Wsiewołożski I
NIEUCHWYTNY
MONITOR
DROGA DO MORZA
Czerwcowe słońce wisiało wysoko nad Badami- Dunaj leniwie toczył swe granatowe fale iskrząc się i połyskując w gorących promieniach. Gęste krzaki wierzbiny skłaniały się tuż nad rzeką. W wodzie pluskali się rozbawieni chłopcy piszcząc głośno z uciechy. Spoza gęstwiny dolatywał jarmarczny hałas i bicie dzwonów.
Młody oficer marynarki w białym mundurze, szczupły, z twarzą usianą młodzieńczymi piegami, z zazdrością przyglądał się zabawie dzieciaków. Aleksy Charczenko (tak nazywał się oficer dowodzący jednym z okrętów wojennej flotylli dunajskiej) żałował w tej chwili, że ma już dwadzieścia pięć lat, że pod jego dowództwem znajduje się siedemdziesięciu marynarzy i oficerów. Żałował, że nie wypada mu zrzucić munduru i przyłączyć się do wesołej zabawy chłopców.
Jak ten czas szybko płynie!
Przecież niedawno jeszcze był takim samym uczniem jak ci chłopcy, zbytkował nad Dnieprem i nie śmiał nawet marzyć o karierze marynarza.
Aleksy wciąż jeszcze pamiętał ten dzień, w którym listonosz wręczył mu dużą urzędową kopertę. Gdy ją otwierał, ręce mu drżały. Była to długo oczekiwana odpowiedź ze szkoły marynarki wojennej.
„Po otrzymaniu niniejszego pisma — czytał — proszę niezwłocznie przybyć z rzeczami..
Zdenerwowanie sprawiło, że litery skakały mu przed oczami.
— Przyjęli, tatusiu! — wrzasnął nie swoim głosem, podbiegając do ojca.
Emilian Charczenko spojrzał spod okularów na potargane, złote włosy syna, powtórzył swoje odwieczne: „Dobra, dobra, synku** i mocno przytulił go do piersi.
— Twój pradziadek, synku — rzekł — był marynarzem, twój dziadek wojował w sewastopolskich twierdzach, a teraz tobie los się uśmiechnął... będziesz marynarzem.
Na pożegnanie podarował Aleksemu srebrny zegarek dziadka, duży jak cebula, który służył mu w pięćdziesiątym piątym roku podczas walk na Kurhanie Małachowskim.
Aleksy rozstał się z rodzinnym Kijowem i na drugi dzień pociąg pośpieszny przebywając ciemne tunele zawiózł go nad morze. Pierwszy raz w życiu ujrzał Aleksy niebo krymskie i niezmierzoną dal morską. Jak zaczarowany spoglądał na przepiękny krajobraz. Przed nim leżały ciche zatoki sewastopolskie i domy podobne do grzybów wyrosłych na wypalonych górach... Aleksy wyszedł na peron okolony wysokimi topolami, przez półciemny, niski dworzec przeszedł na bulwar i wsiadł do letniego tramwaj Uj który począł wspinać się pod górę. Przejechał przez całe miasto i bez wielkich trudności odnalazł szkołę. Było tu wielu takich jak on młodzieńców, którzy przyjechali do Sewastopola ze wszystkich stron kraju. Zaprowadzono ich do łaźni, ostrzyżono, wydano berety bez wstążek (na wstążki trzeba było sobie zasłużyć wytrwałą nauką) i marynarskie ubrania z żaglowego płótna. Aleksy pierwszy raz w życiu włożył beret Nasunął go zawadiacko na ucho i podszedł do lustra wiszącego na korytarzu. Ze szklanej tafli patrzył nań nieznajomy marynarz. Miał szare, zuchowate oczy i zadarty nos.
— Niczego sobie — powiedział ktoś za jego plecami. — Będą z ciebie ludzie!
Odwrócił się i ujrzał wąsatego marynarza. Wtedy dopiero uświadomił sobie, że nie poznał własnego odbicia.
W szkole wszyscy polubili Aleksego. Koledzy — za uczynność i dobry charakter, wykładowcy — za wytrwałość w nauce i dobre postępy. Aleksy z każdym dniem przywiązywał się coraz bardziej do morza.
Przyszli oficerowie opanowywali wiedzę o morzu nie tylko w klasie. Na szalupach wyjeżdżali na morze. Czterdziestoletni bosmani, którzy pamiętali jeszcze surową szkołę carskiej floty, uczyli młodych
marynarzy wiosłować i prowadzić żaglowce. W trzecim roku nauki Aleksy odbył praktykę na dużym okręcie wojennym, brał także udział w dalekomorskich podróżach. Teraz ujrzał na własne oczy wszystko to, o czym dotychczas wiedział tylko z książek morskich. Nieznane wybrzeża, obce kraje, ruch w cudzoziemskich portach. Widział Bosfor, wybrzeża anatolskie, Neapol. Zachwyt jego nie miał granic.
1 za każdym razem, gdy wracał z wybrzeży włoskich lub Turcji na okręt — myślał sobie:
„Oto mój dom rodzinny. Tak, okręt stał się moim domem rodzin* nym i tęsknię za nim równie silnie jak za małym, białym domkiem pod Kijowem, na brzegu Dniepru...”
Po skończeniu szkoły absolwenci zostali mianowani oficerami i przydzieleni do poszczególnych okrętów. Ta szczęśliwa chwila w życiu Aleksego związana była jednak z dużą przykrością. Przeznaczono go do rzecznej flotylli naddnieprzańskiej.
— Mam żeglować po rzece, nie po morzu... — rzekł z rozczarowaniem, zapominając na chwilę o morskiej dyscyplinie.
Tak marzył o morzach, o dalekich podróżach, może nawet dookoła świata, o walkach z nieprzyjacielem przynajmniej na miarę Synopu i Czesmy. A tu nagie trzeba wracać na spokojną, od dzieciństwa znaną rzekę, do cichych trzypiętrowych statków i wiosek, które rozłożyły się na samym brzegu...
Kierownik szkoły zrozumiał, co się dzieje w duszy młodego oficera. Admirał, zwykle surowy i wymagający, tym razem rzekł wyjątkowo łagodnie:
— Nie wszyscy mogą żeglować po morzu, Charczenko. Ktoś przecież musi służyć i we flocie rzecznej. Proszę wziąć pod uwagę, że został pan skierowany do służby na nowy, dopiero co wybudowany okręt To jest monitor1, potężna maszyna, doskonale uzbrojony, po prostu rzeczny liniowiec, rzec można. Zapewniam pana, że tak jest. A zresztą... nie będzie pan całe życie pływać po rzece. Jest pan młody, przyszłość przed panem, morza starczy dla wszystkich...
Z bólem serca wracał Aleksy do Kijowa.
1 Monitor — pancernik bez masetów, z wieżą stalową mieszci^cą ciężkie działa. — Przyp. tłum.
Jego pierwsza miłość — Morze Czarne — pozostało w odległej dali za górami przeciętymi przez tunele, za szerokimi, bezkresnymi stepami, na których jak fale kołysze się wysoka trawa. Jeszcze raz/ Aleksy ujrzał znany od dzieciństwa Kreszczatik, złote kopuły ŁawryJ Górkę Włodzimierską, strome brzegi Dniepru.
Nadszedł dzień, gdy po raz pierwszy podniesiono flagę mary-i narską na nowym, pachnącym świeżą farbą okręcie, na któryntf Aleksy miał odbywać służbę. Okręt pomalowany był na kolor • błękitny. Pokryty stalą pancerną, o płaskim dnie, podobny był trochę do żółwia, a trochę do łodzi podwodnej. Stalowa wieża, wznosząca się w pobliżu dzioba, przypominała rycerza w zbroi, który przygotowuje się do zadania ciosu. Z wieży wystawały paszcze potężnych dział. Był to tak zwany „kaliber główny”. Na monitorze
— oprócz .głównego — znajdował się taJkże i inmy kaliber: zeni- tówki i wielolufowe kulomioty, przyczajone na innych, niskich wieżyczkach. Okręt, zanurzony tylko na pół metra w wodzie, mógł jak jeż nastroszyć swe kolce i zwycięsko odeprzeć przeciwnika.
Wszyscy oficerowie na monitorze byli w wieku Aleksego. Niewiele starsi od nich byli marynarze, weseli i silni Ukraińcy. Mundury marynarskie leżały na nich jak ulane. Monitor nosił nazwę „Źelez- | niakow” — od nazwiska legendarnego bohatera wojny domowej na ukraińskich stepach, marynarza Źelezniakowa, który walczył z wro- garni. Nążwa „Żeleźniaków” wymalowana była złotymi, ozdobnymi starosłowiańskimi literami na niskiej rufie okrętu.
Flaga wzniosła się na maszcie i na stromym zboczu wybrzeża zagrzmiały orkiestry. Mieszkańcy Kijowa, którzy brali udział w uroczystości, wyrzucili z piersi głośne „hura”.
Tego samego dnia załoga podejmowała gości. Na pokładzie rozstawiono stoły nakryte sztywnymi, nakrochmalonymi obrusami, i ¡1 Wygłaszano mowy, wznoszono toasty.
Dopiero wieczorem, gdy nad Dnieprem zaświeciły gwiazdy, a Kijów zapłonął światłami, marynarze odprowadzili swych gości. Następnego dnia rozpoczęło się na okręcie życie pełne wojskowego rygoru.
Okazało się, że służba na rzece jest także interesująca. „Żeleźniaków” odpływał na długo w dół po Dnieprze, na limany». Przeprowadzał tam ćwiczebne strzelanie z dział. Artylerzyści morscy celnymi wystrzałami rozbijali w strzępy płócienne tarcze. Potem okręt wjeżdżał w nadbrzeżne sitowie — maskował się zielonymi gałęziami, ściętymi na brzegu, i stawał się niewidzialny. To wszystko przypominało interesującą zabawę. Na naebie głośno warczały samoloty zwiadowcze, badały każdy rzeczny zakręt i musiały składać meldunki, iż ..Żeleźniaków”, który winien był się znajdować gdzieś tu blisko, zniknął bez śladu. A monitor stał tymczasem nieopodal wśród gęstwiny wierzb, niedostrzegalny z powietrza i z ziemi, a potem niespodzianie pojawiał się na środku rzeki. Marynarze natychmiast zrzucali pokrowce z dział. Groźne paszcze kalibru głównego obracały się w stronę „przeciwnika” i otwierały ogień.
Chwile te budziły w Aleksym żądzę prawdziwej walki, pragnienie prawdziwego niebezpieczeństwa. Chciał stać się podobnym do swego sławnego dziadka — bohatera Sewastopola. Na razie jednak wróg był umowny. Rzeczywisty nieprzyjaciel był niewidoczny. Czas wolny od zajęć maleńki okręt spędzał na włóczędze po Dnieprze, wśród rybackich barek i statków pasażerskich promieniujących jaskrawym elektrycznym światłem. Zwyczajny rzeczny monitor!...
I nagle na „Żelezniakowa” powiało słone morskie powietrze.
W 1940 roku Armia Czerwona oswobodziła Besarabię. „Żeleźniaków” otrzymał rozkaz wyjścia nad nową granicę państwową. Był nią obecnie szeroki Dunaj, do którego droga prowadziła przez morze. Przed rzecznym monitorem stanęła perspektywa podróży morskiej.
Przed rozpoczęciem dalekiej podróży przybyli na mały okręt inżynierowie i technicy. Długo go oglądali, wzmacniali i przebudowywali. 1 gdy „Żeleźniaków” wyszedł na morze, płynęły przy nim jak niańki okręty morskie, które miały okazać pomoc w razie potrzeby.
Tak odbyła się pierwsza morska wyprawa monitora. „Żeleznia- ^ kow” zaczął pełnić służbę na Dunaju — na dalekiej granicy państwa radzieckiego.
... Aleksy Charczenko napatrzył się do syta na kąpiących się chłopców i poszedł na przystań. Słońce, któremu obce jest pojęcie granic, bezlitośnie paliło nasz i rumuński brzeg. Po przeciwnej stronie było pusto. Żadnego dźwięku, żadnego ruchu. Jednakże Aleksy doskonale wiedział, że w nadbrzeżnych krzakach przyczaiła się ciężka bateria rumuńska i czeluście jej dział wycelowane są dokładnie.
„Żeleźniaków” stał blisko betonowego obmurowania brzegu. Po krótkim i wąskim mostku Aleksy dostał się na pokład. Marynarz stojący na wachcie złożył raport Na monitorze skończono przed chwilą sobotnie generalne porządki. Aleksy wytarł dokładnie buty o sło- miankę. Stalowy pokład okrętu był tak czysty, że można go było od rufy aż do dzioba przetrzeć śnieżnobiałą chusteczką nie ryzykując, że się zabrudzi.
Po stromych, żelaznych schodkach kapitan zszedł do luku, a następnie do wąskiego korytarza, oświetlonego elektryczną żarówką zamkniętą w stalowej siatce. Po obu stronach korytarza, niby plastry miodu w ulach, mieściły się malutkie kajutki. Aleksy zajrzał do pierwszej po prawej stronie: na wąskim łóżku siedział z podwiniętymi nogami jasnowłosy oficer niewielkiego wzrostu. Był to inżynier-me- chanik Dymitr Pawlin — „władca maszyn”, jak go nazywał Aleksy Charczenko. Pisał list.
Pawlin wstał i przywitał się z dowódcą.
— No i có, Pawlin, stęskniłeś się do swoich.? — zapytał Charczenko.
— Tak jest, towarzyszu dowódco! Właśnie klecę list o naszym tutejszym życiu. Już półtora roku nie widziałem żony ani swego Jurka.
— To zaproś ich do nas!
I nie chcąc przeszkadzać Pawlinowi Charczenko wyszedł z kajuty.
U
LIST DYMITRA PAWLINA
„Moja droga! — pisał Pawlin. — Jest piękna, besarabska wiosna, gdy wszystko rozkwita i roztacza aromatyczne zapachy, gdy Dunaj toczy ku morzu swe błękitne fale, gdy ptaki śpiewają na gałęziach nad sarnę stalową wieżą, a odważniejsze siadają nawet na pokładzie.
Służba idzie mi bardzo dobrze. Chłopcy są pierwszorzędni. I starszy mat Nakonieczny, i maszyniści Dołbnia i Trenkal, i wszyscy inni. Lubią pobawić się, pożartować, potańczyć i pośpiewać. Lecz przy maszynach, w swych zatłuszczonych kombinezonach, stają się tygrysami. Wydaje się, że jeśliby im powiedzieć. „Rusz górę z miejsca!” oni ją ruszą; jeśliby im nakazać „Niech maszyna daje podwójną liczbę obrotów”, to tak rzeczywiście się stanie. Nawet nasz dowódca chwali moich orłów, a już jeśli on kogoś chwali, to na pewno ma rację, gdyż trzeba ci wiedzieć, że dowódca nie jest zbyt skory do pochwał. Trudno powiedzieć, żeby się kogokolwiek czepiał, jednak jest bardzo wymagający wobec siebie i innych.
Sam ciągle się dokształca, by jak najszybciej zostać doświadczonym marynarzem. Światło nie gaśnie w jego kajucie do późnej nocy, rano zaś on zrywa się wcześniej niż inni. Jest wszędzie: w maszynowni, w kuchni i na wieży stalowej. Nic nie ujdzie jego bystremu oku. Jest stanowczy i szybki w decyzji. W ciągu krótkiego czasu zaawansował ze szturmana na starszego porucznika, a obecnie dowodzi okrętem. 1 Załoga darzy go jakąś szczególną miłością. Szanują go — być może dlatego, że wyrósł w naszych oczach, być może i dlatego, że z każdym pożartuje i dla każdego ma surowe, ale ciepłe słowo. Choć ma dopiero dwadzieścia pięć lat, wszyscy uważają go za „ojca”, za „praw- dziwego dowódcę”. Przychodzą dzielić się z nim swymi smutkami i radościami. Sam widziałem, jak potężny chłop, nasz siłacz okrę- towy, ogólnie łubiany Owidko, przyszedł porozmawiać z dowódcy
o swych sercowych kłopotach. A jeśli kogoś obsztorcuje, winny wyłazi ze skóry, by się poprawić i zasłużyć na pochwałę... Co tu dużo gadać — na naszym statku nie ma wypadku naruszenia dyscypliny lub nieładnego postępku. Żyjemy jak w zgodnej rodzinie — bez kłótni i zniewag. — Zresztą, na okręcie inaczej żyć nie można. Jes-
teśmy razem dniem i nocą, żyjemy ze sobą bardzo blisko. Nie ma tu miejsca dla ludzi kłótliwych, ordynarnych i niechlujnych... Zadowolony jestem z okrętu, towarzyszy i służby. Polubiliśmy nasz maleńki okręt jak żywą istotę. Załoga mówi nawet, że urodził się on pod szczęśliwą gwiazdą. Może to i prawda ..
Aleksy Charczenko zajrzał do sąsiedniej, równie małej kajutki. Wysoki, jasnowłosy marynarz o szczerej, dobrodusznej twarzy siedział tutaj przy radiowym aparacie nadawczym. Kajuta jego była tak wypełniona aparaturą radiową, że z wielkim trudem można było się przedostać do łóżka. Jerzy Ilinow często nie sypiał w ogóle. Dni i noce siedział ze słuchawkami na uszach odbierając audycje z całego świata. Pierwszy dowiadywał się o najważniejszych wiadomościach, łowił sygnały SOS1 statków zaskoczonych przez sztorm, słuchał zawodzenia jazzu bukareszteńskiego, reklam rumuńskich firm handlowych, koncertów i oper z Moskwy, z Teatru Wielkiego, tajemniczych i niezrozumiałych szyfrów unoszących się w eterze.
Ilinow zademonstrował dowódcy całą swoją aparaturę.
— Wszystko w porządku, towarzyszu dowódco — zameldował.
— A jak głos? — żartobliwie zapytał Charczenko.
— Głos także w najlepszym porządku — z uśmiechem odpowiedział Ilinow.
Ilinow znany był na okręcie jako śpiewak i wszyscy lubili słuchać jego pieśni.
— A więc dzisiaj wieczorem, jak zwykle w sobotę, trochę śpiewu!
«— zaproponował dowódca.
Wychodząc od radiotelegrafisty Charczenko otworzył drzwi kajuty dowódców, równie małej jak wszystkie pomieszczenia na tyra niewielkim okręcie. W pobliżu stołu, oświetlonego przez otwarty w suficie luk, stała kanapa kryta skórą. Nad kanapą wisiał obraz Ajwa-
stał wysoki kredens z naczyniami, a nieco dalej — pianino, nieodłączny składnik wszystkich kajut dowódców w całej flocie oprócz łodzi podwodnych. Do kajuty dowódców prowadziły drzwi kajut: dowódcy, komisarza i szturmana.
Wasyl Guba, wysoki marynarz o gęstej, złotej czuprynie i błękitnych oczach, wycierał przy kredensie talerze.
Przywitał się z dowódcą i spojrzał na okrągły zegar. Aleksy Charczenko wiedział, że w chwili gdy obie wskazówki ustawią się na dwunastej i wszyscy oficerowie zejdą się, na wykrochmalonym obrusie zacznie dymić waza ze smacznym barszczem. Guba był marynarzem dokładnym, czystym i punktualnym. Wypełniał dwie funkcje
— elektryka i ordynansa — i sprawiał się tak dobrze, jak gdyby robiło to dwóch ludzi.
Aleksy wszedł do swojej kajuty, większej niż inne, rozdzielonej na dwie części ciężką, błękitną zasłoną, za którą znajdowało się łóżko. Duży, czarny kot, Pirat, postrach szczurów okrętowych i ulubieniec marynarzy, na widok gospodarza zerwał się z kanapy i zaczął ocierać się o jego nogi. Za dwoma okrągłymi iluminatorami iskrzyła się woda. Charczenko umył ręce w umywalni i wytarł je żółtym, włochatym ręcznikiem. Kot wskoczył na stół i łasił się pomrukując. Lubił, gdy go skrobano za uchem, mruczał wtedy zawsze z zachwytu. Rozległo się krótkie pukanie do drzwi i Guba zameldował:
— Towarzyszu dowódco okrętu, proszę do stołu.
Charczenko spojrzał na zegar: była dokładnie godzina dwunasta.
• •
•
— Proszę siadać — zwrócił się Aleksy Charczenko do oficerów.
Według starej marynarskiej tradycji dowódca okrętu przy stole
pełni funkcję gościnnego gospodarza. Wszyscy szybko zajęli miejsca. Po prawej stronie dowódcy usiadł komisarz „Żelezniakowa”, Aleksy Korolew, najstarszy z całej załogi. Urodził się w 1903 roku i brał udział w wojnie domowej. On jeden spośród wszystkich miał siwe włosy na skroniach, a w kącikach oczu drobną sieć zmarszczek.
Obok niego siedział mały Pawlin, podkręcając swoje jasne wąsiki, za nim — Anatol Kuzniecow, oficer artylerzysta, piękny,
czarnooki młodzieniec w zgrabnie uszytym, eleganckim mundurze. Naprzeciwko dowódcy, po drugiej stronie stołu, ulokował się kędzierzawy komsomolec z Kercza, szturman i starszy pomocnik, Michał Kogan. Po lewej stronie dowódcy, na kanapie przy ścianie, siedział młodziutki naczelnik korygującego punktu, artylerzysta Włodek Gucajt, i felczer okrętowy Kuszłak. Zwali go na okręcie z szacunkiem „nasz czcigodny doktor” i korzystali z jego pomocy przy niedyspozycjach żołądka i grypach.
Ordynans postawił na stole białą porcelanową wazę i Aleksy Charczenko nalał na talerze gęstego barszczu. Oficerowie jedli z apetytem, tak jak ludzie, którzy się porządnie napracowali. Dzisiaj wstali wcześnie, jak zwykle na okręcie, i przed obiadem zdążyli sprzątnąć i wyczyścić wszystkie oddziały, jakkolwiek i przed tym „generalnym sprzątaniem” „Żeleźniaków” błyszczał nieskazitelną czystością. Barszcz został zjedzony i w przerwie pomiędzy daniami wywiązała się rozmowa. Dowiadywano się nowin okrętowych, mówiono o tym, co zaszło w ciągu dnia na innych okrętach, o wydarzeniach w mieście i o nowych filmach. Następnie jak zwykle rozmowa zeszła na sąsiadów.
Kuzniecow oburzał się na Rumunów. Coś podobnego!
Co miesiąc „Rumunkowie” — jak ich nazywali — ustawiają na swym brzegu nową baterię. W jakim celu? Oczywiście po to, aby zaskoczyć naszą flotyllę.
— To Niemcy ich podburzają, Niemcy — powiedział Pawlin.
— Nakryją swym ogniem cały farwater1 Dunaju — rzekł Kuzniecow. Na wypadek wojny będzie rzeczą prawie niemożliwą przedrzeć się do morza ...
— Niemożliwą? — powtórzył Charczenko i zmrużył oczy. — A ja przypuszczam — mówił dalej — że zamiast przedzierać się do morza trzeba rozbić Rumunów w proch i pył.
— A jeżeli oni nas rozbiją? — zapytał komisarz rozjątrzając tymi słowami wszystkich rozmówców.
CS «wojctu . ¿U okrc|ti
— Kto? Oni? Nigdy! — żarliwie zaoponował Charczenko. — Przypuszczać choć przez chwilę, że „Rumunkowie” nas rozbiją? Nie chcę nawet myśleć o takiej niedorzeczności. Mamy czym się odgryźć, towarzyszu Koro lew. A nasz główny kaliber to zabawka?
— Nasz główny kaliber może porozmawiać z każdą baterią nadbrzeżną — podchwycił Kuzniecow.
— Dziwię się doprawdy — jakie wątpliwości może budzić w was ■„Żeleźniaków”? — mruknął z niezadowoleniem Pawlin.
Komisarz zmrużył dobre, szare oczy i uśmiechnął się. Przecież tylko dla żartu podniecił młodzieńczą ozupurność oficerów. Sam bardzo •cenił swój okręt i kochał go z całej duszy.
Wasyl Guba bezszelestnie zmienił talerze i postawił na stole smakowicie pachnącą baraninę z ryżem. Rozmowa urwała się.
Obiad się skończył i oficerowie rozeszli się do kajut. Sobota jest jedynym dniem, w którym po obiedzie nie czyści się już okrętu. Wszyscy w kajutach golą się, prasują spodnie, czyszczą starannie buty, iby błyszczały. Jednym słowem, przygotowują się do wyjścia na brzeg; chcą popatrzeć na innych i sami pokazać się.
Marynarz wychodzi na brzeg zawsze jak na paradę.
DALSZY CIĄG LISTU DYMITRA PAWLINA
Piszę dalszy ciąg tego listu we wtorek, w trzy dni po tym, jak go zacząłem pisać. Wszystko zmieniło się i teraz nie wiadomo, kiedy zobaczę cię, Jurku. Nie wiem nawet, czy będę mógł wysłać ten list. Być może, będzie mu sądzone stać się moim niedokończonym pamiętnikiem.. .
W sobotę wieczorem załoga zeszła jak zwykle na brzeg — cała z wyjątkiem wachty, z oficerów zostaliśmy tylko ja i Charczenko. Przez iluminator wiał miły wieczorny chłód. W drugiej kajucie śpiewali. Poszedłem tam. Marynarze siedzieli lub leżeli na łóżkach, umieszczonych na dwóch poziomach. Nasz radiotelegrafista, Jerzy Ili- now, śpiewał swą ulubioną piosenkę: „Gdy na poczcie byłem woźnicą”. Śpiewał tak, aż wzruszenie chwytało za serce. Głos miał głęboki i dźwięczny. Dowódca okrętu, czarnowłosy sternik Gromow, zwinny Błocha z obsługi karabinów maszynowych, siłacz okrętowy Owidko i jeden z moich „tygrysów”, Dołbnia, słuchali, jak pieśń płynie po kajucie i ulatuje w przestrzeń. Każdy myślał o swoich najtajniejszych sprawach. Potem radiotelegrafista odśpiewał „Zamieć”. Nad głowami przesypywał się piasek w klepsydrach, za iluminatorami szumiała woda, z miejskiego placu dochodziły dźwięki orkiestry grającej walce Straussa, ale nie przeszkadzało to wcale śpiewakowi. Gdy Ilinow skończył, dowódca powiedział: „Chłopcy, zaśpiewajmy teraz chórem. Nasze ukraińskie”! — i sam zaczął: „Zakukała szara kukułeczka”.
Pieśń tę powtórzyli kilka razy. Śpiewali z przejęciem. Polem zaintonowano: „Wyprzęgajcie, chłopcy, konie”. Wreszcie na pokładzie
(lał się słyszeć tupot wielu nóg; to załoga wracała z miasta. Do-wodca wstał, powiedział „dobranoc” i rozeszliśmy się do kajut.
...Obudził mnie jakiś straszny huk. Spojrzałem na zegar: było piętnaście po czwartej. Za iluminatorem panowała ciemność. Huk powtórzył się natychmiast i kajutę zalało oślepiające światło. Gdzieś w pobliżu walą ciężkie działa. Zrozumiałem, że pękają szrapnele. Czyżby rozpoczęły się ćwiczenia?! Nikt jednak nie uprzedzał nas
0 tym. Na okręcie ogłoszono alarm. Ubrałem się w ciągu pół minuty
1 przez wąskie przełazy posuwałem się w kierunku maszyn. Moje „tygrysy” były już na posterunku. Krótki dzwonek — i strzałka telegrafu maszynowego przeskoczyła ze „stop” na „wolno naprzód”. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje na górze. Byłem jednak pewny, że Aleksy Charczenko stoi obok sternika na mostku pokrytym stalą, a pod nim, w wieży, Kuzniecow i jego artylerzyści przygotowują główny kaliber do boju. „Pełną parą naprzód” rozkazał znowu telegraf. Maszyny zahuczały. Aha, manewrujemy ..! Prawdopodobnie wychodzimy na środek rzeki... Nagle przemówił nasz główny kaliber. „Rumunkowie” strzelali do nas bez uprzedzenia. Nasz dowódca chce im dać nauczkę i podchodzi blisko pod ich baterie. Nagle okręcik cały się zatrząsł. Co to, wojna? Chyba wojna ...
• •
*
... Tej nocy dowódca nas pochwalił — maszyny pracowały bez' zarzutu. „Żeleźniaków” zlikwidował rumuńską ciężką baterię. O świcie nadleciał samolot i bombardował statek. Strącili go nasi artylerzyści Kutafin i Peretiatko. Marynarze podrzucali ich do góry z radości. Co za cudowne uczucie — pierwsze zwycięstwo! W południe usłyszeliśmy przemówienie Mołotowa. Niemcy napadli na nas wzdłuż całej granicy, od morza do morza. Nam przypadli w udziale Rumuni. Jak opowiadają, Niemcy obiecali im Kiszyniów i Odessę. I oto „Rumunkowie” przedzierają się jak wściekli na nasz brzeg. Pociągają ich i drażnią światła naszych miast. Rumuni wykorzystują to, że oddziały nasze, skupione na besarabskim brzegu, są niewielkie. Udało mi się na chwilę wybiec z maszynowni i popatrzeć, jak Anatol Kuz-
niecow i jartylerzysci udaremniają Rumunom przeprawę. Brzeg rumuński, zazwyczaj pusly i cichy, był niezwykle ożywiony. W kierunku rzeki mknęły ciężarówki załadowane szalupami, łodziami i częściami składowymi mostów pontonowych. Przez Dunaj przerzucali most. Nagle w wodzie wybuchnął pocisk wyrzucony z luf „Żeleznia- kowa”. Deski, wozy, samochody, żołnierze — wszystko wyleciało W powietrze. Nieco dalej jednak wisiał już nad rzeką nowy most i znowu w niebywałym pośpiechu mknęły po nim motocykle, samochody ciężarowe i osobowe. Wtem nowy pocisk, nowy wybuch, nowy kłąb ciał rumuńskich w powietrzu — i płyną trupy po rzece, ale znów w wodzie przy brzegu krzątają się żołnierze i budują most... A oto z pomocą Rumunom przychodzą Niemcy. Podjeżdżają na samochodach. Ich stalowe hełmy błyszczą w słońcu jak dobrze wyczyszczone menażki...”
ZAMKNIĘCI NA TYŁACH WROGA
Okręty zasypywały setkami pocisków niemieckie przeprawy i niszczyły je skutecznie. Ciągle jednak przeprawiano się w coraz to nowych miejscach. Wystarczyło, by okręt po skutecznym obstrzale popłynął w dół rzeki, aby natychmiast w nowych miejscach organizowano przeprawy. Artylerzysci oszczędzali pocisków, lecz wreszcie zabrakło amunicji. Nie mieliśmy bazy amunicyjnej, gdyż oba brzegi Dunaju zajęte były przez WToga. Jakkolwiek oddziały lądowe cofnęły się, piechota morska wciąż jeszcze trwała przy brzegu Dunaju. Dwaj marynarze przedostali się czółnem na wyspę obrośniętą gęstym zagajnikiem. Uzbrojeni w karabin maszynowy przez dwie doby wstrzymywali ataki wroga. Rumunom nie udało się w tym miejscu przeprawić przez Dunaj. Samoloty nieprzyjacielskie spaliły wszystko, co było na wyspie, dwaj bohaterowie jednak wypełnili zadanie do końca i nocą wrócili pomyślnie na tych samych czółnach. W innym miejscu pięciu marynarzy ukryło się w sitowiu i zatopiło kilkadziesiąt łódek | Rumunami. Cała piątka wyszła cało.
Flotylla znalazła się teraz na tyłach wroga, na rzeczce Wikiecie, dopływie Dunaju. Dowódca jej, komandor Kryłow, doświadczony
marynarz, którego nazywano „bogiem morza” i któremu rokowano szybką nominację na kontradmirała, postanowił: cała flotylla walczy i przebija się do Izmaiłu. Zdawał sobie doskonale sprawę z niebezpieczeństwa takiej przeprawy. Farwater był na całej linii pod obstrzałem. Rumuni ustawili wzdłuż rzeki ciężkie działa forteczne.
W pobliżu starych warowni Isakczy i Tulczy czokała flotyllę niemiła niespodzianka.
Cała rzeka była dokładnie zaminowana.
Kryło w wiedział o tym, że jeśli przeciwnik zdąży przywieźć nowe działa i ustawić je przy ujściu Wikiety, to flotylla spotka się z bliższym i bezpośrednim ogniem baterii jeszcze przed wyjściem na Dunaj.
Kapitan był pewny swoich marynarzy i oficerów — walczyli mężnie. Spoglądał z radością na ich rozpalone twarze, dumny był z szybkiej i dokładnej obsługi zenitówek, karabinów maszynowych i maszyn okrętowych. Patrząc na nich widział wyraźnie, że flota czarnomorska zaszczepiła tym młodym chłopakom, którzy przybyli niedawno z ukraińskich sfoepótw, bohaterstwo ludiza mioraa. Marymairze dadzą się raczej porąbać w kawałki, aniżeli okryją hańbą zaszczytną nazwę „czarnomorca”. Dlatego też, gdy zwiad doniósł, że wróg ustawił już przy ujściu Wikiety ciężkie działa, zrozumiał, że flotylla jest otoczona i Rumuni postanowili rozbić ją doszczętnie.
WYŁOM
— Marynarz nie zna słowa „nie mogę” — mówił komandor spoglądając na zebranych w kajucie oficerów. — Gdy oficer marynarki zechce, potrafi wszystko. Jeśli jednak w słowniku jego figuruje słowo „nie mogę”, to lepiej zrobi, jeśli zwolni się zupełnie z marynarki.
Oficerowie słuchali uważnie. Szanowali bardzo swego komandora uważając go za doświadczonego i dzielnego dowódcę.
— Rumuni ustawili obecnie ciężkie działa — mówił dalej — przy ujściu Wikiety. Oznacza to, że flotylla jest okrążona. Monitory to nie torpedowe kutry, które z racji swej błyskawicznej szybkości potrafią przeskoczyć koło baterii.
— Postaramy się rozwinąć taką szybkość, towarzyszu komandorze, jakiej jesaaze dofcąd rwe było — odezwał mę Pawlin.
— Jestem pewny, że potraficie — odpowiedział Kryłow. — Jednak największa nawet szybkość, jaką możecie osiągnąć, będzie stosun- kowo niewielka. Monitory będą musiały walczyć. Uprzedzam, że walka będzie nierówna, gdyż ujście rzeki jest szczególnie wąskie i bateria będzie strzelać z bliska. Lecz wasz dowódca — powiedział spoglądając na Aleksego Charczenko — ma dobre powiedzonko: „Zanim oni nas, to my ich”. Wiem, że Charczenko nie rzuca słów na wiatr i dlatego też postanowiłem, co następuje: ,żeleźniaków” pójdzie ns czele. Za nim gęsiego popłyną pozostałe. Pamiętajcie — zwrócił sirę do Aleksego Charczenki — że odpowiadacie od tej chwili nie tylko za swego „Żelezniakowa”, ale za wszystkie okręty flotylli. Jestem przekonany — rzekł z uśmiechem — że zniszczycie baterię, powiedzmy, o trzy sekundy wcześniej, niż ona popróbuje was zniszczyć...
Kryłow wstał.
— Tak, muszę was uprzedzić, że po przerwaniu się na Dunaj napotkamy po drodze cztery... nie, pięć ogniowych zapór ior- tecznej artylerii. Ale to także nie byle co. Co by powiedzieli rosyjscy admirałowie, gdyby znaleźli się w naszej sytuacji? Przypomnę wam słowa Nachimowa: „Życie każdego marynarza należy do ojczyzny. Śmiałość to za mało, jedynie prawdziwe męstwo wyratuje go z opresji”
— rzekł Kryłow i poszedł w kierunku schodów okrętowych.
Aleksy Charczenko odprowadził komandora do mostku. Zachwycał się tym człowiekiem, którego zdążył serdecznie polubić w ciągu kilku miesięcy wspólnego żeglowania po Dunaju. „Kryłow to rzeczywiście oficer, dla którego nie istnieją słowa „nie mogę” — pomyślał. —■ Nie istnieją dla niego rzeczy niemożliwe. 1 nie szalona, ryzykancka zuchwałość, lecz prawdziwa odwaga, połączona z trzeźwym obrachunkiem, jest motorem jego działania”.
— A więc, do nocy — powiedział Kryłow schodząc na brzeg.
— Do nocy — odpowiedział Charczenko.
W kajucie oficerów toczyła się gorąca dyskusja na temat mającej nastąpić nocnej operacji. Zasypywano pytaniami kędzierzawego szturmana Miszę, który wespół z dowódcą odpowiadał za pomyślny wy. nik przedsięwzięcia. Gdy manewr został już dokładnie omówiony, Pawiin zapytał „badacza gwiazd” — jak żartobliwie nazywali szturmana — czy „Żeleźniaków” znajduje się pod szczęśliwą gwiazdą.
— Bzdury, niech was... — bronił się i klął Misza. — Dorośli ludzie, oficerowie, a wierzą w zabobony. Wstyd!
— Głowę daję, że jest taka gwiazda — podtrzymywał Pawlina Kuzniecow.
— Głupstwa! — powiedział szturman. — Jak się marynarzowi i okrętowi dobrze powodzi, to mówi się: „urodził się” albo „żegluje pod szczęśliwą gwiazdą”. Przecież to tylko taki utarty zwyczaj, nic więcej.
— Jeśli chcesz, pokażę ci naszą szczęśliwą gwiazdę zaproponował Kuzniecow.
— Pokaż!
— Wyjdź w nocy na pokład, to zobaczysz.
— Bajki! — zezłościł się Misza.
W tym czasie Charczenko przebywał w kajucie marynarzy.
Gdy ukazał się na progu, bosman zawołał „baczność”. Wszyscy zerwali się. Charczenko poprosił, by usiedli.
Marynarze słyszeli już coś niecoś o czekającym ich zadaniu, jakie mają wykonać, i wywnioskowali z zasępionego oblicza dowódcy, że sprawa, z którą do nich przyszedł, jest niezmiernie ważna.
— A więc, chłopcy — powiedział Charczenko — przebijamy się dzisiejszej nocy.
W kajucie zapanowała taka cisza, że słychać było stłumiony szum wentylatora.
— Nie tylko o to idzie, by przejść i nie wylecieć w powietrze na minach — mówił Charczenko — i aby ustrzec nasze okręty przed pociskami. Idzie o to, byśmy wyszli bez szwanku i rozbili rumuńskie baterie. Mamy doskonałe okręty i doskonałe działa — mówił dalej
— lecz powodzenie zależy od was. Od maszynistów, artylerzystów, sternika — zrozumiano? Dobre oko, pewna ręka, celność, szybkość
i natarcie to właśnie jest konieczne. O pół metra od na» będę miny, a o dwieście metrów — ciężkie baterie. Jeśli szybkość będzie za mała — będziemy doskonałą tarczą celowniczą. Jeden chybiony wystrzał — wrogowie wyprzedzają nas i bez żalu częstują nas pociskiem. Niech zawiedzie sternik — wówczas albo wylądujemy na brzegu jak ryba na piasku, albo naskoczymy na minę...
— Będziemy pamiętali o tym, towarzyszu dowódco — odezwał się pierwszy artylerzysta Puszkar. — Pocisk poślemy w porę, bez opóźnienia.
— Nie zawiedziemy — odezwał się sternik Gromow.
Wstał Owidko i zabrał głos w imieniu wszystkich:
— Towarzyszu dowódco, miejcie do nas zaufanie. Jeśli trzeba będzie — zginiemy, ale nie skalamy honoru floty czarnomorskiej.
— A teraz, chłopcy, nabierać sił!... Wszyscy spać aż do pobudki. Bądźcie zdrowi!
Dowódca wyszedł z kajuty.
Dłużyły się Charczence ostatnie godziny wieczoru. Zniecierpliwiony wychodził kilka razy na pokład rozróżniając z trudem w ciemności nieruchome sylwetki wachtowych. Rzeka była gładka jak oliwa. W sitowiu rechotały żaby. Z lewej strony pokładu pomykały ryby. Ani jeden promień światła nie przebijał się poprzez szczelnie zasłonięte iluminatory.
Charczenko znów zeszedł na dół. Z kajut dochodziło potężne chrapanie — wszyscy spali według rozkazu.
W kajucie oficerskiej było widno i przyjemnie. Na stole stał aluminiowy czajnik, przykryty ręcznikiem. Na skórzanej kanapie spał kot. Dowódca kilka razy zasiadał do stołu i wypijał po łyku mocnej herbaty. W sercu czuł niepokój.
Punktualnie o północy przybył na pokład „Żelezniakowa” komandor Kryłow. Wszedł po schodach do wąskiej klatki nad wieżą, ze wszystkich stron obitej stalą. Lampka oświetlająca kompas rzucała słabe światełko na twarze sternika i szturmana. Charczenko przylgnął
do otworu, przez który widać było gwiazdy odbijające się w rzece. Kilku marynarzy bezszelestnie usunęło kładkę i odwiązało liny.
Żeleźniaków” oderwał sig od brzegu i cichutko wypłytraął na środek rzeki. Charczenko szarpnął za rączkę telegrafu prowadzącego do maszynowni. Maszynę puszczono w ruch i okręt popłynął w dół rzeki. Trzeba było specjalnej umiejętności sternika, aby w egipskich ciemnościach okręt nie zahaczył dziobem o brzeg. Rzeka była kręta, a okręt płynął z pogaszonymi światłami. Gromow był pewien siebie. Charczenko był także pewny sternika, lecz dręczyła go myśl o tym, że z każdym obrotem śruby okręt zbliża się do decydującego ujścia. „Co przeżywa obecnie dowódca flotylli?” — pomyślał Charczenko i spojrzał na Kryłowa. Na energicznej, ogorzałej twarzy komandora nie było śladu strachu ani zwątpienia. To doskonałe samoopanowanie zaimponowało młodemu dowódcy „Żelezniakowa”. Po chwili zza chmur wypłynął księżyc i zalał rzekę zielonym światłem.
— Tego nam jeszcze brakowało — zaklął przez zaciśnięte zęby Kryłow.
Fala za rufą zaiskrzyła się księżycowym światłem. Jasne było, że teraz z brzegu widać całą flotyllę jak na dłoni.
Kryłow spojrzał na błyszczące wskazówki zegara.
— Podjeżdżamy — powiedział. — Oto ujście i baterie.
Tak, baterie stały na straży. Były obok, zaledwie w odległości kilku kroków.
Nic jednak nie zdradzało ich obecności. Ani jeden krzew nie poruszył się na brzegu, żaden dźwięk nie przerywał ciszy. Wysokie dęby zalane księżycową poświatą wydawały się olbrzymami, które wyciągały w kierunku okrętu ogromne, sękate palce. Kryłow ujął Charczen- kę za ramię. Dowódca zrozumiał to jako słowa: „Czekajcie, zaraz się zacznie”. 1 rzeczywiście: po upływie sekundy brzeg ożył i zaczął pluć ogniem. Zagrzmiało i woda dokoła burt zakipiała jak w kotle.
— Ognia! Pełną parą naprzód! — rozkazał Kryłow.
Prawie jednocześnie z dzwonkiem telegrafu, z rozkazem „ognia”, rzuconym przez Charczenkę w miedzianą rurę, okręt szarpnął się naprzód. Gromow wpił się kurczowo w sterowe koło. Okręt otworzył ogień. W tejże chwili na brzegu wybuchnął w niebo czerwony słup
płomieni. Straszliwy wstrząs podrzucił okręt z taką siłą, jak gdyby monitor najechał na minę.
— Doskonale! Teraz dadzą nam spokój 1 Trafiliśmy w skład amunicji! — krzyknął Kryłow nad uchem Charczenki. — Pełną parą naprzód! Dać sygnał okrętom: „Za mną”.
Brzeg płonął. Bateria już nie strzelała.
— Z jedną skończyliśmy — powiedział Kryłow tak spokojnie, jak gdyby było to mocniejsze kołysanie.
Podniósł rękę i wskazał szeroką, jasną wstęgę ścielącą się przed
’-7" Dunaj!.
W księżycowym świetle błyszczał Dunaj. Gromow obrócił koło sterowe, okręt nabrał szybkości i popłynął w dół po szerokiej, spokojnej rżece...
Rumuni zdjęli boje1 i założyli na Dunaju tyle min, że wystarczyłoby ich na wysadzenie w powietrze pięciu flotylli.
Szturman, który znał doskonale farwater, wskazywał drogę Gro- roowowi.
\Krifr Niedługo będzie Isakcza -rrr uprzedził Kryłow.
Znał Dunaj tak dobrze, jakby był doświadczonym pilotem okrętowym. Isakcza była potężną twierdzą, uzbrojoną w ciężkie działa. Jeśli otworzy ogień — powstanie na rzece tak gęsta zapora, że nawet mysz nie prześliznie się tamtędy.
Charczenko czuł, że zdaje trudny i decydujący egzamin. Zwierzchnik jest doświadczony i śmiały. Jak postąpiłby jednak dowódca „Żelezniakowa”, gdyby był sam, bez Kryłowa? Majaczy mu się, że w mieniącej się wodzie sterczą setki ostrych czarnych koniuszków min. Jakkolwiek doskonale wiedział o tym, że miny zanurzone są co najmniej pół metra pod wodą, pomimo to przywidują mu się wciąż
mmi.
niewidoczne straszne czubki... Wystarczy dotknąć ich lekko
i okręt wyleci w powietrze.
— Uwaga! — uprzedził Kryło w.
Rumuni pośpieszyli się tym razem. Nad rzeką rozbłysły gwiazdy wybuchów. Przeciwnik chciał stworzyć zaporę, zanim flotylla podejdzie do miejsca zagłady. Było jaspe: farwater pokryty jest ogniem. Dunaj pienił się jak wodospad. Okręt podchodził coraz bliżej do ściany ognia.
,.Jeśli nawet popłyniemy pełną parą, nie uda się przeskoczyć przez ogień” — pomyślał Charczenko i spojrzał na Kryłowa.
— Doskonale — powiedział Kryłow.
„Dlaczego doskonale?” — pomyślał ze zdziwieniem Charczenko.
Jednakże komandor najwidoczniej nad czymś rozmyślał i powziął decyzję. Ze zmarszczonymi brwiami obserwował wszystko.
— A co jest przy brzegu? Pole minowe? — zwrócił się do szturmana.
— Tak jest, miny — potwierdził szturman.
— Trzymajcie się brzegu! — rzucił Kryłow.
— Rozkaz! Trzymać się brzegu! — powtórzył Charczenko.
Gromow nie dziwił się niczemu: „Dowódca wie najlepiej, co
i jak”. Wypełnił rozkaz i monitor, posłuszny woli sternika, zszedł z farwatera, podpłynął do prawego brzegu i odsunął się trochę od ognistego deszczu.
Kryłow komenderował:
— W baterię na wprost, ognia!
Charczenko skoczył w kierunku miedzianej trąbki. Ledwie zdążył powtórzyć rozkaz, a już główny kaliber zarzucił baterię pociskami.. Na brzegu zapłonęła łuna. Charczenko i szturman zapomnieli zupełnie o tym, że okręt płynie po minach. Zapamiętali się w boju. Działa monitora dosłownie obróciły cały brzeg w popiół. Bateria w ciągu kilku minut zamilkła. „Żeleźniaków” przeszedł przez pole minowe nie zahaczywszy o żadną minę i wyszedł znów na farwater. Kil 1 uratował ich; na to właśnie liczył Kryłow.
„Oto prawdziwa lekcja wojennego sprytu” — pomyślał Charczen- ko patrząc na Kryłowa z zachwytem.
— Minęliśmy — rzekł dowódca. — Czeka nas jeszcze Tulcza. Tul- cza! potężna forteca!
„Znów dokona czegoś niezwykłego — pomyślał Charczenko. — Ciekawe, co teraz wymyślił”?
Groźna Tulcza była już blisko. W księżycowej poświacie forteczne wały błysnęły czerwienią.
— Jak najwolniej! — rozkazał Kryłow.
„Dlaczego jak najwolniej? — nie rozumiejąc zapytywał sam siebie Charczenko. — Przecież podjeżdżamy. Zaraz otworzą ogień”.
Rumuni rzeczywiście otworzyli ogień. Wtem przed samym dziobem „Żelezniakowa” rozwinął się wachlarz płonących gwiazd. Rumuni pozwolili tym razem zbliżyć się, gdyż chcieli strzelać mając pewność, że nie chybią. Odłamki pocisków rozsypały się po pokładzie.
— Całą parą naprzód! — rozkazał Kryłow.
Telegraf przekazał rozkaz maszynowni. Okręt poderwał się, uniósł nad wodą i skoczył... Tak, dosłownie przedarł się przez zaporę ogniową jak przez podwoje zamkniętych drzwi. „Żeleźniaków” wyszedł na razie bez szwanku.
A teraz jak najwolniej! — powiedział Kryłow.
Wskazówka telegrafu prowadzącego do maszynowni opisała krąg. „Żeleźniaków”, unoszony prądem rzeki, płynął powoli naprzód. Po kilku minutach znów pociski zasypały okręt.
— Pełną parą! — krzyknął Kryłow.
Wskazówka gwałtownie skoczyła na „pełną parę”. Zadźwięczał dzwonek.
Rozkaz wykonano dokładnie.
„Żeleźniaków” skoczył tak gwałtownie, że nowa zapora ogniowa ledwo zdążyła musnąć tył okrętu i została poza nim. Pociski wybuchały . za okrętem.
— Jeszcze raz jak najwolniej ...
Pchnięcie w tył, minuta spokoju. I znów przed monitorem wyrasta wysoka ściana ognia.
— Całą parą naprzód!
Przypominało to bieg z przeszkodami, w którym nagrodą było życie kilku okrętów, setek ludzi i dział... Okręt biegł pokonywając przeszkody i bariery jak faworyt wyścigowy rwący do finiszu. Wreszcie ostatnia zapora pozostała w tyle. Kryłow wyjął chusteczkę, otarł czoło i rzekł do Charczenki:
— Wasi chłopcy z maszynowni to prawdziwe zuchy!
To było wszystko, co powiedział z okazji owego wspaniałego wyrwania się z zapór ogniowych.
■■
Los sprzyjał marynarzom. Ciężkie, czarne obłoki przesłoniły księżyc i gęsta chmura mgły zakryła stalowe wieże. Nic nie było widać już na odległość dwóch metrów. Mgła opiekuńczo ukryła flotyllę przed Rumunami. Nadbrzeżne baterie strzelały wprawdzie, lecz tylko na ślepo i wkrótce zamilkły.
„Żeleźniaków” płynął po omacku, a w ślad za nim szły pozostałe okręty. Zaczęło świtać i mgła się rozpełzła. Słońce przebiło się przez chmury i wtedy poprzez lekką mgiełkę ujrzano zarysy miasta — domy, ogrody, bazary ...
— Jak pięknie — wykrzyknął Charczenko.
— Przepięknie! — potwierdził Kryłow. On również zachwycał się tym miastem nad brzegiem Dunaju.
Był to stary suworowski Izmaił.
Flotylla płynęła w kierunku miasta. Nie poniosła żadnych strat ani w okrętach, ani w ludziach.
PIERWSZY SZTORM
W ciągu kilku dni „Żeleźniaków” uzupełniał zapasy amunicji. Załadunkiem kierował Kuzniecow. Najważniejsze były dla niego po* ciski. Chętnie zapełniłby nimi wszystkie komory, kajuty i pokłady „Żelezniakowa”.
Rośli marynarze w niebieskich, wytłuszczonych kombinezonach roboczych oblewali się potem, popychali wagonetki i żartowali wesoło. „Faszerunek” znikał w komorach z błyskawiczną szybkością. Wnętrze monitora było niezwykle ładowne i okręt połykał tysiące błyszczących, śmiercionośnych pocisków.
Załadunek trwał dwa razy krócej niż zwykle. Marynarze posprzątali, wyszorowali pokład i siedli do obiadu. Pod wieczór zachrzęścił łańcuch kotwiczny. Odwiązano „cumy”l. Charczenko jeszcze raz spojrzał na gościnny Izmaił. „Żeleźniaków” odpływał sam. Kryłow pożegnał się z Charczenką bardzo serdecznie: objął go i ucałował.
Zapamiętaj sobie, Aleksy — rzekł na pożegnanie — że wojna obali jeszcze wiele teorii. Teoretycznie Dunaj był nie do przebycia, a myśmy jednak przeszli. Teoretycznie rzeczny monitor nie powinien żeglować po morzu nawet przy cichej pogodzie, a w rzeczywistości walczy się nieraz na morzu podczas sztormu. Jestem o ciebie spokojny i mam przekonanie, że wyprowadzisz „Źelezniakowa” bez szwanku.
Charczenko stał na mostku w ciepłym szynelu, na który narzucił ceratowy płaszcz. Z trudnością trzymał się na nogach. Wiatr
z rykiem atakował maleńki okręt. Na płaskim pokładzie kłębiła się dymiąca piana. Okręt był cały spowity mgłą. Pokład był pusty — trudno było utrzymać się na nim — wiatr zmiótłby natychmiast w morze.
Kilkakrotnie fale zalewały monitor i wydawało się, że pochłonęło go morze. Na grzbietach fal unosiły się jakieś odłamki. Nie, ta noc nie była zbyt przyjemna!
Charczenko był zły. Od dzieciństwa uważał morze za swego najlepszego przyjaciela. Teraz stało się ono potężnym WTogiem!
Ponure myśli snuły się po głowie młodego oficera. Przypominał sobie opowiadania starych marynarzy o katastrofie „Rusałki”, płaskodennego pancernika obrony nadbrzeżnej, który podczas takiego sztormu płynął po morzu z Rewia do Helsingforsu. Fale strzaskały luki i załoga dusiła się w szczelnie zakorkowanym pancerniku. Potem fale przewróciły go i poszedł na dno wraz z całą załogą. Dopiero po trzydziestu latach odnaleziono „Rusałkę”.
Starał się odpędzić od siebie te myśli. Ale inne też nie były weselsze. „Żeleźniaków” trzyma się i może walczyć ze sztormem tak długo, dopóki dobrze pracują maszyny. Jeśli zawiodą, każda silniejsza fala poniesie go jak pustą puszkę od konserw. A jeśli obsługa maszynowni, nie przyzwyczajona do sztormów, zachoruje na zwykłą morską chorobę? Co wtedy? A sternik ... czy wytrzyma?
Charczenko spojrzał na Gromowa. O nie, ten chłopiec jest po prostu wykuty z żelaza. Zsunąwszy zawadiacko beret na ucho stoi przy kole sterowym jak gdyby nigdy nic i tylko od czasu do czasu kunsztownie strzyka ślinę przez zęby. Gorsza sprawa ze szturmanem. Misza jest biały jak płótno i patrzy na swoje przyrządy błędnym i zamglonym wzrokiem. Już go wzięło.
Horyzont, widoczny przez mały otwór w stali, jest ponury i szary. Fale szaleją po pokładzie. Wydaje się, że „Żeleźniaków” porusza się pomiędzy dwiema wysokimi, czarnymi ścianami, które zawalą się i rozpłaszczą go na placek ...
Fala ogromna jak dziesięciopiętrowy dom wali się na okręt. Gro- mow wczepił się w koło sterowe... Nagle okręt staje w pionowej
prawie pozycji, dziób złowieszczo unosi się w górę, Charczenko za- miera... Powoli, bardzo powoli dziób okrętu znowu opada i okręt wyrównuje poziom.
• •
*
— Och, chłopcy, strasznie źle się czuję! — mówił artylerzysta Peretiatko leżąc na łóżku w kajucie.
W kajucie było duszno jak w łaźni. Pod sufitem migotała blada lampka.
— Ale mnie wzięło! — powiedział Owidko.
I on również cierpiał. Choroba morska schwyciła w swe szpony i skręcała jego potężne ciało.
— A wiatr... wyje, huczy, ryczy — dobiegł z dołu przeciągły głos Kutafina.
Jedynie różowiutki i wesoły bosman Andriuszenko jak zwykle chodził zataczając się z kajuty do kajuty, gryzł ze smakiem suchar i uspokajał marynarzy:
— A — cóż to, oseski, sztormu nie widzieliście? A bo to jest sztorm? Sztormiątko! Splunąć nie warto! Prawdziwy sztorm wywraca duszę podszewką do góry. A wy już spuchliście... A to ci dopiero czarnomorcy!
Felczer wojenny, Kuszłak, który sam również czuł się marnie, rozdawał proszki i zmuszał marynarzy do łykania i popijania wodą. Od czasu do czasu sam również łykał proszek.
— Źle jeszcze wam! — mówił w dalszym ciągu bosman. — Leżycie, jęczycie sobie, a nasz Charczenko już drugą dobę stoi na mostku.
— Prawdziwy dowódca — odezwał się basem Owidko. Spróbował wstać, ale zwalił się na podłogę.
— Leż, dziecino, leż — powiedział Andriuszenko. —■ Uważaj, abyś nie złamał kilu, bo wszyscy pójdziemy na dno ... Ależ z ciebie maszyna... Po kim to odziedziczyłeś taki wzrost?
Kajuta oficerów chybotała się niemiłosiernie. Kot zupełnie oszalał: skakał od ściany do ściany, zerwał ze stołu obrus, rozbił sobie do krwi nos o róg pianina i miauczał przeciągle.
Guba przestawiał lalerze brzęczące rozpaczliwie w kredensie. Robił jakieś akrobatyczne łamańce, aby utrzymać się na nogach. Obrazy przekrzywiły się, krzesła się poprzewracały i Guba obawiał się chwilami, że pianino, które znalazło się nagle gdzieś ponad nim, runie i rozbije mu głowę.
Do kajuty oficerów wszedł Kuzniecow trzymając się ścianki. Wydawało się, że tego wygolonego starannie oficera sztorm nie dotyczy. Spod munduru wystawał świeży biały kołnierzyk.
— Guba, herbatki! — zwrócił się do ordynansa siadając do stołu. Guba nalał z dużego, aluminiowego czajnika szklankę mocnej herbaty. Podłoga usuwała mu się spod nóg, gdy odbywał drogę od kredensu do stołu. Nie rozlał jednak herbaty i ostrożnie podał ją Kuzniecowowi.
— Zuch z ciebie! A dowódca pił herbatę?
— Nie pił. Zaniosę mu na mostek — powiedział Guba.
— A do-niesiesz? — powątpiewał Kuzniecow.
— Jakoś tam doniosę ...
I Guba zaczął nalewać herbatę do białego, porcelanowego czajnika.
Do kajuty wbiegł Pawlin.
— Ależ sztorm! — powiedział rozcierając ręce. — Guba, herbaty!
— Jak tam u ciebie w maszynowni? Chorujecie? — zapytał Kuzniecow.
— Porozbijali sobie głowy, nosy, guzów co niemiara. Myślałem, że wszyscy nogi połamiemy. Niechbyś spróbował się utrzymać!
Okrętem wstrząsnęło tak silnie, że mały Pawlin potoczył się po .kanapie i wpadł w objęcia Kuzniecowa.
— Trzęsie, Toleczku!
— Nie ma co mówić, trzęsie ...
Zdawało się, że pianino, stół, kredens lada chwila runą ze swych miejsc... Z kajuty dowódcy dochodziło żałosne miauczenie kota...
Wasyl Guba przebijał się przez korytarz. Kilka razy podłoga usuwała mu się spod nóg. Usiłował trzymać się ścianki, chwytał się poręczy schodków, a co najważniejsze — starał się nie stłuc czajnika i nie wylać herbaty. Uważał, że dowódca stojący na dotkliwym chłodzie winien bezwzględnie napić się gorącej herbaty.
Guba odhaczył i podniósł pokrywę luku. Zimna woda od razu plusnęła mu w twarz i oblała go od stóp do głowy. Lecz marynarz, troskliwie przytrzymując czajnik, wylazł na pokład. Morze kipiało. Szare grzbiety fal zalewały okręt. Guba zamknął pokrywę luku. Aby dostać się do stalowej wieży, trzeba było przejść dwadzieścia kroków po falującym i trzęsącym się pokładzie. Nie można było zorientować się, gdzie kończy się pokład, a zaczyna morze. Wszędzie dookoła kłębiła się gęsta piana. Pozostawało jedno — zaryzykować. 1 Guba zaryzykował. Marynarz doczekał się chwili, gdy okręt wpełznął pomiędzy dwie fale i znalazł się w wąskiej, ciemnej rozpadlinie. Przyciskając do piersi ciepły czajnik Guba rzucił się w kierunku wieży. Fala dogoniła go, boleśnie uderzyła po nogach i o mało nie zmiotła z pokładu. Zdążył jednak uchwycić się żelaznych poręczy schodków.
— Uf! — wykrzyknął spoglądając na uciekający spod nóg pokład.
Jak kot wdrapał się po schodkach, z trudem odsunął stalowe
drzwi i ocknął się w wąskiej, stalowej klatce.
Charczenko spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— Jak się tutaj dostałeś?
— Herbaty przyniosłem. Chyba przemarzliście — powiedział Guba.
Podał dowódcy ciepły czajnik.
— Kiepski wariat, przecież mogło cię zmyć z pokładu — zirytował się Charczenko.
— Skądże, towarzyszu dowódco, nie jestem taki niezgrabiasz — usprawiedliwiał się Guba.
Charczenko wypił kilka łyków. Potem oddał czajnik szturmanowi, a ten z kolei popiwszy trochę — sternikowi.
— Jak tam chłopcy? — zapytał dowódca Gubę.
— Trzymają się.
— A oficerowie jak?
— Piją herbatę. W kredensie rozbiło się pięć talerzy z dużego serwisu.
— Do licha z talerzami!
— A jednak szkoda. Serwis jest teraz niekompletny...
Charczenko uśmiechnął się.
— Mogę iść?
— Idź, tylko ostrożnie, uważaj.
Dowódca otworzył drzwi i patrzył, jak Guba schodzi po schodkach i biegnie po pokładzie do luku. Odhaczywszy daszek marynarz znikł w haku wcześniej, niż dosięgła go fala. Charczenko westchnął z ulgą. Znów wbił wzrok w ciemność. Morze wciąż szalało. Noc była nieskończenie długa. „Nie kończy się, przeklęta” — pomyślał dowódca „Żelezniakowa”.
Okręt w dalszym ciągu kołysał się. Godziny płyną jedna po drugiej. Kołysanie okrętu męczyło nieznośnie. W końcu gdzieś daleko, na horyzoncie, ukazała się jasna smuga.
„Świta” — pomyślał Charczenko.
Wiatr zaczął rozpędzać czarne chmury. Skądś wypłynęło słońce. Pokład czysto wymyty przez morską wodę błyszczał cały. Sztorm uspokajał się wyraźnie. Charczenko zszedł na pokład. Okręt przestał się kołysać i dowódca bez trudu wszedł przez luk do kajuty. Marynarze wstali z łóżek. Owidko zataczając się wszedł do umywalki. Uśmiechał się z poczuciem winy.
— Taki dryblas — i to się rozchorował? — zażartował Charczenko.
— Takiego dużego to zawsze najgorzej przyciśnie — wyjaśnił bosman Andriuszenko. — Męczył się chłop i męczył.
— Kto się męczył? — zirytował się Owidko. — To dla mnie fraszka. — Umył się wodą z umywalki i podniósł mokrą jeszcze, ale już świeżą, wypoczętą twarz.
— Marnie było, towarzyszu dowódco! Ale doktor dawał nam jakieś proszki, po których robiło się lżej. A teraz wszystko w porządku.
Gdy Charczenko mijał kajutę radiotelegrafisty, ten nie zdejmując słuchawek zameldował:
— Niemcy podchodzą do Nikołajewa.
W kajucie dowódcy leżał ciężko dysząc wyciągnięty plackiem na biurku Pirat. Charczenko znów wyszedł na pokład. Wiał łagodny wiatr. Dziób lekko pmł fale. Horyzont był zupełnie jasny i czysty. Gdzieś daleko widać było pożar. Poza cyplem płonął Nikołajew.
LIST DYMITRA PAWLINA
„... Wydaje mi się, że żyjemy w ciągłym dymie. Mój mundur i bielizna wydzielają silną woń spalenizny. Jest teraz sierpień — najpiękniejszy miesiąc na Morzu Czarnym. Obecnie sierpień jest zupełnie inny. Wszystko dokoła płonie — ziemia i niebo. Dniem i nocą widzimy przed sobą płonące miasta, osiedla rybackie. W obłokach kurzu pędzą czarne czołgi. Nie milknący huk dział...
...Potem był bój. My — maleńka kruszyna na morzu, ledwie można nas zauważyć. A na brzegu — kolumny czołgów, chmary piechoty. Rwą się na Nikołajew. Nasi bronią każdego domu. Płoną stocznie okrętowe. Gdyśmy podeszli na odległość wystrzału głównego kalibru, otworzyliśmy ogień. Widziałem, jak pocisk trafił w największe skupisko piechoty . j. Każdemu celnemu wystrzałowi towarzy- szyły pochwalne okrzyki marynarzy stojących na pokładzie. Włodek Gucajt podaje nam sygnały z brzegu. „Celny — sygnalizuje. — Teraz na lewo, tam jest skład amunicji”. Włodek i jego sześciu marynarzy
— to nasz korygujący posterunek. Nocą przejeżdżają na brzeg i cały dzień przebywają gdzieś tam, w tym piekle. To cud, że Niemcy dotąd ich nie znaleźli.
Widzimy, jak niemieckie czołgi zawracają. Uciekają! Tchórzą przed pociskami naszego okręciku. „Żeleźniaków” ich bije!
Nagle z ogłuszającym świstem przelatuje nad wieżą stalową pocisk i wpada do wody. Woda oblewa marynarzy od stóp do głów. Drugi pocisk pada pod rufą. Niemiecka bateria wymacała nas.
Charczenko rozkazuje: „Natychmiast ją odnaleźć za wszelką cenę”. Po kilku minutach obserwatorzy ustalają położenie baterii. Zaznaczyli
miejsca. Teraz „Żeleźniaków” zalał baterię niespodziewanym dla Niemców ogniem.
Pojedynek jeden na jednego jest nadzwyczajny. Żaden pocisk w nas nie trafia. Wszystkie padają przed dziobem lub za rufą. Natomiast po dziesięciu naszych salwach bateria wroga zniszczona jest całkowicie. Gucajt donosi: „Nie istnieje już”. Rzeczywiście, zamilkła na wieki. Jedenasta salwa trafia w rozgromione, przerażone kolumny niemieckie...”
PIERWSZY NALOT
Po pierwszych bojach „Żeleźniaków” zatrzymał się na odpoczynek nad urwistym brzegiem Bugu.
... Jedni kąpali się, drudzy prali bieliznę i onuce. Niektórzy wleźli do okopu i z rozkoszą zażywali ciepłej kąpieli szorując sobie nawzajem plecy.
Rankiem bosman przyprowadził z pobliskiego osiedla krowę kupioną za okrętowe pieniądze. Zarżnęli ją, odarli ze skóry i kucharze mieli okazję zabłyśnięcia swoim talentem.
Owidko wygłosił mowę do marynarzy, którzy siedzieli na przedniej części okrętu kurząc papierosy. Mówił oblizując się:
— Ubóstwiam, chłopcy, pieczone mięso. Jak najwięcej mięsa! Trochę kartofli i taki, wiecie, tłusty sos...
Owidko, który był smakoszem i lubił rozprawiać o jedzeniu, mlaskał smakowicie. A z kuchni dolatywały takie wspaniałe zapachy ... Na okręcie w ciągu kilku tygodni mieli wyłącznie konserwy.
-— No, chłopcy, najemy się do syta! — wykrzyknął z zachwytem.
Wszyscy z uśmiechem słuchali tego dużego dzieciaka, na którego z trudem wchodziły największe marynarskie spodnie — numer szósty. Owidko, pierwszorzędny towarzysz, gotów oddać ostatnią koszulę lub ostatnią szczyptę tytoniu każdemu, kto znajdował się w potrzebie. Cieszył się ogólną sympatią załogi. Zresztą, rozmowa na temat jedzenia szybko mu się sprzykrzyła i dobroduszny olbrzym, w którego rękach miedziaki rozpłaszczały się jak marmolada, zaczął opowiadać, jak to było, gdy znalazł się niedawno na pozycjach wroga.
— Siedzimy sobie na korygującym posterunku w leju od bomby
— opowiadał swym potężnym basem — a czołg kręci się niedaleko.
Nie wiemy, czego szuka, a on tylko lawiruje dookoła nasze] jamy.
A wy tymczasem zaczęliście walić z głównego kalibru. Wtedy Niemcy zapomnieli o nas. Zrozumieli, że muszą wiać. I czołg popędził prosto przez jamę. W pośpiechu o mało nas wszystkich nie zadusił.
— Strasznie było, co?
— Nie. Tylko w uszach mieliśmy pełno piachu.
I podłubał wskazującym palcem w uchu, zupełnie tak, jak gdyby wygrzebywał resztki piasku.
Z kuchni wyjrzał kucharz w białym fartuchu:
— Czaś na obiad.
Owidko przynaglał Jerzego Ilinowa, który dzisiaj podawał do stołu.
— No, mamuńciu, nakarm swoje dziatki!
S1 Ładne dziatki! — roześmiał się radiotelegrafista. — Każdy z was zeżre po trzy miski zupy i dwie porcje drugiego dania. Od takich dziatek najlepsza matka ucieknie.
Radiotelegrafista poszedł z kotłem do kuchni. Przyniósł talerz czarnych sucharów, miski i łyżki. Jego „dziesiątka” — pierwszorzędni żarłocy — rozsiadła się dookoła. Dymiący kocioł, przyniesiony przez radiotelegrafistę, opróżniono błyskawicznie. Ilinow przyniósł następny. Teraz jedli już spokojniej, wolniej, nikt się nie śpieszył. Ilinow rozdzielił mięso na równe porcje, każdy dostał tłusty kawałek.
— Daj Boże zdrowie tej krowie — przygadywał Owidko.
Przypadła mu w udziale kość ze szpikiem i marynarz wytrząsając
tłuszcz pukał nią w talerz. Suchar trzeszczał mu w zębach jak cukier.
— A teraz, Jureczku — zaproponował Owidko — dawaj pieczyste. — Ledwie jednak przyniesiono mięso i nałożono do misek, gdy obserwator na mostku zawołał:
— Powietrze!
Marynarze porzucili natychmiast talerze z nęcącym pieczystym. Artylerzyści pobiegli do dział. Dwaj nierozłączni przyjaciele, Pere- tiatko i Kutafin, szybko włożyli hełmy i stanęli przry swych żeni- tówkach.
Czarny cień zalał pokład monitora. Pikujący samolot zawył i zrzucił serię bomb. Okręt wstrząsnął się gwałtownie.
— Ażeby cię diabli wzięli! — pogroził „Junkersowi” bosman Andriuszenko.
„Junkers” wzniósł się wyżej i urywanym hukiem przygotowywał się znów do ataku.
— Ty gadzie przeklęty! — zawołał wściekły Peretiatko. Zenitówka pluła bez przerwy ogniem, wreszcie „Junkers”, który
zamiast znów pikować zawrócił ostro ...
— Stchórzył! — krzyknął za nim Peretiatko i przestał strzelać. Jako człowiek oszczędny nie chciał tracić nabojów na próżno.
— Wiesz, co ci powiem, Misza — zwrócił się Kutafin do swego przyjaciela. — Mnie się zdaje, że Niemiec' nie taki straszny, jak go malują... Rano oberwał? Oberwał. Teraz przepędziliśmy go? Przepędziliśmy.
— A taki niby groźny, leciał nad samą głową — myślałem, że zaćmienie słońca. Niech go licho porwie!
— Łapy za krótkie — potwierdził Peretiatko spoglądając na znikający w oddali, ledwo już widoczny czarny punkcik.
— A no, chłopcy, wracamy do obiadu — zawołał Owidko zbierając porozrzucane wszędzie miski. — Niestety, przepadło pieczyste. Mamusiu! — krzyknął w kierunku Ilmowa. — Przynieś jeszcze trochę zupy . . .
rozdział czwarty
PRZYGODY NA KORYGUJĄCYM STANOWISKU
I^iiedaleko od Oczakowa najmłodszy oficer okrętowy, Włodek Gucajt, po raz dwudziesty dziewiąty schodził z „Żejezniakowa” na brzeg zajęty przez nieprzyjaciela. Było z nim sześciu marynarzy zespolonych serdeczną przyjaźnią, gotowych poświęcić życie w obronie towarzysza. Dowódca okrętu jak zwykle odprowadził ich do mostku.
— Bądź ostrożny, Włodku — rzekł. — Uważaj, nie wsiąknij. Życzę powodzenia.
Młodszy lejtenant i marynarze skoczyli w krzaki. Gdy Włodek obejrzał się po upływie minuty, okręt był już niewidoczny. Zamaskowano go doskonale. Nawet najbardziej doświadczony zwiadowca podszedłszy do samej rzeki nie dojrzałby okrętu. Monitor, pokryty zielonym listowiem od dzioba do rufy, był podobny do wierzby chylącej swe gałęzie nad wodą, do krzaku rosnącego na płytkiej łasze.
Praca Włodka była ciężka i niebezpieczna. Marynarze, którzy mieli za zadanie korygowanie ognia, rozstając się z okrętem, często odcięci od niego przez niemieckie wojska, przedostawali się głęboko na pozycje wroga. Korygujące stanowisko było nieuchwytne, a marynarze stawali się wszystkowidzącymi zwiadowcami, którzy w mig potrafili wywąchać, gdzie Niemcy gromadzą czołgi, gdzie ukryty jest skład amunicji, gdzie mieści się sztab. Maleńki nadawczy aparat radiowy, a niekiedy telefon łączył stanowisko z „Żelezniakowem”.
Gdy „Żeleźniaków” otrzymywał dokładne wiadomości, nadawane przez Włodka, oficer artylerii, Kuzniecow, nakazywał otworzyć ogień.
Główny kaliber ryczał ogłuszająco, a Niemcy gubili się w domysłach nie przypuszczając wszakże, że pociski padają z okrętu stojącego na rzece.
Zdezorientowani szukali na niebie samolotów lub artylerii lądowej, a tymczasem „Żeleźniaków” zasypywał wroga celnymi pociskami.
Włodek poprawiał „Żelezniakowa”: nieco na lewo, to znów na prawo. Cel miał wprost przed sobą. Mógł ocenić celność strzału. Gdy trafiali, Włodek, zadowolony, zawiadamiał: „Celny. Pierwszorzędnie”.
Wreszcie Niemcy zaczynali szukać okrętu i korygującego stanowiska. Ostrzeliwali wściekle las i step, wsie i wybrzeża. Samoloty również próbowały odnaleźć tajemniczego przeciwnika, lecz ani razu nie udało im się zdemaskować „Żelezniakowa” ani też stanowiska Włodka.
Włodek był zachwycony swoją pracą. To, co przeżywał, przypominało mu chwilami zabawę z okresu dzieciństwa, kiedy to nieraz był przywódcą piratów. Młodzi piraci ukrywali się w ciemnej jaskini na brzegu Dniepru. Bosonogi adiutant Jasio, umazany gliną, meldował:
— Towarzyszu główny piracie! Od strony wyspy zbliża się żaglowiec.
5— Otworzyć ogień! —1 nakazywał Włodek próbując mówić basem.
I z wysokiego brzegu leciały kamienie, kawałki gliny i ziemi w „żaglowiec”, to jest w starą, połataną łódkę, pełną, zaciekłych wrogów piratów—„wyspiarzy”. Jeśli łódka wytrzymywała obstrzał i „wyspiarze” zbliżali się, Włodek krzyczał:
Na abordaż!1
Piraci odpychali od brzegu ciężką łódź, wiosłowali co sił w kierunku nieprzyjaciela, następowało zderzenie łodzi z „żaglowcem . ' Wtedy piraci z dzikim okrzykiem „na abordaż” rzucali się na „wyspiarzy”* Szły w ruch pięści i zęby. Piraci i „wyspiarze” wpadali do rzeki i w wodzie w dalszym ciągu tarmosili się wzajemnie. Potem przemoczeni wychodzili na brzeg, opatrywali liczne rany i po zawarciu
pokoju wspólnie rozpalali ognisko. Piekli kukurydzę, która tutaj, na terytorium piratów, wydawała się znacznie smaczniejsza niż w domu.
Było to tak niedawno. Czasami wydawało się Włodkowi, że za chwilę wynurzy się z krzaków znajoma, umazana gliną buzia i rozlegnie się pisk: „Towarzyszu główny piracie! Żaglowiec się zbliża!’
Tym razem Włodek odszedł kilka kilometrów od rzeki, przekroczył pustą drogę, wysadzoną brzozami i słupami telegraficznymi. Przeszedł dębowy lasek, potem jakiś sad, aż wreszcie znalazł się obok starego młyna, który postradał skrzydła. Marynarze, którzy popełzli na zwiad, wrócili i zameldowali, że młyn jest pusty.
— A więc tutaj zarzucimy kotwicę — powiedział Włodek.
Owidko otworzył ciężkie, skrzypiące drzwi. Skądś z góry sączyło
się do młyna światło. Żarna stały oparte o ścianę. Czarny pająk tkał gęstą pajęczynę. Stary, siwy szczur spoglądał ze zdziwieniem na marynarzy, poruszył wąsami i znikł.
— Wesołe miejsce — powiedział czarnooki marynarz, Igor Li- czinkin. — Po prostu „Tajemnica starego młyna”, zupełnie jak w kinie.
— W kinie-e? — przeciągnął mały i zwinny Łaptyj. — Nie, bracie, to nie kino... — nie omieszkał wtrącić swego ulubionego powiedzonka.
Gdy „Żeleźniaków” wyrzucił celny pocisk, Łaptyj mawiał zwracając się najprawdopodobniej do Niemców: „To nie kino”. Gdy niemiecki pocisk padał w pobliżu okrętu, a odłamki rozpryskiwały się- wachlarzem na pokładzie, mówił do marynarzy: „Schylcie, braciszkowie, głowy, bo wam ich zabraknie. To nie kino”.
Tutaj też obejrzał gospodarskim okiem zapuszczony młyn, i powtórzył:
— Tak. To nie kino.
-i
— Liczinkin i Łaptyj — zawołał Włodek. — Odmaszerować!
Marynarże wyprostowali się zuchowato i zasalutowawszy dowódcy
■wyszli z młyna. Nie trzeba im było niczego tłumaczyć, doskonale wiedzieli, czego od nich żąda dowódca.
Włodek Gucajt wyjrzał po chwili przez wycięte w drewnianej ścianie okienko, Jecz marynarze, którzy przed chwilą przestąpili próg, znikli mu z oczu. Dosłownie zapadli się pod ziemię!
Mudriak montował radio. Owidko stał na straży. Zgięty w kabłąk, ukrył się w gęstych zaroślach zagajnika; Włodek Gucajt był pewny, że nie przepuści nikogo.
Minęło pół godziny, minęła godzina. Czas wlókł się niemiłosiernie. Tak było zawsze, gdy zwiadowcy odchodzili, a reszta oczekiwała ich powrotu. Wszystko wokoło zamarło. Liście nie drgnęły, trawa nie szeleściła. Obłoki na niebie wisiały nieruchomo, droga była pusta. Wydawało się dziwne, że w miejscu zajętym przez niemieckie wojska panuje w przyrodzie taka cisza.
Lecz oto poruszył się jeden, drugi krzak. Skądś jak spod ziemi wynurzył się Owidko ze swoim automatem. Kiwnął uspokajająco głową. Lejtenant zrozumiał: zwiadowcy powracają.
Marynarze zdyszani weszli do młyna.
— W ostatniej chacie, towarzyszu dowódco, mieści się niemiecki sztab — meldował Liczinkin. — Myślę, że to co najmniej sztab dywizji. Oficerowie śpią pod wiązami. Walizki stoją w kancelarii. Radiostacja. Chłopczyk nam wszystko pokazał. Powiedzcie, proszę, taki pętak, od ziemi ledwo odrósł, a wszystko wie. „My — powiada — nie da jemy frycom ani chwili spoczynku. Przebijamy im gwoździami opony”.
— W której chacie mieści się sztab? — zapytał Włodek.
Liczinkin wyrysował rozmieszczenie wsi i wskazał miejsce.
— Dobra — powiedział Włodek i zwracając się do radiotelegrafisty rozkazał: — Zawiadomić okręt!
— Rozkaz!
Liczinkin i Łaptyj opowiadali dalej: Niemcy wyłapali we wsi wszystkie gęsi i kury, przygotowują ucztę — oczekują generała. Bardzo możliwe, że zdąży na czas.
— To dostanie prezencik — powiedział Włodek. — Jak tam? — zapytał radiotelegrafistę.
— Źle, towarzyszu dowódco — odpowiedział zmartwiony mary
narz. — Połączyłem się, odpowiedzieli, lecz nie zdążyłem nic nadać. Stacja się zepsuła.
— Poprawiajcie!
Marynarz wziął się do naprawy radiostacji. Aparat uparcie milczał. Jaka szkoda! Szczęście sprzyjało — można zniszczyć sztab wię- kszego zgrupowania i nagle — przez taki drobiazg, jak niesprawność radiostacji — wszystko może pójść na marne!
Marynarz stał się czerwony ze zdenerwowania. Był tak przejęty, że byłby gotów nawet z głową wejść do radia. Mimo wszystkich starań nie mógł, niestety, nic zrobić.
Wtedy Włodek Gucajt zawołał wesołego, przysadzistego marynarza:
— Czumak, pójdziecie piechotą na okręt
— Rozkaz, pójść na okręt! — krzyknął marynarz.
— Ciszej! -r- burknął Owidko wyjrzawszy przez okno. — Coś się tak rozkrzyczał? Jeszcze Niemcy usłyszą.
— Bardzo przepraszam.
Czumak wyszedł z młyna i znikł w gęstym zagajniku.
Po upływie półtorej godziny wchodził na pokład „Żelezniakowa”.
PIONIER MICHAŚ
Pierwszy pocisk „Żelezniakowa” trafił w chatę, w której mieścił się sztab.
— To nie kino! — radośnie zawołał Łaptyj, gdy najpierw wzniosły się ponad topole odłamki, a potem całe drzewa wyrwane z korzeniami zawirowały w powietrzu, porwane jak gdyby przez nagłą wichurę.
Włodek widział dokładnie przez morską lunetę, jaki zamęt powstał we wsi. Wściekłym tempem pognali motocykliści. Kilka zenitówek zaczęło ostro walić w niebo. Ciężarówka naładowana po brzegi żołnierzami wyjechała w step z dala od wsi, potykając się na pagórkach. Nie upłynęły trzy minuty, gdy samochód zatrzymał się obok młyna.
„Czyżby wiedzieli o nas?” — pomyślał Włodek.
Z szoferki wyskoczył kierowca, pospiesznie podniósł maskg silnika i zaczął szukać czegoś w motorze.
p0 prostu uszkodzenie — uspokoił się Włodek.
Motocykliści jednak wachlarzem otoczyli młyn.
Drugi pocisk „Żelezniakowa” znów trafił w chatę unosząc w powietrze furmanki, kufry, samochody. Panika we wsi zwiększyła się jeszcze. Zenitówki zaprzestały ognia — Niemcy zrozumieli, że to nie jest bombardowanie z powietrza.
Wystartowało skądś kilka „Messerschmittów” i zaczęło szukać okrętu. Kilku motocyklistów zeszło z siodełek i trzymając w pogotowiu automaty skierowało się w stronę młyna.
„Nie wiedzą jeszcze, że my tu jesteśmy. Chcą zająć młyn — domyślił się Włodek — wpadliśmy!”
Nie było dokąd się cofać. Dokoła warczały motocykle. Przemknąć się obok motocyklistów na otwartym polu — było jednoznaczne z podstawieniem głów pod kule.
Włodek szeptem wydał rozkaz, aby wszyscy weszli do młyna. Serce waliło mocno. Zrozumiał, że zbliża 6ię decydująca chwila. Jego posterunek korygujący, który dwadzieścia osiem razy szczęśliwie wychodził cało, tym razem wpadł. Ale najbardziej przykry był fakt, że wpadli przypadkowo. Przypadek, który zawsze był dla nich łaskawy, tym razem miał spowodować ich zgubę.
Owidko stał za drzwiami.
— Jeśli kto wejdzie — powiedział mu Włodek — sprzątnąć bez hałasu. Jasne?
Owidko skinął głową. Był podobny do ogromnego psa czatującego na kotkę. Wlokły się dręczące minuty. Dały się słyszeć ciężkie kroki. Ilu żołnierzy zbliżało się do młyna? Jeden? dwóch? czy trzech? Prawdopodobnie dwóch. Trzeszczały gałązki, szeleściła trawa. Niemcy podchodzili coraz bliżej i bliżej ... I oto skrzypnęły otwierane drzwi. Wysunęła się głowa w hełmie. Niemiec, nie widiząc nić w ciemnościach, nabrał śmiałości i wszedł. Owidko porwał się naprzód, dało się słyszeć krótkie, głuche uderzenie i Niemiec legł nieruchomo na spalonych drewnach.
... Ktoś tam woła po niemiecku i wzywa żołnierzy, by wróciiL Okrzyk powtarza się głośniejszy i zagniewany. Potem zbliża się do młyna tupot wielu nóg. Owidko lekko uchyla drzwi i odwiązuje od pasa granat. Młyn jest okrążony. Szeroko otwierając drzwi Owidko rzuca granat w Niemców. Wybuch, krzyki. Kule świszczą nad głowami. Marynarze rzucają się na podłogę i ostrzeliwują Niemców. Nie- miecki granat pęka przy samych drzwiach.
„Czy wszyscy cali? — ogląda się Włodek. — Wszyscy... Czy na długo?”
Teraz już kilka granatów pada na ściany młyna. Ogłuszający huk. Dookoła pełno dymu, męczy duszący ka&zeL U progu widać płomień
— podpalili młyn.
Ech, bracia! — mówi Owidko. — Jeśli umierać, to z muzyką.
Wstaje i chce się wyrwać na zewnątrz.
Wracać! — zatrzymuje go Włodek.
W tej samej chwili podnosi się nagle deska podłogi. Wysuwa się stamtąd jasnowłosa głowa chłopaka. Malec śpiesząc się i połykając prawie słowa mówi:
— Jestem tutejszym pionierem, nazywam się Michaś, śpieszcie za mną, marynarze. Wyprowadzę was. No? Nie bójcie się mnie.
Na pożegnanie Owidko rzuca w Niemców pozostałe dwa granaty. Pięciu marynarzy i lejtenant idą w ślad za Michasiem. Owidko pełznie, ledwo mieszcząc się w wąskiej szczelinie, potyka się i spluwa.
... Po upływie pół godziny marynarze ujrzeli wąski pas światła. Wydostali się na przycerkiewny cmentarz. Na płycie widnieje napis: „Tutaj spoczywa szlachcic Barykin Timofiej Sabież, lat 67. Pokój jego prochom!”
Malec daje marynarzom tajemnicze znaki. Czołgają się płasko po ziemi pomiędzy grobami. Trawa pachnie odurzająco. Bzykają koniki polne. Malec wszedł do przedsionka cerkwi i cicho puka. Drzwi się uchylają. Michaś, potrząsając czuprynką, mówi do marynarzy, żeby szli za nom. Ogarnął ich półmrok cerkwi. Dookoła ikony, pulpity, kilka świec migoce przed ciemnymi obrazami. Siwiutki duchowny w połatanej sutannie wychodzi zza ołtarza. Przywitał ich słowami:
— Proszę za ołtarz, towarzysze marynarze.
Wchodzą za ołtara i zdejmują berety. Promienie słoneczne «pływają przez wysokie okno na stół zawalony żywnością: jajami, bułkami, kiełbasami domowego wyrobu i sucharami. Duchowny mówi półgłosem:
— Jedzcie, jedzcie. Wszystko to przynoszą parafianie, a Michaś zanosi partyzantom. Nocą odprowadzą was partyzanci. A w dzień — przypuszczam, że w dzień... Niemcom nie wpadnie na myśl tutaj zajrzeć...
Jakie to dziwne uczucie znaleźć się po gorącym boju w ciszy, wśród złotych ornatów, srebrnych lichtarzy, przed stołem zastawionym jedzeniem.
— Cała nasza wieś jest w partyzantce — wyjaśnia Michaś.
— Tak jest. A Michaś jest jej głównym listonoszem — mówi z uśmiechem duchowny.
Marynarze podjedli i stosując się do poleceń Michasia zeszli do piwnicy. W piwnicy jest chłodno, przyjemnie, czuć jednak wilgoć i zgniliznę. Włodkowi wydaje się, że to grób, a nie zwykła piwnica.
— Wieczorem przyjdziemy po was — powiada duchowny i pokrywa opada.
— Sprytnie — rzecze Owidko.
Jest wyraźnie zakłopotany. Włodkowi także ich przygoda wydaje się dziwna i niezwykła. Cerkiew, duchowny, Michaś, partyzanci...
-— Michaś to właśnie ten sam pędrak — mówi Łaptyj — który nam dzisiaj rano wskazał sztab. Dzielny chłopak. Daleko zajdzie... Tak, to nie kino — zakończył.
W nieprzejrzanych ciemnościach płynęły godziny. W piwnicy jest tak ciasno, że trudno się odwrócić. Włodka zaczyna dręczyć myśl, czy czasem nie wpadli w pułapkę? Nie, twarz staruszka-duchownego budzi zaufanie. Także Michaś to pierwszorzędny chłopiec, nie oszukałby. Jednakże Włodek ostrożnie podnosi pokrywę. Za ołtarzem ciemno. Gdzieś — ledwo migoce świeca. Wszędzie cicho.
Znów opuszcza pokrywę.
— Wieczorem będziemy w domu — mówi z przekonaniem do marynarzy.
— W domu!
Tak, w domu, na okręcie, który droższy im jest ponad wszystko.
Nikt nie śpi, ale nikt nie rozmawia. Wszyscy pogrążeni tą w rozmyślaniach.
Wtem nad głową słychać lekkie kroki. Skrzypi pokrywa, ktoś pyta po cichu:
— Towarzysze marynarze! Jesteście?
— Jesteśmy — odpowiada Włodek.
— Wychodźcie.
Wychodzą. Brodaty partyzant z automatem w ręku ściska im ręce.
— No i rozpędziliście Niemców! — mówi z zachwytem. — Za jednym zamachem zlikwidowaliście cały sztab. Generał ich ukatrupiony. Teraz wszędzie porozstawiali posterunki, zasadzki. Ale nic, wyprowadzimy was! Znamy tutaj każdą ścieżkę.
Uchyla drzwi i rozgląda się. Nie ma nikogo.
— Idziemy — powiada.
Po upływie godziny marynarze podchodzą do brzegu rzeki. Żegnają się z partyzantem i mocno ściskają rękę Michasia. Owidko darowuje mu fiński nóż. Michaś jest zachwycony. Marynarze na oślep dochodzą do tego miejsca, gdzie powinien stać „Żeleźniaków”. W ciemnych zaroślach zatrzymuje ich gwałtowny okrzyk:
— Stój! Kto idzie?
Włodek odpowiada radośnie:
— „Żelezniakowcy”!
Z DZIENNIKA KOMISARZA OKRĘTOWEGO, KPT. TRZECIEGO STOPNIA KOROLEWA
„Niemcy nie mogą nam darować zniszczenia sztabu. Wczoraj wieczorem dziesiątki «Junkersów» zapełniły niebo. Zaatakowały nas. Taka liczba bombowców wystarczy zupełnie, aby zniszczyć całe miasto, zrównać z ziemią fabryki,, dworce, linie okrętowe. Gdyby jeden «Junkers» spadł na naszego «Źelezniakowa> — zatopiłby nas samym ciężarem.
Choć dzień był słoneczny — słońce nad nami zgasło.
Wojenny felczer Kuszłak rozłożył w kajucie oficerskiej swój lazaret.
Gdy z obu stron okrętu spadły bomby, pianino oderwało się od śrub, którymi było przymocowane do ścian, przeskoczyło przez stół i runęło na kanapę omal nie przydusiwszy naszego doktora. Ogłuszyło go, uderzyło i rzuciło pod stół. Wszystko zawirowało: kredens, stół, krzesła, naczynia. Obrazy pospadały ze ścian. Stalowe przegródki zatrzeszczały, drzwi wściekle stukały. „Żeleźniaków” jęczał jak śmiertelnie raniony człowiek.
Takiego pojedynku nie było jeszcze. Obsługujący zenitówki Ku- tafin i Peretiatko pracowali ponad siły. Z pomocą przyszedł im główny kaliber. Dotąd nigdy jeszcze nie strzelaliśmy z głównego kalibru do samolotów. Teraz trzeba było tak postąpić. „Junkersy” pikowały jeden po drugim i zdawało się, że dotykają skrzydłami pokładu. Niemcy rzucali bomby z przywiązanymi syrenami, których przejmujące wycie, jak to się mówi, wyciągało z nas duszę. Przy takiej liczbie „Junkersów” żadne manewrowanie nie pomoże, nie ma wyjścia. Wymknąć się jednemu, będą pikować inne. Naszym atutem było to, że „Żeleźniaków” jest bardzo mały i trudno trafić wprost w pokład. Okręt trzeszczał zupełnie tak, jakby stal pancerna miała odlecieć. „Żeleźniaków” jednak był dobrej konstrukcji. Wytrzymał...
Po dwóch godzinach „Junkersy” oddaliły się.
... Biedny okręt I Wszędzie zlazła farba, arkusze stali pancernej na pokładzie trzeszczały jak skorupy od jaj, wieża doznała wielu uszkodzeń. „Żeleźniaków” był okaleczony, lecz ludzie jakimś cudem ocaleli. Wszyscy dyszą ciężko. Wychodzą ze swoich stalowych schronisk zataczając się jak pijani.
Wolno, bardzo wolno posuwa się nasz okręt wzdłuż brzegu, nie ryzykując wyjścia na morze. W zatokach spokojnie, na morzu szaleje sztorm.
Dla zranionego okrętu sztorm jest bardziej niebezpieczny niż pikujące bombowce..
pościg
.fo wietrzna armada rzuciła się w pościg za małym okrętem, który uchodził na południe. Charczenko rozumiał, że najważniejszą sprawą jest teraz — uratowanie „Żelezniakowa” i jego załogi.
Nad głowami marynarzy nie milkł ani na chwilę przerywany, ochrypły huk niemieckich motorów. Grupy bombowców przelatywały nad okrętem, ale zachmurzenie skrywało monitor przed ich oczyma.
— Gdyby mi powiedzieli, kiedyśmy byli na Dunaju — mówił Charczenko w kajucie do komisarza — że „Żeleźniaków” wytrzyma laki nalot, szczerze mówiąc, nigdy bym w to nie uwierzył. Przekonałem się teraz, że ten nasz okręcik jest mocniejszy niż stal. ..
Wszedł Jerzy Ilinow z radiogramem1, którego treść była na- [ stępująca:
..Dowódcy „Żelezniakowa” nakazuję niezwłocznie podać dokładne koordynaty 2, liczbę rannych, zabitych, stan amunicji, zawiadomić, czy potrzebna jest pomoc. Odpowiedzieć natychmiast”.
Podczas gdy Charczenko czytał radiogram, radiotelegrafista prze- stępował z nogi na nogę, wreszcie kaszlnął.
— O co chodzi? — zapytał Charczenko.
Towarzyszu dowódco okrętu — rzekł Ilinow — pozwólcie wy~ powiedzieć moje zdanie.
— Mów.
— Mnie się zdaje, ze to nie nasi pytają.
— A kto? Niemcy?
— Tak jest, towarzyszu dowódco, Niemcy. Bo dopytują się jakoś za bardzo wytrwale i natarczywie.
Charczenko przeczytał jeszcze raz radiogram i podał go komisarzowi. Spojrzeli na siebie. Korolew milcząc skinął głową.
— Na razie nie odpowiadać — powiedział Charczenko do radiotelegrafisty — poczekamy.
Po upływie pół godziny Ilinow wszedł z nowym radiogramem. Żądano w bardziej jeszcze gwałtownych słowach wskazania koordy- natów okrętu.
— Na pewno Niemcy — doszedł do wniosku Charczenko — Chcą nas złapać. Nie odpowiadać. Wszystkich słuchać, nikomu nie odpowiadać.
— Rozkaz!
— Zawołajcie inżyniera — mechanika okrętowego.
Po minucie jasnowłosy Pawlin stał na progu kajuty oficerów.
— Maszyny całą parą naprzód!
— Rozkaz!
— Cała nadzieja w szybkości. Chcą nas za wszelką cenę schwytać. Zrozumiano?
— Jasne!
— Musimy uciec za wszelką cenę. Zrozumiano?
— To jasne. Można iść?
— Można.
Po kilku chwilach kadłub okrętu zadrżał.
Nocy tej Ilinow jeszcze raz zapukał do dowódcy. Niemcy uporczywie żądali wskazania położenia okrętu. Charczenkc znów nakazał:
— Ktokolwiek będzie pytał — nie odpowiadać... Przyjdziecie nie wcześniej niż o godzinie szóstej.
Nad ranem Ilinow położył na stole całą paczkę radiogramów.
— Wszystko w tej samej sprawie?
■— Tak jest, towarzyszu dowódco.
Charczenko nie czytając wrzucił wszystkie radiogramy do kosza stojącego pod stołem.
Ranek zastał „Żelezniakowa” przy nagich skałach wybrzeża. Okręt szedł całą parą. Samoloty pozostały w tyle i nie słychać było ich nienawistnego szumu. Na morzu sztorm przybierał wciąż na sile. Nawet tutaj, przy brzegu, „Żelezniakowa” mocno podrzucały fale.
... A kucharze tymczasem przygotowywali obiad, marynarze golili się, prali bieliznę i myli się pod gorącym natryskiem. Wielka jest siła tradycji morskich: ani sztormy, ani bombardowania nie mogą zmienić ustalonego raz na zawsze trybu życia na okręcie.
* *
l *
„Żeleźniaków” przez kilka dni wymykał się depczącym mu po piętach powietrznym eskadrom. Stał się nieuchwytny. I nagle mały monitor ocknął się na wzburzonym jesiennym morzu. Artylerzyści mieli okazję odpocząć, za to maszyniści nie spali już od kilku nocy. Char- czenko, który kilka razy dziennie schodził do maszynowni, dziwił się, jak wiele hartu wykazują ci ludzie.
Okrętowi groziły niebezpieczne sztormy. Przejmujący chłód przenikał przez zamknięte okienka. Gęsty, drobny deszcz bębnił po pokładzie. Dookoła rozlała się mgła, skakały siwe fale i tylko w dali rysował się skalisty brzeg.
Radio codziennie przynosiło niewesołe wiadomości. Nieprzyjaciel podszedł pod Moskwę, Leningrad był okrążony. Na południu oddano Odessę, Nikołajew, Mariupol, Taganrog...
Ciężko było przeżywać ten okres na samotnym, koczującym okręcie. W jednym z takich ciężkich momentów Charczenko wszedł do radiotelegrafisty.
— No, Ilinow, co słychać nowego? Jak tam w Moskwie?
— Stalin jest w Moskwie, towarzyszu dowódco — odpowiedział marynarz.
Niezwykła radość ogarnęła dowódcę „Żelezniakowa”.
— Stalin jest w Moskwie, Ilinow — rzekł radośnie — to znaczy, że Moskwą nie zawładną Niemcy!
I uderzył tak mocno w stół, że wszystkie lampy zadrżały w aparacie radiowym...
NOTATKI RADIOTELEGRAFISTY ILINOWA
„Na okręt sypała się jakaś szara kasza. Wył wiatr. Przez pokład u podnóża wieży przetaczały się fale. Wydawało się jednak, ze morze zalane jest słońcem. W Moskwie parada wojskowa na Czerwonym Plaou. Siódmego listopada tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku...
Tej nocy, jak na złość, woda na morzu fosforyzowała. Odnaleźli nas i zrzucili czterdzieści bomb. Wszyscy cali. Okręt idzie naprzód...
1.. Nowy Rok świętowaliśmy na morzu. Dokładnie o północy dowódca wszedł na dolny pokład. Napełnili kubki spirytusem.
Dowódca podniósł kubek i powiedział:
— Chłopcy, wznoszę toast za tego, który prowadzi nas do zwycięstwa.
Spojrzał na portret wiszący na ścianie.
Wypiliśmy za zdrowie Józefa Wissarionowicza Stalina.
Drugi toast wzniesiono za rosyjską flotę, za czarnomorców i naszych admirałów.
Na zakąskę były suchary z maleńkimi porcyjkami konserw mięsnych — coś w rodzaju kanapek.
W noc noworoczną długo nie kładliśmy się spać: śpiewaliśmy, tańczyliśmy i opowiadaliśmy sobie różne historie. Było wesoło jak w czasach przedwojennych.
Każdy z nas wspominał swoją rodzinę i przyjaciół...
Okręt idzie na Don bić Niemców. No, cóż? Dniepr, Dunaj, Bug, teraz Don. Czwarta już rzeka, po klórej będzie pływać „Żeleźniaków”, a trzecia, na której będzie walczyć. Geografii uczymy się teraz nie z książek, lecz z codziennej praktyki..
PŁYWAJĄCY PARTYZANT
Już od kilku tygodni „Żeleźniaków” płynął szerokim korytem Donu. Zgodnie z rozkazem dowództwa monitor przebił się na Don w tym czasie, gdy armie niemieckie przekroczyły go i zbliżały się do Wołgi. Teraz działał na tyłach wroga. I rzeczywiście „Żeleźniaków” stworzony był jakby do tego, aby nie dawać Niemcom spokoju.
Gulin, Czebotajew i Łaptyj przygotowywali sig do niebezpiecznego wypadu. Opuścili okręt, przeczołgali się wzdłuż rzeki do miejsca, gdzie miała się odbyć akcja. W zatokach drzemały w nieładzie barki, łódki, tratwy, kutry strzeżone przez niemieckich wartowników.
Nad stepem świt rozjaśniał niebo. Przeciwległy brzeg Donu był tak ludny jak węzłowa stacja kolejowa. Niemcy przygotowywali się do przeprawy. Z zachodu nadchodziły świeże rezerwy. Trzeba było zniszczyć barki i tratwy, zanim przeciwnik nie wykorzysta ich do przeprawy.
Marynarze działali zgodnie z opracowanym planem.
Łaptyj przedostał się do opustoszałej szopy, stojącej w pobliżu rzeki, i podpalił ją dla zmylenia tropu. Gęsty słup dymu stanął nad słomianym dachem. Kilku Niemców porzuciło posterunki i popędziło do szopy. Cały pływający transport pozostał bez nadzoru. I na to tylko czekali marynarze. Galin i Czebotar znaleźli się przy zatoce.
— Rzucaj! — krzyknął Gulin do Czebotara.
Czebotar z rozmachem rzucił granat. Kilka barek i tratw rozleciało się w drzazgi. Niemcy z przeciwległego brzegu rozpoczęli bezładną strzelaninę. Jeden z wartowników rzucił się na Czebotara, lecz
w tej samej chwili padł trafiony serią z automatu. Niemcy zorientowali się, porzucili szopę i pobiegli z powrotem na brzeg. Gulin rzucił wiązkę granatów. Przystań wraz z przymocowanymi kutrami wyleciała w powietrze.
— Uciekamy! — krzyknął Gulin.
Zrobili swoje, teraz należało myśleć o sobie.
Marynarze pobiegli zygzakami, chowając się w rowach i w nadbrzeżnych zaroślach. Niemcy deptali im po piętach. Oddalając się od rzeki marynarze zdawali sobie sprawę z tego, że Niemcy będą usiłowali odciąć im drogę do okrętu.
„Żelezniakowcy” wybiegli na szeroką drogę. Niemcy pozostali w tyle. Tu nie było już gdzie się ukryć. Droga, pokryta kurzem, obramowana słupami telegraficznymi, prowadziła do bielejącej w stepie stanicy. Nagle na drodze wznosząc obłoki kurzu ukazała się duża fura, zaprzężona w rosłe kobyły dońskie. Wąsaty Kozak w czapce na bakier i granatowych spodniach z lampasami stał na wozie ściągając mocno konie.
— Marynarze?! — zdziwił się powstrzymując swoje kobyły.
Gdy ujrzał biegnących po stepie Niemców, zrozumiał wszystko.
— Skakać na furę! To diabły! — krzyknął dzikim głosem.
Marynarze błyskawicznie znaleźli się na wozie. Kozak wrzasnął
na konie:
— No — o, miluśkie! — i ryże kobyły jak wicher ruszyły z miejsca. Kilka kul przeleciało nad głową Kozaka. Opędził się od nich jak od natrętnych, os. Marynarze leżeli na pachnącym i kłującym sianie. Fura trzęsła, jakby miała z człowieka duszę wytrząsnąć.
W niecałe pół godziny spienione konie wbiegły do stanicy. Kozak w rozpędzie skierował się do otwartych wrót. Na ganek wybiegła piękna Kozaczka.
— Ukryj gości, Gapka — nakazał Kozak młodej kobiecie. — Prowadź ich prędko do stodoły!
A sam ciężkim drągiem przymknął masywne wrota.
Cały dzień przesiedzieli marynarze w ciemności, na sianie. Dziewczyna przyniosła im w glinianych misach ukraińsid barszcz.
— Niemcy pytali — opowiadała — czy ktoś widział marynarzy. Ale od Pantieleja Crigoriewicza niewiele się dowiedzą.
— To twój krewny? — zapytał Gubin.
— Jestem jego synową.
— A gdzie twój mąż?
— Wojuje w Korpusie Kiriczenki1... Pantielej Grigoriewicz mówił, źe nocą wyprowadzi was nad rzekę do okrętu, rozumiecie?
— Rozumiemy — odpowiedział Łaptyj sycąc oczy urodziwą kobietą i zajadając z apetytem smaczny barszcz. — Tak, braciszkowie, to nie kino — zwrócił się do towarzyszy.
Pod wieczór Pantielej Grigoriewicz zajrzał do stodoły.
No, jak marynarze, jeszcze żyją? — zapytał.
Żywi — odpowiedzieli marynarze.
— Zbierać się!
Kozak zapalił swoją cuchnącą fajkę.
— Słyszałem, coście narobili — odezwał się, gdy wyszli ze stodoły na podwórze. — Niemcy wściekli się po prostu, cały step obszukany. Niemiecki oficer sprał po pysku wartowników, którzy was przepuścili... No, wychodźcie ...
Przy furtce zderzyli się z dziewczynką, która uskoczyła w bok.
— Jeśli komukolwiek piśniesz słówko, zabiję! — krzyknął na nią Kozak.
Dziewczynka aż przykucnęła ze strachu.
— Nie piśnie — uspokoił się Pantielej Grigoriewicz.
W stanicy szczekały psy. Skądś dochodziły głosy niemieckich wartowników i słychać było ciężkie kroki patrolu. Pantielej Grigoriewicz wyprowadził marynarzy w step.
— Niedaleko stąd, na wprost, ze trzy wiorsty.
— Dziękujemy — rzekł Gubin.
— To wam trzeba podziękować — szeptem odpowiedział Kozak.
— Słyszeliśmy o waszym okręcie. Nazywamy go pływającym partyzantem. Czy nie jest tak?
Po dwóch godzinach, wraz z pierwszymi promieniami wschodzącego słońca, Gubin, Łaptyj i Czebotar weszli na pokład „Żelezn lakowa”.
Przez* cały dzień „Żeleźniaków” płynął w górę rzeki, dopóki nie wykrył miejsca, gdzie grupowała się niemiecka piechota. Włodek Gucajt natychmiast zeszedł na brzeg. Po godzinie korygujący posterunek zawiadomił, ze kilka niemieckich batalionów przygotowuje się do przeprawy. „Żeleźniaków” otworzył ogień. Część batalionów rozbita, reszta uciekła.
Następnego dnia o świcie nad przyczajonym w zaroślach „Żeleznia- kowem” długo krążył „Focke-Wulf”.
— Przeklęty szpicel!
— Żeby cię szlag trafił!
— Żebyś pękł!
— Żebyś skrzydła połamał, żebyś nie miał ani chwili spokojnej!
— Żebyś przy lądowaniu mordę sobie rozbił!
Takie i zjadliwsze jeszcze uwagi posyłano niemieckiemu myśliwcowi.
Charczenko nie pozwalał strzelać do myśliwców. Po co na próżno zdradzać położenie okrętu, skoro jest nadzieja, że pozostanie niezauważony? Przecież z powietrza nie można było w żaden sposób dostrzec doskonale zamaskowanego „Żelezniakowa”.
Jedinakże „Focke-Wulf” uparcie opisywał koła, coraz bardziej zniżając lot. Silnik chrypiał obrzydliwie, przerywanie. Peretiatko czuł, że aż go ręka swędzi. Gdyby mu pozwolono, zestrzeliłby przeklętego szpicla raz — dwa!
Ale dowódca wciąż jeszcze miał nadzieję, że wróg nie widzi „Żelezniakowa”.
Wresacie „Focke-Wulf” wzniósł się w górę i odleciał...
Na brzegu postawili wartowników i zasiedli do obiadu.
W kajucie oficerów było jak zwykle czysto i przytulnie, obiad podano na śnieżnobiałym obrusie, a słoneczne zajączki skakały na
porcelanowych talerzach. Tym razem obiad roznosił kucharz, gdyż Wasyl Guba był na warcie na wybrzeżu.
— Na Donie toczy się jeszcze bój — odezwał się Charczenko. — Powinniśmy pomóc naszym. Pocisków nam starczy. — Wtem nad głową rozległ się trzask i huk. Kadłub okrętu drgnął i zakołysał się gwałtownie.
— Nalot! — krzyknął Charczenko.
Wyskoczył z kajuty i wbiegł po schodkach na górę. W ślad za nim pobiegli inni.
Tak, to był nalot! Kilka „Junkersów” w koszącym locie zrzucało bomby, a karabiny maszynowe ostrzeliwały marynarzy stojących na warcie na brzegu. Charczenko widział, jak padli Liczinkin, Bobrow, Guba... Tolek Kuzniecow, który biegł do swojej wieży, nagle zachwiał się i złapał za rękę. Ranny? Wbiegł jednak do wieży i zatrzasnął drzwiczki.
Po pokładzie zastukały gęsto odłamki. A zenitówki strzelały już do ,Junkersów”, strzelały z całych sił...
Z PAMIĘTNIKA KAPITANA TRZECIEGO STOPNIA, KOROLEWA
„Natychmiast powtórzył się drugi nalot. Podnieśliśmy kotwicę i popłynęliśmy w górę Donu. Niemcy bombardowali nas bezustannie.
. .. Przez cały dzień nadlatywały siódemki bombowców. Obsługa zenitówek — Peretiatko, Błocha, Kiriakow, Koftarew, Kobyladki — walczyła ostatkiem sił, odpierając nieustanne ataki. Bomby wybuchały w odległości dziesięciu, pięciu metrów od burty. Woda zalewała artylerzyslów, zwalała z nóg ...
... Tego dnia było 41 nalotów na okręt. „Messerschiiniitty” ostrzeliwały nas z armatek i karabinów maszynowych. Lejtenant Kuzniecow jest ranny, lecz w dalszym ciągu kieruje obsługą zenitówek, jak zwykle spokojny i zrównoważony. Radiotelegrafista Ilinow nie śpi już od kilku dni, lecz nie upada na duchu. Podczas najostrzejszego bombardowania nie opuszcza swego aparatu ani na chwilę. Łączność pracuje bez zarzutu. Matwiejew, patronowy głównego kalibru, pra
cował w maszynowni za pięciu, gdy maszyniści zostali ranni. Jesteśmy odcięci od Morza Azowskiego, lecz z takimi ludźmi przebijemy się na pewno ...
... Żal mi Guby, Wasyla Guby, naszego doskonałego marynarza. Ciężko raniony o świcie, gdy był w ochronie bojowej, ugrzązł gdzieś na brzegu i nie można go było odnaleźć..
Szuwary, w których ocknął się Wasyl Guba, były bardzo gęste. Wydawało się niemożliwością przedostać się przez nie. Grząskie bagno powoli wciągało marynarza. Z wielkim trudem wydobył najpierw jedną nogę, potem drugą.
Odgłosy kanonady dochodziły z daleka jak grzmot płynący po szerokim stepie. Wasyl kalecząc ręce do krwi przedostał się do brzegu. Ostrożnie wyjrzał zza szuwarów. Ani na stepie, ani na pełnej mroku rzece nie widać było żywej duszy. Okręt znikł bez śladu. Serce marynarza zamarło. Wtem Guba poczuł, że do ust spływa mu coś lepkiego i słonego. Podniósł rękę — krew. Zrozumiał, że jest ranny w głowę. Usiłował podrzeć koszulę, ale mocne płótno nie poddawało się. Rozgryzł szew zębami. Ostrożnie namacał ręką ranę
i przewiązał ją mocno. Dokąd się udać? Może do tej stanicy, którą widać niedaleko? Gościnny dym ulatnia się z kominów ... Lecz tam na pewno siedzi niemiecki garnizon. Przecież oba brzegi są zajęte przez wroga. Niemcy są wszędzie, jak szarańcza, na drogach, w stanicach, miastach, na stepie! Co począć? Siedzieć w szuwarach, przeczekać, aż niemieckie wojska pójdą dalej, i nocami przedostać się na linię frontu? Czy mu się uda? Jest w marynarskim mundurze, pierwszy napotkany szkop może go zastrzelić.
Był głodny — marzył o barszczu, o gryczanej kaszy, o ciemnych marynarskich sucharach. — Zdawało mu się, że ktoś jedzie drogą. Znów schował się w szuwary i leżał długo, wstrzymując oddech.
Wieczorem gęsty deszcz zabębnił po rzece. Guba przemoknięty do kości drżał jak w febrze. Deszcz ustał równie nagle, jak się rozpoczął. Guba wstał szczękając zębami z zimna.
— Nie mogę żyć bez okrętu! — rzekł.
Usiłował zrobić kilka kroków i zwalił się ciężko w brudną kałużę.
— Nie, nie mogę żyć bez okrętu! — powtórzył zaciskając zęby.
Nie mógł chodzić. Czołgał się, gotów przy pierwszym szeleście,
przy pierwszym podejrzanym dźwięku dać nura w szuwary. Posuwał się w górę rzeki, w kierunku, w którym, jak wiedział, odpłynął „Żeleźniaków”.
Niesłychana siła popychała marynarza naprzód. Czołgał się godzinę, dwie, może trzy. Nastał wieczór. Słońce skryło się za chmurami i nie wyjrzało już więcej. Ściemniło się zupełnie.
„Nie znajdę okrętu — pomyślał ze strachem Guba. — Monitor może wrócić, przepłynąć obok i nie zauważą mnie. Wówczas wszystko przepadło”.
Marynarz zamarł w oczekiwaniu: może usłyszy płynący okręt? A może plusk wody? Wpatruje się w ciemność. A może gdzieś zabłyśnie promień światła? Okręt jest zaciemniony i tylko przypadek może mu pomóc.
Guba czołgał się długo. Ręce odmawiały mu posłuszeństwa. Nogi poruszały się z wielkim trudem, jak gdyby przywiązano do nich ciężkie kamienie.
— Nie, nie mogę dalej — szepnął.
I nagle, gdy na ułamek sekundy uniósł głowę, wydało mu się, że na środku rzeki coś zamigotało i od razu zgasło. „Okręt — pomyślał Guba. — Mój okręt, to nie może być nic innego”.
Tylko doświadczony marynarz mógł określić, co to był za błysk. Na okręcie podnieśli luk, ktoś wyskoczył na pokład i natychmiast luk zatrzaśnięto. Gdyby Guba nie zauważył tego błysku, przeszedłby obok okrętu!
Marynarz wstał ze straszliwym wysiłkiem. Rozsuwając gęste szuwary rękami, wszedł w wodę. Od razu zanurzył się po głowę — przy brzegu był głęboki dół. Wynurzył się i popłynął.
„Nie dopłynę — pomyślał. — Utonę, sił mi zbraknie”.
Ktoś ciężki, silny schwycił go za nogi i pociągnął w dół.
„Nieprawda, dopłynę”.
Żelazne ciężary ciągnęły go na dno... Ręce i nogi odmawiały posłuszeństwa ... Utonąć tutaj, gdy jest prawie u celu?
Magle ktoś zawołał zupełnie blisko przenikliwym głosem:
— Stój, kto tam?
— Ja! Guba! Wasyl Guba! — wrzasnął marynarz goniąc resztkami sił.
— Wasylku! Tyś żywy? — zawołał z rufy znajomy, ciepły głos.
— Gdzie jesteś? To ja, Owidko! Płyń tutaj! Chłopcy, Guba wrócił!
Dziesięć przyjacielskich i mocnych rąk wyciągnęło na pokład osłabionego, lecz szczęśliwego marynarza.
Po pięciu minutach leżał otulany w koce w jasnej kajucie na czystym łóżku. Kuszłak otoczył go opieką i rozgrzewał spirytusem* Do kajufty wstzedł dowódca.
— No, chłopcze, nie myślałem, że cię ujrzę przy życiu — rzekł Charczenko.
Nachylił się nad nim i ucałował go serdecznie.
rozdział siódmy
BITWA NA DONIE
rdy dowiedziano się, że przeciwnik zajął ujście Donu, „Żeleźniaków” zamiast przebijać się w kierunku morza popłynął wolno dalej, w górę rzeki. Charczenko postanowił zebrać ukrywających się na wybrzeżu rannych żołnierzy i oficerów, aby nie wpadli w niemieckie ręce.
Cała załoga „Żelezniakowa” wyległa na mokry pokład. Nad rzeką wisiał gęsty całun deszczu. Marynarze rozchylali długimi drągami szuwary, a Owidko swoim donośnym basem wykrzykiwał:
— Wychodzić, bracia! Ostatni okręt opuszcza Don! Ostatni okręt opuszcza Don!
Dwaj marynarze, Metody Ochrimienko i Tymoteusz Oniszczenko, weszli po pas w wodę, ubrani tylko w spodeńki kąpielowe. Trzymając się burty, drągami przeszukiwali dno i przedzierali się przez ostre szuwary. Korpulentny bosman Andriuszenko, dysząc ciężko, brodził boso po wodzie i rozchylał sitowie. Od czasu do czasu nad rzeką rozlegał się zmęczony głos Owidki:
— Wychodzić, bracia! Ostatni okręt opuszcza Don!
Charczenko nie odrywał oczu od zarośli wierzbiny. Owidko
ochrypł, lecz krzyczał w dalszym ciągu, złożywszy ręce w tubkę:
— Ostatni okręt opuszcza Don!
Deszcz lunął z nową siłą. Marynarze i oficerowie przemokli do nitki, wciąż jednak uparcie prowadzili poszukiwania. Anatol Kuz- niecow, również mokry od deszczu, z obandażowaną lewą ręką, prawą rozchylał sitowie. Wasyl Guba z obandażowaną głową nie chciał zejść z pokładu za żadną cenę.
— Przecież ja sam byłem w podobnej sytuacji — mówił do felczera Kuszłaka. — Doskonale rozumiem, co to znaczy.
Po pewnym czasie Kuzniecow krzyknął w kierunku mostku:
— Stop!
Maszyny stanęły. Monitor zatrzymał się. Gub a skoczył w wodę. Wspólnie z bosmanem wciągnęli na pokład piechura morskiego z automatem w zaciśniętej pięści. Kuzniecow podniósł z ziemi beret Marynarz oddychał ciężko i urywanie. Pod podartą i przestrzeloną kurtką błysnął znak rozpoznawczy.
— Dawać go tu! — krzyknęli marynarze.
Kilka rąk podchwyciło rannego.
Zanieśli go ostrożnie do kajuty oficerów. Felczer starał się go ocucić. Marynarz otworzył oczy i spojrzał aa kajutę zamglonym wzrokiem.
— Czy ja jestem na okręcie? Jaki to okręt? — zapytał.
— „Żeleźniaków” — odpowiedział Kuszłak opatrując rany marynarza.
— „Żeleźniaków”? Słyszałem. — Twarz marynarza opromienił uśmiech.
Kuszłak opatrzył rany marynarza. Okręt wolno, żółwim krokiem, ciągle płynął dalej. Po chwili Włodek Gucajt zawołał z brzegu naderwanym głosem:
' — Stop!
Okręt znów stanął. W gęstym sitowiu Włodek odnalazł dziewczynę w marynarskim umundurowaniu. Pochwycił ją na ręce jak dziecko.
— Puch! — powiedział. — Motylek!
Dziewczyna była rzeczywiście drobna i delikatna. Po pas w wodzie, starając się nie potknąć, Owidko zaniósł ją na okręt, delikatnie podtrzymując głowę z krótko ostrzyżonymi mokrymi włosami. Przy burcie było dość głęboko. Woda sięgała olbrzymowi do piersi. Wtedy podniósł wysoko dziewczynę na wyciągniętych rękach i rzekł:
— Bierzcie.
Charczenko chwycił dziewczynę, która westchnęła i otworzyła oczy, przysłonięte gęstymi rzęsami.
— Swoi? — wykrzyknęła. — Marynarze? Gdzie jestem?
— Na „Żelezniakowie” — odpowiedział Charczenko.
— Na „Żelezniakowie” ? Boże, czy naprawdę na „Żelezniakowie”? Dużo o was słyszeliśmy. Ale dlaczego... dlaczego jeszcze jesteście tutaj? Przecież dokoła są Niemcy .. •
Charczenko nie bez pewnej dumy wyjaśnił, że okręt zawsze zdąży wyjść na morze.
— Opatrzą was, wyleczą — odpowiedział dziewczynie. — Gdzie jesteście ranni?
— W nogi. — 1 dziewczyna zapłakała gorzko.
— Nie trzeba płakać! A co się stało?
— Nigdy już nie będę mogła chodzić!
— Głupstwa! Wyleczycie się i będziecie doskonale chodzić. Jak się nazywacie?
— Wala — odpowiedziała przez łzy dziewczyna.
— Wszystko będzie w porządku, Wala — powiedział Charczenko, zaniósł dziewczynę do swojej kajuty i ułożył na łóżku.
Za nim wszedł Kuszłak.
— No, eskulapie, lecz ją, jak najlepiej potrafisz.
Kuszłak. nieco zmieszany i zakłopotany, zbadał dziewczynę. Rany były ciężkie, lecz kości całe. Po raz pierwszy felczerowi wypadło okazywać pomoc rannej kobiecie. 1 w ogóle w ciągu całej wojny była to pierwsza kobieta na „Źelezniakowie”.
... W ciągu kilku godzin „Źelezniakowcy” zebrali dwunastu rannych. Gdzieś daleko za rzeką grzmiały działa i dymiły pożary. Po szarym niebie sunęły na wschód siódemki samolotów.
Nastąpił wieczór i nad rzeką stanęła mgła gęsta jak mleko. Charczenko zrozumiał, że poszukiwania we mgle to rzecz bezcelowa. Jednakże postanowił, że nie odpłynie, dopóki nie spenetruje drugiego brzegu Donu. Mgła uniosła się wyżej, sięgając pociemniałego nieba. Marynarze zebrali się na pokładzie i z apetytem jedli kolację: żywności na okręcie było pod dostatkiem. Monitor poruszał się powoli i wypatrywał miejsca odpowiedniego na postój.
Jasno oświetloną kajutę oficerską i marynarską zapełnili teraz ocaleni żołnierze. Jeszcze przed kilkoma godzinami byli pewni, że
nastał kres ich życia i przygotowani byli na śmierć. Teraz mówili bezustannie, chaotycznie i gorączkowo. Milczeli tak długo, że rozpierała ich chęć mówienia.
Korpulentny miczman1 w podeszłym wieku, z piechoty morskiej, rozkoszował się fajką i opowiadał, jak wielu Niemców utonęło w Donie.
— Powiedzcie, czy ja śnię? — pytała Wala Charczenkę. — A może, towarzyszu, mnie się to wszystko majaczy? Czy wiecie, co mówi wasz doktor? Źe wkrótce będę chodziła. To znaczy, że wrócę do mego batalionu?
— Oczywiście, że wrócicie — zapewniał ją Charczenko ... — Jeszcze się nawojujecie.
— Moi pewno myślą, że już nie żyję. Gdyby tak można było do nich napisać! To by się dopiero zdziwili!
Nagle Wala uniosła się na łóżku i mocno pocałowała dowódcę.
— Uratowaliście mi życie! — powiedziała w uniesieniu. — Gdybyście wiedzieli, jak bardzo chcę żyć! Myślałam już, że na zawsze pozostanę w tym sitowiu... Straszne słowo „na zawsze”! A teraz jestem taka szczęśliwa!
— Spijcie, Wala —- rzekł zakłopotany Charczenko. — Odpoczywajcie. Gdy przyjedziemy do Jejska, wykurujecie się i będziecie długo, długo żyć... Po wojnie życie nasze będzie wspaniałe! Bę- dsriemy żyć wspaniale! Śpijcie, śpijcie. Ja już idę.
Przekręcił wyłącznik, zasunął zasłonę i zapalił papierosa. Usłyszawszy równy oddech dziewczyny wyszedł z kajuty i natknął się na śpieszącego doń szturmana.
— Towarzyszu dowódco — zameldował w podnieceniu Misza
— statek się pali. Wzywają pomocy.
Charczenko wyszedł na pokład. W gęstej mgle widać było rozmazaną czerwoną plamę. Na środku rzeki w poprzek farwateni stał płonący statek dając nieustanne sygnały syreną. Z ciemności docierały rozpaczliwe, żałosne krzyki. Charczenko podszedł do marynarzy, którzy skupili się na przedniej części pokładu.
•6
— Kobiety wzywają ratunku, towarzyszu dowódco — rzekł Owidko.
— Wioślarze, na szalupę! — rozkazał Charczenko.
Nad ognistą łuną wznosiły się kłęby dymu. Urządzenia pokładowe waliły się z hukiem. Po pokładzie biegali ludzie, miotali się w dymie.
— Na pomoc! Ratunku! — wołano na statku.
„Żeleźniaków” zarzucił kotwicę. . . Wszyscy byli teraz na górze
prócz obsługi maszyn i radiotelegrafisty.
— No i cóż, chłopcy, ratować ludzi] — zawołał Charczenko starając się przekrzyczeć niesamowite wycie syreny.
Z niskiej burty spadła na rzekę szalupa. Syrenia wyła przeciągle. Charczenko krzyknął przez megafon:
— Hej, wy na statku! Przestańcie!
Syrena jesacze kilka razy zahuczała i umilkła. Wtedy Charczenko wydał następujący rozkaz:
— Przede wszystkim do szalupy wejdą kobiety i dzieci.
Szalupa podjechała do burty statku. Charczenko ujrzał, jak lu- I
dzie. popychając się nawzajem, gwałtownie skaczą z rozpędu do I wody.
— Hej, tam na statku! — krzyknął. — Wszystkich uratujemy, wszystkich. Kobiety z dziećmi — najpierw!
Szalupa była pełna i wynurzyła się z mgły pod samą rufą moni- 1 tora.
— Niemcy ich podpalili, towarzyszu dowódco — nerwowo mel- I dował Owidkow, podczas gdy marynarze brali na pokład płaczące kobiety i przestraszone dzieci. — To bestie! Wyprowadzili na środek Donu, uszkodzili maszyny, ster i oblali pokład benzyną. Pełno tam dzieciaków i kobiet...
— Wszystkich brać, jak najprędzej. Oby tylko to pudło się nie zawaliło...
Szalupa odbywała rejs za rejsem. Oficerowie umieszczali ludzi w kubrykach1 i kajutach.
— Hej, wy tam na wojennym okręcie! Pośpieszcie się! — I
krzyknął z płonącego mostku starszy mężczyzna w marynarskiej czapce.
„Kapitan” — domyślił się Charczenko.
Rufa statku pogrążyła się nagle w wodzie.
Kapitanie! Czego stoicie? Schodźcie! Schodźcie do szalupy!
— krzyczał Charczenko.
Gdy szalupa podeszła do monitora i daiesiątki rąk wyciągnęły się po kobiety i dzieci, Charczenko nakazał wioślarzom:
— Natychmiast zabrać kapitana!
— Uparty staruszek — odpowiedział Owidko. — Ja, powiada, swego posterunku nie opuszczę.
— Dużo tam jeszcze ludzi?
Myślę, że tym razem wszystkich pomieścimy.
— Pośpieszcie się, a kapitana weźcie siłą, jeśli nie pójdzie dobrowolnie.
Szalupa jak strzała śmignęła z powrotem.
Kilka kobiet skoczyło ze statku do wody. Owidko jak delfin nurkował, wyławiał ludzi i wciągał do szalupy. Jakąś kobietę uniósł daleko prąd, ale Owidko popłynął za nią, dogonił i również wsadził do szalupy.
Wtem rufa płonącego statku znikła zupełnie pod wodą. Posypał się deszcz iskier. Ogień przebił pokład i wyrwał się na zewnątrz.
— Hej, tam na szalupie! Odpływajcie! — krzyknął Charczenko.
Lecz wioślarze czekali. Owidko podciągnął się na rękach, przeskoczył przez barierę i pobiegł po płonącym pokładzie.
Jeszcze chwila — i statek rozleci się w kawałki. Owidko wynurzył się z płomieni niosąc jakieś dziwne zawiniątko, które oddał do szalupy. Potem pobiegł na mostek, schwycił w pół kapitana, podniósł w górę i pobiegł do burty. Słup płomieni wybuchnął pod nogami Owidki i ogień objął marynarza. Po pokładzie biegła teraz żywa pochodnia.
Owidko jednym skokiem przeskoczył burtę i skoczył do rzeki. W tej samej chwili statek z trzaskiem rozpadł się na dwie części. Sycząc i dymiąc jak olbrzymia pochodnia począł pogrążać się w wodzie.
Wioślarze puścili w ruch wiosła i szalupa znalazła się pod rufą monitora.
— Gdzie Owidko? — zapytał Charczenko. — Gdzie Owidko?
Wioślarze milczeli. Z pociemniałymi twarzami, nie mówiąc ani słowa, podawali na pokład ostatnich pasażerów statku. Jedna z kobiet, przemokła, z nieprzytomnymi oczami, przyciskała do piersi dziecko zawinięte w spalony koc. Charczenko od razu rozpoznał, jaki to pakunek śmiały marynarz wyniósł z płomieni.
Po kilku minutach Owidko podpłynął wraz z kapitanem do „Żeleźniakowi”. Marynarz klął setnie, a kapitan mruczał coś i spluwał skręcając papierosa:
— Kto to widział, aby porzucać swój statek w nieszczęściu? — mruczał. — Dwadzieścia pięć lat na nim pływałem!
— Też mi statek! — pogardliwie rzekł Owidko, podczas gdy Kuszłak smarował mu jakąś żółtą maścią oparzone miejsca. — Stary, dziurawy kalosz.
— Jak śmiesz! — z wściekłością krzyknął kapitan. — Nie pozwolę obrażać mego „Albatrosa”! Podczas wojny domowej armaty na nim stały! Z niego strzelałem do białych.
— Jeśli tak, proszę mi wybaczyć — pojednawczo wymamrotał Owidko i wyciągnął do kapitana swoją ogromną rękę. — Nie wiedziałem, że twój „Albatros” to taki bojowy okręt...
Kapitan popatrzył w stronę, gdzie niedawno jeszcze stał „Albatros”, a teraz czarny Don toczy swe fale — i gorzko zapłakał.
Następnego dnia o świcie „Żeleźniaków” przepłynął jeszcze kilka kilometrów w górę rzeki, ale nie znalazł już nikogo. Nabrał więc szybkości i trzymając się prawego brzegu popłynął w dół rzeki. Teraz marynarze zeszli z okrętu, odchodzili daleko w step i szukali rannych w suchych, porosłych trawą wąwozach. W ciągu dnia znaleźli jeszcze ośmiu żołnierzy i oficerów.
WieczoTem Charczenko wydał rozkaz, by pełną parą płynąć w kierunku Morza Azowskiego.
Wszystkie luki i iluminatory zostały zamknięte. Monitor przygotowany do boju był jednak bardzo przeładowany. Ludzie rozlokowali się wszędzie. Kobiety karmiły dzieci i opowiadały o przeżytych cierpieniach. Kucharz opadał z sił roznosząc zupę i ryż. Kuszłak miał także dużo pracy. Opatrywał rannych, zapewniał, że cierpienia ich nie są poważne i wszyscy w najbliższym czasie będą zdrowi. Wala próbowała wstać i rozpłakała się znowu. Nie pomogło pocieszenie Kuszłaka, który obiecywał jej powrót do zdro'wia.
— Nie, nie — szlochała — wiem. że na zawsze zostanę kaleką.
I Charczenko odwrócił głowę przejęty straszliwą rozpaczą tej drobnej,
niebieskookiej dziewczynki. Od ocalonych marynarzy dowiedział się, że Wala należała do najodważniejszych w batalionie. Wielu zawdzięcza jej życie, niejednego wyciągnęła spod ognia na swych niezbyt silnych ramionach.
Nocą ,.Żeleźniaków” zaczął zbliżać się do morza. Brudna mgła zakrywała farwater. Z przodu migały jakieś dziwne ogniki. W ciemnej mgle zajaśniały nagle ogniste wybuchy. Z nieba doleciał przeciągły, uporczywy warkot. Przygnębienie owładnęło dowódcę. Wytrzymać natarcie mając na pokładzie tylko załogę — ta nie to samo, co stoczyć bój, gdy okręt pełen jest rannych, kobiet i dziecL Jeśli teraz bomba spadnie na pokład, na monitorze rozpęta się istne piekło. Charczenko zostawił na mostku szturmana, a sam zszedł na dół, do radiotelegrafisty. Ilinow ze słuchawkami na uszach nadsłuchiwał uważnie. Gdy dowódca wszedł, telegrafista wstał.
— Siadaj — rzekł Charczenko. —■ Co nowego?
— Niemcy wskazują samolotem miejsce, w którym się znajdujemy. Każą nas bombardować i nie wpuszczać na morze.
Charczenko, przerażony tą wiadomością, wtulił głowę w ramiona. Był strasznie przybity.
— Co za bydło! — wykrzyknął. — Podli!
Wyszedł na górę omijając z trudnością spokojnie śpiące kobiety. „Bieda z tymi pasażerami — pomyślał Charczenko. — Okręt zginie przez nich... jak dwa razy dwa cztery . . . Zapanuje panika, a okręt jest tak przeładowany”.
Mgła gęsta jak śmietana okrywa monitora. Jedynie mgła mogła tym razem ocalić „Żelezniakowa”. Samoloty warczały nad wieżą. Charczence wydawało się, że za chwilę bomby spadną im na głowy.
— Co -za głupstwa! — powiedział. — Czy potrafią nas odnalećć w takiej mgle?
Chwilami warkot stawał się ogłuszający. Samoloty krążyły licząc na to, że zaatakują znienacka ścigany okręt.
Charczenko zdjął czapkę i wystawił płonącą głowę na wiatr. Na pokładzie było zupełnie ciemno. Po omacku znalazł ruchome schodki i wszedł na mostek. W ciasnej klatce stał obok sternika ezlurman. Był spokojny.
— Z rana wyjedziemy na morze — powiedział Misza.
Gromow, z zawadiacko zsuniętym na acho beretem, prowadził
okręt Głęboko pod nogami pracowały rytmicznie maszyny. „Byle przedostać się do Jejska — pomyślał Charczenko — tam złożymy nasz cenny ładunek Wtedy będziemy mogli powiedzieć, że nie na próżno pozostaliśmy dwie doby dłużej na tyłach wroga i że nie na próżno postawiliśmy na kartę okręt i własne życie”.
Przed nimi migotały to tu, to tam ogniki, zbijające z tropu sternika. Potem mgła przetarła się i nad okrętem błysnęło oślepiające światło. Charczenko zwilżył zaschnięte wargi. Zrozumiał — to samolot zrzucił „lustro”. Teraz „Żeleźniaków” jest widoczny. Pokład drgnął pod nogami. Fontanna kilkupiętrowej wysokości wzbiła się przed samym kilem. Dowódca i szturman wymienili znaczące spojrzenia. Zapasło im dech. Pchnięcie powtórzyło się. Charczenko pojął, że druga bomba rozerwała 6ię za rufą. Machinalnie stąpnął w kierunku megafonu prowadzącego do wieży głównego kalibru, lecz po chwili wstrzymał się patrząc na miedzianą trąbkę. Strzelać w próżnię, do niewidzialnych samolotów — to jeszcze gorzej. W ten sposób sami określą dokładnie swoje położenie. Rozkazał maszynowni:
— Pełną parą naprzód!
Okręt zerwał się naprzód. Jedynie sternik Gromow, który znał okręt jak swoje pięć palców, wyczuwał każde jego poruszenie i stanowił nierozerwalną całość z kołem sterowym, mógł wytrzymać takie
wściekłe tempo. Bomby gwizdały spadając z nieba w wodę, wybuchały za burtą, przed dziobem, za rufą. Okręt drżał i kołysał się.
— Zejdźcie na dół i uspokójcie kobiety — wydał Charczenko polecenie Miszy Koganowi. — Opowiadajcie im cokolwiek, wymyślcie, co chcecie, tylko, do diabła, utrzymajcie wszystkich na miejscu i nie dopuśćcie do histerii. Nie wypuszczać na pokład, choćby nawet trzeba było użyć siły. Zrozumiano?
Misza zręcznie jak kot rzucił się po schodkach w dół, przebiegł pokład i zniknął w luku. Pokrywa luku szczelnie zamknęła się za nim. Niesamowita gonitwa trwała. Bomby ze świstem padały dookoła. Gromow wczepił się w ster i wyrównywał bieg okrętu.
Dopiero przed samym świtem dowódca upewnił się, że „Żeleźniaków” umknął prześladowcom.
O szóstej rano „Żeleźniaków” wypłynął na Morze Azowslkie.
Tegoż dnia w Jejsku marynarze pożegnali się z tymi, którzy pozostali przy żyoiu. Charczenko zniósł na brzeg Walę. Gdy samochód sanitarny zawoził ją do szpitala, uśmiechnęła się i powiedziała, że najdalej po upływie dziesięciu dni wróci do swego batalionu. Jej niebieskie oczy rzucały blaski.
— Jeszcze się spotkamy! — krzyknęła na pożegnanie.
— Oczywiście! Po zwycięstwie! — odpowiedzieli jej „Żeleznia- kowcy”.
Oczekiwały ich nowe bitwy ...
LIST DYMITRA PAWLINA
...Tak, nasz okręt rzeczywiście płynie pod szczęśliwą gwiazdą. .. Jestem przekonany, że bez udziału gwiazd dawno już leżelibyśmy na dnie rzeki i po odwróconym kilu okrętowym biegałyby rzeczne raki. Los natsz jest dziwny i niezwykły. Nasze maszyny, działa, a co najważniejsze, ludzie — są naprawdę ze stali. Siedemdziesięciu marynarzy i oficerów, przyzwyczajonych do spokojnego Dniepru płynęło po tonącym w ogniu Dunaju, Bugu i Donie. A teraz, na rozkaz dowództwa, przebiliśmy się na Kubań. Niemiec gospodaruje na kubańskich stepach i podszedł do Kaukazu. Musimy przeszkadzać wrogowi w podrzucaniu rezerw i amunicji. Nasz maleńki okręt jest sam na tyłach wroga. Flota jest daleko od nas w czarnomorskich portach. Morska stolica — Sewastopol — padła w Jipcu. (Dowiedzieliśmy się o tym przez radio. Niezwykłe bohaterstwo obrońców wywołało nasz szczery podziw. Jak bardzo pragnęliśmy być do nich podobni!) Ale i tu, na szerokim Kubaniu, wśród rozległych stepów czujemy się cząstką floty czarnomorskiej, która ma szczytne tradycje. Niikt z nas nie myśli o śmierci, chociaż spotyka się z nią na każdym niemal kroku.
Wczoraj w kubryku wdziałem Wasyla Gubę — to nasz oordynans i eleiktryk — ślęczącego nad podręcznikiem algebry.
— Na co wam teraz algebra? — pytam.
— Jak to, na co? Mam zaległości. Wojna się skończy i będę się w dalszym ciągu uczył. No i teraz nadrabiam...
Chciałbym, aby jego wispółuczniowie dowiedzieli się o tym. Zwłaszcza ci, którzy uczą się lub pracują teraz na tyłach. Niełatwo
zapewne uwierzą, że ich kolega uczy się algebry w przerwach między bojami. Lecz ja jestem żywym i naocznym świadkiem. Inni też czytają i uozą się. A dlaczego?
Dlatego że wszyscy na „Żelezniakowie” wierzą, że j ośli nawet wróg potrafił przeniknąć do samego serca Rosji, ostateozne zwycięstwo należy do nas. Zwycięstwo to wywalczymy własną krwią. Każdy iz ,nas myśli tylko o tym, co będzie robił, gdy wojna się skończy!
Prawie wszyscy piszą pamiętniki i listy. Teraz pisać listy, to znaczy właściwie pisać w nieznane. Jesteśmy tak daleko od domu, poczty i telegrafu! Myśli o bliskich napełniają wszystkich niepokojem. Domy nasze spałeme, rodziny opuściły «'woje siedziby. Wszyscy myślą na pewmo, że zginęliśmy już dawmo, Ale my żyjemy i walczymy. I tylko żołnierze walczący na Kubaniu wiedzą, że nasz nieuchwytny „Żeleźniaków” istnieje, działa i napędza strachu Niemcom...
Widzimy, jak płoną zboża Kubania i podpalone stanice. Wiatr pędzi nad rzeką ostry dym pożarów. I wydaje się wtedy, że cały step płonie, a ziemia jęczy pod gąsienicami czołgów...
Niedawno Charczenko zaproponował mi, abym zajrzał do dziennika okrętowego. Wszystko jest tam obliczone z buchalteryjną ścisłością. Na głowy nasze zrzucono 800 bomb. Dokonaoio około 200 nalotów. „Żeleźniaków” ze swej strony zniszczył 7 baterii, 10 batalionów piechoty, 5 składów amunicji, dziesiątki samochodów i czołgów. Możemy się szczycić tym, że własnymi rękami zbiliśmy kilka „Junkersów” i „Messerschmittów”. Niedawno uniemożliwiliśmy całemu pułkowi piechoty przeprawę przez rzekę Kubań. Przez trzy doby nasi artylerayści zatrzymywali pułk wyposażony w najnowocześniejszą technikę i wygrali bitwę!
Nienawiść do hitlerowców nie wygasa w seircach marynarzy. Czarnomorcy są naprawdę iniezłomni i wytrwali...
Wszędzie spotyka nas złota jesień. Nie jestem malarzem, a słowami nie potrafię opowiedzieć o bogactwie jesiennych barw, o jesiennych kwiatach, rozsianych wśród gęstej trawy. Nasi lubią kwiaty,
przynoszą je całymi naręczami i ozdabiają nimi fotografie swych bliskich. Chciałoby sdg, aby i tam daleko także nie zapominali o nas! ...
Okręt nasz nie jest błękitny jak fale Dunaju. Przemalowany został na kolory kubańskiej jesieni: cała skala barw zielonożółtych. Jest mniej piękny, ale kochamy gorąco ten niewidoczny i nieuchwytny okręt”.
FORSOWANIE RZEKI PIERESYP
„Żeleźniaków”, pokryty jesiennym listowiem, stał przy brzegu.
Jerzy Ilinow przyniósł do kajuty dowódcy dwa radiogramy. Jeden z nich był to komunikat Biura Informacyjnego:
„Wojska radzieckie opuściły w dniu dzisiejszym Tembruk”.
Drugi — Łył to ¡przejęty rozkaz dowództwa niemieckiego treści następującej: „Do wszystkich oddziałów i grup armii niemieckiej działających w rejonie Kubania. Ująć monitor, który znajduje się na naszych tyłach. Załogi nie brać do niewoli: marynarzy — rozstrzelać, oficerów — powiesić”.
— Możecie odejść — powiedział Chaarczenko i zastukał w ściankę. Po chwili wszedł przygarbiony Korolew.
— Żeby przedostać się do Morza Ciarnego — rzekł -dowódca pokazując mu oba radiogramy — musimy przejść przez Cieśninę Karcz, będącą w posiadaniu Niemców. Przedostać się tam możemy tylko przez Motzo Aaowskie. A do Morza Azowskiego prowadzi teraz tylko jedna droga. O, tędy — pokazał na mapie — przez dopływ Kubania, Kozaczy Jerik, dojedziemy do Achtanizowskiego Zalewu, a stamtąd do wąskiej i płytkiej rzeczki Pieresyp... Rzeczka szerokości dziesięciu metrów — Charczenko zajrzał w oczy Korolewa.
— Rozumiem — skinął głową Korolew. — Miejmy nadzieję, że przejdziemy, zanim zdążą ¡nad Pieresypem ustawić swoje bateria.
— A jeśli zdążą?
— Wtedy — ¡rzekł Koorolew — wtedy trzeba będzie ratować ludzi. Wysadzimy w powietrze nasz okręt, aby nie dostał się w ręce Niemców, ludzi zaś poprowadzimy (przez stepy kubańskie na Kaukaz do naszych.
— Nigdy! — wykrzyknął Charczenko. — Nie porzucę okrętu ...
— Zapomniałeś, Aleksy — spoglądając wprost w oczy dowódcy rzekł Korolew — czego nas uczy towarzysz Stalin. Człowiek jest więcej wart niż najdroŻBzaj najdoskonalsza maszyna.
Wiem o tym — rzekł z przejęciem Charczenko. — Wiem
o tym bardzo dobrze. Lecz zrozum mnie, kochany. Nie mogę porzucać okrętu. Nie mogę go opuścić, a poza tym — nie jestem zdolny własnymi rękami zniszczyć „Żelezniakowa”. A jeśli już niszczyć... to i ja z nim razem wylecę w powietrze!...
— A kto wtedy poprowadzi ludzi?
— Ty.
— Nie. Jeśli trzeba będzie ludzi prowadzić na Kaukaz, to poprowadzimy ich razem: ty i ja!
Charczenko pochylił się nad mapą.
— Ja jednak myślę — rzekł Korolew — że trzeba spróbować przebić się...
Charczenko uniósł głowę.
— Wciąż jeszcze wierzę w naszą ezczęśKwą gwiazdę — uśmiechnął się Korolew. — Może zdążymy przeskoczyć...
— Ja też myślę, że zdążymy! — wykrzyknął Charczenko.
Ktoś zapukał do drzwL
— Wejść!
Wszedł radiotelegrafista. KM
— Jeszcze jedna wiadomość, towarzyszu dowódco.
Na białym arkusiku widniało sześć słów:
„Nad ujściem Piejresypa stoją niemieckie baterie”.
Charczenko podał arkusik Korolewowi i zwrócił się do radiotele- graiisty.
— Możeoie odejść!
Ilinow odwrócił się energicznie i wyszedł zamykając za sobą drzwi.
— Trzeba powiedzieć załodze prawdę — rzekł Korolew.
— Tak jest — zgodził się Charczenko i natychmiast zawołał:
— Guba!
— Jestem! — zameldował ordynans zjawiwszy saę na progu.
— Wezwać oficerów.
Po kilku minutach wszyscy oficerowie ■zebrali się w kajucie. Pawim ze zwisającym w dół ‘wąsem, Michał Kogan ze znjcioa} twarzą, Kuzniecow osowiały, lecz jak zwykle ogolony dokładała, młody Włodek Gucajt <i podkrążonymi, zapadniętymi oczami...
— Chciałem -wam wyjaśnić sytuację — powiedział Charczenko. — Jedyne wyjście na Morze Azowskie — rzeka Pieresyp — zajęte jest przez przeciwnika. Przy ujściu rzeczki na obu brzegach ustawione są baterie. Niemcy będą strzelać do nas z bliska. My, „Żelezniakowcy”, przywykliśmy spoglądać śmierci w oczy. Tu jednak spotkamy się ze śmiercią zwielokrotnioną. To nie jest Wikieta ani Dunaj, ani Don. Nie będzie gdzie manewrować. Dużej szybkości nie możemy rozwinąć. Rzeczka ma dziesięć metrów szerokości. Musimy sobie zdać sprawę z sytuacji. Zadawaliśmy sobie pytanie: czy mamy prawo, czy możemy wziąć na siebie odjpówieizialaość za wasze życie, za życie całej załogi. Mamy do wyboru: albo wysadzić zaraz okręt i lądem przedostać się do swoich, na Kaukaz...
Spojrzał wyczekująco na oficerów.
Jak sposępniały ich twarze!
— Jest wprawdzie i drugie wyjście — mówił w dalszym ciągu Charczenko — przebić się właśnie w tym miejscu, gdzie czekać nas może straszliwa zagłada ... Próba taka może nas przyprawić o utratę życia. Lecz daje naim nadzieję... niewielką nadzieję — w tym miejscu głos dowódcy zadrżał — uratowania naszego dzielnego okrętu, naszego drogiego „Żeleaniakowa”, który już tyle razy ocalił nam życie! Co powiecie? — zapytał Charczenko. — Ja i towarzysz Koro lew czekamy na waszą odpowiedź ...
Oficerowie milczeli. Elegant Toleg miął serwetę, Pawim zasępiony skubał wąsik, Włodek nerwowo ugniatał kulkę z chleba, kędzierzawy Michał spoglądał w sufit w głębokim skupieniu.
— A więc wysadzamy okręt? — zapytał Charczenko.
— Za nic w świecie! — krzyknął nagle Włodek. — Może nie mam prawa wypowiadać swego zdania przed innymi. Jestem tu najmłodszy, lecz myślę, że nasz „Żeleźniaków” zrobił z nas marynarzy. Tak jest! Na tym okręcie wyrośliśmy, zmężnieliśmy, tutaj staliśmy eię oficerami marynarki i nauczyliśmy się wojować... A teraz mamy
go porzucić w nieszczęściu, zniszczyć? Przecież to byłoby równoznaczne ze zdradą ukochanego przyjaciela! Wydaje mi sag, że lepiej zginąć wraz z okrętem, niż pokalać honor czarnomorców!
— A co na to inni?
Wystąpił Pawlin.
— Moje maszyny dadzą, oczywiście, potrzebną liczbę obrotów — przemówił nerwowo. — Doskonale rozumiem, że to nie wystarcza, aby przeskoczyć obok baterii. Przecież Pieresyp to nie jest szeroki Dunaj ani nawet Wikieta, gdzie jednak można było manewrować na różnych szybkościach. Ale jeśli powiedzą mi nawet, że przebić się przez Pieresyp jest rzeczą zupełnie niemożliwą, jestem jednak za tym, aby próbować. .. Milczałem tylko dlatego, że chciałem wszystko dokładnie przemyśleć. Teraz już przemyślałem.
— Pozwólcie mi się wypowiedzieć — wstał Kuzniecow.
— Mamy jeszcze pociski — mówił zdenerwowany artylerzysta. — Jeżeli nawet zużyjemy wszystkie, to jednak każdy z nich niesie Niemcom śmierć. I jeśli my . .. jeśli „Żeleźniaków” skazany jest na zagładę, niech ginie w walce, a nie wysadzony przez nas w powietrze. Zapewniam was uroczyście, że drogo sprzedamy nasze życie i życie naszego okrętu.
— A co ty powiesz, Michał? — zapytał Charczenko szturmana.
— Cóż ja mogę powiedzieć? — odpowiedział szturman. — Chcę walczyć do końca.
— Dobrze — westchnął z ulgą Charczenko. — Mówiąc prawdę, nie oczekiwałem od was innej odpowiedzi. Och, przyjaciele, lżej mi się zrobiło na duszy! Wszyscy na miejsca, a my pójdziemy do ku- bryku. Chodźmy, towarzyszu Korolew...
Weszli przez wąski przełaz i znaleźli się w kubryku. Marynarze wstali z łóżek.
— Przyszliśmy pogadać z wami — powiedział dowódca okrętu.
— Nawojowaliśmy się razem niemało, byliśmy w różnych opałach, a teraz wpadliśmy w pułapkę.
— Nie pierwszy to raz się zdarza, towarzyszu dowódco — z właściwą mu wesołością odezwał się Owidlko. — Byliśmy nieraz w pułapce i jakoś udało się nam zawsze z niej wydostać.
— Tym razem, chłopcy, będzie nam trudno się wydostać — mówił w dalszym ciągu dowódca. — Nie będę przed wami ukrywał prawdy. Nie byliśmy jeszcze w takim ogniu, jaki czeka nas na Pie- resypie. Hitlerowcy postanowili zniszczyć nas za wszelką cenę. Nasz „Żeleźniaków” schować się pod ziemię nie może, latać w powietrzu nie umie, chodzić po lądzie nie potrafi...
— A co myślicie, towarzyszu dowódco — gorąco zaoponował Peretiatko, a oczy mu gorzały. — Jeżeli zajdzie potrzeba, wydaje mi się, że „Żeleźniaków” pnzejdzie i po lądzie...
— Chyba, że tak! — uśmiechnął się Charczenko. — Ale, niestety, to jest niemożliwe. A więc słuchajcie, chłopcy, mamy projekt.
— Jaki, towarzyszu dowódco?
— Jaki? Wysadzić okręt, opuścić go, przedostać się przez linię frontu do Armii Czerwonej na Kaukaz...
W kubryku zapanowała przytłaczająca cisza.
— Jest także drugi projekt — mówił w dalszym ciągu dowódca. — Pozostać z okrętem do końca. Jeżeli niemieckie działa zatrzymają nas i zagrodzą drogę, bić się do końca, do ostatniego pocisku, do ostatniego naboju, do ostatniej kropli krwi. I umrzeć razem z „Że- lezniakowem”, chłopcy ...
— A ja myślę, że się przebijemy! — wykrzyknął nagle Owidko.
— Przebijemy się! — krzyknęli marynarze.
— Co, „Żeleźniaków” miałby się nie przebić?
— On wszędzie przejdzie!
— On się dziesięciu amierciom wymknie!
— My na nim jesacze na Dunaj wrócimy.
— Dobrze, chłopcy, dobrze! — odezwał się z zadowoleniem Charczenko patrząc serdecznie na marynarzy. — Nie oczekiwałem od was innej odpowiedzi. Wiecie co, chłopcy? Ja także myślę, że się przebijemy. No więc co, w drogę?!
— W diogę!
Cały wieczór i całą noc okręt płynął po Kozaczym Jeriku. Maszyny pracowały rytmicznie. Nikt nie spał. Działa i karabiny maszynowe były w pogotowiu. Niebo poszarzało. Zaczęło świtać. Okręt zwolnił biegu. Nie można było liczyć na to, by przed świtem przedostać się na morze... Ale czekać cały dzień aż do nocy, by przedostać •się obok baterii pod osłoną ciemności — byłoby to tym razem szaleństwo.
Zasępiony Gromow prowadził okręt dotykając niemal burtami brzegów wąskiej jak kanał rzeki. Ogrody na urwistych brzegach były tak blisko, że gałęzie drzew zwisały nad pokładem, można było niemal dotknąć ich ręką. Okręt szedł powoli — nie mógł poruszać się szybciej, gdyż rzeczka miała najwyżej metr głębokości. Nigdy jeszcze Char- czenko nie był tak zdenerwowany. Serce waliło mu jak młotem. Do wieży wszedł Korolew i stanął obok Charczenki. Zbliżali się do straszliwego miejsca. Były to może ostatnie chwile istnienia okrętu i ich samych. 1 dlatego Korolew przyscedł, aby te ostatnie chwile spędzić przy boku dowódcy. Siedemdziesięciu ludzi stało w tej chwili na swoich posterunkach. W maszynowni, przy działach i przyrządach — wszyscy gotowi byli do walki. Wszyscy wiedzieli, jaka to będzie walka. Wszyscy przygotowywali się na śmierć. Dowódca widział, jak wszyscy, zgodnie ze starym marynarskim obyczajem, włożyli czystą bieliznę. Tak zazwyczaj postępowano w rosyjskiej marynarce przed .bojem na śmierć i życie.
Przez szczelinę w stali pancernej przebijał się świt. Obłoki płynęły po niebie zwartym łańcuchem. Rzeczka była bardzo kreta. Sternik musiał bardzo uważać, aby okręt nie utknął przy brzegu. Przez głowę Charczenki przelatywały 'dziwne, nierealne myśli. Chciał, by „Żeleźniaków” stał się niewidzialny i jak nieuchwytny cień prześliznął się obok niemieckich baterii. Albo nie. Gdyby tak wyrosły mu skrzydła, uleciałby w powietrze i przedostał się na morze?!
— Głupstwa! — powiedział głośno do swych myśli zdenerwowany Charczenko.
— Coś powiedział? — zapytał Korolew.
— Nic, ja tylko tak Coś roi mi się w głowie...
Niebo rozjaśniło się. Jedne obłoki zapłonęły czerwienią, inne złotem. Rzeczka zaiskrzyła w pierwszych promieniach wschodzącego słońca.
Na liściach zwisających gęsto nad pokładem drżały krople rosy.
Opodal widniała grupka domków. Brzegi rzeczki rozszerzyły się nieco. Coś ogromnego i powiewnego przesłoniło horyzont.
— Morze! — powiedział głośno Charczenko.
— Morze Azowskie — potwierdził Korolew.
— Spójrz, jak blisko! — rzekł Charczenko.
— Coraz bliżej! No, Aleksy, teraz trzymaj się!
No i zaczęło się! Jak gdyby spadająca z nieba trąba powietrzna, która porywa z ziemi wozy z końmi, ludzi, krowy, owce i unosi wszystko ze sobą. Jak wicher, który zagarnia opadłe liście jesienne. Jak groźna burza, która wstrząsa wioską, zrywa dachy, podpala chaty, rozszczepia stuletnie dęby ...
„Żeleźniaków” znalazł się nagle w wirze wściekłego huraganu. Z obu brzegów waliły z bliska ciężkie działa. Ciche damki ożyły. Okazało się, że są to baterie. Krzaki rozchyliły się, podniosły. Były to działa. Ziemia rozstąpiła się i wyrzuciła na powierzchnię niemieckich żołnierzy. Ulewny deszcz żelaza zalał pokład. Pod nogami Char- czenki i Korolewa coś jęknęło, zagrzmiało, zahuczało. To pocisk trafił w wieżę.
— Czy artylerzyści żyją? — spytał strwożony Charczenko przez miedzianą trąbkę.
— Żyją! — usłyszał odpowiedź Kuzniecowa.
Główny kaliber walił! Pobladły Gromow nie wypuszczał steru. „Żeleźniaków” powoli, zabójczo powoli szedł naprzód. Niemieckie kule odskakiwały od wieży jak stalowe piłki.
„Byle tylko nie bili przeciwpancernymi” — pomyślał Charczenko.
Nagle kula trafiła w wąską szczelinę i spłaszczyła się za jego plecami. Charczenko nie obejrzał się nawet.
Okręt odpowiadał. W dymie i ogniu nic nie można było rozróżnić. Chwilami tylko Charczenko widział tuż przed sobą burzące się fale. Morze było ratunkiem. Charczenko nie myślał w tej chwili o tym, że na morzu jest sztorm. Opanowała go jedna myśl: wyrwać się
z tej przeklętej pułapki na szerokie, otwarte morze! Szale:q.oe fale były coraz bliżej i bliżej. Zdawało się, że ściana białej piany przesłania niebo. Jeszcze jeden skok — i przeklęta rzeczka pozostanie daleko w tyle! Naprzód, „Żeleźniaków”, naprzód!
Okręt drgnął nagle, ciężko powlókł się naprzód i stanął. Maszyny pchały go, ale okręt drżał i wiercił się w miejscu jak ciężko ranny człowiek, który usiłuje wstać i biec dalej.
Czy „Żeleźniaków” jest trafiony? Nie, nie jest trafiony. A więc co? Straszna myśl zaświtała mu w głowie:
„Mielizna! Mielizna, której tutaj nigdy dotąd nie było!”
Mielizna zagrodziła okrętowi drogę do morza. Charczenko usiłował zrozumieć, skąd wzięła się ta mielizna, w jaki sposób wyskoczyła na szlaku okrętu? A może Niemcy stworzyli ją sztucznie?
— Stop! — brzmi roakaz.
Jeśli maszyny będą w dalszym ciągu pchać okręt naprzód, „Żeleźniaków” jeszcze głębiej zaryje się w piasek. A wtedy żadna siła go nie wyciągnie.
Po pokładzie przewaliła się oślepiająca piana. Fala morska napłynęła do brudnej rzeczki i zalała okręt. Wtedy Cłiarczenko nagle zrozumiał. Morze, nic innego, tylko morze utworzyło mieliznę przy ujściu. Przez długie tygodnie fale unosiły wydmy i oto wyrósł piaszczysty grzbiet, który zagrodził okrętowi drogę, jedyną drogę ratunku, i to przy samym wyjściu na morze! . [.
W ciasnej wieży było gorąco jak w kotłowni. Stalowe ściany tak się rozżarzyły, że nie można było ich dotknąć. Straszne uderzenie zatrzęsło całym okrętem. Pocisk z brzegu trafił w wieżę. Wszyscy upadli. Wstali z wysiłkiem, z trudnością rozpoznając w gryzącym dymie swe twarze. Czyżby pożar? Ale przecież stal nie może się palić. Co się dzieje tam na dole, pod nimi? Może artylerzyści pozabijani?
— Kuzniecow! Żyjecie?
— Żyjemy — odpowiada przyduszomy głos Kuzniecowa.
Nowe uderzenie, jeszcze straszniejsze i bardziej ogłuszające. Gro-
mow jest ranny, krew płynie z rozciętego czoła.
Podnosi się jednak, wstaje z pełnym zakłopotania uśmiechem, wyciera krew ręką i znów chwyta za ster, nieużyteczny w tej chwili.
Jeszcze chwila zwłoki i „Żeleźniaków” obróci się w niekształtną bryłę, w którą walą nieprzyjacielskie pociski.
„A może jednak my ich, a nie oni nas?” — zaświtało w umyśle Charczenki i wściekle krzyknął w słuchawkę:
— Ogień! Ze wszystkich dział!
Co zaszło potem, trudno opisać. Okręt stal się żywą istotą, która broni się przed setkami potworów, chwytających ją w swoje kleszcze. „Żeleźniaków” przestał być stalowym tworem, zbudowanym ludzkimi rękoma. Bój na śmierć i życie tchnął weń duszę i serce. Okręt jak człowiek zaczął walczyć w obronie własnego życia. Każde działo wyrzucało z siebie morze ognia. Każdą cząstką pokładu walczył z w rogiem. Marynarze wyczerpani, ledwie trzymający się na nogach, bez przerwy podawali pociski do dział. Mocna stal broniła ich przed gradem kul.
Nagle niezwykły widok przykuwa wzrok Charczenki. Otworzył si§ luk i z wieży wyskakuje zwinny Błocha. Marynarz nie mógł siedzieć tam bezczynnie. Jego ozterolufowy karabin maszynowy stoi na odsłoniętym miejscu, pośrodku pokładu. Jest to jedyne stanowisko bojowe nie pokryte stalą pancerną.
— Błocha, wracaj! — krzyczy Charczenko.
Lecz w zgiełku i huku bojowym marynarz nie słyszy rozkazu. Zrywa pokrowiec z karabinu i obraca w kierunku brzegu. Po chwili karabin maszynowy pluje ogniem na baterie, a miotacze min wyrzucają śmiertelne pociski, które pękają na pokładzie siejąc wachlarz brzęczących odłamków.
Nigdy jeszcze Charczenko nie widział czegoś podobnego. W samym kombinezonie i hełmie, bez rycerskiego pancerza i kolczugi, marynarz z gładkiego jak dłoń miejsca strzela z karabinu maszynowego do Niemców. Ze wszystkich stron wyją i huczą miny — lecz ani jeden odłamek nie trafia Błochy.
Ociera dłonią czoło, sekundę odpoczywa i znów strzela. Nagle mina rozrywa się tuż za strzekem. Błocha wyrzuca ręce do góry
i stacza się za burtę.
„Koniec” — myśli Charozenko. Lecz nie, to nie koniec! Dwojt silnych rąk chwyta za burtę. Potem ukazuje się głowa w hełmie. Po chwili marynarz jest już na pokładzie i czołga się do karabinu maszynowego. Upłynęła zaledwie minuta — karabin znów pracuje...
... I jeden za drugim milknąć zaczęły niemieckie miotacze min.
2 krzaków wyskakują szare cienie żołnierzy i biegną po żółtym piasku. Uciekają przed jednym rosyjskim marynarzem! Nagle za- Tiuceało w przestworzach. Nad okrętem zawisło kilka bombowcow. Z przejmującym wyciem zaczęły pikować. Oto pierwszy z nich przemknął nad okrętem o mało nie zaczepiwszy skrzydłem o stalową wieżę. Widząc uciekających na brzegu, -zaczął strzelać z armatki dk> własnych żołnierzy myśląc, że to radzieccy. W ślad za nim opuścił się drugi i trzeci. Zdumieni marynarze patrzyli, jak samoloty zabijały niemieckich żołnierzy i zarzucały brzeg bombami.
Działa okrętowe zamilkły, a „Junkersy” przekonawszy się, że brzeg pokryty jest nieruchomymi, szarymi ciałami, wzbiły się i zniknęły za dalekim, czarnym lasem ...
Korolew i dowódca oszołomieni biegiem wypadków spoglądali przez szczelinę. Po przeraźliwym huku walki nastąpiła martwa cisza.
— Aleksy, rozumiem, co zaszło! — wykrzyknął Korolew. — Nieruchomy okręt, ludzie uciekający od rzeki! Ci idioci pomyśleli... Pomyśleli, że wysadziliśmy desant i wycięli go w pień. Składają teraz meldunek,' że okręt jest pusty i unieruchomiony, a załoga wycięta w pień...
— Diabelskie szczęście! — krzyknął Charczenko i wyskoczył z wieży. — Trzeba puścić w ruch kotwicę, póki czas! — Zejść z mielimy.
Sytuacja, w której znajdował się okręt, nie była do pozazdroszczenia! „Żeleźniaków” całym kilem dosłownie siedział na ziemi, woda przy burtach nie sięgała kolan. Koło dziobu żółcił się piasek Aby okręt mógł wypłynąć na morze, musiał przejść kilka metrów po ziemi. Marynarze wyskoczyli z luków. Dowodził nimi szturman w stalowym hełmie i mokrym płaszczu. Wybrał siedem osób. Charczenko znał ich wszystkich, znał ich nieustraszone serca.
Tymoteusz Oniszczenko rozebrał się i w spodenkach kąpielowych i hełmie wyskoczył za burtę.
Metody Ochrimienko poszedł za nim. Jeden za drugim wyskakiwali za burtę Wasyl Matwiejew, Włodzimierz Kukuszkin, Michał Peretiatko, Teodor Syczew i ogorzały, czarnowłosy Demianow...
Zachrzęścił łańcuch kotwicy. Marynarze zabrali się do uruchomienia przedniej kotwicy. Nad głową Charczenki zaświstała kula.
„Snajperzy 1 — domyślił się. — Oprzytomnieli, powyłazili z nor, a teraz strzelają. Wszystkich mogą powystrzelać!” — pomyślał z przerażeniem.
Druga kula zmusiła go do wejścia do wieży. Przez szczelinę stali Charczenko widział, jak marynarze pracują w wodzie, puszczając w ruch kotwicę, jak od czasu do czasu chowają głowy w wodę, na powierzchni tuż koło hełmów świszczą kule...
Kotwicę puszczono w ruch ...
Wskazówka telegrafu maszyn owego skoczyła na „całą parą naprzód”. Maszyny rozwinęły taką szybkość, że gdyby to było na wodzie, okręt skoczyłby naprzód jak szalony i na pewno przedarłby się przez każdą zaporę ogniową. Lecz teraz posunął się zaledwie o kilka centymetrów.
— Stop!
Jeszcze raz puszczają kotwicę w ruch. A kule snajperów w dalszym ciągu świszczą po wodzie obok hełmów marynarzy. Zdenerwowany Charczenko liczy hełmy — czy wszyscy marynarze wynurzą się z wody. Jeden, dwa, trzy, pięć, siedem... wszyscy! Oto jeden zniknął... kto to, nie wiadomo... Mijają męczące sekundy... Hełm wynurzył się — i Charczenko widzi mokrą i skupioną twarz artyle- rzysty Peretiatko.
Znów puszczono w ruch kotwicę. Znów dzwoni telefon. „Pełną parą naprzód!” 1 znów maszyny pracują. Okręt drży i usiłuje wyrwać się naprzód. Lecz usiłowania te są daremne. Maszyny pracują ponad siły, ale wssystko na próżno. Okręt stoi na miejscu opierając się kilem o piaszczyste dno rzeczki.
Praca ciężka, bardzo ciężka, lecz ludzie gotowi są na rękach przenieść okręt przez przeklęty piach. Po raz trzeci i czwarty puszczają
<lf-lPr7^m| fłjlITL.
w ruch kotwicę. Nie rezygnują i po raz piąty chrzęści łańcuch kotwicy. I znów bez skutku zahuczały i zamilkły maszyny. Nie mogą zepchnąć z mielizny ciężkiego, wessanego w piasek okrętu.
„To już koniec” — pomyślał Charczenko. Serce przenika ból, tak bardzo żal mu „Żelezniakowa”. — „Czyż trzeba będzie teras po tym wszystkim, i co się przeżyło, zniszczyć okręt? Tak jest, wysadzić go w powietrze. Lepiej już chyba zrobić to własnoręcznie, nie czekając, aż zorientują się Niemcy, którzy pozostali przy życiu, wrócą na brzeg i rozbija monitora jak pustą puszkę od konserw!”
— Ruszył, ruszył! — słyszy nagle Charczenko radosny okrzyk z wody.
— Ruszył, ruszył! — krzyczą na pokładzie marynarze, którzy wysunęli głowy z wieży i luków.
Lecz nie, okręt nie ruszył z miejsca. To tylko maleńki skok na jakieś pół metra naprzód, a może nawet nie na pół metra, lecz na dziesięć centymetrów ... zaledwie ...
— Pełną parą naprzód! — rozkazał Charczenko, jakkolwiek nie żywił już nadziei.
1 nagle jakaś ogromna siła podnosi okręt i przerzuca go przez mieliznę.
Szeroka fala morska natychmiast podchwytuje „Żelezniakowa” jak piórko i niesie na otwarte morze.
— Ruszył, ruszył! — marynarze tak wrzeszczą na pokładzie i za burtą, że swoim niesamowitym wrzaskiem zagłuszają nawet huk przypływu morza.
1 siedmiu marynarzy w hełmaah dogania okręt, który oni sami jak prawdziwi bohaterowie przenieśli na własnych barkach przez stojącą na przeszkodzie mieliznę...
Jeden za drugim wdrapują się na pokład i otrząsają się jak kaczki. Wszyscy są doskonałymi pływakami.
Gromow stoi przy sterze z prawej strony CharczemkL Wydaje mu się, że z lewej strony stoi ojciec jego, Emilian Charczenko, i mówi: „Dobrze, synku, dobrze!” Lecz to nie ojciec, to Aleksy Korolew.
I Charczenko kładzie głowę na piersi komisarza. Korolew obejmuje go mocno.
— Drogi mój — mówi Charczenko unosząc szczęśliwą twarz — było jak w bajce!
— Doprawdy, jak bajka, Aleksy — potwierdził Korolew. — A nak to ta gwiazda, szczęście nam sprzyja!
Nagle biała ściana piany, wielka jak dom, zalewa monitor i ciąga go za sobą na otwarte morze...
ŚMIERĆ OWIDKI
W szystko pogrąża się w odmęcie. Przez szczeliny wieży potokami chluszoze woda. Przelewa się przez nie zamknięte luki. W mgnieniu oka kubryki zalewa woda; płyną stoły, materace. Woda wali po schodach, zbijając z nóg ludzi...
Huczy sztorm. Fale ciągną monitor, potem nagle na krótką chwilę pozostawiają go w spokoju. Ledwie ludzie zdążą się opamiętać i odetchnąć, już nadlatuje nowy szkwał. I znów okręt jak drzazga wpada na grzbiet fali, która niesie go coraz dalej i dalej.
Taki sztorm nawet dla dużych morskich okrętów bywa niebezpieczny. Wolą pozostać w portach. Dla okrętu rzecznego sztorm równa się zagładzie. Marynarze pracują ponad siły. Okręt płynie to wyłaniając się z wody, to znów zanurzając się głębiej jak zmęczona ryba. Próbuje uparcie wynurzyć się, jednakże za każdym razem nowa fala zalewa go od dzioba po rufę. Okręt płynie pod wodą i jedynie cud sprawia, że nie tonie... Wreszcie fala olbrzymiej wysokości porywa „Źelezniakowa” i niesie go wprost na skały.
— Pełną parą w tył! — słyszą rozkaz w maszynowni.
Jeszcze przed pół godziną maszyny pracowały ponad siły „pełną parą naprzód”, by posunąć się przynajmniej o jeden metr. Teraz pracują „pełną parą w tył”, by nie dopuścić do rozbicia okrętu
o sterczące rafy.
Spuszczono obie kotwice. Morze zrywa łańcuchy kotwiczne jak nitki. Kotwice znikają w falach. Brzeg zbliża się z szaloną szybkością. Charczenko widzi przed sobą nagie, ostre i mokre głazy, które niechybnie przedziurawią dno okrętu. Nagle Gromow szalonym
wysiłkiem obraca koło sterowe i „Żeleźniaków”, unosząc się łagodnie, wjeżdża w szeroką, piaszczystą mieliznę.
Teraz tkwi mocno całym dziobem w ziemi, jedynie rufa powostaje w wodzie. Fale toczą się przez pokład, obryzgując marynarzy. Marynarze klną, na czym świat stoi, wiatr i morze, i przeklęty sztorm, który wyrzucił ich na nieprzystępny, pustynny brzeg.
Cały słownik marynarskich przekleństw posizedł w ruch. Gdy wyczerpał się ten zapas, chłopcy zaczęli oglądać okręt.
Istotnie, na okręcie nie ma ani jednego nieuszkodzonego miejsca. Wieża rozbita pociskami zionie czarnymi czeluściami dziur.
Litery na rufie pokaleczone są odłamkami min, burty podziurawione jak sito. Nie istnieje już gładki i czysty jak lodowisko pokład. Farba poodpadała, wydaje się, że krew ciecze z głębokich ran okrętu.
— Co zrobiły z tobą te przeklęte gady! — mówi Gromow i odchodzi w stronę skał.
A Peretiatko zawzięcie wygraża pięścią nie wiadomo komu. Może szalejącemu i ryczącemu morzu, a może pozostałym u ujścia Pere- sypa martwym szkopom.
Dowódca, komisarz, szturman zapomnieli o zmęczeniu; badają okręt, badają jego rany. Wszystkie komory zalane są wodą, w kubry- kach pływa dobytek marynarzy.
— Maszyny w porządku. Jeżeli sztorm ucichnie, okręt będzie mógł odbyć dalszą drogę — melduje Pawlin.
— Działa głównego kalibru są także w porządku. Mogłyby strzelać — melduje Kuzniecow. — Mogłyby strzelać — dodaje z goryczą
— gdybyśmy mieli pociski...
— Przyrządy morskie rozbite — melduje szturman.
— A radiostacja? — pytą Charczenko.
— Uszkodzona — zawiadamia llinow.
— Postarajcie się usunąć uszkodzenie. Spróbujcie połączyć się z Dużą Ziemiąi. Z naszymi. Gdy będziecie pewni, że odpowiadają nasi, a nie Niemcy, proście o pomoc.
Ciężko było Charczence wypowiedzieć te słowa.
Pierwszy raz w ciągu swego całego bojowego życia „Żeleźniaków” podaje sygnał SOS — sygnał nieszczęścia.
Po minucie zrównoważony radiotelegrafista, zanurzony po pas w wodizie w swojej maleńkiej kajutce, wziął się do naprawy radiostacji. W kajucie oficerów drży pompa ssąc wodę.
Kot wlazł na pianino i miauczy rozpaczliwie. Przyzwyczajony był do wody na zewnątrz okrętu, ale przeraża go woda w kajutach.
— A psik! — krzyczy nań Guba. — Zamilknij wreszcie. Nie można powiedzieć — mówi dalej, spoglądając na pływający w kajucie obraz Ajwazowskiego — byśmy w pięknej formie podjeżdżali do Morza Czarnego. Wstyd będzie się pokazać!
— A ty myślisz, że w ogóle dojedziemy? — zapytuje rozczochrany Czumak, pracujący przy pompie.
— Oczywiście — odpowiada Guba. — Nasz „Żeleźniaków” wszystkie przeszkody pokona ... Pozwól, ja będę pompował.
I wziął się do roboty.
Morze wciąż szumi. Gromow jak foka nurkuje pod rufą, badając ster i śruby. Wynurza kędzierzawą, mokrą głowę, nabiera powietrza i znów znika pod wodą. Marynarze, choć sami zmęczeni straszliwie, gotowi są natychmiast rzucić mu się na pomoc.
— No, jak tam, Gromow? — pyta Charczenko, gdy po półgodzinnym nurkowaniu Gromow wreszcie chwyta się za rufę i ciężko dysząc ukazuje się nad wodą. Przerywanym głosem, wychodzącym z szeroko otwartych, chwytających powietrze ust odpowiada:
— Wszystkie śruby są poprzekręcane. Ster zerwany.
Kilku marynarzy bez słowa włazi do wody, by obejrzeć śruby. Fale na przemian zakrywają ich zupełnie lub odpływają, a wtedy widać nagie plecy marynarzy i złamane pióra śrub. Wyciągają z głębi okrętu narzędzia, kloce drewniane i na piasku robią drewniany ster. Kucharz wyciąga ogromny kocioł, rozpala ogień i przygotowuje obiad.
„Żeleźniaków” jak topielec zrzuca tony wypompowywanej wody.
Charczenko wychodzi na pokład. Dziwne to uczucie znajdować się ca nieruchomym okręcie, wyrzuconym na ląd jak ogromna ryba.
Następnie opuszcza się do luku i po kolana w wodzie przedostaje się wąskim korytarzem do radiotelegrafisty. Ilinow w czarnych słuchawkach na uszach słucha uważnie.
— Pracuje? — pyta dowódca radośnie.
Ilinow potakuje. W dalszym ciągu uporczywie wzywa radiostacje na dalekim, nie zajętym przez wroga nadbrzeżu. I nagle twarz jego Tozjaśnia uśmiech.
— Nasi! — krzyczy.
Daleko, za ołowianym, wzburzonym morzem, usłyszano wezwanie „Żelezniakowa”.
—• Proście o holownik! — mówi Charozemko, wciąż jeszcze nie tracąc ostatniej nadziei.
Lecz jak tu spodziewać się pomocy? Jak okręt przerwie się przez morze zamknięte przez wroga?
— Odpowiadają, że nie mają holowników — mówi rozgoryczony Ilinow zdjąwszy słuchawki — i że jest rzeczą niemożliwą przedostać się przez Zatokę Kerczeńską. No i cóż, towarzyszu dowódco, sami się wydostaniemy!
Te proste słowa marynarza, wyrażające wiarę w siebie i siły „Żelezniakowa”, dodają otuchy Charczence. Przechodzi przez korytarz, gdzie wody jest już tylko po kostki, i wstępuje na pokład.
Okrążyli go marynarze i oficerowie.
— Udało się nam połączyć z Dużą Ziemią — mówi Charczenko.
— Usłyszeli nas, lecz powiadają, że nie mogą pomóc, nie mają czym holować. Holowników nie ma i przedostać się do nas nie można. No cóż, chłopcy, musimy sami sobie poradzić!
— Damy sami radę! — słychać głosy.
Marynarze zasypiają na stojąco. Powieki zamykają się, oczy mają czerwone i opuchnięte z bezsenności. Jednakże są pewni własnych sił i przekonani, że potrafią ściągnąć okręt z tego niegościnnego brzegu!
Przekąsiwszy coś naprędce marynarze zanurzają się zmów w rozszalałe fale, brudne jak woda w kanale ściekowym. Wyprostowują pióra śrub, zakładają drewniany ster, naciągają łatę na szczelinę pod kilem — wszystko pośród huku i świstu piany, w odmętach
wysokiego przypływu. Jedni czołgają się po pochyłych powierzchniach, zaklepują małe szczeliny i umocowują zerwane arkusze blachy. Inni w dalszym ciągu pompują wodę. Ściemnia się już, a praca jeszcze nie skończona. Nie wolno palić świateł. Zbyt blisko, gdzieś za skałami, są Niemcy.
Marynarze i oficerowie kładą się spać. W różnych miejscach zastaje ich sen. Na piasku, w korytarzach jeszcze mokrych od wody, która niedawno tędy płynęła; w wilgotnych kubrykach, na przekrzywionym pokładzie, na schodkach. Charczenko przykazuje radiotelegrafiście, by również poszedł spać — nie ma sensu dyżurować przy Tadiostacji. Sam także zasypia w kącie.
... Gdy się przebudził, morze było wprawdzie tak samo ołowiane jak wczoraj, ale dużo spokojniejsze. Po niebie płynęły powoli gęste, ciężkie chmury. Sztorm cichł. Rufa okrętu unosiła się nad białym całunem leniwego przypływu.
Ludzie wstawali jak pijani, nie zdając sobie na początku sprawy, gdzie są i co się z nimi dzieje. Gdy ujrzeli okręt zaryty w ziemi, przypomnieli sobie wszystko, co się stało. Każdy zabrał się znów energicznie do pracy — do wyprostowywania piór śrubowych, zakładania steru, naciągania łat i zaklepywania szczelin.
Pracowano cały dzień bez przerwy. Sztorm wyrzucił na brzeg na wpół zatopioną kopaczkę, która głęboko uwięzła w piasku.
Kilkakrotnie spadł silny deszcz, ludzie mokli, ogień gasł. Ale ludzie kostniejąc z zimna, szczękając zębami, zmęczeni straszliwie, pracowali wytrwale. Oficerowie pracowali razem z marynarzami. Ko- rolew zużytkowując umiejętność tokarki toczył drewniany ster. .
Podczas najgorętszej pracy nadleciały niemieckie samoloty. Ukazały się nagle zza skał i zatoczyły krąg przygotowując się do bombardowania.
Załoga przyzwyczajona była do spotkań z samolotami, ale działo się to zazwyczaj na rzece lub na morzu, gdzie okręt mógł manewrować i unikać padających bomb. Teraz natomiast okręt leżał na piasku jak duży, żelazny piec kuchenny z porozrzucanymi fajerkami, z nagą wieżą, z otworów której sterczały niegroźne już lufy głównego kalibru.
Faszystowscy lotnicy ucieszyli się na pewno na ten widok: ofiara jest bezbronna, bezradna, można zniszczyć ją bez trudu, podobni® jak dobija się rannych na polu bitwy.
Pierwszy bombowiec spikował i spudłował. Trafił bombą w skały. Grad kamieni spadł na pokład i leżących plackiem na piasku marynarzy. Drugi bombowiec rzucił bombę w wodę, która uderzyła słupem w „Żelezniakowa” obryzgując go piaskiem i błotem. Peretiatko Tzucił się w kierunku pokładu, do swego karabinu maszynowego. Wlazł na pochyłą burtę jak pełzająca po ścianie mucha. Przedostał się do karabinu maszynowego, skierował wszystkie jego cztery lufy przeciwko trzeciemu „Junkersowi”, który przygotowywał się do pikowania. Trafiony serią samolot zawrócił i zrzucił bomby gdzieś daleko za skałami. Czwarty „Junkers” runął jak kamień na głowy marynarzy, siejąc ogniem karabinów maszynowych. Marynarze padali na ziemię usiłując zaryć się w piasku możliwie najgłębiej. Kule podziurawiły pokład „Żelezniakowa”, a ,Junkers” zniknął za górami. Teraz pikował już piąty ,Junkers”. Wtedy nagle z ziemi podniosła się olbrzymia postać w kurtce. Był to Owidko. Stał szeroki, barczysty, z szeroko rozstawionymi nogami, w nie zapiętej kurtce, spod której wyglądały błękitne paski koszulki. Owidko uniósł automat w kierunku abliżającego się samolotu i wypuścił serię. Był to niezwykły pojedynek człowiek walczył z ciężkim bombowcem. Samolot dosłownie- Tzucił się na marynarza i zdawało się, że go zdusił pochwycił i pociągnął ze sobą w powietrze ...
... W tej chwili straszny wybuch ogłuszył wszystkich. Potworna fala powietrza uderzyła w ludzi i zasypała ich piaskiem i kamieniami- Płonące odłamki unosiły się nad brzegiem jak meteory. Gdy wszystko ucichło i ludzie zaczęli ostrożnie podnosić głowy, ujrzeli wciśnięte w kamienie, okrwawione, srebrzyste szczątki samolotu. W poprzek pokładu „Żelezniakowa” leżał na wznak nieruchomy, z przestrzeloną, piersią bohater Owidko ...
Jeszcze raz „Żeleźniaków” żeglował po morzu. Charczenko dziwił się, w jaki sposób utrzymuje się na powierzchni ta ruina okrętu baz steru i przyrządów morskich.
— Rozwali się jak dwa razy dwa — cztery! — rzekł Peretiatko, gdy nadbiegająca fala o mało nie wywróciła monitora i zdawało się, że rozejdą się wszystkie jego szwy.
— Co ty gadasz! Wytrzyma! — z przekonaniom odrzekł mu Kutafin.
1 tyle pewności było w tym „wytrzyma”, że Charczenko spojrzał na Korolewa.
Pozostawiwszy na mostku szturmana dowódca i komisarz zeszli do kajuty oficerów. Guba postawił przed nimi herbatę, cukiernicę i talerz z sucharami.
— Niemcy przygotowują nam gorące powitani« w Cieśninie Ker- czeóskiej — rzekł dowódca pijąc herbatę. — Wiesz, towarzyszu Ko- rolew, teraz stracić okręt to byłoby zbyt tragiczne.
Tak, teraz stracić okręt byłoby bolesną krzywdą. Charczenko nie wątpił nawet przez chwilę, że rozstając się z. okrętem rozstanie się i z życiem. Wiadomo przecież, że nie porzuci okrętu, że będzie walczył do ostatniego tchu, do ostatniej kropli krwi i gdy nie znajdzie innego wyjścia, pójdzie na dno razem z „Żelezniakowem”.
Mieszał herbatę w milczeniu. Puszysty kłębek wskoczył mu na 'kolana. Pirat, wierny towarzysz ich wędrówek, domagał się pieszczoty.
Do kajuty wszedł Kuaniecow. Jego ogoloną i smagłą szyję okalał nieskazitelnie czysty kołnierzyk. Twarz miał zatroskaną i smutną. Bezczynność niezgodna była z jego naturą, ale teraz był na nią skazany. Komora amunicyjna bowiem pusta była jak wyskrobana ma- selniczka.
— Nie ma nic głupszego na świecie, niż być artylerzystą bez nabojów! — rzekł, gdy Guba podał mu herbaty. — A zwłaszcza teraz, tutaj, w Cieśninie Kerczeńskiej, bardzo by nam się pociski przydały!
— dodał rozżalony Kuzniecow i jednym haustem opróżnił szklankę.
Zmęczeni dwudniową walką ze sztormem ludzie spali w kubrykach 'kamiennym snem.
Charczenko wszedł na mostek i zwolnił szturmana. Zaczęło się ściemniać. Jesienny wieczór był jasny i wilgotny. Zmęczone fale ‘kołysały się ciężko. W głębi okrętu głucho stukały maszyny. Gro- mow — marynarz, który nie wiedział, co to zmęczenie — stał przy sterze jakiś szczególnie rześki, ogolony, wyprostowany. Przeszedł z „Żelezniakowem” niejeden tysiąc kilometrów. Teraz prowadził go na ostatni rejs.
Charczenko przesunął rączkę telegrafu na „pełną parą naprzód”. Dzwonkowi natychmiast zawtórował przyśpieszony warkot śrub. Maszyny tętniły jak żywe 6erce okrętu. Chłodna noc jesienna zasłaniała tnorze.
Okręt brnął w zupełnej ciemności. Pod słabiutkim płomykiem lampki kompasowej świeciły nieruchome wskazówki przyrządów morskich.
„Jak znaleźć drogę do cieśniny?” — zadawał sobie pytanie Charczenko.
Wtem w szczelinie stalowej ściany ujrzał gwiazdę. W tg ciemną noc zaświeciła na firmamencie samotna, jasna gwiazda. Charczenkę opanowało niezwykłe wzruszenie.
— Widzisz? — zapytał szturmana, który nie zeszedł jeszcze z mostku.
— Widzę — odpowiedział szturman. — Wskazuje drogę na południe.
— Zaufaj" jej. Ona doprowadzi nas do Cieśniny Kerczeńskiej — 'krzyknął Charczenko. — To znaczy, że szczęśliwa gwiazda „Żeleznia- "kowa” nic zgasła!
Na czarnym aksamicie nieba zaczęły migotać i inne gwiazdy, lecz żadna z nich nie była tak jasna i wyraźna. Tak, na pewno wskazuje drogę na południe, do Morza Czarnego ...
— Gromow, widzisz naszą gwiazdę przewodnią? — zapytał Charczenko.
— Widzę!
— Trzymaj się jej!
— Rozkaz, trzymać się gwiazdy przewodniej! — odpowiedział Gromow, który zawsze doskonale rozumiał swego dowódcę.
I patrząc uparcie w niebo nie spuszczał swych czarnych oczu z gwiazdy przewodniej i prowadził okręt w tę stronę, którą wskazywał } ej blask.
Po upływie niedługiego czasu zameldował:
— Towarzyszu dowódco, wjeżdżamy do cieśniny.
Nisko nad wodą migotały blade płomyczki. Były to boje wskazujące farwater. „Niewątpliwie na farwater skierowane są działa — pomyślał Charczenko. — Lepiej jednak płynąć po farwaterze, na który skierowane są działa, niż w ciemności natknąć się na kadłub zatopionego okrętu”.
Z prawej i lewej burty wypływały jak widma mgliste zarysy masztów i czarne szczątki okrętów. Gdzieniegdzie sterczała z wody ciężka rufa okrętu jak grzbiet martwego wieloryba. Cieśnina była cmentarzem — cmentarzem okrętów. Nie na próżno czarnomorcy nazwali ją „cieśniną stu śmierci”. Śmierć czekała i była tu wszędzie, pod wodą, na brzegach i w powietrzu.
„Żeleźniaków” wszedł na farwater, minął pierwszą boję, drugą i trzecią. Podchodził coraz bliżej do najwęższego miejsca cieśniny. I Charczence zdawało się, że maszyny pracują zbyt głośno i że Niemcy na pewno usłyszą łoskot obracających się śrub. Jakby to było dobrze, gdyby w tym momencie zdarzył się cud, gdyby okręt jak (bezszelestny cień prześliznął się przez cieśninę i znalazł się jak najprędzej na Morzu Czarnym! Charczenko miał wiele tkliwości i współ
czucia dla maleńkiego okrętu, jak dla żywej, znękanej istoty. „Żeleźniaków” nie mógł już stawać do walki, nie mógł też ani jednym ■wystrzałem odpowiedzieć czyhającym nań bateriom. Przejść, przejść *jak najprędzej! Oto gardziel cieśniny, oto ostatnie boje, migocące po -bokach, oto wyjście na Morze Czarne!
Nagle cztery lub pięć reflektorów jednocześnie zabłysło na brzegu. Zalały wszystko wokół oślepiającym światłem: morze i martwe okręty, i przeciwny brzeg. Jasne smugi ślizgają się, krzyżują — i nagle oświetlają „Żelezniakowa”. Znajduje się teraz w świetlnej pułapce, zamknięty z obu stron brzegami, otoczony potwornymi kadłubami, które zbliżają się, wysuwają czarne macki, usiłują schwycić i zdruzgotać monitor ...
Straszliwe uderzenie wstrząsnęło okrętem. Wszystkie baterie Cieśniny Kerczeńskiej ześrodkowały na nim obstrzał.
„Trafili w wieżę!” — pomyślał Charczenko, gdy zwaliło go z nóg, a Gromow jedną ręką trzymając ster, drugą pomógł mu wstać. Jeszcze jedno uderzenie unosi monitor w górę i mocno ciska z powrotem na wodę. Trzecie uderzenie podrzuca wysoko rufę.
„Trafili w przód okrętu” — pomyślał Charczenko trzymając się bariery i starając się nie upaść znów.
W ciągu ułamka sekundy dojrzewa decyzja.
— Ster w lewo! — rzuca sternikowi.
Lekcja dana przez Kryłowa na Dunaju nie poszła na marne. Zejść z' tej ostrzeliwanej drogi, podejść pod sam nieprzyjacielski brzeg, prześliznąć się i przejść blisko baterii wroga... Szczęśliwa gwiazda powinna przeprowadzić monitor przez minowe pola!
Reflektory miotają się jak szalone. Okręt wymknął im się. Działa biją na ślepo. Charczenko widzi wybiegających z luków marynarzy. Dwóch z nich kładzie się na płask na pokładzie: długimi żerdziami badają dno.
„Będzie ładna historia, jeśli żerdziami zaczepią rożki min” — pomyślał Charczenko. Nie ma jedntak innego wyjścia. Raniło ich.
Michał Kogan i bosman Andriuszenko odciągają ich, opuszczają do luku i zajmują ich miejsce.
Monitor podchodzi pod sam brzeg. Baterie grzmią teraz nad głową. A reflektory kładą się pasmami na wodzie i szaleją w bezsilnych próbach odnalezienia w ciemnościach monitora... Nagle wszystkie światła koncentrują się w jednym punkcie i zastygają w miejscu. W samym środku światła tkwi coś czarnego i nieruchomego. Cała siła ogniowa Cieśniny Kerczeńskiej wali się na pusty, dawno zatopiony statek.
Powoli, na oślep, narażając się, że wpadnie na miny, „Żeleźniaków” przedostaje się do wyjścia z cieśniny. Oto jest już prawie za nimi ta straszna cieśnina — nie stu, ale tysiąca śmierci i tysiąca min. Przed nimi pozostaje do przebycia ostatnie wypłuczysko. Blade, migotliwe światełko wskazuje doń drogę... Trzeba dotrzeć tam za wszelką cenę. Gromow prowadzi okręt do tego migotliwego światełka. Świecąca boja o mało nie staje się przyczyną zguby mlo- nitora w ostatnich chwilach jego niebezpiecznej podróży. „Żeleźniaków” swym kadłubem zasłania na jakiś ułamek sekundy blade światło latarni. Niemcy na brzegu spostrzegli to natychmiast Reflektory wypuszczają ujęty przez nie w kleszcze zatopiony statek. Jak psy gończe rzucają się w pościg za monitorem. Sbo śmierci biegnie w ślad za reflektorami. Cieśnina zawrzała w całej swej długości. Jeszcze jedno straszliwe uderzenie wstrząsa statkiem. Pocisk trafił w rufę.
Lecz szczęśliwa .gwiazda tej nocy jasno przyświeca statkowL Jeszcze jeden, ostatni, wysiłek, ostatni zryw słabych maszyn — i nie- I uchwytny mtonitor wyrywa się z ognia. Jest już poza zasięgiem dział nieprzyjacielskich. Na Morzu Czarnym ...
HONOROWY SALUT ESKADRY
.W jesienny, słoneczny ranek „Żeleźniaków” zawija do jednego z ożywionych portów ozarnomorskich. Radiostacja monitora milczy. Nie może uprzedzić portu o swym nadejściu. Port, jak wszystkie bazy Morza Czarnego, odgrodzony jest polami minowym' od niemieckich łcdzi podwodnych. „Żeleźniaków” nie znał położenia tych pól i szedł wprost na miny. Wojskowi w porcie są strasznie przejęci: Czy ten maleńki, rozbity okręcik nie jest przypadkiem „latającym holendrem”? Portowy kuter wyjeżdża szybko naprzeciw i rozpaczliwie sygnalizuje:
„Jedziecie po minach! Jedziecie po minach! Jedziecie...”
Lecz monitor minął już wąskie przejście między bojami, powoli mija torpedowce, łodzie podwodne i zawija do najdalszego punktu, w miejsce, gdzie, jak mówią, i kogut nóg nie zamoczy.
Zdumienie załóg okrętowych i wojsk przybrzeżnych nie ma granic. Wąsaty bosman nic nie rozumie, co się dzieje, jest do głębi wstrząśnięty.
— Wybaczcie, proszę... — woła — coście za jedni? Torpedowiec czy łódź podwodna?
Marynarze na pokładzie śmieją się do rozpuku. Peretiatko krzy czy zuchowato:
— To my, monitor „Żeleźniaków” — oto, kim jesteśmy.
— „Żelezniakowcy”? — z widocznym uznaniem pyta bosman. Sława dotarła do najdalszych baz. Cała marynarka czytała artykuł
o „Żelezniakowie” w gazecie „Czerwony Czamomorzec”. „Niewielki
ten okręt wytrzymał dwieście miażdżących ataków powietrznych. Nieprzyjacielskie baterie celowały weń tysiącem pocisków.
Ten nieuchwytny, dzielny monitor płynie niewątpliwie pod szczęśliwą gwiazdą. „Żeleźniaków” przejdzie do historii jako żywa legenda czarnomorskiej marynarki”.
Następnego dnia rankiem potężny dźwig unosi poszarpany monitor na betonową ścianę wybrzeża. Ze wszystkich okrętów — z pościgowców, torpedowców, krążowników, kontrtorpedowców — przybywają goście ==; oficerowie i marynarze. Każdy chce poznać „Żelezniakowców5' i uściskać ich dłonie. Inżynierowie i technicy badają jego liczne rany. „Źęlezniakowców” odwiedza także dowodzący marynarką admirał, 'który kierował w ciągu dwustu pięćdziesięciu dni obroną Sewastopola. Wysoki, chudy admirał obchodzi wszystkie pomieszczenia monitora i długo rozmawia z marynarzami i oficerami.
Odchodząc mówi:
— „Żelezniakowcy”! Płonie w was duch czarnomorskich marynarzy. Marynarka czarnomorska przyjmuje was z radością do swej rodziny. Przyjmuje z radością do swej rodziny okręt, który przez całą wojnę tak wysoko niósł sztandar floty rosyjskiej ...
Pod okrętem p: acują dniem i nocą spawacze i skrzypiące wycie' świdrów napełnia wszystkie komory. Zaklepują szczeliny, spawają staL Mijają dni i tygpdnie...
Radiotelegrafista Ilinow rozgłasza teraz co dzień po monitorze szczęśliwe wiadomości. Oswobodzona rodzima Ukraina, wolna Odessa, fioła zawija do sewastopolskich zatok. Wszyscy żelezniakowcy otrzymują listy z rodzinnych stron. Odnajdują bliskich, przyjaciół, znajomych. Nadeszła także odpowiedź na list Pawlina, wysłany z dwuletnim opóźnieniem. Iniynier-mechanik jest szczęśliwy.
„Żeleźniaków” pomalowany jest znowu na kolor błękitny jak fala morska. We wszystkich pomieszczeniach pachnie świeżą farbą.
Następuje wreszcie szczęśliwy dzień. Monitor jest gotowy do żeglugi, kołysze się na fali, a w słońcu błyszczą złote litery, którymi wymalowano jego słafwną nazwę!
Nadchodzi dzień, którego żelezniakowcy nigdy nie zapomną. Okręt zostaje odcumiowany i powoli odpływa. W porcie jest pełno okrętów. Monitor przechodzi obok wysokich burt transportowców, potężnych krążowników i liniowca, który mógłby go pomieścić na przedniej części swego pokładu.
Na pokładzie monitora Stoi niewielka załoga — sześćdziesięciu dziewięciu marynarzy, wszyscy z orderami na granatowych mundurach.
„Żeleźniaków’" płynie bardzo powoli. Na pokładzie liniowca rozlega się odgłos piszczałek i marynarze ustawiają się szeregiem. To samo dzieje się na pokładach krążowników i torpedowców. Tak samo stoją w szeregach nieliczne załogi kutrów. Z głębokich luków łodzi podwodnych wyskakuje załoga i także ustawia się w szeregu. Nad zatoką unosi się uroczysta cisza.
— Ba-a-czność!
To eskadra salutuje dając wyraz uznania i zachwytu dla legendarnego rzecznego monitora, który pływał po morzach, trzy lata walczył z piechotą, z samolotami, z działami i czołgami, który przeszedł całe piekło hitlerowskiego ognia. Okręt ten poprzez pięć rosyjskich i ukraińskich rzek, poprzez dwa burzliwe morza niósł wysoko sztandar marynarki rosyjskiej, okryty sławą wielkich zwycięstw.
Lekki wiatr kołysze flagę marynarki wojennej. Powiewają czarne wstążeczki beretów. Tysiące czarriiomorskich marynarzy stoi na baczność i odprowadza oczami okręt odchodzący w daleki rejs.
„Żeleźniaków” mija rufę niezgrabnego, szarego transportowca i opuszcza bramy portu.
Jeszcze przez chwilę jego ciemnobłękitna sylwetka rysuje się na błyszczącej powierzchni morza. Potem „Żeleźniaków” — okręt, który stał się żywą legendą marynarki — rozpływa się w jasnej, słonecznej mgle, unoszącej się nad morzem ...
Przez kilka dni okręt płynie wzdłuż brzegów Kaukazu i Krymu. Płynie bojowym szlakiem, mija ujścia rzek, które dawały mu możność działania na tyłach wroga. Źelezniakowcy widzą ¿nów przed sobą Cieśninę Kerczeńską, która na zawsze przestała być „cieśniną stu śmierci”, Teodozję i zniszczony Sewastopol, Nikołajew, Oczakow i Odessę.. I
— Spójrz, spójrz! i— rozlegają się głosy. — O, tutaj nas bombardowali.
— A tutaj fala pochwyciła nas jak drzazgę.
— A tutaj Niemcy chcieli dowiedzieć się od Ilinowa, jakie są nasze koordynaty.
— A tutaj dobrze daliśmy im w skórę, prawda?
Pogoda sprzyja. Wokoło spokojna morska toń, nad głową przepaściste, jasne niebo. Lekki zefir kołysze flagę marynarki wojennej ...
I wreszcie „Żeleźniaków” wpływa na fale Dunaju. Tutaj rozpoczęła się jego wielka wędrówka. Charczenko stojąc na mostku zalanym słońcem wspomina tę noc, gdy po raz pierwszy poprowadził swój okręt przez ogniowe zapory. Był to jego bojowy chrzest. Teraz ma to już daleko za sobą. Minęły trzy lata i to jakie lata! Zmężniał, stał się zahartowanym w boju, nabrał doświadczenia. Jego marynarze i oficerowie stali się prawdziwymi marynarzami — czar- nomorcami.' Wojna była dla nich akademią służby marynarskiej. Wydała im świadectwa dojrzałości.
„Żeleźniaków” płynie przy samym brzegu. Dziewczyny w haftowanych bluzkach i kolorowych spódnicach, z wiankami z polnych kwiatów na głowach, podbiegają do wody i rzucają na pokład bukiety czerwonych goździków i maków. Marynarze podchwytują je w locie. Brodaci chłopi besarabscy brną po kolana w wodzie i machają monitorowi czapkami.
A szeroki Dunaj rozpościera przed „Żelezniakowem” swoje przezroczyste, mieniące się błękitem fale —