacyś ludzie bez przerwy grożą mu śmiercią albo mordują jego kochanków. Czas byłby już chyba z tą odrobiną pieniędzy wrócić do ojczyzny i zainwestować w jakiś legalny interes. Aaa, do dupy to wszystko! Co ona robi? Nalewa sobie drinka! To ci dopiero! Jeszcze się tu schleje i zacznie strzelać albo co gorsza zaśnie. Boże, śniło ci się coś nieprzyjemnego, gdy tworzyłeś kobietę?

- Dobra, czego chcesz? - zapytał, próbując nadać swemu głosowi ton jak najbardziej oficjalny.

- Paszportu.

Stefan patrzał na Anat osłupiały.

- Popierdoliło was wszystkich?! Ja handluję bronią, a nie fałszywymi dokumentami. Chcesz sowiecki T 80, rocznik 1989, z historycznym napisem po niemiecku „Ruscy precz do domu!”? Proszę. Za trzy miesiące w każdym miejscu na ziemi wraz z dokumentacją techniczną. Płatność pół na pół. Ale...

- Chcę prawdziwego paszportu, meksykańskiego, z moim zdjęciem. - Anat popijała brandy i krzywiła się przy każdym łyku.

Stefan odnosił wrażenie, że kobieta naprzeciwko jest niespełna rozumu. Uśmiechała się do drinka i krzywiła, jakby jadła cytrynę. Ale jakoś się tu dostała, uzbrojona, i wydaje się, gotowa na wszystko. Niech tam, uprzedzi ją tylko, że jak przyjdą dowiedzieć się o nazwisko z tego paszportu, wysypie ją tak samo jak Arbogasta, przeklęte niech będzie jego imię.

- Może ty się, Stefan, boisz, że znowu ktoś przyjdzie dowiedzieć się, jakie nazwisko figuruje w paszporcie?

- Jeśli znasz Arbogasta, przekaż mu, że to nie ja...

- Jeśli się boisz - Anat kontynuowała śpiewnie i sennie, jakby do siebie - to masz się czego bać. Albowiem, jeśli ja nie dostanę paszportu, to oni przyjdą zapytać, czemu Cieniowi dałeś, a mnie nie...

- Co za cień? O co chodzi... chyba cię niedokładnie rozumiem.

- Nieważne, Cień jak Cień. Kiedy mi dostarczysz paszport?

- Za Meksyk pięć tysięcy dolarów...

- Nie mam. Mam pięćset.

- Za pięćset mogę ci dostarczyć czeski albo polski...

- Nie mam pięciuset na paszport, tyle mam na życie.

Anat uśmiechała się niewinnie do szklaneczki brandy i nie miała już ochoty słuchać Stefana. Najchętniej poszłaby się gdzieś napić, potańczyć, zapomnieć. A musi tu siedzieć z tym obrzydliwym typem i targować się o cenę paszportu, który pomoże jej opuścić Grecję bez niepokojenia facetów z Instytutu.

- Wiesz co, dam ci dwadzieścia dolarów i nie zabiję cię, dobra?! - wrzasnęła. - Daję ci piętnaście sekund na wymyślenie, jak zdobyć dla mnie paszport w ciągu dwóch dni za darmo! Jeśli po tym czasie...

Stefan nie czekał, aż wariatka dokończy.

- Będziesz go miała za trzy dni, w czwartek. Zgoda?

- Nie wierzę w twoje intencje, ale przyjmuję termin. Wzięłabym coś w zastaw... - Jej wzrok przykuł wielki złoty sygnet na małym palcu lewej dłoni mężczyzny. Wstała i przyłożyła lufę smith & wessona do głowy Stefana.

- Zdejmij sygnet.

- Co?

- Zdejmij to! - Ujęła palec Stefana, odbezpieczając jednocześnie rewolwer. Teraz lekkie naciśnięcie spustu przerwałoby marny żywot grubasa. Ten bez wahania zaczął zsuwać pierścień z tłustego palca. Kiedy wreszcie się udało, Anat wzięła kawał złota, zważyła w ręce i, ku zaskoczeniu Stefana, wrzuciła do drinka. Następnie włożyła palec Stefana między swoje szczupłe palce, wskazujący i serdeczny. Gdyby Zagłoba był heteroseksualistą, gest ten musiałby mu nasunąć skojarzenia erotyczne. Ale był jedynie biednym, maltretowanym pedałem i zanim pomyślał cokolwiek, piekielny ból wstrząsnął jego ręką, a do uszu dobiegł chrzęst łamanej kości. Stefan zawył, próbując gwałtownie wstać. Zdecydowane uderzenie kolbą w nos, nieprzyjemny chrzęst gruchotanej kości nosowej. Gdy podnosił się, czując przeszywający ból, promieniujący w głąb czaszki, Anat stała już przy drzwiach.

- Wpadnę w czwartek, nie pomyl się, Stefan, pa, kochana! - rzuciła jeszcze na pożegnanie i zniknęła, błogosławiąc doświadczenie z płcią tak kompletnie przeciwną, jaką dla stuprocentowej obłąkanej kobiety musi być kilkudziesięcioprocentowy, mocno stojący na ziemi homoseksualista.


Tel Awiw, następnego dnia rano


- A jeśli premier się nie zgodzi?

Dyrektor Mossadu zadał to pytanie chyba po raz piąty w ciągu ostatniej godziny. W surowym, jak wszystko w kwaterze Instytutu, wnętrzu siedzieli oprócz niego Uri, szef bezpieczeństwa Amos Ber, szef tajnej łączności Chaim Lodi, utrzymujący kontakty z innymi agencjami wywiadowczymi i policjami wielu krajów, Icchak „Icyk” Finkelberg, dowódca wydziału, któremu podlegał Kidon, oraz Dov, który nie odezwał się jeszcze tego ranka. Za plecami dyrektora usadowił się młody, niespełna dwudziestoletni asystent, notujący coś od czasu do czasu na luźnych kartkach. Starzec, jak nazywali Dyrektora podwładni, nie uzyskał odpowiedzi, sekretarka bowiem właśnie wniosła nową porcję kawy, przebijając się od drzwi poprzez siwy dym papierosów, wypełniający gabinet.

- Więc? - Tym razem pytanie skierowane zostało bezpośrednio do Uriego.

- Jeszcze raz powtarzam, likwidacja sprzątaczki i jej syna jest niezbędna. Już tylko oni, jeśli udało się zamknąć pyski tym z lotniska, mogą potwierdzić fizyczną obecność Cienia w Atenach.

- Nie zabijamy niewinnych... - próbował wtrącić się Dov.

- Przestań pieprzyć, Dov. - Icyk machnął ręką.

- Moim zdaniem likwidacja świadków jest niezbędna - powiedział twardo Amos. - Nie mogę gwarantować pełnego sukcesu, jeśli oni pozostaną przy życiu.

Dov spojrzał ostro na Amosa.

- Ta kobieta nic nie zawiniła...

- Znalazła się w niewłaściwym miejscu w złym czasie.

- Równie dobrze powinniśmy... Nie, to jest absurdalne, panowie, to się nie trzyma kupy, gliniarze z lotniska pójdą pierwsi pod nóż w razie śledztwa, a do tej kobiety nawet nikt nie dotrze, zresztą była tak spanikowana...

- Policją grecką się nie martw. Kiedy dostaną zabójcę swojego gliniarza, z radością umorzą śledztwo - przerwał Chaim. - Znajdą faceta z częścią skradzionych w Egipcie fantów, z angielskim paszportem Cienia i będą szczęśliwi. Tropem egipskim dotrą do nas, my potwierdzimy alibi podejrzanego i zalejemy ich, oczywiście nieformalnie, żeby pomóc i ominąć biurokratów, dowodami na to, że dokumenty mu skradziono, a on sam nie opuszczał Izraela.

- A co z tym drugim zabójstwem? - spytał dyrektor.

- Skierujemy podejrzenie na tego, no, Stefana - kontynuował Chaim. - Niech myślą, że facet, widząc zdjęcie w telewizji, wymyślił całą historię z kumplem z dzieciństwa. Znajdziemy jakiś motyw, czemu chciał się pozbyć kochanka. Dlatego ta kobieta musi zginąć.

- Ale Grecy na pewno skontaktowali się z Polakami. - Dov czuł, że nie przekona władców imperium, i chwytał się każdej szansy.

- Owszem, zrobili to zaraz po zabójstwie. Polacy natychmiast dostali od nas sygnał, że facet leży w szpitalu na odwyku, a poza tym jest wzorowym obywatelem. Oczywiście, większość informacji otrzymali nieoficjalnie. Nie pytajcie mnie, dlaczego traktują fikcyjne, poufne sygnały tak poważnie. Zresztą odwołali już list gończy za Cieniem. Mają nowy trop w sprawie tego zabójstwa w Polsce. Polityczny... przydatny, akceptowalny dla elit i tak dalej. Mężczyźni jak na komendę zaśmiali się. Jedynie Dov pozostał nieporuszony.

- A ci Cyganie, o których mówił Cień w zeznaniach? - zapytał. - No i pamiętajcie, że zgodnie z tym, co nakazał Stefanowi Cień, sprzątaczki i małego nie było w domu, kiedy... Tak opowiedział Stefan policji.

- Niby tak, ale nie możemy ryzykować. Kiedy zrzucimy winę na niego, może się złamać i wskazać ich jako świadków - odpowiedział Uri. - A jeśli chodzi o Cyganów... Spłonęli w pożarze jakiś czas temu. To był potworny wieczór. Zapaliły się całe slumsy. Tego olbrzyma przydusił strop, kiedy usiłował wynieść z domu obłożnie chorą córkę. A wszystko przez jakiś głupi niedopałek.

Dov przełknął ślinę.

- Domyślam się, że grupa Alefa była wtedy w Atenach?

Icyk zbył pytanie milczeniem, zamiast niego odezwał się dyrektor:

- Co będzie, jeśli premier się nie zgodzi?


Ateny, dwa dni później


Dzień po rozmowie w gabinecie Starca Dov otrzymał informację, że Anat „zgubiła się w Atenach”. Nie wiedział wprawdzie, czy otrzymali zgodę na powtórną akcję na terenie Grecji, ale wszystko wskazywało na to, że oddział pod dowództwem Alefa znowu szykuje się do wyjazdu. Gnany jakimś niewyjaśnialnym wewnętrznym smutkiem Dov uparł się, aby osobiście pojechać do Aten. Nie podobało mu się to wszystko. „Nawet kiedy rozwalamy terrorystów, staramy się oszczędzać rodziny; co się stało z tymi facetami?”. W mieszkanku na przedmieściach, w którym przygotowano mu bezpieczne lokum, spotkał się z rezydującym w Atenach katsą. Był to ten sam mężczyzna, którego głos Stefan miał wątpliwą przyjemność poznać pewnej gorącej nocy.

- Przepraszam, że cię tu ciągnąłem, Arik - zaczął Dov. - Wiem, że to niezbyt zgodne z procedurą...

- I niezbyt bezpieczne... ale niech tam, jestem czysty. - Arik uśmiechnął się. Bardzo lubił Dova, czy też, jak nazywali go czasem w większym gronie, Dziadka.

Arik zaczął służbę w okresie interwencji w Libanie, w czasach, kiedy gwiazda Dova jeszcze nie przygasała. Zaczynał zresztą pod rozkazami Dziadka, który już wtedy należał do najbardziej doświadczonych oficerów, i bardzo wiele się od niego nauczył. W Instytucie opowiadano sobie historię, wedle której Arik zawdzięczał życie starszemu koledze. Podobno gdzieś w Bejrucie, kiedy falangiści próbowali grać na dwie strony, robiąc dobrą minę do Izraelczyków i równocześnie dogadując się z Syryjczykami, chrześcijańscy milicjanci w geście dobrej woli postanowili sprzedać kilku młodych oficerów Mossadu syryjskiej służbie bezpieczeństwa. Chcieli zamanifestować w ten sposób lojalność wobec króla Syrii. Arik, wówczas świeżo po kursie w akademii Instytutu, wylądował w Libanie, aby na wypadek przegranej w rozgrywce o libański rząd dusz werbować informatorów, mogących w przyszłości oddać nieocenione przysługi. Kiedy operacja, nazywana w Izraelu „Pokój dla Galilei” (przygotowana zresztą przez imiennika Arika, ówczesnego ministra obrony, Szarona), stała się synonimem porażki, a w Libanie Syria i Iran rozpoczęły akcję poparcia dla działających na tych terenach rodzimych fundamentalistycznych bojówek, agenci tacy jak Arik mieli za zadanie wniknąć jak najgłębiej w szeregi terrorystów. Struktura tworzącego się Hezbollahu praktycznie wykluczała wówczas jednak jakąkolwiek infiltrację. Arik szybko został zdekonspirowany i w jednej chwili z greckiego biznesmena o proarabskich sympatiach, za którego się podawał, stał się ściganym zwierzęciem. Poszukiwali go zarówno Syryjczycy, jak i Amal, a także terroryści z doliny Bekaa. Wówczas to, rzecz do tej pory głęboko ukryta przed oczami postronnych w archiwach Mossadu, Dov w towarzystwie żołnierzy z doborowej Sajeret Matkal - najlepszej z najlepszych spośród jednostek izraelskich sił szybkiego reagowania - i dwóch agentów Amanu, wywiadu wojskowego, którzy nie raz przekraczali pod osłoną nocy granicę libańską, dokonał samobójczego rajdu na wioskę niedaleko strefy bezpieczeństwa, w której ukrywał się wedle najlepszych informacji Arik. Odnaleźli go i przerzucili do Izraela, nie unikając wymiany ognia z norweskimi żołnierzami sił pokojowych, stacjonującymi w strefie bezpieczeństwa. Raniąc kilku Norwegów, ratownicy nie pozostawili po sobie żadnych śladów. Kule do kałasznikowów, które wydobyto z ciał żołnierzy, jednoznacznie wskazywały na atak któregoś z palestyńskich ugrupowań. Podobnie zwłoki, porzucone przez Izraelczyków niedaleko miejsca starcia, okazały się ciałem znanego w okolicy dowódcy jednej z palestyńskich band.

Nikt w Mossadzie nie wiedział, kto przygotował akcję, mało tego, nikt nie był pewny, czy ona w ogóle się odbyła. Tu i ówdzie powtarzano kryptonim „Adonis”. Tak jakby było coś zabawnego w fakcie, że dziki rozszarpały antycznego bohatera właśnie niedaleko miejsca akcji. Dov, który nigdy nie otrzymał oficjalnej zgody na tę operację, mógł się tylko cieszyć, że wszystko poszło zgodnie z planem. Obaj zainteresowani zbywali pytania kolegów na temat powrotu dawno opłakanego towarzysza nic niemówiącymi uśmiechami. Ale Arik wiedział, jak było, i od tego czasu Dov stał się dla niego symbolem bohatera. Dlatego teraz, kiedy ponownie informował ambasadora o wizycie „kilku przyjaciół z Instytutu”, co było zwyczajem podczas przeprowadzania akcji na terenie obcego kraju, zataił przed nim, na prośbę przyjaciela, obecność Dziadka.

Dov pokazał Arikowi zdjęcie.

- To, zdaje się, Anat. Pracowałem z nią jakiś czas temu. Po to przyjechałeś?

- Między innymi. Jakiś gówniarz po kursie zgubił ją po przylocie do Aten.

- A, tak. Wysyłałem raport na ten temat. Nie było jednak polecenia, żeby szukać... Nie zdziwiłem się, w końcu jeśli chodzi o skoczków - w gwarze oznaczało to agentów przerzucanych tam, gdzie właśnie wymagała tego sytuacja - zdarzały się zniknięcia bez wszczynania alarmu.

- Anat nie wykonuje żadnego zadania. Nie pracuje już w Instytucie.

- Co ty powiesz? Przyjechała na wakacje?

- Tego właśnie nie jestem pewien. Uri wykazuje w tej sprawie pewną, rzekłbym, lekkomyślność. Przysyła kidonów, żeby wykończyli jakiegoś chłopca i jego matkę, oboje Bogu ducha winni, a nie dziwi go, że rozpływa nam się w powietrzu postać od początku związana z operacją, i to w sposób mocno dwuznaczny. Uri streścił pokrótce rolę Anat w operacji Cień i jej zachowanie po odsunięciu od sprawy. Próbował przekonać Arika, że na sercu leży mu głównie dobro przedsięwzięcia.

- Dov, jestem przekonany, że boisz się o tę dziewczynę. Z tego co widzę, w tej sprawie aż roi się od niebezpiecznych gości spod znaku Alefa, czyszczących zaplecze. Sprawa sprawą, a... Sprawa sobie poradzi, ale jeśli ta mała wejdzie komuś w drogę, to drzwi mogą zatrzasnąć się na jej pięknych paluszkach. Prawda? Chcesz tego uniknąć? Nie znasz jej zamiarów, ale znasz ją i obawiasz się, że dalej będzie się kręcić w okolicy, a to stało się teraz bardzo niezdrowe, czy tak?

- Z grubsza. - Dov gratulował sobie w duchu wyszkolenia przenikliwego agenta.

- Co mogę wobec tego dla ciebie zrobić?

- Odnaleźć ją. I może na razie gdzieś ukryć, na chwilę, aż bestie zrobią swoje. Potem niech sobie szuka swojego Cienia. Później go już nie znajdzie. Muszę ci jeszcze powiedzieć, że ona jest chyba trochę... tego, niezrównoważona. Śmierć Ady załamała ją kompletnie... i jeszcze ten Polak. Nie uniosła.

- To znaczy, że albo się szybko odkryje...

- ...albo pozostanie diabelnie przebiegła - dokończył Dov.

- Czy ona myśli, że wysyłacie tego jej Cienia do Grecji?

- Nie sądzę.

- To dlaczego, zakładając, że dalej węszy, przyjechała tutaj?

- Tego nie wiem. Jedynym punktem zaczepienia może być Stefan... ten, którego poznałeś.

- Sugerujesz, żeby go znowu odwiedzić?

- Może nie teraz. Tam przez chwilę będzie gorąco. Zresztą będziesz w tym brał udział. Trzeba go wrobić w morderstwo kochanka, Aristosa. Ale to już kanałami oficjalnymi. Na razie, jeśli mogę cię prosić, znajdź Anat i niech ona na chwilę zniknie.

- Zrobię, co w mojej mocy.

- Dzięki, nie musisz pisać raportu o tej rozmowie.

Arik pokiwał głową.

- Nienawidzę pisania raportów.

Panowie uścisnęli sobie dłonie i Arik opuścił mieszkanie.


Kraków, parę tygodni wstecz i teraz


Yaniv dotarł do Krakowa przez Berlin. W pociągu ze stolicy Niemiec jechał w przedziale z Güntherem Strzodą, przewodniczącym komisji konstytucyjnej Bundestagu. Pierwszą myślą Yaniva, kiedy minęli Wrocław i zostali w przedziale sami, było zwerbowanie polityka. Pośmiał się z tej koncepcji w duchu, ale zaraz potem pomyślał, że należy poznać bliżej pana o niewymawialnym nazwisku. Przez cały okres szkolenia wtłaczano mu do głowy, że nie ma nieważnych kontaktów i nieważnych zdań wypowiedzianych przez ludzi, z którymi się spotyka. Zresztą, gdyby Mossad chciał przyjrzeć się bliżej takiemu człowiekowi, nikt nie stworzyłby bardziej dogodnej sytuacji. Niemiec był rozmowny, by nie rzec: wylewny. Znudziła mu się widać samotna podróż i urywane zdania wymieniane z wciąż za wcześnie wysiadającymi ludźmi. Yaniv, znalazłszy się po raz pierwszy w takiej sytuacji, zastanawiał się, jak wiele postaci z potężnej kartoteki Mossadu trafiło do niej właśnie po takich rozmowach. Panowie gwarzyli o wszystkim po trosze. Yaniv, którego od tej pory, dla zachowania procedury, będziemy nazywać Hey, opowiedział niemieckiemu politykowi o swojej pracy w ochotniczym korpusie anglojęzycznych nauczycieli, opłacanych przez rząd amerykański, którzy podróżują po całym świecie, niosąc tlący się kaganek nauki. Günther nigdy nie słyszał o podobnej inicjatywie, ale rozwiódł się nad nią z właściwym prawnikom teoretycznym znawstwem zagadnień. Nazwał pracę Heya i jemu podobnych misją cywilizacyjną i jeszcze jakoś, ale agent nie bardzo zrozumiał określenie, mimo że z aprobatą kiwał głową. Chwilę później rozważali pochodzenie nazwiska Niemca. Parlamentarzysta dobitnie podkreślał swoje śląskie korzenie. Hey, nie bardzo rozumiejąc różnicę, szybko zaklasyfikował Strzodę jako separatystę. Cóż, tego typu uproszczone podziały wyjątkowo trafiały do przekonania człowieka wychowanego na Bliskim Wschodzie. Wprawdzie Niemiec potraktował jak dobry żart pytanie o organizacje paramilitarne na Śląsku, mające wspierać autonomiczne aspiracje tubylców, ale zaraz spoważniał i dodał, że organizacje ziomkowskie w Niemczech próbują nadać całej sytuacji wymiar zbliżony do tego, który interesował Heya, ale nie tędy droga. Niestety, jak na znajomość pokręconej historii regionu, którą dysponował Kanadyjczyk, Niemiec niezbyt jasno wyraził się, którędy wobec tego. Hey, powołując się na wojnę w byłej Jugosławii, zasugerował, że Europa jako nośnik kultury i pięknych tradycji zbankrutowała już do szczętu, więc kto wie? Może i tutaj? Strzoda z gniewem odrzucił podobne sugestie. Niemcy i Polacy to narody cywilizowane, powiedział, i spytał, czy Hey zna miejsce po polsku zwane Oświęcim? Hey znał historię tego miejsca aż za dobrze. Dla niego Polska to był cmentarz. Cała Polska. Nie dotknął jednak tego tematu, pytając tylko, co to ma do rzeczy. Zdaniem Strzody, cień tego miejsca i jego pamięć na zawsze będzie trwać nad historią obu narodów i powstrzymywać jak wędzidło wszelkie próby siłowego rozwiązywania problemów. A Izraelczyk pomyślał, że facet jest niespełna rozumu.

Oświęcim jako symbol gęstego dymu z pieców, czarnego jak ubrania jego narodu, miałby się stać znakiem pojednania? Czy ludzie w chłodniejszym klimacie są aż tak różni od tych z pustyń? Przecież to było tak niedawno. Zabija się za zbrodnie znacznie starsze niż te z okresu wielkiej wojny. I znacznie łagodniejsze. Co oprawcy i bierni świadkowie chcą zrobić z tego miejsca? Argument za pokojem? No tak, pomijając NAS, co jest o tyle łatwiejsze, że NAS nie ma, to się może udać. W końcu Europa z łatwością wybaczyła Amerykanom Hiroszimę, a z wydarzeń na szlaku Ho Szi Mina zrobiła sobie awanturniczy serial przygodowy. Ale to się może zmienić, zgniła Europo, między innymi po to tu przyjechałem. Bądźcie spokojni, będziecie łatwiejsi do pokonania.

I Yaniv uśmiechnął się do swoich myśli i do Strzody. Rozmawiali dalej, tym razem o polskich kobietach i o NATO. Rozstając się na peronie Dworca Głównego w Krakowie, serdecznie uścisnęli sobie dłonie, a Niemiec wręczył Kanadyjczykowi swój berliński numer telefonu i odszedł w towarzystwie jakichś panów w eleganckich garniturach, którzy na niego czekali.

Yossi, którego z tych samych powodów, co wspomniane wyżej, będziemy nazywać teraz Elliotem, przyleciał do Warszawy z Londynu. Uprzedzony, aby nie brać taksówki z lotniska, dotarł małym autobusem do dworca Warszawa Centralna. Tutaj kupił bilet na ekspres do Krakowa i w przedziale zawzięcie wertował notatki. Zaczepiony przez młodą kobietę, wdał się z nią w rozmowę. Nie przyświecały mu jednak żadne względy ideologiczne czy zawodowe. Po prostu dziewczyna była bardzo atrakcyjną blondynką. Chyba naturalną. Wprawdzie jej angielski pozostawiał wiele do życzenia, ale Elliot uznał, że mogą uprawiać miłość francuską. W każdym razie, zanim dojechali do Krakowa, doktorant z Oksfordu, przybywający na półroczne stypendium do Krakowa („zajmuję się komercjalizacją życia w krajach byłego bloku sowieckiego”), miał już numer telefonu czarującej blondynki („jestem asystentką dyrektora w firmie farmaceutycznej”), i wstępnie byli umówieni na prywatne lekcje angielskiego („ja ją angielskiego, a ona mnie po francusku”).

Kiedy Elliot wychodził z pociągu, w tunelu, do którego za moment wejdzie, przebudziło się dwóch bezdomnych. Obydwaj nie ukończyli jeszcze czterdziestu lat, ale wyglądali na znacznie starszych, co można łatwo wytłumaczyć sposobem życia, jaki wybrali. Obydwaj spali pod takimi samymi jasnozielonymi kocykami, które co rano chowali do jednej, zniszczonej - była już zniszczona, kiedy ją znaleźli - sportowej torby. Nawet niezbyt uważnemu obserwatorowi mogło przyjść do głowy, że mężczyźni są braćmi. Błogosławiąc nowy, ciepły i jasny tunel, miejsce witające codziennie setki i więcej podróżnych, miejsce, w którym nie sposób poczuć się samotnym, bracia, budząc się, uśmiechnęli się do siebie i przywitali jak zawsze serdecznie. Kiedy Elliot już schodził po schodach, jeden z mężczyzn zwrócił się do drugiego, sprzątając gazety, które jak zawsze były łóżkiem:

- Masz coś do czytania?

- A mam. - Głos kolegi był chropowaty jak dźwięk kosiarki ścinającej trawę.

- A co?

- A to. - W kierunku pytającego poleciała niebieska książka.

- Księga Psalmów. To fajnie. Mogę poczytać?

- Jasne, ja już znam na pamięć.

- Całą?

- Całą.

- Nie wierzę. - Otworzył książeczkę na chybił trafił. - Powiedz psalm siedemdziesiąty dziewiąty.

Mężczyzna odchrząknął i fałszując niemiłosiernie, zaśpiewał głośno, tak że oczekujący na pociągi podróżni oraz sprzedające napoje i kanapki kobiety jak jeden mąż skierowali głowy w ich stronę.

- „Na głowie kwietny ma wianek, w ręku zielony badylek, a przed nią bieży baranek, a nad nią lata wężylek...”.

- Jaki wężylek, bucu? Popierdoliło cię? Jaki wężylek? Jeśli już, to wężyl!

- Wężyl się nie rymuje - odpowiedział chropowatym głosem mężczyzna.

Elliot, schodząc po schodach, obserwował całą scenę, podobnie jak reszta przechodniów. Tak się złożyło, choć Elliot nie mógł wiedzieć o tej zadziwiającej paraleli, że właśnie w duchu mówił psalm siedemdziesiąty dziewiąty. Słowa, które powtarzał od lat, wykonując niebezpieczne misje. Ostatnie słowa po hebrajsku, na jakie sobie pozwalał, zanim na czas konieczny do wykonania zadania całkowicie wcielał się w wymyśloną postać. Prywatny talizman szczęścia. „O Boże! Wtargnęli poganie w dziedzictwo twoje, splugawili kościół twój święty, obrócili Jeruzalem w kupy gruzu”... Zanim doszedł do wyjścia z tunelu, kończył modlitwę słowami: „...ale my lud twój, owce pastwiska twego, będziemy cię wysławiali na wieki; od narodu do narodu będziemy opowiadać chwałę twoję”.

Kiedy zaś wychodził z tunelu, zobaczył innego bezdomnego, który grzebał w koszu na śmieci w poszukiwaniu jadalnych odpadków. Gdyby Elliot, mijając automatycznie otwierane drzwi, był jeszcze chociaż trochę Yossim, pomyślałby zapewne, jak często w miejscach publicznych w swoim kraju obserwuje takie sceny. Tyle że tam w koszach szuka się ładunków wybuchowych. Bomb, które rozrywając kosz, eksplodują setką gwoździ, raniąc wielu przypadkowych ludzi w pobliżu. W jego kraju szukanie jedzenia w koszach na śmieci jest bardzo niebezpieczne. Może nawet przyszłaby mu do głowy metafora: „kosze na śmierć”. Kto wie? Ale socjolog z Oksfordu pomyślał coś innego. Jakieś głupstwa o ubocznych i niestety niemożliwych do uniknięcia skutkach procesu cywilizacyjnego albo coś równie banalnego.

Hey bardzo szybko przekonał się, że spora grupa mieszkających w Krakowie obcokrajowców zna się dość dobrze. Dał się polubić kilku innym nauczycielom, uczestnicząc w ich permanentnych pijaństwach w wielu pubach, z których niezasłużenie słynęło miasto. Rozpoczął też pracę i zgodnie z oczekiwaniami nie musiał poświęcać jej zbyt wiele czasu. Po jakimś czasie jeden z kolegów poznał go z młodym doktorantem z Oksfordu, imieniem Elliot. Panowie bardzo przypadli sobie do gustu i w obcym mieście szybko stali się nierozłączną parą przyjaciół. Wieczory spędzali najczęściej w jednym z barów w okolicy Rynku Głównego. Nosił on nazwę Free Pub i jeszcze niedawno, jak opowiedziano przyjaciołom, był kultowym miejscem spotkań krakowskiej młodzieży. Teraz bywająca tam od początku istnienia baru młodzież posunęła się już w latach, ale z godną podziwu konsekwencją dalej odwiedzała swoje ulubione miejsce. Obiegowa nazwa Free Pubu brzmiała obecnie: „Fekal”, i było to określenie adekwatne, niemniej Hey i Elliot chętnie spędzali tam czas, biorąc udział w pijanych barowych dyskusjach bywalców, którzy nadal z podziemnego lochu zbawiali świat i zmieniali po raz nie wiadomo który swoje rozpieprzone życia, czekając w zadymionej norze na Godota.

Nastrój oczekiwania był wszechobecny. W każdej opowiedzianej historii poczesne miejsce zajmowały plany. Nie było w dobrym tonie nawiązywanie do tych planów we wciąż takich samych rozmowach po jakimś czasie. Odpowiedź i tak była znana z góry, a pytanego stawiało się w bardzo niezręcznej sytuacji, zresztą nie udało się przecież nie dlatego, że przeszkodziły okoliczności, tylko dlatego, że nigdy się nie udaje, więc po co strzępić jęzor na darmo. Hey i Elliot także czekali. Katia z Arbogastem mieli pojawić się lada moment. A plany dwóch obcokrajowców musiały się udać. Zazwyczaj bowiem się udawały. Wszystko układało się jak należy, teraz trzeba tylko czekać. Aby choć trochę uprzyjemnić sobie czekanie, panowie nawiązali znajomość, która, w założeniu przelotna, przerodziła się w dość trwały związek. Nowe znajome były sympatyczne i - tak przynajmniej wydawało się mężczyznom - chętne. Wprawdzie wokół nich kręcił się zawsze tłum przeróżnych ludzi, panie były bowiem osobami bardzo towarzyskimi, ale zdaje się, że one również ceniły sobie towarzystwo młodych cudzoziemców. Były aktorkami. Wymówienie imienia jednej z nich: Marta, nie sprawiało problemów, ale sposobów na przekręcenie drugiego, Agnieszka, okazało się, istniało mnóstwo. Już po tygodniu znajomości Hey spotykał się z Martą sam na sam, a Agnieszka nie odmawiała Elliotowi zaproszeń na późne kolacje, kiedy zmęczona po przedstawieniu nie miała ochoty na powrót do domu, kłótnie z mężem i wrzaski dwójki dzieci.


Tel Awiw, teraz


Cwi nie przyszedł. Arbogast zadzwonił do domu karła, ale dowiedział się tylko, że numer został odłączony. Katia, jak zwykle w takich wypadkach, niczego nie komentowała. Powiedziała jedynie:

- Szkolenie zakończone. Czekamy na sygnał do wyjazdu.

- To co ja teraz będę robił?

Życie w świecie bez odpowiedzialności, mimo że nudne jak makaron, miało swoje dobre strony. Szkolenie w fikcji pozwalało nie myśleć, nie marzyć, nie zawracać sobie głowy nadziejami, a przede wszystkim nie liczyć się z rzeczywistością. Zwracanie uwagi na życie było wręcz niewskazane. To tak, jakby czytając pasjonującą powieść, myśleć o tym, że się nie ma pieniędzy na jedzenie. Powieści czyta się po to, aby o takich pierdołach nie pamiętać. Odnoszenie zaś fikcyjnych wydarzeń z kart książki do swego życia nie powinno przydarzać się ludziom, którzy ukończyli osiemnaście lat. Arbogast zamyślił się nad tą i wieloma jeszcze kwestiami, nie zauważając, że Katia odwróciła się na pięcie i poszła do gabinetu, nie odpowiedziawszy rzecz jasna na pytanie. Kiedy się wreszcie otrząsnął, nalał sobie drinka. Postanowił się upić, która to decyzja przyszła mu z łatwością, i postanowił także, nie pierwszy raz, zmusić Katię do zorganizowania spotkania z kimś postawionym wyżej. W końcu, do cholery, jest wyszkolonym agentem, szpiegiem jak się patrzy i czas najwyższy dowiedzieć się, kto zafundował mu ten róg obfitości i po co. A źródło, przede wszystkim to etylowe, nie wysychało. Butelki zawsze były pełne, bywał także seks, wprawdzie nie z Marią i jakiś taki prostacki, ale zaprawiony odrobiną tęsknoty i z zamkniętymi oczami, dał się lubić. To jutro. Teraz trzeba znaleźć karła; Dawid miał świadomość, że bez profesora wizje już się nie pojawią. Skąd to wiedział? Nieważne, wiedział i już.

Wziął do ręki telefon i połączył się z informacją o numerach telefonicznych. Nie zdążył jednak nic powiedzieć, gdyż połączenie zostało przerwane. Wykręcił numer jeszcze raz i sytuacja się powtórzyła. Wszedł wściekły, na lekko poplątanych nogach, bez pukania, do gabinetu. Katia siedziała przy klawiaturze komputera.

- Dlaczego nie mogę zadzwonić? - spytał tonem, który miał brzmieć groźnie.

- Bo nie - odpowiedziała, nie odrywając wzroku od ekranu.

- Bo co?

- Bo się nie da. Ten aparat nie połączy cię z innymi numerami niż te, które ma w pamięci.

- Co to za ograniczenia?

- W tym świecie wszystkie ograniczenia, jak je nazywasz, służą dłuższemu i zdrowszemu życiu. Tylko dla naszego dobra. Taki paradoks. Ten, kto tworzy grę, musi myśleć także o błędach, które możemy popełnić, nawet niekoniecznie ze złej woli. Jak w grze komputerowej: system nie pozwala ci na wyjątkowo głupie posunięcia, bo zabawa skończyłaby się za wcześnie i nigdy nie doszedłbyś do następnego etapu. A nawet jeśli przez złamanie zasad sam dasz się ukatrupić, to wciśniesz cheata, dostaniesz z pięć żyć, więcej amunicji i tak dalej. W naszej grze doświadczenie uczy, że nie będzie drugiego życia. Nie da się spatchować. Ani nie da się powtórzyć operacji, jeśli ktoś, przepraszam za wyrażenie, da dupy.

- Boże miłosierny, odpowiedziałaś mi jak człowiek! - Dawid nie krył podziwu.

- Im więcej się nauczysz, tym będziemy bezpieczniejsi. Innymi słowy, walczę o swoje życie.

- A ja myślałem, że potrzebujesz faceta...

Katia oderwała oczy od ekranu. Światło monitora podkreślało bladość jasnoniebieskich oczu.

- Nie dajesz się lubić, Arbogast. A szkoda, bo kończy się okres ochronny. Skończyły się zabawy w supermana. Wygasła nam polisa ubezpieczeniowa. Lepiej byłoby zacząć się dogadywać. Życie nie powinno, ale może dopisać jakieś bolesne zakończenie do naszego scenariusza. Nie wiadomo, kiedy może się przydać obecność kogoś, kto chroni cię nie tylko dlatego, że musi. Jeśli akcja się powiedzie, a ja nie zauważę, że ktoś próbuje cię rozwalić, to najwyżej dostanę naganę. Już teraz wiem, że zaryzykuję...

- Rzeczywiście potrzebujesz faceta.

Uwaga została w powietrzu, w miejscu, w którym stał Dawid. On sam uzupełniał już szklankę Jackiem danielsem, podśpiewując sobie po polsku: „Jakże smutny los tygrysa, gdy wygasa mu polisa...”.


Następnego dnia, z większym niż zwykle kacem, Dawid poprosił do swojego gabinetu Mosesa.

- Nie najlepiej wyglądasz, szefuniu. Słabo płacą w Mossadzie?

Stosunek Mosesa do Dawida po niesławnych urodzinach Katii zmienił się radykalnie. Wspólne przeżycia zbliżają ludzi. Zresztą pisana nowela także pozwoliła myśleć o Arbogaście nieco cieplej. W każdym razie panowie zaprzyjaźnili się nie na żarty, jeśli tak można powiedzieć.

- Daj spokój, Moses. Łeb mi pęka, jakbym rodził Atenę.

- Co proszę?

- Nieważne, co z Marią?

- Cisza. Słowo. Tak jakby zostawiła wszędzie informacje, że gdyby szukał jej jakiś Żyd, to ma iść do diabła.

- Próbuj dalej. Może w Meksyku? Jest znaną dziennikarką Televisy, osobą publiczną. Nie rozpuściła się przecież. I znajdź mi jeszcze jednego faceta. - Dawid podał Mosesowi karteczkę z nazwiskiem karła. - Profesor na uniwersytecie w Jerozolimie. Z nim nie powinno być problemu. Cecha charakterystyczna: gość nie jest zbyt wysoki. Szczerze mówiąc, jest bardzo niski.

- Zrobi się... Szefie, mam pytanie... zabierzecie mnie do Polski?

- To jeszcze nie jest postanowione. Dla dobra firmy powinieneś zostać tutaj i pilnować inwestorów. Ja chciałbym cię zabrać. Spodobałoby ci się. Trochę chłodno, ale przynajmniej możesz pić bez strachu, że ranny upał cię zabije. Zobaczymy. A ty chciałbyś jechać?

- Sam nie wiem. Trochę bym chciał, trochę nie.

- No to przynajmniej jasna odpowiedź.

Mężczyźni uśmiechnęli się do siebie i Moses wrócił do pracy.


Ateny, w tym samym czasie


Podczas gdy większość bohaterów tej opowieści czeka na dalszy ciąg wydarzeń, Anat nie ustaje w wysiłkach, aby wymyślić sposób na odebranie paszportu od Stefana. Oczywiście nie pojawiła się w umówionym terminie. Zadzwoniła jedynie, informując, że coś jej wypadło i poprosiła, żeby na wszelki wypadek Stefan miał dokument zawsze przy sobie. Zanim z drugiej strony umilkło sapnięcie, charakterystyczne nabieranie powietrza przez ludzi tęgich, palaczy papierosów i konających, rozłączyła się. Wieczorem - była chyba sobota - udała się w okolice klubu, w którym bywał Stefan, wiedząc już, że gliny odpuszczają sobie obserwację, gdy ten znika we wnętrzu baru. Z trudem przedzierała się przez ciężkie i duszne powietrze wieczoru w niekończących się ateńskich korkach, z nieodłączną kamerą w torbie i z zabranym Stefanowi rewolwerem pod marynarką. Zaparkowała niedaleko domu Polaka i pieszo ruszyła w stronę klubu. Postanowiła minąć budynek od strony wyjazdu z garażu, na wypadek, gdyby jakiś nadgorliwy policjant z uporem wpatrywał się w puste i ciemne oczodoły okien. Właściwie nie wydarzyło się nic, co tłumaczyłoby nagłe przyśpieszenie bicia serca i powoli nieruchomiejącą piłkę w głowie. Nie zdarzyło się naprawdę nic. Tylko w cieniu drzew dostrzegła - czy na pewno? - jakiś błysk. Właściwie nie błysk. Raczej odblask. Jakby światełko odbite od spadającego liścia. Albo rozjarzone oczy kota, którego burym ciałem nieopatrznie poruszył lekki wietrzyk, po tym, jak na cienkim drucie powiesił go jakiś chuligan. Lub duszę drzewa zdychającego w dymiącej wielkomiejskiej atmosferze, unoszącą się w kierunku nieba żółtych latarni. Anat nie rozstrzygała, która z wersji jest najbliższa prawdy, dość że zwolniła kroku i zmierzając powoli w kierunku drzew, rozpoczęła zabawę guzikiem marynarki, jak człowiek, któremu łatwość szybkiego dostępu do broni dodaje pewności i uspokaja. Kiedy zbliżała się do wyjazdu z podziemnego garażu domu Stefana, ostre światła przejeżdżającego ulicą samochodu wydobyły z mroku za drzewem nieznaczny ruch, szybki jak wiewiórka. W sekundę lub dwie najwyżej, w czasie kiedy auto mijało ją, uskoczyła w bok i znalazła się w gęstym cieniu zjazdu do garażu. Wyjęła broń i zastygła wpatrzona w ciemność po drugiej stronie ulicy. Nic. Tylko szalona myśl, że naprawdę jej odbiło. Rozluźniła się, próbując skruszyć odwieczny sojusz między strachem a ciemnością. I wtedy za drzewem, które w zmęczonych, wytężonych oczach maszerowało już ku niej jak las w „Makbecie”, ujrzała światełko. Nowy element przykuł wzrok i pozwolił znowu właściwie ocenić odległość. Trzyma latarkę w zębach, pomyślała. Kilkanaście metrów dalej podobne światło, ostre, ale o niewielkiej średnicy, mrugnęło dwa razy. I znowu ta bezwzględna ciemność. Pierwsza myśl: nie mają noktowizorów. Trzymając w ręku rewolwer, Anat poczuła się jak łowca skalpów, obserwujący z ukrycia tajemną indiańską mowę ognia. Szeryf w Atenach, pomyślała i zachichotała w duchu. I nagle do niej dotarto. Długi, dwa krótkie. „Jesteśmy, cisza”. Kurwa, Kidon! Piłka zawisła w otchłani, serce waliło tak, że skorpion, nagle przebudzony, zaczął leniwie falować na piersi. Nie po mnie, nie doszłabym aż tutaj. Zresztą dlaczego po mnie? Koło domu Stefana... Muszę go znaleźć i odebrać paszport. Chyba jesteś trupem, kochana. Tylko dlatego, że znałeś Dawida. Rzeczywiście, od początku wygląda na to, że każdy, kto zetknął się z Cieniem, wcześniej czy później idzie do ziemi. Raczej wcześniej. Za plecami Anat rozległ się cichy szum, drzwi do garażu, te, o które się opierała, powoli, uległe rozkazowi fali radiowej, poczęły się unosić. Za chwilę stanę w smudze światła... na tle lamp z wnętrza garażu, jak na tarczy. Jeśli czekają na Stefana, a to on właśnie wyjeżdża, mogę nigdy nie zobaczyć paszportu. Jeśli nie on, to zobaczywszy postać skrytą w cieniu, mogą chcieć przyjrzeć się bliżej. Na przykład przez lunetę karabinka snajperskiego. Anat wcisnęła się w załom muru tuż obok otwieranych drzwi garażowych. Pół metra od niej wytoczył się samochód, stanął na podjeździe. W środku, o ile Anat mogła dostrzec, siedziała kobieta i jakieś dziecko. Kierowca skierował pilota na bramę, a ta zaczęła się zamykać. Gdy powoli znikało światło, Anat podjęła decyzję. Błyskawicznie otworzyła tylne drzwi auta i wsiadła, zatrzaskując je za sobą. Położyła się na podłodze, krzycząc: - Jedź! - Kobieta za kierownicą odwróciła się gwałtownie, patrząc z przerażeniem na tylne siedzenie. Pękła przednia szyba, jak zasłona. Wnętrze samochodu wypełnił świst i Anat wydało się, jakby odbił się echem. Dziecko wrzasnęło, próbując chyba wydostać się z samochodu. Świst. Zamilkło. Anat zdawało się, że słyszy rzężenie kobiety nad swoją głową, a spływająca na włosy ciecz jest lepka i ciepła. Podniosła wzrok i natychmiast zasłoniła oczy: na twarz, ze zwieszonej nad nią głowy, lała się krew. Jedno oko kobiety, prawie nietknięte, spoglądało na nią z jej własnego ramienia. Anat strzepnęła je, tak jak strzepujemy czyjeś oczy spadające na nas znienacka, zrozumiawszy, że właśnie rozstrzelano tych dwoje. Pomiędzy siedzeniami ujrzała dziecko, chyba chłopca, który opierał się ramieniem o drzwi, na zawsze spokojny, jakby spał. W świetle reflektorów samochodu ujrzała zbliżającego się człowieka. Idzie sprawdzić, przebiegło jej przez głowę, ale racjonalne myśli rozwaliła w drzazgi piłeczka tenisowa, która z wściekłością waliła w ściany czaszki, jakby chcąc się wydostać. Mężczyzna w plastikowej masce diabła spojrzał przez przednią szybę na swoje dzieło i była to ostatnia rzecz, jaką zobaczył w życiu. Z tej odległości strzał w twarz z rewolweru Anat spowodował, że groteskowo czerwone zęby szatana wbiły mu się w gardło, a ułamek sekundy później także w mózg. Upadł, a w miejscu, w którym maska miała zamknięte wąskie usta z kłami, dyszała czerwienią jama do wnętrza głowy.


Kraków, w tym samym czasie


- Nie widuję ostatnio Marty.

Karol hrabia Tarczyński uniósł kieliszek z koniakiem w geście pozdrowienia. Zaciskał palce na szkle w taki sposób, aby podtrzymać wysoką temperaturę napoju. Oparł przy tym głowę o zagłówek wielkiego fotela.

Siedząca naprzeciwko w identycznym fotelu z brązowej skóry Grażyna także uniosła kieliszek. Stwierdzenie przyjaciela wyrwało ją z zamyślenia. Przedziwnym zbiegiem okoliczności, nie pierwszym w historii znajomości z Karolem, myślała właśnie o Marcie, wpatrzona w drewno płonące w kominku.

- Czemu nas nie odwiedza?

- Marta oszalała, Mistrzu.

Karol wyraził zdziwienie jedynie lekkim uniesieniem brwi.

- Zakochała się w Kanadyjczyku, który przyjechał do Krakowa... Nawet nie wiadomo po co, jak oni wszyscy...

- Mówisz o szaleństwie dlatego, że pojawiła się miłość?

- Nie. Mówię o szaleństwie lokowania uczuć w człowieku, który dziś jest tu, jutro tam... - Grażyna umilkła na chwilę.

- Mów, mów, rzadko mam okazję przysłuchiwać się wygłaszanym przez ciebie racjonalnym opiniom.

- Nie żartuj sobie. Wiesz, jaka jest Marta. Słomiany ogień. Zapaliła się do czegoś i zapadła całkowicie. Dostanie w kość i znowu trzeba ją będzie wyciągać za uszy, bo kiedy on wyjedzie, to przecież świat się skończy.

- Poznałaś tego mężczyznę?

- Owszem, niczego sobie, przystojny, z klasą, dowcipny... Trochę narwany.

- Więc gdzie jest problem? Zapewne dobrze się bawią.

- Pewnie tak, tylko zawsze, kiedy ona nagle i nie z własnej winy przestaje się dobrze bawić, ja muszę odbierać sto zapłakanych telefonów dziennie...

- Grażyno, dziecko drogie, nie odmawia się pomocy... Przecież Marta bardzo pomogła także tobie po nieszczęsnych wydarzeniach w Egipcie.

Grażyna znieruchomiała. Patrząc na kieliszek, powiedziała smutno:

- Wiesz, że Elżbieta jest w ciąży?

- Pierwsze słyszę. Czy to wówczas?...

- Owszem, jeśli nie będzie komplikacji, rozwiązanie za trzy miesiące.

- Nie pozwolili jej usunąć?

- Nie chciała. Urodzi w szpitalu psychiatrycznym... Lekarze sądzą, że to może jej pomóc w odzyskaniu równowagi.

Teraz Karol zamyślił się. Wreszcie spojrzał w oczy Grażyny.

- A jak z twoją równowagą?

- Sama nie wiem... Dzięki Braciom i dzięki tobie wiele się zmieniło... ale wiesz... Niedawno widziałam inną koleżankę z teatru w towarzystwie mężczyzny, przyjaciela, jak się okazuje, tego Kanadyjczyka, który, także Anglik, no wiesz który, był tak podobny do tego mężczyzny zabitego wtedy przez diabła, niby inny, ale podobny tak bardzo... Zwymiotowałam i bardzo nie chciałam zasnąć, żeby ten koszmar nie wrócił... piłam całą noc...

- Nadal nie sądzisz, że powinnaś zobaczyć się z psychologiem?

Na twarzy Grażyny wykwitł gwałtowny rumieniec przestrachu.

- Nie, proszę, Karol, nie, zamkną mnie u czubków, jak Elę. Proszę...

Cichy płacz nie pozwolił jej dokończyć. Karol wstał ze swojego fotela, podszedł do kobiety, położył obie dłonie na jej ramionach i rzekł:

- Nie bój się, nie pozwolimy cię skrzywdzić, nie bój się. - Przerwał i lekko dotknął wargami ust Grażyny. Ta przywarła do nich mocno, oddając pieszczotę z wdzięcznością.

Kiedy skończyli kochać się w wielkim łożu z baldachimem, którego Grażyna dopiero niedawno przestała się bać, na prośbę Karola przeczytała mu głośno jeden z ukochanych wierszy:


Odejście - tam, gdzie Sąd się zacznie -

W blask Popołudnia Władczy -

Rozstąpią się Odźwierni Chmur -

Świat Stworzenia się wpatrzy


W Zniesienie Ciała - Bezcielesność -

Tym zakończy się Dramat -

Rozejdą się dwa Światy Widzów -

Dusza zostanie - sama - * [Wiersz Emily Dickinson, „Drugie 100 wierszy”, tłum. i red. S. Barańczak, Kraków 1995.]


Gdy umilkła, nadal nie wiedziała, że to prawdziwa historia końca pewnego życia, które wkrótce stanie się nieprzydatne. Karol też nie wiedział, ale on nigdy nie przyznałby się do tego przed sobą.

Marek Nowacki o mało nie spadł z krzesła, gdy siostra poinformowała go, iż na niedzielny obiad, który wydawała u siebie z okazji urodzin, zaprosiła także swojego nowego przyjaciela. I Agnieszkę z jakimś Elliotem, i Grażynę („wiesz, tę, co widziała diabła”) z arystokratą, i jeszcze wielu innych dziwaków. Zaskoczenie Marka wynikało w głównej mierze z tego, że Marta, słynąca z wielu przygód miłosnych, nigdy nie pozwalała sobie na jawne manifestowanie swoich związków. Często spacerując po Starym Mieście wymieniała czułe „cześć” z przechodzącymi mężczyznami, kilku nawet w biegu cmokała w policzek, ale nigdy nie przyznałaby się do tego, że coś ją z którymkolwiek łączy. Aż tu nagle obiad, przyjaciel... Jeszcze całe to stado, cholera! Marek Nowacki nienawidził tej artystowskiej zbieraniny. Najchętniej wymówiłby się służbą, ale sprawiłby siostrze przykrość, a i tak miał sobie do wyrzucenia, że nie dość czuwał nad jej wychowaniem. Przynajmniej przyjrzy się temu nowemu; należy założyć, że tym razem to coś poważnego. Następnie uporządkował swoje myśli, a one posłusznie ułożyły się w kształt przejrzystego raportu. Teraz jego czujny umysł rzeczywiście dostrzegł zagadkę, która wymagała natychmiastowego rozwiązania. Pójdzie. Zresztą, nawet gdyby chciał się wykręcić, to już jest za późno, przed paroma minutami zadzwonił do siostry, że właśnie do niej wyjeżdża. Chwilę wcześniej podjął decyzję o usunięciu knurzego zęba. Stał przed lustrem, szczerzył się i daremnie próbował poruszyć kamień, który tak nieszczęśliwie umiejscowił się w jego jamie ustnej.


Ateny, ciąg dalszy walki Anat z nocą


Kiedy szatan upadł, wokół Anat rozjarzyły się sztuczne ognie czerwonych punkcików. Mierzą, celują, strzał ich nie spłoszył, wręcz przeciwnie, teraz rozpocznie się polowanie. Anat dawno temu widziała czerwony punkt wróżący śmierć na ciele jednego z przyjaciół. On też go zobaczył. Uśmiechnął się smutno i po raz ostatni. Może pomyślał, że po raz pierwszy w krótkim życiu tą czerwoną wiadomością ktoś upewnia go, że ma serce tam, gdzie większość ludzi. Anat jak zafascynowana patrzyła na taniec czerwonych kropek na tylnym siedzeniu auta. Nie podejdą... a może podejdą? Na pewno ktoś już wezwał policję. Równowaga.

Nagle światełka ucichły. Odezwały się inne. Niewidoczne, ale poprzedzane dźwiękiem policyjnych syren. Anat przeczołgała się nad siedzeniami do przodu, uchylając drzwi od strony kierowcy i wypychając ciało kobiety z auta. Panie chwilę szamotały się, przypięta pasami kobieta stawiała opór. Kiedy wreszcie miękko osunęła się na ziemię, jakby zemdlona, Anat odpaliła silnik i ruszyła. Samochód zawył i zatańczył, kiedy przejechała po ciele mordercy, a dziecko na siedzeniu obok poruszyło się wolno, niczym dręczone przez zły sen. Śpij, śpij spokojnie, już nic ci nie grozi. Anat skierowała auto w stronę, gdzie zaparkowała swój samochód. Gdy skręcała na końcu ulicy, za budynkiem, we wstecznym lusterku dostrzegła migające koguty na dachach aut. Ciepły wiatr wpadający przez miejsce, w którym powinna być przednia szyba, rozwiewał krótkie włosy i wątpliwości. Anat wiedziała już, co musi zrobić. Zaparkowała za samochodem Ramy, przez chwilę chciała obudzić chłopca i zabrać go z sobą, ale tylko nachyliła się nad ciałem i delikatnie zmierzwiła włosy dziecka. Następnie przesiadła się do swojego samochodu i ruszyła na poszukiwanie Stefana.

Wiadomość o śmierci jednego z kidonów, na czas tej akcji oznaczonego numerem sześć, a zwykle literką Dalet, zelektryzowała wszystkich pracowników Mossadu rezydujących w Atenach, a także sporą grupę dyżurnych w kwaterze Instytutu, a co za tym idzie, także Uriego oraz Icyka Finkelberga, bezpośredniego przełożonego egzekutorów. Ogłoszono właściwy dla takich sytuacji alarm, dzięki któremu klocki miały znowu wrócić na swoje miejsce, i większość zajęła się zwykłymi zajęciami, a ci, którzy nie mogli potraktować zagadnienia w sposób rutynowy, telefonowali gorączkowo do domów, informując, że nie warto czekać na nich z kolacją ani dziś, ani jutro, a najpewniej do końca tygodnia. Arik i Dov ustalili spotkanie na ósmą rano w Ogrodzie Botanicznym.

- Myślę, że to była Anat.

Oczy Dova, skryte za ciemnymi okularami, poruszały się tam i z powrotem w takt kroków mijających ich ludzi, kiedy usiedli już na ławeczce.

- Nawet tak nie mów!

- Chcesz mi powiedzieć, że sprzątaczka rozwaliła zawodowego mordercę z rewolweru swojego pryncypała, który przypadkiem miała przy sobie? - szept Dova grzmiał w uszach Arika.

- Może Stefan? Facet zniknął, nie...

- Arik!

- Wolałbym, żebyś nie miał racji. Anat zatrzymała się w Atenach u przyjaciółki... w tej chwili obserwujemy dom... to znaczy dopiero dziś rano zaczęliśmy obserwację. Ale żaden oficer Mossadu nie rozwali swojego, chyba że dostanie taki rozkaz, a i wtedy się zawaha.

- Ona jest chora psychicznie! Nie strzelała do swoich, tylko do karnawałowej maski! Szlag by ich trafił, naoglądali się filmów... Co mówią nasi?

- Że spektakularna egzekucja była niepotrzebna. Wystarczyło upozorować rabunek albo wypadek samochodowy, rozumiesz? Są źli, że Dalet chciał zrobić swoją pierwszą samodzielną akcję w stylu Alefa. No i zaczynają się bać. Nikt nie widział mordercy szóstki, nie widzieli nawet odjeżdżającego samochodu, gdyż zwinęli się zgodnie z planem przed przyjazdem glin. Niedługo będzie się mówić, że zły duch krzyżuje posunięcia w operacji Cień. A to nie wróży nic dobrego. Wiesz, wielu z nich żyje dlatego, że są przesądni. Jeszcze chwila i będziemy mieć bunt na statku. Zażądają słodkiej wody, złota i Murzynek do zabawy...

Dov spojrzał na Arika jak na kretyna. Podniósł nawet okulary, aby przyjaciel dostrzegł w jego oczach, co sądzi o tym, co słyszy. Spojrzenie przyniosło oczekiwany skutek.

- Przepraszam, Dov. Nie spałem przez dwie noce, a wiesz, że nie używam dopalaczy.

Przypomniawszy o tym, że Anat musi się odnaleźć, a następnie zniknąć, Dov zaczął omawiać przemyślaną i skonsultowaną już z Biurem wersję wybrnięcia z sytuacji, co było o tyle proste, że na miejscu zbrodni nie pozostała żadna broń, a ustalenie tożsamości Daleta jest dla greckiej policji zadaniem niewykonalnym. Należało jedynie, na wszelki wypadek, przedefiniować udział izraelskiego wywiadu w odkryciu zabójcy z lotniska, podszywającego się pod Cienia, oraz rozszerzyć oskarżenie Stefana - zaczęto go już wrabiać w morderstwo Aristosa - o zabójstwo sprzątaczki i jej synka. Za godzinę Uri będzie rozmawiał o tym z kolegami ze służb tureckich. Nie odmówią pomocy po tym, jak podaliśmy im na talerzu głowę tego kurdyjskiego terrorysty. Ciekawe, czy godząc się na współpracę z Turkami wtedy, gdy prosili o pomoc, Uri przewidział, że zażąda spłaty długu właśnie w trakcie operacji Cień. Na pewno. Na pewno, w końcu wszystko obraca się wokół tej chorej historii! Kiedy Dov skończył, Arik przyglądał mu się przez chwilę, ale nie uniósł swoich okularów. Gdyby to zrobił, to... Szkoda gadać.


Kilka godzin wcześniej zakrwawiona Anat weszła do klubu, w którym spodziewała się zastać Stefana. Siedział, kompletnie pijany, przy stoliku zwykle już dla niego zarezerwowanym i perorował coś zawzięcie. Był sam, więc przemowa tonęła w półmroku świeczki. Anat usiadła obok. Ze stojącej szklanki z drinkiem pociągnęła spory łyk i uśmiechnęła się radośnie.

- Jak tam nos?

Stefan długo patrzył zamglonymi, niepewnymi oczami.

- Cześć, głupia kurwo. - Bardzo chciał, aby bełkot brzmiał dobitnie.

- Masz paszport? - Anat łyknęła znowu i gryzła teraz lód. Pojawił się kelner, ale Stefan warknął coś i ten się oddalił, można by rzec: pośpiesznie.

- Co mu powiedziałeś?

- Żeby spierdalał.

- To dobrze. Masz paszport?

- A jeśli nie mam, to co?

- To mam bardzo mało czasu, żeby cię zabić. Myślę, że za chwilę będą tu gliny.

- Policja jest zawsze ze mną - rzekł Stefan i nagle roześmiał się piskliwie, dodając: - Policja niech zawsze będzie z tobą!

- Teraz ich tu nie ma. Stoją pod twoim domem i próbują zidentyfikować zwłoki kobiety, którą tam przed chwilą zabito. Niedługo znajdą też jej dziecko. Śpi w ostrzelanym samochodzie. Stary citroen ZX, może ci to coś mówi? Aha, jest jeszcze jeden trup, z wyglądu przypomina diabła... tego możesz nie znać... chociaż zabito go z twojej broni.

Rozchlapane spojrzenie pijaka w trakcie rozmowy nabierało ostrości.

- Powtórz, kogo zabito?

- Kobietę, dziecko i diabła, pod twoim domem, kiedy wyjeżdżali z garażu.

Stefan niespokojnie zaczął stukać gipsowym palcem w marmurowy blat stolika.

- Jakiego diabła, dlaczego zabitego z mojej broni... Wiesz co, ty jesteś wariatka.

- Wariatka - powtórzyła bezwiednie Anat i zapaliła papierosa.

W świetle zapalniczki Stefan ujrzał wyraźnie zaskorupiałe plamy krwi na twarzy i włosach.

- Byłaś tam? Jak wyglądała kobieta?

Zagłoba gestem wezwał kelnera i coś zamówił. Anat dołączyła się, prosząc o jacka danielsa. Po chwili przed Stefanem stanęła filiżanka z mocną czarną kawą, a Anat wąchała z błogim uśmiechem drinka i zębami wyciągała zeń lód.

- Wyglądała jak nieboszczyk. Jeśli posiedzimy tu jeszcze chwilę, to aresztują nas oboje. Troje - poprawiła się, nerwowymi ruchami zdrapując paznokciem zakrzepłą krew ze skorpiona. Przechyliła szklankę i szybkim ruchem wlała w siebie jej zawartość. - Dawaj paszport, kochana, czas na mnie.

- To moja sprzątaczka i mały Jorgos. - Stefan nie silił się na smutek. Odczuwał przecież tylko strach. - A ten diabeł to Arbogast? Zabiłaś kutasa?

Błyskawicznym ruchem Anat wymierzyła mu policzek. Zatrzymała rękę przy twarzy i chwyciła paznokciami w okolicach warg, zaciskając boleśnie.

- Wyrwę ci pół twarzy, jeśli natychmiast nie dasz mi paszportu! - powiedziała histerycznym, wysokim głosem, doskonale współgrającym z wypełniającym wnętrze wokalem Dave’a Mathewsa.

Stefan powoli sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i położył na stoliku paszport Republiki Meksyku.

- Dobra dziewczynka - rzuciła Anat przez zęby, już spokojniejsza.

- Ale posłuchaj, ja tam nie mogę wrócić...

- To się gdzieś ukryj, co mnie to obchodzi? - Anat przeglądała paszport z uśmiechem satysfakcji. Dobra robota, pomyślała.

- Opowiem im wszystko, wszystko, będą mnie podejrzewać, opowiem o tobie, o Arbogaście, o nocnych wizytach... - Głos Stefana był płaczliwy, spełniały się najgorsze przypuszczenia.

- Wiesz co, Stefan? Nie warto marnować sobie życia dla paru godzin zwierzeń, które ktoś protokołuje. Nie radzę, lepiej uciekaj.

Wstała i podsunęła Stefanowi rękę pod usta. Odruchowo złożył na niej pocałunek.

- O, widzisz! Lubię staromodne zwyczaje. Lubię Europę. Pa, kochana.

Skorpion zahuśtał się centymetr przed nalaną twarzą Stefana.


Świtało, gdy Anat dojechała do domu Ramy. Wśliznęła się do swojego pokoju, szybko spakowała niezbędne rzeczy, przebrała się i wzięła prysznic. Zadzwoniła gdzieś i zarezerwowała bilet lotniczy. Wyszła po cichu, zostawiając przyjaciółce kartkę, na której po hebrajsku informowała, że poznała niewiarygodnego faceta, jest zakochana, on tak cudownie gra w tenisa, a jaki jest w łóżku! I że wyjeżdża z nim na tydzień na wyspy, przeprasza, że tak nagle, ale zadzwoni natychmiast, jak tylko dopłyną na Rodos. Całusy.

Gdy z przerzuconą przez ramię torbą podróżną raźnie maszerowała w kierunku przystanku autobusowego, przed domem Ramy zaparkowała czerwona furgonetka. Ludzie Arika rozpoczęli obserwację.

Wczesnym popołudniem Anat wylądowała w Rzymie i jako Eliza Dos Santos zameldowała się w jednym z tanich hotelików na przedmieściach miasta. Następnego dnia złożyła wniosek wizowy w polskiej ambasadzie, w rubryce „zawód” wpisując: „malarka”. Na lotnisku Okęcie w Warszawie wylądowała dwa tygodnie później, mile zaskoczona, że tu także świeci słońce.

Stefan nie wrócił do domu, przenocował w jednej ze swoich met. Z fałszywym greckim paszportem wykupił bilet na prom do Włoch i spędziwszy parę dni w Neapolu na telefonicznym porządkowaniu swoich spraw i burzliwym, choć słono płatnym, romansie, także wyruszył do Polski.


Tel Awiw, mniej więcej w tym samym czasie


Meir przyglądał się sprawnym rękom programisty, które buszowały po klawiaturze notebooka. Tego ranka dowiedział się, że jedzie do Polski i jego zadaniem będzie utrzymywanie kontaktu oraz składanie raportów. Początkowo nie był zachwycony. Paliła go wprawdzie ciekawość, o co chodzi w operacji Cień, ale zaczynał dostrzegać, że jest to operacja przeklęta. Meir nie był zabobonny, ale... czasem bywał. Ponadto kończyli z żoną opowiadanie, które urosło do rangi dramatu antycznego i coraz mniej przypominało zwykły romans. Wolałby wręczyć je Arbogastowi przed wyjazdem i nie widzieć reakcji. Ale cóż, rozkaz to rozkaz. Do przekazywania informacji miał służyć zupełnie do tej pory nieznany system opierający się na dwóch rozumiejących się sztucznych inteligencjach, w skrócie: Si. Ktoś zadecydował o zastosowaniu Si, mimo iż prace nad programem, trwające od ponad dziesięciu lat, nie były jeszcze ukończone. Ktoś uznał, że dla operacji o takiej wadze konieczne są rozwiązania epokowe, czyli niekonwencjonalne.

- To jest technologia dwudziestego pierwszego wieku, bracie. - Chłopięcy wąsik na twarzy informatyka poruszył się nieznacznie, a on sam z lubością wpatrywał się w ekran.

Wszyscy informatycy to fetyszyści - pomyślał Meir i powiedział:

- Czyli już niedługo stanie się powszechny. Za trzy lata?

- Zależy jak liczyć. Posłuchaj, komputer, którym się będziesz posługiwał, ma wbudowany modem i oprócz tego taką wymienną kartę... Dzięki niej twoja książka teleadresowa zawsze spoczywa bezpiecznie w kieszeni. Wkładając ją tu - młody pokazał miejsce na kartę - możesz bez problemu, podłączając się do dowolnego łącza telefonicznego, korzystać z Internetu...

Meir obracał w ręku plastik, spojrzał przez niego pod światło, ale nic nie zobaczył, bowiem dyskietka była nieprzezroczysta.

- A więc to jest Internet? - powiedział w zamyśleniu.

Młody parsknął śmiechem i kilka kropel śliny wylądowało na klawiaturze.

- W pewnym sensie, tyle że my nazywamy to „pcimcia”... A wiesz, że zastanawialiśmy się ostatnio w gronie kilku komputerowców, czy Bóg potrafiłby stworzyć taki Internet, do którego sam nie mógłby się załogować? Albo przynajmniej większy i lepszy od tego, który mamy?

- No i co?

- Nie wiemy. Ale do rzeczy... Dzięki temu sprzętowi możesz porozumieć się z każdym, kto ma modem i siedzi przy jakimś komputerze. Możesz wysłać maila do łącznika w Instytucie, że chciałbyś spotkać się z nim na czacie...

- Na czacie?

- No wiesz, w programie do rozmowy w czasie rzeczywistym, o konkretnej godzinie... a następnie polecić mu film, który widziałeś ostatnio, lub mu go odradzić. Transmisja danych...

- Jest do tego jakaś książka kodowa albo dyskietka z programem deszyfrującym?

- To są rozwiązania średniowieczne. Transmisja danych, czyli waszej rozmowy, odbywa się w tym samym czasie za pomocą portu podczerwieni, do tego oto urządzenia.

Programista pokazał leżący na stole aparat telefoniczny Nokia 9000 Communicator.

- Widziałem taki na filmie o Świętym.

- Owszem, to stary model, ale nie zmieściliśmy kości z siecią neuronową do mniejszego...

- Kości z czym?

- Z duszą Si. Ma on te same zastosowania, jak taki zwykły aparat. Wysyła faksy, dzwoni, mailuje, notuje...

- Robi kawę?

- Kawy nie robi, ale może zrobić laskę, jeśli kręci cię pocieranie o kanciasty plastik. - Młody wybuchnął niepohamowanym śmiechem, tylko jakimś takim niskim i nerwowym, i Meirowi zdawało się, że gówniarza to kręci. - W każdym razie ma wszystkie dotychczasowe funkcje i jeszcze jedną! Otóż na tym wyświetlaczu, wtedy gdy wy będziecie sobie gadać o pogodzie, pokaże się prawdziwa treść przekazu. Rozumiesz? Si przetłumaczy waszą rozmowę!

- Według jakiego kodu?

- Bez kodu! Jeśli masz program translacyjny z angielskiego na hebrajski, to tak samo sztuczne inteligencje potrafią przetłumaczyć informację o pogodzie na wiadomość o rozpoczęciu akcji!

- Jak? - zapytał Meir cicho, wpatrzony w spory, ciężki telefon, w którego wnętrzu, jeśli go otworzyć jak książkę, krył się duży, ciekłokrystaliczny wyświetlacz.

- Jak! Jak! - Młody był wyraźnie podenerwowany tępotą agenta. - Normalnie. On wie jak.

- Zawsze wie?

- Prawie zawsze.

- A kiedy nie wie?

- Kiedy poruszysz temat inny niż seks, kino, koszykówka, baseball, wyścigi konne, samochody i polityka...

- A książki?

- O książkach nic nie wie. Na przykład...

- Czekaj, kurwa! Ale skąd on wie, co ja myślę?

- Po prostu wie. Nie musisz tego rozumieć. Wykorzystuje wspólną wiedzę na jakiś temat. Na przykład jesteś kibicem Lakersów, ale komentujesz ostatni mecz na ich niekorzyść, i on już będzie wiedział, co z tym zrobić. Jeśli chcesz poinformować o tym, że spotkanie się nie udało, dajmy na to o dziesiątej rano pomiędzy X a Y, to piszesz, że w dziesiątej minucie Pippen sfaulował Bryanta, i bardzo dobrze. Wtedy on wie, że o dziesiątej i że niedobrze.

- Ale...

- Posłuchaj - młody zdawał się tracić cierpliwość - powtarzam, że nie musisz tego rozumieć! Nie wytłumaczę ci nawet w parę godzin czegoś, nad czym przez długie lata pracowały najtęższe żydowskie umysły tego świata. Si został zaopatrzony w bardzo złożony portret psychologiczny każdego, kto go będzie obsługiwał. W tym także w twój. Napisz cokolwiek, jakąkolwiek metaforę tego, co się zdarzyło, wykorzystując dziedziny, które ci podałem, a on sobie poradzi z resztą. Proszę.

Młody przesunął notebooka w kierunku Meira.

- Co mam pisać?

- Napisz prawdę.

Meir zastukał w klawisze: „Uwielbiam kochać się z moją żoną, kiedy jest pijana”.

Spojrzał z uśmiechem pogardy na długowłosego młodziana, który przyglądał się wyświetlaczowi telefonu, leżącego obok komputera, i zagaił:

- I co? Wszechmocny podyktował ukrytą prawdę biednemu Żydowi, a Jego sługa i posłaniec, święty Pecet, dokonał egzegezy?

- Owszem. - Młody, wyraźnie zadowolony, skierował nokię tak, aby Meir mógł przeczytać tekst wiadomości: „Jebać w dupę wszystkich informatyków”.




III. Akcja


Właśnie wtedy, gdy Dawid po raz któryś z rzędu zamierzał upomnieć się o spotkanie z kimś bardzo ważnym spośród sterujących jego życiem, Katia poinformowała go, że za parę dni wyjeżdżają do Polski. Dodała też, że chciałoby go poznać kilku bardzo ważnych ludzi z Instytutu. Wtedy Arbogast uznał, że nie chce się z nikim widzieć, i że będzie lepiej, jeśli akcja do końca, do ostatniego sygnału, pozostanie zakryta przed jego oczami. Z rzadkim dla siebie zdenerwowaniem wykrzyczał:

- Nie chcę się z nikim spotykać! Po co chcą mnie widzieć? Żeby bardziej nastraszyć? A może takie są zasady: aby uhonorować agenta, żeby poczuł się bardziej doceniony, trzeba pokazać mu poważnych facetów, tych, co tworzą świat, skonfrontować ich powagę i wszechwiedzę z marnym wykonawstwem i prostotą ich sługusów, których zna? Takich jak ty? Diablątek, co jak i ja znają tylko wycinek rzeczywistości? Którym pokazano człowieczka do kuszenia, ale nie powiedziano, dlaczego?

Kontynuował przemowę do szklaneczki jacka danielsa nawet wtedy, kiedy Katia udała się do swojej sypialni i w geście absolutnej pogardy nie nałożyła nawet słuchawek na uszy.

Gdyby Katia tak często nie zasypiała w trakcie szkolenia, które z Arbogastem przeprowadzał karzeł, być może poczułaby, że istotnie, uważając się za panią tego świata, tak naprawdę panuje raptem nad tym domem, a ktoś najwyraźniej nie dał jej prawa do prawdziwej władzy. Ale Katia, zdziwiona wprawdzie od dawna sposobem przygotowania do tej - wyglądało że najpoważniejszej jak dotąd - akcji Mossadu, miała pewność, że jeszcze przed wyjazdem uzyska dostęp do całości danych o operacji Cień. Na razie wystarczało jej, że jest pośród wybranych do przeprowadzenia akcji, która nawet z jej wąskiego skrawka materaca wyglądała niezwykle. Poinformowała Uriego, że zgodnie z przewidywaniami Arbogast nie chce nikogo widzieć, i położyła się spać.

A Dawid wypił jeszcze parę drinków i usnął na siedząco, kiedy zaś uderzył głową o stół i przebudził się na chwilę, pomyślał, że tak samo musiał poczuć się Baczyński, stuknąwszy głową o karabin albo parapet, wtedy gdy dostał kulę. I to porównanie, absurdalne, a przecież doniosłe, towarzyszyło mu jak zacięta płyta, gdy znowu zasypiał, układając głowę na blacie tą stroną, na której nie było guza.


Kraków, w tym czasie, a właściwie parę dni wcześniej


Rozmowa się nie kleiła. Przy dwóch zestawionych stołach, przykrytych jednym obrusem, siedzieli urodzinowi goście Marty. Kiedy Nowacki wszedł i siostra dokonywała prezentacji, układ siedzących przedstawiał się następująco: po jednej stronie stołu usadowili się mężczyźni. Najstarszy to pewnie Karol, pomyślał Marek. Skąd Marta wzięła ten dziwaczny komplet? Żółto-czerwone talerze? Marta, co się z tobą dzieje?! Ten krótko ostrzyżony wyglądał jak żołnierz marines, a ten brunet jest jakiś taki dziwny. Naprzeciwko nich siedziały panie - Grażyna wyglądała znacznie lepiej niż wtedy, gdy odwiedziła mieszkanie Marka, Agnieszka, która właśnie wstała, podając bezwolną dłoń do prezentacji, wciągnęła chyba coś wcześniej do nosa, bo Markowi się wydało, że dostrzega w jej nieruchomych oczach cień kokainy. Karol potrząsnął energicznie dłonią Nowackiego, chyląc przy tym nieznacznie głowę w geście szacunku. Maniery manekina, bez zainteresowania skonstatował Marek. Delikatna dłoń Heya zniknęła w sękatym lesie palców Nowackiego, który złagodził uścisk, nie chcąc pogruchotać kości Kanadyjczyka. Baba! Twarda jak kamień dłoń Elliota wytrzymała atak dłoni policjanta, a uchylone wargi odsłoniły białe zęby i zza uśmiechu, nielicującego z ostrymi rysami twarzy, wypłynęło zdawkowe „hallo”. Nie umknęło uwadze Nowackiego przestraszone spojrzenie, jakim obrzuciła Elliota Grażyna.

- Ale banda! - Marek nie silił się na uprzejmości, gdy pomagał siostrze przygotować w kuchni campari z sokiem pomarańczowym.

- Marek, proszę cię, sprawiasz mi przykrość! To moi przyjaciele. Nie musiałeś przychodzić, jeśli masz zamiar zepsuć mi uroczystość.

- No dobrze, przepraszam, ale wiesz, że nie przepadam za takimi ludźmi...

- Jakimi takimi?! Przecież ty ich w ogóle nie znasz... Chciałam właśnie, zależało mi, żebyś poznał ludzi, których uważam za bliskich, i raz na zawsze pozbył się uprzedzeń...

- Znowu któryś z nich cię skrzywdzi i będziesz cierpieć...

- Przestań, zamierzasz mnie wychowywać? Trochę za późno, nie sądzisz?

Słowa, wypowiedziane w zacietrzewieniu, zabrzmiały w uszach Nowackiego wyjątkowo zjadliwie.

- Jak na razie, tak naprawdę skrzywdził mnie w życiu - kontynuowała Marta - tylko jeden człowiek, twój przyjaciel.

Tym razem Marek usłyszał w głosie siostry wyrzut.

- Swoją drogą, skoro o tym mowa - Marta nie przestawała - to wyobraź sobie, że Grażyna nie może przestać myśleć o Elliocie jak o Angliku z Synaju, tym Edwardzie... bardzo go jej przypomina. Nie zapraszałabym go, gdyby nie Karol, który zadzwonił i poprosił o, jak wy to mówicie... konfrontację.

Nowacki, którego historia z Synaju interesowała o tyle, o ile dotyczyła Arbogasta, wzruszył ramionami i udał się z drinkami do pokoju.

Grażyna rozmawiała z Elliotem, niechętnie odpowiadając na jego pytania, od czasu do czasu posyłając niespokojne spojrzenia Karolowi.

Agnieszka próbowała wyjaśnić Heyowi, czym się zajmuje jej mąż.

- Jeszcze trzy lata temu, na gruncie zjawisk, które go absorbują, podnosił głównie koncepcje semiopragmatyczne. Dziś, jak mówi, kiedy czyta ówcześnie napisane teksty, sam się śmieje. Obecnie jako neurosemantyk, czy jakoś tak, uważa swoje poprzednie wyczyny za nieporozumienie. Początkowo był psychoanalitykiem w tych swoich rozważaniach, które czyta zresztą raptem parę osób, równie pokręconych jak on...

- Ale czym się zajmuje? - włączył się do rozmowy Elliot.

- Nie rozumiem?

- Jaki jest przedmiot badań?

- Przedmiot badań może być każdy, ważne jest, aby metodologia zaprzęgnięta do opisu zjawiska miała...

- Pory w szynce pod beszamelem! - zabrzmiało od strony kuchni i Marta jęła serwować gościom dymiące zakąski przy wtórze przeciągłego i niskiego „uuuuu” Karola.

Dźwięki sztućców uderzających o siebie i o talerze - a w wypadku Marka także o zęby - zagłuszyły skutecznie rozmowy przy stole. Pojawiające się potrawy zwolniły towarzystwo z obowiązku podtrzymywania kiepsko rozwijającej się konwersacji.

Jedli, i nawet châteauneuf-du-pape, któryś z tańszych roczników, zaserwowane do polędwicy, nie rozruszało gości Marty. Wszyscy zaczęli sobie zdawać sprawę, że wieczór nie przebiega najprzyjemniej, marzyli o kawie i czymś mocniejszym na pożegnanie. Obowiązek zabawienia towarzystwa przyjął na siebie Karol i z właściwą starym dżentelmenom przesadą oraz nieznośną swadą, która towarzyszy próbie naśladowania amerykańskiego akcentu, snuł opowieść z czasów swojej młodości. Coś o spóźnionych o czterdzieści lat narodzinach jazzu w Polsce. Młodzi obcokrajowcy zadawali od czasu do czasu zdawkowe, uprzejme pytania, a panie wpatrywały się w Karola bez szczególnego wyrazu na twarzach. Wreszcie umilkł. Marta, zrezygnowana, całą sobą czuła katastrofę towarzyską. Od paru minut jedynymi słowami wypowiadanymi przez przyjaciół były pochwały jej sztuki kulinarnej. A deser kończył się nieubłaganie. Pozostałe jeszcze na talerzykach niewielkie kawałki szarlotki wyglądały jak przepowiednia końca świata.

Wtedy, w ciszy, wśród pochylonych głów rozległ się gwizd. I następny. Wszyscy spojrzeli na Marka. Znowu gwizdnięcie. Nowacki sięgnął do kieszeni marynarki i wydobył mały telefon komórkowy, pokazując go biesiadnikom ze skrępowaniem. Mruknął, że służba to nie drużba, i podniósł telefon do ucha. Kiedy wypowiadał słowo „Nowacki”, Agnieszka parsknęła śmiechem, po niej Grażyna, a po chwili śmiali się już wszyscy. A Nowacki słuchał. Dwa słowa, które wypowiedział, wepchnęły śmiech z powrotem w usta towarzystwa, wyjąwszy Agnieszkę, ale i ona spoważniała, gdy piskliwy dźwięk, utonął w ciszy.

- Arbogast? Kurwa!

Elliot nastąpił znacząco na nogę Heya, Grażyna poczuła mdłości, Marta zbladła, Karol zaś ciekawie nadstawił ucha. Marek wyłączył telefon. Wszyscy przyglądali mu się co najmniej tak, jakby napluł do kawy siedzącemu obok hrabiemu.

- Przepraszam - bąknął pod nosem, zrozumiawszy że nie zachował się taktownie.

- Co za Arbogast kurwa? - niewinnie zapytała Agnieszka po polsku. - Coś się stało? Drugie zabicie prezydenta Kennedy’ego?

I znowu zaśmiała się piskliwie, szukając w oczach przyjaciół zrozumienia dla niewybrednego żartu. Surowy głos Nowackiego z łatwością przebił się przez gasnący śmiech.

- Znany Marcie, mnie, a niewykluczone, że również Grażynie, człowiek nazwiskiem Dawid Arbogast przyleciał właśnie do Polski.

- Spodziewałem się go - oznajmił Karol - choć nie wiedziałem, że go znacie.

- Spodziewałeś się? - Blada Marta trzymała Grażynę za rękę, rozwiewając wątpliwości przyjaciółki. Uścisk dłoni zdawał się mówić: „Tak, to ten facet, który naszym zdaniem był diabłem”.

- Jakiś czas temu dzwonił do mnie przyjaciel z Izraela - bo ten Arbogast to Izraelczyk, prawda? - profesor z Uniwersytetu Hebrajskiego, który anonsował przybycie swojego studenta, rzeczonego Arbogasta, i polecał znajomość z nim. Podobno to bardzo zdolny młody człowiek, o tożsamych - tu hrabia Tarczyński nieznacznie chrząknął - zainteresowaniach, okultystycznych rzekłbym. Karl, tak zowie się mój przyjaciel, prosił mnie o wprowadzenie Arbogasta w środowisko ludzi o podobnych poglądach, nie chciałbym się tu rozwodzić, to grono wąskie, na wysokim poziomie intelektualnym, zainteresowane mistycyzmem, zjawiskami paranormalnymi i tak dalej...

Agnieszka cicho tłumaczyła wypowiedź Karola Heyowi i Elliotowi.

- Ja również znam Dawida - odezwał się Hey.

- Skąd? - pytanie Marka zabrzmiało jak strzał.

- To przesłuchanie? - Hey z uśmiechem przypatrywał się zaciśniętym wargom Nowackiego.

- Daj spokój... Hey... po prostu, wyjaśnię za chwilę, skąd go znasz?

- Spotkaliśmy się jakiś czas temu w Izraelu. Bardzo sympatyczny facet, rzeczywiście - tu zwrócił się do Karola - zainteresowany duchami i tym wszystkim, gadał o tym bez przerwy. Pamiętasz, Elliot, mówiłem ci o nim. Odnoszę wrażenie, że wy nie przepadacie za gościem? - Hey zwrócił głowę w stronę Marka.

- Arbogasta znam od wielu lat. Chodziliśmy razem do szkoły, później służył pod moimi rozkazami... Potem został oskarżony o morderstwo...

- Morderstwo? - powtórzyli równocześnie Karol i Hey, a Elliot potrząsnął głową z niedowierzaniem.

- ...i poszukiwany, a następnie oczyszczony z zarzutów.

- Skoro jest niewinny, a w to nie wątpię, to dlaczego nastąpiło takie poruszenie? - Hey rozejrzał się po gościach, a jego uwagę przykuł nieruchomy tandem pań.

- Nie wątpisz w niewinność, a nawet nie znasz okoliczności... - Marek przyglądał się uporczywie Kanadyjczykowi, ten zaś odpowiedział, nie zdejmując uśmiechu z ust, bo czuł, jak drażni to policjanta:

- Spotykaliśmy się z Arbogastem często przez parę miesięcy, można powiedzieć, że się zaprzyjaźniliśmy, opowiadał mi, dlaczego musiał wyemigrować, nie wiem, czy wiesz, że po tych sprawach tutaj wpadł w alkoholizm, krótko mówiąc, zniszczyliście człowieka podejrzeniami o niepopełnione zbrodnie... przypisaliście mu morderstwo, żeby mieć kozła ofiarnego.

- Tak ci to przedstawił? Ciekawe. A wspominał może o wyprawie do Egiptu? - Grażyna czuła, że za chwilę zwymiotuje.

Karol zawiesił na niej wzrok, jakby oczekiwał potwierdzenia.

- Znasz go, Graża? - zapytał.

- Nie... niewykluczone - Marta przyszła w sukurs przyjaciółce - że to jest właśnie diabeł z Synaju...

- Ten, co mnie zabił, a ja zmartwychwstałem? - włączył się Elliot, spojrzał na Heya i obaj wybuchnęli śmiechem. Marta wpiła wzrok, jak paznokcie, w twarz Kanadyjczyka.

- Jak mogłeś mu powiedzieć? Jak mogłeś? Jak?

Grażyna połykała płacz od dłuższej chwili, a teraz, patrząc w roześmianą twarz Elliota naprzeciwko, nie zapanowała nad drgającą brodą i łzami. Karol wstał szybko, podszedł do niej i otoczył ją ramieniem.

- Uspokój się, proszę, nie trzeba, może to nie on. - Nagle podniósł głos: - Co tu się, u diabła, dzieje?!

- On, on, ja jestem pewien. Już dawno poprosiłem kolegów z ochrony Okęcia, aby dali mi znać, kiedy się pojawi. Jestem pewien... - Umilkł, gdyż w oczach roześmianego Heya zobaczył coś, co go zaniepokoiło. Ciemne oczy się nie śmiały.


Warszawa, lotnisko Okęcie


- Czy powinienem ucałować ziemię? - zwrócił się Arbogast do Katii, gdy wchodzili do autobusu, mającego odwieźć ich do sali odpraw lotniska.

- Nie, to zbyt spektakularne. Ciepły wieczór, czyżby w Polsce też świeciło słońce?

- Prognoza na kilka najbliższych dni mówi o upałach - wtrącił rzeczowo Moses, który rozglądał się dookoła, jakby widok oświetlonych pasów startowych mógł powiedzieć mu cokolwiek o miejscu, w którym wylądował.

Dawid, któremu nie mówiono nic o dalszych planach, zdołał wywnioskować z rozmowy partnerów, że jeszcze dziś wyruszą wynajętym samochodem do Krakowa, gdzie czeka na nich mieszkanie, kupione jakiś czas temu przez reprezentującego ich interesy polskiego wspólnika. Czuł się świetnie. Kilka szklaneczek whisky na pokładzie spowodowało, że oczekiwał spotkania z ojczyzną w nastroju niemal euforycznym. Jestem u siebie, powtarzał w myślach i z politowaniem spoglądał na Izraelczyków, bezradnych, jak sądził, na „jego podwórku”. Katia maszerowała pewnie, kołysząc się w sposób, który Dawidowi wydał się kuszący. (Nie trzeba już chyba dodawać, że natychmiast pomyślał o Marii). Moses, zgarbiony, powłóczył nogami, zniknęła gdzieś sprężystość, z którą zwykł się poruszać. Ona już gra swoją rolę, poczekaj, poczekaj kiciu - Dawid nie spuszczał oczu z pośladków Katii. Kontrola paszportowa trwała parę minut, auto zarezerwowane w Hertzu stało na parkingu. W ostatniej chwili Katia postanowiła zmienić samochód, a bagaże, z wyjątkiem podręcznego, nadać pociągiem. Moses domyślił się, że szefowa zauważyła coś podejrzanego i zwiększył czujność, a Arbogast kręcił się w kółko jak nakręcony bąk i miał wszystko w dupie. Ruszyli w drogę po dwóch godzinach. Prowadził Moses, choć Dawid próbował wytłumaczyć, że świetnie zna trasę... i że... chociaż, niech tam, z butelką wolnocłowego jacka danielsa na tylnym siedzeniu też ją będzie znał. Obudzili go w Krakowie, wjeżdżali właśnie w Aleje Trzech Wieszczów.

- Mickiewicz, Słowacki, Beniowski. - Radosne, cudowne przebudzenie Dawida podyktowało mu niezrozumiałe dla reszty słowa, które sam skwitował śmiechem.

Katia obróciła się do niego, mówiąc miłe „dobry wieczór”, i wskazując na tylną szybę. Za nimi jechał radiowóz policyjny.

- Wloką się za nami od zjazdu z autostrady.

Posiłkując się planem, Katia prowadziła Mosesa przez senne już miasto na ulicę Miodową, do kamienicy kupionej niedawno i remontowanej przez firmę. Zaparkowali przed budynkiem o niewykończonej jeszcze elewacji. Samochód policyjny zatrzymał się kilka metrów za nimi. Wysiadło z niego dwóch funkcjonariuszy i ruszyło niespiesznie w stronę wyciągających bagaże Izraelczyków. Z drugiej strony nadjechał volkswagen passat bez oznaczeń, zatrzymał się po przeciwnej stronie jezdni; trzech mężczyzn w środku przyglądało się przybyszom. Z baru nieopodal wytoczyło się kilka podpitych osób, ale śpiewy umilkły na widok radiowozu. Paru krótko ostrzyżonych nastolatków w baseballówkach obróconych daszkami na karki, przed chwilą jeszcze przyglądających się zaparkowanym samochodom, przyśpieszyło kroku.

- Dobry wieczór - odezwał się jeden z policjantów i uniósł dłoń do daszka czapki. - Czy mogę obejrzeć państwa dokumenty?

- O co chodzi? - Katia skierowała pytający wzrok na Dawida.

- Chcą nas wylegitymować.

- Dlaczego?

- Dlaczego? - powtórzył Dawid po polsku, nie spuszczając wzroku z drugiego gliniarza, który powoli obchodził ich samochód.

- Rutynowa kontrola drogowa.

- Przecież zatrzymaliśmy się sami.

- To nie ma znaczenia, poproszę o dowód rejestracyjny, prawo jazdy tego pana - wskazał na Mosesa - oraz państwa paszporty. Pan jest obywatelem polskim?

Dawid nie odpowiedział, tłumacząc partnerom żądania policjanta.

- Myślałem, że Polska leży w Europie, a nie w Ameryce Łacińskiej - sarkastycznie stwierdził Moses i sięgnął po portfel.

Katia obojętnie wyciągnęła w stronę policjanta paszport. Dawid również otworzył małą torbę przytroczoną do pasa. Gdy wkładał rękę do środka, drugi policjant przesunął dłoń w kierunku kabury, a z passata wysiadło dwóch mężczyzn i szybko przecięło jezdnię. Do uszu Dawida dobiegło słowo: „Przeładowałeś?”, i wyjątkowo nie spodobał mu się fakt, że w jednym ze zbliżających się rozpoznał Marka Nowackiego. Katia musiała coś wyczuć, gdyż objęła Dawida ramieniem i z uśmiechem rzekła:

- Nie ma co, wyjątkowo serdecznie witają w twoim kraju napływ obcego kapitału.

Jej dłoń oplotła ramię Arbogasta niczym wąż. Poczuła, jak mięśnie Dawida napinają się mimowolnie.

- Panowie proszą o dokumenty, kochanie.

Katia poluźniła nieco uścisk i pocałowała Dawida w policzek, jak kobieta, która widząc zdenerwowanie męża, próbuje uspokoić atmosferę. Dawid, wciąż z ręką w torebce, spoglądał na stojącego naprzeciwko Nowackiego i nic nie myślał. Wreszcie powiedział:

- Cześć, Marek, cześć, Zbyszek, kopę lat.

Wyciągnięta ręka wisiała w powietrzu, aż wreszcie towarzyszący Markowi policjant uścisnął ją mocno i, tak przynajmniej napisze później Moses w raporcie, serdecznie. Nowacki nie kwapił się jednak do powitania przyjaciela.

- Pokażesz dokumenty temu panu? - zapytał sucho, wskazując na umundurowanego policjanta.

- Nie usunąłeś jeszcze tego zęba? - odparł Dawid równie beznamiętnie.

Nowacki niezbyt grzecznie splunął za siebie i powtórzył:

- Dokumenty!

- Facet jest ze służby bezpieczeństwa czy jak? Znikniemy bez śladu? O co chodzi, szefie? Co zbroiliśmy?

- Nie wiem, Moses, słowo daję, że nie wiem - odpowiedział Dawid, podając izraelski dowód osobisty.

- Czy ma pan jakieś polskie dokumenty? - zapytał gliniarz. Zdezorientowany, obracał w dłoniach oprawione w plastik kartki śliskiego papieru, na którym wypisano dane alfabetem widzianym przez biedaka raz w życiu na jakichś przedwojennych zdjęciach.

- Tak, jestem także obywatelem polskim, ale o ile mi wiadomo, nie ma przymusu posiadania przy sobie papierów stwierdzających tożsamość, jak również nie ma obowiązku rejestrowania się cudzoziemców przyjeżdżających do Polski. Zatrzymujecie nas, panowie, dla widzimisię palantów z Komendy Miejskiej? - Arbogast puścił oko do policjanta i ruchem głowy wskazał Marka.

Nowacki, wyraźnie zniecierpliwiony, wyrwał dokument z rąk bezradnego policjanta.

- To nie jest paszport, facet nazywa się Dawid Arbogast, sprawdź, czy nie jest poszukiwany, sprawdź też tych dwoje i samochód, no, rusz się!

- Wiesz co, Katiu? - Dawid przyglądał się szefowej, wyciągającej małą torbę podróżną z samochodu. - Chyba naruszyliśmy godzinę policyjną. A może powinniśmy nosić opaski z gwiazdą Dawida? Czy zatrzymaliście nas panowie za brak opasek z gwiazdą Dawida?

Nowacki spojrzał na Arbogasta z nienawiścią. Policjant, sprawdzający dane przez radio, wrócił i podał dokumenty Mosesowi.

- Wszystko w porządku, Marek, są czyści.

Nowacki odciągnął go za ramię na bok i zapytał półgłosem:

- Nie możesz go zatrzymać, chociaż na czterdzieści osiem?

- Mogę, tak samo jak i ty. Jak ci tak zależy, czemu tego sam nie zrobisz?

- Słuchaj, mam na tego faceta...

- Nie będę słuchał, pracowałem w policji w czasach, kiedy robiliśmy większe jaja, paru chłopaków ma teraz sprawy w prokuraturze i w sądach, czasy się zmieniły, ja się nie będę podkładał, nie wiem, po co urządzałeś tę szopkę. Oficjalnie, panie nadkomisarzu, nie mam podstaw do zatrzymania, a jeśli pan ma, to proszę... My się zmywamy.

Nie czekając na odpowiedź, skinął na towarzysza, wsiedli do radiowozu i odjechali.

- Czy mówi pan po angielsku? - zwróciła się Katia do Nowackiego. - Bo jeśli tak, to proszę przyjąć do wiadomości, że jutro powiadomimy o tej sprawie ambasadę. Chyba że przeprosi pan teraz i pozwoli nam odpocząć po podróży.

- Wiem o Egipcie, Arbogast, wiem wszystko. Będziesz siedział.

- Co on powiedział, Dawid?

- Powiedział, że mnie powiesi.

- O nie, tego już za wiele... - Katia wyglądała na wzburzoną.

- Niech się pani uspokoi - zwrócił się do niej Nowacki po angielsku. - I niech pani uważa, z kim się zadaje, to morderca.

- Odpowie pan za to, obiecuję!

Katia wzięła Arbogasta pod ramię i ruszyła w stronę bramy. Moses zamykał samochód.

- Wiem o Egipcie, Arbogast, słyszałeś? Wiem o Egipcie, mam świadka. Znowu będziesz musiał uciekać, szczurze, ale tym razem ci się nie uda...

Dawid odwrócił się w bramie. Uśmiechnął szeroko i rzekł:

- Wiesz co? Spierdalaj na drzewo. - W półobrocie dostrzegł jeszcze uśmiech na twarzy Zbyszka.

Mieszkanie otworzył im jeden z cyborgów, szczęśliwy, o mały włos a ucałowałby szefostwo. Gadał jak najęty, pokazując przygotowane pokoje w dużym mieszkaniu, referując plan zajęć na jutro, aż Katia kazała mu zamilknąć, dać im spokój i pozwolić odpocząć. Moses instalował się w swoim pokoju, dla Katii i Arbogasta przygotowano jeden, za to największy, z wielkim łóżkiem i dwoma biurkami. Cyborg Moniek poinformował jeszcze Dawida tajemniczym głosem, że w przestronnej kuchni, w trakcie remontu, odkryto dużą skrytkę pod podłogą, ale nie znalazłszy zrozumienia w oczach Arbogasta dla tej - jak sądził - rewelacji, którą tylko oni, polscy Żydzi, mogli zrozumieć, podał tyły, gnąc się w ukłonach niemalże jak lokaj.

Gdy zostali sami w swoim pokoju, Katia położyła palec na ustach i pokazała, że trzeba sprawdzić, czy w pomieszczeniu nie ma podsłuchu. W trakcie drobiazgowego przeglądania pokoju rozmawiali o głupstwach i planach firmy, postanowili wyjść, aby coś zjeść i odprężyć się przy lampce wina po niefortunnej przygodzie. Mimo że nic nie znaleźli, Katia nie rozpoczęła rozmowy na temat, który interesował ją najbardziej. Najwyraźniej zajście sprzed kilku minut spotęgowało jej ostrożność.

- Może wykąpalibyśmy się razem, kochanie?

- Czy to polecenie, misiu?

- Możesz to tak potraktować.

- Nie śmiałbym ci odmówić, mogę to wziąć ze sobą? - Potrząsnął na poły już opróżnioną butelką jacka.

- Nie powinieneś tyle pić...

- Znowu zaczynasz?

- Dobrze, już dobrze, chodź.

Wanna była wielka, trójkątna jak niektóre kapelusze i znakomicie nadawała się do rozmów na bardzo ważne tematy. Katia odkręciła oba kurki; wnętrze wypełnił hałas wody i syk płomieni gazowego grzejnika.

- Co to miało znaczyć? O co im chodziło?!

- Ty mi powiedz. Podobno wyczyściliście mój życiorys. Nie wiem, czego chciał ten idiota.

- Czy to ten twój przyjaciel, o którym tyle mówiłeś w zeznaniach?

- Tak. - Arbogast wlał w siebie odrobinę jacka danielsa. - Magister Marek Nowacki.

- O czym rozmawialiście po polsku?

- Powiedział, że wie o Egipcie.

- Co wie?

- Nie mam pojęcia, powiedział, że wie, i że ma świadka.

- Myślisz, że to któraś z tych Polek?

- Na rany Boga, skąd mam wiedzieć?! Kąpiemy się? Może powinniśmy szeptać sobie to wszystko do ucha?

Katia odburknęła coś, ale ku zaskoczeniu Dawida zsunęła sukienkę, zdjęła majtki i nachyliła się, aby sprawdzić temperaturę wody. Arbogast podszedł bliżej, chwycił rękami jej biodra i mocno przycisnął przyrodzenie do wypiętej pupy. Katia chwilę ruszała się, szukając przyjemności, a Dawid poczuł silną erekcję. Gdy znaleźli się w wannie, partnerka, bawiąc się jego członkiem, zapytała:

- Ale nie zatrzymali cię, więc po co to przedstawienie?

- Nie wiem. On był zawsze bardzo romantyczny. Wiesz, taka walka przeciwieństw. Zły musi mieć swojego dobrego. Wbrew logice, dowodom i tak dalej, dobry wie, że to zły zrobił, to znaczy zrobił wszystko, co najgorszego zostało zrobione, jest przekonany i poświęci życie, żeby udowodnić swoją tezę. Jedyny człowiek, który z walki ze swoim złym uczyni cel życia. Na przekór wszystkim i wszystkiemu. Wiesz, o czym mówię, chyba chodzisz czasem do kina? Swoją drogą, nie przesadzasz z ostrożnością? Skąd miałby się wziąć tutaj podsłuch? Przecież lokal był sprawdzany...

- Ten Nowacki czai się na ciebie, lepiej uważać. Oby powody, które ma, żeby ci przylać, były tak bagatelne, jak mówisz.

- Niestety, jeśli mam rację, a mam, to nie są to bagatelne powody... Wręcz przeciwnie, tego właśnie trzeba bać się najbardziej...

Nie dokończył, gdyż miał wytrysk, spowodowany częściowo działaniem Katii, a częściowo nagłym, niewiadomego pochodzenia podnieceniem, które go ogarnęło. Na twarzy szefowej malowało się niekłamane obrzydzenie, gdy opłukiwała ręce.


Marek zadzwonił do siostry jeszcze tego samego wieczoru.

- Przyjechał? - spytała bez przywitania.

- Tak.

- I co?

- I nic. Podaj mi numer do Grażyny.

- Po co? Nie sądzisz chyba, że ona będzie zeznawać?

- Podaj mi ten numer, chcę uniknąć drogi oficjalnej.

- A jeśli Grażyna źle rozpoznała człowieka na zdjęciach?

- To się okaże po konfrontacji. Dasz mi ten numer?

- Posłuchaj, on ją zabije...

Odpowiedział jej dźwięk rzuconej słuchawki.

Hey, który został u Marty po obiedzie - z trudem udało mu się przeprosić za zbytnią gadatliwość - przytulił ją do siebie.

- Coś się stało?

- Dzwonił brat. Chce aresztować Dawida, jest przekonany, że to on dokonał morderstwa na Synaju.

- Mówiłem ci już, że kiedy doszło do tej tragedii, Arbogast był w Izraelu, w szpitalu, poznałem go zaraz potem. Zresztą miał przyjechać do Polski razem ze swoją narzeczoną i wspólniczką, ona może wszystko potwierdzić.

- Ja ci wierzę, ale ty nie znasz Dawida... On mógł tam być.

- Równocześnie w Izraelu i w Egipcie? Jak?

- Ty go nie znasz, on mógł tam być. On umie robić takie rzeczy... Hey, ja się go boję... Teraz, kiedy on przyjechał... ja się boję.

Tu, nie bacząc na uczucia Kanadyjczyka, Marta opowiedziała mu historię swojej miłości, swojego upokorzenia, rozdrapywała ranę pamięci, opisując, jak Arbogast rozdziewiczył ją boleśnie, historię zachwytu, który spowodował, że zawsze już będzie bała się mężczyzn.

- Ja się boję - zakończyła.

- Nie powinnaś, przecież teraz masz mnie, obronię cię przed tym draniem.

Marta uśmiechnęła się smutno.


- Moglibyśmy gdzieś wyjechać? Gdzieś daleko?

- Grażynko, dziecko drogie, uspokój się. - Karol przywołał gestem kelnera, gdy po wyjściu od Marty zasiedli jeszcze przy piwie w jednym z niezliczonych kawiarnianych ogródków, oplatających krakowski rynek pajęczą siecią stolików, krzeseł i parasoli. - Jeszcze dziś wyślę maila do profesora Weintrauba, który niewątpliwie odpowie mi, co rzeczony Arbogast robił wtedy, gdy tobie przytrafił się ten koszmar na Synaju. Gdybym wiedział o tych dziwnych związkach wcześniej, być może już dawno potrafiłbym cię uspokoić.

- Nie interesowałeś się tym zbytnio.

- Jesteś niesprawiedliwa. Nie interesuje mnie układ, który starasz się stworzyć, zajmuje mnie jedynie to, co się dzieje z tobą. Za parę tygodni wielkie spotkanie wszystkich Wielkich Dyrygentów, Mistrzów i wybranych Braci. Musimy się przygotować. Chciałbym do tego czasu widzieć cię w znacznie lepszej formie.


Elliot gładził Agnieszkę po nagich plecach, gdy leżeli w jego łóżku, w którym znaleźli się po ustaleniu, że po tak nieudanym obiedzie należy im się deser z prawdziwego zdarzenia.

- Nie sądzisz, że przesadzają z tą całą aferą na Synaju, z tym Dawidem, diabłami i w ogóle? - zapytał. - Przecież dziewczynom nic się nie stało, a nastrój wokół tej historii jest tak ponury, że niedługo sam uwierzę, że tam byłem. W końcu jak magia, to magia.

Agnieszka zachichotała.

- Jeśli to byłeś ty, to przyjmij do wiadomości, że będziesz ojcem.

- Kim?

- Tatą. Gwałcicielem. Ta druga dziewczyna, Elżbieta, jest w ciąży. Niedługo powinna rodzić.

- Żartujesz? Ładna chociaż?

- Fajna laska, chociaż głupia. Nie wyszła jej na zdrowie ta cała przygoda. Podobno jest u czubków.

- To znaczy, że ci bandyci na Synaju mieszali zmysły i nie tylko zabierali życie, ale także rozdawali. Być może dziewczyny były świadkami jakiejś rozgrywki bogów?

- One twierdzą, że diabłów.

- To jałowy spór o nazewnictwo - odpowiedział Elliot, socjolog, i przestał głaskać kochankę. Być może zobaczył pryszcz, a może przeszkadzało mu to w myśleniu, bo zamyślił się bardzo głęboko, a nawet zapalił, wydłubawszy papierosa z paczki Agnieszki.

- W jednym filmie - rzekła Agnieszka, spoglądając na niego niezbyt uważnie - facet, jak się dowiedział, że będzie ojcem, to zapalił nawet dwa naraz.

- Nie przepadam za papierosami i nie chcę być ojcem.

- Skąd wiesz, że nie masz gdzieś po świecie rozsianej czeredy bachorów?

- Raczej nie, ale nie będę się zarzekał.

Chciał, żeby już sobie poszła, więc nakłamał, że ma za chwilę spotkanie z kumplem i powinni się zbierać.


Bardzo późnym wieczorem w nowym mieszkaniu Katii i Dawida zadzwonił telefon. Odebrał Moses. Zamienił z kimś parę słów po angielsku i przekazał słuchawkę Dawidowi.

- Dzwoni Hey, wiesz, ten twój kolega, którego poznałem na imprezie. Podobno agent Mossadu - powiedział i puścił oko do Katii, która zaśmiała się krótko.

- Rzeczywiście, miał być w Krakowie. Może się spotkamy? - Dawid skierował pytanie do Katii.

- I tak mieliśmy wyjść, więc jeśli ma czas...

- Słucham, mówi Arbogast. No cześć. Ciebie także. Bardzo chętnie, właśnie wybieraliśmy się coś zjeść.

Trafili do meksykańskiej restauracji w centrum Starego Miasta, bez Mosesa jednak, któremu Katia poleciła zainstalować sprzęt komputerowy, sprawdzić firmową pocztę elektroniczną i przygotować plan pracy na następny dzień. Rozmawiali o duperelach, wplatając czasem kilka zdań mających znaczenie w świetle wydarzeń dzisiejszego wieczoru. Gdy Hey opowiedział ze śmiechem, że zna ludzi, którzy rozpoznają Dawida jako mordercę z Synaju, Arbogast spoważniał. Katię zaś bardzo zaskoczyły kontakty profesora Weintrauba z polskim hrabią i zirytowała wiadomość o zaanonsowaniu przyjazdu Arbogasta. Pomyślała, że koniecznie trzeba sprawdzić, czy to robota Instytutu, aczkolwiek nie dopuszczała do siebie myśli, że może być inaczej. Pamiętała jednak historię, w której pewnego dnia po korytarzach i piętrach kwatery głównej przebiegła plotka, że szykuje się akcja, do wykonania której Instytut postanowił zwerbować Davida Copperfielda. Chodziło ponoć o to, by sławny iluzjonista doprowadził do zniknięcia odrzutowca, którym podróżował Arafat i paru łajdaków z Czarnego Września. Mówiło się, że operacja nie doszła do skutku, gdyż wprawdzie Copperfield przyjął zlecenie, ale władze Izraela nie mogły pogodzić się z faktem, że w takiej sytuacji Arafat zniknie na zawsze. W tym konkretnym momencie nie było to zgodne z izraelską racją stanu, a iluzjonista odmawiał określenia - choćby w przybliżeniu - szans na powrót przywódcy Palestyńczyków w czasie, w którym może on z jakichś powodów być przydatny. Mówiło się także, że Mossad nie może pozwolić sobie na operację, po której nie pozostaje żaden ślad. Chociaż była to jedynie plotka, Katia poczęła zastanawiać się nad udziałem pierwiastka nadprzyrodzonego w działaniach organizacji i doszła do wniosku, że nie można wykluczyć, iż w operacji Cień również może chodzić o sprawy wymykające się zdrowemu osądowi. Jako osoba praktyczna zganiła siebie za niedorzeczne koncepcje, ale - nomen omen - cień podejrzenia pozostał. Bywało, że w trakcie szkolenia, które prowadził karzeł, Katia czuła, że coś niedobrego dzieje się z jej ciałem, jakby ktoś nakłuwał je szpilkami (raz nawet zwierzyła się Uriemu, że chyba ktoś pastwi się nad szmacianą laleczką, mającą ją symbolizować, i oboje setnie się z tego uśmiali), czasem bolało, a czasami odprężało i pozwalało spać. Chciała nawet udać się do lekarza, ale nie znalazła na to czasu. Postanowiła nie dzielić się z towarzyszami swoimi myślami, mimo iż właśnie rozmawiali o sprawach związanych z magią.

- Jak myślisz, dlaczego Cwi anonsował moje przybycie temu całemu Tarczyńskiemu? Czy jest wam znana ta część operacji, do której przygotowywał mnie karzeł?

- Nic o tym nie wiem i mówię to szczerze - odpowiedział szczerze Hey.

- A ty, Katiu?

- Ja także. Ale postaram się w miarę szybko dowiedzieć, w czym rzecz. Od początku była to dziwna i tajemnicza część akcji. Znając sposoby działania firmy, przypuszczam, że prędko dowiemy się, o co szło.

Tak sobie jeszcze chwilę gwarzyli, pojedli, popili i poszli.

Przed domem na Miodowej Dawid powiedział Katii, że chciałby odwiedzić dawno niewidzianego kolegę, mieszkającego nieopodal. Przyznał, że zamierza wypić z nim banię i pogadać chwilę. Na niezdecydowanie widoczne w oczach Katii rzekł tylko, że może to i niezgodne z regułami, ale jeśli on nie odwiedzi znajomych po przyjeździe, tak jakby nigdy nic, może się to wielu osobom wydać dziwne. Wahająca się wspólniczka skinęła wreszcie głową na znak zgody, prosząc tylko, aby nie zalewał się w trupa, gdyż jutro czeka ich ciężki dzień. Niezdecydowanie Katii w dużej mierze było na pokaz. Wprawdzie obawiała się trochę o zachowanie Arbogasta na jego terenie, ale jedna z zasad, wpajanych jej konsekwentnie podczas wszelakich kursów, brzmiała: agent na swoim obszarze decyduje o tym, co jest dla niego dobre. Reguła ta wprawdzie dotyczyła agentów terenowych, szczególnie w krajach arabskich, i ich związków z oficerem prowadzącym, do którego zwerbowany powinien mieć całkowite zaufanie. W tym wypadku analogia z taką sytuacją była bardzo odległa. Cień de facto nie działał na swoim terenie, a swoich oficerów prowadzących szczerze nienawidził. Paradoksalne wydało się Katii, że jedynym człowiekiem w ich towarzystwie, któremu Cień zaufał, jest Moses. Brak ubezpieczenia ze strony jakiejś niezależnej grupy, która wałęsałaby się za Arbogastem, a o której obecności nie miałby pojęcia, była następną kontrowersyjną decyzją w tej operacji, ale sugestie na ten temat, wciąż zgłaszane przez Katię i Dova, góra bagatelizowała.

Dawid ruszył w kierunku ulicy Paulińskiej, jak spuszczony z łańcucha wsiowy kundel, jednocześnie radosny i niepewny. Na drugim piętrze zaniedbanej kamienicy drzwi otworzyły się dopiero po długim stukaniu.

- Jesteś sam? - zapytał Dawid głowy, która przyglądała mu się bez zaskoczenia.

- Owszem, wejdź. Nie spodziewałem się ciebie wcześniej niż za dwa lata.

Dawid postawił flaszkę wódki na podłodze obok stosów sprzętu RTV.

- Otworzyłeś zakład naprawczy?

- Nie, koledzy zostawili na przechowanie, wiesz, sezon urlopowy... Boją się, że pod ich nieobecność ktoś może im to wynieść z mieszkań.

Dawid skinął głową, jakby wyjaśnienie go zadowoliło. Facet w dresie Adidasa zniknął na chwilę w kuchni i wrócił z dwoma kieliszkami. Miały zaokrąglone dno, tak aby nie dało się ich postawić, kiedy są pełne.

- Proszę, proszę, kulawki. Nie wiem, czy potrafię jeszcze tak pić.

- Dasz sobie radę. Przepitka?

- Nie, monodieta.

Zarośniętą twarz kolegi rozjaśnił uśmiech. Najwyraźniej nie lubił, jak coś się zmienia. Wychylili po jednym i natychmiast uzupełnili. I znowu wypili.

- Co słychać?

- Stara bida.

- Żadnych zmian?

- A co, znowu jesteś gliniarzem?

- Nie, jestem biznesmenem.

- Aha... A co będziesz robił?

- Będę budował żydowski Kazimierz.

- No proszę.

- Ściągają haracze z knajp i hoteli?

- Tu jeszcze nie. To znaczy na Kazimierzu, w każdym razie nie na dużą skalę. Ale zaczną. Wiesz, jak jest.

- Wiem, czyli co, nie ma wymuszeń?

Kumpel pomyślał chwilę, nagle parsknął śmiechem.

- W takich miejscach, których nie stać na ochronę, są. Na przykład tu niedaleko. Fundacja teatralna otworzyła pub, żeby się w ogóle utrzymać, wiesz, stowarzyszenie z gruntu niedochodowe. Artyści, prawdziwa sztuka, a nie jakieś kabarety. No i pewnego dnia przychodzą chłopaki i mówią, żeby płacić. A ci na to...

- Do teatru? Pierdolisz.

- Otóż nie, więc ci artyści na to, że to fundacja, że ledwo zipią, że nie mają, no i rzecz jasna, że im się w głowie nie mieści. A chłopaki mówią: macie statut? No to ci, że mają. A chłopaki: ilu jest członków założycieli? Patrz, jak się wyrobili. A ci na to: tylu a tylu. No to chłopaki, że po dwa tysiące od głowy na początek będzie dobrze.

- Nieźle, i co, płacili?

- Raz zapłacili, ale potem ktoś im poradził, żeby wzięli monitoring firmy ochroniarskiej. Bo kasa mniejsza i faktury za usługi są, a wiesz, komuś trzeba płacić.

- No jasne. Słuchaj, czy masz jeszcze to, co ci zostawiłem?

- Mam.

- Nieużywane?

- No co ty? Za to dbane.

- Daj mi w reklamówce i patrony do tego. Masz jakiś samochód?

- Mam.

- Pożycz.

- Na ile?

- Na dwie, trzy godziny. W czasie, kiedy ja pojadę, ty sobie tu będziesz walił banie, głośno, jakby nas było dwóch. Okay? Tak, wiesz, żeby cię sąsiedzi uspokajali.

- Będzie cię to kosztować.

- Przypuszczam. To jak?

- Stoi.

Kolega napełnił kulawki, wychylili.

- No to git. I pozbądź się tego. - Dawid wskazał na sprzęt elektroniczny. - Mogą przychodzić i pytać, czy rzeczywiście piliśmy tu razem pół nocy. Aha, możesz mi dać jakieś lewe blachy do tego auta?

- Coś miałem, czekaj. - Mężczyzna grzebał przez chwilę w szafce na buty. - Mogą być ukraińskie?

- Bardzo dobrze. Co to za bryka?

- Audi osiemdziesiątka, cygaro. W razie wu możesz zostawić i spierdalać. Tylko będziesz musiał zapłacić, bo jest już na nie klient. Nie, czekaj, to idzie do rozpieprzenia, na autocasco. Ale nie szkodzi, klient zażyczył sobie wypadek na pojutrze.

- Odwiozę jeszcze dzisiaj.

- No to leć i uważaj na siebie. A my, to znaczy ja i ty, trochę tu sobie popijemy.

Dawid odnalazł samochód we wskazanym garażu niedaleko domu kolegi. Zmienił tablice rejestracyjne. W garażu znalazł także pachnący smarem dres i włożył go na swoje ubranie. Zgodnie ze słowami kumpla pod siedzeniem leżało kilka kominiarek. W kącie zobaczył także parę manekinów; bez zastanowienia wrzucił dwa korpusy bez nóg do bagażnika. Wyjechał z ciemnej uliczki, nie włączając świateł, choć nie widział prawie nic przez przyciemnione szyby samochodu. Po chwili włączył się do ruchu na głównej i - jak to nietrzeźwy za kierownicą - zaczął nadzwyczaj skrupulatnie przestrzegać przepisów. Na osiedle, na którym mieszkał Marek Nowacki, dojechał po dwudziestu minutach. Zaparkował w nieoświetlonej uliczce za blokiem, w którym mieszkał Nowacki. Wyjął z bagażnika manekiny i posadził je w samochodzie. Jednego na miejscu pasażera, drugiego z tyłu. Przypiął je pasami. Jeśli przyjaciel ze szkolnej ławy nie zmienił przyzwyczajeń, to zapewne już grzecznie śpi. Ale nie, w kuchni świeciło się światło. Włożył kominiarkę i wzdłuż ściany budynku dotarł przed klatkę schodową. Również z tej strony jedynymi jasnymi punktami na zasnutym zasłonami i żaluzjami firmamencie bloku były okna mieszkania Nowackiego. Nie śpi. Też dobrze, chociaż Dawid nie był pewien, czy Marek jest człowiekiem, który zasłużył, aby spojrzeć śmierci w twarz. Sprawdzony i załadowany wcześniej pistolet lekko ugniatał biodro. Arbogast zmierzał po schodach na trzecie piętro, bez trudu otworzywszy drzwi, niezbyt dobrze chronione rzędem przycisków domofonu, które wyglądały jak skomplikowane urządzenie alarmowe. Szedł po ciemku, pamiętał dobrze miejsce, w którym dawnymi czasy bywał nieraz. Wreszcie stanął przed drzwiami Nowackiego. Z trudem odczytał kartkę, przylepioną obok dzwonka: „Nie pukać, nie dzwonić, podatek za psa zapłacony”.

Niecałą godzinę wcześniej tę samą kartkę, wchodząc do mieszkania Marka, czytali Grażyna i Karol. Nie wywarła ona na nich jednak żadnego wrażenia, od czasu bowiem obiadu, a także z powodu wcześniejszych odczuć Grażyny, oboje mieli brata Marty za człowieka nie całkiem zrównoważonego. Nocny telefon do willi Karola upewnił ich tylko w tym przekonaniu. Nowacki zadzwonił i tonem nieznoszącym sprzeciwu, informując, że Grażynie grozi poważne niebezpieczeństwo ze strony Arbogasta, zażądał, aby oboje natychmiast przyjechali do niego. Karol, głównie ze względu na stan psychiczny kochanki, („On groził wtedy, że nas zabije, jeśli powiemy, co widziałyśmy”), zdecydował się pojechać do Nowackiego.

W chwili, gdy Arbogast sadowił manekiny w aucie, przemawiając do nich półgłosem po rosyjsku, a były to zapamiętane z dawna wersy z „Eugeniusza Oniegina”, Grażyna spacerowała, nerwowo paląc papierosa za papierosem, po maleńkiej kuchni.

- Nie będę zeznawać i nie będę nikogo poznawać - powtarzała.

- Proszę pana - mówił spokojnie Karol - poczekajmy jeszcze, zwróciłem się z zapytaniem do profesora Weintrauba...

- Ten cały Weintraub to może być jego wspólnik...

- Hola, hola, mój panie, wspólnik w czym? Jaki wspólnik? Zaprawdę, spiskowa teoria dziejów, którą pan reprezentuje...

- To pan, zdaje się, jest specjalistą od spisków.

- Zaręczam panu, że takie słowa, jak również pańska postawa w tej całej sprawie, mogą - tu Grażyna usłyszała w głosie Mistrza ton znany jej z przemówień w Kongregacji - obrócić się bardzo gwałtownie przeciwko panu.

- Grozi mi pan?

Karol wstał.

- To był honor gościć w pańskim domu, nawet jeśli przełożeni nie będą zachwyceni tym, o czym mam zamiar ich poinformować. Chodźmy, Grażyno, wybujała wyobraźnia tego pana działa mi na nerwy. Swoją drogą, dlaczego chodzi pan uzbrojony po mieszkaniu? Nie wszyscy czują się najlepiej w obecności broni.

Weszli do przedpokoju. Przy drzwiach, po drugiej stronie których Arbogast zakładał właśnie tłumik, zatrzymał ich głos Marka:

- Będę musiał wobec tego zaprosić panią na oficjalne przesłuchanie.

Ręka Karola na klamce nie zawahała się nawet na moment. Nacisnął ją i otworzył drzwi, mówiąc:

- Żegnam!

Słowo dobiegło Arbogasta, gdy już miał nacisnąć dzwonek. Odskoczył i przyklęknął. Zobaczył kobietę, której twarz tonęła w cieniu, i mężczyznę krok za nią. Ona zobaczyła go również i krzyknęła przeraźliwie. Na drugim planie pomiędzy głowami wychodzących mignęła postać Marka, wyszarpującego broń z kabury przy pasie. Arbogast nie miał czasu, by wymierzyć, oddał strzał w kierunku Nowackiego i pociągnął do siebie kobietę. Poczuł zapach perfum i usłyszał huk wystrzału, potężny i wzniosły. A Grażyna poczuła smar na ubraniu napastnika i ciepło, ale eksplozji w głowie już nie poczuła. Kula z pistoletu Marka trafiła ją w tył głowy, i ból musiał być krótki jak animowany film. Dodatkowa siła rzuciła ją w ramiona Arbogasta jak szmacianą lalkę. Gdy głowa powoli opadała na ramię Dawida, ten strzelił jeszcze raz w kierunku znieruchomiałego Nowackiego. Trafiony w brzuch policjant cofnął się o krok, dotknął plecami drzwi łazienki, oparł się o nie, jęknął. Kiedy powoli zaczął się osuwać, wzrok wciąż miał utkwiony w kobiecie. Nie bolało go, tylko nie mógł unieść broni.

Martwe ciało tuliło się do mężczyzny w kominiarce. Karol stał przy framudze i zasłaniał twarz rękami. Marek widział, jak lufa pistoletu napastnika wędruje w stronę hrabiego. I nic więcej już nie zobaczył. Nie usłyszał też okrzyku, o którym później opowiedzą policji sąsiedzi:

- Uchadi, Sasza!


Warszawa, w tym samym czasie


Tej nocy w pokoju wynajętym w odległej od centrum dzielnicy, w wąskim, starym i skrzypiącym łóżku, Anat miała sen. Szła odrapaną uliczką w mieście, którego nazwy nie znała. Słońce zaszło za okazały budynek, biały i święty, ten, do którego się zbliżała. Anat wiedziała, że to synagoga. (Kiedyś już o niej śniła). Tylko pusta. Były wprawdzie jakieś ławki, tu i ówdzie stały kartonowe, naturalnej wielkości figury przedwojennych Żydów w chałatach i tałesach, ale w miejscu bimy ziała w posadzce dziura. Anat weszła do bardzo wysokiego pomieszczenia i odnalazła słońce. Smugi światła wpadały przez wielkie okna od zachodniej strony i oświetlały bóżnicę jak punktowe reflektory, przyciągając drobinki kurzu. Kartonowi Żydzi stali porozrzucani na scenie i Anat się zdawało, że wiatr, który wszedł razem z nią, porusza nimi. Modlą się, pomyślała cicho, żeby nie przeszkadzać. Byli też ludzie. Kilkadziesiąt osób pływało w powietrzu jak lewitujący magowie - leżeli na plecach, bezwolni. Wiatr przesuwał ich ciała jak żaglówki; ocierali się o siebie, odbijali, omijając plamy światła. Anat bez trudu torowała sobie drogę między nimi. Przesuwając sunące w powietrzu postacie, mówiła cichutko: „Przepraszam”. Stanęła przed jednym z kartonowych Żydów. „Kim jesteś?” - zapytała fotografię sprzed lat. Żyd milczał, oczy, powiększone ze zdjęcia do rozmiarów naturalnych, były rozmyte, a spojrzenie nieostre i zagubione. „Kim jesteście?” - powtórzyła. Wtedy dotarł do niej chór głosów: „To nasze dusze - krzyczeli unoszący się w powietrzu. - Nasze kartonowe dusze! Papierowy wyrzut sumienia, łatwopalna pamięć!”.

Przebudziła się i usiadła, ale ból głowy położył ją z powrotem na poduszkę. Wszędzie na ziemi kac dusi podobnie, pomyślała. Wstała jednak powoli, potrącając stojącą obok łóżka butelkę polskiej wódki i grzęznąc na chwilę w leżącym na podłodze ubraniu. Weszła do łazienki. Przez parę ostatnich dni wchodziła pod prysznic w tym mieszkaniu z obrzydzeniem. Było wprawdzie czysto, tylko jakoś tak nieświeżo, jakoś tak po polsku. Nierówno ułożona terakota, brudne fugi, stara wanna i krztuszący się gazem piecyk. Lejąc na siebie strumienie wody z obrośniętego kamieniem prysznica, odtwarzała wczorajszy wieczór. Spotkanie ze Stefanem na warszawskiej Starówce zakrawało na cud. Szedł, a właściwie toczył się z naprzeciwka, z uniesioną głową. Patrzył przekrwionymi oczami na kolumnę z jakimś królem. Zastąpiła mu drogę.

- Staranujesz mnie, kochana - powiedziała, gdy poczuła odór alkoholu, wydobywający się ze wszystkich otworów Stefana.

Tłuścioch skamieniał jak kolumna. I tak stali przez chwilę w trójkę, chociaż król zdawał się nie zwracać na scenę pod sobą uwagi.

- Dzień dobry. - Jeden z kilku polskich zwrotów, które już poznała, zabrzmiał naturalnie. Wyciągnęła rękę na przywitanie, ale widząc gips na palcu Stefana, uśmiechnęła się przepraszająco i cofnęła dłoń.

- To jest niemożliwe - powiedział grubas i patrzył dalej nad jej ramieniem, czekając aż zniknie, a on będzie mógł pójść dalej.

- W życiu wszystko jest możliwe, moja droga. Co słychać?

- Właśnie się popierdoliło.

- Jednym słowem, nie cieszysz się, że mnie widzisz?

- Masz tupet, kobieto! - Do Stefana dotarło, że to nie halucynacja. - Nie szuka cię czasem policja?

- Nie, dlaczego mnie? Fałszywy paszport był mi potrzebny, aby zmylić zazdrosnego męża i rozerwać się trochę.

- Jasne. I jak ci się podoba w Polsce?

- Nie bardzo, same pedały i pomniki.

- Odpierdol się, dobra? - rzekł Stefan.

Król nie powiedział nic.

- Jesteś niesprawiedliwy. Wprawdzie okoliczności, w których się poznaliśmy, nie były najsympatyczniejsze, ale nawet się ucieszyłam, kiedy cię zobaczyłam.

- Silna kobieta szuka pomocy u słabego pedała? - Głos Stefana nieco zmiękł. - Chodź, wobec tego usiądziemy gdzieś na kawie.

Anat myślała tak: biedak nie zna mojej roli w tym, co się dzieje. Spotkanie musi być dla niego szokiem i zwiastunem nowych nieszczęść, ale jeśli uwierzy, że było przypadkowe, nie ustanie w wysiłkach, aby wyciągnąć ze mnie jak najwięcej. Spróbuje sobie ułożyć puzzle i zabezpieczyć się jakoś na przyszłość. Ponadto ma kasę i zapewne wiele kontaktów. Z jego pomocą szybciej odnajdę...

- Spróbuj tego, to polska wódka. - Stefan przesunął w jej kierunku kieliszek przyniesiony przez czarno-białego kelnera. - Wiesz, jak to się pije?

- Wiem - odrzekła Anat i wypiła pięćdziesiątkę czystej, przepijając kawą i zapalając papierosa.

Stefan przyglądał się dziewczynie z uznaniem i myślał tak: ciekawe, o co w tym wszystkim chodzi? Właściwie powinienem zlecić wykończenie tej małej. Ale z drugiej strony, jeśli spotkanie nie jest przypadkowe, to znowu mogę wpaść w gówno, zanim wykonam jakikolwiek ruch. Może lepiej zrobić coś dla niej - a na pewno czegoś będzie chciała - i spróbować dowiedzieć się jak najwięcej. Na zemstę zawsze jest czas.

Udając zaskoczonego, zgodził się pożyczyć jej trochę pieniędzy i pojechać z nią do Krakowa. Potem pili wódkę. Kiedy oboje mieli już dość, dał jej numer telefonu komórkowego i poprosił o kontakt w przyszłym tygodniu. Wtedy, jak powiedział, będzie mógł dokładnie określić termin wyjazdu.

- Powiesz mi chociaż, kto za tym stoi, no, za tą całą aferą z Arbogastem? Mafia, wywiad?

Anat położyła palec na ustach.

- Ćśś, to połączona operacja Fundacji na rzecz Powrotu Dalaj Lamy i Stowarzyszenia Obrony Psów Lawinowych.

- Aha, jesteś kompletnie pijana.

- Tak, i uwielbiam to.

- A gdzie twój skorpion?

- Tu. - Anat dotknęła nieregularnego kształtu pod bluzką. - Brakuje mi ostatnio mężczyzny, więc trzymam go blisko ciała.


Kraków, tego samego ranka


Katia nalewała sobie gorącej czekolady i milcząco przysłuchiwała się dyskusji cyborgów i Mosesa. Wstępnie nakreślili plan działań na najbliższe dni. Dawid jeszcze spał. Wrócił nad ranem, śmierdzący alkoholem i tytoniem oraz jakimś smarem, wybełkotał coś w odpowiedzi na jej wyrzut, i legł, jak stał, w ubraniu i w butach, na łóżko. Katia przysięgła sobie, że ostatni raz pozwoliła mu na tego typu samotną eskapadę. Przecież oznaczenie celu akcji i sygnał do jej realizacji może dotrzeć w każdej chwili. Co ona wówczas zrobi z alkoholowym denatem, któremu poświęcono tyle czasu i uwagi, i bez wątpienia zarezerwowano w tajemniczej operacji najważniejszą rolę?

O, jest! Wrak.

Dawid wszedł chwiejnym krokiem do kuchni. Był odświeżony, ale niewątpliwie wypił tej nocy przemysłowe ilości alkoholu. Rzucił krótkie „cześć”, przysiadł się i posmarował dżemem kromkę chleba.

- Widzę, że było szampańskie przywitanie z ojczyzną? - zagaił porozumiewawczo jeden z cyborgów.

- Zamknij się, Moniek! - Dawid nawet nie spojrzał na pracownika. - To też są agenci - zwrócił się do Mosesa.

Cyborgi zaśmiały się głupkowato.

- Jesteś jeszcze pijany. I znowu bredzisz. - Katia ze wzruszeniem odnalazła w oczach cyborgów współczucie. - Trochę się za ciebie wstydzę.

- Możesz sobie zmienić.

- Dawid! Nie jesteśmy sami!

- W ogóle nie jesteśmy sami na tym najlepszym z półświatków. A bezwzględne jest to, że ludzie, którzy bywają z nami, często odchodzą niezapowiedziani.

To samo z pozoru absurdalne zdanie wypowiedział parę godzin wcześniej, kiedy odwiózł koledze cezetę i kluczyki do samochodu. Odpowiedział w ten sposób na pytające spojrzenie, gdy zasiedli na grubym dywanie i kulawki znów poszły w ruch.

- Nieboszczyk, człowiek, który zmarł ze starości, wygląda jak kura. Obojętna, pozbawiona pierza kura domowa. Żółty i pomarszczony ptak, który nie umie latać - mówił Dawid wtedy i teraz - ale umierający gwałtownie młody człowiek wciąż żyje, jego ruchy są piękne i dostojne, a uśmiech zniewalający. Trochę myśli o bólu, ma jeszcze dużo czasu, żeby zastanowić się nad życiem, opowiada sobą historię i sądzę, że nie wie, że jest to rzecz z gruntu beznadziejna. Ale trwa. Wbrew wszystkiemu także do końca szuka miłości i akceptacji. I to jest koszmarne. Nie lubię bywać świadkiem takich sytuacji.

I tam, w mieszkaniu kolegi, i tu, w mieszkaniu firmy, Dawid zamilkł. Nie odezwał się już, a Moses z Katią zgłupieli.

Cyborgi zaprowadziły szefostwo do siedziby firmy, zaledwie parę przecznic dalej, i z dumą oprowadzały po kilku mizernych pokojach, które urządzały przez kilka ostatnich tygodni. Punktualnie o dziesiątej pojawił się polski wspólnik. Wymienili kilka gładkich zdań na temat przyszłości przedsięwzięcia, podpisali dokumenty, które Polak miał zawieźć do właściwych urzędów. Ustalili kalendarz działań na najbliższy tydzień, i wspólnik pożegnał się pośpiesznie, proponując w nadchodzący weekend wspólną kolację u siebie w domu. Chciałby poznać swoich partnerów z kilkoma ludźmi, mogącymi w tym mieście znacznie więcej niż inni. Kiedy wyszedł, Dawid zwrócił się do Katii:

- Wygląda na spłoszonego. Wie, dla kogo pracuje?

- Nawet jeśli nie wie, to jak cię znam, szybko się dowie. Co to za histeria przy śniadaniu? Nasi pracownicy naprawdę nie wiedzą, kim jesteśmy. Inwestorzy wściekną się, kiedy dotrze do nich, że znowu za dużo gadasz. Chodziło ci o to, żeby umrzeć na polskiej ziemi? Uprzedzałam cię ostatnio, że nie dostaniesz nowej szansy, jeśli narazisz bezpieczeństwo przedsięwzięcia.

- Wiesz co? Wali mnie to. Albo dowiem się, o co chodzi i bierzemy się do roboty, albo nie możesz na mnie liczyć.

Moses otworzył drzwi i zdecydowanie wszedł do środka.

- Pukaj - ostro przywitała go Katia.

- Przepraszam, ale właśnie dzwonił Hey. Chciałby odwołać dzisiejsze spotkanie. Brat jego dziewczyny leży w ciężkim stanie w szpitalu, a jej przyjaciółka - spojrzał na trzymaną w ręku kartkę - Grażyna, nie żyje. Ktoś strzelał do nich dzisiaj w nocy. Podobno jacyś Rosjanie.

- Zaraza z tymi ruskimi - mruknął Dawid, na którym nowina nie wywarła szczególnego wrażenia. - Nie mają co robić, rozpuszczeni w tych wszystkich wojnach, to przyjeżdżają tam, gdzie można wykorzystać ich umiejętności.

- Nie wydajesz się przybity wiadomością o postrzale przyjaciela. - Katia przypatrywała się Arbogastowi badawczo.

- Nie przepadaliśmy za sobą ostatnimi czasy. Byliście tego świadkami. Szczerze mówiąc, pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, to fakt, że będę miał trochę spokoju.

- A nie przyszło ci do głowy, że będziesz głównym podejrzanym? - Katia wyprosiła Mosesa skinieniem dłoni.

- Dlaczego miałbym być? Całą noc piłem z kumplem. Teraz w ogóle wiele rzeczy się rozwiązało. Gandża nie żyje. Nowacki zdycha. Nie ma świadków, nie ma przygody na Synaju. Przecież o to szło. Czyż nie?

- Kurwa! To ty zrobiłeś!

- Ty klniesz? Jak człowiek?

- Kurwa! Ja pierdolę! Kurwa! Nie, to się nie mieści w...

- No w czym się nie mieści? Katiu? W tym?

- W głowie, kurwa, Arbogast, się nie mieści, kurwa...

Katia chodziła szybko po gabinecie, bijąc pięściami w ściany.

Rozległo się pukanie do drzwi.

- Spierdalać! - wrzasnęła Katia Alon, wschodząca gwiazda wywiadu, która właśnie ujrzała swój koniec.

- Chcesz zostać sama? Może zrobić ci herbaty?

- Zejdź mi z oczu, wypierdalaj!

Dawid podniósł się leniwie z fotela i skierował w stronę drzwi. Zanim je otworzył, powiedział jeszcze:

- Nie wiem, czemu się tak złościsz. Ja nic nie zrobiłem.

- Won!

- Pospaceruję trochę, wypiję piwko... Mogę wziąć Mosesa?

- Won!!!

- Niedługo wrócimy...

Dawid do tego momentu nie potrafiłby odpowiedzieć na pytanie, jaki dźwięk wydaje stary metalowy dziurkacz, kiedy leci. Teraz jednak, gdy rozsierdzona Katia uniosła go i posłała w jego kierunku, i kiedy spokojnie obserwował jego lot, mógł stwierdzić z całą stanowczością, że latający dziurkacz świszczy jak pewne szczelinowe spółgłoski w ustach człowieka bez dwóch górnych jedynek. Uchylił się - przedmiot był ciężki, łapanie go mogło skończyć się złamaniem ręki. Huk za jego plecami potwierdził słuszność decyzji. Dziurkacz uderzył w drzwi i wyżłobił w nich okropną bliznę, a następnie spadł na podłogę i tam leżał, kiedy Arbogast wychodził. W pokoju, do którego wszedł, napotkał zdziwione spojrzenie Mosesa i przestraszony wzrok cyborgów.

- Nie mogliście kupić zwykłego plastikowego dziurkacza? - zapytał. - Co, Moniek?

- To bardzo piękny dziurkacz, szefie, antyk, kupiłem w Desie, myślałem, że się spodoba.

- Nie miałem czasu przyjrzeć mu się dokładnie. Moses, chodź na piwo, pani prezes chce chwilę odpocząć. Wy też jej nie przeszkadzajcie, chyba ma okres - dodał jeszcze po polsku i mrugnął porozumiewawczo.

Poszli wąską uliczką. Dawid zaprowadził Mosesa do niewielkiego pubu na rogu placu Nowego. Obok drzwi napisane było „Singer”, a podstawki pod maszyny do szycia, zastępujące stoliki, uzasadniały nazwę.

- Chcesz piwo?

- O tej porze? Poza tym Katia...

- Niczym się nie przejmuj, chcesz?

- Może małe - po chwili wahania odpowiedział pracownik.

Usiedli przy jednej z maszyn do szycia.

- Dawno tu nie byłem, ale nic się nie zmieniło - rzekł Dawid, rozglądając się po wnętrzu.

- O co poszło, szefie? U nas ta awantura brzmiała jak trzęsienie ziemi.

- Drobna sprzeczka zakochanych, wiesz, jak to jest...

- Nie bardzo, nigdy nie kłócę się z żoną. Ale z wami to...

- Niezgodność charakterów. Tak się mówi? Nie przejmuj się, przejdzie jej. Jesteśmy na siebie skazani.

- W jakim sensie?

- Dosłownym.

- Szefie...

- Tak? - Dawid wypił duszkiem pół szklanki piwa i poczuł, jak zaczyna mu się na powrót kręcić w głowie.

- Mam prośbę...

- No, mów!

- Moja żona napisała opowiadanie, taki romans, harlequin, coś w tym stylu. Czy mogę prosić o przeczytanie tego w wolnej chwili?

- Dlaczego miałbym to czytać?

Moses patrzył w piwo. Zna przecież Arbogasta od dawna. Od czasów, kiedy jeszcze był Meirem, a ten tu szef - ściganym Cieniem. Układał razem z innymi jego drogę. Zapomniał, że ten facet, wlewający w siebie z lubością piwo, nie jest jedynie elementem gry. Jest także człowiekiem. W pewnym sensie człowiekiem. Moses przyglądał się długą chwilę lekko posiwiałym na skroniach krótkim włosom, z którymi Arbogast, jego zdaniem, wyglądał znacznie lepiej niż kiedyś z długimi. Tylko że ta opuchnięta twarz, zdradzająca przepitą noc, podkrążone oczy, niezdrowa, blada cera, spowodowały, że Moses poczuł, jakby pił piwo i gawędził z trupem. I te źrenice, coraz bardziej prostokątne, jak u kozy. Gość od dawna umiera na moich oczach, nie jest w stanie już tego ukryć - pomyślał Moses i odpowiedział na pytanie:

- Może, gdyby ci się spodobało, pomógłbyś wydać.

- Ale ja się nie znam na takiej literaturze, podobnie jak na wydawaniu książek... Czy to chociaż po angielsku?

- Tak. Historia miłosna, mnie się bardzo podoba. O dwojgu ludziach, którzy, zetknięci przez los, nie mogą być ze sobą, chociaż bez siebie umierają. Ona jest agentką wywiadu, on fryzjerem. Szukają się po omacku i w końcu się nie znajdują.

- Szkoda, lubię szczęśliwe zakończenia. No dobrze, daj, przeczytam.

- Dzięki, przyniosę wieczorem. - Moses przestraszył się swojej decyzji, choć nie był w stanie wyobrazić sobie rzeczywistych konsekwencji (pod warunkiem, że będą miały miejsce), tego, co właśnie zrobił. - Źle wyglądasz.

- Wiesz co, jak będę umierał, przed oczami przebiegnie mi, jak każdemu, całe życie w półtorej sekundy, nie dłużej. I wiesz, co to będzie? Zdeformowane odbicia mojej twarzy we wszystkich szklankach z alkoholem, jakie w życiu trzymałem. Jak to się zmieści?


Wszyscy oczekiwali na sygnał do rozpoczęcia akcji. Doświadczenie podpowiadało Mosesowi i Heyowi, że nie nastąpi to szybko. Podobnie uważał Elliot. Nawet jeśliby ich rola miała się sprowadzić jedynie do ubezpieczania Arbogasta albo przygotowania zaplecza dla skoczków, o szczegółach przedsięwzięcia nie da się poinformować za pomocą magicznego telefonu Mosesa. Na razie, kiedy wyczerpali już narzekania na sposób prowadzenia tej operacji, nudzili się śmiertelnie, albowiem zgodnie z instrukcją nie wolno było im przeprowadzać żadnych działań operacyjnych. Po raporcie o rozmowie w pociągu, którą przeprowadził Hey, zostali skarceni jak gówniarze i poinformowani, że Uriego interesuje tylko to, co dzieje się wokół Arbogasta. Na wyświetlaczu telefonu Mosesa pojawił się komunikat: „Choćbyście mogli zwerbować szefa ich kontrwywiadu, nie wolno wam nawet próbować. Interesuje nas tylko Cień. Czekajcie cierpliwie”. Więc czekali. Zmieniając się według harmonogramu, który opracowywała Katia, towarzyszyli zawsze Arbogastowi, nie opuszczając go do momentu, kiedy znikał w sypialni, gdzie przyjmowała go Katia, czasem w ramiona, ale najczęściej niegrzecznym burknięciem.

Z zewnątrz wyglądało to bardzo naturalnie. Młodzi mężczyźni, niewątpliwie zaprzyjaźnieni, stali się bywalcami krakowskich barów i restauracji. Motorem zabaw, często całonocnych, był rzecz jasna Arbogast. Na wyrzuty Katii odpowiadał niezmiennie: „Zlikwidujcie mnie, będziecie mieć problem z głowy”. Katia, chcąc być sprawiedliwa, musiała jednak przyznać, że Arbogast wywiązywał się z obowiązków szefa firmy poprawnie. Na spotkaniach i w trakcie negocjacji z właścicielami nieruchomości zachowywał się z dystansem, czasem nawet uśmiechnął. Nie wtrącał się do dyskusji, ale dbał o to, aby jego milczenie było znaczące i żeby nikomu nie przyszło do głowy, że po prostu nie ma pojęcia, o czym się rozmawia. Zabierając do gabinetu jakieś papiery do przejrzenia lub podpisania, zawsze mieszał je i przekładał, nie pozostawiając wątpliwości, że pilnie je studiował. Przechadzał się zamyślony po terenach przyszłych budów, czasem nawet coś zanotował. Wkrótce wtopił się w krajobraz dzielnicy, rozpoznawany przez kelnerów, barmanów i właścicieli niewielkich firm usługowych. Od czasu do czasu, zagadywany o apatię wyrzeźbioną na twarzy, zwierzał się przygodnym słuchaczom: „Nudzą Jacka takie sprawy, ciągła praca, brak zabawy”. Pił w ciągu dnia niewielkie ilości alkoholu, za to z regularnością, której pozazdrościłby mu Immanuel Kant. Wieczorami zaś, często nie przebierając się nawet, ruszał w miasto. Towarzyszący mu zawsze Hey, Elliot lub Moses dbali, by docierał do domu przed świtem. Coraz częściej myślał o sobie jak o człowieku w klatce. Śniły mu się metalowe drzwi, które otwiera niewidzialna ręka, a przez które on nie ma ochoty wyjść, zaszyty w ciemnym kącie, jak niewolnik na galerach, czekając, z której strony spadną razy. Nie zapominał jednak, że oczekiwanie musi się kiedyś skończyć. Od czasu do czasu pytał towarzyszy, czy może już coś wiadomo. Z wyrazem niedowierzania na twarzy kwitował krótkim „aha” ich ciągłe „czekamy”. Aż pewnego dnia miał sen:

W domu, który remontowali na ulicy Szerokiej, zaprojektowano na ostatnim piętrze okna w kształcie okrętowych bulajów. Mieszkał tam i żył sam, czyszcząc karabin snajperski, kaliber 12,7 mm, Barret, składając się tym kilkunastokilogramowym i prawie półtorametrowym kijem do strzału z biodra. I czekał. Wprawdzie sygnał do akcji nie nadszedł, ale Arbogast wiedział, że jest to coś związanego z wizytą Dostojnika w Starej Synagodze, którą zaplanowano w czasie zbliżającej się pielgrzymki. Więc czekał. Wiadomość przyniósł głuchoniemy chłopczyk. Jej treść: „Wyeliminować Bardzo Starego Człowieka”, a był to od dawna pseudonim Dostojnika. Więc Dawid podchodził codziennie rano do okna i patrzył, czy już jest cel i czy tłumy zbierają się na placu pod jego oknami. Pewnego dnia przestrzeń wypełniła się gwarem i mrowiem głów. Rozstawił więc dwunożną podstawkę pod karabin, założył lunetę, wsunął magazynek i czekał. Głowy zafalowały i rozstąpiły się jak Morze Czerwone. Środkiem, w dużej czapce, szedł Bardzo Stary Obiekt, z obu stron podtrzymywali go inni starcy w podobnych czapkach. Tłum wiwatował i śpiewał. W odkrytym samochodzie za kolumną dostojników jechało kilku ubranych na czarno, rosłych facetów z bronią wycelowaną w tłum i w dachy. W czarnych okularach i marynarkach wyglądali jak kondukt pogrzebowy. Ani razu nie spojrzeli w stronę okna, w którym czaił się Arbogast ze swoim piorunem. Poruszali się bardzo wolno. Wreszcie cel dotarł do wrót Synagogi. Dawid wymierzył w głowę, wziął poprawkę na wiatr i począł lekko naciskać spust. Ale nagle, ach nagle! tłum zamilkł i szyje wydłużyły się. Bardzo Stary Człowiek zachwiał się i osunął na kolana, a potem padł na pierś. Dreszcz szeptu przeleciał przez tłum: „Zasłabł, upadł, zasłabł”. Natychmiast podbiegli lekarze. W oku lunety, górującej nad wszystkim, Dawid zobaczył i odczytał z ust tego, który badał puls, słowa „nie żyje”. Głowy zamarły, szept przerodził się we wrzask. Nie żyje, nie żyje! Arbogastem wstrząsnął nieopisany gniew. Nie wolno umierać inaczej niż jest to ustalone i zapisane. Czarni mężczyźni podnieśli Bardzo Starego Człowieka i ułożyli między sobą w samochodzie. Jego biały strój, mimo upadku, lśnił nieskazitelnie w słońcu, a światło odbite od ciała rzucało na twarze pochylone nad nim jakiś blask. Ten blask oślepiał Dawida. Ale decyzja została podjęta. Wymierzył w martwe serce i nacisnął spust. Poraziła go cisza wystrzału, usłyszał za to dokładnie, jak kula z głuchym odgłosem wchodzi w ciało.

Gdy Katia obudziła go, ponieważ rzucał się nieprzytomnie i jęczał, nie pamiętał nic z tego snu, chociaż wiedział, że był on ważny.

Coś jednak zatliło się i pozostało w głowie, pewność, że misja, do której został wybrany... że waga tej misji przekracza zdolność jego rozumienia. Do tej pory nie zadawał sobie pytań o szczegóły zadania. To znaczy, rzecz jasna, zajmował go czasami problem, w co i dlaczego się tu gra, ale nigdy, od rozpoczęcia szkolenia, nie wysilał się szczególnie, aby rozwikłać zagadkę. Żadnych „ale dlaczego ja?”, „co ci ludzie chcą osiągnąć?” i tak dalej. Jeśli czasem pytał Katię o szczegóły, to raczej po to, żeby ją zdenerwować, szybko bowiem odkrył, że i ona wie niewiele więcej. W całej tej sytuacji zapewniono mu komfort życia i komfort braku udziału w podejmowaniu decyzji. Teraz też było fajnie. Wydawał kupę nie swoich pieniędzy. Upijał się, kiedy chciał. A może tak już będzie zawsze? Tylko gdzie jest Maria? No właśnie, o Marii myślał najczęściej. Tęsknił. No i trzeba przeczytać to opowiadanie żony Mosesa. I dopilnować robotników... W ogóle jest przecież co robić.


Marek obudził się w szpitalu. Nie zdziwiło go to szczególnie. Kilka razy już siedział przy szpitalnych łóżkach, czekając, aż jego podkomendni odzyskają przytomność. Siedział i patrzył na nich. Nie lubił tego. Wciąż miał wrażenie, że mają mu za złe, iż jego nie spotkała jeszcze taka przykrość. Obiecał sobie wtedy, że i on pewnego dnia tak powoli otworzy oczy i uśmiechnie się triumfalnie. I wreszcie dziś to on w końcu budzi się, postrzelony w akcji. W pewnym sensie. Chciał się uśmiechnąć i spojrzeć z wyższością na któregoś z chłopaków, wpatrujących się w niego i monitor z nadzieją. Ale się nie uśmiechnął, bo nikt nie siedział przy łóżku, a brzuch bolał tak, jakby przyłożył weń sam diabeł. Poza tym w ogóle nie mógł się poruszyć, opleciony wężem jakichś rurek i przewodów, które dawały życie.

Grażyna! No tak, mierząc do tamtych, zastrzelił Grażynę. A może przeżyła? Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Ale... cholera! Lecą wióry, lecą, a trup trupem. Całkiem niczego kobita. Tyle że, cholera, chyba nieżywa. Dlaczego nie mógł jej zabić kto inny? Może ten, co jego postrzelił, mógł zabić. Ale skąd, parszywy profesjonalista! Schował się za nią i strzela do policjantów! Damski bokser! Niech cię chłopaki namierzą, to będziesz żarł własne gówno! I moje. I damy ci palec, nadgryziony, tej już rozłożonej Grażyny na deser. Ty kutasie! Ty Arbogaście! O tak, to mógł być ten wrzód. Ten utrapieniec piekielny. Łajno! Łajno!

Weszła pielęgniarka i zaaplikowała Nowackiemu jakiś zastrzyk, bo wił się i pluł, i skowyczał.


Warszawa, w tym samym czasie


Na pierwszym piętrze zniszczonej kamienicy, w której Anat wynajmowała garsonierę, coś się działo. Ściśle rzecz ujmując, działo się pod jej drzwiami. Dopiero zaczęło świtać, mogła być czwarta nad ranem. Dwóch mężczyzn w mroku klatki schodowej, pochylonych nad klamką u drzwi do mieszkania Anat, szeptało gorączkowo. Wyglądali jak podglądacze, odpychający się nawzajem, aby popatrzeć przez dziurkę od klucza.

- Mówiłeś Grubemu, że potrafisz otworzyć każdy zamek! - wysyczał jeden z nich, potężny mężczyzna w skórzanej kurtce.

- A bo zachciało mu się amerykańskich zagrywek. Weszlibyśmy w nocy na rympał, wzięli co nasze i po krzyku.

- Nie filozofuj, tylko otwieraj to, bo za chwilę jakaś lafirynda z bezsennością wezwie gliny!

- Już, moment, chwila, to jakiś, kurwa, palestyński zamek!

Kiedyś, nie tak dawno temu, Anat stałaby po drugiej stronie drzwi, obudzona szuraniem, szykując nieproszonym gościom śniadanie z ołowiu. Ostatnio jednak, wracając nad ranem, pijana albo upalona, albo jedno i drugie, zasypiała szybko i mocno, nierzadko budząc się dopiero koło południa. Dziś obudziła się wcześniej i wcale nie w swojej ciemnej i dusznej klitce, ale w przestronnej sypialni, w której świtały ciężkie niebieskie zasłony, okryta niemodną pościelą z kory, w towarzystwie jakiegoś łysiejącego faceta, którego podgolona głowa wystawała spod drugiej kołdry. Uff! Reminiscencje wczorajszego wieczora, nieskładne i zadymione, szybowały pomiędzy bólem i piłeczką tenisową, która ten ból potęgowała. Jakiś wernisaż jakiegoś malarza, na który zaprosił ją przypadkowo spotkany w jednej z galerii na Starówce inny malarz. Furora, jaką zrobiła jej uroda, tajemniczość i hiszpański akcent jej angielskiego. Potem zaproszenie do pubu, wyraźne zainteresowanie artysty, którego reszta towarzystwa, pijana i sadowiąca się przy malutkich stolikach, traktowała z wyjątkową atencją. Rozmowy o jakiejś nieznanej jej meksykańskiej malarce. Potem pustka. Potem w mieszkaniu tego faceta, w studiu, jak mówił, jego ręce na jej piersiach, przed obrazem, na którym jakiś człowiek trzyma ręce na piersiach kobiety, opartej o ścianę. Jego obrzydliwy język w uchu, gdy mówił coś o jakimś psie z Andaluzji. I to przebudzenie, gwałtowne, aby przerwać sen o tym, że leży związana. I odczucie, że jest związana, gdy tak leży i patrzy na siwiejącą czaszkę obok. To dlatego, że śpię w ubraniu. Jestem w ubraniu, dla pewności przeciągnęła ręką po spodniach. Jestem ubrana, w spodniach i koszuli, którą chyba ktoś usiłował rozpinać, ale nie dokończył. A może sama, odruchowo, kiedy poczuła się związana?

Wstała po cichu. „Nigdy nie zostawaj do rana”, mawiała Ada. Jej partner chyba rozbierał się w biegu, bo na podłodze przed łóżkiem leżały jego rzeczy. Anat w kieszeni spodni znalazła portfel, a w nim kilkaset złotych. Wzięła pieniądze i na znalezionej kartce skreśliła parę słów: „Nie pamiętam, czy taką kwotę uzgadnialiśmy, ale jesteśmy rozliczeni. Mam nadzieję, że było warto. Eliza”.

Gdy wysiadała z taksówki pod swoją kamienicą, ujrzała na wprost bramy stary model bmw, a w nim mężczyznę, czy raczej chłopaka, w czapce z daszkiem. Chyba drzemał, oparty głową o szybę, z rękami na kierownicy. W bramie zastała sprzątaczkę. Znieruchomiała postać z miotłą przyglądała się spacerującym gołębiom. Anat spojrzała na jej twarz. Z profilu widać było, jak wargi wydymają się, naśladując dźwięki wydawane przez ptaki. Dostrzegłszy ruch, sprzątaczka skierowała wzrok na przechodzącą. Miała szklane oczy. Powoli wyciągnęła dłoń w kierunku drzwi, za którymi były schody, i pokręciła głową, jakby czemuś przecząc. Palce dłoni ułożyła w znak zwycięstwa i cały czas kręciła głową. Ani razu przy tym nie mrugnęła. Potem zgięła palec serdeczny, a wskazującym pokazała otwór bramy i stojące tam bmw. A później powoli, aby nie spłoszyć ptaków, zaczęła zamiatać. Anat przystanęła. Dwóch na górze? Z tego bmw? Prędzej stara jest wariatką. Nikt nie wie, że tu mieszkam.

Na piętrze mężczyźni przed drzwiami Anat usłyszeli szczęk otwieranego zamka. Ale nie tego, który od dłuższej chwili usiłowali otworzyć. Zza uchylonych drzwi naprzeciwko dobiegł ich męski głos:

- Co wy tu robicie, co wy tu robicie, niczego się nie boicie?! Wynocha, albo dzwonię na policję.

Mężczyźni zbiegli na dół, przez tunel bramy dotarli do samochodu, budząc przerażonego kierowcę ostrym „spierdalamy” i odjechali, obserwowani przez stojącą na podwórku oficyny Anat.

- Mój ich pogonił, pewnie złodzieje - powiedziała zamiatająca do Anat, a ta nie zrozumiała ani słowa. - Pani idzie, już uciekli. - Popychając Anat w stronę schodów kobieta, powtarzała: - Pani idzie, pani już idzie, ptaki się tego boją - końcem miotły pokazując skorpiona.

Na górze w drzwiach stał sąsiad, stróż.

- Złodzieje, taka ich mać, pani wybaczy. Pani nie mówi po polsku? Nic a nic? Nie słyszeli ludzie takiej rzeczy. Pognałem dziadów. Ooo, w tej kamienicy nie będą się włamywać, póki jeszcze chodzę.

I zniknął w drzwiach mieszkania naprzeciwko. Anat przyjrzała się widomym znakom nieudolnych operacji przy zamku i pomyślała, że włamywacze w Polsce są wyjątkowymi ignorantami. A potem pomyślała, że to nie włamywacze i postanowiła czym prędzej wyprowadzić się z tego miejsca.

Stefan wydawał się zadowolony, kiedy zadzwoniła. Poinformował, że musi wyjechać na parę tygodni do Wrocławia, miasta na zachodzie Polski, i zaraz potem może odpocząć przez kilka dni w Krakowie. Nie był zachwycony, kiedy zaproponowała swoje towarzystwo. Właściwie w ogóle odrzucił taką możliwość. Mówił jednak jakoś dziwnie, bez przekonania.

- Zabiję cię, Stefan, jeśli mnie ze sobą nie weźmiesz, kochana - ucięła dyskusję Anat, stawiając wszystko na jedną kartę. Ta karta nazywała się „Stefan tchórz”.

Stefan zakrztusił się nagle śmiechem.

- Grozisz mi? Ty? W Polsce? A kim ty jesteś?!

- Jeśli mnie ze sobą nie weźmiesz, to się dowiesz.

- Jak pragnę zdrowia, mała oszalała! Wiesz, że powinienem cię wykończyć, choćby za to, jak potraktowałaś mnie w Atenach? I oddać chłopakom na Wolę, żeby cię cała dzielnica waliła przez parę dni?

- Tym bardziej cię zabiję. Chyba że mnie z sobą zabierzesz. To prośba.

Po drugiej stronie zabrzmiała w odpowiedzi cisza.

- Jesteś tam?

- Okay, wyjeżdżam dzisiaj po południu. Bądź na ulicy Puławskiej sześćdziesiąt jeden za dziesięć piąta. Zapamiętałaś? Puławska sześćdziesiąt jeden.

- Tak. Będę. Dzięki, kochana.

Anat nie była pewna intencji Stefana. Biedak miał powody, żeby ją nienawidzić. Trzeba sobie z tym jakoś poradzić. Spacer, tak, powinna zjeść trochę wiatru. Zagrać mecz na otwartym korcie. Zmęczyć się. Wytrzeźwieć.

Na ulicy zaczęła biec. Jak najszybciej, potrącając ludzi. Biegnąc wśród samochodowych klaksonów i przekleństw przechodniów, miała zaciętą twarz. Zamarzyła o deszczu. I spadł - ciężki, gęsty, wplatał się jak spinki we włosy. Wymijała parasole, celujące w oczy. Łapała w usta odbite od nich krople. Była szczęśliwa.

Czarne bmw zahamowało tuż przed nią. Usłyszała wrzask opon. Kładąc się wolno na masce, lekko potrącona, ujrzała za kierownicą młodego człowieka w czapce. Tego samego, który rano spał pod jej domem. Obok niego siedział mężczyzna. Anat wydało się, że to jeden z tych, którzy wybiegali z kamienicy. Pasażer otworzył drzwi i wyskoczył na jezdnię:

- Zwariowałaś, kobieto?! Na łeb upadłaś, czy jak?

- Nie rozumiem po polsku - odrzekła swobodnie, przypatrując się facetowi w sposób, od którego zmoczyłby się głaz. Jednocześnie obróciła się na plecy i przeciągnęła, układając się w poprzek maski.

- Pryszczaty, zabierz tę kurwę z auta! - wydarł się kierowca.

- Czekaj, to jakaś Angielka albo coś. Ty, Młody, ty szprechasz po ichniemu. Weź się dowiedz, co jest? Fajna dupa, jebnięta, ale fajna.

Pryszczaty był dużym mężczyzną, niemłodym już, ale wciąż imponującym sylwetką zapaśnika. Kierowca, Młody, wysiadł z auta. Niski, ale również dobrze zbudowany. Anat okiem kobiety i agentki zarejestrowała jednak różnicę pomiędzy mężczyznami. Starszy był solidną budowlą z kamienia, młodszy zaś wyglądał przy nim jak wieżowiec z wielkiej płyty, gdzie elementy połączono sterydami. Kierowcy aut stojących za bmw zaczęli się niecierpliwić. Tu i tam ktoś zatrąbił. Młody machnął gwałtownie rękami, coś burknął i uniósłszy środkowy palec w geście powszechnie uznanym za obraźliwy, poruszył nim kilka razy w górę i w dół. Po czym zwrócił się do Anat angielszczyzną gastarbeitera:

- Co się stało? Złaź z samochodu!

- Chciałam się dowiedzieć, dlaczego próbowaliście dostać się do mojego mieszkania.

- Co mówi? - włączył się Pryszczaty.

- Cholera, mówi, że ta chata, którą mieliśmy dzisiaj robić, to jej.

- Kurwa!

- Kurwa - powtórzyła słodko Anat i roześmiała się.

- Powiedz, że coś się jej popierdoliło.

- Mówi, że nie pójdzie na policję.

- To miło. Wprawdzie mogliby nam skoczyć, ale Gruby wyprułby flaki.

- Mówi, że jeśli jej pomożemy, to zapomni o całej sprawie.

- Niezwykła dziwka - szyderczo skonstatował Pryszczaty.

- Mówi, że zapłaci nam za drobną przysługę.

- Jak drobną i ile?

- Mówi o jakimś gościu, któremu trzeba przemówić do rozumu. Da pięć stów.

- Dolce?

- Dolce? Nie, mówi, że złotówki.

- Będziesz się podkładał za parę paczek?

- Ona mówi, że to kawałek ciastka.

- Że co?

- No wiesz, łatwizna.

- Młody, spadamy, dziwa nas wypuszcza.

- Nie, poczekaj... Mówi, że jak się zgodzimy, pokaże nam chatę z dużym szmalem, a klient będzie siedział cicho, bo go psy szukają.

- No, no, kapujesz coś z tego? Dobra, niech wsiada, pogadamy, bo nas tu zatrąbią na śmierć, kutasy.

Stefan czekał przed bramą na Puławskiej obok terenowej toyoty, którą kupił zaraz po przyjeździe do Polski od znajomego dealera i zarejestrował na siostrę innego znajomego.

- Ty jesteś Stefan?

Przez uchylone okno bmw przyglądał mu się mężczyzna około czterdziestki, wielki jak góra.

- A co?

- Jajco, grubasie! Słuchaj, co pan Pryszczaty mówi: mam dla ciebie wiadomość od mocnych ludzi z Pruszkowa. Ta kicia, co z nią dzisiaj jedziesz, jest pod ochroną najtwardszych facetów w tym kraju. Masz robić, co każe, a włos jak jej z głowy spadnie, to ciebie odwiozą w gustownym czarnym wdzianku z nylonu. Jasne?

- Ale...

- Jasne?!

- Jasne - stęknął Stefan i choć nigdy nie był szczególnie wierzący, pomyślał, że Boga po prostu nie ma.

- Jakieś pytania?

- Może, może... poznałbym waszych szefów, mam parę interesów...

Mężczyzna zaśmiał się, przysłaniając twarz rękawem skórzanej kurtki.

- Pojebało cię, Stefek? Poszukaj sobie dupcyngli gdzie indziej. Lepiej pilnuj małej, bo oni sami cię znajdą. No, cześć pracy.

Otworzyły się tylne drzwi auta i wysiadła Anat z podróżną torbą na ramieniu. Uśmiechnęła się do Stefana, pomachała odjeżdżającym złodziejom i spytała, czy mogą już ruszać. Stefan milczał i kręciło mu się w głowie - częściowo z powodu nadużycia alkoholu poprzedniego wieczora, a częściowo z nadmiaru wrażeń. Na szczęście dla siebie, Stefan miał klasyczny syndrom dnia poprzedniego. Było mu wszystko jedno, co się dzieje, jego reakcje były powolne, myślał z ociąganiem. Chciał tylko dożyć do następnego dnia, kiedy przestanie odczuwać skutki całonocnego pijaństwa. Dlatego bez wahania oddał kluczyki Anat i podał kod, pozwalający uruchomić samochód. Wgramolił się na miejsce dla pasażera, ustawił wygodnie fotel i po wygłoszeniu po polsku zdania: „Jesteś moim aniołem, strażnikiem piekieł, złym jak surowa wątróbka z gęsi”, zapadł w sen i nawet bardzo głośna muzyka z włączonego przez Anat radia nie zdołała zagłuszyć jego chrapania.


Tel Awiw, tego dnia


- Co słychać, Dov?

- Wszystko gotowe. Czekamy.

- To dobrze.

- Kiedy sygnał?

- Nie wiem. My też czekamy.

- Podasz przynajmniej jakieś szczegóły?

- Cierpliwości. Będzie dobrze.

- Nie wierzę. Jeszcze nie widziałem takiej akcji.

- No cóż, uczymy się całe życie - sentencjonalnie zakończył rozmowę Uri i wyciągnął rękę na pożegnanie.


Kraków, tego samego dnia i przez kilka następnych


- ...i dlatego uważam, że wielkie spotkanie Kongregacji powinno być przełożone. Nie czuję się na siłach...

- Nie pleć głupstw!

Ostry, starczy głos przedarł się przez wywód Karola bez trudu. Należał do osoby siedzącej w fotelu i patrzącej w ogień. Twarz tonęła w mroku. Gość hrabiego był niski; patrząc z tyłu można by pomyśleć, że fotel jest pusty. Ktoś tam jednak był, chociaż po wydarzeniach nocy, w czasie której zginęła Grażyna, Karol znajdował się w stanie mogącym usprawiedliwiać rozmowę z pustym fotelem.

- Zrozum... proszę. Jestem roztrzęsiony. Wiesz przecież, że łatwo się nie poddaję, znasz mnie najlepiej...

- Tak, znam cię najlepiej i dlatego nie pozwolę, aby śmierć jakiejś... żeby czyjakolwiek śmierć przeszkodziła w największym od wieków wydarzeniu w dziejach stowarzyszenia. - Nieustępliwy, metalowy ton głosu znamionował człowieka przyzwyczajonego do wydawania poleceń.

- Nie chodzi o Grażynę... nie tylko o nią... ale ten morderca, on mierzył do mnie, długo, długo, widziałem tylko oczy, rozszerzone źrenice, jak u kota albo u kozy, beznamiętne. Nie wiem, dlaczego nie strzelił... Po tym wydarzeniu rozebrałem się i chciałem wykąpać, dopiero kiedy zrobiło mi się zimno, zauważyłem, że siedzę w pustej wannie...

- Nie rozczulaj się! Dobrze, że nie siedziałeś na pustym krześle. Obroniła cię nasza siła, nie odważyłby się, coś zamknęło jego oczy, pozbawiło go orientacji, ukryło cię we mgle. Czego się boisz? Jesteśmy nietykalni. Nic nie może nam zagrozić ze strony człowieka!

- Ale Grażyna...

- Ta... kobieta to sługa, medium, głośnik, jej nic nie chroniło. Zresztą zdajesz sobie sprawę, jak błyszczą radością oczy niebios, gdy uda im się wymierzyć nam jakiś cios.

- Mamo! To była także moja kobieta!

Twarz staruszki, popękaną jak życie, na chwilę rozświetlił blask płomienia z kominka, gdy odwróciła głowę w stronę syna.

- Przysięgałeś wierność tylko jednej kobiecie! Pamiętaj! Bo jeśli zapomnisz, będziesz wracał na kolanach po kobiercu z rozżarzonych węgli! - Suche wargi, uderzając o siebie, wydawały dźwięk przypominający trzask łamanych gałęzi.

- Pamiętam, mamo. Przepraszam.

- To dobrze, synku, to bardzo dobrze. Tylko ty możesz w naszym imieniu poprowadzić Wielkich Dyrygentów do zwycięstwa. Tylko ty, gdyby mnie zabrakło, możesz nakarmić Zwierciadła Zbawienia. Więc pracuj jak szalony, mało śpij, nie jedz za dużo, a powiadam ci, nagroda za znój jest blisko.

- Dziękuję, mamo.

- Czy Cwi się kontaktował?

- Nie, zostawiłem mu wiadomość i dzwoniłem kilkakrotnie, ale nie daje znaku życia. Mam nadzieję, że przybędzie na spotkanie.

- Na pewno, Karl zawsze dotrzymuje słowa. Choć ostatnio trochę zdziwaczał. Ale skoro on nie może rozstrzygnąć wątpliwości, wezmę odpowiedzialność na siebie. Zlikwidujesz tego Żyda, tego Arbogasta. To cię uspokoi.

- Cwi twierdzi, że on musi być żywy, aby wszystko się powiodło.

- Po prostu zabij Żyda i nie zadawaj sobie niepotrzebnych pytań. Potem przywieź jego ciało tutaj.


Śniadanie, do którego zasiadali Moses i Katia, było - jak bardzo często w ostatnich dniach - ponure jak Ostatnia Wieczerza. W milczeniu jedli europejskie dżemy i żadne nie chciało zacząć rozmowy. Do zwyczaju weszły także przekleństwa Dawida, dobiegające z łazienki. Arbogast wstawał ostatni, łykał proszki na kaca, brał prysznic i przekrzykiwał szum wody, złorzecząc po polsku.

- Wolałabym, żeby śpiewał albo gwizdał, a nie darł się jak chory psychicznie.

- Kurwa! Chuj! Kutas! W dupę jebany czarny pudel! - dobiegało jak co rano z łazienki.

- Myślę, że należy się cieszyć, że nie wszystko rozumiemy. Swoją drogą, nie masz czasem ochoty krzyczeć tak jak on?

- Nie przesadzaj, robimy swoje i to jest nasza część akcji. Prowadzimy firmę...

- Nie znam się na tym. Szkolono mnie przez lata w zupełnie innych umiejętnościach.

- Wsadź fiuta w brudne, pijane kakao, pedale, i zamieszaj! Możesz też zlizać piankę!

- Słyszałaś? To ostatnie zdanie jakby zaśpiewał.

- Nie rób sobie nadziei. On najwyraźniej daje upust frustracji w recytacji. Zresztą nie mamy sąsiadów, więc niech gada co chce. Masz dzisiaj spotkanie...

- Katia, mija miesiąc, dlaczego udajesz, że wszystko jest w porządku? Dlaczego nie kontaktuje się żaden wypełniacz? - Słowo to oznaczało kuriera, który udzieli w końcu wyczerpujących informacji na temat celu.

- Sturba wasza wian zachlana! Kutasa niech nie wiąże w supeł, kto szeroką lubi dupę!

Mieszkanie wypełnił dźwięk dzwonka. Natarczywy i groźny. I znowu. Izraelczycy spojrzeli po sobie z niepokojem.

- Każ mu być cicho. Ja otworzę.

Katia spojrzała przez wizjer. Po drugiej stronie ujrzała dwoje starych ludzi. Kobieta ubrana w żółtą kwiecistą sukienkę, która chyba miała ją odmłodzić, tymczasem, podkreślając zwiędłe ramiona i obwisły biust, czyniła wrażenie groteskowe. Miała tlenione włosy i ostry niebieski makijaż. Mężczyzna ubrany był w jasną kurtkę z trzykolorowym ściągaczem w pasie i kremowy kapelusz z materiału w siateczkę. Rybie oko wizjera deformowało sylwetki i twarze. Nosy obojga, w zbliżeniu wykrzywione i wielkie jak semickie kartofle, przykleiły się do judasza, a potworne usta wykrzywiły w uśmiechu. Katia otworzyła drzwi i zaopatrzona w uśmiech spojrzała na twarze gości z uprzejmym oczekiwaniem w oczach.

- Dzień dobry pani - zaczai staruszek, nieco skonfundowany. Uciekał wzrokiem, rzucając niespokojne spojrzenia w głąb mieszkania. - Dzień dobry. Mamy taką sprawę do pani...

- Przykro mi, ale nie mówię po polsku - przerwała Katia, nie zdejmując uśmiechu z twarzy.

- Ach, to cudownie! - wyraźnie ożywił się staruszek, odpowiadając po angielsku, a jego towarzyszka trąciła go niecierpliwie w ramię. - My też wolimy po angielsku, przyjechaliśmy z Florydy.

- W czym mogę państwu pomóc?

- No więc... wie pani... to jest taka delikatna sprawa... czy moglibyśmy wejść?

Akcent starego człowieka wyraźnie wskazywał na pochodzenie z Europy Wschodniej. Katia usłyszała brzmienie charakterystyczne dla słowiańskich Żydów.

- Proszę nas wpuścić, nie powinniśmy rozmawiać na schodach - włączyła się kobieta tajemniczym i cichym głosem. Również ona wciąż patrzyła obok ramienia Katii w głąb mieszkania.

Katia usunęła się z drogi i z suchym „proszę” wpuściła dziwnych i niespodziewanych gości.

- Pachnie inaczej - powiedział staruszek do kobiety, jakby nie zwracając uwagi na Mosesa, który pojawił się w przedpokoju, i dziwnego faceta, który, owinięty ręcznikiem, wybiegł z łazienki i zniknął w jednym z pomieszczeń. Dawid dojrzał kątem oka parę, ale zlekceważył ją, gdyż czuł się podle i postanowił najpierw uporządkować swoją obojętność.

- A jak ma pachnieć, głupi! Po tylu latach? W ogóle jest inaczej.

Staruszkowie podążyli do kuchni, świetnie orientując się w rozkładzie mieszkania. Katia spojrzała na Mosesa i w odpowiedzi na jego zdziwione spojrzenie mrugnęła i wykręciła palcem kółko na czole.

- Inny stół. Inna podłoga.

- Przestań już, a czego się spodziewałeś?

- Cały czas myślę o tym w ten sam sposób.

- To już chyba czas się otrząsnąć. Wszystko się zmienia.

- Może herbaty? Albo coś państwo zjedzą? Jesteśmy w trakcie śniadania - włączyła się Katia. - Rozmawiacie po żydowsku?

- Skąd pani wie?

- Pochodzimy z Izraela. To jest Moses, a ja mam na imię Katia.

- Izraelczycy? Żydzi? - Oczy starego rozbłysły.

- Też jesteśmy Żydami - rzekła staruszka. - Amerykańskimi, to znaczy polskimi, krakowskimi.

- Moi rodzice mieszkali tu przed wojną - dodał mężczyzna. - Jestem Natan, a to Sura, Grinbaum.

- A później, kiedy wywozili do Płaszowa, wyszliśmy z getta i ukrywaliśmy się z mężem tutaj. - Wskazała na podłogę. - Pod podłogą jest... była, może jest, taka skrytka na dwie osoby, właściwie wielkości dużej trumny. Leżeliśmy tam przyciśnięci do siebie. Całe dnie, kilka miesięcy.

- Wychodziliśmy czasem w nocy, na chwilę. Stróż, który zajął to mieszkanie po tym, jak nas wygnali, bardzo się bał, ale przechował nas. Później już chciał, żebyśmy sobie poszli. Ale długo nas trzymał. Chodzili po nas i Niemcy, bo żona stróża, Hela, była krawcową, i sąsiedzi. Mieli dzieci, ale one nie wchodziły tu w nocy, bo im ojciec powiedział, że straszy.

- Raz, kiedy się przeziębiłam, strasznie kichnęłam, kiedy jedno dziecko było w kuchni, żeby się napić wody i ono się bardzo bało, uciekło z krzykiem, a potem ojciec im zabronił wchodzić. Bardzo się martwiłam, że tak wystraszyłam to dziecko.

- Leżeliśmy przytuleni, ale nie mogliśmy rozmawiać ani nic. Żyliśmy z tą rodziną jak duchy. Znaliśmy wszystkie zapachy i dźwięki tego mieszkania, ale żyliśmy jak krety. Dozorczyni zostawiała nam coś do jedzenia na stole, kiedy szli spać. A myśmy zamykali tę kuchnię i chodziliśmy w kółko albo goniliśmy się na palcach.

- Graliście w berka?

Słowa te wypowiedział Dawid po polsku. Już ubrany, wszedł do kuchni i nalewał sobie kawy.

- Właśnie, w berka! Pan Polak?

- Właściwie Izraelczyk, ale pochodzenia polskiego - wtrąciła szybko Katia.

- Ale wyjechał pan stąd? - zapytał stary.

- Tak.

- To dobrze, to dobrze, to bardzo dobrze. A skąd pana rodzina pochodzi? Jak nazwisko?

- Nie pamiętam. A uprawialiście państwo seks?

Zarówno Moses, jak i Katia zrozumieli sens pytania i szefowa właśnie miała zganić Arbogasta za niestosowność, kiedy staruszkowie spojrzeli na siebie bynajmniej nie zawstydzeni, zmrużone starością oczy na chwilę rozszerzyły się i spotkały. Mąż nawet chyba lekko poczerwieniał.

- Raz - odpowiedziała cicho kobieta. - Na stole, który tu stał.

- Może kawy albo herbaty? Soku? - Katia, zażenowana, podniosła głos.

- Nie, nie, dziękujemy, czas na nas. Miło, że nas państwo wpuściliście. Co młodzi Żydzi z Izraela robią w Polsce?

- Interesy.

- To cudownie, spójrz, Sura, nie tylko nie muszą się ukrywać, ale to znowu do nich, do nas należy. To cudownie. Do widzenia, dziękujemy.


Kilka dni po udanej operacji przeniesiono Marka z oddziału intensywnej terapii. W nowej sali stały trzy łóżka, jedno puste. Na środkowym leżał mężczyzna prawie całkowicie ukryty pod kokonem z gipsu. Był podłączony do kroplówki, kiedy przywieziono Marka, chyba spał. Nowackiego ułożono na łóżku pod oknem. Przez chwilę przyglądał się bandażom, ale niewiele mógł pod nimi dostrzec. Coś jednak nie dawało mu spokoju. W tej białej sylwetce z wyciągniętymi do nieba twardymi ramionami, z jedną nogą uniesioną w geście pogardy na metalowej szynie i z drugą obróconą o dziewięćdziesiąt stopni, Marek dostrzegł figurę psa, którego Bóg raził piorunem za odlewanie się na świątynię, a następnie niewidzialnymi rękami odwrócił na grzbiet i unieruchomił. Kiedy zasypiającego Nowackiego wieziono wcześniej na salę operacyjną, poczynił on śluby, wedle których, jeśli przeżyje, zacznie od nowa palić papierosy i uwierzy w potęgę Najwyższego, i zrobi wszystko, czego Ten od niego zażąda, i właśnie teraz Marek odniósł wrażenie, że słyszy głos, który nakazuje mu dotrzymać obietnicy. Ale głos bardzo słaby i jeszcze pod wpływem środków odurzających; Nowacki nie był pewien, czy dobrze zrozumiał polecenie. Zapadając w sen, poprosił o dobitniejsze wyartykułowanie rozkazu. Już wiedział, że zrobi wszystko, czego głos od niego zażąda. Marek Nowacki nigdy nie zrobił z gęby cholewy. Skoro się zobowiązał, dotrzyma słowa!


Faceta stojącego przy barze Dawid znał z widzenia. Dość często przemierzał zielonym sportowym mitsubishi uliczki Kazimierza. Zawsze w towarzystwie dwóch lub trzech mężczyzn, wszyscy w modnych przeciwsłonecznych okularach. Z samochodu przejeżdżającego z dużą szybkością często dochodziły mocne dźwięki muzyki. Nie było to jednak słyszalne czasem na drogach „łubudu”, ale piosenka autorska, poetycka, jakaś Osiecka, Turnau, Sikorowski. Zdarzały się także wyśpiewywane przez panów wewnątrz i płynące z całą mocą z zamontowanych w aucie głośników przeboje w rodzaju „Kolorowych jarmarków” albo, jak to szło? „...więc chodź, pomaluj mój świat na żółto i na niebiesko”. Teraz mężczyzna, młody jeszcze, choć życie posiniaczyło mu już twarz, stał przy barze i śmiał się z dowcipu opowiedzianego przez barmana Hansa. Dawid widział, jak przed chwilą, energicznie kręcąc głową, odmówił jointa, i doszedł do wniosku, że oto ma przed sobą człowieka, dla którego największym i jedynym zmartwieniem jest przegrana w sieciowej grze komputerowej. Sam przyjął podanego zza baru skręta, pociągnął mocno, i drugi raz, i poczuł się lepiej po upływie paru minut.

- Znacie się? - zapytał Hans Dawida. - To jest Dawid, a to Witek.

- Chyba z widzenia - powiedział Witek i wyciągnął rękę na przywitanie. - Widzę cię czasami na Kazimierzu.

- Ja ciebie także.

- No to się znamy. Wiesz, Hans, jesteśmy kolegami z dzielnicy. - Zaśmiał się głupio.

Dawid pomyślał, że wiejski filozof musi uważać, bo on dawno nikogo nie zabił, a bardzo nie lubi wiejskich filozofów. Hans postawił przed Witkiem piwo. Ten zamyślił się, patrząc na szklankę.

- Całą noc piłem. Mam problem, czy pić alkohol po takiej jeździe jak wczoraj? Jeśli wypiję to piwo teraz, to po mnie. Już nie przestanę i noc nie moja. Jeśli zaś go nie wypiję... to wypiję za godzinę - skończył dobitnie i umoczył usta w piwie, a po chwili wlewał trunek w siebie bez opamiętania.

Dawidowi spodobało się to, co Witek powiedział, i postanowił go nie zabijać. Kiedy nowy kolega z dzielnicy poszedł do toalety, Hans zwrócił się do Dawida:

- Wiesz, czym on się zajmuje? Jest oficerem w UOP.

- On? Żartujesz!

- Naprawdę, zobaczysz, co będzie gadał jak popije.

- Myślałem, że obowiązuje ich jakaś tajemnica.

- Tutaj? Tu nikogo nic nie obowiązuje. Rzeczy wygadane po pijaku się nie liczą. Wiesz sam, co tu się dzieje.

- Jemu też powiedziałeś, czym ja się kiedyś zajmowałem?

- Jeszcze nie, ale wcześniej czy później powiem. Taki układ. W tej śmierdzącej piwnicy nie ma tajemnic, chyba że ktoś ma coś dobrego do powiedzenia, to niech spierdala.

Po schodach schodzili właśnie rozbawieni Elliot i Hey; najwyraźniej zdążyli się już zaprzyjaźnić z Hansem, bo padli sobie w ramiona. Zamówili piwo i usiedli przy jednym ze stolików. Dawid na chwilę przysiadł się do nich.

- I co? Wiecie coś? Duszę się.

- To z przepicia. Nie, nic nie wiemy. Czekamy.

- Czekaj tatka latka.

- Co to znaczy? - zapytał Elliot.

- Święta prawda. - Przy stoliku pojawił się Witek. - Ci panowie to też koledzy z dzielnicy?

- W pewnym sensie. Poznajcie się.

Mężczyźni wymienili grzeczności po angielsku i Witek wskazał na wolne krzesło z pytającym spojrzeniem.

- Jasne, siadaj - zadecydował Hey.

Witek skinął na Hansa, pokazując, żeby nalał jeszcze jedno piwo.

- Co robicie w Polsce? Jak wam się tu podoba?

- Jest super. Nawet jak skończy mi się kontrakt, zamierzam się tu osiedlić - powiedział Hey, a Elliot spojrzał na niego zdumiony. - Nie mówiłem ci jeszcze? Chcemy się z Martą pobrać.

- Nie żartuj!

- Serio.

- Mamy najpiękniejsze dziewczyny na świecie. Marta jest Polką? Wobec tego twoje zdrowie, Hey! - Witek stuknął stojącą szklankę Kanadyjczyka. - O jakim kontrakcie mówiłeś?

- Hey jest kontraktowym zabójcą - rzekł Arbogast.

- To świetnie, nie mógłbyś zlikwidować mojego szefa?

- A kim jest twój szef?

- Szefem delegatury UOP w tym mieście.

- Co to jest uop? - dopytywał się Elliot.

- Wywiad i kontrwywiad, przestępstwa gospodarcze, tajne gliny - wyjaśnił Dawid.

- I ty tam pracujesz? Jako kto? - zainteresował się Hey.

- Po angielsku powinno to chyba brzmieć: oficer śledczy, w kontrwywiadzie.

- W Kanadzie musisz znać kogoś bardzo dobrze, żeby powiedział ci takie rzeczy. Nawet jeśli macie jedną kobietę, na przykład jego żonę, to i tak ci nie powie.

- W Anglii nie szepnąłby nawet słówka, choćbyś był jego kochankiem.

- A mnie to wisi.

- Zaraz czuję się bezpieczniej w takim kraju. Czym się konkretnie zajmujesz w swojej firmie? - zapytał Arbogast, nie bacząc na znaki dawane kolanem przez Elliota pod stołem.

- Niczym szczególnym, podam, jeśli wolno, mały przykład, to będzie taka przypowieść. - Skinieniem zamówił kolejne piwo. - Posłuchaj, Dawid, i wy też, panowie. Jakiś czas temu, kiedy zajmowałem się jeszcze czymś innym w swojej pracy, przesłuchiwałem świadka w sprawie napadu na bank. Zajął się tym UOP, bo zachodziło podejrzenie współpracy kogoś z rady nadzorczej tego banku, a bank był państwowy. Facet był rozdygotany, pracował jako ochroniarz drugi tydzień. Nagle pewnego ranka wchodzą faceci, mają maski z przodu i z tyłu, któryś go wali w łeb, inny zabija kolegę. Ameryka. Ten nasz świadek pada i widzi, jak napastnicy poruszają się z dużą, tak powiedział, z dużą szybkością tam i z powrotem. Chodzą do przodu, chodzą do tyłu, a wygląda jakby do przodu, a czasem jakby do tyłu i zawsze się na niego patrzą. Bo czapki też mieli z daszkami na dwie strony i kurtki z zamkami także na plecach. Łapiecie. I spodnie szerokie miały kanty z dwóch stron. No więc nasz świadek porównał to, co widział, do jakiegoś cudu, o którym czytał. Dawno temu w Hiszpanii jakieś dziewczynki odwiedziła Matka Boska i jednym ze znaków jej rzeczywistego nawiedzenia był fakt ich niewiarygodnie szybkiego biegu, do przodu i również do tyłu. Najszybsi mężczyźni z wioski nie dali rady ich dogonić. Kiedy pojawiła się policja, jeden z napastników padł na brzuch, zastrzelony, tuż obok świadka, ale dalej celował nosem klowna w niebo. I właściwie cała ta otoczka nie ma znaczenia w śledztwie, ale z drugiej strony, wizyjne patrzenie tego gościa poruszyło mnie. Uznałem, że rzeczy nie są tym, czym się zdają, a tam gdzie wydaje się, że się dzieje najwięcej, tak naprawdę nie dzieje się nic. Przepraszam za ten nadmiar cytatów. - Przed Witkiem stanęło następne zamówione piwo. - A tam gdzie nic się nie dzieje, trzeba szukać, aż się znajdzie. I tak określiłbym swoją pracę. Skończyłem.

Elliot z Heyem kiwali głowami, sącząc piwo i coś tam sobie myśląc, a Dawid patrzył na Witka i myślał, że faceta jednak trzeba wyeliminować. Wyglądało na to, że albo dużo wie i stara się wysłać jakiś sygnał, albo jest wiejskim filozofem, tak jak się Dawidowi wydawało od początku.

- Dawid, idziemy do Jemioły, dołączasz się? - zapytał Hey.

- Mogę pójść. - Dawid nie czuł się pewnie w konfrontacji z kolegą po fachu i wolał zaufać swoim oficerom prowadzącym. Poza tym miał dzisiaj jeden z tych koszmarnych wieczorów, kiedy bez względu na to, ile wlał w siebie alkoholu, pozostawał do końca trzeźwy.

- A ty, Witek?

- Nie, ja jeszcze chwilę posiedzę. Zanudziłem was?

- Ależ skąd, bardzo ciekawie opowiadasz, ale, nie gniewaj się, nas to kompletnie nie interesuje.

- Rozumiem, nie gniewam się. Swoją drogą, takie mówienie prawdy w oczy nie jest chyba charakterystyczne dla Anglosasów?

- Może i nie, ale wiesz, ja jestem windsurfingowcem i chętniej pogadałbym o dupach.

- Przecież się żenisz.

- No właśnie, zanim się ożenię. A w Jemiole siedzą ci biedni, sfrustrowani intelektualiści i oni głównie gadają o dupach, a nawet jeśli chwilowo milczą, gapiąc się w te swoje szklanki, to na pewno będą chcieli...

- Może wam nie odpowiada moje towarzystwo? - nieco natarczywie i ze źle skrywaną agresją w głosie odezwał się Witek.

- Daj spokój - rzekł pojednawczo Elliot i machnął ręką.

I Witek dał spokój, chociaż zasiał w duszach doświadczonych oficerów Mossadu niepokój.

- Zwerbujmy go dla świętego spokoju, cholera wie, co tam sobie wykombinował - odezwał się Hey wesoło, kiedy szli Rynkiem w stronę następnego pubu.

- Przesadzasz. Co mógł wykombinować? Rozmowa jak rozmowa, trochę się zdenerwował, jak wytrzeźwieje, nie będzie nawet pamiętał, o co szło, szczególnie że o nic nie szło. Zresztą, to on się podłożył, a zauważyłeś, że w Fekalu takie bajdurzenia to nic nowego. Mam nadzieję - Elliot zwrócił się do Dawida - że nie chodzą ci po głowie żadne głupie myśli. W Biurze musieli dostać piany na wiadomość o tym twoim przyjacielu.

- Jakiej piany? Wierzycie Katii? A o tym gościu nic szczególnego nie myślę. Hey przesadza.

- Mam złe przeczucia. Uważam, że powinniśmy wszyscy się spotkać i pogadać. Mam dość tego czekania. Widziałeś kiedyś, Elliot, taką sytuację, żeby paru skoczków siedziało tyle czasu w jednym miejscu, cholera wie po co, a w dodatku nie w bezpiecznym lokalu, tylko kręcąc się w centrum miasta, poznając tabuny ludzi i pilnując alkoholika, który niedługo nie będzie miał siły sam się podetrzeć?

Słowa Heya były aż nadto czytelną aluzją do rzeczywiście coraz gorszego samopoczucia Arbogasta, ale ten nie zareagował.

Patrzył na pomnik Adama Mickiewicza i nerwowo poruszał palcami.

- To jest Cwi. Karzeł profesor tam stoi! - Szarpnął Elliota za ramię. - Patrzcie!

- Gdzie? Co ty gadasz?

Cała trójka wytężyła wzrok, próbując ujrzeć cokolwiek przez tłum spacerowiczów i zmierzch.

- No tam, pod pomnikiem! O, teraz idzie w stronę Sukiennic...

- Rzeczywiście, jakiś karzeł, a ten drugi?

- To Karol, hrabia. Kurwa, co jest grane? - odezwał się Hey.

- Tak, to rzeczywiście ten hrabia. - Elliot rozejrzał się niespokojnie, jakby oczekując jeszcze jakichś niespodzianek. - Idźcie do Jemioły, ja zadzwonię po Katię, będzie potrzebny ktoś, kogo hrabia nie zna. Czekajcie tam na mnie. Aha, Hey, nie wchodźcie do środka, siedźcie w ogródku, musicie mieć komórki w zasięgu. Zróbcie też małe pranie na sucho - zakończył, co w ich żargonie znaczyło, że powinni sprawdzić, czy nie mają ogona.

Rzeczowość uwag Elliota, który uścisnąwszy im dłonie, ruszył za znikającą w pasażu parą, spowodowała, że Dawid i Hey automatycznie wykonali polecenie.

- Pożegnamy się przy bankomacie. Pobierzesz pieniądze i ruszysz do Jemioły. Upewnię się, że jesteś czysty.

- Okay, pokręcę się przy wystawach na Floriańskiej przez parę minut.

Serdecznie uścisnęli sobie dłonie, zaśmiali się, i Hey, wykonawszy gest mający oznaczać, że zadzwoni, ruszył w stronę Małego Rynku.

Elliot, idąc w sporej odległości od dwóch jegomościów, których wspólna przechadzka po Rynku nie wróżyła niczego dobrego, wystukał na klawiaturze komórki numer Katii. Odebrała po pierwszym dzwonku.

- Cześć, nie napiłabyś się wódki?

- Chętnie, ale jestem umówiona na kolację z Mosesem.

- Jego też zapraszam. Doskwiera mi samotność, nie przeżyję dzisiejszego dnia bez pomocy.

- A Hey? Dawid?

- Świetnie się bawią sami, jak będziemy mieć ochotę, to do nas dołączą.

- W porządku. Gdzie jesteś?

- Muszę jeszcze odprowadzić dwóch znajomych. Podjedźcie pod filharmonię i zadzwoń do mnie.

Rozłączyli się. Katia zapukała do pokoju Mosesa i zastała go siedzącego przy notebooku.

- Nie teraz - przywitał ją krótko.

- Przerwij. Podaj informację, że pogoda pogorszyła się znacznie, boli cię głowa i odezwiesz się za jakiś czas.

Sama, nie czekając na odpowiedź, zaczęła się ubierać. Moses wstukał wiadomość i nie zadając pytań, wstał od komputera, nie wyłączając ani jego, ani telefonu.


Tel Awiw, w tej samej chwili


Na ekranie komputera w oknie, w którym oficer dyżurny przyjmował raport od Mosesa, pojawił się komunikat. Pozostał jednak nie rozszyfrowany, gdyż użycie słowa „boli” w przekazie spowodowało, że system zażądał od obsługującego urządzenie dodatkowego hasła, potwierdzającego prawo do odebrania informacji. Chłopak, który tego dnia odbierał raporty z różnych stron świata wedle ustalanych z agentami czasów nadawania, a następnie przekazywał je do rozszyfrowania, zesztywniał i połączył się bezpośrednio ze swoim przełożonym. Ten przybiegł po paru minutach. Spojrzał na ekran i wystukał szybko hasło na klawiaturze. Informacja została podana w całości, a na małym notebooku, połączonym z głównym komputerem, ukazało się tłumaczenie: „Pocałuj mnie w dupę!”. Szef wydziału natychmiast zadzwonił do domu Uriego, korzystając z bezpiecznej linii.

- Słucham, Uri.

- Mówi Ezer. Przyszła wiadomość: „Pogoda kiepska, bardzo boli mnie głowa”, przetłumaczona przez Si jako: „Pocałuj mnie w dupę”. Pomyślałem, że cię to zainteresuje. Wiesz, o co chodzi?

- Si się popsuło - odpowiedział Uri. Był w szampańskim humorze, jego żona przyniosła bowiem informację, że za kilka przysług nowy premier rozważy możliwość przywrócenia stanowiska memunecha, czyli kogoś, kto miałby nieograniczoną władzę nad wszystkimi organizacjami wywiadowczymi Izraela. Oczywiście powierzy tę zaszczytną funkcję Uriemu, jeśli ten zgodzi się na wyświadczenie „przysług”. Wypite z tej okazji trzy szampany i wyjątkowo erotyczny nastrój żony zakręciły Uriemu w starej głowie.

- Słucham?

- Nic, nic. Zapytajcie, czy jest szansa na poprawę pogody i ustąpienie migreny i nie zawracajcie mi już dzisiaj głowy.

Szef łączności, zły, że operacyjny traktuje go jak gówniarza, wydał polecenie i poszedł sobie. W końcu to nie jego sprawa, a Instytut nie jest prywatną firmą Uriego. Polecenie zostało wykonane, ale odpowiedź nie nadeszła, więc zgodnie z procedurą dyżurny przygotował kopie dla Dova i Uriego na rano i poszedł po kawę.


Kraków, w tym samym czasie


Jeszcze zanim wyszli z mieszkania, Katia streściła Mosesowi sens telefonu Elliota.

- Wzywa nas oboje, przypuszczam, że w celu obserwacji kogoś, kto nas nie zna. Skoro jednak decyduje się na to bez konsultacji, sprawa musi być poważna. Prowadź. - Rzuciła mu kluczyki.

Po pięciu minutach dojeżdżali do filharmonii. Katia wykręciła numer Elliota.

- Jesteśmy.

- Za chwilę z Plant wyjdzie prosto na was dwóch mężczyzn, przyjrzyj im się.

Szczęśliwie dla Elliota, Karol i karzeł obrali dokładnie ten kierunek, który przewidział. Wprawdzie nawet gdyby nieznacznie zmienili kurs, ktoś jadący samochodem wzdłuż Plant, a kierowany telefonicznie przez osobę trzecią, łatwo mógł znaleźć się na ich wysokości. Sam Elliot znajdował się w sporej odległości za obserwowanymi i zważywszy na liczbę spacerowiczów oraz słabe światła latarni, nie mógł być rozpoznany.

- Są - potwierdziła Katia. - O kurczę! Niespodzianka. Teraz rozumiem pośpiech. Uprzedzając twoje pytanie: nie wiedziałam. Dobra, decyduj. Wrzucam cię na głośnomówiący.

- Wysoki: jedynka, mały: dwójka. Katia, ty: jedynka, gdyby się rozdzielili. Moses i ja: dwójka. Przypominam, że dwójka może być przeszkolona. Katia, poczekaj na mnie w samochodzie. Moses, zaopiekuj się nimi, mijają was w tej chwili.

Elliot usłyszał w słuchawce otwierane drzwi i ujrzał, jak Moses cmoka Katię w policzek i rusza za profesorem i hrabią. Uważnie rozglądając się, upewnił się, że nikt nie obserwuje samochodu partnerów. Musiał jeszcze sprawdzić, czy sam jest czysty. Nakazał Katii ruszyć w swoim kierunku, następnie zawrócić przy znaku zakazu ruchu i zaparkować pod Pałacem Biskupim. Sam skręcił nagle w mało uczęszczaną alejkę i szedł wolno, nakazując Katii uważną obserwację. Wkrótce znalazł się w polu jej widzenia. Głos partnerki w telefonie poinformował, że snuje się za nim jakiś mały czarny kundel. Elliot przekopał zakamarki pamięci w poszukiwaniu odpowiednika dla tej nazwy i określenia związanego z tym stopnia niebezpieczeństwa. Cholera, o co chodzi? Skrawek papieru trzymany w kieszeni wylądował w koszu na śmieci, i Elliot miał możliwość zlustrowania przestrzeni za sobą. Rzeczywiście, na końcu alejki ujrzał scenę, która go niepomiernie zdumiała. Mały, czarny kundel szedł powoli w jego kierunku. Odetchnął. Z komórką przy uchu pomachał partnerce, podbiegł do samochodu i szybko wsiadł. Oboje wyłączyli telefony.

- Jesteś czysty.

- Co ty powiesz”? A ten pies? - Nawet nie próbował ukryć wściekłości.

- Nie denerwuj się, zwróciłam twoją uwagę na tego psa, bo karzeł może mieć nadprzyrodzone możliwości - odpowiedziała z powagą.

- Stuknij się w głowę, głupia!

Katia posłusznie uderzyła się telefonem w głowę. Nie odpowiedziała jednak na pytanie, czy dobrze się czuje. Spytała, dokąd ma jechać.

- Przede wszystkim ruszaj, musimy dogonić Mosesa i tamtych. Czy ten profesor mógł znaleźć się tutaj przypadkiem?

- Chyba tak, Instytut wykorzystuje go wprawdzie do dziwacznych jak on sam zadań, ale facet prowadzi własne życie. Skądinąd wiążą go z tym hrabią wspólne zainteresowania. Może jakiś kongres? Nic innego nie przychodzi mi do głowy. Gdyby miało to związek z Cieniem, musiałabym o tym wiedzieć - mówiła monotonnie Katia.

- Ale nie wiedziałaś o tym, że on uprzedził tego Polaka o przyjeździe Cienia?

- Nie wiedziałam, i do tej pory nie wyjaśniono mi tego.

- Pierwszy raz znajduję się w takiej sytuacji. Spróbujmy ustalić, co ci dwaj knują i skorzystajmy ze standardowych metod komunikacji.

- Zakazane. Jesteśmy zdani tylko na siebie do momentu rozpoczęcia akcji.

- Słyszałaś kiedyś o czymś takim?

- Nie.

- A co z informacją o wpadce siatki albo zdjęciu agenta?

- Tylko Si.

- Kody alarmowe?

- Nie ma.

- Łącznicy?

- Nie ma.

- Ambasada? Katsa?

- Nie wolno.

- Sajanowie? Kryjówki? Plany odwrotu?

- Na tym etapie nie ma.

- No to co jest?

- Kłopoty.

- Zadziwia mnie twój spokój. Biuro zachowuje się tak, jakbyśmy nie byli w Europie, trzy godziny lotu od domu, tylko na plaży w Libii, otoczeni przez brygadę pancerną Kadafiego, wszyscy ciężko ranni, bez wody i radiostacji. Poczekaj... Są! Skręć w prawo, wsiadają do taksówki.

Elliot połączył się z Mosesem. Katia uznała, że jeszcze za wcześnie, aby ujawniać jego rolę przed Dawidem, wobec tego nakazała mu wracać do domu, wynająć samochód w Hertzu i czekać. Sami ruszyli za taksówką, odjeżdżającą właśnie z postoju. Elliot wykonał jeszcze telefon do Heya i polecił, żeby razem z Cieniem udali się do mieszkania przy Miodowej i tam czekali na wiadomość.

Moses wynajął samochód w biurze przy hotelu Cracovia i pojechał do domu. Dochodziła jedenasta wieczorem, gdy wszedł do swojego pokoju. Spojrzał na nokię i przeczytał informację nadaną przez centralę. Tekst przetransponowany przez Si brzmiał: „A ty mnie w dupę!”.


Wrocław, w tym samym czasie


Stefan obudził się, gdy dojeżdżali do Wrocławia, przez chwilę sytuował się w rzeczywistości, następnie westchnął, ale nie odwzajemnił uroczego uśmiechu, który posłała mu Anat.

- Wyspałeś się? - zapytała tonem, jakim troskliwi ludzie zwracają się do zwierząt, nie zdając sobie sprawy, jak obłudnie to brzmi.

- Rozmawiać z tobą mi nie kazali.

- Bądź miły, Stefan, kochana, nie wiadomo, jak długo przyjdzie nam z sobą pozostać.

- Oby jak najkrócej. Zgodziłem się pomóc ci, zawieźć do Krakowa, a zamiast „dziękuję” czeka na mnie dwóch oprychów i informuje, jak bardzo mam przesrane.

- Twój angielski jest coraz lepszy. Odpręż się. Załatwisz swoje sprawy i pojedziemy do Krakowa. Odpoczniesz, odwiedzisz starych przyjaciół, Marka...

- Tego nie możesz ode mnie żądać!

- Nie mogę? - Anat kokieteryjnie przekrzywiła głowę, potrząsnęła czupryną i spojrzała na Stefana w taki sposób, że wyobraźnia podsunęła mu obraz ładunku wybuchowego pod siedzeniem w samochodzie, który pewnego dnia zdalnie odpalą gangsterzy z Pruszkowa.

- Jest jeszcze policja!

- Przestań. Która policja? Ta, co ściga cię na podstawie międzynarodowego listu gończego? A jak im się przedstawisz?

Stefan zmilczał. Ta dziwka ma rację. Jeśli nie wytrzyma i coś jej zrobi, nie schowa się nawet na Kamczatce. Nie był idiotą, wiedział, że raz rozpoczęty szantaż może nie mieć końca. Ale Zagłoba miał się za cwaniaka. Zachowanie tej zdziry w Grecji wskazywało na to, że jest silna, zdesperowana i popierdolona. Może jednak lepiej to wykorzystać?

- Teraz ja poprowadzę. Wiem, jak jechać.

Zatrzymali się i zamienili miejscami. Po chwili milczenia ponownie odezwał się Stefan:

- Wydaje mi się, że jesteś dobrze wyszkolona.

- Nie najgorzej.

- I zapewne zależy ci na tym, aby mnie także nie spotkała żadna przykra niespodzianka.

- Owszem.

- W takim razie w czasie pobytu we Wrocławiu proponuję ci pracę ochroniarza. Nie przewiduję wprawdzie kłopotów, ale tych ludzi, z którymi mam się spotkać, nie widziałem od kilku lat. Coś mogło się zmienić...

- Ludzie się zmieniają, kochana - odrzekła Anat niefrasobliwie, ale czujnie wpatrzyła się w profil Stefana.

- ...ponadto para to para...

- Myślisz o parze: kobieta i mężczyzna?

- Umiesz sprawdzić, czy miejsce spotkania jest czyste? Czy nikt nie szykuje, na przykład... jak to się mówi... prowokacji?

- Dam sobie radę. Cieszę się, że będę mogła dla ciebie pracować. Dzięki temu nie mam wrażenia, że coś od ciebie wyłudzam.

- Meksykańska zaiste szlachetność - powiedział Stefan po polsku i do siebie.

Dojechali do hotelu Wrocław, gdzie Zagłoba zameldował ich oboje w jednym pokoju.

- Wybacz, oszczędność.

Roześmiała się.

- Nie podejrzewam cię o niecne zamiary.

Anat pierwsza skorzystała z łazienki. Stefan, myjąc zęby, zauważył wiszącego na lustrze skorpiona. Ze złością pstryknął w niego palcami. Zwierzę zakołysało się. Odruchowo cofnął dłoń, gdy leciało powtórnie w jego kierunku.


Anat zbudziła się pierwsza. Dochodziła siódma. Stefan ułożył swe potężne cielsko jak najdalej od niej. Odniosła wrażenie, że wystarczy lekkie dotknięcie palcem i pryncypał wyleje się na podłogę. Położyła się na wznak, wsunęła ręce pod głowę; bardzo chciała zagrać mecz. Ale piłeczka już od jakiegoś czasu rzadko się pojawiała. Choć Anat tęskniła za nią, bez niej czuła się spokojniejsza. Im bliżej celu, tym bardziej się uspokajała. Chociaż dzisiejszej nocy miała sen, w którym zamiast piłeczki tenisowej po olbrzymich przestrzeniach jej głowy szybował granat, którego zawleczka, uderzając raz po raz, boleśnie kaleczyła wnętrze czaszki. Anat bała się, że się wysunie i granat eksploduje. Ale nic takiego się nie stało. Teraz jednak czuła skutki niebezpiecznej zabawy. Głowa bolała ją nieprzytomnie, jakby piła całą noc.

Rozległo się pukanie. Nałożyła spodnie i ostrożnie ruszyła ku drzwiom. Czyżby partnerzy Stefana byli tak niecierpliwi? On sam nie wspominał o wczesnym spotkaniu, i w dodatku w hotelu. Mając orientację we wcześniejszych interesach nowego pracodawcy, Anat nie przypuszczała, żeby po drugiej strome drzwi oczekiwał komitet powitalny z kwiatami. Jeśli jednak nie byli obserwowani, to łatwo będzie przekonać gości, że to pomyłka. Uchylając nieznacznie drzwi, dostrzegła po drugiej stronie wysokiego mężczyznę w wygniecionej białej koszuli, poluzowanym pod szyją krawacie i czarnych spodniach. Trochę speszył się na jej widok, spojrzał na numer pokoju, powiedział coś, czego Anat nie zrozumiała, i poszedł pukać dalej. Wróciła i wybrała numer room service’u.

- Chcielibyśmy zjeść śniadanie w pokoju - powiedziała, po czym złożyła zamówienie. Postanowiła wziąć prysznic. Skorpion spał spokojnie na lustrze.

Obudziła Stefana, włączając telewizor.

- Jestem głodny!

- Śniadanie już jedzie, szefie.

- Jak to jedzie, zamówiłaś do pokoju? To kosztuje.

- Względy bezpieczeństwa. - Wzruszyła ramionami. - Jeśli chcesz, żebym cię ubezpieczała, lepiej, aby nas nie widziano razem. Nie znam twoich planów, ale możesz być obserwowany, prawda?

- Jestem głodny, a nie obserwowany - odpowiedział lekceważąco Stefan, pomyślał jednak, że mała ma głowę na karku.

Kiedy zajadali jajecznicę - Anat niewiele, a Stefan dużo i głośno - zadała pytanie:

- O której spotkanie, gdzie i z kim?

- O trzeciej, w restauracji litewskiej w Rynku, ilu ich będzie, nie wiem. Dopóki nie odpowiem na ich propozycję, nie oczekuję niespodzianek.

- Jaka to propozycja?

- Nieważne. Potrzebujesz czegoś szczególnego, żeby dobrze sprawdzić teren?

Anat patrzyła w telewizor. Rozpoczęły się poranne wiadomości. Dużo świecących policyjnych kogutów, nocne zdjęcia operacyjne policji, jakiś obrys ciała na asfalcie i głos spikerki.

- Co mówią?

- W Krakowie zabito jakąś bizneswomen z Izraela. No więc, czego potrzebujesz?

- Jak zabito, dlaczego?

- Ktoś rozpłatał ją ostrym, mówią, że bardzo ostrym i dużym narzędziem, od krocza do szyi, fuj! Wyjątkowo ohydne! Interesuje cię to?

- Nieszczególnie, tylko był podpis, że news jest z Krakowa, a tam właśnie jedziemy. To źle, że mordują tam obcokrajowców.

- Może przestaną, zanim dojedziemy. Mój pobyt tutaj może potrwać kilka tygodni, mówiłem ci. A ponadto podejrzewają, że zrobił to jakiś Anglik; ciekawe, wszyscy moi arabscy kontrahenci zawsze powtarzali, że Anglicy od czasów Nasera lubią Żydów.

- Motor.

- Co?

- Potrzebny mi motocykl.

- Po co?

- Najszybszy w razie ucieczki, najpewniejszy do sprawdzenia, czy jesteś czysty, długo można by mówić. Chcę mieć motor.

- Mam wydać majątek na coś, co być może w ogóle nie będzie potrzebne?

- Ty decydujesz. Jeśli istnieje niebezpieczeństwo, lepiej teraz wydać więcej, niż później nie móc wydać ani centa.

- Celna uwaga, może ciebie szkolono w marketingu?

- Decyduj!

Anat czuła, że coś złego dzieje się z jej głową. Ból wprawdzie jakby zelżał, ale już jedząc śniadanie, odnosiła wrażenie, że nie czuje smaku ani zapachu, jakby jadła gąbkę albo styropian. I to dziwne wrażenie, że jeśli poruszy głową zbyt gwałtownie, to ta rozleci się jak zmurszała tkanina.

Stefan podniósł ciężkie cielsko z krzesła.

- No to zbierajmy się. Zabrałaś tego robaka z łazienki?


Tel Awiw, tego samego ranka


Dov po przejrzeniu raportu bezskutecznie próbował dostać się do Uriego, który najpierw był u Starca, później przyjmował jakiegoś ważniaka z CIA. Dopiero około południa udało mu się zobaczyć z szefem. Wówczas jednak miał dla niego więcej informacji, między innymi tę najważniejszą, przekazaną rano przez jednego z pracowników ambasady izraelskiej w Warszawie. Były to wiadomości na tyle ważne, że dyrektor przyjął ich niezwłocznie. Starzec odrzucił możliwość ogłoszenia najważniejszego z alarmów, tzw. światła dziennego, nie podając zresztą powodów takiej decyzji. Kiedy opuszczali gabinet, ustalono, że Dov pojedzie do Polski. Zastanawiano się nad wykorzystaniem bat levejha, czyli kobiety towarzyszącej, która mogłaby przydać się jako kurier na wypadek dalszych komplikacji, a równocześnie stanowiłaby kamuflaż dla podstarzałego turysty. Dov przekonywał jednak, że skoro nadal nie wolno mu korzystać ze standardowych środków i informować o swoim przyjeździe katsy w Polsce, to nie warto narażać także następnego agenta. Lepiej, żeby pojechał sam.


Kraków, poprzedniej nocy


Elliot i Katia jechali za taksówką, wiozącą hrabiego i karła. Powoli opuszczali Śródmieście, kierując się w stronę najstarszej willowej dzielnicy Krakowa, Woli Justowskiej.

- Poznałaś go dobrze, co to za człowiek, ten Cwi? - spytał Elliot po hebrajsku, dziwiąc się, że jeszcze pamięta, jak myśleć w ojczystym języku.

- Dziwny. Jako instruktor Cienia miał niesłychane pełnomocnictwa. Właściwie mógł wszystko. Wprawdzie monitorowałam przygotowania, ale czasem odnosiłam wrażenie, że on powodował, że głuchnę albo nie widzę... Przepraszam, to brzmi absurdalnie. W każdym razie wszystkie moje raporty próbujące wskazać słabe strony takiego szkolenia, na przykład wielogodzinne spacery... albo niewybredne żarty, te raporty nigdy nie odniosły żadnego efektu. Pewnego dnia zadzwonił rano i powiedział: „Dzisiaj nie przyjdę, skończyłem”, i zniknął. Nie wiedzieliśmy z Dovem, jaki był cel tego szkolenia, więc specjalnie nie interesowaliśmy się jego losami.

- Stawiam na to, że wykonuje tu część akcji, a ta cała magia to tylko przykrywka. Poinformujemy centralę i poprosimy o instrukcje.

- Musielibyśmy coś wiedzieć, gdyby to była część naszej akcji!

- Nie byłaś w tym od początku, nic nie musimy wiedzieć. Ginęli agenci, a myśmy nadał mieli tylko suche instrukcje. Anat zwariowała... to jest moja siostra, jeśli nie wiesz, ale to także nie miało znaczenia w tej przeklętej operacji. Więc nie chce mi się wierzyć, że następny facet z tym związany tak po prostu i przez przypadek konstruuje nowego Golema z polskim arystokratą w mieście, w którym znajduje się cel. W dodatku z człowiekiem, który żyje... żył z kobietą, pechowo wciągniętą w operację na samym początku, którą potem spotykam właśnie tutaj, a która jest przyjaciółką siostry tego polskiego gliny, który morduje ją przez przypadek, a jego siostra okazuje się w dodatku byłą kochanką Cienia.

- Ginęli agenci?

- Nie wiedziałaś? Zobacz, skręcają w tę wąską dróżkę, prowadzi chyba do jakiegoś domu, jedź prosto.

Zatrzymali się kilkaset metrów dalej na przystanku autobusowym, wyłączyli silnik i światła.

- Czekamy? - Katia straciła nagle całą pewność siebie.

- Wiesz co? Utarło się, że w naszym fachu w takim momencie pojawia się jakiś George Smiley i rozwiązuje impas.

- W tej sytuacji skrzyżowanie Aleksandra Wielkiego z Ethanem Huntem musiałoby rozłożyć ręce i przyznać się do porażki... Muszę się przejść, wrócę do tej drogi i pójdę nią kawałek. Kurwa, sama nie wiem. Co my tu robimy?! Idę!

I siedziała.

- Może rzeczywiście idź - odezwał się Elliot. - Trzeba podtrzymać kontakt. Zawrócę i podjadę tam za chwilę.

Zdecydowanym ruchem otworzyła drzwi. Po chwili zniknęła w mroku. Po upływie kilku minut Elliot podjechał ze zgaszonymi światłami do skrzyżowania. Ruch był niewielki, ale nie chciało mu się wysiadać z auta. Otworzył okno i zapalił papierosa. Zaniepokoił się po dwudziestu minutach i trzecim papierosie.


Gdy dotarli do mieszkania na Miodowej i zamknęli się w kuchni, Dawid rzekł do Heya:

- Widziałeś taki film „Nie oglądaj się teraz”?

- Nie - trochę zbyt gwałtownie odpowiedział Kanadyjczyk, myśląc o zafrasowanej twarzy Mosesa, który otworzył im drzwi.

- A ja widziałem trzy razy.

- No i co?!

- Tam jest taka scena, kiedy Sutherland idzie za małą dziewczynką, ubraną jak jego córka, kiedy utonęła. W taki ortalionowy czerwony płaszczyk z kapturem... No więc idzie za nią, po tych mostach, bo to jest w Wenecji...

- I co z tego?!

- Słuchaj. To nie jest żadna dziewczynka, tylko taki brzydki karzeł, jakiś mutant, seryjny morderca, i on zabija Sutherlanda...

- I co?! Skończ wreszcie!

- Ten Cwi dzisiaj też był w takim śmiesznym czerwonym płaszczyku.

- Słuchaj, Arbogast, przestań pierdolić...

- Ale nie musimy się tym przejmować, oni wszyscy jechali do Wenecji i umierali, a tu nie jest Wenecja.


- Das Blut ist ein ganz besonderer Sanft* [Krew jest bardzo szczególną cieczą.] - usłyszała Katia na chwilę przed tym, jak ból rozdarł jej krocze i brzuch. Reszta słów, jeśli były, utonęła w przeraźliwym krzyku. Karzeł, który z niesłychaną siłą uniósł ją, tnąc wzdłuż ciała, krzyczał razem z nią. Pojawił się przed Katią Alon znienacka. Słowa, wypowiedziane po niemiecku, skierowane były do Karola, który teraz z pewnej odległości przyglądał się rzeźni. Wyglądał na niezadowolonego, gdyż to, co robił Cwi, przerwało im wyjątkowo ciekawą konwersację. Rozmowa, którą toczyli po niemiecku, czekając, aż pojawią się śledzący ich agenci, dotyczyła „Fausta” Goethego, a zdanie o krwi nie było żadnym rytualnym stwierdzeniem maniaka, tylko słowami Mefistofelesa, które przywołał profesor w kontekście porównania roli krwi w sztuce renesansu i romantyzmu. Karol wysoko cenił sobie rozmowy z profesorem, który zaprawdę był erudytą. Kiedy wrzask umilkł, hrabia ze zdziwieniem zauważył, jak niewiele krwi z otwartego ciała kobiety buchnęło na karła. Może ze cztery krople. Z właściwym sobie wdziękiem pogratulował też wyboru gustownego czerwonego wdzianka, po którym nie było widać, żeby krwawiło.


- Cóż, przyjacielu, w młodości przygotowywano mnie do funkcji rytualnego rzezaka - skwitował Cwi uwagi Karola po niemiecku.

- Zaczekamy na tego drugiego?

- Nie, w tej sytuacji zawiadomimy policję i podamy rysopis tego Elliota. Pozwólmy mu znaleźć ciało i zostawić jakieś ślady. Chodźmy, twoja matka na pewno się niepokoi.

Udali się do domu Karola, który znajdował się dwieście metrów od miejsca zbrodni. Kiedy Elliot podbiegnie, dosłyszawszy krzyki, zobaczy na wprost zapalone światła w jakimś domu i sylwetkę dziecka, rozmawiającego przez telefon. Upewniwszy się, że Katii już nic nie pomoże, Elliot biegiem wróci do auta i jadąc do miasta, minie dwa radiowozy na sygnale. Kiedy będzie parkował przy Miodowej, policja już rozpocznie poszukiwania srebrnego volvo, którym najprawdopodobniej, według zeznań świadków, poruszał się podejrzany. Karol powiedział policjantowi, że kiedy skręcali taksówką w stronę domu, zauważył stojące na poboczu takie właśnie auto. Cwi wprawdzie tego nie potwierdził, ale opisał mężczyznę, który biegł w stronę drogi, kiedy karzeł stał w oknie, przywabiony przeraźliwym krzykiem. Słabe światło latarni przy drodze nie pozwala na dokładniejszy opis, pan wybaczy. Czy poznam tego człowieka? Tak, raczej tak. Może pomogę sporządzić portret pamięciowy? Wystarczy identyfikacja po zatrzymaniu?

Elliot porządkował myśli w drodze do meliny. Może powinien pozostać przy Katii i wezwać policję? Zmyślić jakąś historyjkę o tajemniczych napastnikach? Absurd. Zatrzymaliby go jako podejrzanego. Kto, kto? Karzeł? Hrabia? Jakiś polski, prowincjonalny Kuba Rozpruwacz? W porządku, najpierw ja. Jeśli dotrą do mnie, jechaliśmy z dziewczyną przyjaciela na romantyczną przejażdżkę. Nagle ona poprosiła, żebym się zatrzymał, musiała udać się na stronę. Po chwili usłyszałem wrzask i pobiegłem tam. Zobaczyłem, wpadłem w amok i sam nie wiem, dlaczego uciekłem. Pojechałem do jej domu, żeby powiedzieć przyjacielowi i zawiadomić policję. Wyładowała mi się bateria w komórce, dlaczego nie z pierwszej lepszej budki? Boże, nie wiem! Byłem w szoku.

- ...byłem w szoku - kończył relację Dawidowi, Heyowi i Mosesowi.

- A ja jestem w prawdziwym szoku - stwierdził spokojnie Dawid, patrząc na Mosesa. - Dawno z nimi współpracujesz?

- Od początku. Jestem oficerem operacyjnym.

- A ja ci ufałem. Jak naprawdę masz na imię?

- Dawid, przestań. Dzieje się coś, nad czym nie panujemy. Zginął szef zespołu, nie mamy kontaktu z Biurem...

- Jak to: nie macie kontaktu z Biurem?

Agenci spojrzeli po sobie.

- Uważam, że powinniśmy natychmiast skontaktować się z polskim katsą - twardo powiedział Moses.

- Nie możemy, operacja trwa. Nie możemy wszyscy się dekonspirować... - próbował oponować Hey.

- Za chwilę wszyscy będziemy gryźć trawę! - ostro odpowiedział Moses.

- Spokój. Cisza. Przejmuję dowodzenie zgodnie z procedurą - rzekł najwyższy stopniem w towarzystwie Elliot. - Co z Si?

- Nie wiem, chyba się popsuło. A zresztą nie wiem, w końcu ta maszyna była zbyt inteligentna, żeby nie ewoluować. Może ktoś tego nie przewidział?

- Spróbuj nadać informację o karle i śmierci Katii. Dawid, właśnie poruszony do głębi, postanowiłeś zadzwonić na policję. Masz mi za złe, że szybciej nie zawiadomiłem pogotowia i policji. Rzuciłeś się na mnie. Oni cię odciągnęli. Nawet jeśli mnie zatrzymają, mam mocny kamuflaż i legendę. Mogą nie uwierzyć w to, co powiem, ale nie mają dowodów. Dzwoń!

- Cholera, Moses - Dawid rzeczywiście był poruszony - przyznaję, że jest mi smutno. Byłeś jedynym facetem, z którym mogłem szczerze pogadać.

Moses machnął ręką ze zniecierpliwieniem i poszedł do swojego pokoju, a Arbogastowi ten gest skojarzył się z jakimś filmem, w którym podobnie zareagował Harvey Keitel.

Dawid przyjął podany telefon i zaczął wykręcać numer. Przerwał mu dzwonek do drzwi. Kiedy otworzył, w mieszkaniu zaroiło się od cywilnych i mundurowych funkcjonariuszy. Arbogast nie wykonał najmniejszego ruchu, aby przeszkodzić w sprawdzaniu dokumentów obecnych. Jego postawę należy tłumaczyć nie tyle dobrym przygotowaniem agenta, ile faktem, że nigdy specjalnie nie przepadał za Elliotem. Nawet wtedy, gdy ten jeszcze nazywał się Yossi. Bo Dawid naprawdę zaczynał mieć tego wszystkiego dość. Wprawdzie bawił się pysznie, ale ile można się bawić? Gra zaczynała go nudzić. Nie pamiętał już, czy zdanie, że słodycz w nadmiarze to rzecz obojętna, pochodzi z Szekspira czy skądinąd. Uwiązany na niewidzialnej smyczy, zamknięty w podziemiach, biczem zmuszany do poruszania wioseł, chociaż to była fikcja, bo silnik pracował miarowo, czuł, jak się dusi. Cała sytuacja przypominała uprawianie seksu z kobietą, trzymającą w ręku garrotę, która może w każdej chwili zacisnąć się na szyi. Przestało go to już kręcić. Seks! Maria!

Policjanci wiedzieli, kogo szukają, Elliot miał zamknięte oczy, kiedy skuwali go kajdankami i wyprowadzali. Podał swój adres i oddał klucze do mieszkania kilku wysokim cywilom, którzy natychmiast tam pojechali. Opanowując drżenie szczęki i rąk, opowiadał policjantom swoją wersję, a Arbogast tłumaczył i podziwiał zdolności aktorskie partnera. Pojechał z nim na komendę i dopóki Elliot nie skontaktował się ze swoją ambasadą, włóczył się po korytarzach Białego Domku, wspominając dawne czasy. Kilku ludzi o znajomych twarzach przyglądało mu się uważnie. Przed wyjazdem policjanci poinformowali Heya i Mosesa, że wkrótce zaproszą ich do siebie, aby złożyli zeznania. Przy okazji przesłuchano od razu Arbogasta. W małym pokoju, oświetlonym jarzeniówką, z dwoma biurkami, metalową szafą i starą maszyną do pisania, siedział oficer dyżurny, którego Arbogast pamiętał z czasów pracy w policji.

- Niezłych masz kumpli, Dawid.

- On tego nie zrobił.

- Skąd wiesz? Swoją drogą nie wyglądasz na wstrząśniętego śmiercią kochanki.

- Jestem zmęczony, poza tym wiesz, że napatrzyłem się na takie rzeczy. Ponadto nie pojechała chyba z Elliotem, żeby porozmawiać o mnie? Od dawna coś podejrzewałem. Czy naprawdę wyglądała jak otwarty cielak?

- Chyba rozumiem, dlaczego Nowacki tak cię nie lubi.

- On nikogo nie lubi. Czy to prawda, że lepiej się już czuje?

- Tak, i od czasu, jak się obudził, powtarza, że ty to zrobiłeś. Dużo tych nieszczęść wokół ciebie. Zawsze tak było.

- Jeśli chodzi o moje zaangażowanie w ten zamach, to złożyłem już wyczerpujące zeznania. Ale potrafię zrozumieć, że on tak myśli, zawsze miałem łatwość pakowania przyjaciół w kłopoty.

Policjant z niedowierzaniem potrząsnął głową i stukając wolno i głośno w klawisze maszyny, przesłuchiwał Arbogasta. Kiedy skończyli, dorzucił jeszcze:

- Wiesz co, jak na takiego kutasa, nieźle się ustawiłeś. Czy ta twoja wspólniczka... Alon... miała jakąś rodzinę?

- Nie wiem.

- Jak to: nie wiesz?

- No kogoś tam na pewno miała, sama się nie urodziła, ale nie wiem. Nigdy ich nie poznałem. Opowiadała coś o ojcu, czasem do niego dzwoniła. Ale nie znam go. Zadzwonię rano do firmy i poproszę, żeby kogoś znaleźli. Nie masz jakiejś bani?

- Nie mam, możesz zadzwonić, my i tak zawiadomimy ambasadę. Przyjedziesz rano na identyfikację.

- Nie mógłbym teraz? Chciałbym się wyspać.

Oficer nie odpowiedział, przez chwilę spoglądał na swoje paznokcie.

- Idź już, skończyłem.

- Zatrzymujecie Elliota?

- Tak. Myślę, że jeszcze dzisiaj postawimy mu zarzuty.

- Na jakiej podstawie?

- Jesteś jego adwokatem?

- Nie, ale mieliśmy wybrać się w weekend w góry.

- Wiesz co, Arbogast? Jesteś pojebany. Spadaj już, bo pomyślę, że maczałeś w tym palce. Firma teraz będzie w całości należeć do ciebie?

- Nie wiem. Może ona ma spadkobierców? Słuchaj, ten facet nie ma motywu.

- Może nie ma motywu, a może ma? My za to mamy świadków.

Wzmianka o świadkach zaniepokoiła Dawida. Sprawy się znowu komplikowały. Powstrzymał się przed niepotrzebnymi pytaniami.

Opuszczał komendę podniecony. Miał pewność, że obecność karła w Krakowie jest bezpośrednio związana z zadaniem, jakie miał wykonać. Być może ujawni się wreszcie cel operacji i skończy to beznadziejne czekanie. Może powrócą dziwne stany, które przeżywał pod koniec szkolenia? Zadziwiające, ale Dawid nadal nie pomyślał, że działania karła i Mossadu mogą - obracając się wokół jego osoby - dotyczyć dwóch różnych celów.

Przed dworcem kolejowym ujrzał troje podróżnych. Dwoje starszych, zapewne rodziców dziewczynki, paliło papierosy. Dziecko zaś, nadzwyczaj ruchliwe jak na późną nocną porę, podrzucało pluszowego misia, nie zawsze łapiąc spadającą zabawkę. Dziewczynka bezczelnie przypatrywała się przechodzącemu Dawidowi, a ten odniósł to, jak miał w zwyczaju, do dziesiątków filmów, w których obecność dziecka była dla bohatera znakiem tajemnicy. Ostrzeżeniem albo zbawieniem. Czasem wróżbą. Mała łapała niedźwiadka, nie spuszczając wzroku z Arbogasta. Odszedł parę metrów i odwrócił się. Rodzice rozmawiali, a dziecko wciąż spoglądało na niego, tuląc misia. Gestem pokazał, aby go podrzuciła. Dziewczynka uśmiechnęła się i wyrzuciła zabawkę wysoko nad głowę. Wtedy Arbogast złożył się dłonią jakby do strzału i wycelował. Puff, strzelił niewidzialną kulą w misia. Trafiony niedźwiadek podskoczył w powietrzu i poszybował kilka metrów. Dziewczynka z krzykiem podbiegła, żeby go podnieść. Arbogast wycelował w plecy małej, ale ojciec zabiegł jej drogę i podniósł, przyciskając do siebie i pytając, co się stało. Podnosząc ją na ręce, powiedział: „Chodź, Ewka”, co zabrzmiało jak „dziwka”, i zasłonił własnym ciałem. Więc Dawid nie strzelił. Nie chciał przez przypadek postrzelić niewinnego człowieka.


Wrocław, następnego dnia


Wypożyczenie motoru okazało się prostsze, niż przypuszczali. W firmie, która zajmowała się czarterowaniem wszystkiego, od samolotów przez jachty po rowery, był wprawdzie dostępny od zaraz tylko jeden motocykl, ale Anat aż gwizdnęła, gdy okazało się, że będzie jeździć czerwonym kawasaki. Za to z dobraniem odpowiedniego stroju do jazdy mieli spory problem. Anat uparła się na czarny skórzany komplet i słyszeć nawet nie chciała o kanarkowych albo niebieskich spodniach i zwykłej skórzanej kurtce. Stefan okazał się bardzo wyrozumiały. Po niezliczonych wizytach w ekskluzywnych butikach wracali do hotelu z kilkoma torbami zakupów, wśród których dominowały bardzo duże męskie ciuchy. Gdy kobieta stanęła przed Stefanem w czarnych, obcisłych spodniach, wysokich, przylegających do łydek butach i krótkiej, podkreślającej talię miękkiej kurtce, pod którą włożyła tylko białą koszulkę na ramiączkach, i obróciła się kilka razy jak modelka prezentująca nową kolekcję, w starym pedale coś drgnęło. Gdy włożyła jeszcze czarny błyszczący kask, Stefan zgłupiał. Erekcja była niewielka, ale sam fakt jej zaistnienia wprowadził go w stan osłupienia. Anat zaś cieszyła się jak dziecko, kręciła w kółko i podskakiwała, trzymając skorpiona w ustach.

- Łatwo uszczęśliwić kobietę - rzekł zadowolony grubas, który w gruncie rzeczy był dobrym człowiekiem.

- Zrobiłeś to także dla siebie, kochana. Gdzie jest to spotkanie?

Stefan rozłożył plan miasta, pokazał najprostszy dojazd do Rynku, usytuował litewską restaurację. Ustalili, że zaparkuje przy Placu Solnym. Dochodziła pierwsza. Anat postanowiła pojechać na miejsce wcześniej, aby dokładnie rozpoznać okolicę. Zażądała od Zagłoby gotówki na paliwo i „nieprzewidziane wydatki”. Zebrała jeszcze informacje na temat partnerów Stefana i wychodząc, kazała mu się spóźnić pół godziny. Z podwójnego dna kosmetyczki wyjęła wcześniej izraelski paszport i prawo jazdy. Meksykańskie dokumenty zostały w hotelu.

Wyszła przez hotelową restaurację. Przeszła dwie przecznice i odebrała motor, za którego używanie Stefan zapłacił kartą kredytową. Sprawdziła maszynę i nie zważając na jednoznaczne spojrzenia - zdawała sobie sprawę, jak wygląda lekko pochylona do przodu na siedzeniu - jechała powoli przez miasto. Głowa oddzielona od świata bolała jakby mniej. Wprawdzie nadal nie czuła zapachów, ale w czarnym wszechświecie motocyklowego kasku było jej to obojętne. Objechała Rynek, weszła do restauracji, obejrzała toalety, wzbudzając spore zainteresowanie obsługi swoim ubiorem i kaskiem, którego nie zdjęła nawet na chwilę.

Zatrzymała się kilka minut przed trzecią na Placu Solnym. Zauważyła toyotę Stefana, jak objeżdża plac w poszukiwaniu miejsca do parkowania. Staje przy krawężniku. Stefan wytacza się z auta. Tuż obok niego parkuje polonez. W nim czterech mężczyzn. Trzech wyskakuje z samochodu. Anat powoli rusza. Widzi, jak jeden z przechodniów przygniata Stefana do drzwi. Mężczyźni coś krzyczą, wyszarpując pistolety. Anat skręca i podjeżdża bliżej. Jeden z mężczyzn zakłada Stefanowi kajdanki, z wyciem podjeżdżają dwa radiowozy. Policja! Oho, któryś z dawnych kumpli Stefana spłaca jakiś dług wobec praworządności.

Anat mija grupę i spokojnie przejeżdża dalej, przyglądając się uważnie. Stefan jej nie widzi, przeszukuje go dwóch umundurowanych policjantów.

- Co robimy? - pyta Anat skorpiona.

Ten jednak milczy, może nie słyszy? A może - pomyślała - nie chce mu się gadać, dusi się pod nieprzepuszczającą powietrza kurtką. Wybacz. Potrzebuję tej izolacji. Potrzebuję zniknąć, schować się. Potrzebuję tego, jak inni powietrza. To mi pozwala pamiętać, że jestem. Każdy, kto spojrzy przelotnie na pędzącego w stronę Krakowa czarnego, futurystycznego centaura, ma prawo myśleć, że to postać już nie z tego świata.


Kraków, tego dnia


Marek jadł zupę, którą przyniosła mu pielęgniarka, i przyglądał się leżącemu na łóżku obok wrogowi. Przeżuwał makaron, myśląc, jak miażdży kolano temu zagipsowanemu facetowi, na którego Najwyższy wydał wyrok, a do wykonania wybrał właśnie jego: magistra Marka Nowackiego. Na razie dowiedział się od jednej z sióstr, że pacjent to jakiś były esbek i - tylko niech pan nie myśli, że ja mam coś przeciw - chyba Żyd. Jeśli Żyd, to tym lepiej, czas na dżihad. Marta zadbała, aby dostarczyć mu do sali telewizor, więc oglądał wiadomości, w których do znudzenia podawano informację o odrażającym mordzie na Katii Alon. Nie potrzebował wiele czasu, aby skojarzyć, kim jest denatka. A dobrze jej tak, bliskowschodniej rurze. Przecież ją uprzedzałem, że ją też zabije. On wszystkich kaleczy, zabija, morduje i tnie. Ale Nowackiego to już nie dotyczyło. Niech ich wszystkich wyrżnie. Sam też nie jest nieprzemakalny. Wcześniej czy później i do niego uśmiechnie się kostucha. To nie jest ważne. Marek ma misję i musi ją wykonać. W nocy próba uduszenia tego obok nie powiodła się. Ma jakiś kołnierz czy coś. Facet obudził się, kiedy Marek nim potrząsał i chciał włożyć palce w te przestraszone, nierozumiejące oczy, ale właśnie weszła siostra i kazała wracać do łóżka. Fajna siostra, chyba mnie lubi. Marek nie może wiedzieć o tym, że parę dni po przywiezieniu postrzelonego na oddział ta siostra zwierzyła się przyjaciółce: „Biedny ten Nowacki, ale taki męski, dojrzały, taki... no wiesz”.


Arbogast nakazał cyborgom normalnie pracować i odprawił ich wściekłym grymasem, gdy niezbyt zbornie próbowali złożyć mu kondolencje. Siedział z Mosesem i Heyem w kuchni, i nic im się nie chciało mówić. Wrócił przed chwilą z kostnicy, gdzie zidentyfikował Katię; wywarł pewne wrażenie na obecnych, prosząc o pokazanie rany. Nie znalazł w sobie potrzeby, żeby teraz o tym rozmawiać, być może dlatego, że nie doznał na widok ciała specjalnych emocji. Wczesnym popołudniem partnerzy złożyli zeznania na komendzie.

- Jak masz na imię, Moses? Nie ma już chyba nic do ukrycia?

- Meir - odrzekł Moses, nie doczekawszy się reakcji na pytające spojrzenie, zawieszone na Heyu.

- Ładnie. Powiedzcie, co się robi w takich sytuacjach?

- Nie wiem - odrzekł smętnie Hey. - Powinniśmy czekać na kontakt. Oni muszą już wiedzieć. Katsa z ambasady na pewno poinformował o zabójstwie izraelskiego obywatela. Teraz albo nas wycofają, albo, co bardziej prawdopodobne, zalepią dziurę i operacja z drobną korektą będzie trwała dalej.

Dawid wyjął z lodówki butelkę zmrożonej wódki i postawił przed agentami kieliszki.

- Skoro i tak teraz nie ma nic do zrobienia, to napijcie się, chłopaki. Nie wiem, co myśleliście o Katii, ale zapewniam was, że może Mossad zalepi dziurę po niej, ale tej dziury, którą widziałem w niej, nikt nie jest w stanie załatać. Profesjonalna robota rzeźnika.

Rozlał alkohol i wzniósł toast za byłą szefową. Uzupełnił natychmiast i zaproponował wypicie swojego zdrowia, co panowie, nieco otępiali, uczynili bez wahania. Potem jeszcze zdrowie premiera - „jakiego tam chcecie” - i Elliota, próbując przetłumaczyć na angielski dość hermetyczne sformułowanie: „Za tych, co garują”. W połowie drugiej butelki, której jak przystało na zawodowca w lodówce nie zabrakło, atmosfera się rozluźniła. Pierwszy pękł Moses, który tęsknił już za żoną, domem i relaksującymi powieściami.

- Mam dość. Naprawdę chętnie dowiedziałbym się, o co w tym chodzi.

- Ja wiem - odpowiedział beznamiętnie Arbogast, a jego słowa zabrzmiały na tyle poważnie, że partnerzy utkwili w nim wzrok.

- Wiesz więcej niż my? - spytał Hey.

- Oczywiście. Wystarczy się dokładnie przyjrzeć. Na początku wydawało mi się i - powiem szczerze - nieszczególnie obchodziło, że chodzi o stworzenie silnej bazy ekonomicznej, która mogłaby w tym mieście przeciwstawić się ekspansji arabstwa.

- Aha, jadłem tę ich szałarmę, ohyda - wtrącił Moses. - A tych falafli nie da się przełknąć...

- Falafel robi Pakistan czy inny Hindus - zaoponował Hey.

- Też, ale Araby robią jeszcze gorszy...

- To fakt, ta ciecierzyca jest jakaś taka...

- Interesuje was, co mam do powiedzenia? Nie dam drugiej szansy! - Arbogast nie chciał oddać swoich pięciu minut na rzecz błahych rozważań kulinarnych. - Ale odszedłem od tej koncepcji po szkoleniu z Cwi.

- Cwi, Cwi, karzeł niepospolity, co zabija kobiety w lesie, aż krzyk się niesie - zanucił Hey na popularną żydowską melodię.

- Też myślisz, że to on? - zainteresował się Moses.

- Słuchajcie, do kurwy nędzy! - wybuchnął Arbogast.

- Spoko, Dawidku, może my nie chcemy nic wiedzieć?

- Chcecie, aż się palicie do wiedzy. Po prostu jeszcze mi nie wierzycie, ale dajcie skończyć. - Dawid rozlał następną kolejkę i zadzwonił do firmy, żeby Moniek przyniósł jeszcze jedną flaszkę. Sam wyjął jointa, przypalił i puścił w obieg. - Otóż, po odrzuceniu najprostszej koncepcji, pozostały jeszcze dwie. Pierwsza, podaruję sobie tok dochodzenia do prawdy, brzmi, że razem z karłem mieliśmy za pomocą magii, bo magia, magia! - powtórzył głośno i dobitnie - ma tu największe znaczenie, odnaleźć Arkę Przymierza, którą przechowuje ta Grupa Dupa czy Bractwo Karola, odnaleźć i przewieźć do Świątyni. Są dowody na to...

- Rzeczywiście, to brzmi przekonująco! - wybełkotał Moses i obaj z Heyem wybuchnęli serdecznym śmiechem, który tłumili od jakiegoś momentu. Arbogast też się zaśmiał, szczerze uradowany reakcją agentów i przez śmiech kontynuował przemowę:

- Druga koncepcja spowoduje, że udławicie się tym śmiechem, barany...

- Jasne - skwitował Moses przez łzy i zaryczeli z Heyem jak zarzynane osły.

Dawid zapanował nad swą mimiką i posłał kolegom spojrzenie, po którym powinni natychmiast spoważnieć, ale tak się nie stało.

- Powiem od końca.

Myśl o mówieniu od końca bardzo mu się spodobała i zaczął tworzyć wypowiedź, która miała odsłonić prawdę, ale w sposób nieoczekiwany, od końca. Gdy tak się nad tym zastanawiał, panowie powoli poważnieli, czkając resztkami śmiechu i ocierając łzy. Wreszcie zaczął, wygłosił: „Aaaa”, gdyż wydało mu się idealną formułą rozpoczynania od końca, ale zamiast aplauzu usłyszał kolejną salwę śmiechu. Zamilkł, łypiąc złym wzrokiem, ale nie umiejąc zapanować nad drżącym podbródkiem i śmiechem, który rozsadzał zaciśnięte usta, wreszcie dołączył do radosnego chóru.

- Nie wiecie, jakie znaczenie dla tragedii greckiej miał chór? - przedarł się przez śmiech, potęgując go znacznie. - Chchchodzi o kklonowanie Żydów, kkarłów i martwych agentek...

Nie dokończył, położył się koło stołu w pozycji embrionalnej i wyjąc ze śmiechu, chciał pokazać klonowanie, które było celem akcji. Moses i Hey nie patrzyli na niego jednak, albowiem grali w łapki, niezmiernie rozradowani, a kiedy stuknęli się głowami z tego śmiechu, rozpoczęli bębnienie w stół, zawodząc jak szamani. Czuli, jak powoli pękają im brzuchy i gardła, bolą skronie, ale nie przestawali się śmiać i rytmicznie stukając, towarzyszyli Dawidowi, który wyginając się jak wąż, próbował wstać.

Od dłuższej chwili Dov, stojąc w drzwiach kuchni, przyglądał się scenie. Wpuścił go cyborg, dzierżący w ręku zamówioną butelkę wódki. Z beznadziejnym i przerażonym wyrazem twarzy Moniek powtarzał raz za razem: „Aj, aj”. Opuścił mieszkanie dopiero gdy Dov odprawił go niecierpliwym gestem. Bohaterowie libacji wreszcie dostrzegli Dziadka i patrzyli jak na ducha, próbując choć trochę się uspokoić.

- Dzień dobry. Nazywam się Zeev Alon, jestem ojcem Katii - odezwał się cicho Dov.

- Witaj, teściu! - odpowiedział z podłogi Dawid, i cały zespół bez opanowania zagrzmiał piskliwym śmiechem na trzy głosy. - Córka wyszła i już nie wróci.


Na zdjęciu, pokazanym przez oficera policji, profesor Karl Cwi Weintraub rozpoznał mężczyznę, który niemal na jego oczach zamordował bestialsko młodą kobietę. Odpowiedział na kilka pytań i przyjął do wiadomości uwagę gliniarza, że „posiedzi skurwiel”. Następnie, nie śpiesząc się, pomaszerował w stronę Rynku, wdychając ciepłe powietrze i mówiąc coś pod nosem do siebie. Jakże dziwnie wyglądał ten karzeł, niezauważany przez tłum wysokich ludzi, mogący niemalże przebiec im między nogami, pokazywany palcami przez rezolutnych chłopców i napotykający nieśmiałe spojrzenia jasnowłosych dziewczynek. Dzicz - przyszło do głowy Weintraubowi; poczuł się jak czarnoskóry na ruskiej wsi w latach dwudziestych. Karol czekał już na niego w restauracji Szuflada; siedział przy barze i flirtował z brzydką barmanką. Wycięte w kształt ludzkich sylwetek oparcia krzeseł, jakieś sklejone książki, ułożone we wstęgę do sufitu, szklane blaty stołów, pod którymi leżały różne przedmioty, a teraz jeszcze ten karzeł! Kiedy Karol uświadomi sobie to wszystko i zobaczy nieporadne próby wspięcia się profesora na wysoki barowy stołek, pomyśli z pogardą o wystawie osobliwości. Uśmiechnie się jednak i wyciągnie rękę na powitanie. Karzeł, wgramoliwszy się w końcu na siedzenie, odpowie na powitanie, potrząsając ręką hrabiego.

- Mama nie jest zadowolona.

- O co chodzi?

- O tę małą.

- Tłumaczyłem jej, że wszyscy muszą zginąć, z wyjątkiem Arbogasta.

- Mama kazała mi go zabić. Podjąłem już pewne kroki...

- Ani się waż! - Karzeł spojrzał w brzuch Karola. - Nawet nie próbujcie!

- Czyżby nasze plany różniły się?

- Bez niego ani wasze, ani nasze, ani moje plany nie mogą się udać!

- Mamy nie przekonuje twoja argumentacja.

- Niech mi to sama powie!

- Nie najlepiej się ostatnio czuje, nie widuje nikogo.

- Zauważyłem. Od mojego przyjazdu udzieliła mi jednej audiencji i nie była zbyt miła.

- Od kiedy to czujesz się dotknięty czyimś zachowaniem? - Karol nie usiłował nawet taić szyderstwa.

- Karolu, wiesz dobrze, że twoja matka nie jest mi obojętna.

- Tym bardziej nie czuję się komfortowo jako mediator. Mamie zależy na jedności Kongregacji. Na utrzymaniu jej siły...

- Przynajmniej do wielkiego zebrania?

- Nie bądź sarkastyczny, za kilka dni wszystko zmieni się tak bardzo... To może być dzień naszego wspólnego triumfu.

- Albo...?

Karol nie odpowiedział. Sączył rum i myślał, że mama miała rację. Cwi bardzo się zmienił. Jego kłótnia z angielskim Wielkim Dyrygentem, która postawiła pod znakiem zapytania lojalność obu wobec Kongregacji, została sprowokowana przez karła. Tylko dlatego, że Anglik nazwał go w rozmowie z Wielkim Dyrygentem z Turcji człowiekiem małego formatu. A przecież to nawet dość zabawne. Zawiadujący trzecią częścią świata w imieniu Kongregacji Cwi nie umiał powstrzymać prywatnych animozji tam, gdzie szło o jedność stowarzyszenia. Mama słusznie obawia się, że jeszcze przed spotkaniem wszystkich Wielkich Dyrygentów i rytualnym nakarmieniem Zwierciadeł Zbawienia Cwi chce zapewnić sobie pozycję człowieka, bez którego nie można się obejść. Stąd jego wcześniejszy przyjazd, stąd koncepcja, że Arbogast musi żyć. I tylko Cwi wie, dlaczego! Ciekawe.

- Karolu, jeszcze raz powtarzam, ONE muszą zjeść Arbogasta żywego! I lepiej mi uwierzcie, bo gwarantuję, że jeśli zrobicie po swojemu, oprawię was gorzej niż tę agentkę.

- Grozisz? - Karol lekko poprawił się na siedzeniu i zmarszczył brwi.

- Stwierdzam fakty, idioto! Przekaż matce, że jeśli się sprzeciwicie i Arbogastowi coś się stanie, to zanim wypatroszę ciebie, będziesz długo patrzył, jak ta stara wiedźma zdycha!

Karol nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Nie zdążył zareagować. Cwi zeskoczył ze stołka, wylądował jak spadochroniarz i wyszedł bez pożegnania.


Następnej nocy Marek znowu spróbował. Wstał z łóżka ostrożnie i zaczął skradać się do przeciwnika. Tym razem nie chciał ryzykować działań bezpośrednio na ciele wroga. Gipsowy człowiek wydawał z siebie odgłosy przerażenia, gdy tylko ktoś zajrzał do sali. Marek sądził, iż popapraniec stara się nie zasnąć, przestraszony obecnością faceta, który najprawdopodobniej chce go zabić. Nowacki odniósł wrażenie, że pielęgniarka domyśliła się czegoś. Wczorajszego wieczora opowiedziała mu historię gipsowego kokonu, licząc być może na to, że w ten sposób zmieni dziwny jakiś stosunek policjanta do mumii. Jednak gawęda o próbie samobójstwa, w której facet ściął gałąź, na której siedział, nie wywarła na Marku żadnego wrażenia. Nie współczuł niedoszłemu samobójcy. Humor zepsuł mu trochę fakt, że być może uśmiercając drania, sprawi mu przyjemność. Doszedł do łóżka i zajrzał w oczy mężczyzny. Były otwarte i kiedy ujrzały nad sobą obcą twarz, z ust faceta dobiegł jęk, powtarzany coraz głośniej, jak u człowieka w napadzie histerii. Należało się śpieszyć. Nowacki chwycił końcówkę rurki od kroplówki, przymocowaną plastrem do przedramienia. Pociągnął. W plastikowej końcówce pojawiła się odrobina krwi. Szarpnął mocniej. Rurka zwisła obok, a na jedynym odsłoniętym fragmencie ciała wroga pojawiła się czerwona strużka. Jęk przerodził się w okrzyk. Siostra wbiegła, gdy Marek nieporadnie wskakiwał do swojego łóżka. Szybko zorientowała się w sytuacji. Powtórnie umocowała kroplówkę. Nowacki udawał, że drzemie, a jego przeciwnik nie przestawał przeraźliwie jęczeć, jakby chcąc opowiedzieć pielęgniarce jakąś niesamowitą historię. Marek uniósł głowę i zaspanym głosem zapytał:

- Co się stało, siostro?

- Oj, panie Marku, panie Marku! - Pielęgniarka pogroziła mu palcem, ale przygana była raczej żartobliwa, albowiem siostra nie umiała gniewać się na Nowackiego. Podeszła do niego i nachyliła w taki sposób, że jej duże piersi znalazły oparcie na szyi policjanta, następnie przyciskając rumiany policzek do policzka Marka, wyszeptała:

- Niech się pan nie martwi, ja też go nie lubię. Pomogę panu.

Podnosząc się, niby przypadkiem, przesunęła ręką po przyrodzeniu Nowackiego. Ten jednak ani drgnął.


Dochodziła druga w nocy, kiedy Dov postanowił obudzić swój zespół. Pierwsza obezwładniająca złość minęła. Zobaczywszy scenę w kuchni, nie zapanował nad nerwami. Wymierzył próbującemu się podnieść Arbogastowi kopniaka w brzuch i przycisnął podeszwą jego szyję do podłogi. Jednoznacznie uświadomił pozostałym, że to ich ostatnia akcja w szeregach organizacji, i że właściwie powinien ich zastrzelić. „Strata szefa zespołu w akcji - grzmiał - to najgorsza rzecz, jaka może przydarzyć się agentowi w terenie!”. Stek wyzwisk, którymi obsypał Heya i Mosesa, nie nadaje się do powtórzenia. Wyraził nadzieję, że ciała ich dwóch po jakiejś nieudanej operacji w przyszłości zostaną przez kolegów wyrzucone na śmietnik. Uświadomił agentom, że w Biurze nikt się do nich nie odezwie po przeczytaniu jego raportu, a oni sami w najlepszym razie będą kontynuować służbę w izraelskim więziennictwie. „Zresztą i tak nikt nie będzie chciał z wami pracować! Co to u diabła jest?! Żłobek?”. Na nieśmiałą próbę wytłumaczenia sytuacji przez Arbogasta, który bezskutecznie usiłował wykrztusić pełne zdanie, Dov wykrzyczał: „Ciebie tu nie ma, szmaciarzu! Ciebie nie chcę znać!”. Nachylony nad Dawidem, dociskając butem jego grdykę, darł się, aż odrobiny śliny pokryły twarz leżącego. „Teraz spać, gnoje! Pogadamy, kiedy wytrzeźwiejecie! Spać, kurwa!”. Uwolnił szyję Dawida, który w pierwszej chwili chciał rzucić się na niego, ale podnoszony przez partnerów, był przez nich mocno trzymany. Dov nie spuszczał ich z oczu, gotowy podjąć walkę, był bowiem nieustraszony i bardzo, bardzo wściekły. Pochylił głowę i wpatrywał się w Arbogasta z nienawiścią, jak bokser przed starciem. Zaiste groźnie wyglądał ten sześćdziesięciolatek naprzeciw trzech młodych ludzi unikających jego wzroku.

Ochłonąwszy, zadzwonił na policję i odnalazłszy kogoś dukającego trochę po angielsku, przedstawił się i zapowiedział przybycie następnego dnia. Później, uznawszy, że gówniarze wypoczęli, udał się do sypialni. Na łóżku Katii i Dawida cała trójka spała jak niemowlęta. Arbogast leżał w środku, a Moses i Hey tulili się do niego.

- Wstawać! - wrzasnął. Ciała nieznacznie się poruszyły. - Wstawać, natychmiast! Czekam w kuchni!


- Zdajecie sobie sprawę, że takie zachowanie w innych warunkach, a może nawet w tych, mogło narazić wasze życie? Jest mi to już obojętne, ale przeraża mnie, że potraficie zachować się jak jacyś komiksowi agenci. To niewyobrażalne, chociaż dużo widziałem. Gdzie Elliot? Jakiś policjant powiedział mi, że zatrzymali podejrzanego. Czy to on?

Moses skinął głową.

- Czy macie już całość informacji? Moses, zreferuj mi wszystko, również to, co wydaje ci się nieistotne.

Kiedy Meir skończył, swoje przygody opowiedział Yaniv, a później Dawid. Dov zadał kilka pytań. Odpowiadali skruszonymi głosami, jedynie Dawid nie czuł się smutno i źle. Doskwierało mu tylko, że Dov traktuje go jak powietrze. Po chwili milczenia Dziadek, kiedy już poznał okoliczności zdarzeń i poukładał w jakiś z grubsza logiczny ciąg, rzekł:

- Moja wersja wydarzeń jest taka: Biuro nic nie wie o pobycie karła w Krakowie. Nie wiedząc o jego obecności tutaj, po śmierci Katii, przyjrzeliśmy się jeszcze raz wszystkim zaangażowanym w akcję. Wyleciał z Izraela z własnym paszportem, deklarując w czasie rozmowy z ochroną lotniska udział w jakimś spotkaniu starych przyjaciół. Katia zginęła podczas obserwacji jego i Karola, o której nieco pochopnie zadecydował Elliot. Z tego co mówi Arbogast, policja zatrzymała go na podstawie opisu świadków. Wypada przypuszczać, dowiem się tego jutro, że ten świadek to właśnie Cwi. Znał Katię i zorganizował zabójstwo, a następnie wrobił w to naszego przyjaciela. Musiał jednak przypuszczać, że domyślimy się tego i zareagujemy. I to jest pierwsze pytanie. Dlaczego się zdecydował? Być może już go tu nie ma. Ale przyjąwszy takie założenie, to, co zrobił, jest absurdalne. Chyba, i stawiam na to, że Katia odkryła coś, co profesor za wszelką cenę chciał ukryć. Musimy się dowiedzieć co oraz jaka jest w tym rola hrabiego Tarczyńskiego.

- Nie przyszło ci do głowy, że to może być część naszej operacji, a Cwi, wiedząc coś, o czym my nie wiemy, zadziałał zgodnie z jakimiś instrukcjami? - ostrożnie włączył się Yaniv.

- Niemożliwe, po waszym wyjeździe o operacji Cień w Biurze wie raptem kilka osób. I to na samej górze.

- Może to nielegalna akcja jakiejś koterii w Mossadzie? - zapytał Dawid.

- Nie czytaj tyle i zamknij się! - uciął Dov.

- Czy za tobą pojawią się tu inni? Jakie są dyspozycje? Czy możemy kontaktować się z Centralą?

- Posłuchaj, Moses, operacja Cień trwa, ja wchodzę na miejsce Katii. Nic się nie zmienia. Czekamy na sygnał. Jeśli nie narazi to przedsięwzięcia, mamy odkryć mordercę Katii. Brak podstaw, aby przypuszczać, że jej śmierć ma z nami coś wspólnego...

- A jeśli ma? - Dawid nie dawał za wygraną.

- Wiesz co? - Po raz pierwszy od początku rozmowy Dov spojrzał na Dawida. - Jeśli ma, to oznacza, że jesteś najbardziej przeklętą postacią w historii mojej pracy!

- Pochlebiasz mi.

Tylko słynne opanowanie Dziadka spowodowało, że nie zerwał się i nie wymierzył Arbogastowi policzka. Nie odpowiedziawszy na zaczepkę, pokrótce omówił z zespołem plan działań, wyznaczając wszystkim role, które na zewnątrz wydadzą się naturalne po tym, co się wydarzyło. Omówili także sposób uwolnienia Yossiego. Miał się tym zająć Dawid, korzystając z adwokata poleconego przez firmę prawniczą obsługującą jego interesy. Izrael zażąda ekstradycji, a bez względu na to, ile to będzie kosztować, strona polska ma wyrazić zgodę. Anglikami zajmie się Instytut.


Anat dotarła do Krakowa wieczorem. Zatrzymała się przy stacji benzynowej, kupiła plan miasta, papierosy i następne opakowanie środków od bólu głowy. Przy okazji zapytała sprzedawcę, ilu ludzi mieszka w tym mieście.

- Prawie milion - odpowiedział i odprowadził ją do wyjścia zachwyconym wzrokiem.

Anat odnalazła na planie dawną dzielnicę żydowską i ruszyła w jej kierunku. Na szczęście milionowe miasto miało małe i ścisłe centrum. Przypomniała sobie, jak Dawid porównywał zamek w Krakowie do praskich Hradczanów, konstatując, że nawet zabytki w Polsce są prowincjonalne. Anat, jadąc wzdłuż murów zamku, nie umiała przyznać mu racji. Kiedy skręciła z głównej drogi w jedną z uliczek Kazimierza, ujrzała stare, brudne, walące się kamienice, stojące w towarzystwie wyremontowanych, świeżych jak ryba z wody, domów. Widać było, że po latach upadku dzielnica stała się modnym miejscem spotkań młodych ludzi, których pełno było w pubach i przed nimi. Nieco inne towarzystwo przesiadywało przed sklepami i wśród pustych straganów na głównym placu dzielnicy - zarośnięci mężczyźni w tanich koszulach lub tureckich sweterkach i zniszczone, pijane kobiety. Relikt poprzedniej epoki, mimowolni spadkobiercy tradycji. Kiedyś jeden ze znajomych po powrocie z Krakowa opowiadał, że nigdzie na świecie, tak zwanym cywilizowanym świecie, nie zdarzyło mu się, aby w trakcie półgodzinnej przechadzki został tyle razy poproszony o datek. Ale czasy, gdy na żydowskim Kazimierzu nie pozwalano umierać z głodu i zimna, bo tak nakazywała religia i gwałtowna konieczność przetrwania, minęły. Ciekawe - myślała Anat - podobno jednym ze źródeł antysemityzmu była nienawiść do odrębności, do zamkniętej enklawy, tajemniczej i obcej, a więc będącej źródłem zagrożenia. Do czerni chałatów, śmiesznych pejsów i mycek, dziwnego języka. Nienawiść zabiła naród dlatego, że obnosząc bezkompromisową wierność tradycji, chciał przeżyć.

W świetle reflektora motocykla dostrzegła nagle żydowską rodzinę, która powoli znikała za rogiem. Ujrzała wózek inwalidzki, na nim siwowłosego starca, pchany przez człowieka w średnim wieku, w chasydzkim kapeluszu. Obok niego szła kobieta w długiej ciemnej sukni, z chustką na włosach. Nieco z tyłu dwoje młodych, ona w białej sukni z twarzą szczelnie owiniętą welonem, sunąca w takt bezgłośnej muzyki, on w czarnej marynarce i kaszkiecie, kręcący cienki pejs i przyglądający się tańczącej dziewczynie z zadowoleniem i miłością w czarnych oczach. Przed wózkiem starca podskakiwało dwoje dzieci. Chłopczyk w kipie i spodenkach na szelkach, dziewczynka w kolorowej sukience, z warkoczykami zaplecionymi na jasnych włosach; oboje śmiali się, słuchając mężczyzny na wózku. Anat dodała gazu i skręciła w tę samą uliczkę. Magicznym zbiegiem okoliczności dystans pomiędzy nią a grupą w ogóle się nie zmniejszał. Wiedziała, że ich nie dogoni. Gdy sukienka panny młodej poczerwieniała, a chłopak zaczął, zamiast na ukochaną, patrzeć z przestrachem na bramy, a dzieci dalej podskakiwały, chociaż już nie z radością, tylko jakby chcąc uniknąć kul, odbijających się od trotuaru, starsza kobieta odwróciła się do Anat, sprawdzając, czy podąża za nimi. Znowu skręcili. Anat jechała, próbując nie zgubić ich z oczu. Kluczyli w wąskich uliczkach. Nagle zniknęli. A ona, rozglądając się za nimi, zauważyła, że stoi przed synagogą. Tą samą, którą widziała we śnie. Zsiadła z motoru i podeszła do żelaznej bramy. Oświetlone wejście i pustka.

- Pomóc w czymś? - spytał ktoś po angielsku.

Odwróciła się i zdjęła kask. Przed sobą ujrzała wysokiego, tęgiego i łysego mężczyznę. Patrzył na nią jakby zdziwiony, że go nie poznaje. W dłoni obracał dużą, przezroczystą kostkę do gry.

- Zgubiłam się. Czy można tu gdzieś przenocować?

- Owszem. Niedaleko jest hotel.

- Zaprowadzisz mnie?

- Jasne, idę w tamtą stronę na drinka.

- Można tu gdzieś jeszcze się napić?

- W Krakowie to nie problem.

Pomógł jej prowadzić motor. Robił to z łatwością, nieledwie dwoma palcami. Mijali wielką synagogę z prawej strony. Mężczyzna pokazał jej oświetloną kamienicę z szyldem A la Carte.

- Tu znajdziesz nocleg. Chyba że szukasz czegoś nowoczesnego.

- Niekoniecznie. Bardzo drogo?

- Nie bardzo.

- A ty dokąd idziesz?

- Kawałek dalej. - Wskazał ręką stoliki przed jedną z knajpek. - Jest tam pub, otwarty jeszcze o tej porze. Często tędy spaceruję i lubię przed snem wypić odrobinę Jacka danielsa.

Anat zawahała się. Nie czuła się dobrze. Tak bardzo nie chciała zostać sama.

- Mogę ci towarzyszyć? Też lubię danielsa.

- Zapraszam. Wynajmij pokój i przyjdź. Będę siedział na zewnątrz.

Przyszła po chwili. Zamówił jej jacka danielsa.

- Czym się zajmujesz? - spytała, wdychając ukochany aromat burbona, chociaż tak naprawdę nie mogła poczuć zapachu.

- Jestem pisarzem. Piszę książki sensacyjne. - Skrzywił się, jakby określenie nie było adekwatne do tego, co rzeczywiście robił. - A ty kim jesteś?

- Jestem malarką, pochodzę z Izraela.

Mężczyzna uśmiechnął się, trochę jak psychiatra, który tylko dla dobra pacjenta nie zaprzecza jawnemu łgarstwu. Przeszedł na hebrajski:

- Mieszkałem przez jakiś czas w Jerozolimie.

Popijali w ciszy, poznając się coraz lepiej. Oboje coraz bardziej smutni.

Anat zaczęła mówić. Opowiedziała całą historię spotkania z Arbogastem. Beznadziejność. Samotność. Miłość. Ból głowy. Chorobę, która jej zdaniem była nieuleczalna. Tęsknotę. To wszystko, co przeżyła, brzmiało w ojczystym języku jak poezja. Mężczyzna wysłuchał spowiedzi. Nie przerywał. Zapisał coś na serwetce.

- Myślę, że znam tego faceta. Tu masz adres. Powodzenia.

Anat przytuliła się do obcego mężczyzny, a ten pogładził ją lekko po plecach. Zimno tej ręki czuła nawet przez skórzaną kurtkę. Nie patrząc na nią, obrócił się i szybko odszedł. Zatrzymał się sto metrów dalej, odwrócił i zawołał:

- Szerokiej drogi, Anat!

Wypiła jeszcze jednego drinka i poczuła senność. Z nosa popłynęła strużka krwi. W ostatnich dniach często tamowała krwotoki.


Karol zreferował matce rozmowę z Cwi. W trakcie przemowy syna stare powieki nie poruszyły się nawet. Wreszcie oświadczyła:

- Zabij Arbogasta! Chcę mieć jego ciało jutro do wieczora. - Zamknęła oczy.

Karol cicho wyszedł z sypialni i udał się do piwnicy. Minął pokój, w którym odbywały się zebrania Braci, i przez maleńkie, ciężkie drzwi przeszedł dalej, wąskim i niskim korytarzem, który oświetlała jedynie pomalowana na czerwono żarówka. Szedł prawie na kolanach. Na końcu korytarza zbliżył się do kraty. Pomieszczenie po drugiej stronie, pachnące słomą, wypełniała całkowita ciemność. Uderzył lekko sygnetem w gruby pręt i poczuł bardziej niż usłyszał leniwy ruch gdzieś w mroku. Wpatrzył się w czerń. Słoma zaszeleściła.

- Już niedługo pora karmienia. Już niedługo. Obiecuję. Jutro.

Odpowiedziała mu cisza.

Z holu na górze zatelefonował do Marty. Odebrała po dłuższej chwili. Nie spała, ale brzmienie głosu zdradzało wpływ jakichś środków odurzających. Ostatni raz widzieli się na pogrzebie Grażyny. Wówczas Marta była w stanie wykluczającym jakąkolwiek rozmowę. Teraz szczebiotała do słuchawki, pozdrawiając Mistrza, który pozwolił jej przyjaciółce umrzeć. Szyderstwo i gorycz w głosie złagodniały trochę, gdy Karol zapytał o zdrowie Marka.

- Lepiej. Może już chodzić. Niedługo go wypiszą.

- A widziałaś się może z tym... no wiesz... z tym...

- Ty też sądzisz, że to on?

- Nie wiem, ale chciałbym z nim pomówić.

- Nie mogę ci pomóc, nie wiem, gdzie mieszka, a Heya nie widziałam od paru dni. Nie odbiera komórki. - Głos Marty lekko się załamał. - Musisz poszukać pomocy w gwiazdach. Coś jeszcze?

- Winisz mnie za to, co się stało? To twój brat zmusił nas do przyjazdu!

Odłożyła słuchawkę i Karol w odpowiedzi usłyszał urywany sygnał. Poradzę sobie bez ciebie, głupia! - pomyślał. Zdobycie adresu i numeru telefonu Arbogasta zajęło mu raptem godzinę, a ludzie, do których dzwonił, nie śmieli nawet gniewać się o nocną porę. Jeszcze przed świtem do domu Karola przybyło dwóch mężczyzn. Usiedli przed kominkiem i słuchali hrabiego, od czasu do czasu wolno kiwając głowami. Wyszli po półgodzinie. Karol zaś rozparł się w fotelu i zdrzemnął.

Przyśniła mu się matka, rozpięta na kracie, która oddzielała ludzkość od Zwierciadeł Zbawienia. Wysuszona, zwiędła jak nietoperz, z którego Złe wyssało krew i szpik. Przed śmiercią próbowała otworzyć kratę i udało się jej wygiąć kilka grubych prętów. Wystarczająco duża przestrzeń, aby przedostały się przez nią głodne, wściekłe i zawiedzione. Na korytarzu pozostała po nich porozrzucana słoma i zapach, którego Karol nie potrafił zidentyfikować we śnie. A może nie było istotnego zapachu? Może tak pachnie przepalona żarówka i spalona farba?


Dov i agenci rozmawiali do rana. Z grubsza, przynajmniej w teorii, opanowali sytuację. Mieli wyruszyć do wykonywania zadań, kiedy zadzwonił telefon. Była szósta rano.

- Czego?! - warknął Dawid do słuchawki. Przysłonił ją dłonią i rzekł do Dova: - Karol!

Dov gestem zarządził ciszę i wziął słuchawkę drugiego aparatu. Nakazał Dawidowi kontynuować.

- Słucham pana?

- Nie w humorze? - Głos Karola był rześki jak rosa.

- Jest szósta rano!

- Wiem, przepraszam. Nie znamy się, chociaż dużo o panu słyszałem. Od mojego przyjaciela, Karla Cwi Weintrauba.

- I co?

- Cwi jest w Krakowie, proponujemy panu wspólną kolację u mnie w domu.

- Czemu on sam nie zadzwonił? Dobrze się znamy.

- Wyjechał na jeden dzień do Warszawy. Wróci wieczorem. Proponujemy spotkanie u mnie o dziewiątej wieczorem.

Dov pokazywał, żeby Arbogast kontynuował.

- U pana, czyli gdzie?

- Czyli zgadza się pan? Bardzo się cieszę...

- Gdzie?

- Na Woli Justowskiej, ulica...

Dawid pokazał, gwałtownie rozpinając rozporek spodni, że to jest to miejsce, w którym rozerwało Katię. Dov zamachał rękami przecząco i pokazał, że mogą się spotkać w mieszkaniu Arbogasta.

- Nie czuję się najlepiej, spotkało mnie ostatnio dużo bardzo złych rzeczy... ale chętnie zobaczę się z Cwi. Więc może u mnie? Na Miodowej?

- Założę się, z całym szacunkiem, że lepiej gotuję od pana, a i moja piwniczka win na pewno się panu spodoba.

- Być może, ale nie chcę ruszać się z domu.

- Nalegam! - Karol podniósł głos.

Dov, dyrygujący rozmową, wykonał uspokajający ruch ręką.

- Pańskie naleganie nic nie zmieni. U mnie!

- Naprawdę, nie wie pan, co traci. - Głos Karola znowu był uprzejmy i spokojny.

- Być może, więc jak?

- Muszę poczekać na powrót Cwi i zadzwonimy do pana. Żegnam.

Karol rozłączył się i natychmiast zaczął wybierać inny numer. Dawid patrzył na Dova i uśmiechał się.

- Nie ma się z czego śmiać, Arbogast. Miałeś być następny, ci dwaj próbują sabotować akcję. Od tej pory nie ruszasz się nigdzie bez Yaniva. Muszę się zastanowić.

Dawid nadal patrzał na Dova uśmiechnięty.

- Z czego się śmiejesz, do choroby ciężkiej?!

- Dov, kochany, myśmy rozmawiali po polsku!

- Tak? Wobec tego ja słuchałem po polsku! Za dwie godziny macie spotkanie z prawnikami. Koniec dyskusji. Meir! Pokaż mi to magiczne urządzenie.


Przed ósmą Dawid i Yaniv opuścili mieszkanie. Skierowali się do zaparkowanego niedaleko samochodu, który wynajął Meir. Firmowe volvo zatrzymała policja, aby dokonać niezbędnych oględzin. Kiedy przy chodniku gwałtownie hamowało auto, które znalazło się na ich wysokości, Yaniv wyskoczył przed Dawida, lekko przygniatając go do ściany. Kula z pistoletu, który pojawił się w oknie samochodu, trafiła Yaniva prosto w czoło. Zanim Dawid odepchnął ciało, jeden z napastników w kominiarce znalazł się tuż przed nim i mierząc w korpus, gestem pokazał, aby Arbogast wsiadał. Uzbrojony mężczyzna usłyszał huk silnika ułamek sekundy za późno. Pędzący po chodniku motocykl wpadł między niego a Dawida, łamiąc rękę, trzymającą broń, a czarna dłoń uderzyła na odlew w nasadę nosa, rysującą się pod kominiarką. Anat pokazała Dawidowi miejsce za sobą i przyśpieszyła ostro, gdy wskakiwał na siedzenie. Kierowca oddał za nimi dwa strzały, ale wchodząc w ostry wiraż, zniknęli mu z oczu w ułamku sekundy. Próbował wciągnąć oporne i ciężkie ciało towarzysza do samochodu, gdy wyrosła przed nim sylwetka Meira, który zaalarmowany strzałami wybiegł z kamienicy. Nieznany napastnik zdążył jeszcze nacisnąć spust, gdy potężny kopniak w szyję przerywał mu rdzeń kręgowy. Meir zachwiał się i osunął nieżywy na swoją ofiarę.

Anat i Dawid jechali bardzo szybko. Dawid, przytulony do pleców kierowcy, rękami rozpoznawał kształty. Wydały mu się znajome. Poczuł, jak wybawiciel wtula się w niego plecami. To Maria, Boże, to Maria, to jej zapach...

Anat miała ochotę zrzucić kask i przycisnąć głowę do policzka ukochanego.

Gdy wychodzili z następnego zakrętu, uderzył w nich samochód, prowadzony przez młodego człowieka. Anat przeleciała przez jakieś ogrodzenie i przed sobą ujrzała, jak wybucha synagoga z jej snu. Spadła parę metrów przed wejściem, na plecy. Dawid koziołkował po wybrukowanej jezdni, czując, jak twarde podłoże łamie mu kości, kark, nos i demoluje wnętrzności. Z synagogi wybiegli młodzi ludzie, sprzedający bilety tym, którzy chcieli pomodlić się z ustawionymi w środku kartonowymi figurami i obejrzeć krótkie filmy o historii żydowskiej dzielnicy przed wojną. Młoda kobieta krzyczała, nachylając się nad Anat. Właściciel świątobliwego interesu nie stracił zimnej krwi, przez telefon wezwał pogotowie i nie pozwolił ściągnąć ofierze wypadku kasku. „Może ma uszkodzony kręgosłup, nie ruszajcie go!”. Ktoś wybiegł za bramę i kilkanaście metrów dalej zobaczył mężczyznę, który podnosił się z ziemi, nie bacząc na ból, a może nie czując go, i niczym zombie, krwawiąc z ran na całym ciele, nic sobie nie robiąc z otwartych złamań, czołgając się, dysząc „Maria, Maria!”, przez krew wylewającą się z ust, zmierzał w stronę synagogi. Nikt nie odważył się mu przeszkodzić, gdy padł obok kobiety i znieruchomiał. Zaczął padać ulewny, zimny deszcz. Kilka osób rozpięło parasole nad leżącymi, z wyciem syren nadjechały karetka pogotowia i policja. Młody lekarz pogotowia roztrącał gapiów, biegnąc groteskowo w stronę leżących, jak rabin, który spóźnił się na ślub. Ujął nienaturalnie wykręconą rękę motocyklisty i uznał, że nawet reanimacja nie ma już sensu. Badając puls Arbogasta, nakazał zdjąć Anat kask. Stwierdzając, że druga ofiara wypadku jeszcze żyje, kątem oka zauważył, że pod kaskiem kryła się piękna twarz. Sanitariusz delikatnie wyjął coś z ust kobiety. Lekarz dostrzegł kawałek metalu, coś jakby pająk, tylko z powyginanymi od mocno zagryzionych zębów odnóżami.

- Szybko, szybko! - poganiał kierowcę i sanitariusza - opatrzymy go w karetce! Ma jeszcze szansę. Szybciej, raz, dwa i...

- Panie doktorze, wzywał imię Najświętszej Panienki - mówiła wzburzona starowinka, zastępując mu drogę. - Sama słyszałam! Trzeba księdza! On musi przyjąć sakrament...

- Niech się pani odsunie! - rzekł opryskliwie lekarz, wzywając przez radio drugą karetkę, aby stwierdzono zgon kobiety.

Policjanci przesłuchiwali sprawcę wypadku. Był pijany w sztok i nie wiedział, co się do niego mówi. Krzyczał tylko:

- Zostawcie mnie, nie wiecie, kim jestem! Macie przesrane, krawężniki!


Dov widział przez okno, co stało się z Meirem. Metodycznie pakował rzeczy, pozostawione przez partnerów, do swojej walizki; pod jego czujnym okiem znikało wszystko, co mogłoby ułatwić śledztwo. Na łóżku Dawida leżało około stu stron wydruku komputerowego, na pierwszej tłustym drukiem wypisano tytuł: „Miłość fryzjera i agentki. Romantyczna opowieść szpiegowska”. Również to wrzucił do walizki. Wychodząc z kamienicy przez oficynę, zostawił drzwi otwarte na oścież. Gdy się oddalał, nadjechały radiowozy.

Dawida dowieziono do szpitala i po wielogodzinnej operacji, pozostającego w śpiączce, umieszczono na oddziale intensywnej terapii.

Późnym wieczorem tego dnia Karl Cwi Weintraub wszedł zdecydowanym krokiem do willi Karola i skierował się do piwnicy. Kiedy hrabia wróci do domu, zobaczy najpierw resztki matki, leżące w poprzek łóżka. Nie zdąży otrząsnąć się z przerażenia, gdy coś zgotuje mu podobny los. Hrabia zdąży jeszcze ujrzeć przez okno karła, ulatującego zygzakiem w niebo, jak balon, z którego wypuszczono powietrze. A może to tylko przedśmiertna wizja? Chyba tak, bo Cwi leży bez głowy - przez co wydaje się jeszcze mniejszy - u wylotu piwnicznych schodów.


Tel Awiw, kwatera główna Mossadu, następnego dnia


Uri, siedząc w fotelu dyrektora, z marsową miną przyglądał się zebranym.

- Myślę, panowie, że możemy pogratulować sobie udanej akcji. Syn premiera, który kompletnie uchlany zabił dwoje obcokrajowców, został aresztowany. Tatuś będzie musiał podać się do dymisji. Jego następcą zostanie teść naszego człowieka...

- Przyznacie - wtrącił bez sensu Amos - że lato tego roku trwało chyba ze dwa lata?

- Jaki pseudonim dla najwyżej postawionego z naszych agentów?

- Ten sam, Icyk, ten sam! „Leos”! - Zawahał się przez moment. - A może „Los”?

- „Los” brzmi nowocześniej.

- Więc „Los”. Tylko nikomu nie mówcie.

- Co z Dovem?

- Emerytura. Nie chce uwierzyć, że my to wszystko wymyśliliśmy.

- Yossi?

- Musimy to przedyskutować. Jego siostra zginęła w akcji. Zapewne i on nie uwierzyłby, że tak miało być - w końcu nikt przy zdrowych zmysłach by nie uwierzył - ale może na wszelki wypadek pozwolić mu dokonać żywota w polskim więzieniu?

- Profesor?

- Upozorowaliśmy zgon, tożsamość nie do odkrycia. - Uri uśmiechnął się chytrze. - Ma już nowe zadanie. Swoją drogą, przesadził ze Zwierciadłami Zbawienia, po Krakowie zaczęły krążyć przerażające plotki o jakichś mordujących bezwzględnie sześciookich bestiach piekielnych.

- A Cień?

- Cień? No cóż, mamy doskonale uśpionego agenta w jednym z krajów NATO.

Wszyscy zebrani wybuchnęli śmiechem.


Epilog



Dziwna karawana pięła się po górzystym zboczu gdzieś na południu świata. Słońce grzało niemiłosiernie i na twarzy olbrzymiego Murzyna pojawiły się krople potu, które ścierał od czasu do czasu niecierpliwie. Szedł wolno, w muskularnych rękach trzymał dwie naprężone liny. Dzięki nim mógł ciągnąć za sobą wóz na drewnianych kołach. Na wozie umieszczono sporej wielkości klatkę. Była przykryta czarną płachtą i to, co się w niej znajdowało, musiało nielicho cierpieć z gorąca. Nie dochodził stamtąd jednak nawet szmer. Za wozem postępował koń. Utykał lekko, łeb miał zwieszony. Ułatwiało to prowadzenie go. Człowiek w czerwonym ortalionowym płaszczyku, który wiódł zwierzę pod górę, był bowiem niewielkiego wzrostu. Takiego, jaki widuje się czasem u karłów.


KONIEC (nieostateczny)






Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
głowne drogi czuciowe nerwów czaszkowych
Glejaki nerwu wzrokowego i drogi wzrokowej
DROGI SZYNOWE PREZ 5
02 T 08 Ppoż zaopatrz wodne i drogi pożarowe 4 Tid 3444 ppt
Irek Kulikowski Opole
2 1 II 2 07 1 Przekroje podłużne drogi manewrowe na MOP ark (2) PW
Droga Krzyżowa - wierszowana, formacja, drogi krzyżowe
DROGA KRZYŻOWA(dla młodz.2), Drogi Krzyżowe
25 drogi czuciowe, Wykłady anatomia
13 Drogi ruchowe, cz 2  05 2012
13 Drogi ruchowe, cz 2  05 2012
Sciaga Grin kolos 1