SYTUACJA NARRACYJNA I POWIEŚĆ – AUKTORALNA, PIERWSZOOSOBOWA, PERSONALNA
HENRY JAMES, PORTRET DAMY [fragmenty]
Przełożyła Maria Skibniewska
1
Niewiele jest w życiu godzin milszych niż pora obrządku zwanego popołudniową herbatą. W pewnych okolicznościach sama ta sytuacja sprawia nam przyjemność, niezależnie od tego, czy pijemy herbatę, czy też nie, bo oczywiście są osoby, które jej nie piją. Zamierzam rozpocząć tę prostą opowieść od czarującej sceny tej właśnie niewinnej rozrywki. Wszystkie rekwizyty małej uczty były rozmieszczone na trawniku za starym, wiejskim angielskim domem, w doskonałej pełni, że się tak wyrażę, pięknego letniego popołudnia. Część popołudnia już minęła, ale to, co z niego zostało, tchnęło subtelnym, niezwykłym urokiem. Prawdziwy zmierzch miał zapaść dopiero za kilka godzin, ale już zaczął się odpływ letniego światła, powietrze złagodniało, cienie wydłużały się na gładkiej, gęstej murawie. Wydłużały się jednak powoli i całą atmosferę przenikał spokój, który rodzi się ze świadomości, że jest jeszcze przed nami dużo wolnego czasu, który stanowi chyba główne źródło przyjemności doznawanej w takich sytuacjach i o takiej porze dnia. Godziny od piątej do ósmej mogą się niekiedy wydawać małą wiecznością, ale w tym przypadku mogła to być tylko wieczność błoga. Osoby występujące w tej scenie cieszyły się nią w spokoju i nie należały do płci, z której zazwyczaj rekrutują się najwytrwalsi uczestnicy wspomnianych przed chwilą obrzędów. Cienie na doskonale wypielęgnowanym trawniku miały kształty proste i kanciaste; rzucały je trzy postacie: starszy pan, siedzący w głębokim wiklinowym fotelu obok stolika z zastawą do herbaty, i dwaj młodsi mężczyźni, którzy przed nim spacerowali tam i z powrotem, rozmawiając swobodnie. [...] Jeden z nich od czasu do czasu w przelocie rzucał uważne spojrzenie na starca, który, nie wiedząc, że jest obserwowany, nie odrywał wzroku od ciemnoczerwonej fasady swojej rezydencji. Dom wznoszący się nad trawnikiem zasługiwał na taką kontemplację i był najbardziej charakterystycznym szczegółem na wskroś angielskiego obrazu, który starałem się tu naszkicować. [...]
[...] Na dwadzieścia osób dziewiętnaście (włącznie z Isabel) uznawało Edith za nieskończenie ładniejszą od młodszej siostry; dwudziesta byłaby przeciwnego zdania, a nawet pozwalałaby sobie sądzić, że wszystkie pozostałe mają gust banalny. Isabel w głębi duszy żywiła równie nienasyconą chęć podobania się, jak Edith, ale głębia duszy tej dziewczyny była miejscem bardzo niedostępnym; łączność między nią a powierzchnią utrudniały różne kapryśne siły. Isabel widywała całe zastępy młodych mężczyzn, którzy składali wizyty jej siostrze, lecz oni przeważnie bali się zbliżyć do panny Isabel, przekonani, że potrzebne są szczególne kwalifikacje, aby z nią rozmawiać. Fama osoby niezwykle oczytanej otaczała ją niby obłok spowijający boginię w poemacie epickim; obawiano się z jej strony kłopotliwych pytań i przewidywano, że konwersacja z nią byłaby zawsze bardzo chłodna. Biedna Isabel cieszyła się, że jest uważana za mądrą osobę, ale nie chciała uchodzić za mola książkowego; czytała ukradkiem i chociaż miała doskonałą pamięć, wystrzegała się wszelkich cytatów i aluzji do swoich lektur. To prawda, że łaknęła wiedzy, lecz wolała niemal wszystkie inne jej źródła niż zadrukowany papier. Trawiła ją ogromna ciekawość życia, toteż nieustannie otwierała szeroko oczy i rozmyślała. [...] Oczywiście przezorność podejrzliwych młodzieńców nigdy nie przybierała takich rozmiarów, aby Isabel mogła czuć się banitką z towarzyskiego kręgu; zawsze znajdowali się dość liczni wielbiciele, których serca na jej widok przyspieszały rytm, chociaż mocne głowy zachowywały trzeźwość, i ci młodzieńcy oszczędzili pannie Archer najgorszego z umartwień grożących jej płci i wieku. Nie zabrakło jej niczego z rzeczy potrzebnych młodej dziewczynie do szczęścia, uprzejmych względów, uwielbienia, cukierków, bukietów i świadomości, że nie odmówiono jej żadnego z przywilejów w świecie, w którym się obracała; miała wiele okazji do tańca, mnóstwo nowych sukien, londyńskiego „Spectatora”, nowości literackie, muzykę Gounoda, poezję Browninga i prozę George Eliot. [...]
1881
TRUMAN CAPOTE, ŚNIADANIE U TIFFANY’EGO [fragment]
Przełożył Bronisław Zieliński
[...] Mieszkałem już w tym domu od jakiegoś tygodnia, kiedy zauważyłem, że skrzynka należąca do mieszkania nr 2 jest zaopatrzona w ciekawy kartonik z nazwiskiem. Był drukowany, oficjalny niczym od Cartiera, i brzmiał: Panna Holly Golightly – a pod spodem, w rogu: w podróży. Zaczęło mnie to prześladować jak melodia: Panna Holly Golightly, w podróży.
Pewnej nocy, a było już dobrze po dwunastej, obudził mnie głos pana Yunioszi wykrzykującego coś na schodach. Ponieważ mieszkał na najwyższym piętrze, więc jego głos rozlegał się po całym domu, rozeźlony i surowy:
– Panno Golightly! Muszę zaprotestować!
Głos, który ozwał się w odpowiedzi, dochodził z samego dołu, i był głupkowato-młody i rozbawiony:
– Och, kochany, przepraszam. Zgubiłam ten cholerny klucz.
– Nie może pani wciąż dzwonić do moich drzwi. Proszę, bardzo proszę, żeby pani kazała sobie dorobić klucz.
– Kiedy je wszystkie gubię.
– Ja pracuję i muszę spać! – krzyknął pan Yunioszi. – A pani wciąż do mnie dzwoni...
– Och, nie gniewaj się, kochaneczku, już więcej nie będę. I jeżeli pan obieca, że nie będzie zły – jej głos zbliżał się; wchodziła po schodach – to może pozwolę panu zrobić te zdjęcia, o których mówiliśmy.
Tymczasem wstałem z łóżka i uchyliłem drzwi o cal. Słyszałem milczenie pana Yunioszi; słyszałem je, ponieważ towarzyszyła mu wyraźna zmiana oddechu.
– Kiedy? – zapytał.
Dziewczyna roześmiała się.
– Kiedyś – odparła, połykając to słowo.
– Każdej chwili – rzekł i zamknął drzwi.
Wyszedłem na klatkę schodową i wychyliłem się przez poręcz na tyle, żeby widzieć, nie będąc widzianym. Była jeszcze na schodach; doszła właśnie do podestu i światło lampy wydobyło z mroku różnorakie odcienie jej chłopięcych włosów – płowych, z pasmami albinosowatoblond i złotymi. Była ciepła noc, już prawie lato, i dziewczyna miała na sobie obcisłą, zgrabną, czarną sukienkę, czarne sandałki i krótki naszyjnik z pereł. Pomimo swojej szykownej szczupłości odznaczała się jakimś pszenicznie zdrowym wyglądem, jakąś mydlano-cytrynową czystością, a jej policzki przyciemniała mocna różowość. Usta miała duże, nos lekko zadarty. Ciemne okulary przesłaniały jej oczy. Była to twarz już poza dzieciństwem, lecz jeszcze nie należąca do kobiety. Oceniłem, że dziewczyna musi mieć między szesnastoma a trzydziestoma latami; jak się okazało, brakowało jej dwóch miesięcy do dziewiętnastych urodzin. [...]
1958
BOHUMIL HRABAL, WESELA W DOMU [fragment]
Przełożył Piotr Godlewski
Ach, jakie piękne są świniobicia na wsi, świniobicia, które odbywają się na podwórzu, gdy wynosi się piec i wszystkie te zapachy idą pod gołe niebo, gdy w kotłach gotuje się głowiznę, którą potem wywala się w pralni na stolnicę, i drzwi, i okna są otwarte, i cały ten smród uboju idzie w górę, unosi się do nieba. W owym jednakże czasie nastała w Pradze moda, że również hotele, i to hotele renomowane, raz na miesiąc już z góry zapowiadały swoim gościom, że „Dziś świniobicie!”. I wszyscy goście cieszyli się i radowali, że dostaną na talerzu świeżą głowiznę, a następnie wątrobianeczki! Tak więc także w hotelu „Paryż” odbyło się pierwsze świniobicie, od rana pociliśmy się w kuchni i kiedy w kotłach gotowała się głowizna, w dwóch kotłach, kiedy para ze świniobicia unosiła się pod sufit i przeszklona wieża wentylacyjna pod płytą kuchenną nie nadążała z wsysaniem tych wyziewów, kuchnia powoli, lecz nieuchronnie stawała się mokrym piekłem, kłęby pary docierały aż do mnie, siedziałam na swym stołeczku i markowałam już pierwsze talerze z kawałkiem podgardla i kawałkiem uszka, i kawałkiem wątróbki oraz łyżeczką chrzanu i łyżeczką musztardy, czułam, że to, co spływa mi po skroniach i kapie z włosów, to nie mój pot, również na plecach to nie ja się pociłam, również tam spływała po mnie ta skroplona para ze świniobicia, i kelnerzy też się pocili, i wkrótce ich smokingi też błyszczały od tłuszczu […]
I oto do kuchni wkroczył ogromny bukiet, bukiet róż, a ja zlękłam się, bo ten bukiet szedł w moją stronę, i nagle róże osunęły się niemal na podłogę, i stał tam nie kto inny, tylko doktor, w kapelusiku i w fartuchu ze zgrzebnego płótna, w podartej koszuli, i wręczał mi ten bukiet, a wszyscy w kuchni patrzyli na niego jak na zjawę, jakby wleciał tu przez wieżę wentylacyjną. A ja nie byłam zdolna słowa wykrztusić i ręce miałam jak sparaliżowane, nie dlatego, że zobaczyłam tutaj tego mężczyznę z Grobli, stamtąd, z Libni, ale ponieważ było mi wstyd, że z twarzy kapał mi pot przemieszany z tłuszczem i zapachami świniobicia, a tymczasem doktor wcisnął mi ten bukiet i teraz byłam cała obsypana różami.
– Niech mi pani pomoże – jęknął doktor. – proszę przyjąć ten bukiet, wpadłem na taki pomysł, żeby sprawić pani przyjemność… […] Jutro mamy sobotę, może przyszłaby pani znów na Libeń, poszlibyśmy się kąpać… na pale, dobrze? […] pięć razy krążyłem z tym bukietem dookoła „Paryża”, pięć razy wchodziłem i znowu wychodziłem… a teraz zdecydowałem się i dobiegłem aż tutaj…
[U]kłonił się całemu personelowi, zaczerwienił się i przeprosił:
– Państwo wybaczą…
I wybiegł z kuchni, a ja nadal siedziałam obsypana różami, i nadal wstydziłam się, bo tłuszcz z tego naszego pierwszego świniobicia płynął mi między piersiami i wsiąkał w stanik, czułam, że pot z omastą ściekał mi również między udami, czułam, że przylepiłam się majteczkami do białego kitla, truchlałam na myśl, że ten pot przeszedł nawet przez kitel i gdybym się podniosła, to na krześle, jak wstanę, także będzie mała kałuża. Czułam to, a przy tym nadal trzymałam ten bukiet róż.
Ober Borek przyniósł szklanice i wstawił do nich róże, postawił je na moim stoliku i powiedział mi:
– Ten pan jest w pani zakochany, to widać już na pierwszy rzut oka…
A ja poczerwieniałam jeszcze bardziej, czułam, że gdybym ujęła za gumkę majtek i odciągnęła ją, i puściła, to nasiąknięte potem majtki plasnęłyby głośno o moje ciało. I zaczerwieniłam się jeszcze bardziej, a drzwi otwarły się na oścież, i stali w nich dwaj nasi stali goście, byli podochoceni i wołali:
– Tak dobrych wątrobianek jeszcześmy w Pradze nie jedli, hektolitr pilznera dla takiej kuchni! […]
1987
VIRGINIA WOOLF, PANI DALLOWAY [fragment]
Przełożyła Krystyna Tarnowska
Pani Dalloway powiedziała, że sama kupi kwiaty.
Lucy ma wyliczoną każdą minutę. Zdejmie się drzwi; przyjdą ludzie od Rumplemayera. A zresztą, pomyślała Klarysa Dalloway, co za ranek – jak gdyby ofiarowany w podarku dzieciom na plaży.
Co za rozkosz! Jaka cudowna kąpiel! Bo tak to zawsze odczuwała, kiedy z cichym skrzypieniem zawiasów, które dotąd słyszy, otwierała drzwi balkonowe i wychodziła w Bourton na taras. Jak rześkie, jak ciche – cichsze naturalnie niż tutaj – było powietrze wczesnym rankiem; jak pluśnięcie fali, jak pocałunek fali; chłodne i ostre, a jednak (miała wtedy osiemnaście lat) dziwnie uroczyste, bo kiedy tak stała w otwartych drzwiach na taras, ogarniało ją uczucie, że za chwilę zdarzy się coś przerażającego. Spoglądała na kwiaty, na drzewa parujące mgłą, na wrony, które szybowały w górę, opadały; stała wpatrzona w ogród i nagle Piotr Walsh powiedział: – Zaduma pośród warzyw?
– Tak powiedział? – Ja od kalafiorów znacznie wolę ludzi. – Tak powiedział? Powiedział to chyba któregoś ranka przy śniadaniu, kiedy wyszła na taras. Piotr Walsh. Wraca niedługo z Indii, w czerwcu albo w lipcu, pani Dalloway nie pamięta, kiedy, bo jego listy są przeraźliwie nudne, pamiętało się raczej jego słowa, jego oczy, scyzoryk, uśmiech i – jakie to dziwne, gdy zniknęły bez śladu tysiące innych rzeczy – kilka powiedzeń, jak o kalafiorach.
Zatrzymała się na krawężniku, czekając, aż przejedzie furgonetka Durtnella. Czarująca kobieta, pomyślał Scrope Purvis (znał ją, jak się zna sąsiadów w dzielnicy Westminster). Ma w sobie coś z ptaka, z sikorki – niebiesko-zielona, lekka, żywa, chociaż skończyła już pięćdziesiąt lat i od choroby mocno posiwiała. Bardzo wyprostowana pani Dalloway stała na krawężniku i nieświadoma spojrzeń Scrope’a czekała na przejście. [...]
Czuła się bardzo młoda i jednocześnie niewypowiedzianie stara. Była jak nóż przecinający wszystko, do samego środka; i jednocześnie była na zewnątrz, obserwowała. Gdy przyglądała się taksówkom, nie opuszczało jej uczucie, że jest daleko, daleko na morzu, sama; zawsze uważała, że życie, nawet jeden dzień życia, jest czymś bardzo, bardzo niebezpiecznym. To wcale nie znaczy, że miała się za osobę inteligentną czy niezwykłą. Nie mogła wprost pojąć, jak przeszła przez życie z tymi kilkoma okruchami wiedzy, którą dała im Fräulein Daniels. Nie umiała nic; nie znała języków, historii; niemal nie czytywała już teraz książek innych niż pamiętniki, wieczorami w łóżku. A jednak pochłaniało ją to wszystko; taksówki jadące ulicą; i nie powiedziałaby o Piotrze, nie powiedziałaby o sobie, że jest taka czy taka. [...]
Weszła szczupła, wysoka, bardzo wyprostowana; natychmiast przywitała ją panna Pym o pucołowatej twarzy i czerwonych rękach, które wyglądały tak, jak gdyby trzymała je w zimnej wodzie wraz z kwiatami.
Kwiaty: lewkonie, groszek pachnący, pęki bzu i goździków, masy goździków. I róże, i irysy. Ach, tak... wdychała słodki zapach ziemi ogrodowej, rozmawiając z panną Pym, która obowiązana była jej służyć i która uważała, że Klarysa jest dobra, bo była dobra przed laty; bardzo dobra, tylko w tym roku wygląda starzej, kiedy tak porusza głową to w tę, to w tamtą stronę między irysami i różami, przybliża twarz do pęków bzu i oczy ma przymknięte, wdycha – po ulicznej wrzawie – rozkoszny chłód, zachwycający aromat. Nagle otworzyła oczy i jak świeże, niczym najpiękniejsza bielizna prosto z prania, ułożona w wiklinowych koszach, wydały jej się róże; jak konwencjonalnie poprawne były czerwone goździki o sztywnych głowach; i groszek rozparty w swoich wazonach, bladolila, śnieżnobiały, kremowy; mogło się zdawać, że jest wieczór i dziewczęta wyszły w batystowych sukienkach rwać groszek i róże, wyszły po skończonym cudownym dniu letnim o niemal granatowym niebie, po dniu pełnym lewkonii, goździków, lilii; mogło się zdawać, że jest to chwila między szóstą a siódmą, kiedy kwiaty – róże, goździki, irysy, bez – żarzą się; białe, fioletowe, czerwone, pomarańczowe; wszystkie kwiaty płoną własnym, łagodnym i czystym światłem na parujących mgłą rabatach. Jakże ona kochała biało-szare ćmy zataczające kręgi nad ciastem z wiśniami, nad grzędą pierwiosnków wieczorem! [...]
1925
WACŁAW BERENT, OZIMINA [fragment]
Lodowy połysk czarnej tafli fortepianu i mocne lśnienie posadzki rzucały mu na salę jakby pył powietrzny i ogromne zmatowanie barw w głębi. W tym dla oka oddaleniu tonowała się jaskrawa rozmaitość kobiecych strojów w kilka plam zamglonych pod czarnym wirem mężczyzn. Tylko na krześle najbliższym odsadą barw mocnych – widniała jakaś bluzka o wodnej zieleni, twarz otwarta, jasna i włos ciemny, rozjaśniany w ciepłe połyski, zda się, kontrastem do tej hebanowej czerni fortepianu, sponad której padały oczy jego.
Stał jak wyczekujący rybak tej czarnej łodzi, przerzucając białe karty nut rozłożonych na fortepianie.
A dziewczyna przyglądała mu się przez zmrużone rzęsy pozornie nigdzie nie patrzących oczu. Obserwowała go z przedziwnie długim spokojem, zamknąwszy złożonymi na kolanach dłońmi dwa doskonałe półkola toczonych ramion, obciśniętych wysoko w białą skórę rękawiczek. Czoło spokojne, prawie kamienne, z odgarniętym zuchowato ciemnym włosem, oczy zmrużone, a żywe jak u węża, rzucały aż na skroń wibrującą zmarszczkę uwagi. Rozmigotanie ciekawości, pytań i półuśmiechów przepływało, zda się, spod oczu przez pełne jak jabłka policzki ku ustom i wracało falą przez zmrużoną powiekę; zaciśnięte wargi rzucały od kątów w stronę uszu drgające rysy swawoli czy czegoś gorszego. Zastawiał się za ten wyraz głupkowaty podbródek o migdałowym owalu i miękkości dziecięcej. Siedziała nieruchoma jak posąg, półokręgami ramion obejmując wydatną pierś; pazury krótkich łapek, rzekłbyś, miękko złożone, tkwiły w rękawiczkach – pod to przymrużone, wężowe zapatrzenie skośnych oczu.
Gdy po niejakim czasie wyszedł do dalszych pokojów, w małym przejściu za salonem spotkał się oko w oko z tym uśmiechem na wibrujących policzkach. Dłoń spokojnie złożona w dłoni zamykała toczone półokręgi ramion nieruchomych.
„Cóż to znów znaczy?” – myślał. – Obcej kobiety uśmiech dobrze mi znany zastępuje mi drogę jak w wizji.
– Pan mnie nie poznaje? – pytały oczy zmrużone.
– Nie. Ponieważ rzecz dziać się powinna w ponurym wąwozie.
Roześmiała się niemo; [...]
W bliskości tej kobiety uderzył w niego wiew świeżyzny jak od owoców, a zarazem skwaru, w którym one dojrzewają; jakaś tryumfująca wegetatywność bujnego życia, leniwa do słowa, ciężka do głosu i gestu – jak w letnie popołudnie. [...] „Czyżby ta mała ze wsi? Czyżby ona?”
– Panna Nina? – zgadywał tedy, zapatrzony w sowitą jędrność i pełnię kształtów, które, rychło patrzeć, staną się przelewne.
– Ja!
Krwiste wargi rozchyliły się w uśmiechu długą szczeliną, jak pękający owoc granatu, a słowo z nich wyłuskało się ciężkie, soczyste, jak purpurowe tego granatu ziarno; zakwitły policzki.
Roześmiał się. „To dumne samopoczucie tego «ja»! Ta smakowita błogość tego słowa, jak u Murzyna. Wierzę, tu można być zwięzłą w mowie; wszystko inne jest zresztą zbyt wymowne”.
– Już?! – krzyknął. – Już «ja»? Ależ to poszło w tempie tropikalnym! Kiedyż przeniesiono do miejskich cieplarń?
– Pan utył. [...]
1911