Tytuł oryginału:
„TIME AND TIME AGAIN”
Przekład:
Agnieszka Wąsowska
Projekt graficzny serii:
„Studio Kurczak”
Redaktor serii:
Magia Markowska
Redaktor techniczny:
Adam Zambrzycki
Copyright © by B. M. Gill
Translation Copyright © by Agnieszka Wąsowska
Copyright © for Polish editions by „TEMARK” Sp, z 0.0.1993
02-636 Warszawa, ul. Olimpijska 20
DRUK:
GZP Mariborski tisk,
Slovenija przy współpracy Korotan Italiana
ISBN 83-85241-73-6
Druk: OZP Maribonki tisk, Slovenija, przy współpracy KoroUo Italiana
Skład i łamanie: Arkadiusz Rozum
1. Wolność ma smak ostrego porannego powietrza. Blade słońce słabo oświetla rozległe pola. Jest bardzo zimno. Trzęsę się w swoim włoskim kostiumie, którego nie nosiłam od czasu procesu. Czuję, że jest na mnie za ciasny. Osiemnaście miesięcy więzienia. A do tego te buty. Z ledwością mogę w nich chodzić. Dlaczego więzienia najczęściej znajdują się na piaszczystych, opuszczonych terenach? Dlaczego nie czuję się podniecona, radosna czy nawet zwyczajnie szczęśliwa? Dlaczego, na litość boską, jestem taka zdenerwowana, spięta?
Spięta to nie jest odpowiednie słowo. Niespokojna...? Też nie najlepsze, ale już bliższe prawdy.
Obok mnie, otulona w ciepły purpurowy żakiet, stoi Rene. Ona zachowuje się normalnie. Jest spokojna i uśmiechnięta.
W oddali słychać warkot motocykla, który staje się głośniejszy, gdy maszyna wyjeżdża zza rogu.
‒ To Olly ‒ mówi Rene.
To czułe zdrobnienie rzadko pojawia się na jej ustach.
„Oliver, ty draniu!”, odgrażała się, kiedy nie napisał listu. Teraz patrzy, jak Olly zsiada z motocykla, a jej twarz jest cała rozjaśniona. Po jednej z jego wizyt wyznała mi, że to jej mąż. Mają nawet ślub kościelny.
Tak jak ja i Christopher.
Nigdy nie nazywam go Chris.
Czy zjawi się wreszcie? Może ma kłopoty z samochodem. Albo coś mu się stało. Co będzie, gdy się nie pojawi? Wrócę do więzienia i zatelefonuję po taksówkę? Powiem, że mój mąż wystawił mnie do wiatru? Nigdy. Ogarnia mnie przerażenie. Nie mogę się poruszyć.
Rene, moja dziwna przyjaciółka, zaczyna się o mnie martwić.
‒ Poczekamy z Ollym, aż się pojawi ‒ zapewnia mnie.
Przyjeżdża niemal natychmiast.
Zauważam, że ciągle mamy to samo audi. Podczas ostatniej wizyty mówił, że chce je zmienić. Zabawne, jakie tematy porusza się podczas takich spotkań. Mówi się o rzeczach, które nie mają najmniejszego znaczenia. I nigdy nie patrzy się prosto w oczy.
Nawet teraz starannie tego unikamy. Podchodzi do mnie, obejmuje mnie, a ja patrzę przez jego ramię na Olivera i Rene. Trzymają się za ręce. Christopher niedbale całuje mnie w czoło, nie w usta. Pocałunek, jakim ksiądz może obdarzyć swego parafianina. Błogosławię cię, moje dziecko, idź w pokoju.
W naszym przypadku jest to powitalny pocałunek maklera giełdowego i jego zbuntowanej żony.
‒ Witaj ‒ mówi. A potem dodaje: ‒ Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin... Cieszę się, że nie ma prasy.
Moje urodziny? Zupełnie o nich zapomniałam. Jest trzynasty lutego i kończę dwadzieścia siedem lat. Poprzednie urodziny spędziłam w więzieniu. Chcę wymazać je z pamięci. Prasa? Z pewnością moja osoba dawno już przestała interesować dziennikarzy.
Idziemy w stronę samochodu, a Rene i Oliver wsiadają na swą ogromną maszynę. Wszystkie nasze rzeczy, których odebranie musiałyśmy pokwitować, dopełniając biurokratycznych rytuałów, znajdują się w kilku plastikowych torbach. Rene udało się zapakować swoje na bagażnik. Na motocyklu jest jej chyba niewygodnie, ale jakoś dadzą sobie radę. Oliver podał jej biały kask, pod którym zniknęły rude loki. Zapina pasek pod brodą i krzyczy do mnie:
‒ Do zobaczenia, Maeve. I dzięki za wszystko.
Odpowiadam tak samo:
‒ Do zobaczenia i także za wszystko dziękuję.
Żadna z nas dokładnie nie wie, co ma na myśli mówiąc te słowa. Ta nietknięta seksem przyjaźń dwóch zupełnie odmiennych kobiet dużo nam jednak dała. Lubimy się. Po prostu.
Oliver odwraca się na chwilę i patrzy na mnie. Są zupełnie różni. Rene wysoka, rzucająca się w oczy, on zaś szczupły, o posępnym spojrzeniu, niczym emigrant u Forda Madoxa Browna. Przypominam sobie obraz Browna Pożegnanie Anglii, którego wizja zawsze pojawia mi się przed oczami, gdy jestem zakłopotana, przestraszona lub zmieszana.
Christopher pierwszy idzie do samochodu i wkłada moje torby do bagażnika. A potem, jak zwykle nienaganny, otwiera mi drzwi.
‒ To jedna z twoich towarzyszek? ‒ pyta, kiedy odprowadzamy wzrokiem motocykl, za którym unoszą się kłęby dymu.
‒ Towarzyszek? ‒ Wiem, co ma na myśli, ale nie przyznaję się do tego.
‒ Kumpela z CND*.
*CND ‒ Campaign for Nuclear Disarmament ‒ Kampania na rzecz rozbrojenia nuklearnego, (przyp. tłum.)
Kumpela brzmi ironicznie, tak zresztą, jak miało to zabrzmieć. Mówię mu, że Rene ma wszystkie te zalety, których mi brak. Jest dziewczyną pełną zdrowego rozsądku, która byłaby szczęśliwa, gdyby mogła zobaczyć, jak ten świat rozpada się na kawałki.
‒ Za co więc Rene siedziała? ‒ Wymawia imię poprawnie, rozdzielając na dwie sylaby, jednak zupełnie inaczej niż robi to ona sama.
Poprawiam go.
Siada za kierownicą ze zmarszczonym czołem. Niepokoi go, że mogłam zaprzyjaźnić się z kimś „niepożądanym”.
„Silna wola i samowystarczalność pomogą ci przetrwać ten okres” ‒ powiedział, kiedy mnie skazano. „Unikaj wszelkich kontaktów, Maeve. Dostaniesz nie więcej niż osiemnaście miesięcy. To szybko minie”.
Powinien sam spróbować!
Mówię mu, że Rene próbowała wyłudzić zasiłek z DHSS*
* DHSS ‒ Department of Health and Social Security ‒ Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej, (przyp. tłum.)
‒ Z moim wykształceniem z pewnością udałoby jej się zdobyć dużo więcej ‒ dodaję.
Potrzebuję go. Nic na to nie mogę poradzić. Bardzo mi przykro. Ciągle pamiętam te drwiny. Nawet sędzia nie powstrzymał się od komentarzy. „To wprost nie do uwierzenia, żeby wykształcona kobieta ‒ dyplomowana księgowa z tak dobrego środowiska, zachowywała się jak rozwydrzony, brutalny chuligan”.
Dopiero Rene nauczyła mnie patrzeć na to z dystansem.
‒ Dałaś się porwać tłumowi ‒ mówiła mi. ‒ Nie chciałaś nikogo uderzyć, ale byłoby dziwne, gdyby w takim zamieszaniu nikt nie oberwał. Wiele osób zostało wtedy zranionych. Tak się złożyło, że złapali akurat ciebie. Nie jesteś brutalna, tylko trochę zwariowana.
Taki był początek naszej przyjaźni. Słowa, których potrzebowałam ‒ szorstkie, ale płynące z głębi serca. Pomogły. Jednak nie całkiem. Ciągle mam nocne koszmary. Pewnie zawsze będę je miała.
‒ Mam nadzieję, że nie mówiła tego poważnie ‒ mówi Christopher zapalając silnik.
‒ Czego?
‒ Że ma zamiar spotkać się z tobą.
Nie odpowiadam. Wymieniłyśmy adresy, ale Christopher nie musi o tym wiedzieć. Zastanawiam się, o czym rozmawiają teraz z Oliverem, jeżeli w ogóle można rozmawiać na motocyklu. Czy łapiąc oddech mówi jej, że bardzo ją kocha? Wyglądali na bardzo szczęśliwych.
Przez chwilę jedziemy w całkowitej ciszy, a potem Christopher proponuje, żebyśmy zjedli śniadanie w Wheatsheaf ‒ godzinę jazdy od Londynu.
‒ Jadłaś coś, zanim cię wypuścili?
Mówię, że wypiłam filiżankę herbaty. Nie mówię, że nie jestem głodna. On na pewno jest, inaczej nie wspomniałby o śniadaniu. Ostatni raz jedliśmy w Wheatsheaf rok temu, w pierwszą rocznicę ślubu. Chyba nie będzie tego pamiętał.
A jednak.
‒ Siedzieliśmy wtedy przy tym samym stole ‒ mówi, kiedy kelnerka prowadzi nas do zielono-złotawej alkowy koło kominka. W porannym świetle miejsce to wygląda pretensjonalnie, a nawet brzydko.
‒ Kiedy? ‒ Udaję, że nie pamiętam.
Wie, że udaję.
‒ Maeve, już wszystko jest w porządku. To był po prostu zły sen, który na szczęście się skończył.
Sięga przez stół i dotyka mojej ręki. Staram się nie cofnąć swojej. Chce mi się płakać.
Zamawia mi grejpfruta, którego z trudem zjadam. A do tego kawałek tosta z dżemem. Christopher je znacznie więcej ‒ jajka, boczek, parówki. W chwilach zdenerwowania dużo palił. Teraz, kiedy rzucił papierosy, za dużo je. Przytył, ale jest mu z tym do twarzy. Jest przystojnym mężczyzną. Patrzę teraz na niego tak, jakby nie należał do mnie. Cóż, oczywiście, że nie jest mój. Nikt nie jest niczyją własnością. Chodzi mi o to, że patrzę na niego obiektywnie. Ma ładne rysy. Lekką siwiznę na ciemnych włosach. I oczy, które zawsze wydają się zbyt przenikliwe. Jak dotąd, nie pozwoliłam mu zajrzeć w moje.
Podnosi wzrok. Odwracam głowę.
‒ Twoja matka upiekła ciasto.
To kłopotliwa chwila. Matka piecze dużo ciast. W przeciwieństwie do mnie jest domatorką.
‒ Doprawdy? ‒ Wzruszam ramionami.
‒ Na twoje urodziny ‒ wyjaśnia. ‒ Przywiozła je wczoraj.
‒ I ciągle jest w domu? ‒ pytam zaniepokojona.
Kocham matkę, ale nie dziś.
‒ Nie, wyjechała. Rozumie, że musimy teraz być sami.
Myślę o tym. Sami, żeby pójść do łóżka po długim okresie abstynencji, przynajmniej jeżeli chodzi o mnie. Przypuszczam, że odnosi się to również do Christophera. Zastanawiam się, jak będzie. Czuję się tak, jakby dzieliły nas miliony lat.
‒ Będzie dla ciebie miła, kiedy się spotkacie. ‒ Stara się, żeby brzmiało to przekonywająco. ‒ To ciasto to coś w rodzaju fajki pokoju. Nigdy więcej tekstów o hańbie dla całej rodziny, ojcu przewracającym się w grobie i tym podobnych bzdur.
Uśmiecha się i tym razem nasze spojrzenia spotykają się. Nawiązuje się między nami nić porozumienia, która nie jest tylko zdawkową wymianą zdań.
‒ To, co się stało, nazywa „odchyleniem” ‒ mówi dalej. ‒ Określenie dobre jak każde inne. Jeden z twoich irlandzkich przodków ze strony ojca zrobił kiedyś coś podobnego. Jak widać, odziedziczyłaś te skłonności po ojcu. Irlandczycy często zachowują się w zaskakujący sposób.
Wspomnienie ojca sprawia, że chce mi się płakać. Był dobry i czuły. Tylko on potrafiłby zrozumieć dręczące mnie poczucie winy.
Pytam, jak się czuje sierżant Sutherland.
Christopher w milczeniu nalewa kawę. Czekam z niepokojem.
‒ Ma osłabiony wzrok ‒ odpowiada w końcu. ‒ Kamień, czy cokolwiek to było, trafił go w twarz. Cóż, wiedziałaś o tym. Ale nie jest niewidomy. Jeśli by tak było, zwolniliby go z policji. Został tylko przeniesiony do pracy biurowej.
Robi krótką przerwę, a po chwili mówi dalej:
‒ Powinnaś uświadomić sobie, że to, co zrobiłaś, nie było zamierzone. To tylko impulsywna reakcja na rozwój wydarzeń. Nie potraktowaliby cię tak surowo, gdyby nie twoje wcześniejsze wystąpienia w Greenham Common. To był pokazowy proces. Sąd ukarał cię, by dać przykład innym demonstrantom.
Po raz kolejny podkreślam, że nie istnieje żaden związek między Langdon a Greenham Common. Nie zgadza się.
‒ W obu przypadkach było to zakłócenie porządku publicznego.
Po wydarzeniach w Greenham Common wymierzono mi karę więzienia lub grzywny. Mimo mojego sprzeciwu Christopher zapłacił kaucję. Kiedy wróciliśmy do domu, przepraszał mnie, że pozwolił sobie „przebić balon mojego egoizmu cienką igłą zdrowego rozsądku”. Kiedy jest wściekły, używa bardzo głupich sformułowań.
‒ Urodziłam się w Langdon ‒ przypominam mu. ‒ Mieszkałam tam dziesięć lat. Miałam prawo tam pójść. Protestować. Dlaczego w tak pięknym miejscu mieliby zakopywać odpady radioaktywne? Zatruliby środowisko na okres co najmniej stu lat. Trzeba było ich zatrzymać.
‒ Ale nie siłą.
‒ Nie chcieliśmy używać siły. Utworzyliśmy tylko żywy łańcuch, podając sobie ręce. Uniemożliwiliśmy pracę koparkom. To nie my wszczęliśmy zamieszki z policją. Ani nie mieszkańcy wioski. Nie wiem, jak to się zaczęło. Jacyś chuligani zaczęli rzucać kamieniami ‒ dobra okazja, by porozrabiać gdzieś indziej niż na stadionie piłkarskim. Przyjść, dołożyć kilku demonstrantom, pobić się z policją. Rozruszajcie towarzystwo, chłopcy, dołóżcie im! Świetna zabawa! Boże, to było zupełnie jak wybuch wulkanu.
Ręka, w której trzymam filiżankę, tak mi się trzęsie, że nie mogę trafić na spodeczek.
Christopher bierze ją ode mnie i odstawia na miejsce.
‒ Podchodzisz do tego zbyt uczuciowo. Za bardzo jesteś w to zaangażowana. Naucz się patrzeć na wszystko z większym dystansem. Niech inni robią takie rzeczy. Nie powstrzymasz tego, co nieuniknione. Kiedy osoba z twoim temperamentem jest jednocześnie obdarzona sumieniem społecznym, nie może z tego wyniknąć nic dobrego. Reagujesz zbyt emocjonalnie. Ranisz siebie i innych.
‒ Widziałeś go? Widziałeś sierżanta Sutherlanda?
‒ Nie. Nie chciał mnie widzieć. Z tobą też nie chciałby się spotkać. List, który do niego napisałaś, wrócił z powrotem. Był cały w strzępach.
Nie jestem tym faktem zdziwiona. To nie był dobry list. Niewyraźny bełkot, którym próbowałam wyrazić skruchę. Na miejscu sierżanta Sutherlanda zwróciłabym go po uprzednim namoczeniu w żrącym kwasie.
‒ Czy rozmawiał z tobą?
‒ Nie.
‒ Nie mówiłeś mi o tym podczas żadnej ze swoich wizyt.
‒ Nie chciałem cię niepokoić. Przynajmniej nie w takim miejscu.
‒ Więc wiesz, jak się teraz czuję?
‒ Nie bądź niemądra, Maeve. Oczywiście, że wiem.
Przez moment patrzyliśmy na siebie w milczeniu.
Do Londynu dotarliśmy kilka minut po jedenastej. Słońce oświetlało wypłowiałe ściany naszego domu. Całość wydawała się bardzo zachęcająca, dopóki za pobliskimi zaroślami nie spostrzegłam błękitnego forda granada. Jak widać, prasa nie całkiem straciła zainteresowanie moją osobą. Wysoki młody mężczyzna, który siedział obok kierowcy, wysiadł z samochodu i skierował się w naszą stronę, uśmiechając się przy tym fałszywie. Pokazał swoją wizytówkę. Jakby usprawiedliwiając nietakt popełniony przez kogoś innego, powiedział, że przysłał go szef. Polecono mu zadać mi kilka pytań i opisać, jak czuję się na wolności. Nie zajmie mi dużo czasu.
Christopher, który był mniej zdziwiony całym zajściem niż ja, jakby spodziewał się takiej wizyty, odparł mu w uprzejmy, lecz stanowczy sposób, że jestem zmęczona i nie mam nic do powiedzenia, a potem poprosił, żeby odjechał.
Reporter, który prawdopodobnie wielokrotnie powtarzał sobie całą scenę, nie dawał za wygraną.
‒ Jak to jest znaleźć się na wolności, pani Barclay?
To było typowe, idiotyczne pytanie. Jak to jest, proszę pana/pani, kiedy dowiaduje się pan/pani, że pana/pani dom dokumentnie spłonął; kiedy wydobyto pana/panią spod gruzów; kiedy zginęła cała pana/pani rodzina? Czy też bardziej prozaiczna sprawa ‒ kiedy znajdzie się pan/pani na wolności?
Zastanawiałam się, jaka jest stereotypowa odpowiedź na tego typu pytania, ale posłuchałam Christophera, który dał mi do zrozumienia, żebym się nie odzywała, i weszłam do domu.
Niech Christopher zajmie się wszystkim. Bywają chwile, kiedy bardzo sobie cenię jego opiekuńczość i pozwalam, by otaczała mnie jak ciepły płaszcz.
Po krótkiej chwili wszedł do hallu i objął mnie ramieniem.
‒ Nie należy zadzierać z prasą, ale wszystko ma swoje granice. Miejmy nadzieję, że więcej nie będą nas niepokoić. Witaj w domu.
Dom.
Myślałam o nim, marzyłam o nim, tęskniłam do niego, a teraz, kiedy wreszcie się w nim znalazłam, wydał mi się inny, jakby mniejszy od tego, jaki zapamiętałam, ale za to znacznie przytulniejszy. Miękkie aubussowskie dywany, ciężkie pluszowe zasłony w brązowo-brzoskwiniowej tonacji, kryształy z Waterford i stara, niewiarygodnie krucha porcelana. Obrazy wiszące na ścianach chyba już mi się nie podobają. Złożone zestawienia kwadratów i różnokształtnych plam mogą oznaczać, co tylko zechcesz ‒ wszystko lub nic. W tej chwili nic.
Wolno wychodzę do znajdującego się z tyłu domu ogrodu, do którego samochody reporterów nie mają wstępu. Christopher posadził mnóstwo czerwonych tulipanów w pobliżu białego zimowego wrzosu ‒ albo zlecił to Walkerowi, ogrodnikowi, który pracuje u nas na pół etatu. I szopa została uprzątnięta. Pajęczyna, która wisiała w kątach i obok której nigdy nie mogłam przejść, zniknęła. Matka twierdzi, że mój mąż w porównaniu z innymi mężczyznami to prawdziwy skarb. Większość naszych przyjaciół jest tego samego zdania. To oczywiste, że porównują nas ze sobą. Zastanawiam się, czy niektórzy z nich nie przychodzili tu, żeby go pocieszać.
Jak dotąd, nikt nie wspomniał o rozwodzie.
Stoję na środku zielonego, mokrego trawnika i myślę o wolności. Nie da się jej zdefiniować.
Wracam i wolno przechadzam się po domu ‒ przesuwam palcami po grzbietach książek, dotykam flakoników z perfumami, talkiem i olejkami kąpielowymi, zauważam, że papier toaletowy jest miękki i kolorowy. Odrzucam kuszącą myśl o gorącej kąpieli i zamiast tego biorę szybki prysznic, a potem zaglądam do szafy i szukam czegoś, co mogłabym założyć. Kostium to nie najlepszy pomysł. W więzieniu nosiłam cywilne ubrania ‒ to, co było najwygodniejsze ‒ głównie dżinsy i bawełniane koszulki. Jedna z nas, Anna Horden, nosiła eleganckie, ciemne sukienki z kolorowymi kołnierzykami. Piękna, cicha Anna, patrząca na świat zdziwionymi oczami, wydawała się czysta jak Madonna, choć z pewnością taka nie była. Wybieram zieloną sukienkę, która mi ją przypomina, ale czuję się w niej gorzej niż w kostiumie. Nie jestem już szykowną kobietą. Wyglądam tak, jak wtedy, kiedy skończyłam szkołę. Niezbyt tęga, ale także nie smukła. Po wyjściu z więzienia powinnam być chuda i wymizerowana. Jak to jest, że odczuwam pustkę w głowie, a wyglądam tak dobrze? I moje ciało jest zaniedbane. Nie bronili nam przebywania na świeżym powietrzu, a mimo to moja skóra wygląda tak, jakby potrzebowała słońca. Czy nasze psychiczne dylematy odbijają się na naszym wyglądzie? Och, Boże, skończ wreszcie z tą samoanalizą! Załóż coś ładnego i wygodnego. Znajduję moje przydeptane, niebieskie kapcie. Wkładam je, zarzucam aksamitną podomkę i schodzę na dół.
Christopher siedzi w salonie. Napełnił dwa kieliszki szampanem. Trącamy się z wymuszoną serdecznością i pijemy w milczeniu. Odczuwamy skrępowanie, prawie nieśmiałość, której nie potrafimy pokonać. Zapomnieliśmy, jak ze sobą rozmawiać. Wolałam już, jak dawniej mówił mi, jakim to jestem skończonym głupcem. We wszystkich sprawach. A ja głośno protestowałam.
Jesteśmy małżeństwem pełnym sprzeczności. Nasze poglądy na najważniejsze kwestie różnią się zasadniczo. Najważniejsze dla mnie. Pełnoprawnym członkiem CND zostałam w dniu swoich osiemnastych urodzin. Kiedy pobraliśmy się kilka lat później i nie chciałam zrezygnować z moich spotkań, uśmiechał się pobłażliwie, traktując to jako „kaprys”. Kiedy sam został członkiem loży masońskiej, ja również odniosłam się do tego z pobłażliwością. Teraz nasze uśmiechy nie są już takie szerokie. Musiał być bardzo zakłopotany, kiedy przecięłam druty w Greenham Common. A kiedy trafiłam do więzienia po wydarzeniach w Langdon, przeszedł prawdopodobnie piekło. Jak reagował na gesty współczucia ze strony swoich lojalnych wobec prawa przyjaciół? Zastanawiam się. Wzruszeniem ramion? Zmęczonym uśmiechem? Składając spóźnione przeprosiny mówię, że musiało mu być trochę ciężko, kiedy byłam „daleko”. Raczej kwaśno odpowiada, że wszystkie małżeństwa mają dobre i złe chwile.
‒ To już przeszłość. Postaraj się o wszystkim zapomnieć.
Niemożliwe.
Oboje boimy się o tym mówić, więc otwieram urodzinowe prezenty i przeglądam nadesłane kartki. Od niego dostałam pierścionek ze szmaragdem. Piękny. Wsuwam na palec. Dopiero teraz widać, jaką mam szorstką skórę i zaniedbane paznokcie.
Zauważa to również i czuję, że ogarnia go litość.
‒ Musiało ci tam być bardzo ciężko.
Odpowiadam, że mogło być gorzej.
‒ Musiałyśmy pracować, ale większość strażniczek była w porządku. Miałyśmy też bibliotekę i pracownie artystyczne.
Nie mówię nic o strachu, histerycznych wstrząsach, wzajemnych urazach i zazdrości. Nikt mi specjalnie nie dokuczał, ale prasowe artykuły, w przesadny sposób opisujące moje dotychczasowe życie, nie pomogły mi zbytnio. Trudno opisać, co czujesz, gdy odczytują ci wyrok, zresztą lepiej się nad tym nie rozwodzić. Wolę, żeby Christopher nie dowiedział się, jak to było naprawdę. Mój ból odczuwam tylko ja i nie chcę składać go na jego barki.
Zwraca moją uwagę na resztę nie rozpakowanych prezentów.
‒ Daj spokój, Maeve. Dziś mamy święto. Zobaczymy, co jeszcze dostałaś.
Jest miły i bardzo taktowny.
Od matki dostałam białą jedwabną koszulę nocną, bogato zdobioną koronkami, a jeszcze bogatszą w znaczenie. „Proszę, kochanie” ‒ prawie słyszę, jak to mówi. „Byłaś bardzo niemądrą dziewczynką, ale zapłaciłaś już za swoją głupotę, więc idź teraz i kochaj się ze swoim wspaniałym mężem i zróbcie sobie dużo dzieci”.
‒ Bardzo podniecająca ‒ mówię do Christophera. ‒ Dobra na miodowy miesiąc.
Uśmiecha się.
‒ Czy kiedykolwiek nosiłaś nocną koszulę?
Przez cały pobyt w więzieniu, myślę, ale nie taką jak ta.
2. Idąc do więzienia przeżywasz szok. Wychodząc z niego reagujesz podobnie. W ciągu ostatnich kilku tygodni tęskniłam za odrobiną prywatności. Biorąc kąpiel zamykałam drzwi łazienki na klucz. Chciałam także teraz zamknąć drzwi sypialni i rozłożyć się na luksusowym małżeńskim łożu. Tylko, że nie mogłam tego zrobić. Nasze czyny bywają niewłaściwie odbierane przez otoczenie. Christopher sądzi, że więzienie kobiece to siedlisko lesbijek. Istotnie, były tam kobiety, które uprawiały ten rodzaj seksu, przejmując dominującą rolę. Pamiętam, jak zobaczyłam raz Maggie ‒ silną blondynkę, z krótko ostrzyżonymi włosami i umięśnionymi nogami, która podeszła do Anny i objęła ją ramionami. Anna jednak odsunęła się od niej z przerażeniem. Maggie skuliła się wtedy i odeszła z posępną miną. Większość obserwujących tę scenę kobiet wybuchnęła śmiechem. Dla mnie nie było nic śmiesznego w tym, że dwie osoby zostały zranione. Czy ja i Rene byłyśmy kochankami? Musiałyśmy zadowolić się znaczącymi spojrzeniami, jakie posyłałyśmy sobie od czasu do czasu. Ona dobrze się bawiła, a ja nauczyłam się nie zwracać na to uwagi. Obie potrzebowałyśmy naszych mężczyzn.
I wreszcie nadeszła ta upragniona noc. Byłam spragniona miłości i moje ciało nie pozostało obojętne. Nie musiałam udawać orgazmu. Nie umieliśmy szeptać czułych słów, więc nawet tego nie próbowaliśmy. Christopher nigdy zresztą nie mówił wiele, kiedy się kochaliśmy, dlatego pewnie nawet nic nie zauważył. Kiedy było po wszystkim, od razu zasnął, a ja zeszłam do kuchni i zagrzałam sobie trochę mleka. Lubię spędzać noc w pustym mieszkaniu. Słychać wtedy tykanie zegara i delikatny szum padającego za oknem deszczu.
Moje urodzinowe ciasto leżało nietknięte i ukroiłam sobie kawałek. Matka włożyła w nie dużo pracy ‒ składało się z biało-błękitnych cienkich pasków. Mnie przypominało raczej więzienne ubranie i kojarzyło się z Molloway. Zakład w Chornley był więzieniem o łagodniejszym rygorze. Wizytujący widzieli wiktoriański dwór z czerwonej cegły otoczony równo przystrzyżonymi trawnikami i klombami kwiatów. Wnętrze pałacyku było przerobione na zakład karny dla więźniów z małymi wyrokami. Z zewnątrz ta klatka wyglądała na pozłacaną, ale wnętrze było urządzone bardzo funkcjonalnie. Swobodnie latający ptak byłby prawdopodobnie dużo bardziej odpowiednią dekoracją dla tego miejsca niż my. Obawiam się, że moja matka, o ile ją znam, nie miała takich skojarzeń. Jest pozbawiona wyobraźni. Szczęśliwa kobieta.
Przyjechała mnie odwiedzić na drugi dzień po moim powrocie. Ucałowała mnie na powitanie, powiedziała, że wyglądam blado, a potem zapadła kompletna cisza. Trudno jest żyć dalej tak, jakby nic się przez ten czas nie zdarzyło. Ona pierwsza odzyskała równowagę i zaczęła plotkować o jakichś nieważnych sprawach, zanim podjęła zasadniczy temat. Kiedy siedziałyśmy w salonie przy kawie, wręczyła mi „Daily Mail”.
‒ Jest tutaj twoje zdjęcie, kochanie. Nie jest to „Telegraph” ani „Guardian”, więc pewnie go jeszcze nie widziałaś.
Reporter musiał zrobić tę fotografię z wnętrza samochodu w momencie, kiedy my wysiadaliśmy z naszego. Stoję na niej bokiem i wyglądam tak pewnie i spokojnie, jakbym wracała właśnie z urlopu w eleganckim hotelu. Jest bardzo dobra. Christopher wygląda na zmęczonego ‒ przygarbiony i dużo starszy niż w rzeczywistości. Mógłby uchodzić za mojego ojca.
„Uwolniono jedną z członkiń CND” ‒ głosi napis pod zdjęciem, a po nim następuje krótka notatka:
Maeve Barclay, lat 27, działaczka CND, została zwolniona z więzienia w Chornley. Ta elegancka dama, skazana na osiemnaście miesięcy pozbawienia wolności za zranienie sierżanta policji podczas antynuklearnej demonstracji w Langdon, spędziła pierwszy dzień wolności w imponującej georgiańskiej rezydencji swojego męża ‒ maklera giełdowego ‒ odmawiając udzielenia prasie jakichkolwiek wywiadów. Czterdziestoośmioletni sierżant Robert Sutherland, ojciec dwojga małych dzieci, odniósł rany twarzy i oczu.
Usiadłam przy oknie, czując, że kręci mi się w głowie. Dzieci. Dwoje małych dzieci. Nikt mi o tym nie powiedział. Czy ich życie również zniszczyłam? Powietrze było ciężkie od perfum, których używała moja matka, i ogarnęła mnie panika, że nie będę miała czym oddychać. Wzięłam kilka płytkich, szybkich wdechów.
Usiadła obok i głaskała mnie po ręku.
‒ Widziałaś, że prasa zainteresuje się tobą, kiedy ogłoszono wyrok. Teraz, gdy jesteś już na wolności, to powinno się skończyć. Mogło być gorzej. Już nie nazywają cię Barclay, tylko elegancką damą, co brzmi znacznie lepiej.
‒ Nie wiedziałam, że on ma dzieci...
‒ Swego czasu pisano o tym w niektórych gazetach. Większość z nich ukrywaliśmy przed tobą. Zwróć uwagę, jak przypominają wszystkim, że Christopher jest maklerem giełdowym i że mieszkacie w imponującej rezydencji georgoriańskiej.
‒ Którą w rzeczywistości nie jest.
Ile lat mają jego dzieci? Co to znaczy „małe”?
‒ No cóż, nie jest to z pewnością mały dom i jest rzeczywiście georgiański. Nie jesteś przecież taka naiwna, żeby nie wiedzieć, o co im chodzi. Kiedy kobieta z twojego środowiska zachowuje się jak ulicznica, to budzi ciekawość. Kiedy zwykła ulicznica rzuca kamień, nie wywołuje to takiej sensacji. Nie wiedzą przecież nic więcej.
Staram się nie myśleć o dzieciach, tylko skoncentrować się na tym, co mówi matka. Tłumaczę jej, że ulicznica to inaczej prostytutka, i pytam, czy sądzi, że wszystkie aktywistki CND są dziewczynami na telefon z agencji Big Apple. Przykładowo pani Mary Jewson, sekretarka lokalnego oddziału.
Matka wie równie dobrze jak ja, że Mary jest lojalnym torysem, konformistką w każdej sprawie, z wyjątkiem tej jednej. Dzięki inteligencji i wykształceniu potrafi pokonać w dyskusji każdego przeciwnika bez względu na to, jakiej jest rasy, narodowości czy wyznania.
Zmienia temat i mówi, że powinniśmy wyjechać z Christopherem na krótkie wakacje gdzieś za granicę. Odpowiadam, że najpierw muszę przyzwyczaić się do życia tutaj, żeby móc żyć gdziekolwiek indziej. I jak, jej zdaniem, spędził wakacje sierżant Sutherland z rodziną po tym, jak go oślepiłam?
Matka ignoruje tę uwagę i wspomina, jakie wspaniała mieliśmy wakacje, gdy byliśmy z ojcem w Portugalii na rok przed jego śmiercią.
‒ Miałaś wtedy szesnaście lat. Dobrze się uczyłaś i był z ciebie taki dumny!
Kochałam bardzo ojca i jego wspomnienie nieco poprawia atmosferę między nami. Nawrócił się na katolicyzm, a ja nie mam żadnego światopoglądu religijnego, nie można mnie nazwać nawet agnostykiem, ale oboje doskonale rozumieliśmy pielgrzymów, którzy w Fatimie na kolanach pokonywali trudną drogę do świątyni.
„Kara, jaką ponosimy, jest zawsze adekwatna do naszej winy” ‒ powiedział mi kiedyś. To prawda, więzienie było mi potrzebne. Nie czuję się dotknięta. Pozwoliło mi przetrwać największy ból. Bez więzienia mogłabym zrobić sobie coś złego.
Trudno to wszystko wyrazić słowami. Komukolwiek.
Krótka notatka w „Mail” nie pozostała bez echa ‒ otrzymałam wiele listów, także od moich znajomych. Większość zawierała jedynie słowa krytyki. Tylko nieliczne były miłe. Jeden był tak złośliwy, że aż mną zatrzęsło. W tym momencie Christopher zdecydował, że sam zajmie się moją pocztą, a ja z zadowoleniem na to przystałam. Zniszczył wszystkie listy, chyba nawet te miłe. Chronił mnie przed wszystkimi. Jednak nic nie mógł poradzić na to, co nazywał „roślinnymi wyrazami uznania”. Większość bukietów pochodziła od mieszkańców Langdon. Wszystkie wazony były pełne, a ja zupełnie ignorowałam go, gdy mówił, że jeszcze trochę a nasz dom będzie wyglądał jak zakład pogrzebowy.
W szpitalach także są kwiaty. Ludzie czasem zdrowieją. Wtedy, kiedy nie chcą już umierać.
Wczoraj zdarzyły się dwie rzeczy. Wyjechałam na miasto moim własnym mini, ale tak zlękłam się panującego ruchu, że natychmiast musiałam zawrócić. Boję się prowadzić w takim tłoku. Przeraża mnie możliwość wypadku. Muszę pojechać w jakieś spokojne miejsce i przypomnieć sobie, jak prowadzi się samochód.
Druga rzecz była nie mniej stresująca, choć w nieco inny sposób. Pierwszy raz po wyjściu z więzienia poszliśmy na przyjęcie. Zdaje się, że Christopher uważa, iż ponowne włączenie się w życie towarzyskie wzbudza mniejszą sensację wtedy, gdy jest dużo ludzi. Na tym przyjęciu, niestety, było mniej gości, niż się spodziewaliśmy. Paul i Samanta urządzają zazwyczaj kolacje, podczas których możesz swobodnie wszędzie chodzić, częstując się zimnymi zakąskami, rozmawiać, z kim ci się podoba, a nawet niepostrzeżenie wyjść. W ich mieszkaniu na poddaszu mieści się bez trudu trzydzieści osób. Ostatniej nocy było nas tylko ośmioro i siedzieliśmy przy owalnym stole, oko w oko, wszyscy bardzo wykwintni, bardzo uprzejmi. Przyjęto mnie z powrotem do tego szacownego grona tak, jakby w ogóle nie było tej półtorarocznej przerwy. Początkowo nie docierało do nich, że straciłam osiemnaście miesięcy z ich życia i nie wiem, o czym rozmawiają. Annie rozwiodła się. Louella poroniła. Ja, zdaniem Paula, który wypił chyba zbyt dużo, padłam ofiarą „tak zwanej sprawiedliwości”. Po tej uwadze zapadła cisza. Wszyscy spojrzeli na mnie. Christopher zaczerwienił się i powiedział coś w stylu: „Nie mówmy o tym, dobrze?”, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi. Bawiąc się perłowym wisiorkiem, tak skromnym, jak szara jedwabna suknia, którą miałam na sobie, powiedziałam, siląc się na spokój, że, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, wyrok był słuszny.
Siedząca obok mnie Louella, pachnąca Ysatis Givenchy'ego, stwierdziła, że z pewnością zdarzają się gorsze rzeczy.
‒ To znaczy, więzienie to już nie to co kiedyś, prawda?
Uśmiechnęła się, ale jej wymalowane oczy byty zimne jak stal.
‒ Nie wiem ‒ odparłam.
‒ Jak tam było?
Uśmiech zniknął z jej twarzy, odgarnęła do tyłu długie jasne włosy.
‒ No powiedz, Maeve! Kiedy zdarza się coś takiego, trzeba zachować rozsądek ‒ to znaczy spojrzeć na wszystko z pewnej perspektywy. Przecież chyba nie bito cię, nie głodzono, nie zamykano w pojedynczej celi? Założę się, że godzinami poddawano cię psychoanalizie w gabinecie więziennego psychiatry. I nie mów mi, że na Boże Narodzenie nie było indyka. Zgadza się, były tam same kobiety, co musiało być przykre, ale oprócz tego nie zdarzyło się chyba nic okropnego, mam rację?
Nie, pomyślałam, nic okropnego. Tylko ta mała prostytutka, Deirdre, podcięła sobie żyły kawałkiem szkła, kiedy przeczytała list od swojego alfonsa. Z wyjątkiem strażniczek nikt nie wiedział, co w nim było. Znaleziono ją zbyt późno.
Jedna z dziewczyn, którą ty uznałabyś za naiwną, myślała, że jest w ciąży po stosunku z kobietą, i starała się usunąć coś, co faktycznie nie istniało. Nic strasznego, powiesz. Jej jednak wystarczyło. Przerwała sobie szyjkę macicy.
Byli też narkomani ‒ zagubiona gromadka dzieci i starszych kobiet. Powinnaś, Louello, zobaczyć ich poznaczoną wstrzyknięciami skórę, kolor ich ciała, wyraz oczu. Brali heroinę i przeszli kurację odwykową metedryną. Kto wie, czy skuteczną.
I były krzyki w nocy. Nie, nikt nikogo nie bił. To były krzyki rozpaczy. Płacz kobiet tęskniących za swymi dziećmi. Za rodzinami.
Och, nie, Louello, ty tłusta, przylizana dziwko w zielonej atłasowej sukni, nic strasznego. Na pewno by ci się spodobało.
Czeka na odpowiedź.
‒ Wymień mi choć jedną straszną rzecz, na którą mogłabyś się skarżyć.
‒ Cóż ‒ mówię. ‒ Papier toaletowy był raczej szorstki.
Wszyscy roześmieli się z zakłopotaniem, a ja zdołałam się poruszyć i przewróciłam ręką kieliszek czerwonego wina. Wylało się prosto na kolana Louelli.
Oczywiście wiedziała, że zrobiłam to umyślnie.
‒ O kurwa!
Spojrzała na mnie ze złością.
Odwzajemniłam jej spojrzenie i odezwałam się głosem słodkim jak miód:
‒ Tam czasem też tak się odzywali. Ale przeważnie zachowywali się niesłychanie poprawnie.
Kiedy wyszliśmy, padał deszcz. Usiadłam obok Christophera i patrząc jak wycieraczki zgarniają wodę z przedniej szyby, czekałam na słowa nagany. Zamiast się złościć, stanął po mojej stronie.
‒ Przykro mi, że musiałaś tego wysłuchiwać.
Powiedziałam mu, żeby się nie przejmował. Louella ucierpiała bardziej, niż ja.
‒ To była bardzo droga suknia, szyta na zamówienie. Warta kilkaset funtów szterlingów.
Jego współczucie dla mnie wyraźnie zmalało. Oblać kogoś winem ze złości to jedno, ale rozkoszować się tym na zimno ‒ to całkiem inna sprawa.
Dowiaduję się, że podczas mojego pobytu w więzieniu Christopher rozglądał się za pracą dla mnie. Szefowie mojej byłej firmy nie chcą mnie z powrotem przyjąć i w obecnej sytuacji nikt nie może mieć o to do nich żadnej pretensji. Wygląda na to, że inne firmy, z którymi Christopher utrzymuje kontakty służbowe, a czasem nawet osobiste, też nie są specjalnie zainteresowane zatrudnieniem mnie u siebie. Twierdzą, że być może w przyszłości... Sugerują, że przez ten czas mogłabym popracować prywatnie. Doradzać przyjaciołom, co robić, by płacić jak najmniejsze podatki, i tym podobne. To oczywiście jest kompletna bzdura. Kto chciałby powierzyć swoje finansowe sekrety takiej osobie jak ja? Kiedy pracowałam w biurze, byłam po prostu podpisem na kawałku papieru. Trybem ogromnej finansowej maszyny. Urzędnikiem. Tylko tak ludzie mogą to przyjąć.
Nasz stan majątkowy nie ucierpiał specjalnie na tym, że nie wnoszę weń żadnego wkładu. Christopher przebąkuje coś, że jeśli chcemy mieć dzieci, to teraz jest właściwy moment. Być może dałabym się namówić, gdyby powiedział to jasno i wyraźnie. A tak nie potrafię się zdecydować. Nie rodzi się dzieci dlatego, że nie można dostać pracy i akurat nie ma nic lepszego do roboty.
Nic lepszego ‒ z wyjątkiem myślenia.
Louella nie miała racji w sprawie psychoanalizy. Jeśli nawet był tam jakiś psychiatra, nigdy go nie widziałam. Wiem, że był ktoś, kogo nazywali „konsultantem” ‒ czysty eufemizm. Ze mną jednak nikt się nie konsultował. Z pewnością zgodziłabym się na to z radością. Niekontrolowany wybuch agresji. Tak właśnie myślę, czuję ‒ proszę pana czy pani ‒ chcę wiedzieć, skąd wzięła się we mnie, i wyzbyć się jej na zawsze. Nie przeproszę za nic, jedynie za to, że zraniłam człowieka.
Rene była moim powiernikiem. No, może to nie jest najbardziej odpowiednie słowo. Na pewno nie zawsze słuchała, co do niej mówię. Nigdy nie krytykowała mnie ani nie chwaliła. Przy niej nie musiałam się usprawiedliwiać. Ona też nigdy nie usprawiedliwiała się przede mną. Raz oznajmiła mi radośnie, że jesteśmy siostrami występku, więc do diabła z tym wszystkim! Przez pierwsze tygodnie mojego pobytu ciągnęła mnie ze sobą wszędzie, niczym święty Bernard prowadzący opornego podróżnika przez bezdroża Syberii. Była w tym więzieniu nie po raz pierwszy, więc znała wszystkie jego tajemnice i pułapki. Myślę, że bawiła ją rola gospodarza.
Moi starzy przyjaciele są zupełnie inni. Ci, którzy mają te same poglądy polityczne, trzymają się ode mnie z daleka. Zburzyłam nieco ich pokojową wizją świata. Podkreślają, że wybaczyli mi mój czyn, ale „nie ma się co spieszyć, Maeve, tam, gdzie znaleźliśmy się półtora roku temu”. Jeden z nich powiedział, że oczywiście mogę przychodzić na spotkania, ale dopiero wtedy, gdy będę do tego gotowa.
Innymi słowy, kiedy będziesz spokojniejsza. Przy zdrowych zmysłach. Normalna.
A moi przyjaciele, ci, z którymi grałam w squasha, chodziłam do teatru? Sophie, Malcolm i Jane, Terry? Odeszli, odeszli nasi bliscy, jak mówi poeta.
Więc jestem sama. Mam to, do czego tak bardzo tęskniłam, będąc w więzieniu, i jest mi tak cholernie nudno, że życie ze mną musi być piekłem.
Christopher jest bardzo cierpliwy.
„Poczujesz się lepiej”, mówi. „Potrzebujesz tylko czasu”. Niefortunny dobór słów. Zdaje sobie z tego sprawę i uśmiecha się z przymusem.
3. Zastanawiam się czasem, czy spotkałybyśmy się z Rene, gdyby nie przypadek, który sprawił, że prawie wpadłyśmy na siebie przed sklepem przy Oxford Street. Prawdopodobnie nie. Nazwała nasze spotkanie szczęśliwym trafem. Dla niej z pewnością było szczęśliwe.
Szybkim krokiem wyszła ze sklepu i przeszła obok mnie zupełnie obojętnie, zanim zdążyłam powiedzieć jej „cześć” czy cokolwiek innego. Była już prawie na schodach, kiedy tęga, ubrana w szary płaszcz i brązową chustkę na głowie kobieta, która, jak się okazało, nie była wcale klientką, położyła rękę na jej ramieniu. Powiedziała coś, czego nie dosłyszałam, i Rene została odprowadzona z powrotem do sklepu.
Wszystko było jasne. Mogłabym wejść do środka i zobaczyć, co działo się dalej, gdyby nie fakt, że moja torba nagle stała się bardzo ciężka. Najlepsza rzecz, jaką mogłam zrobić, to pójść do domu i to szybko.
Kiedy otwierałam drzwi, telefon już dzwonił.
Głos Rene był bardzo wesoły.
‒ W twojej torbie jest dinozaur. Ma ruchomą szczękę i wieloczłonowy ogon, którym macha. Kiedy mogę po niego wpaść?
‒ O czym ty, do diabła mówisz?
Cokolwiek to było, jej telefon sprawił mi ogromną radość.
‒ Masz jakieś problemy? Myślę, że zwariowałaś! Czy wszystko w porządku?
Roześmiała się radośnie. Nie, nie miała żadnych problemów. Nic przy niej nie znaleźli. Zasugerowała nawet kierownikowi sklepu, że powinien wynagrodzić jej jakoś taką obrazę. Przepraszał ją gorąco.
Dotarło do mnie, że mogli mnie uznać za jej wspólniczkę.
Wykorzystała mnie. Powiedziałam to Rene, ale nie miałam do niej żalu.
‒ Och, przyznałabym się do wszystkiego ‒ przekonywała mnie. ‒ W nic bym cię nie wrobiła, Maeve. Po prostu tak się złożyło, że przechodziłaś obok.
I tak właśnie toczy się życie. Czasem biegnie siłą rozpędu i wymyka się spod naszej kontroli. W tym konkretnym przypadku byłam szczęśliwa, że tak się stało. Rene była lepsza na smutek niż valium czy butelka wódki. Już raz wyciągnęła mnie z dołka. Ale dinozaur?
Postanowiła, że odwiedzi mnie następnego dnia, żeby zjeść ze mną lunch. Christopher jadał na mieście i nie musi dowiedzieć się o tej wizycie.
Jak się okazało, dinozaur wyposażony był w baterie i kosztował siedemnaście funtów. Był śliczny. Bawiłam się nim na kuchennym stole, aż usłyszałam na podjeździe samochód Christophera. Schowałam zabawkę do szafki na buty i z uśmiechem poszłam go przywitać.
Wyglądał na zdziwionego.
‒ Coś się stało?
‒ Co masz na myśli?
‒ Wyglądasz na szczęśliwą.
Chociaż nie miał takiego zamiaru, zabrzmiało to sarkastycznie.
* * *
Więzienie likwiduje społeczne podziały. Wszyscy jadą na tym samym wózku. Dopiero potem zaznaczają się różnice, które z czasem nawet się powiększają. Bardzo chciałam ponownie zobaczyć Rene, ale lepiej by było, gdybyśmy umówiły się gdzieś na mieście, zamiast u mnie w domu. Już na początku miała kłopoty z jego znalezieniem. Beeches Avenue jest o jakieś dziesięć minut drogi od przystanku, ale ona wysiadła nie tam, gdzie trzeba. Wściekłą i zgrzaną witałam czterdzieści minut później, niż się umówiłyśmy.
‒ Cholerne autobusy! ‒ wykrzyknęła. ‒ Nikt ci nic nie chce powiedzieć. Mam nadzieję, że przygotowałaś gulasz albo coś innego, co się nie psuje.
Powiedziałam, że będzie zimny lunch. Sałatka i wędzony łosoś.
‒ Więc tak mieszkasz.
Rozejrzała się dookoła.
‒ Przynajmniej nie musisz patrzeć na pranie sąsiadów.
‒ Jak jest bardzo brudne, widać je z daleka. O moim ciągle jeszcze się mówi.
Dopiero po chwili zrozumiała, co mam na myśli.
Potrzebowała pójść do toalety, więc zaprowadziłam ją na piętro. Łazienka w hallu byłaby znacznie lepsza. Widokiem mojego nieco pretensjonalnego domu można się zachłysnąć, jeśli zobaczy się za dużo na raz. Spojrzała na wymyślne złote kurki i kryształową podstawkę na mydło, ale się nie odezwała.
‒ Nie są w moim guście ‒ usprawiedliwiałam się. ‒ Wszystkie dodatki kupiliśmy razem z domem.
Kiedy zeszła na dół, wycierałam z podłogi przybranie do sałatek, które właśnie przed chwilą wylałam.
Pomogła mi sprzątać.
Rene jest jak barometr. W więzieniu przewracałam różne rzeczy, gdy byłam bardzo zdenerwowana. Zdarzało się to dość często. Mój niepokój wprawił ją w zakłopotanie. Chciałam, żeby to spotkanie wypadło jak najlepiej. Nie mam pojęcia, dlaczego tak bardzo mi na tym zależało. Chyba dlatego, że wszyscy inni mnie opuścili. Po prostu nie miałam z kim zamienić słowa. Z nią zawsze umiałam rozmawiać. Ale tego dnia nie było to łatwe.
Podała mi szmatę do podłogi.
‒ W porządku?
Co? Podłoga? Czy może nasze ponowne spotkanie?
‒ Świetnie ‒ powiedziałam wolno. ‒ Wszystko idzie świetnie.
Wzruszyła ramionami.
‒ Mam pomóc ci coś zanieść, czy zjemy tutaj?
Wolałam nakryć stół na tarasie. Dzień był wyjątkowo słoneczny.
‒ Jeśli nie jest dla ciebie za jasno, to zjemy tam.
‒ Mój Boże ‒ powiedziała podążając za mną. ‒ Bardzo tu ładnie.
Nie wiedziałam, czy ma na myśli wiklinowe meble czy widok na sad.
Powiedziałam jej, że latem jemy na tarasie większość posiłków, chyba że pada deszcz albo mamy gości.
‒ To dobre miejsce dla nas dwojga.
‒ Czy jest wam ze sobą dobrze?
Gdyby to pytanie zadał ktokolwiek inny, poczułabym się urażona ‒ potraktowałabym je jako zbyt intymne. Rene nigdy nie wypytywała mnie o moje prywatne życie. Pomimo to odpowiedziałam jej zupełnie poważnie.
‒ Do wszystkiego trzeba się przyzwyczaić ‒ zacytowałam Christophera. ‒ A to zabiera trochę czasu.
Spojrzała na mnie z zadumą.
Przypuszczam, że ona nie potrzebowała na to ani chwili. Raz, dwa i zrobione. Z powrotem w ciepłym, wygodnym małżeńskim łożu. Całkowita akceptacja z obu stron. Sama radość.
Zapytałam ją, jak się miewa Oliver.
‒ W porządku. Nie ma w tej chwili żadnej pracy, ale to normalne.
‒ Co on robi? ‒ Zabrzmiało to jak pytanie w jakimś quizie. ‒ To znaczy, jaki jest jego zawód?
Z powątpiewaniem spojrzała na wędzonego łososia i obficie polała go sokiem z cytryny, a potem nałożyła sobie sałatki.
‒ Zajmuje się wszystkim, co nie wymaga żadnego przeszkolenia. Dorywcze prace. A co robi Christopher?
Dotarło do mnie, że przez te wszystkie miesiące w więzieniu prawie nie rozmawiałyśmy na tematy osobiste. Naszych mężczyzn nie było wtedy z nami. Zajmowali się swoimi sprawami, podczas gdy my musiałyśmy same znosić swój los.
Nasi mężowie zajmowali się tak odmiennymi rzeczami, że trudno było rozmawiać o tym podczas towarzyskiego spotkania, a przynajmniej jeszcze nie teraz. Kiedy nawiąże się między nami taka więź, jaka łączyła nas w zamknięciu, te głupstwa nie będą miały najmniejszego znaczenia. Powiedziałam, że sprzedaje różne rzeczy.
‒ Jakie rzeczy?
‒ Akcje, udziały obligacje.
‒ Jednym słowem, pieniądze.
‒ Tak. Pieniądze innych ludzi.
Powiedziałam, że to jest bardzo skomplikowane, że sama nie bardzo orientuję się w tym wszystkim.
‒ Przecież jesteś księgową.
‒ Byłam. Teraz nikt mnie już nie chce.
‒ Ani mnie ‒ przyznała lojalnie. ‒ Smutne, prawda?
Zabrzmiało to tak, jakby chciała powiedzieć: „Zabawne, prawda?” Cóż, jeśli to było zabawne, to na pewno nie dla niej. Jej poczucie zdrowego rozsądku było dla innych jak przysłowiowy papier ścierny. Ścierało cię do gołej skóry, żeby potem wygładzić do połysku. Teraz dotyczyło to mnie. Po lunchu, pomagając mi zmywać, Rene zaproponowała, żebyśmy wypiły kawę w salonie.
‒ Chciałabym zobaczyć resztę twojego mieszkania.
Oglądała pokój tak jak ja pierwszego dnia po powrocie.
‒ Więc to jesteś cała ty.
Przyjęłam pozycję obronną.
‒ Nie bardziej niż twoje mieszkanie jest tobą.
‒ Tak, jest ogromną częścią mnie. I to tą, z którą nie mogę sobie dać rady.
‒ Zupełnie jak ja.
‒ Nie żartuj.
Przykucnęła, opierając się o sofę, i głaskała chiński dywan.
‒ Przecież masz to wszystko, Maeve. O co więc chodzi?
Chciała wiedzieć, więc spróbowałam powiedzieć, co mnie gnębi. Pobyt w więzieniu pozbawił mnie wszystkiego. Nikt, kto sam nie siedział, nie potrafi tego zrozumieć. Tylko ona wie, co mam na myśli. Była dla mnie dobra. Mogę opowiedzieć jej o koszmarach, które ciągle mi się śnią.
‒ Widzisz, ty nie zraniłaś nikogo. Przynajmniej nie fizycznie ‒ zakończyłam swoją spowiedź.
Wzruszyła ramionami.
‒ Równie dobrze mogłaś potrącić go samochodem. Czy wtedy czułabyś się tak samo?
‒ Trudno powiedzieć. Zresztą i tak go nie potrąciłam.
‒ Przynajmniej niczego nie planowałaś, w przeciwieństwie do mnie.
Przestępstwo Rene jakoś nigdy mnie nie szokowało. Kiedy siedziałyśmy w więzieniu, byłam zbyt zaabsorbowana rozpamiętywaniem tego, co zrobiłam sierżantowi Sutherlandowi, żeby osądzać moralnie to, co i tak wydawało mi się mniejszym przestępstwem niż moje. Ona kradła. Ja okaleczyłam człowieka. Gdyby to było możliwe, w jednej chwili zamieniłabym się z nią sumieniami.
Ale mimo tego, że o wszystkim jej opowiedziałam, ciągle czułam to samo.
‒ Twój problem polega na tym ‒ powiedziała Rene ‒ że jesteś idealistką.
Jej słowa tak mnie zaskoczyły, że aż zamilkłam.
Uznając, że wyczerpałyśmy temat, Rene powiedziała, żebym przyniosła dinozaura ‒ zabawkę Wayne'a.
‒ Chcę mu go dać.
‒ Wayne'owi?
‒ To mój dzieciak.
‒ Nie wiedziałam, że masz...
Przerwała mi. ‒ Że mam syna? No tak, mam. Czteroletniego. Kiedy byłam w więzieniu, nie mówiłam o nim zbyt wiele, gdyż bałam się, że Opieka Społeczna może położyć na nim swe łapy. Gdybyś ty miała dziecko, twoi dostojni krewni na pewno by się nim zajęli.
Wstała i ponownie rozejrzała się po pokoju.
‒ Podjęliby wszystkie niezbędne kroki. Nawet nie wiesz, Maeve, jaka jesteś szczęśliwa. Naprawdę nie wiesz.
‒ Pieniądze to nie wszystko ‒ powiedziałam bez przekonania.
Uśmiechnęła się pod nosem, ale nie odpowiedziała.
Zaproponowałam, że odwiozę ją do domu. Miałam nadzieję, że odmówi, ale przyjęła propozycję. Po wyjściu z więzienia jeździłam już kilkakrotnie moim mini, ale nie czułam się za kierownicą tak pewnie, żeby prowadzić w centrum miasta. Kilkakrotnie źle wrzuciłam bieg i trzymałam kierownicę jak koło ratunkowe na środku wzburzonego oceanu, ale po jakimś czasie zdołałam się uspokoić. Nikt nie czyhał na mnie na każdym rogu, by wlepić mandat. Zagrożenie mogło przyjść jedynie ze strony zwykłych samochodów i autobusów. Żałowałam tylko, że mini nie jest trochę cięższy i stabilniejszy, jak nasz stary buick, który, błyszcząc chromowaną stalą, mknął po ulicach niczym strzała. Może kupię sobie jakiś nowy, większy samochód. W ostatniej chwili powstrzymałam się przed wypowiedzeniem tej myśli na głos.
Gdyby Rene nie służyła mi za przewodnika, nie sądzę, żebym sama znalazła jej mieszkanie w Hackney. Dom wybudowano na osuszonych terenach, a prace melioracyjne zostały wykonane, mówiąc delikatnie, raczej niedbale. Powiedziała mi, że właściciel wykupił prawie wszystkie domy na tej ulicy, a reszta stała zamknięta na kłódkę, czekając na nabywcę. Gdy się taki znajdzie, wszystkie domy zostaną odnowione i sprzedane, a ich dotychczasowi mieszkańcy wyrzuceni na bruk. Rene nie wyglądała na zbyt przejętą tym faktem, ale ona w ogóle rzadko czymkolwiek się przejmowała. Gdybym tu mieszkała, też specjalnie bym się tego nie obawiała. To miejsce było nie tylko brzydkie, ale wręcz przygnębiające. Zawsze wyobrażałam sobie, że Rene mieszka w bloku z zewnętrznymi korytarzami i ścianami pokrytymi graffiti. W jakimś miejscu, które tętni życiem. Tutaj płynęło ono leniwie. Nie był to dom, który podobałby się Rene, a tylko miejsce, które musiała znosić przez jakiś czas.
‒ W środku nie jest tak źle ‒ powiedziała spostrzegając moją minę. ‒ Mieszkamy na pierwszym piętrze.
Hall na parterze był wspólny, gdyż mieszkania nie były robione na zamówienie. Przy drzwiach wejściowych, obok dzwonka wisiały dwie wizytówki. Zaplamiona kartka z numerem dwa wskazywała, że mieszkają tu państwo Dudgeonowie. Nazwisko spod numeru jeden było napisane tak niewyraźnie, że nie potrafiłam go odczytać.
‒ Stara pani Heaton ‒ powiedziała Rene zauważając, że się przyglądam. ‒ Pilnuje czasem Wayne'a. Kupuję jej za to pomarańcze.
Wydało mi się to nieco dziwną zapłatą za sąsiedzkie przysługi. W moim świecie kupuje się kwiaty, czekoladki, butelkę dobrego wina... Ale pomarańcze? Dlaczego nie?
‒ Zjada pół tuzina dziennie. Potrzebuje witaminy C, czy coś takiego. Droga impreza.
Praktyczna Rene. Wyobraziłam ją sobie idącą przez bazar i kradnącą za stoisk pomarańcze.
Weszłyśmy na górę i zaprosiła mnie do środka.
‒ No więc jesteśmy. Nie wiń mnie ani Olly'ego za te okropne tapety. To nie my je wybieraliśmy.
Tapety były pomalowane w czerwone esy-floresy na beżowym tle.
‒ Gdyby należały do mnie ‒ powiedziałam ‒ zamalowałabym je na biało.
‒ Jestem pewna, że byś tak zrobiła. Nie cieszysz się jednak, że nie są twoje?
Kiedy studiowałam jeszcze w LSE*, mieszkałam w podobnym mieszkaniu. Było jeszcze gorsze, ale razem z koleżankami zrobiłyśmy z niego przytulne gniazdko.
* LSE ‒ London School of Economics ‒ Londyńska Szkoła Nauk Ekonomicznych (przyp. tłum.).
W więzieniu Rene dbała o swoją celę. Ozdabiała ją, czym tylko się dało. To ja nie przejmowałam się moją. Przylepianie na ścianie widoczków z kalendarza, przedstawiających małe psy i kolorowe krajobrazy, niczego nie zmienia. Kiedy jej to powiedziałam, nie sprzeciwiła się, tylko zauważyła, że skoro trudno jest zdobyć obrazki nagich mężczyzn, trzeba ozdabiać celę czymś innym. „Lub niczym”, dodała, „jeśli tak wolisz”.
Filozofia akceptacji. Dlatego Rene przeżyła pobyt w więzieniu tak dobrze. Pewnej niedzieli kapelan wygłosił kazanie o tym, że powinniśmy cierpliwie poddawać się naszemu losowi. Kazanie wywołało wśród kobiet burzę protestów. Rene była jedyną osobą, która uznała jego treść za słuszną.
‒ W każdym razie ‒ kontynuowała teraz ‒ po co się tym przejmować? Po co wydawać pieniądze na coś, co nie jest twoje?
Okna małego salonu wychodziły na niewielki zarośnięty chwastami ogród. Obok tylnej furtki stał ogromny motocykl zaparkowany tuż obok dziecinnego rowerka.
Zapytałam, gdzie jest Oliver z dzieckiem.
‒ Och, są gdzieś w pobliżu. Pewnie w ciężarówce, jeżeli już ją naprawił. Wstawiał nową tarczę sprzęgła, czy coś takiego. Pokazała mi resztę mieszkania ‒ całkiem duża sypialnia (te same tapety), w której stało podwójne, starannie zaścielone łóżko. Obok był wypełniony drogimi zabawkami pokój dziecięcy. Jak widać, Wayne'owi niczego do szczęścia nie brakowało. Rene położyła dinozaura na przykrytym kolorową narzutą łóżeczku.
‒ Niespodzianka na noc. Należy mu się to wszystko. Ma za sobą smutne przeżycia.
Chciałam dowiedzieć się czegoś więcej, ale szybko zmieniła temat.
‒ Chodź zobacz, mam nową kuchenkę mikrofalową.
Poszłam za nią do kuchni. Dość duża kuchenka zajmowała prawie cały blat rozchwianego stołu.
‒ Nie mam dla niej miejsca. Może chciałabyś ją kupić? Chyba, że masz już jedną. Olly zdobył ją wczoraj wieczorem.
„Zdobyć” to bardzo wygodne słowo. Niezbyt precyzyjne. Zastanawiam się, czy kuchenka nie zniknęła na przykład z jakiejś ciężarówki dostawczej.
‒ Dostał ją od przyjaciela ‒ wyjaśniła Rene widząc mój wyraz twarzy.
Zaczerwieniłam się.
Wybuchnęła śmiechem.
‒ Och, Maeve, Maeve, jak, do ciężkiej cholery, wytrzymałam z tobą przez te wszystkie miesiące! Jeśli chciałabym upłynnić kradziony towar, to z pewnością nie tobie. Przecież jesteśmy kumplami, prawda?
W tym momencie już tak.
Powiedziałam, że mam już taką kuchenkę. Odpowiedziała bez zdziwienia:
‒ To oczywiste.
Kiedy widziałam Olivera przez ten krótki moment po wyjściu z więzienia, wyrobiłam sobie o nim całkiem fałszywe zdanie. Kiedy pojawił się w mieszkaniu jakieś pół godziny po tym, jak zrobiłyśmy sobie z Rene herbatę, w niczym nie przypominał postaci z obrazów Forda Madoxa Browna. Ręce i twarz miał wysmarowane olejem. Widocznie sam naprawiał ciężarówkę. Siedzący na barana chłopiec również był brudny.
Śmieli się wchodząc do mieszkania. Kiedy mnie zobaczyli, ich radość prysła.
‒ Och ‒ powiedział Oliver.
Rene zaczęła głośno narzekać, gdy zobaczyła chłopca.
‒ Gdzie się podziewaliście? Obaj jesteście umazani olejem. Nigdy przedtem nie brałeś go przecież do garażu! Strasznie od was śmierdzi.
Pomogła małemu zejść z ramion ojca, za którym od razu się schował.
Głos Rene złagodniał.
‒ Już dobrze, skarbie. Nie jestem już zła. Chodź, poznasz Maeve.
Wayne stał bez ruchu, nie spuszczając ze mnie podejrzliwego wzroku.
Oliver był bardziej zaabsorbowany reakcją dziecka, niż tym, co ją wywołało.
‒ Daj, mu trochę czasu ‒ powiedział do Rene.
Stwierdziłam ze zdumieniem, że nie było to po prostu nieśmiałe dziecko. To było dziecko, które zostało głęboko czymś zranione.
Rodzice przemawiali do niego pieszczotliwie niczym do małego, spłoszonego zwierzątka, aż dał się namówić i podszedł nieco do przodu. Rene zamknęła za nim drzwi. Zauważył to. Cicho zaskomlał.
Dobry Boże, pomyślałam. Co mu się stało, kiedy jego matka była w więzieniu? Kto go zranił?
Drzwi do jego pokoju były uchylone i dostrzegłam leżącego na łóżeczku Wayne'a dinozaura. Ciekawe, czy ta zabawka odwróci jego uwagę, czy raczej jeszcze bardziej go przestraszy?
Stałam i po cichu poszłam po zabawkę. Potem usiadłam i położyłam sobie pudełko na kolanach. Otworzyć czy nie? Nie wiedziałam.
‒ Och, świetnie! ‒ krzyknęła Rene. ‒ Prezent od Maeve. Zobacz, co ci przyniosła. Czy nie jest wspaniały?
Kucnęła obok mnie i wyjęła dinozaura z pudełka. Oliver przyłączył się do nas. Wszyscy troje bawiliśmy się zabawką z ogromnym zainteresowaniem, podczas gdy Wayne nieufnie się nam przyglądał. Miał rude włosy, jak Rene, ale znacznie cieńsze i proste. Ciemnobrązowe oczy, częściowo przesłonięte długimi rzęsami, patrzyły na nas z rozwagą.
Chciał podejść do zabawki, ale nie mógł, do czasu, gdy przy niej byłam ja.
Wstałam i szepnęłam, że chyba już pójdę. I że kiedyś jeszcze ich odwiedzę.
Rene nie próbowała mnie zatrzymać.
‒ Dzięki, że kupiłaś mu prezent. Następnym razem przynieś po prostu samą siebie. I dzięki za wizytę.
W jej głosie i oczach była jakaś wiadomość dla mnie.
„Prezent” ‒ podkreślała. „Od ciebie”. Nie ukradłam go. Ty go kupiłaś. Wszystko legalnie. Okay?
Powiedziała synkowi, żeby pomachał mi na pożegnanie. Spojrzał na mnie, nieruchomy jak kamienny posążek.
Oliver odprowadził mnie do drzwi.
‒ Zejdę z tobą do samochodu. Ten mini na dole jest twój, tak?
‒ Tak, ale nie zostawiaj chłopca. Dam sobie radę.
‒ Nie ma sprawy. Zresztą i tak muszę przesunąć ciężarówkę, bo nie wyjedziesz.
Jego błękitna ciężarówka była pokryta rdzą i brudna jak on sam. Przestawił ją nieco dalej i wrócił, niosąc na ramieniu szary worek.
‒ Mógłbym usiąść z tobą na minutkę lub dwie, gdybym położył to na siedzeniu? Nie pobrudzę tapicerki.
‒ Oczywiście.
Otworzyłam mu drzwi od strony pasażera.
Nie musieliśmy już szeptać, więc rozmawialiśmy normalnie. Akcent wskazywał, że Oliver pochodzi gdzieś z północy, spod szkockiej granicy. Był zupełnie inny od typowo londyńskiego akcentu Rene.
On także zwrócił uwagę na mój.
‒ Więc to jest Irlandka Maeve. Dama z cegłą.
Był raczej zdziwiony, niż nastawiony wrogo.
Wyjaśniłam, że mój zmarły przed kilkoma laty ojciec był lekarzem w Langdon ‒ wiosce, w której postanowiono gromadzić odpady radioaktywne.
‒ Był temu przeciwny. Z pewnością pochwaliłby mój protest, ale nie jego formę. Nie chciałam, żeby tak się stało.
Rzeczywiście był Irlandczykiem i miał lekki akcent. Nie wiedziałam, że odziedziczyłam go po nim.
Nie odpowiedział. Nie przypuszczam, żeby siedział tu ze mną po to, aby dyskutować o akcentach czy cegłach. Z pewnością chciał porozmawiać o czymś bardziej osobistym.
Sam naprowadził rozmowę na ten temat.
‒ Rene mówiła, że byłaś w więzieniu jej przyjaciółką.
Powiedziałam, że to ona była dla mnie serdeczna ‒ pomogła przetrwać najcięższe chwile.
‒ Ludzie wolni też muszą przetrwać. Zwłaszcza dzieci. Jeśli Rene jeszcze raz trafi do paki, stracę Wayne'a. On jest bardzo słaby psychicznie, zresztą sama widziałaś. Staramy się jakoś mu pomóc. Rozumiesz mnie?
‒ Tak. To wspaniały chłopak. To oczywiste, że oboje go kochacie. Ja...
Przerwałam zakłopotana. Oliver prawie zapytał mnie, czy Rene ukradła tego dinozaura, a ja prawie mu skłamałam mówiąc „nie”. Z reguły nie kłamię. Nie jestem w tym dobra. W każdym razie on doskonale wie, jaka jest prawda. Rene nie jest najzręczniejszym kłamcą. Jej występ był co najmniej patetyczny. Rozumiem jego niepokój.
Patrzy na mnie z bliska, ale nie zadaje pytania.
‒ W porządku ‒ mówi. ‒ Rozluźnij się. To nie twój problem.
Wysiada z samochodu.
‒ Czy Rene próbowała sprzedać ci kuchenkę mikrofalową?
‒ Pokazywała mi ją, ale mam już jedną.
‒ Jeśli będziesz potrzebowała jakichś porządnych rzeczy do swego domu, po prostu zadzwoń. Mam kontakty i mogę ci załatwić po niższych cenach.
‒ Będę pamiętać.
‒ To dobrze ‒ mówi. ‒ Dobrze.
A potem uśmiecha się.
Lubię go. Jest pewnie kanciarzem, jak Rene, ale to nie ma żadnego znaczenia. Powinno mieć, ale nie ma. Lubię ich oboje.
‒ Niektórych dręczą bardzo poważne problemy ‒ mówi. ‒ Dla mnie i Rene nuklearna zima to pęknięte rury i brak centralnego ogrzewania. Małe sprawy. Kiedy następnym razem będziesz brała udział w jakichś zamieszkach, rzuć cegłę w naszej sprawie.
Śmieje się. Nie wtóruję mu, ale nie czuję się obrażona. Jest to jakiś punkt widzenia.
4. Dostałam list z BBC. „Radio Cztery” nagrywa serię programów pod tytułem „Reakcje”. Reakcje na nieszczęśliwe wypadki ‒ rozwód, bankructwo, pobyt w więzieniu. W przyszłości planują zrobienie innych serii. Ta pierwsza ma opowiadać o kobietach, które zgodziłyby się podzielić swymi doświadczeniami, i bardzo chętnie gościliby w niej mnie. Opuściłam więzienie przeszło trzy miesiące temu, więc, ich zdaniem, potrafię już spojrzeć na całą sprawę z większym dystansem, niż gdyby przeprowadzili ten wywiad wcześniej. Audycja zostałaby nagrana w dowolnym terminie w ciągu kilku następnych tygodni. Oczywiście, jeśli się zgodzę.
List przyszedł, kiedy jedliśmy z Christopherem śniadanie. Dałam mu go do przeczytania. Moja dotychczasowa korespondencja, zarówno ta dobra, jak i zła, nie robiła na mnie większego wrażenia. Ten list mnie zdziwił. Pierwszą reakcją było „nie”.
Christopher, czytając go, zmarszczył brwi.
‒ Absolutnie nie. Żyjesz w zaciszu domowym, stajesz się coraz bardziej normalna i nie pozwolę ci ponownie skupić na sobie uwagi opinii publicznej.
‒ Staję się coraz bardziej normalna?
Oddał mi list.
‒ Bardziej podobna do siebie samej. Wiesz przecież, o co mi chodzi. Napisz im, że odmawiasz, i wyrzuć do kosza.
‒ Podobna do siebie samej?
Christopher nigdy nie ma najlepszego nastroju z samego rana. Złość kipi w nim jak wrzątek, dopóki nie dotrwa jakoś do jedenastej. Gdyby było później, być może zachowałby się bardziej taktownie.
‒ Do siebie, kiedy jesteś w bardziej sensownym nastroju. I nie łap mnie za słówka, na litość boską!
‒ Nie lubię, kiedy używasz mętnych zwrotów, które nic nie znaczą. A jeszcze bardziej nie lubię wyrażeń w stylu...
Zajrzałam do listu i zacytowałam jego fragment:
‒ „Kobiety, które chciałyby podzielić się swoimi doświadczeniami”, zamiast po prostu: „kobiety, które mogłyby opowiedzieć o tym, co im się przydarzyło”.
‒ W porządku. ‒ Christopher trochę się rozluźnił.
‒ Napisz teraz do tego redaktora jak-mu-tam-było i daj mu jasną odpowiedź: Nie.
‒ Wydajesz się bardzo pewny tego, że nie powinnam tam pójść.
‒ Chyba tego nie chcesz?
Nie chciałam ‒ aż do tej chwili.
‒ Muszę mieć czas, żeby przemyśleć całą sprawę.
‒ To jest właśnie twój problem ‒ zbyt dużo wolnego czasu. Nawet nie wiem, jak go spędzasz.
Zastanawiam się, czy nie robił aluzji do stanu naszego domu ‒ zakurzonych dywanów i mebli oraz posiłków, których raczej nie można było nazwać wykwintnymi. Pomoc domowa odeszła jeszcze przed moim wyjściem z więzienia i do tej pory jakoś nie mogłam się zebrać, żeby zatrudnić nową.
‒ Mam pomysł ‒ powiedziałam. ‒ Zróbmy u nas przyjęcie. Postaram się. Nasi przyjaciele ponownie zaczną u nas bywać i wszystko będzie dobrze.
Odsunął filiżankę kawy i spojrzał na mnie krytycznym wzrokiem.
‒ Najpierw zacznij ubierać się przed śniadaniem.
‒ Denerwuje cię mój szlafrok?
‒ Raczej twoje rozmemłanie. Wyjdź wreszcie z tego rozgrzebanego łóżka, Maeve. Okres twojej rekonwalescencji trwa już zbyt długo. Bądź bardziej energiczna. Jesteś inteligentną kobietą. Zacznij żyć tak, jak powinnaś.
Tak, jak ty uważasz, że powinnam żyć ‒ pomyślałam. To, co mówił, nie było jednak całkiem pozbawione sensu. Zbyt długo ukrywałam się po kątach, nadszedł czas, by wyjść wreszcie na światło dzienne. Właśnie w tym momencie zdecydowałam, że pójdę na ten wywiad, choć było jeszcze za wcześnie, żeby powiedzieć o tym Christopherowi.
Z perspektywy czasu widzę, że moja ówczesna decyzja była bardziej złożona, niż wtedy mi się wydawało. Masochizm. Poczucie winy. Brawura. Wszystko to się na nią składało, ale najsilniejszym motywem były nocne koszmary, w których wciąż od nowa przeżywałam wypadek sierżanta Sutherlanda.
W moim śnie byłam tylko ja i on. Wolno idzie do mnie przez pole, a jego stopy miękko stąpają po trawie. Na niebie nie ma ani jednej gwiazdy. Podchodzę do niego i nasze postacie przenikają się wzajemnie, a krew z jego twarzy spływa po moich policzkach jak łzy. Budzę się z płaczem, ale chowam głowę w poduszkę, żeby Christopher nie usłyszał łkania.
Rozsądek mówi mi, że większość ludzi, którzy usłyszą mój program, nie da mi rozgrzeszenia. Niezależnie od tego, co powiem. Podczas procesu mówiłam bardzo niewiele, byłam zbyt wstrząśnięta, a sędzia zbyt natarczywy. Ale teraz mój głos nie jest taki słaby i z pewnością to wykorzystam. Być może ktoś mnie zrozumie. Może nawet sam Sutherland. W pewnym sensie, adresuję to wyznanie do niego.
Christopher nalega ‒ chce wejść do studia nagrań razem ze mną. Użył wszelkich dostępnych środków, żeby odwieść mnie od tego zamiaru, a kiedy się nie powiodło, przyjął postawę agresywnego stróża.
W chwilę po przyjściu do studia mówi redaktorowi, Simonowi Macbarra, że jest zdecydowanie przeciwny tej audycji.
‒ Może ona mieć bardzo poważne reperkusje. Moja żona już wystarczająco dużo wycierpiała.
Jestem przyzwyczajona do tego, że Christopher mówi w moim imieniu. Jest to dość denerwujące, ale taką już ma naturę. Jest starszy ode mnie o dziesięć lat i traktuje mnie czasem jak ojciec. Dlatego mam niekiedy ochotę głośno zaprotestować.
Mówię redaktorowi, który wygląda na zakłopotanego, że nie przyszliśmy odwołać wywiadu. Przyszliśmy, ponieważ ja tego chciałam.
Kamień spada mu z serca. Proponuje nam kawę.
Potem przez chwilę gawędzimy. Chodzi chyba o to, by rozładować napięcie, a także ułagodzić Christophera.
Macbarra wyjaśnia, że będzie prowadził ze mną luźną rozmowę, która potrwa jakieś pół godziny, ale sama transmisja zajmie nie więcej niż kwadrans.
‒ Przygotujemy tę audycję bardzo ostrożnie. Jeśli pani Barclay powie coś niemądrego, coś, czego mogłaby później żałować, z pewnością ten fragment usuniemy. Nie ma się czego obawiać.
Wolałabym, żeby do mnie kierował te uwagi.
Christopher pyta, czy będzie mógł siedzieć w studio nagrań, czy jak się to tam nazywa, razem ze mną. Macbarra mówi „nie”, ale dodaje, że nie ma nic przeciwko temu, żeby Christopher siedział w pokoju obok, w którym będzie mnie widział przez szybę i słyszał dokładnie każde słowo.
Wszystko to przypomina mi trochę więzienie. Nie wiem, czy mam być zdziwiona czy wściekła. Zaczynam się denerwować.
Macbarra ma około trzydziestki. Niewysoki, jasny, ma szerokie usta, które układają się w niewyraźny uśmiech wyrażający sympatię. Zaprasza mnie do pokoju, w którym jest mikrofon.
‒ Proszę mi wierzyć, nie ma się czego obawiać.
‒ Mam nadzieję.
Nie jestem już teraz tego taka pewna.
Przymocowany do stołu mikrofon wygląda jak mały ręczny granat. Zupełnie inaczej sobie to wszystko wyobrażałam. Staroświeckie słuchawki ‒ anonimowy głos z oddali. Są studia, w których możesz zdjąć słuchawki i w każdej chwili wyjść.
Teraz chciałabym wyjść.
Siedzący obok jakiegoś mężczyzny Christopher patrzy na mnie przez szybę. On także chciałby, żebym wyszła.
Macbarra tłumaczy mi jakieś techniczne szczegóły. Chce sprawdzić jakość dźwięku i prosi, żebym powiedziała kilka słów do mikrofonu, kiedy zapali się czerwona lampka. Mówi, że wszystko jest gotowe.
‒ Zanim zaczniemy, proszę powiedzieć, czy są jakieś sprawy, których nie chciałaby pani poruszać?
Mówię mu, że w tej chwili mam pustą głowę. Nic konkretnego nie przychodzi mi na myśl.
Uśmiecha się pokrzepiająco i raz jeszcze powtarza, że wszystko będzie dobrze i że nie ma się o co martwić.
Czerwona lampka zapala się przede mną i liczę na głos do dziesięciu. Macbarra odsuwa trochę mikrofon.
‒ Proszę usiąść wygodnie. Ta odległość jest dobra. Doskonale.
Ma przed sobą kartkę, do której zagląda wygłaszając kilka słów wstępu, informującego słuchaczy o tym, co nazywa „wykroczeniem”. Mówi, kiedy miało ono miejsce, jaki był wyrok i podaje datę mojego wyjścia z więzienia. Brzmi to bardzo zimno i bezosobowo. Czuję się tak, jakby mówił o kimś zupełnie innym. Zauważam, że ma kościste nadgarstki, a na małym palcu nosi sygnet.
Zaczynam się obawiać, że wszystko to jest o mnie i że odłożył notes.
‒ A teraz, kiedy opisałem już państwu tło wydarzeń, poświęcę trochę uwagi ich głównej bohaterce. Kiedy pani Barclay zgodziła się tu przyjść i opowiedzieć o swoich tragicznych przeżyciach, nie miałem pojęcia, jaką jest kobietą. W tej chwili, kiedy siedzi naprzeciw mnie, widzę atrakcyjną kobietę w wieku około dwudziestu pięciu lat. Jest ubrana w ciemnośliwkowy elegancki kostium i dobrane kolorem buty. Jasnobrązowe, zebrane z tyłu włosy miękko okalają jej bladą, wrażliwą twarz. Ale czy słowo „wrażliwa” jest tu na miejscu? Czy naprawdę wrażliwa kobieta potrafiłaby zachować się tak, jak pani Barclay podczas demonstracji w Langdon? A jeśli tak, jak zareagowałaby na konsekwencje tych zajść?
Robi krótką przerwę.
‒ Pani Barclay... mogę mówić do pani Maeve...? Chciałbym, żeby sama opowiedziała pani na te pytania. Co sprawiło, że tak właśnie zachowałaś się w Langdon i jak się potem przed sobą usprawiedliwiałaś?
Zdaję sobie sprawę, że Macbarra, choć się uśmiecha, jest moim wrogiem. Ta świadomość odbiera mi resztę odwagi. Muszę jednak odpowiedzieć i robię to. Spokojnym głosem.
‒ Nie ma usprawiedliwienia dla przemocy. Żadnej przemocy. Nikt nie planował, że wydarzenia w Langdon rozwiną się tak, jak to się stało. Mieszkańcy wioski bronili jedynie swoich domów przed skutkami gromadzenia w ich pobliżu odpadów radioaktywnych. Występowali w imieniu swoim i swoich dzieci. Kiedy koparki próbowały przerwać nasz łańcuch, w tłum wmieszali się chuligani. Prawie zawsze przychodzą na takie imprezy. Poleciały kamienie i cegły. Jedna z nich trafiła mnie w ramię. Podniosłam ją i odrzuciłam z powrotem. Głupio. Jeśli miałam jakikolwiek cel, to z pewnością nie był nim Sutherland.
‒ Sutherland. Sierżant policji, którego zraniłaś.
Jest to stwierdzenie, nie pytanie, lecz mimo to przytakuję skinieniem głowy.
‒ Oddałabym dziesięć lat mojego życia, żeby móc to cofnąć.
Chcę powiedzieć więcej. Przyszłam tu, żeby powiedzieć więcej, ale słowa więzną mi w gardle.
‒ Zamiast tego ‒ Macbarra gładko prowadzi rozmowę ‒ spędziłaś w więzieniu osiemnaście miesięcy. I o tym właśnie chcemy z tobą porozmawiać.
Zagląda do notatek.
‒ Przez kilka pierwszych tygodni byłaś w Holloway. Musiał to być bardzo ciężki okres dla kobiety z twojego środowiska.
‒ Dla każdej kobiety to byłby koszmar.
‒ Tak, z pewnością, ale dla ciebie chyba szczególnie. Byłaś wychowana w cieplarnianych warunkach, jeśli pozwolisz, że użyję tego określenia. Ciepły dom, społeczna szkoła, ciekawe życie zawodowe. To musiał być szok, kiedy znalazłaś się wśród kryminalistów.
Myślę o Rene i milczę.
Macbarra nalega.
‒ Czy może twoje wcześniejsze doświadczenia z Greenham Common w jakiś sposób do tego cię przygotowały?
Zmusił mnie do udzielenia odpowiedzi.
‒ Dostałam grzywnę za przecięcie drutu w ogrodzeniu. Nie było tam mowy o żadnej przemocy...
‒ Nie sugerowałem, że...
‒ Używasz określenia „kryminaliści”. Za kogo uważasz kobiety z Holloway i z innych więzień? Za jakąś oddzielną kategorię ludzi? Jeśli tak, to niby dlaczego ja nie miałabym podlegać takiej samej klasyfikacji? Z jakich powodów?
Odpowiada cichym, trochę zdumionym głosem.
‒ Uspokój się. Przyprawisz męża o atak serca.
Czerwone światełko na chwilę gaśnie i przez chwilę nie nagrywamy. Unikam wzrokiem szyby, za którą siedzi Christopher. Macbarra proponuje mi papierosa.
Odmawiam. Przypala sobie.
‒ Pani Barclay... Maeve... Staram się nie być natarczywy, po prostu chcę usłyszeć odpowiedź. Mam wrażenie, że chciałabyś podyskutować o polityce i być może zgodziłbym się nawet z wieloma twoimi poglądami, ale to nie jest miejsce na takie rozmowy. Chcę wiedzieć, jak zareagowałaś na pobyt w więzieniu. „Kryminaliści” to dokładnie takie określenie, jakie powinno być w tym nagraniu użyte, ale jeśli myślisz, że jestem moralnym snobem, mogę je wyrzucić. Jestem prawie pewien, że zostałaś ukarana za coś, co było tylko nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, i że stałaś się ofiarą uprzedzeń. Nie mogę jednak powiedzieć tego przez radio. To ma być bezstronna relacja. Możemy więc kontynuować?
‒ Po to tu przyszłam.
‒ Świetnie. A zatem zaczynamy.
Czerwona lampka ponownie się zapala.
Powtarza to, co powiedział przedtem: ‒ To musiał być szok znaleźć się w takim odosobnieniu. Jak sobie poradziłaś?
‒ Wyłączając część mojej świadomości. Akceptując to, co musiało zostać zaakceptowane.
‒ Mogłabyś to szerzej wyjaśnić?
Mogę, ale nie zrobię tego. Najgorsze były pierwsze dni. Klaustrofobiczny strach przed zamknięciem. Pozbawienie intymności, konieczność pozbycia się wszelkiej dumy, tak jak ubrania, które kazano mi oddać. Prysznic w więziennych warunkach. Badanie lekarza, który prawdopodobnie sprawdzał, czy nie biorę narkotyków i czy nie mam choroby wenerycznej. Po tym wszystkim byłam ledwo żywa. Nie mogłam znieść swojego odbicia w lustrze. Odrzuciłam to, co w nim widziałam. Stałam się kolejnym numerem. Jednym z wielu. Przetworzonym. Anonimowym. Kimś słabym, poniżonym. Nie chcę, żeby obcy ludzie dowiedzieli się o moim wstydzie. Zamiast mówić o tym, mruczę coś o chłodzie.
‒ Masz na myśli chłód psychiczny czy raczej chłód nieprzyjaznego otoczenia?
„Nieprzyjazne otoczenie” to określenie bliskie prawdy.
‒ Zdołałam się do tego przyzwyczaić. ‒ Kłamię, aby nie odpowiadać na pytanie. ‒ Zresztą, kiedy przeniesiono mnie do Chornley, było mi łatwiej.
‒ Chornley to jedno z nowocześniejszych więzień. Jak byś je opisała?
Instytucja ozdobiona wiszącymi w oknach zasłonkami, ze żłobkiem dla dzieci i świetlicami, w której na podłogach leżały wykładziny, a na ścianach wisiały obrazki z życia miasta. Wszystko to prawda. Czy to chce ode mnie usłyszeć? Oczywiście, dlatego to właśnie mówię.
‒ Dość miłe otoczenie ‒ zauważa.
Przypomina mi się nagle moja babcia, którą bardzo kochałam. Widzę ją, jak leży w wyściełanej białym jedwabiem trumnie. To też było ładne. Nie zmieniało jednak faktu, że była nieżywa.
Pyta o personel.
‒ Co czułaś w stosunku do strażniczek? Czy było ci trudno zmusić się do spełniania ich poleceń?
Kiedy idziesz do więzienia, jesteś przygotowana na to, że będziesz musiała wypełniać polecenia. Gdy jesteś w szpitalu, twoje przetrwanie zależy od tego, czy będziesz wypełniać polecenia. Nie mówisz lekarzom, co mają robić. Twoje ciało nie należy już do ciebie. Jest wypożyczone. Młode strażniczki, które próbowały pozostawać z więźniarkami na swobodnej stopie, były gorsze niż te doświadczone, które jasno wytyczały granice naszej swobody. Wiedziałaś, na czym stoisz: ‒ Stań wzdłuż linii, Maeve, rób, co ci każę, i nie myśl.
Po krótkiej pauzie odpowiadam, że większość poleceń była całkiem rozsądna.
‒ Musiały być jakieś zasady. W pełni to rozumiałam.
‒ Czy zwracano się do ciebie po nazwisku?
‒ Nie. Strażniczki używały tylko imion. My zwracałyśmy się do nich per pani jakaś-tam.
‒ Brzmi to trochę tak, jakbyście były w szkole z internatem. Czy miałaś czasem takie odczucie?
‒ Nie.
W szkole z internatem płacisz za pobyt, a raczej płaci twoja rodzina. Nikt nie wymaga od ciebie, że będziesz na kolanach skrobać podłogi. Albo obierać ziemniaki w kuchni. Nauka prac domowych nie należy do programu nauczania. Jeśli źle się zachowujesz, to jesteś wyrzucona, a nie ‒ zostajesz dłużej. Możesz nienawidzić swojej szkoły, ale nie jest ona dla ciebie czymś wstydliwym i w większości przypadków nie spotyka cię tam wstyd.
Macbarra czeka na coś więcej. Mówię mu, że to więzienie ‒ i nie da się porównać z czymkolwiek innym.
‒ Czy cały personel był kobiecy?
‒ Tak, z wyjątkiem personelu pomocniczego. Oni zawsze byli gotowi przystąpić do akcji, gdyby sprawy przybrały zły obrót.
‒ Zły obrót?
Tak, Macbarra. Zły obrót. Załoga też potrzebowała ochrony. Ta praca to nie synekura. Czasem więźniowie atakowali innych więźniów, prawie ich zabijając.
‒ Gwałtowne wybuchy wzajemnych animozji. Kobiety o różnych temperamentach zmuszone do życia w jednym miejscu. Kłótnie nie zawsze przebiegały łagodnie.
Macbarra podchwytuje temat.
‒ Czy kiedykolwiek użyto wobec ciebie przemocy?
Jedna z kobiet, Marge, uderzyła mnie kiedyś w twarz bez żadnego powodu. Właśnie wyszła z „klatki” ‒ celi wyposażonej jedynie w materac, do którego wsadza się za pobicie współwięźnia. Policzek jaki mi wymierzyła, był zapewne ostatnim aktem złości przed zapanowaniem okresu spokoju.
‒ Nie ‒ odpowiadam. ‒ Nigdy.
Policzek się nie liczy.
‒ A przemoc moralna?
Zanim odpowiadam, myślę o tym.
‒ To względne pojęcie. Wszyscy bywamy czasami okrutni wobec siebie. Nie zawsze celowo.
Patrzy na mnie obawiając się pewnie, że używam takich ogólnikowych stwierdzeń, żeby nie odpowiadać na pytania. Jednak ja nie mogę, nie chcę być dokładniejsza.
Nie nalega.
‒ Czy zgodziłabyś się ze stwierdzeniem, że współczesne więzienie odgrywa pozytywną rolę w resocjalizacji więźniów, szczególnie tych, którzy przywracani są społeczeństwu po odsiedzeniu długoletnich wyroków?
‒ Być może. Mnie to bezpośrednio nie dotyczyło. Mój wyrok był stosunkowo krótki.
‒ A jak przedstawia się sprawa edukacji, przeszkoleń zawodowych i tym podobnych przedsięwzięć?
‒ Organizowane były kursy, bardzo zróżnicowane pod względem zaawansowania. Niektórzy uczyli się czytać. Inni przygotowywali się do egzaminów wstępnych na uniwersytet.
Wielu nabywało także umiejętności, które nie przydają się żadnemu przyzwoitemu obywatelowi, ale ani ty, Macbarra, ani słuchacze nie są głupcami, więc nie będę mówiła tego, o czym doskonale wiecie.
Pyta mnie, jak spędzałam wolny czas.
‒ Chodziłaś do biblioteki czy może do pracowni plastycznej?
Spędzałam go z Rene, która uczyła mnie robić na drutach, jeśli tylko udało nam się znaleźć jakiś cichy kąt. Zrobiłam pół długiego swetra, czarnego w czerwone kwadraty. Dokończyła go Rene i, o ile wiem, ciągle go jeszcze ma. Rene. Rzeczywistość. Zaczynam tracić panowanie nad sobą.
‒ O tak ‒ mówię. ‒ Biblioteka i pracownia plastyczna.
Dwa cywilizowane miejsca, o których nieustannie się mówi. Przypomina mi się moja rozmowa z Louellą i nieomal wymyka mi się uwaga u wizytach u psychiatry. Jednak powstrzymuję się ze względu na ewentualne reperkusje.
Jeśli ktokolwiek potrzebował rozmowy ze specjalistą, to była to Anna. Większość wolnego czasu spędzała malując ciągle ten sam obraz, tylko w różnych kolorach. Falujące wrzosowiska, a w oddali niewielki dom. Czasami malowała obraz czerwoną farbą, tak, że wrzosowisko wyglądało jak krew, albo używała różnych odcieni szarości, jakby zapadał zmrok. Rene żartowała z tych obrazów, nazywając je strawą dla psychiatrów, lecz Anna tylko w milczeniu patrzyła na nią swym smutnym wzrokiem.
‒ Malowanie jest formą terapii. Tak przynajmniej twierdzą ci, co się na tym znają. Smarujesz wszystko farbami. Przelewasz swą agresję na płótno. Wielkie plamy karminu. Coś w tym stylu.
Ale Anna nie smarowała wszystkiego farbami. Była bardzo czysta i ostrożna. Błękitny fartuch, który zakładała do malowania, podobny do tych, jakich używa się u fryzjera, zawsze był nieskazitelnie czysty. Zawsze zastanawiało mnie to, że malowany w pierwszej kolejności, dopracowany domek był bardzo mały w porównaniu z wrzosowiskami. Odnosiło się wrażenie, że zaraz go zaduszą. Czy jej dom rodzinny wiele dla niej znaczył? Co się w nim wydarzyło? Co, na litość boską, zrobiła Anna? Zapytałam Rene, ale wzruszyła tylko ramionami i nie odpowiedziała. Prawdopodobnie nie wiedziała. Zwykle lepiej było nie wiedzieć.
Zauważam, że Macbarra patrzy przez szybę do pokoju, w którym siedział Christopher, i robi uspokajające miny. Ta ostatnia wypowiedź dotycząca przemocy zostanie chyba wycięta.
Ponownie zwraca się do mnie: ‒ Czy pobyt w więzieniu sprawił, że czujesz się rozgoryczona?
Oczywiście, że tak. On doskonale zdaje sobie z tego sprawę, ja zresztą w tym momencie też. Wierzę, że więzienie było mi potrzebne, żebym pozbyła się poczucia winy. Ciągle w to wierzę, lecz mimo to jestem rozgoryczona, a wina wciąż we mnie tkwi. Nie pozbyłam się jej do końca. Nie jest łatwo uspokoić głos sumienia. Być może nigdy nie będę już mogła spokojnie spać.
‒ Nie mam żadnych powodów do rozgoryczenia. Ale to chyba nie o to chodzi, prawda?
Czuję, jak ogarnia mnie ogromne zmęczenie. W studiu jest gorąco i po plecach spływa mi pot.
Macbarra, zaniepokojony moim wyglądem, na chwilę przerywa nagranie.
‒ Bardzo dobrze ci idzie. Już niedługo będzie koniec.
Nalewa mi trochę wody ze stojącej na stole karafki. Jest ciepła, ale grzecznie wypijam wszystko.
‒ Już lepiej? ‒ uśmiecha się do mnie.
Kiwam głową. Jedziemy dalej.
‒ Podczas pobytu w Chornley stykałaś się z kobietami, które odbywały karę za różne przestępstwa. Co czułaś spotykając się, na przykład z dzieciobójczyniami?
Mówię mu, że dzieciobójczynie były odseparowane.
‒ Były izolowane dla ich własnego bezpieczeństwa. Inne kobiety skazane za zabójstwo przebywały razem z nami.
Pewnego razu Sadie, spokojna, starsza kobieta, opowiedziała mi z najdrobniejszymi szczegółami, jak podcięła gardło swojemu mężowi. Z pewnością Macbarra i jego słuchacze z zapartym tchem wysłuchaliby takiej historii. Ale nie usłyszą jej ode mnie.
Wygląda, jakby czytał w moich myślach.
‒ Nasłuchałaś się pewnie rzeczy, które musiały być dla ciebie szokujące.
‒ Tak.
‒ Czy mogłabyś powiedzieć coś o tym?
‒ Nie.
‒ Dlaczego?
‒ One ciągle są w więzieniu. Ja jestem tutaj. Wszystko jest względne. Policjant, którego zraniłam, mógł umrzeć.
‒ I ten fakt ciąży ci na sumieniu. Przepraszam, że przez moment zwątpiłem w twoją wrażliwość. Rzeczywiście bardzo się tym przejmujesz.
Nie komentuję tej uwagi. To, co powiedział, było adresowane do słuchaczy. Przejmuję się? Wolałabym umieć o tym zapomnieć.
‒ Jest jeszcze jedno bardzo ważne pytanie, które muszę ci zadać, choć nie dotyczy ono bezpośrednio twojej osoby. Czy uważasz, że więzienie może kogoś zepsuć?
‒ W jaki sposób?
Delikatnie składa swoje kartki, tak, aby nie było tego słychać w mikrofonie, i odsuwa je na bok.
‒ Wiele słyszymy ostatnio o przemocy, czytamy o niej, oglądamy w telewizji. W pewnym zakresie możemy się z tym pogodzić. W więzieniu jednak jest to temat numer jeden. Panuje tam klimat zbrodni. Czy czasem nie jest łatwiej odłożyć na bok swoje zasady moralne i podążyć za tłumem?
Raz jeszcze myślę o Rene. Zostałyśmy kumplami, jak to ona mówi. Akceptujemy swoje przestępstwa bez żadnych uwag. Ja niczego bym nie ukradła, a ona nie rzuciłaby cegłą.
‒ Czy tolerancja nie jest łagodniejszym określeniem zepsucia?
Odpowiadanie pytaniem na pytanie nie jest w porządku. Kiwa w moim kierunku głową.
‒ Pytam ciebie. Co ty o tym myślisz?
‒ Jest wiele cierpienia i frustracji ‒ mówię. ‒ Wszędzie. Nie istnieje specjalne miejsce, które sprzyjałoby szerzeniu zepsucia. Więzienie z pewnością niektórych zepsuje. Społeczna niesprawiedliwość na wolności zepsuje innych. Ludzie wspinają się po grzbietach innych z bardzo wielu przyczyn. Kiedy wielcy tego świata zarabiają miliony w nielegalny sposób, nie zawsze idą za to do więzienia. Kiedy młoda matka nielegalnie wyłudza z Opieki Społecznej kilkaset funtów, dostaje osiemnaście miesięcy.
Macbarra uśmiecha się do mnie. Czerwone światło zgasło.
‒ Mów dalej ‒ mówi przyjemnym głosem. ‒ Nikt nie słyszy. Nawet twój zmartwiony mąż.
Nie mam nic więcej do powiedzenia. Ta audycja to jedna wielka pomyłka. Chcę ją zakończyć. Mówię mu o tym.
Nie sprzeciwia się. Twierdzi, że nagrał wystarczający materiał, żeby coś z tego zrobić.
5. ‒ Jeśli to miało ci pomóc zmniejszyć poczucie winy, to mam nadzieję, że czujesz się lepiej ‒ mruknął Christopher znad talerza, kiedy jedliśmy lunch jakiś czas potem. Na jego twarzy malowała się irytacja. Po wywiadzie Macbarra powiedział mu na osobności kilka uspokajających słów, ale nie wyglądało, żeby odniosły jakiś skutek.
‒ Zawsze mnie dziwiło ‒ kontynuował złośliwym tonem ‒ że więcej masz do powiedzenia obcym ludziom, niż mnie. Po co wylewać cały ten żal przed obcym człowiekiem i przed Bóg wie iloma słuchaczami?
Na to nie było odpowiedzi. Dzióbnęłam widelcem pizzę. Nie byłam głodna.
‒ A może próbowałaś dotrzeć do Sutherlanda? ‒ zapytał, jakby znał moje myśli. ‒ Publiczne mea culpa? Czy o to ci właśnie chodziło?
Nigdy przedtem nie mówiłam mu o moich koszmarach i miałam wielką ochotę zrobić to teraz. Ale nie w tej zatłoczonej restauracji. Przy drzwiach stała kolejka. Kelnerka stała nad nami jak kat nad swoją ofiarą.
‒ Jeśli czujesz, że koniecznie musisz pozbyć się tych swoich wyrzutów ‒ kontynuował, najwyraźniej nie spodziewając się usłyszeć odpowiedzi ‒ dlaczego nie zaangażujesz się w jakąś działalność charytatywną? Na Boga, Maeve, to są zwykli ludzie, robiący zwykłe rzeczy, żeby pomóc innym i ułatwić im życie.
Oczywiście miał rację. Zawsze ma.
Musiał wracać do pracy, żeby ułatwić życie swoim bogatym klientom.
Ja zdecydowałam, że ułatwię życie Rene.
Kupienie nowych ubranek dla Wayne'a wydawało się najlepszym sposobem, by to zrobić. Wybrałam sklep z konfekcją dziecięcą.
‒ Dla chłopca w wieku czterech lat ‒ powiedziałam. ‒ Rudego. Raczej szczupłego.
Kiedy ekspedientka pokazała mi cały asortyment spodni i swetrów, zdałam sobie sprawę, że będą na Wayne'a za małe. Oliver był wysoki i chyba po nim Wayne odziedziczył wzrost. Był wyższy niż jego rówieśnicy i wydawało się, że będzie na niego pasował rozmiar piąty lub szósty.
Powiedziałam o tym ekspedientce, która zgodziła się, że dzieci często różnią się między sobą i dlatego lepiej wybrać coś większego, niż za małego. Zaczęłyśmy więc od nowa. Ubrania dziecięce są śmieszne. Z pewnością spodobałaby mu się pidżamka z namalowaną lokomotywą, do której dobrałam jeszcze szlafrok. Było mi bardzo miło wybierać ubranka dla Wayne'a, a na pewno byłoby jeszcze milej, gdybym wybierała je dla własnego dziecka. Przez chwilę wyobrażałam sobie, że to robię. To była naturalna reakcja kobiety, która znajduje się w sklepie rozbudzającym instynkt macierzyński.
Garderoba Wayne'a kosztowała całkiem dużo. Ekspedientka oderwała metki i zapakowała ubranka, podczas gdy ja wypisałam czek. Teraz Rene będzie mogła wydać pieniądze na zabawki, zamiast je kraść. Przynajmniej tak sobie mówiłam. Sądzę, że zawsze próbujemy usprawiedliwiać przed sobą nasze czyny, jeśli nie jesteśmy pewni ich słuszności.
Jeszcze trudniej było wytłumaczyć je Oliverowi. Przyjechał na swoim motocyklu w środę po południu, kiedy to Walker powinien właśnie kosić trawę. Ogrodnik przysłał zawiadomienie, że jest chory i przez kilka dni nie będzie mógł przychodzić, dlatego sama kosiłam trawę. Oliver musiał obserwować mnie przez kilka minut, zanim go zauważyłam i wyłączyłam kosiarkę. Miał w ręku plastikową torbę i był raczej wściekły.
Dzień był wietrzny i wszędzie pełno było skoszonej trawy. Próbowałam strzepnąć ją z dżinsów i zostawiłam na nich zielone plamy. W powietrzu pachniało benzyną.
‒ Wpadłem do ciebie korzystając z okazji, żeby ci to zwrócić.
Ubrania dla Wayne'a zapakowałam w szary papier i wysłałam je, nie podając adresu nadawcy. Plastikowa torba reklamowała sklep, w którym je kupiłam.
Zrobiłam zdziwioną minę, żeby zyskać na czasie.
‒ Żeby zwrócić co?
‒ Wiesz doskonale, o co chodzi. Nie chcę, żebyś wydawała na nas swoje pieniądze. Potrafię zapewnić swojej rodzinie wszystko, czego potrzebuje.
‒ Oczywiście ‒ powiedziałam. ‒ Przepraszam.
Wręczył mi torbę. Wzięłam ją z zakłopotaniem. Wystawał z niej rękaw bluzy od pidżamy. Schowałam go do środka.
Moja matka nazwałaby całe zajście towarzyskim faux pas. Jak widać, oni potrafią się zachować lepiej niż ja. Niezamierzenie obraziłam Olivera, okazując się kompletną ignorantką.
Widział, że było mi przykro.
‒ Miałaś szczere zamiary ‒ jego głos był jakby ciut cieplejszy i łagodniejszy ‒ ale nie przyjmujemy jałmużny od naszych przyjaciół.
‒ Nie.
Nie patrzyłam na niego. Wolałam obserwować kawałek pękniętej drabinki do podpierania róż, która, złamana, huśtała się na wietrze.
Nie odzywaliśmy się do siebie i czułam się niezręcznie.
Odezwał się pierwszy.
‒ Masz trawę we włosach.
Szybkim ruchem dotknął mojej głowy.
‒ O tutaj. Kosiarka powinna mieć kosz do zbierania trawy.
Przesunęłam ręką po skroni. Tam, gdzie on przed chwilą dotknął moich włosów. Tylko kilka ździebeł. Nie warte zachodu.
‒ Grabisz ją potem?
Banalny temat ‒ trawa.
‒ Robi to nasz ogrodnik. Dziś nie mógł przyjść.
‒ I drabinka się złamała.
‒ To także by naprawił.
‒ Maeve, spójrz na mnie.
Patrzę.
‒ Chcesz mnie wyrzucić za to, że jestem niewdzięcznym draniem, czy wolisz, żebym został i skosił trawę?
Nie uśmiecha się, ale złość mu już minęła. Jest teraz zakłopotany, prawie tak, jak ja. Oboje chcemy zmienić nasze zachowanie.
Kiedy Oliver kosił trawę, zapakowałam ubrania Wayne'a do walizki, którą schowałam na najwyższej półce szafy, a potem zeszłam na dół, by przygotować herbatę. Czynność odruchowa. Zawsze robiłam herbatę Walkerowi i zanosiłam tacę na taras, po tym, jak nieodmiennie odmawiał jej wypicia w kuchni. „Co by sobie pomyśleli sąsiedzi”, powiedział mi, kiedy któregoś szczególnie pochmurnego popołudnia nalegałam, żeby wszedł do środka. Wydało mi się to zabawne, gdyż Walker dobiegał sześćdziesiątki i trudno było go uznać za mężczyznę, z którym chciałoby się mieć romans. Christopher śmiał się, kiedy opowiedziałam mu później o całym zajściu.
Z całą pewnością nie byłby taki rozbawiony, gdyby dowiedział się o Oliverze.
Oliver podszedł do kuchennych drzwi i powiedział, że potrzebuje młotka i gwoździ, żeby naprawić płotek.
Zdjął kurtkę i został tylko w białej koszulce z nadrukiem przedstawiającym Le Mans. Zauważyłam, że ma wąskie, kształtne dłonie i muskularne ramiona. W łóżku muszą tworzyć z Rene bardzo dobraną parę.
‒ Drabinka ‒ powtórzył. ‒ Chcę ją naprawić.
‒ Nie napiłbyś się przedtem herbaty? ‒ zapytałam, jakbym była wdową, choć wcale nie chciałam, żeby tak to zabrzmiało.
Powiedział, że chętnie napije się czegoś, raczej nie herbaty, ale dopiero, kiedy skończy robotę. Poszłam z nim do szopy z narzędziami, a potem podawałam mu gwoździe, kiedy reperował drabinkę.
Jeśli raczej nie herbata, to może być kawa, wino, wódka lub piwo. Wybrał to ostatnie i wypił stojąc na tarasie, gdzie jadłyśmy z Rene lunch.
‒ Rene mówiła mi, że masz ładny dom. Miała rację. Jest bardzo ładny.
Miałam uczucie, że stara się specjalnie dobierać słowa. Ja byłam „miła”, dom „ładny”. (Porozmawiajmy trochę o nudnych, nieważnych rzeczach, Oliver, a potem będziesz musiał iść.)
‒ Ale nie ma w nim żadnego zabezpieczenia ‒ kontynuował. ‒ Łatwo się tu włamać.
Może nie nudnych, ale na pewno też nie niebezpiecznych.
Mówię mu, że mamy alarm. Odpowiada, że zauważył.
‒ Nie przyda się na wiele. Może tylko trochę przestraszyć, to wszystko.
‒ Cóż, wydaje mi się, że to już coś.
‒ Nie ma z czego żartować.
‒ Ja nie żartuję.
‒ Ale też nie jesteś poważna. Nie martwisz się o rzeczy, które od ciebie zależą, tylko zajmujesz się tymi, na które nie masz wpływu.
Zaczyna mówić jak Christopher. Obaj ciągle wracają do tego tematu. Kiedy się ostatnio żegnaliśmy z Oliverem w samochodzie, też nawiązał do mojej przeszłości. Jeśli kiedykolwiek by się poznali ‒ co nie daj Bóg ‒ przynajmniej w tym byliby zgodni.
‒ Jeśli dasz mi ołówek i kartkę papieru, zapiszę ci adresy kilku firm, które mają lepsze alarmy, niż wasz. Nie są wprawdzie doskonałe, ale takich po prostu nie ma.
Robię, o co mnie prosił. Po to chyba, żeby sprawić mu przyjemność. Jeśli Christopher nie ma nic przeciw temu systemowi, to czym się przejmować?
Oliver ma ostry, cienki charakter pisma. Rysuje wyraźne oznaczenia. Mówię mu, że byłby doskonałym przedstawicielem firm, które mi reklamuje. Mówi sucho, że nie reklamuje żadnych firm, tylko pomaga przyjaciółce. Tym razem powiedział to bardzo ciepło.
‒ Mogę przez te kilka dni, dopóki nie wróci ogrodnik, kosić ci trawę. Oczywiście jeśli twój mąż się zgodzi.
Ta propozycja sprawia, że milknę. To pewne, że Christopher nie zgodziłby się na to.
‒ I jeśli ty nie masz nic przeciwko temu ‒ dodaje, kiedy słyszy, że nie odpowiadam.
Bardzo tego chcę i nic nie pomaga mówienie sobie, że to nie najlepszy pomysł. Odpowiadam, że Christopher zostawia mi wszystkie domowe sprawy, łącznie z ogrodem. I że byłoby mi bardzo przyjemnie, gdyby zechciał przyjść, ale razem z Rene i Wayne'em.
‒ W każdą środę koło drugiej, w porządku? Wayne mógłby się bawić na trawniku, a my z Rene byśmy pogadały.
Oliver patrzy na mnie spod oka. Zaczynamy się doskonale rozumieć. Ogrodzeni ze wszystkich stron. My wszyscy bezpieczni i zadowoleni.
Jest jednak jeden delikatny problem. Czym zapłacić przyjacielowi, który kosi trawę w twoim ogrodzie? Może butelką najlepszej szkockiej whisky? Ciągle pamiętam, jak oddał mi ubranka Wayne'a.
Chyba rozumie mój problem i mówi, że płaciłabym mu normalną stawkę godzinową. Okazuje się, że jest nieco wyższa niż wynagrodzenie Walkera, ale zgadzam się bez wahania.
Przyzwoita zapłata za dobrze wykonaną robotę ‒ mówi Oliver w szorstki, iście handlowy sposób.
Granica między kłamstwem, a niemówieniem prawdy jest bardzo cienka. Christopher nie dowiedział się, że Walker przestał przychodzić. Nie pokazałam mu jego listu, w którym pisał, że jest za stary, żeby pracować u nas dłużej. Zrobiłabym to, gdyby sam zapytał o Walkera. Oliver bardziej dbał o ogród. Szczególnie dobrze kosił trawę. Christopher zauważył to, lecz pomyślał pewnie, że to Walker bardziej się stara.
Utrzymywałam go w tym przekonaniu bez większych wyrzutów sumienia. Byłam zadowolona, że moi przyjaciele są blisko mnie. Dopóki ktoś nie pojawi się w twoim życiu, nie zdajesz sobie sprawy, jaki byłeś do tej pory samotny. W środy świeciło dla mnie słońce ‒ albo tak mi się przynajmniej wydawało.
Szczególnie jasno świeciło ono dla Wayne'a. Kiedy Oliver krzątał się po ogrodzie, a ja z Rene siedziałyśmy lub pieliłyśmy grządki, kiedy akurat przyszła nam na to ochota, on odkrywał najdalsze zakątki mojej posiadłości niczym mały, nieśmiały leśny stworek. Czasem przyglądał mi się tak, jakby zastanawiał się, czy można mi zaufać. Przyjaciel czy wróg? Dobra czy zła? Przeważnie jednak zupełnie mnie ignorował, a ja nie próbowałam tego zmienić. Potrzebował czasu. Był bardzo cichym chłopcem, ale kiedy myślał, że nikt go nie słyszy, mruczał coś do siebie pod nosem. Rene zalewała go czasem swą macierzyńską czułością. Oliver wykazywał w tym względzie większą powściągliwość. Oboje często się śmiali. Byli na luzie.
Z biegiem czasu Wayne nabrał trochę śmiałości także w stosunku do mnie. Pewnego razu, kiedy siedziałam na kocu, rzucił piłkę bardzo blisko mnie. Nie ruszyłam jej, tylko uśmiechnęłam się do niego. Zmarszczył się z niezadowoleniem, więc lekko pchnęłam piłkę w jego stronę.
‒ Czasem karmię ptaki ‒ powiedziałam. ‒ Podchodzą wtedy bardzo blisko. Wiedzą, że ich nie zranię.
Być może nie powinnam używać tego wyrazu. Doskonale go znał. Wyraz jego twarzy zmienił się momentalnie, jakby w jednej chwili postarzał się o kilkadziesiąt lat. Mój Boże, pomyślałam, tak mi przykro! Strasznie przykro! Zagryzłam wargi i odwróciłam głowę.
Kiedy ponownie na niego spojrzałam, był przy mnie. Kucnął, trzymając w ręku piłkę, i patrzył. Spróbowałam się uśmiechnąć i nadstawiłam ręce.
‒ Rzuć. Złapię.
Chwilę się zastanowił, a potem z wahaniem pchnął piłkę w moim kierunku. Odrzuciłam ją z wielką ostrożnością. Powoli zaczynał mi ufać.
Nie wiem, czy spotyka się z innymi dziećmi. Jest za mały, żeby chodzić do szkoły i na pewno nie chodzi do przedszkola.
W środę rano przeszukałam moją biblioteczkę i znalazłam kilka książeczek Beatrix Potter, które miałam jeszcze z czasów dzieciństwa. W jednej z nich ojciec napisał dla mnie dedykację: „Maeve w dniu jej szóstych urodzin od kochającego taty.” Moje dzieciństwo było pełne ciepła. Nie wiedziałam, co to znaczy bać się ludzi.
Tego popołudnia dałam tę książkę Wayne'owi.
Rene powiedziała, że jestem głupia.
‒ Pomaże ją, a to przecież prezent od twojego taty.
‒ To nie ma znaczenia. Chcę, żeby ją miał.
Obie patrzyłyśmy, jak poszedł pokazać książkę ojcu. A potem Oliver posadził go sobie na kolanach i przeczytał całą bajeczkę. Uznał, że można przyjąć tego rodzaju prezent. Stara, ukochana książka, która wiele dla mnie znaczyła.
Rene inaczej patrzyła na te sprawy. Kiedy poszłyśmy do kuchni po lemoniadę, powiedziała mi, że okropnie pokłóciła się z Oliverem o ubranka, które kupiłam Wayne'owi. Chciała je zatrzymać. Dlaczego nie?
‒ Ale nie, Maeve. Musiał je oddać. Czasami ma dziwne pomysły. Gdybyś była z Opieki Społecznej czy jakiejś instytucji charytatywnej, wziąłby je bez wahania.
Zapytała mnie, co z nimi zrobiłam. Powiedziałam, że miałam zamiar oddać je do sklepu, ale jeszcze tego nie zrobiłam.
‒ Może zatrzymam je do czasu, kiedy Oliver zapomni o całej sprawie, a potem dam je tobie?
Ściągnęła usta w niewyraźnym uśmiechu.
‒ Świetny pomysł, kwiatuszku, ale chciałabym zostać w jednym kawałku.
‒ Nie nazywaj mnie kwiatuszkiem.
Wołała tak na mnie, kiedy byłyśmy w więzieniu. Powiedziałam to zupełnie automatycznie, myśląc o tym, jaki naprawdę jest Oliver. Okay. Zrozumiałe. Pokłócili się. Cóż, zdarza się. Ale „zostać w jednym kawałku”?
‒ Chyba Oliver cię nie bije?
‒ Czy kiedykolwiek powiedziałam coś takiego?
Nalała Wayne'owi trochę lemoniady, a potem rozejrzała się po kuchni.
‒ Wiesz co? Chciałaby zrobić ciasto, pudding albo coś w tym rodzaju. Mamy jeszcze czas?
Zwykle wychodzili przed piątą. Taka była niepisana umowa. Ustanowiona przez nich, nie przeze mnie. Ale zawsze byłam z tego zadowolona. Doskonale wyczuwali sytuację.
‒ Tak, ale chyba nie chcesz... to znaczy, kto będzie to jadł?
Oczywiście chciała zmienić temat.
‒ Cóż, na przykład Christopher ‒ odpowiedziała, świadomie wkraczając w temat, na który ja z kolei nigdy nie chciałam rozmawiać. ‒ Człowiek, o którym nic nie mówisz.
‒ Jeśli naprawdę masz ochotę robić to ciasto, to, oczywiście, mamy na to czas.
‒ Temat Christophera zamknięty ‒ powiedziała lekko.
Myśl o tym, że Christopher mógłby wrócić którejś środy wcześniej niż zwykle, zawsze tkwiła gdzieś głęboko w mojej podświadomości, ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że może mnie odwiedzić moja własna matka. Właśnie siedzieliśmy wszyscy w ogrodzie przy popołudniowej herbacie. Było wpół do czwartej. Rene zrobiła właśnie jęczmienne placuszki i imbirowe ciastka. Trawa była już starannie skoszona, a kosiarka stała wyłączona z boku. Siedzieliśmy we troje przy małym okrągłym stoliku, a Wayne klęczał na własnym krzesełku, z którego mógł dosięgnąć do talerza. To on usłyszał wjeżdżający na podjazd samochód. Przez chwilę nasłuchiwał z przechyloną głową, a potem zerwał się od stołu i skrył się za krzakami hortensji. Myślę, że choć niewątpliwie bardzo się wystraszył, cała sytuacja była bardzo śmieszna. Nie wiedzieliśmy, co go tak przestraszyło, dopóki nie zobaczyliśmy mojej matki, która stanęła koło domu patrząc na nas z nie mniejszym zdziwieniem.
‒ Kochanie ‒ powiedziała podchodząc do mnie. ‒ Kiedy zobaczyłam przed domem ciężarówkę, pomyślałam, że są u ciebie jacyś robotnicy. Nie wiedziałam, że masz gości.
Matka zawsze ubiera się bardzo elegancko. Wyglądała znakomicie w błękitnym lnianym kostiumie, który bardzo pasował do jej ufarbowanych na srebro włosów. Obie z Rene miałyśmy na sobie dżinsy i bawełniane koszulki ‒ ja żółtą, a ona rudą, o ton ciemniejszą niż włosy. Na ubranie robocze Olivera składa się niebieski kombinezon i ciężkie buty, które teraz zdjął. Trudno było nie zauważyć jego bosych, opalonych stóp. Trudno dla mnie, a także dla mojej matki, choć zupełnie z innych powodów.
Pocałowała mnie.
Jej umysł zaprzątały najwyraźniej jakieś niewesołe myśli. Od razu oceniła całą sytuację. Należy jednak przestrzegać zasad dobrego wychowania, więc powstrzymała się od uwag. Ja także w stanęłam na wysokości zadania.
Przedstawiłam ją moim przyjaciołom.
Rene, która zawsze zachowywała się swobodnie, tym razem także nie okazała najmniejszego skrępowania.
‒ Cześć ‒ powiedziała. ‒ Miło nam poznać mamę Maeve.
Oliver, tłumacząc się z zakłopotaniem, założył buty.
‒ Jest tak gorąco.
Wstał i zaproponował mamie swoje krzesło.
‒ A może woli pani inne? W szopie jest leżak, o wiele wygodniejszy.
Zapytał mnie, czy ma go przynieść. Odparłam, że oczywiście tak. Scenariusz został ustalony.
Starałam się spojrzeć na wszystko oczami matki. Mężczyzna, który wie, gdzie trzymam wszystkie rzeczy, a w dodatku lubi siedzieć z gołymi nogami. Piękna, wspaniale zbudowana młoda kobieta, która, jak się wydaje, doskonale mnie zna.
I mały rudy, chłopiec kryjący się po krzakach.
Matka zauważyła go. Niepewnie uśmiechnęła się w jego stronę, a potem spojrzała na mnie pytającym wzrokiem.
‒ Jest nieśmiały ‒ powiedziałam. ‒ Wyjdzie stamtąd za jakiś czas.
‒ Ale proszę go nie łapać. Nie lubi, gdy się go obejmuje.
Moja matka nie należy do ludzi, którzy obejmują cudze dzieci. To powinno być oczywiste.
Przyjęła od Olivera leżak, ale odmówiła spróbowania ciasteczek Rene i mojej herbaty.
Wyraźnie chciała mi coś powiedzieć ‒ i to na osobności. Czułam to i zastanawiałam się, o co może jej chodzić. Przez chwilę rozmawiałyśmy o ogrodzie, choć nie zorientowała się, że to Oliver się nim zajmuje. Nie ukrywał specjalnie tego faktu, ale jakoś nie wyszło to w rozmowie. Nie spytała go wprost, czym się zajmuje. To byłoby nietaktowne. Ale kiedy próbowała delikatnie się tego dowiedzieć, udał, że nie rozumie.
W końcu zadała pytanie, którego miałam nadzieję nie usłyszeć. Skierowała je do Rene.
‒ To dziwne, że nie spotkałam państwa wcześniej. Sądziłam, że znam wszystkich znajomych Maeve. Gdzie się państwo poznali?
Rene wzięła sobie ciasteczko. Spojrzała na mnie.
Ugryzła kawałek i przełknęła. Ponownie popatrzyła w moją stronę.
‒ Cóż ‒ powiedziała wolno. ‒ To może być trochę kłopotliwe.
‒ Ani trochę ‒ wtrąciłam szybko. ‒ Dlaczego miałoby być? Rene i ja poznałyśmy się w więzieniu.
Matka zaczerwieniła się, a na jej szyi pojawiły się purpurowe plamy. Zacisnęła usta. Spojrzała na Rene. Nie odezwała się. Cisza dźwięczała w uszach jak najczystszy kryształ. Poczułam, że muszę ją przerwać. Rozbić. Zapomniałam już, w jaki sposób matka potrafi okazywać niezadowolenie ‒ nie, to za słabe słowo ‒ pogardę. Kiedy byłam w więzieniu, odnosiła się do mnie z odrobiną złości, ulgi i wstydu. Starała się z tym walczyć w ten sposób, że widywała mnie najrzadziej, jak tylko to było możliwe. W listach kompletnie przemilczała tę sprawę, koncentrując się na opisywaniu wydarzeń z życia towarzyskiego. Adresowanie kopert do więzienia musiało sprawiać jej prawdziwy ból. Wyobrażałam sobie, że wysyłała je ukradkiem. Teraz popatrzyła na Rene jak na przedstawicielkę mrocznej, tajemniczej subkultury.
Okłamałam ją zupełnie nieświadomie, impulsywnie, opiekuńczo.
‒ Rene jest osobą odwiedzającą.
‒ Była ‒ wtrącił Oliver, a w jego ciemnych oczach dostrzegłam zdziwienie.
Rene dopiero po chwili połapała się, o co chodzi. Mogła zażartować, zaprzeczyć moim słowom, ale wiedząc, co teraz czuję, nie zrobiła tego. Odezwała się z całkowitą powagą.
‒ Maeve nie powinna tam się w ogóle znaleźć. Ciągle powtarza, że jej pomogłam. Nie wiem. Kilka razy rozmawiałyśmy o tym i owym. Wiem, że oczekiwała, iż będzie pani ją częściej odwiedzać, i było jej z tego powodu bardzo przykro.
Role się odwróciły. Teraz moja matka czuła, że musi się bronić, a nie wiedziała, jak to zrobić.
‒ To dlatego, że ja... kiedy się ma córkę, którą się kocha... i ona... w takim miejscu... to znaczy...
Brzmiało to zupełnie bezsensownie, więc zamilkła.
‒ Niektórym ciężej jest przetrwać więzienie, niż innym ‒ mówiła cicho Rene ‒ a ona znosiła je najlepiej, jak potrafiła. Teraz, kiedy już jest po wszystkim, nie ma sensu wracać do tego tematu.
Spojrzała na Wayne'a, który manipulował przy rozporku.
‒ Podejdź tu, kochanie. Nie siusiaj w spodenki.
Podeszła do niego i oboje skryli się za krzakami.
Jak matka mogła uwierzyć w to, że osoba odwiedzająca przyszła do mnie wraz z rodziną, kiedy więzień był już na wolności, było dla mnie zupełnie niezrozumiałe. A jednak uwierzyła. Kiedy Rene wróciła, matka odnosiła się do niej zupełnie inaczej. Zimno, ale nie lodowato.
‒ Ile lat ma pani chłopczyk?
‒ Cztery.
‒ Ma pani kolor włosów, ale nie ma loków. Czy myśli pani, że dałby się skusić na chwilę rozmowy ze mną?
Rene wyjaśniła, że mały bardzo mało mówi.
‒ Nie dlatego, że jest głuchy albo opóźniony w rozwoju. Nic z tych rzeczy.
‒ No cóż ‒ powiedziała matka kończąc temat. ‒ Kiedy zacznie rozmawiać, nie będzie pani w stanie go uciszyć.
Odwróciła się w moją stronę.
‒ Maeve, nie miałam zamiaru mówić tego przy twoich przyjaciołach, ale z pewnością już o tym wiedzą. Moje drogie dziecko! Co, na Boga, sprawiło, że dałaś się namówić na tę audycję?
‒ Więc widziałaś „Radio Times”? Ten wywiad pojawi się dopiero w przyszłym tygodniu. Chciałam ci o tym powiedzieć.
Czy naprawdę powiedziałabym? Chyba tak.
Napisali o mnie pół strony i pokazali moją paszportową fotografię. Dostałam od Macbarry ‒ całkiem miły facet ‒ list z dopisanym atramentem P.S., w którym życzył mi wszystkiego najlepszego.
‒ Na miłość boską, dlaczego?
‒ Czułam, że muszę to zrobić.
‒ Chcesz powiedzieć, że cię zmuszono? ‒ potrząsnęła z niedowierzaniem głową ‒ Nie mogę w to uwierzyć. Przecież do ciebie należała decyzja. Nie powinnaś dać się namówić.
Przez chwilę mówiła jeszcze w tym stylu, a potem zwróciła się do Olivera i Rene, szukając w nich wsparcia.
‒ Czy, w takiej sytuacji, zgodziliby się państwo zrobić z siebie publiczne widowisko?
Nie całkiem pewni, o co dokładnie chodzi, wydali z siebie jakieś nieartykułowane dźwięki.
W krótkich słowach zapoznałam ich z całą sprawą.
Zgodzili się, że to szalony pomysł, ale przyrzekli, że będą słuchać.
‒ Niestety ‒ powiedziała matka ‒ ja nie będę mogła. A może na szczęście. Nie będzie mnie wówczas v kraju.
Wyjaśniła nam, że w ostatniej chwili została zaproszona przez przyjaciółkę na trzymiesięczną wycieczkę.
‒ Jej siostra musiała zrezygnować z powodu choroby zaproponowała mi bilet.
Uznałam, że to bardzo miło.
‒ To wspaniale. Tak się cieszę! Tak dawno nie miałaś prawdziwych wakacji. ‒ Ucałowałam ją z radością. ‒ Ostatnie lata były dla ciebie bardzo ciężkie.
Jej oczy wypełniły się łzami, a ja poczułam się winna. Drwimy z siebie. Ranimy się. Ale przecież się kochamy.
Zaczęła opowiadać wszystko ze szczegółami, głównie po to, aby ponownie przywrócić między nami chłodną, pełną rezerwy atmosferę. Okazywanie uczuć jest zdradliwe. Łzy są dowodem naszej słabości.
‒ Kiedy mnie nie będzie, domem zaopiekują się sąsiedzi. Domek letniskowy jest jednak za daleko, dlatego zostawię klucze tobie i Christopherowi. Możecie z niego korzystać, kiedy tylko chcecie, a przy okazji sprawdzicie zimą, czy wszystko jest w porządku.
Wstała.
Ja również.
Przez dłuższą chwilę patrzyłyśmy na siebie.
‒ Wszystko będzie dobrze ‒ zapewniłam ją.
Czcza obietnica. Pobożne życzenie. Nadzieja, jaką zwykle wyraża się w takich sytuacjach. Dla nas wszystkich. Wzięłam matkę pod rękę i odprowadziłam do samochodu.
Kiedy ponownie siedzieliśmy w ogrodzie z Rene i Oliverem, na Waynie usiadł motyl. Albo tak mu się przynajmniej wydawało. Lekki, delikatny owad, błyszczący w słońcu jasnymi kolorami, krążył nad głową malca, który w panice odganiał się od niego rękami. Po chwili zaczął skomleć, jakby motyl zadawał mu ból. Oliver zdążył do niego dobiec tuż przed Rene. Złapał kruche stworzenie w dłonie i bezlitośnie zmiażdżył. Motyl leżał teraz w trawie zgnieciony, już nie piękny, poruszając bezradnie odnóżami. Wayne uklęknął i zwinął się jak embrion. Rene kucnęła obok i czule gładziła go po włosach. To nie była zwykła fobia. Moją uwagę zwróciło nie tyle zachowanie Wayne'a, co reakcja rodziców. Wyraz twarzy Olivera ostrzegał mnie przed robieniem czy mówieniem czegokolwiek. Stali oboje obok chłopca, czekając, aż wstanie i się uspokoi. Niezręczna cisza trwała dość długo.
Kiedy wyjeżdżali i Wayne poszedł już z ojcem do ciężarówki, Rene nawiązała do tego zdarzenia.
‒ Dzieci boją się różnych rzeczy. Jeśli kiedykolwiek się to powtórzy, a nas nie będzie w pobliżu, zrób to samo, co my. On potrzebuje pomocy... Okay?
Jej oczy wyrażały troskę.
‒ Ja ‒ powiedziała niefrasobliwie ‒ mam to samo, tylko że z pająkami.
6. W dniu emisji mojego wywiadu jakiś narkoman wpadł w szał i zastrzelił pięcioro dzieci. Christopher uważał, że to dla mnie bardzo korzystne, iż wiadomość o tym podano przed audycją Macbarry. Podkreślał, że moje przestępstwo na tle tego morderstwa wydaje się dziecinną igraszką. Niewinnym przewinieniem.
‒ Więc pozbądź się wyrzutów sumienia, Maeve. Przestań się tak przejmować. Postaraj się być wobec siebie bardziej wyrozumiała.
Ostatniej nocy znów śniły mi się koszmary. Roztrzęsiona, przytuliłam się do niego i opowiedziałam o wszystkim. Christopher może być dla mnie czuły, ale nie potrafi stać się mną i sprawić, żebym odczuwała inaczej. Kiedy do mnie mówi, słyszę w jego głosie nutkę zniecierpliwienia.
Teraz, kiedy słuchamy audycji, nie wie, gdzie podziać ze wstydu oczy. Jest parę minut po ósmej i wieczorne słońce wpada do pokoju, wypełniając go złotawym blaskiem. Na stoliku obok Christophera stoi szklaneczka whisky, ale ledwo umoczył w niej usta. Ja trzymam w ręku dżin z tonikiem. Byłam na to przygotowana, ale trudno mi uwierzyć, że głos, który słyszę, należy do mnie. Jedyne stwierdzenie, które brzmi prawdziwie, to zdanie, w którym mówię, że oddałabym dziesięć lat życia, gdyby można było cofnąć to, co się stało. Macbarra mówi o moim osiemnastomiesięcznym pobycie w więzieniu. Cały program jest jakby zlepkiem różnych opinii ‒ chyba po to, żeby wypełnić czas antenowy audycji.
Dyrektor więzienia opisuje mnie jako „młodą, pewną siebie, skłonną do kłótni osobę.” (Pewną siebie? Jak mało mnie znał. Skłonną do kłótni? Czy tak właśnie to odbierał?)
Walka z osamotnieniem poprzez „wyłączenie części świadomości i zaakceptowanie tego, co i tak musiało być zaakceptowane” jest dla nich podstawą do zasięgnięcia porady więziennego psychiatry. Przyznaje, że nie konsultował mnie z nim ‒ były osoby, które bardziej tego potrzebowały ‒ a potem zaczyna uogólniać. Zupełnie jakby czytał podręcznik. Moje kłamstwo o „przywyknięciu do sytuacji” wydaje się uszczęśliwiać wszystkich, a szczególnie kapelana, który mówi trochę o doniosłej roli chrześcijaństwa, źle pojętym idealizmie (w kontekście antynuklearnych zamieszek) i ciernistej drodze do zbawienia. Przypominam sobie jego kazanie o konieczności biernego poddania się losowi i zaczynam chichotać, wpadając niemal w histerię.
Christopher prawie podnosi się z krzesła.
‒ Wyłączmy to cholerne świństwo.
‒ Nie. Wszystko jest w porządku. Tylko, że to brzmi tak fałszywie. To nie ja. To nie ma nic wspólnego ze mną.
Ostatnia kwestia, dotycząca zepsucia, została w połowie ucięta, tak jak się tego spodziewałam.
Mój głos ‒ tak, mój ‒ piskliwy, oddalony, mówi o tym, że cierpienie i frustracja są wszędzie. „Nie ma takiego miejsca, które szczególnie sprzyjałoby szerzeniu się zepsucia. Więzienie z pewnością niektórych zepsuje.”
I tu moja wypowiedź się urywa.
Dalej mówią już tylko eksperci, rozwijając swoje tezy.
Są tacy pewni siebie, tacy analityczni. My, inny gatunek ludzi, musimy być pod stałą obserwacją, niczym zwierzęta w laboratorium. Odrobina tej terapii, odrobina tamtej. Umysł kryminalisty leży, obnażony przed nimi, jak na stole sekcyjnym ich uprzedzeń.
Ale uważają, by nie nazwać rzeczy po imieniu. Używają słowa „nieprzystosowani” ‒ czysty eufemizm. Czy oni sami są tak odporni, tak bezpiecznie otoczeni powszechnym szacunkiem, że nigdy nie czują się „nieprzystosowani”?
Dlaczego Macbarra nie zaprosił do studia kilku strażniczek? Tych, które były przy tym i przeważnie starały się pracować najlepiej jak umiały? Zbyt wiele więźniarek. Wysoki stopień agresji. Terapia?
Kończąc, Macbarra mówi pod moim adresem kilka ciepłych słów.
‒ Wrażliwa kobieta, przeżywająca głęboko swój czyn. Jeśli nas teraz słucha, życzę jej wszystkiego najlepszego.
Dzięki, Macbarra. Ale nie bądź dla mnie taki miły. Jeszcze nie teraz. Mam tego dosyć.
Christopher wyłącza radio.
‒ Kompletny osioł! Nie powinien wcale proponować ci tej rozmowy.
Patrzy na mnie z bliska i odwraca moją głowę. Pieką mnie oczy, a gardło mam wyschnięte na wiór.
‒ Już po wszystkim. Nie powinno się to zdarzyć, ale już po wszystkim.
Nie mogę znieść jego dezaprobaty. Teraz nie muszę chronić się w jego ramionach tak, jak ostatniej nocy. Powiedziałam mu o sennych koszmarach. Nie potrafię jednak sprawić, by przestał się czuć zażenowany.
Audycja pociągnęła za sobą następstwa, których w ogóle nie przewidzieliśmy. Przyjaciele zaczęli ponownie nas odwiedzać. Najwyraźniej wybaczono mi, że wylałam wino na sukienkę Louelli. Powróciliśmy na scenę towarzyską. Zaczęły napływać zaproszenia na kolacje, ogrodowe przyjęcia, wyjścia do opery. Grzecznie wszystkim odmawiałam, starając się, ze względu na Christophera, nikogo nie obrazić.
Nie mogłam pojąć zachowania tych ludzi. Zresztą nadal ich nie rozumiem. Czemu ta audycja miała dla nich tak przełomowe znaczenie? Czy moje publiczne wyznanie obmyło mnie z moich win?
Tylko z Rene i Oliverem czuję się zupełnie swobodna. Zaczynam sobie uświadamiać, że ich świat jest mi bliższy. Dobrze mi robią ich cotygodniowe wizyty i fakt, że mogę zbliżyć się do Wayne'a. Coraz częściej okłamuję Christophera, ale nic mnie to nie obchodzi.
To Samantha zwróciła moją uwagę na to, że również Christopher może nie mówić mi całej prawdy. Przyszła do mnie następnego ranka po tym, jak odmówiłam przyjęcia ich zaproszenia na lunch, wymawiając się grypą.
Po tradycyjnym przywitaniu ‒ dotknięciu się policzkami ‒ weszła do salonu, po czym obejrzała się, spoglądając na mnie z mieszaniną zdziwienia i dezaprobaty.
‒ Moim zdaniem nie wyglądasz na chorą ‒ odezwała się szorstko.
Oparłam się pokusie, by poprawić włosy, które były w całkowitym nieładzie, i wsadziłam ręce do kieszeni. Wyglądałam jak fleja, ale nie jakbym była chora.
Samantha wyglądała zachwycająco. Ciemnooka, trzydziestosześcioletnia kobieta, która wie, jak się zaprezentować. Prosta fryzura w stylu Kleopatry doskonale uwydatniała wystające kości policzkowe. Nienagannie skrojony kostium z kremowego zamszu przykrywał nieco zbyt rozłożyste biodra. Powiedziałam jej, że świetnie wygląda w nowej fryzurze. Ale ta uwaga nie zdołała odwrócić uwagi od mojej osoby.
Zrobiła niecierpliwy gest ręką, przy którym jej szylkretowe bransoletki wydały delikatny dźwięk.
‒ Nie mówmy o mnie. Przyszłam tu, żeby porozmawiać o tobie. Na litość boską, Maeve, wiem, że tamto przyjęcie nie było najbardziej udane, ale wszyscy byli wtedy strasznie zdenerwowani. Teraz będzie inaczej. Musisz przez to przejść.
‒ Dobrze ‒ odpowiedziałam. ‒ Miło to wiedzieć. Czego się napijesz? Kawy? Whisky? Ginu?
‒ Kawy.
Przyszła do kuchni, kiedy robiłam kawę, i ustawiła na tacy filiżanki. Paznokcie miała pomalowane na kolor brązoworóżowy. Rozejrzała się dookoła.
‒ Nie masz już sprzątaczki?
Zastanawiałam się, czy chodzi jej o plamy tłuszczu, którym upstrzona jest kuchenka.
‒ Nie. Daję sobie radę sama.
‒ Znam jedną, która szuka teraz pracy. Jest dokładna.
‒ Nie, dzięki.
Spojrzała na moje niepomalowane paznokcie, ale nie odezwała się.
Nalałam kawę i przeszłyśmy do salonu. Usiadła przy oknie, w pełnym słońcu.
‒ Ogród wygląda doskonale. Zatrudniasz tego samego ogrodnika, co Louise, prawda?
Przez moment myślałam o Oliverze. Jakże bym chciała, żeby był nie tylko moim ogrodnikiem. Lojalność w stosunku do Rene kładła kres tym marzeniom. Możesz mieć ochotę na męża swojej najlepszej przyjaciółki, ale jeśli nie jesteś zwykłą świnią, nie kokietujesz go za jej plecami.
‒ Zdaje mi się ‒ kontynuowała Samantha ‒ że Louise straciła go z powodu choroby czy czegoś takiego. Chyba nazywał się Williams. Niewykluczone, że się mylę.
‒ Niewykluczone ‒ zgodziłam się.
‒ Wiec do ciebie ciągle przychodzi.
‒ Jak widzisz, mój trawnik jest zadbany.
‒ W porządku ‒ uśmiechnęła się. ‒ Jeśli płacisz mu więcej niż Louise, to masz prawo zgarnąć go na jakiś dodatkowy dzień.
Zmieniła temat i zaczęła mówić o tym, co ją tu sprowadziło.
‒ Słyszałam niedawno o nowej asystentce Christophera. Zdaniem Paula została zatrudniona kilka miesięcy temu. Ma takie kwalifikacje jak ty ‒ magisterium z księgowości. Myślałam, że tobie zaproponuje tę pracę.
Starałam się nie okazać po sobie zdziwienia, ale nie bardzo mi to wyszło. Samantha jest bardzo spostrzegawcza. Christopher wspominał mi, że on i jego wspólnik mają za dużo pracy. Oczywiście mieli dobre sekretarki, ale nic nie mówił mi o zatrudnieniu kwalifikowanej asystentki. A przynajmniej ja tego nie pamiętałam.
‒ Żony nie powinny pracować ze swoimi mężami.
Jednak niełatwo było oszukać Samanthę. Nie miałam o niczym pojęcia. Moja przyjaciółka od razu pośpieszyła z wyjaśnieniami.
‒ Jest córką jednego z przyjaciół Paula z Chamber. Ma na imię Sarah i gdzieś koło dwudziestu czterech lat. Niewysoka, ale, zdaniem Paula, bardzo atrakcyjna. ‒ Napiła się kawy. ‒ Chcesz usłyszeć resztę?
Jeśli oczekiwała, że zemdleję z ciekawości, to muszę ją rozczarować.
‒ Jeśli jest jeszcze coś do powiedzenia, to z pewnością to zrobisz.
Wzruszyła ramionami.
‒ Kochanie, przyjaźnimy się nie od dziś. I nie chcę robić paniki. Na razie nie ma powodów do obaw. Ona i Christopher jadają tylko razem obiady w tej hiszpańskiej restauracji niedaleko biura. Prawdopodobnie nie jest to nic więcej niż zwykła biurowa znajomość. W końcu to bardzo wygodne miejsce na lunch.
‒ Prawdopodobnie.
‒ Mężczyźni potrzebują towarzystwa ‒ mówiła dalej. ‒ Nie wolno im tego zabronić. To byłoby prawie tak groźne, jak niepozwalanie im na przypadkowe kontakty seksualne.
Przez chwilę rozważała to, co powiedziała.
‒ A może nawet bardziej niebezpieczne. Sporadyczne miłostki można przeżyć. Jednak taki związek może przerodzić się w dłuższą znajomość.
Pochyliła się, z uśmiechem przechylając na bok głowę.
‒ Możesz mnie walnąć, jeśli uważasz, że niepotrzebnie się wtrącam.
Zapewniłam ją, że teraz znacznie lepiej kontroluję swoje reakcje.
‒ Zacznij kontrolować je jeszcze bardziej ‒ powiedziała mi. ‒ Przyjmuj zaproszenia. Popatrz na Christophera twardo, bez sentymentów. Jest bardzo atrakcyjnym mężczyzną.
Samantha jest plotkarą, ale wierzę, że tym razem miała dobre intencje. To, co powiedziała, było rozsądne. Christopher i ja jesteśmy pod wieloma względami źle dobraną parą. Kiedy się pobieraliśmy, byliśmy sobą zafascynowani i to liczyło się bardziej niż różnice między nami. Teraz kochamy się raczej tak, jak obcy ludzie na bezludnej wyspie, którzy nie mają innej możliwości. Nie, może to nie tak. Nie wiem, co on czuje. Skąd miałbym to wiedzieć?
Ale wiem, czego nie czuję.
Nie czuję złości, wściekłości ani nawet zazdrości. Na razie nie ma do niej powodów. Jeśli Samantha co dzień informowałaby mnie o tej, jak jej tam ‒ Sarze ‒ wtedy być może odczuwałabym jakiś niepokój. W tej sytuacji zareagowałam prawie obojętnie. Prawie, nie całkiem.
Zawsze troszczył się o mnie. Ganił mnie. Irytował się. Ale nigdy rozmyślnie mnie nie zranił. Ja zawsze byłam skoncentrowana na własnej osobie. Wściekła. Nigdy właściwie nie byłam dobra.
Powinnam bardziej brać pod uwagę jego życzenia. Chodzić z nim tam, gdzie chciałby ze mną bywać. Wykazał tyle tolerancji, na ile tylko pozwalała mu jego natura.
Jeśli nawet Christopher zauważył zmianę w moim zachowaniu, nie dał tego po sobie poznać. Kiedy zasugerowałam, że powinniśmy spędzić weekend w domu letniskowym mojej matki, zgodził się bez wahania. Wiedział, że lubię to miejsce i że przypomina mi ono ojca. Znajduje się kilka minut marszu od osłoniętej zatoczki i roztacza się z niego przepiękny widok na morze. Kiedy świeci słońce, jest tam wspaniale. Lecz w pochmurny dzień ‒ raczej smutno. Dla nas słońca nie było. Wałęsaliśmy się po plaży, nie mając sobie wiele do powiedzenia. Nie spytałam go o nową sekretarkę, a on o niej nie wspomniał. Spędziliśmy dwie noce na turystycznych łóżkach, jedliśmy niesmaczne, gotowane na turystycznej kuchence posiłki (głównie smażony bekon i gulasz, który można było ugotować w puszce) i z ulgą wróciliśmy do domu.
Niewiele nam to pomogło, ale próbowałam.
Z następnym pomysłem wystąpił Christopher. Wyjedźmy na kilka dni do Paryża.
‒ Dlaczego?
‒ Dlaczego nie?
Ponieważ nie będzie mnie w domu w środę, Domyślałam.
‒ Nie mam sprzeciwów, skoro naprawdę tego chcesz.
‒ Chcę, żebyś była szczęśliwa. Moglibyśmy spędzić miło czas. Znowu ‒ dodał z zakłopotaniem.
Poczułam nagły przypływ uczuć do niego ‒ poczucie winy i ból. Krótkie wspomnienie tego, jak kiedyś było nam ze sobą dobrze.
‒ W porządku ‒ zgodziłam się. ‒ Jedźmy.
Paryż powitał nas pogodą, kulturą i houte cuisine. Christopher z zapałem prowadził mnie do wszystkich najlepszych restauracji, poczynając od Maxima, a kończąc na wspaniałej małej knajpce w Dzielnicy Łacińskiej, w której kelner podobny był do Olivera.
Zabrał mnie także na Eglise du Dome, gdzie stał .w milczeniu przed grobem Napoleona, podczas gdy ja cierpliwie na niego czekałam. Z żalem zrezygnowaliśmy z odwiedzenia Musée de l'Armée i zamiast tego odwiedziliśmy Louvre. Oboje zachowywaliśmy się tak nienagannie. Ostatniego wieczora poszliśmy do opery na La Sonnambula Belliniego, a potem wróciliśmy rue de la Paix do hotelu przechodząc obok Cartiera, który był już zamknięty. Powiedział, że powinniśmy przyjechać tu rano przed udaniem się na lotnisko, żeby kupić kilka niewielkich pamiątek. Niewielka pamiątka od Cartiera to mało powiedziane ‒ z pewnością nie był ani tak bogaty, ani nie czuł takiej winy z powodu Sary. Kupił mi już przecież buty, które były drogie jak nieszczęście. Nie chciałam niczego więcej.
Kiedy wróciliśmy do hotelu, wypiliśmy kilka miniaturowych buteleczek szkockiej whisky, które znajdowały się w barku, a potem zaczęliśmy się kochać. Spokojnie, czule, bez większego podniecenia. Christopher jak zwykle zasnął zaraz potem, a ja męczyłam się jeszcze dość długo, czując, jakbym zapadała się wolno w coś ciemnego i przerażającego. Znów śnił mi się sierżant Sutherland.
Tym razem mój sen był straszniejszy niż kiedykolwiek. Czułam zapach mułu i dotyk skóry na twarzy. Kiedy byłam już w stanie się poruszyć, poszłam do łazienki i usiadłam, drżąc, na brzegu wanny. Dobrą chwilę trwało, zanim zorientowałam się, gdzie jestem. Dotykałam marmurowych kafelków, wdychałam zapach silnie perfumowanego talku do stóp, przycisnęłam twarz do sztywnej zasłony prysznica i mówiłam sobie, że to hotel Ritz na Place Vendome, a nie Langdon. W końcu w to uwierzyłam. Kiedy wróciłam do sypialni, Christopher mówił coś przez sen. Chciałam, żeby się obudził i mnie pocieszył, ale on odwrócił się tylko na drugi bok i zasnął. Rano powiedział mi zniecierpliwionym głosem, że wyglądam na zmęczoną. Nie wyjaśniłam mu dlaczego.
Lot powrotny był bardzo męczący, a ulice w Londynie zapchane jak w godzinach szczytu. Było późne popołudnie, kiedy z uczuciem niewypowiedzianej ulgi wjeżdżaliśmy na podjazd przed naszym domem. Christopher wyjmował z bagażnika walizki, a ja wyjęłam klucze i otworzyłam frontowe drzwi. Kiedy wchodziłam do środka, cienkie obcasy moich nowych butów stanęły na czymś miękkim i szeleszczącym ‒ odwróconej do dołu kopercie. Podniosłam ją i odwróciłam. Przez całą szerokość biegł fioletowy napis MAEVE. Zdziwiona, rozerwałam kopertę i zajrzałam do środka. Ujrzałam kawałek brudnego białego materiału, na którym starannie narysowano logo CND jakąś substancją o rdzawym kolorze. Dopiero po chwili zrozumiałam, że to była krew.
7. Nigdy przedtem nie czułam się zagrożona. To było zupełnie coś innego niż listy z pogróżka mi, jakie dostawałam po powrocie z więzienia. Groźbę wyrażono krwią ‒ żadne słowa nie były tu potrzebne. I włożono list bezpośrednio do skrzynki, a nie wysłano pocztą. Ktoś kręcił się koło naszego domu, kiedy byliśmy w Paryżu.
Usiadłam na schodach czując się zbyt słabo, żeby się ruszyć i wejść do środka. Na podłodze leżały także inne przesyłki ‒ katalog nasion, rachunek telefoniczny, pocztówka, prawdopodobnie od matki. Popołudnie wydawało się takie normalne i spokojne. Słońce odbijające się w srebrnym wazonie stojącym w hallu. Ciche tykanie zegara dziadka. Byliśmy w domu nie dłużej niż pięć minut.
Christopher, który szedł właśnie zanieść na górę walizki, przystanął zdziwiony.
‒ Dlaczego tu siedzisz? Co się stało?
Podałam mu kopertę z zakrwawionym kawałkiem materiału.
Aż posiniał z wściekłości.
‒ To jest sprawa dla policji.
‒ Nie.
‒ Co to znaczy „nie”? Ja nie jestem w stanie nic w tej sprawie zrobić. Trzeba będzie zawiadomić policję.
‒ A co oni mogą tu pomóc? Będą się tylko gapić na ten świstek, to wszystko.
‒ Gapić się? Jezus Maria, Maeve! O czym ty mówisz?
Nie byłam już w stanie kontrolować tego, co mówię.
‒ Zraniłam jednego z nich, a potem dostaję to ‒ krwawe przypomnienie zbrodni. Co chcesz, żeby zrobili? Żeby powiedzieli: „Bardzo nam przykro, pani Barclay, to bardzo nieprzyjemne zdarzenie, pani Barclay, albo raczej: przeklęta babo, ale przecież zasłużyła sobie pani na coś takiego”?
‒ Wpadasz w histerię. Nie wiesz, co mówisz.
‒ Ależ wiem. Wiem doskonale. Znam ich. Tych cholernych gliniarzy. Istnieją tylko oni i my. Ty jesteś w porządku. Jesteś jednym z nich. Po ich stronie. Ja byłam za kratkami ‒ pamiętasz?
‒ Czy myślisz, że choć na moment pozwalasz mi o tym zapomnieć?
W końcu oboje trochę się uspokoiliśmy. Pomógł mi zdjąć ciepły żakiet i poszliśmy do salonu. Nie lubię brandy, ale namówił mnie, żebym wypiła kilka łyków.
Zaczął coś mówić o tym, że powinniśmy dać tę krew do zbadania.
‒ Może w ten sposób doszlibyśmy do tego, kto to przyniósł.
W tym momencie ja z nas dwojga myślałam chyba bardziej racjonalnie.
‒ Takie badanie można by było przeprowadzić, gdybym leżała, martwa ‒ zamordowana. W tej sytuacji policja wcale by się nie przejęła. Na świecie jest parę milionów ludzi ‒ niektórzy z nich niespełna rozumu ‒ którzy mają taką samą grupę krwi. Najlepsza rzecz, jaką możemy zrobić, to po prostu to spalić.
Ogień oczyszcza. Chciałam zobaczyć, jak ten kawałek materiału kurczy się i czernieje. Christopher zgodził się dopiero po dłuższej chwili. A potem pozwolił mi to zrobić, wyrywając płonącą szmatę z moich palców w momencie, kiedy dosięgał ich płomień.
Od tej pory zaczął poważnie niepokoić się o moje bezpieczeństwo. Nie pozwalał mi otwierać nikomu obcemu. Przy drzwiach założył wizjer i łańcuch. Zaproponował mi psa. Powiedziałam, że to nie najlepszy pomysł. Jeśli w ogóle miałabym mieć jakieś zwierzę, to wolałabym kota... Najlepiej perskiego. Powiedział, że chyba żartuję, że moje nastroje są trudne do zniesienia i żebym przestała mówić o policji „gliny”. Jego stosunek do policji był kolejnym punktem niezgody między nami. Jeszcze o tym z nim nie rozmawiałam.
Przez moment to ja byłam tą silniejszą stroną. To ja go uspokajałam.
Mnie próbował uspokoić Oliver.
Przez ostatnich kilka tygodni trawy nikt nie kosił. Oliver zadzwonił i powiedział, że Wayne ma ospę.
Zaofiarowałam się, że go odwiedzę, ale Oliver odwiódł mnie od tego zamiaru. Wkrótce się zobaczymy. Rene przesyła mi pozdrowienia. Okay?
Okay. Ale tęskniłam za nimi.
Ostatniej środy przyszedł sam. Wayne ma się lepiej, ale jeszcze nie wychodzi. Być może w przyszłym tygodniu. Jeszcze tego nie wie.
Jak zwykle zajął się ogrodem. Pogoda nie była najlepsza, ale Oliverowi nie przeszkadzał deszcz. Martwiłam się, że przemoknie, i przygotowałam mu talerz gorącej zupy. Usiadł ze mną przy kuchennym stole, a jego kombinezon pachniał wilgocią. Próbowaliśmy ze sobą rozmawiać, ale rozmowa wyraźnie się nie kleiła. Wyczuwał moje zdenerwowanie i chciał wiedzieć, co mnie gnębi.
Powiedziałam mu o dziwnej zawartości koperty, o poczuciu winy wobec sierżanta Sutherlanda i o nocnych koszmarach. Umiał słuchać. Nie mówił wiele, ale to, co powiedział, świadczyło o zrozumieniu. Zakrwawiona szmata była, jego zdaniem, zwykłym wygłupem rozwydrzonych chuliganów i radził mi, żebym o niej zapomniała. Resztę moich zwierzeń potraktował znacznie poważniej.
‒ Dla ludzi takich jak ty pobyt w więzieniu znaczy tyle samo, co przebycie ciężkiej choroby. To miejsce pełne jest kobiet, których nie obchodzi nic poza własnym tyłkiem. Kiedyś zapomnisz o tym wszystkim. Ale najpierw powinnaś chyba zobaczyć się z sierżantem Sutherlandem.
Czułam się tym tak zaskoczona, że nie odpowiedziałam.
Zwykle uważaliśmy bardzo, żeby się nie dotykać, ale teraz, kiedy siedziałam myśląc o tym, co mi powiedział, Oliver odsunął od siebie pusty talerz, wstał i podszedł do mnie. Położył ręce na moich ramionach i delikatnie zaczął masować mi kark.
‒ To rozluźnia ‒ powiedział.
Możliwe. Dla mnie to nie było rozluźniające, lecz wręcz elektryzujące. Chciałam, żeby mnie trzymał. Zaniósł na górę. Kochał się ze mną. Byliśmy sami w domu. Mieliśmy do tego warunki. A co ważniejsze, oboje tego chcieliśmy.
Odsunęłam się.
Nie mogłam zobaczyć jego oczu, ale usłyszałam, jak cicho westchnął. Kiedy się odezwał, miał dziwnie zachrypnięty głos.
‒ Rene bardzo to lubi.
‒ Rene jest szczęściarą.
Moje intencje były chyba jasne. Lojalność przez duże L.
Wrócił na swoją stronę stołu.
‒ Podobnie jak twój mąż ‒ powiedział sucho.
Zanim wyszedł, zabrałam go do pokoju, w którym trzymamy większość książek, i dałam mu następną książeczkę dla Wayne'a.
‒ Krawiec z Gloucester. Kiedy byłam w jego wieku, była to jedna z moich ulubionych opowiastek. Przeczytaj mu przed snem.
Wayne. Bezpieczny temat.
Prawie nie spojrzał na książkę, tylko rozglądał się po pokoju, bojąc się być może, że wkracza na osobiste terytorium Christophera. Na stoliku leżała jego zapalniczka z wygrawerowanym monogramem, a obok nasze zdjęcie z podróży poślubnej. Na oparciu krzesła wisiał niedbale szary pulower ‒ rękawy zwisały luźno, prawie dotykając podłogi.
‒ Wayne'owi na pewno spodoba się ta bajeczka ‒ zapewniłam. ‒ Wszystkim dzieciom się podoba.
Przekartkował książkę, chcąc pokazać, że jest nią zainteresowany.
‒ Bardzo lubi te, które mu dałaś wcześniej. Trzyma je obok łóżka.
‒ To dobrze.
‒ Powoli oswaja się z tobą. Mówi o tobie. Był nieszczęśliwy, że nie mógł dzisiaj przyjść. W mieszkaniu jest dla niego za mało miejsca. Nie ma gdzie się bawić.
Wiedziałam o tym. To była okropna dziura.
Pod wpływem nagłego impulsu powiedziałam, że mogliby spędzić weekend w domu letniskowym mojej matki.
‒ To dobre miejsce na rodzinne wakacje. Dobre ze względu na Wayne'a. Pobędzie na świeżym powietrzu.
Poszłam po klucz i mapę okolicy.
Kiedy wróciłam, Oliver siedział przy biurku, a pulower Christophera leżał na podłodze. Wstał, zażenowany, i szybko go podniósł.
‒ Przepraszam!
‒ Za co? Nie bądź śmieszny.
Starałam się go przekonać, żeby jeszcze usiadł, ale nie chciał o tym słyszeć.
Staliśmy, razem studiując mapę i zaznaczając drogę.
‒ To mały domek ‒ powiedziałam. ‒ Akurat tyle miejsca, żebyście zmieścili się w nim we troje.
‒ A więc ty z nami nie pojedziesz?
Powiedziałam mu, że nie mogę.
‒ Ale zadzwoń do mnie, jeśli będziecie się wybierali. Wprawdzie byliśmy tam niedawno z Christopherem, ale może będzie chciał pojechać w którąś sobotę, więc...
Jeśli nawet Oliver pomyślał sobie, że istnieją różne stopnie lojalności ‒ zarówno w sprawach seksu, jak i w innych ‒ to nie powiedział tego na głos.
Wyszłam z nim przed dom. Deszcz trochę osłabł i powietrze pachniało rozgrzaną ziemią i kwiatami.
‒ Może uda mi się skontaktować z sierżantem Sutherlandem ‒ powiedział tuż przed odejściem. ‒ Jeżeli tego właśnie chcesz.
Byłam tak zaskoczona, że nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
‒ Jeśli tego właśnie chcesz ‒ powtórzył.
‒ Ale jak możesz to zrobić? Nie rozumiem. Jak mógłbyś, to znaczy, skąd masz takie kontakty? Przecież go nie znasz, prawda...?
Zgodził się, że go nie zna, ale jego znajomi go znają. Ci znajomi, jak się domyślam, nie noszą mundurów i nie jeżdżą policyjnymi samochodami.
Ale Sutherland niewątpliwie był policjantem.
I może rzeczywiście powinnam z nim porozmawiać.
Nie mogłam się zdecydować.
‒ Nie wiem. Po prostu nie wiem.
‒ Cóż, pomyśl o tej propozycji ‒ powiedział cicho Oliver. ‒ Nie ma pośpiechu, możesz zdecydować się później.
Szerokie małżeńskie łoże nie jest miejscem stworzonym do tego, żeby się w nim martwić. To, że Christopher także nie mógł zasnąć, choć udawał, że wcale się nie denerwuje, było dla mnie oczywiste. Ciągle niepokoił go problem bezpieczeństwa. Okradziono kilka domów w sąsiedztwie. Pomimo kiepskiego systemu alarmowego, nasz pozostał ciągle nietknięty. Fakt, że ktoś może się do nas włamać, nie przejmował mnie tak bardzo, jak konieczność podjęcia decyzji w sprawie Sutherlanda. A także Olivera. Do tej pory był dla mnie mężem Rene, ojcem Wayne'a, dla którego rodzina jest najważniejsza. Dokąd chodzi, kiedy nie jest z nimi? I z kim?
Christopher odezwał się w ciemności.
‒ Śpisz, Maeve?
‒ Nie.
‒ Czy coś cię gnębi?
‒ Nie.
Usiadł i zapalił lampkę nocną.
‒ Rozmawiałem dzisiaj z pułkownikiem Claythorpem. Wraz z kilkoma sąsiadami chcą zorganizować Straż Miejską. Zdecydowałem się wziąć w tym udział. Powiedziałem, że ty również się zgodzisz.
‒ Czy nie powinieneś był najpierw mnie zapytać o zdanie?
‒ To dla twojego dobra. Oczywiście nie powiedziałem im o tej historii z zakrwawioną szmatą. Ale od tamtego czasu bardzo się o ciebie niepokoję. Jeśli zobaczą kogoś obcego w pobliżu naszego domu, dadzą znać. Jeśli będzie trzeba, zawiadomią nawet policję.
Och, Boże!, pomyślałam. Stara, zardzewiała ciężarówka Olivera zajeżdżająca pod nasz dom w każdą środę stanie się dla tych sztywnych, jeżdżących mercedesami głupków powodem do snucia najprzeróżniejszych spekulacji.
Z pewnością nadszedł już czas, żeby powiedzieć Christopherowi, że zmieniłam ogrodnika. Ale jak? Zacznie się wypytywać. Skąd się o nim dowiedziałam i jakie ma referencje. Moja wyobraźnia i język uległy czemuś na kształt moralnego paraliżu. Wymamrotałam coś o potrzebie pójścia do toalety.
Kiedy wróciłam, Christopher leżał znów z rękami splecionymi pod głową. Miał swój gotowy-do-pójściado-łóżka wyraz twarzy, ale kiedy położyłam się obok, nawet nie drgnął.
Właśnie zbierałam się, żeby wyznać mu wszystko, kiedy sam zaczął spowiadać się przede mną.
‒ Mieliśmy w biurze wolny etat. Nie sądziłem, żebyś była całkowicie gotowa do pracy. Gdybym tak uważał, na pewno powiedziałbym ci o nim. Teraz myślę, że byłem w błędzie. Codzienne wyjścia zrobiłyby ci znacznie lepiej, niż bezsensowne włóczenie się po domu.
Powiedziałam coś niezbyt wyraźnie o Samancie, która wspomniała o jakiejś Sarze.
‒ To wybór Erica ‒ powiedział. ‒ Jest kompetentna. Przykro mi, że musiałaś się o tym dowiedzieć od Samanty. W końcu co to ma wspólnego z nią?
‒ Nic ‒ uspokoiłam go. ‒ Macie prawo wybierać z Ericem własnych pracowników.
A ja swoich ogrodników ‒ więc niech tak będzie. Przynajmniej na razie. Christopher położył rękę na mojej piersi i zaczął delikatnie głaskać.
‒ Żona Erica, Sue, jest w szpitalu. Jakieś powikłanie ciąży ‒ wysokie ciśnienie czy coś takiego.
Aluzja do tego, że i my powinniśmy postarać się o dziecko?
‒ Często jada poza domem. Czy nie miałabyś nic przeciwko temu, żeby któregoś wieczora zjadł u nas?
Żadna aluzja. Nic wspólnego z dzieckiem.
‒ Tylko Eric?
Przestał pieścić pierś i z powrotem położył rękę wzdłuż ciała.
‒ Może jeszcze Sarah. Już poznała Sue. Zna większość naszych przyjaciół. Z wyjątkiem ciebie. Co ty na to?
‒ Jeśli bardzo tego chcesz.
‒ Jest mi to obojętne. Po prosty przyjacielski gest, to wszystko.
Jego obojętność nie jest dla mnie tak oczywista, ale nie mam zamiaru podawać jej pod wątpliwość.
‒ Czemu nie? Przyjacielski gest będzie bardzo na miejscu. Zróbmy to w piątek, w porządku?
Prawie go pytam, czy Sarah lubi hiszpańską kuchnię, ale w ostatniej chwili się powstrzymuję.
Sięga ręką i zapala światło. Chyba zaniepokoił go ton mojego głosu.
‒ No cóż, zatem ustalone. Piątek, jeśli będzie wszystkim pasował. Twoja pierwsza kolacja od czasu... ‒ przerwał.
‒ Tak.
Nie kończę za niego zdania. Więzienie to zakazane słowo. Zbyt często go używałam.
Cały czwartek sprzątałam dla Sary kuchnię. Robiłam to celowo. Może żałować Christophera za to, że ma ze mną trudne życie, ale nie za to, że mój dom nie błyszczy czystością. Jedzenie też powinno być smaczne. Szorując garnki obmyślałam menu na jutrzejszą kolację. Na początek awokado. Delikatne. Garnirowana kaczka. Dość łatwe. Następnie bezy, ptysie lub coś innego. Niezbyt wyszukane, ale nic lepszego nie mogę wymyśleć.
Z reguły mężczyźni nie przyprowadzają swoich kochanek do domu. A może przyprowadzają? Sarah na pewno doskonale spełnia swoją rolę osoby, która ma być ozdobą wieczoru. Jestem jej ciekawa, ale nic poza tym. W takiej sytuacji żona powinna sprawić sobie nową sukienkę. Mam ich wiele i nie czuję potrzeby kupowania nowych. Sądzę, że wystarczy ta zielona z jedwabiu, a do niej akwamarynowy wisiorek, który Christopher kupił mi, kiedy byliśmy w Grecji. Zawsze był szczodry.
W każdym tego słowa znaczeniu.
Jak łatwo wymieniać jego zalety i pozostać przy tym niewzruszonym. On może bezkarnie zejść z drogi cnoty. Mnie poczytano by to za przestępstwo.
Jak zareagowałaby Rene, gdybyśmy z Oliverem...?
Pewnie tak jak ja, gdyby Oliver był mój i dopuścił się zdrady.
Nie dopuszczam do siebie tej myśli. Boję się jej.
W piątek o czwartej ‒ trzy godziny przed rozpoczęciem kolacji ‒ przyjechał na motocyklu Oliver.
W kuchni pachniało pomarańczami moczonymi w brandy, a na stole leżała surowa kaczka. Podszedł do tylnych drzwi, mając nadzieję, że nie spotka tam Christophera.
‒ Jeśli chcesz zobaczyć się z sierżantem Sutherlandem ‒ powiedział bez żadnych wstępów ‒ i nie boisz się jazdy na motocyklu, mogę cię zaraz do niego zabrać.
Ręce zaczęły mi się trząść i upuściłam małą niebieską miseczkę, którą trzymałam w ręce. Rozbiła się. Nie pozbierałam kawałków.
‒ Chcesz zabrać mnie do niego do domu?
‒ Nie. Do małego parku po północnej stronie rzeki. Znajomy facet zaaranżował tam spotkanie. Możesz z nim porozmawiać albo nie, jak będziesz wolała.
Po chwili dodaje:
‒ Mam zapasowy kask. Musiałabyś przebrać się w dżinsy i ciepły sweter. Jeśli chcesz jechać.
Robię niepewny gest: ‒ Przyjęcie.
Rozgląda się po kuchni. Niecierpliwie. Wyraźnie jest zdenerwowany.
‒ A więc nie...
Na litość boską, myślę sobie, istnieje chyba jakaś hierarchia ważności spraw. Z pewnością sprawa sierżanta Sutherlanda znajduje się najwyżej w tej hierarchii.
„Podarł list, który do niego napisałaś. I słusznie. Myślisz, że teraz zmienił zdanie?”
To jedyna szansa, żeby się tego dowiedzieć. Wykazać skruchę. Uwolnić się od przykrych wspomnień. Zobaczyć, jak on wygląda teraz.
Pytam Olivera, ile czasu zabrałaby nam podróż w obie strony.
Daleko stąd do Babilonu? Siedemdziesiąt mil. Czy wystarczy mi świeca? Starczy nawet pół. Wiersz kołacze mi się po głowie, a nerwy odmawiają posłuszeństwa. Czuję, jakbym była chora.
‒ Facet, z którym jest umówiony, ma przyjść o piątej. Ty mogłabyś zobaczyć się z nim przedtem. Jeśli wyruszymy teraz. I to szybko. Jedziesz?
‒ Tak.
Kiedy zapinałam pod brodą kask i obejmowałam Olivera, który odpalał swoją ogromną maszynę, miałam w głowie zbawienną pustkę. Aby przeżyć. Ruch był duży, ale Oliver zręcznie wykorzystywał wszelkie wolne miejsca i pobocza. Kiedy przybyliśmy na miejsce, nogi mi się trzęsły i miałem zimną twarz. Oliver wyłączył silnik i zapanowała błoga cisza. Posiedziałam chwilę, zanim pomógł mi zejść.
‒ Masz zimne ręce. Powinienem przypomnieć ci o rękawiczkach.
Podał mi swoje.
‒ Załóż te, ogrzeją ci ręce.
Były tylko trochę za duże, jeszcze ciepłe...
Chciałam stać tam bez końca i nie podejmować żadnej decyzji. Niewielki park był kiedyś prywatnym ogrodem właścicieli okolicznych domów. Zajmował niewiele ponad akr. Pod kasztanami rosły gęsto purpurowe i białe krzewy. Zauważyłam wiewiórkę przebiegającą przez jedną z utwardzonych alejek. Jej ruch zniweczył wrażenie spokoju i pobudził mój umysł do życia.
Przed oczami stanął mi jak zwykle obraz pól otaczających Langdon. Pokojowa demonstracja, złączone ręce, ludzki łańcuch przed koparkami. Cichy śpiew. Nagły, nieoczekiwany wybuch przemocy. Mój czyn. Przedzieranie się przez tłum w stronę Sutherlanda. Uklęknięcie przy nim. Smak krwi, która wypłynęła z przygryzionych w panice warg. Ciemna, krwista struga spływająca po jego policzku.
‒ Nie musisz z nim rozmawiać. Ale jeśli tego chcesz, to nie ma czasu do namysłu.
Oddaję mu rękawiczki.
‒ Gdzie go mogę znaleźć?
Podszedł ze mną do samego wejścia.
‒ Idź główną aleją, aż dotrzesz do drewnianego łuku obrośniętego pnączem. Skręć w lewo i zobaczysz schody prowadzące do muru. W pobliżu jest ławka. Powinien na niej siedzieć.
‒ A jeśli go tam nie będzie?
Wyraźnie tracił cierpliwość.
‒ To znaczy, że się pomyliłem.
‒ Ten mężczyzna, z którym ma się spotkać...
‒ Tak?
‒ Czy on o mnie wie?
‒ Co, do jasnej ... ‒ przerwał. ‒ Nie, nie zna cię. Skąd miałby cię znać? To twoja scena, Maeve. Idź i graj na niej, jeśli masz ochotę.
Zawahałam się. Wolałabym, żeby zaczekał na mnie i zabrał z powrotem do domu.
‒ Cokolwiek postanowisz, będę tu na ciebie czekał. A teraz idź już.
Drzewa rosły gęsto, skupione ciasno na za małej przestrzeni. Park był zaniedbany. Drewniany łuk utworzony był ze zbutwiałej pergoli i wiciokrzewu. Powietrze przesycała słodka woń roślin i ziemi. Szłam do przodu, posłuszna nakazom Olivera, starając się nie słuchać instynktu, który podszeptywał mi ucieczkę.
Na ławce nikt nie siedział.
Przeszłam obok, czując ulgę.
Ujrzałam go dokładnie w momencie, kiedy zegar wybił piątą. Przyzwoicie wyglądający mężczyzna w tweedowym płaszczu, z terierem przy nodze. W najgorszych snach wyobrażałam go sobie z białą laską i psem przewodnikiem. Zawsze śnił mi się z twarzą pooraną bliznami. Teraz zobaczyłam, że ma tylko jedną bliznę na policzku. Jego oczy, przesłonięte ciemnymi okularami, wydawały się normalne.
Szedł pewnie i bez wahania.
Rozpoznałam go dokładnie w tym samym momencie, iw którym on rozpoznał mnie.
Z zakłopotaniem od razu odwróciliśmy się od siebie.
Poszłam do końca ścieżki i oparłam się o balustradę, spoglądając na położony niżej ogród. Serce waliło mi jak oszalałe, a powietrze z trudem dostawało się do płuc przez zaciśniętą krtań. Odetchnęłam kilka razy głęboko, starając się uspokoić.
Pies podszedł do mnie i obwąchał moje buty. Po co sierżant Sutherland zabrał ze sobą psa na umówione spotkanie? Czy to nie knajpy były typowymi miejscami, w których gliny spotykały się z informatorami?
Glina. Nie używaj tego słowa. Nie w odniesieniu do niego. To człowiek, którego zraniłaś. Przestań chować się za zasłoną swojej winy. Odwróć się. Spójrz na niego.
Podejdź do niego.
Nie mogłam się poruszyć.
To on podszedł do mnie.
‒ Pani Barclay?
Oddychałam już swobodniej i mogłam mu odpowiedzieć.
‒ Tak.
‒ Wyobrażam sobie, że nie znalazła się tu pani przypadkiem. Po co tu pani przyszła?
Nigdy przedtem nie słyszałam, jak mówi. Miał miękki, dość miły głos, ale kiedy podniosłam wzrok, w jego oczach dostrzegłam urazę. Oczywiście. Nie mogłam oczekiwać niczego innego.
Scenariusz, który tak długo mnie prześladował, a w którym, pełna wyrzutów sumienia, leżałam plackiem u jego stóp, powoli opuszczał mój umysł. Zadana przeze mnie rana nie była taka wielka, jak to sobie wyobrażałam. Ledwo ją można było dostrzec. Osłabienie wzroku też najwyraźniej nie przeszkadzało mu żyć. Poczułam się winna za to, że opuściło mnie poczucie winy. Zapłaciłam za kilka sekund niekontrolowanej głupoty osiemnastoma miesiącami więzienia. Zgoda.
Mam nocne koszmary. Zgoda. Ale jego krew już nigdy nie będzie mieszać się we śnie z moimi łzami. Koniec.
Lekarstwo Olivera podziałało.
Czekał na odpowiedź.
Powiedziałam, że spaceruję.
Nie uwierzył mi.
‒ Tak daleko od domu?
Wiedział więc, gdzie mieszkam.
Wzruszyłam ramionami.
‒ Słyszałem pani audycję i to, co mówiła pani o mnie. Jeśli ten spacer ma z tym coś wspólnego, to niech pani o tym zapomni. Jak pani widzi, jestem już zdrowy.
‒ Tak. Jest mi przykro, bardzo przykro, za to, co się stało. I cieszę się, że czuje się pan lepiej.
Zabrzmiało to trywialnie. To było trywialne. Nie chciałam, żeby tak wyszło, ale nie potrafiłam inaczej wyrazić tego, co czułam. Nieprzyjazny klimat tego sztucznie zaaranżowanego spotkania w pewien sposób mnie peszył. Wstydziłam się.
Spojrzał na zegarek.
‒ Jest pięć po piątej. Jestem tu z kimś umówiony. Nie z panią.
Jego oczy za ciemnymi okularami zwęziły się, jakby zaczął intensywnie myśleć.
‒ Kto panią tu przysłał?
‒ Nikt. Dlaczego ktoś miałby mnie przysłać?
Oliver nie zmuszał mnie, żebym tu przyszła. Nie wspominaj jego nazwiska. Bądź ostrożna.
‒ Nie mogę uwierzyć, że pani obecność tutaj jest zupełnie przypadkowa. Jeśli mam rację, to pani ma nie najlepsze towarzystwo, pani Barclay. To jest jedna z konsekwencji pobytu w więzieniu.
Musi mieć na myśli Olivera i Rene. Kiedy te gliny się odczepią? Czy kontrolują rozmowy telefoniczne byłych więźniów? Śledzą ich we własnych domach?
‒ Ostrzegam panią dla pani własnego dobra.
Mówił wolno, akcentując wyrazy.
‒ Niech pani wróci do dawnego życia. Więzienie nie jest nieszczęściem, dopóki sami nie zaczniemy go tak traktować.
Bezwiednym gestem dotknął policzka.
‒ Myślę, że w pewien sposób oboje zadaliśmy sobie ból. Ale nie da się zmienić przeszłości. Niech pani nie zrujnuje sobie przyszłości.
Pies odbiegł od nas i zaczął szczekać na niskiego, tęgiego mężczyznę, który pojawił się za pergola i szedł w naszym kierunku.
Z perspektywy czasu widzę, że Sutherland potraktował mnie uprzejmiej, niż na to zasługiwałam, ale wówczas byłam bardzo rozgoryczona jego krytycznym nastawieniem do Olivera i Rene. Tak to wówczas odebrałam. Idź do domu, dziewczynko. I ostrożnie wybieraj sobie towarzyszy zabaw.
Kiedy dotarłam do bramy, Olivera nie było. Może zostawił motocykl w innym miejscu i teraz po niego poszedł. Po pół godzinie zrozumiałam, że jednak nie, i nie wiedziałam, co robić. Nie miałam przy sobie pieniędzy, więc nie mogłam wrócić autobusem. Jedynym rozwiązaniem było wziąć taksówkę i zapłacić po dotarciu do miejsca. Tyle tylko, że w tej dzielnicy taksówki jeździły bardzo rzadko i minęły wieki, zanim udało mi się coś złapać. Nie byłam zła, tylko niespokojna. Nie zostawiłby mnie, gdyby nie musiał. Więc gdzie był? Co się stało?
Martwiłam się też, co będzie z przyjęciem, ale to zmartwienie było niczym w porównaniu z troską o Olivera. Byłam w domu na pół godziny przed przyjściem gości.
8. Christopher, paląc papierosa, zażądał ode mnie wyjaśnień. Powiedziałam, że później mu wszystko wytłumaczę. Teraz nie mam na to czasu.
‒ Czy chodziło ci o to, żeby obrazić Erica i Sarę? ‒ Nie ustępował, podążając za mną do kuchni. ‒ I co, do diabła, chciałaś zrobić z tą cholerną kaczką.
‒ Nic ‒ odparłam. Było już za późno na gotowanie.
Nakrył do stołu, podczas gdy ja przeszukałam zamrażarkę i wyjęłam chińską potrawkę z ryżem. Sos pomarańczowy może nie najlepiej do tego pasował, ale w końcu nikt tego nie zabrania.
Awokado, na szczęście jeszcze nie przyozdobione krewetkami ani niczym innym, będzie chyba najlepsze w tej postaci. Zrezygnowałam z puddingu, sałatki ze świeżych owoców i kremu na rzecz sałatki owocowej z puszki.
Mam nadzieję, że ich podniebienia nie są nadmiernie delikatne. Moje nie jest. W końcu jedzenie to tylko jedzenie.
Dlaczego Oliver nie zaczekał na mnie?
Christopher powiedział, że powinnam wziąć prysznic.
‒ Twoje dżinsy ‒ na litość boską ‒ śmierdzą benzyną.
Zadzwonił dzwonek.
Spojrzał na mnie, zdegustowany.
‒ Zajmę się nimi, dopóki nie będziesz gotowa. Jakoś cię wytłumaczę.
‒ Bardzo dziękuję ‒ odparłam sucho. ‒ Możesz powiedzieć, że nawaliła mi komunikacja.
‒ Raczej poczucie przyzwoitości ‒ odpowiedział zjadliwie. ‒ To chyba lepiej oddałoby prawdę.
Nie przyszła mi do głowy żadna riposta.
Sarah jest niezwykle zimną i piękną brunetką. Ma na sobie długą, tweedopodobną spódnicę i prostą białą bluzkę z dużym dekoltem. Niezbyt szykowne ubranie, jak powiedziałaby Samantha, ale nie potrzebuje lepszego. Z biżuterii ma tylko złoty łańcuszek.
Tak się spieszyłam przy zakładaniu zielonej sukienki, że oderwałam kawałek suwaka. Na szczęście na samej górze, więc mogłam spiąć to agrafką. Przykryłam ją lureksową kamizelką. Czułam się jak roziskrzona, błyszcząca bożonarodzeniowa choinka. Potrzebowałam spokoju i zaciemnionych pomieszczeń.
Musiałam wiedzieć, co stało się z Oliverem.
Przywitałam się z Sarą. Miałam wrażenie, że trochę obawiała się spotkania ze mną, ale kiedy mnie zobaczyła, jej obawy prysły. Jestem clownem. Impulsywną idiotką, która robi straszne rzeczy podczas antynuklearnej demonstracji. Żoną, która gra na nerwach własnemu mężowi, a on z tego wszystkiego wylewa sherry. (Odrobinę. Tylko parę kropel na tacę).
Przepraszam za spóźnienie.
Mówię, Sarze, że tak mi miło, że w końcu się spotykamy.
Całuję Erica i pytam o Sue.
Uśmiecham się do Christophera.
W każdej grupie ludzi panuje określony porządek. Tu Sarah wiedzie prym. Nie mówi wiele i nie wydaje się osobą dominującą, ale jest w niej coś władczego. Eric niemal się przed nią płaszczy. Dobroduszny, baryłkowaty, pozbawiony romantyzmu Eric. Ty jesteś współwłaścicielem firmy, ale ona będzie wspinać się po twoich plecach, jeśli tylko jej pozwolisz. A pozwolisz na pewno.
I z pewnością wpakuje się Christopherowi do łóżka. Już to zrobiła. Prawdopodobnie.
Piję drinka i przyglądam się im spod oka.
Christopher lubi otaczać się młodymi kobietami. Jeśli chce osiągnąć jakąś pozycję ‒ a na pewno chce ‒ powinien rozejrzeć się za kimś starszym. Sarah pobawi się nim przez chwilę, a potem pójdzie dalej... wyżej. Zasługuje na kogoś lepszego niż my obie. W chwilach takich jak ta, czuję się za niego odpowiedzialna. Chciałabym objąć go ramionami i warczeć na każdego, kto mógłby go zranić. Nasz związek jest bardzo niejednoznaczny. Nie rozumiem go do końca. Prawie zawsze myślę, że nie czuję w stosunku do Christophera zupełnie nic, a potem nagle zalewa mnie miłość, której istnienia wcale bym nie podejrzewała. Jeśli chcesz mnie opuścić, ostrożnie wybierz moją następczynię. Twoje następne małżeństwo powinno być udane.
Małżeństwo Erica jest dobre i szczęśliwe. Takie przynajmniej sprawia wrażenie. Eric opowiada o Sue, jej ciąży i o dwojgu innych dzieci, które przebywają w szkole z internatem. A potem zaczyna się mówić o systemie edukacji. Jest tak głodny, biedny facet, że zjada wszystko z entuzjazmem. Sarah, starając się ukryć zdziwienie, dzióbie widelcem po talerzu. Pyta mnie, czy mam jakieś plany odnośnie swojej kariery zawodowej.
Oczywiście nie wie, że byłam kandydatką do posady, którą Christopher zaoferował jej. Mówię, że nie mam na razie sprecyzowanych planów.
‒ Czasami myślę, że byłoby miło mieć dziecko.
Powiedziałam to pod wpływem impulsu i od razu tego żałuję.
Zabrzmiało to dwuznacznie. Aluzja do jej stosunków z Christopherem. Oboje czują się zakłopotani. Nie mam zwyczaju walczyć w ten sposób. Nawet jeśli mam na to ochotę. Lubię dziecko Olivera i Rene.
Chciałabym mieć swoje.
* * *
Zbliżała się dziesiąta. Piliśmy kawę i brandy, kiedy do drzwi zadzwonił pułkownik Claythorpe. Jest siwym, nieśmiałym mężczyzną, zbyt ‒ jak niektórzy twierdzą ‒ wrażliwym, żeby przetrwać życie w wojskowych rygorach, ale to tylko pozory. Niewiele się znamy, ale już zdążyliśmy się polubić. No, może ja go polubiłam, ale czuję, że choć potępia to, co zrobiłam, nie potępia mnie. Kiedy wszedł do salonu, spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Nie potrafiłam rozszyfrować jego spojrzenia.
Wyglądał tak, jakby miał ochotę podejść i sprawdzić, czy to rzeczywiście ja. Moja obecność jakby go uspokoiła, ale jednocześnie obecność tylu ludzi wprawiła go w zakłopotanie. Sprawiał wrażenie, jakby chciał uciec i tylko siłą się pohamowywał. Niezręcznie przeprosił za przerwanie tego, jak to oryginalnie określił, towarzyskiego zgromadzenia, ale byłby niezmiernie wdzięczny, gdyby mógł zamienić ze mną kilka słów na osobności. Miałam nieodparte wrażenie, że chodziło mu o wykluczenie Christophera.
Christopher także to zrozumiał. Tylko z przyzwoitości zaprotestował, kiedy Sarah i Eric zaproponowali taktownie, że już pójdą. Eric, powstrzymując ciekawość, powiedział ciepło, że bardzo dobrze się bawił. Sarah musnęła mnie swym zimnym policzkiem i powiedziała to samo. Wszyscy zgodziliśmy się, że musimy wkrótce się spotkać.
Kiedy wróciliśmy do salonu, pułkownik wciąż stał nieruchomo przy kominku. Odmówił, kiedy Christopher zaproponował mu kieliszek brandy. Nawet nie chciał usiąść.
‒ Po prostu musiałem przyjść, żeby przekonać się, że pani Barclay nic się nie stało.
‒ A co się miało stać? ‒ Głos Christophera był pełen zdziwienia. ‒ Dlaczego sądzi pan, że coś mogło się jej przytrafić?
Pułkownik Claythorpe wyjaśnił, że jego dom kilkakrotnie odwiedzała policja.
‒ Włamano się do nas do domu, jak pan zapewne wie. Zbierali odciski palców, wypytywali o szczegóły, i tak dalej. Tego wieczora zadzwonił do mnie sierżant Lamont. W jednym ze sklepów z antykami odnaleziono wazę z sewrskiej porcelany. Była podobna do tej, którą ukradziono z mojego domu. Porównywaliśmy fotografie. Nie były identyczne. I wtedy... ‒ przerwał na chwilę i spojrzał na mnie. ‒ I wtedy zapytał mnie o panią, pani Barclay. Czy widziałem, jak odjeżdżała pani dziś po południu na motocyklu kawasaki?
Christopher na chwilę wstrzymał oddech, a potem roześmiał się z niedowierzaniem. Sięgnęłam po swoje brandy. Wypiłam i ponownie napełniłam szklankę. Chciałam, żeby moja ręka przestała się tak trząść. Serce przeszyła nagła obawa o Olivera.
Pułkownik spojrzał na Christophera, a potem ponownie na mnie. Zauważył moje zdenerwowanie i czuł się bardziej zakłopotany.
‒ Przycinałem w tym czasie róże i akurat panią widziałem. Chciał wiedzieć, o której godzinie to było, ale nie potrafiłem mu tego powiedzieć. Koło czwartej, pomyślałem sobie. Tuż przed popołudniową herbatą.
Christopher już się nie uśmiechał.
‒ Nic z tego nie rozumiem. Maeve nigdy w życiu nie jechała na motocyklu. Musiał się pan pomylić.
Zmarszczył brwi, niecierpliwie oczekując z mojej strony wyjaśnień. A raczej zaprzeczenia.
Zamieszałam brandy w szklance. Popatrzyłam na bursztynowy płyn. Nic nie powiedziałam.
‒ Wiem, że policja ma swoje obowiązki ‒ kontynuował pułkownik ‒ i że jako sąsiedzi powinniśmy troszczyć się o siebie nawzajem. Ale bez wciskania nosa w nie swoje sprawy. Nigdy bym tu nie przyszedł, gdyby nie to, że martwiłem się o panią. Wydało mi się dziwne, że policja tak bardzo się tym interesuje. Nawet poczułem się wtedy urażony. Chodzi mi o to, że ostatnio zwolniono panią z... cóż, myślę, że wie pani, co usiłuję powiedzieć... Już pani swoje odsłużyła... i pani... no, już po wszystkim... i zasługuje pani na to, żeby uszanowano jej prywatność.
Jąkał się i bezradnie gestykulował rękami.
‒ Sierżant chciał wiedzieć, czy widziałem, jak pani wracała. Kiedy powiedziałem, że nie, i spytałem, czy coś się stało, powiedział, że nie, o ile wie, to jeszcze nie... i więcej już nic nie chciał powiedzieć. Miałem dziwne uczucie, że może wciągnięto panią w jakąś pułapkę albo zabrano panią gdzieś wbrew woli. Głupi pomysł, ale okoliczności były takie niecodzienne. I zainteresowanie sierżanta bezsprzecznie wyraźne... i zasługujące na uwagę.
Wzruszył ramionami, uśmiechnął się przepraszająco i skierował do drzwi.
‒ Tak mi się przynajmniej wydawało. Być może bezpodstawnie. Wiedziałem jednak, że nie zasnę tej nocy, dopóki nie upewnię się, że nic się pani nie stało. Czuję ogromną ulgę, że panią widzę, i bardzo przepraszam, że zepsułem państwu kolację i że państwa niepokoiłem.
Podziękowałam mu za troskę.
‒ To bardzo miło z pana strony. Jak pan widzi, wszystko jest w porządku.
To zadziwiające, jak spokojnie potrafi brzmieć nasz głos, choć umieramy ze zdenerwowania.
Kiedy Christopher poszedł odprowadzić pułkownika do drzwi, napełniłam szklankę prawie po sam brzeg. Nie dlatego, że zamierzałam tyle wypić. Po prostu ręka, w której trzymałam butelkę, była jakby sparaliżowana. Palce miałam jak z waty.
Christopher wyjął szklankę z mojej dłoni.
‒ Nie masz na to ochoty. Nie zaczynaj dramatyzować. Wytłumacz mi tylko, co się stało.
Kiedy Christopher zaczyna w chwilach krytycznych mówić w tak rozsądny sposób, oznacza to, że jego umysł jest ostry i zimny jak lód. Byłby doskonałym adwokatem, z pewnością lepszym niż ten, który mnie bronił. Jeszcze zanim zaczęłam mówić, wiedziałam, że nie będę potrafiła opowiedzieć mu o Oliverze w żaden możliwy do zaakceptowania sposób, ale nie miałam wyjścia.
‒ Właścicielem motocykla jest Oliver Dudgeon. Tego popołudnia zabrał mnie na spotkanie z sierżantem Sutherlandem. Do parku. Musiałam się z nim zobaczyć. Miałam koszmary senne związane z jego osobą, zresztą wiesz o tym. Wyglądał dużo lepiej, niż się spodziewałam. Na twarzy ma tylko niewielką bliznę, a z oczami także wszystko jest w porządku. Oliver zrobił mi przysługę, podwożąc mnie tam. Musiałam szybko się zdecydować, czy chcę jechać. Dlatego pokpiłam sprawę kolacji. Bardzo mi z tego powodu przykro.
Powiedziałam to niskim, monotonnym głosem, jakby mnie nic nie obchodziło.
‒ Sutherland?
Jak widać, to, co powiedziałam, było jeszcze bardziej zdumiewające niż fakt, że jechałam na motocyklu.
‒ Ale przecież on podarł twój list. Nie chciał mieć z tobą nic wspólnego.
‒ To było już jakiś czas temu. Teraz chciał się ze mną zobaczyć. Czuję się dużo lepiej po tym spotkaniu. Zamierzałam ci o wszystkim powiedzieć w jakichś bardziej sprzyjających okolicznościach.
Położyłam nacisk na spotkanie z Sutherlandem. Tak było lepiej. Christopher przemyślał to, co mu powiedziałam, i zapytał jednak o Olivera.
‒ Ten motocyklista, Dudgeon. Czy on jest przyjacielem sierżanta Sutherlanda?
‒ Nie wiem. Chyba jest przyjacielem przyjaciela.
Spojrzał na mnie podejrzliwie, obawiając się, że mogę coś zmyślać.
‒ Maeve, kto to jest Dudgeon?
‒ Mąż jednej z moich przyjaciółek.
‒ Której?
‒ Rene.
Christopher ma dobrą pamięć.
‒ Tej rudowłosej kobiety, która tego samego dnia co ty wyszła z więzienia? Jej mąż przyjechał po nią motocyklem.
‒ Tak.
‒ Chryste Panie!
Przez moment stracił panowanie nad sobą i walnął pięścią w otwartą dłoń.
‒ Usiłujesz mi powiedzieć, że ten Dudgeon, jakiś kryminalista, utrzymuje kontakty z policją i że zechciał je wykorzystać w twojej sprawie? Trudno mi w to uwierzyć.
Odpowiedziałam z zacietrzewieniem, iż jestem przekonana o tym, że Oliver nie ma przeszłości kryminalnej w przeciwieństwie do mnie i Rene. Obie przeszłyśmy przez to piekło i bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. I niech mnie diabli wezmą, jeśli przestanę się spotykać z nią albo z Oliverem!
Christopher znów stał się chłodny i analityczny.
‒ Usiłujesz mi powiedzieć, że widywałaś się z nimi, że utrzymywałaś tę przyjaźń prze cały czas, odkąd wyszłaś z więzienia?
‒ Tak.
‒ Gdzie i jak często?
‒ Nie jestem w więzieniu na przesłuchaniu.
‒ Ale byłaś. I możesz tam wrócić. Jeśli będziesz zadawać się z ludźmi tego pokroju.
‒ Oni nie są ludźmi „tego pokroju”, jak raczyłeś to nazwać. Oni są...
Przerwał mi szorstko.
‒ Braćmi i siostrami, z którymi łączą cię więzy krwi. Czy to właśnie chcesz powiedzieć? Na litość boską, Maeve, gdzie się podział twój zdrowy rozsądek? Nie należysz do nich, ty głupia idiotko! Padłaś ofiarą źle pojętych, idealistycznych wyobrażeń. Nie jesteś kryminalistką. Przestań cały czas stawać po ich stronie. To wyszło w sposób oczywisty w wywiadzie. Jeden z twoich „przyjaciół” przysłał ci znak CND namalowany krwią, pamiętasz?
‒ Jakiś maniak.
‒ Możliwe. Nie zaczynaj się zachowywać jak wariat tylko dlatego, że zdarzyło ci się polubić tych tak zwanych „przyjaciół”. Jak często widywałaś się z nimi?
Powiedziałam mu. Wszystko. O odejściu Walkera i wszystkim, co było dalej. Gdybym tego nie zrobiła, prawdopodobnie uczyniłaby to za mnie policja. Albo jacyś sąsiedzi, nastawieni do mnie mniej przyjaźnie niż pułkownik.
Christopher był przerażony.
‒ Pozwoliłaś tym ludziom, żeby na moim terenie...
‒ Naszym terenie...
‒ Okłamywałaś mnie tyle miesięcy...
‒ Nie tylko o sobie mogłabym to powiedzieć...
‒ Co to ma znaczyć?
‒ Ja nie sypiam z Oliverem. Nie wiem natomiast, co ty robisz z Sarą.
Jakbym wylała mu kubeł zimnej wody na głowę.
‒ Tak właśnie myślisz?
‒ Nie wiem. Robisz, co chcesz. A ja robię to, na co ja mam ochotę. Potrafię rozmawiać z Oliverem i Rene lepiej niż z kimkolwiek innym. Mogę powiedzieć im, żeby tu nie przychodzili, jeśli tak ci na tym zależy. Ale nie mogę przestać się z nimi widywać.
Wyglądało na to, że nie mieliśmy sobie nic więcej do powiedzenia. Zresztą oboje byliśmy zmęczeni. Usiedliśmy naprzeciw siebie nic nie mówiąc.
Wreszcie Christopher odezwał się zmęczonym głosem:
‒ Nie chcę, żeby stała ci się jakaś krzywda, Maeve. Czuję, że pakujesz się prosto w następne nieszczęście, i nie wiem, jak cię powstrzymać.
‒ Mówisz tak, ponieważ nie znasz Olivera i Rene. Masz o nich określone zdanie i nie chcesz przyznać się, że to może być błędne wyobrażenie. Tak samo jak gliniarze. Ciągle węszą dookoła Olivera, Rene i mnie. Takie są ich metody.
Zrobił niecierpliwy ruch ręką.
‒ Policja jest po naszej stronie. Twojej i mojej. To twoi podejrzani znajomi kształtują twoją opinię i sposób, w jaki się wyrażasz. Redaktor radiowy ‒ Macbarra ‒ zadał ci pytanie dotyczące zepsucia w więzieniu. O ile pamiętam, odpowiedziałaś, że nie szerzy się ono na terenie więzienia bardziej niż gdzie indziej. Moim zdaniem nie istnieje żadne inne środowisko bardziej podatne na to niż więzienne. Zapytałaś go, czy tolerancja może oznaczać zepsucie ‒ oczywiście w głębi duszy byłaś przekonana, że może. Otóż tak, miałaś rację. Daję ci na to moje słowo.
‒ Więc myślisz, że jestem zepsuta?
Skrzywił się.
‒ Nie. Po prostu niemądra. Podatna na ciosy. Jeśli masz odrobinę zdrowego rozsądku, przestaniesz się widywać z Dudgeonami. Ale ty go nie masz, Maeve, prawda? A ja nie mogę cię do niczego zmusić.
Przejeżdżający samochód na chwilę oświetlił salon.
Christopher podszedł do okna i zasłonił je. Jesteśmy tu w naszym małym, przytulnym, bezpiecznym świecie. Po drugiej stronie Londynu jest Oliver i Rene. Nie są tak bezpieczni, a ich dom nie jest tak przytulny.
Dlaczego odjechał tak szybko? Powiedział, że na mnie zaczeka, dlaczego więc odjechał?
9. Prawie całą sobotę wylegiwałam się na tarasie w ciepłym blasku południowego słońca, odpoczywając po bezsennej nocy. Christopher, choć również prawie nie spał, był pełen energii i krzątał się teraz w szopie z narzędziami. Skoro nasz dom był jednym z nielicznych w okolicy, do których się nie włamano, to pewnie w szopie zostały ukryte skradzione rzeczy. Oczywiście wszystko odbyło się bez mojej wiedzy. Podziękowałam mu za uznanie mojej niewinności i zasugerowałam, że skoro już tam jest, to powinien policzyć grabki. Granica między złością a histerią jest bardzo cienka, a ja byłam właśnie na pograniczu. Chciałabym, żeby po prostu czasem objął mnie i spróbował zrozumieć, co czuję.
A czuję strach przed policją.
Kiedy zobaczyłam dwóch funkcjonariuszy idących w stronę naszego domu, serce podeszło mi do gardła. Ta reakcja była zupełnie irracjonalna, ale ja przecież nie myślę racjonalnie. Reprezentują władzę. Władzę, która może zamknąć cię więzieniu. I dopiero wtedy uznam ich za takie same istoty jak ja sama, kiedy zapomnę, jak smakuje, jak pachnie i jakie dźwięki wydaje więzienie.
Pozdrowili mnie grzecznie i przedstawili się. Ten który mówił, sierżant Miller, był pyzaty, różowy i uśmiechnięty niczym wzorowy uczeń, który bierze udział we wszystkich społecznych pracach w szkole. Jego kolega miał szorstki akcent i przypominał mi Sarę.
Christopher, z brudnymi od pracy rękami, przywitał ich chłodno i spytał, o co chodzi. Poprosili, żebym udała się z nimi na komisariat, gdzie inspektor Grange chciałby zadać mi kilka pytań. To nie potrwa długo. Zabrzmiało to raczej jak prośba, a nie rozkaz, ale nie dałam się zwieść ich uprzejmości. Głosem nieznoszącym sprzeciwu Christopher oznajmił, że pójdzie ze mną. Było im to obojętne.
Poszedł na górę, żeby się umyć, a ja w tym czasie ubrałam się w wełniany sweter. Dzień już nie wydawał mi się ciepły. Spotkaliśmy się na dole i kiedy chciałam udać się w stronę policyjnego samochodu, powstrzymał mnie.
‒ Pojedziemy za nimi naszym samochodem.
Sierżant nie miał nic przeciwko temu.
Kiedy jechaliśmy, pomyślałam, jak przyjemnie by było, gdyby Christopher choć raz zrobił coś niezgodnego z prawem i skręcił samochodem w przeciwną stronę niż jadący przed nami wóz policyjny. Siedziałam obok niego jak na szpilkach i ledwo oddychałam. Spojrzał na mnie z naganą w oczach i zapytał, czy dostałam ataku astmy, co zabrzmiało, jakbym popełniła śmiertelny grzech. Kolejny w moim życiu.
Powiedziałam, że nie wiem.
‒ Nie zrobiłaś nic, czego mogłabyś się obawiać, Maeve. Oprócz tego, że bezmyślnie zaczęłaś przyjaźnić się z Dudgeonami. Nie mów inspektorowi więcej, niż musisz. Resztę zostaw mnie.
Powinien się już nauczyć, że policja nie działa w ten sposób. Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, powiedziano mu grzecznie ale stanowczo, żeby poczekał w recepcji.
Komenda dzielnicowa jest bardzo nowoczesna. Wcale nie przypomina tej w Langdon, na którą zabrano mnie, kiedy uderzyłam sierżanta Sutherlanda. Tutaj podłoga wyłożona jest marmuropodobną wykładziną, a wszędzie poustawiane są rośliny doniczkowe. Kiedy byłam w więzieniu, odkryłam, że łatwiej mi oddychać, gdy skupię uwagę na jakimś nieistotnym szczególe. Teraz skoncentrowałam się na kwiatach. Kaktusy. Cisusy. Nie pomagają wiele. Idę za policjantką długim korytarzem, który kończy się małym, czystym pokojem z brązową wykładziną na podłodze. Oczekuje mnie tam inspektor Grange. Policjantka przedstawia mnie i wchodzi do przyległego pokoiku, gdzie siada za biurkiem, zagłębiając się w stosie papierów. Drzwi pomiędzy pomieszczeniami pozostają otwarte.
Inspektor ma około czterdziestki. Jest wysoki, kościsty, a jego nadgarstki nadmiernie wystają z rękawów niebieskiego munduru. Mankiety koszuli są wystrzępione. Ma granatowy krawat z wyszytą na nim małą, złotą koroną. Ciemne przetłuszczone włosy zaczesane są tak, by przykryć siwiznę. Silny, gładko ogolony podbródek jest władczo zarysowany.
Nie nazywa mnie panią Barclay ‒ tak jak przedstawiła mnie policjantka, ale zwraca się do mnie: Maeve... I nie wygląda to wcale, jakby usiłował się ze mną zaprzyjaźnić. Jest po prostu niegrzeczny. Źle wychowany. Jednak jest na tyle taktowny, że proponuje mi krzesło po drugiej stronie ogromnego, zaśmieconego biurka i czeka, aż usiądę.
Koło telefonu stoi pudełko miętowych cukierków.
Bierze jednego i podsuwa mi resztę.
‒ Nie mogę poczęstować pani papierosem, bo rzuciłem palenie. Może ma pani ochotę na cukierka?
Nie mam, ale nie chcę okazać się niegrzeczna. Boże, niegrzeczna, jeśli nie wezmę miętowego cukierka! Go się ze mną dzieje? Biorę jednego.
‒ Jest pani zdenerwowana wezwaniem tutaj?
‒ Nie, dlaczego miałabym być?
‒ Normalnie byłaby pani.
Co to znaczy normalnie? Wiem, o co mu chodzi. Milczę.
‒ Nie wzywałbym pani do nas, gdybyśmy nie potrzebowali paru istotnych informacji. Możliwe, że potrafi pani nam ich udzielić.
‒ Nie wiem, o czym pan mówi.
‒ Oczywiście, że nie ‒ powiedział z lekkim rozdrażnieniem. ‒ Chociaż mam nadzieję, że zaraz pani będzie wiedziała. I że zachowa się pani jak przyzwoity obywatel, jakim kiedyś pani była, zanim pobiła pani mojego dobrego przyjaciela i kolegę. ‒ Uśmiecha się przebiegle. ‒ Czy słyszałaś kiedyś o wtyczkach?
‒ Tak.
Wtyczka, kabel, informator. Mogłabym mnożyć te grypsy w nieskończoność. To jedna z tych rzeczy, których uczysz się w więzieniu mimo woli.
‒ Czy znasz nazwisko tego?
Pokazuje mi fotografię mężczyzny w średnim wieku z mocno zarysowaną szczęką. Ma silnie umięśniony kark i lekko wyłupiaste oczy. Twarz wydaje mi się znajoma, ale mija kilka chwil, zanim zdam sobie sprawę, że jest to mężczyzna, na którego czekał Sutherland.
‒ Myślę, że jest to człowiek, z którym sierżant Sutherland spotkał się w parku.
‒ Chodzi ci o Ogrody Anselma, gdzie widziałaś się wczoraj z sierżantem.
To nie jest pytanie. Wie o wszystkim.
‒ Nie wiem, jak nazywa się to miejsce. Ten mężczyzna nadszedł, kiedy wychodziłam. Nigdy przedtem go nie widziałam. Nie wiem, jak się nazywa.
Patrzy na mnie z powątpiewaniem, z pewnością zastanawiając się, czy mówię prawdę.
‒ Jesteś pewna?
‒ Najzupełniej. Bardzo mi przykro, że nie mogę panu pomóc.
‒ W tym przypadku, Maeve, to nie ty mi pomagasz, tylko ja tobie. Policja zna go pod wieloma pseudonimami od dawna. Jest naszym informatorem. Robi za nas brudną robotę. Wie, gdzie szukać. Ma także własne interesy. Kilka razy siedział w pace.
W porządku, myślę. Jeden z bardziej podejrzanych znajomych Olivera. Oliver nie mówił mu o mnie, tylko zrobił użytek z informacji o Sutherlandzie, którą od niego wydobył.
‒ W przeszłości, kiedy nie byliśmy jeszcze tak zaprzyjaźnieni z Rosjanami, widziano go na kilku demonstracjach antynuklearnych. Nie dlatego, że chodziło mu o stworzenie niebiańskiego świata pełnego anielskich pieni. Krótko mówiąc, nie był po waszej stronie. Po prostu włóczył się tu i tam, mając oczy i uszy szeroko otwarte. Jesteś pewna, że nigdy cię nie zaczepiał? Nigdy nie zagadywał?
Myślę o tej cholernej szmatce CND i niczego już nie jestem pewna. Zaprzeczam ruchem głowy.
‒ A więc to nie on powiedział ci o sierżancie Sutherlandzie?
‒ Nie.
‒ Po prostu znalazłaś się tam zupełnie przypadkowo. I traf chciał, że akurat był tam człowiek, którego zraniłaś, tak? Akt skruchy? ‒ Jego głos brzmiał sarkastycznie.
Nie odpowiadam. Nawet nie myślę. W głowie mam pustkę.
Inspektor wzdycha.
‒ Spróbujmy sobie uporządkować pewne wydarzenia. Jak nazwiemy naszego informatora? Chummy?
Niech będzie i tak. Chummy spotyka się z sierżantem Sutherlandem. Ty także. Nie znasz Chummy'ego. On nie zna ciebie. Ale zna kogoś innego. Podobnie jak ty. Mówi o spotkaniu temu komuś i ten ktoś aranżuje twoje widzenie z sierżantem. Zgadza się?
Nie odpowiadam.
‒ Enigmatyczna cisza ‒ tak się to mówi ‒ enigmatyczna? Okay. Twoja sprawa, jak się tam dostałaś. Naszą sprawą jest zająć się Chummym, jeśli stosuje niezgodne z prawem metody ‒ mały szantaż, nieprzyjemny list, itd. Jeśli zdarzyłoby się coś podobnego ‒ daj nam znać. Przymkniemy tego opryszka tak szybko, że i rakieta w tyłku mu nie pomoże. Masz zdjęcie?
Bierze kolejnego cukierka. ‒ No więc masz je?
‒ Tak.
‒ To dobrze. Poczęstujesz się jeszcze jednym?
‒ Nie, dziękuję.
‒ A zatem idźmy dalej.
Odkłada fotografię na bok i pokazuje mi kolejną.
‒ Znasz go?
Młody facet o szczupłej twarzy, wystających kościach policzkowych i z gęstą czupryną nad czołem. Nawet przystojny. I znów wydaje mi się znajomy.
Niecierpliwi go moje wahanie.
‒ Znasz go?
Mówię, że jest podobny do dyrektora mojego banku.
‒ Co?
Powtarzam to głośniej.
Jest rozbawiony.
‒ Jeśli chcesz dostać od dyrektora swojego banku kredyt albo pożyczkę, to nie powtarzaj mu tego, co przed chwilą powiedziałaś mnie. Nie spodoba mu się to. Ten gość siedział za coś, czego przyzwoity dyrektor banku nigdy by nie zrobił. Wyszedł kilka dni temu. Obecnie występuje pod nazwiskiem Hawkins. Słyszałaś o kimś takim?
Pytanie jest śmieszne. Przypominam mu, że odsiadywałam karę w więzieniu kobiecym, a nie na przyjęciu towarzyskim.
Uśmiecha się.
‒ Okay. Punkt dla ciebie. Ale więźniarki, z którymi stykałaś się w Chornley, mają liczne powiązania na wolności. Powiedz, jeśli widziałaś się lub rozmawiałaś z którymś z ich znajomych. Wszystkie już odsiedziały swoje.
Pokazuje mi kilka innych zdjęć z policyjnej galerii i parę portretów, wszystko w kolorach czarno-białych. Ma do tych ludzi podobny stosunek jak Christopher. Powinni nosić ze sobą dzwonki trędowatych. Nieczyści. Nieczyści.
Nie rozpoznaję żadnego z nich. Jeszcze dwa lata temu cała sytuacja wydawałaby mi się zabawna. Ale nie teraz.
‒ Czy podczas pobytu w więzieniu zaprzyjaźniłaś się szczególnie z którąś z kobiet?
Błędnie interpretuje wyraz mojej twarzy.
‒ Nie, nie pytam cię, czy jesteś lesbijką. Pytam o zwykłą przyjaźń.
Wyciąga z szuflady kolejną fotografię.
‒ Na przykład z tą?
Oczekuję, że zobaczę zdjęcie Rene, ale to fotografia Anny. Zdjęcia paszportowe nie są najlepsze, ale nie można na nich ukryć wystających kości policzkowych i regularnych rysów. I wyrazu oczu. Biedna, oszołomiona Anna, patrząca na policyjnego fotografa i czująca pewnie to samo, co ja czułam w tym momencie. Pobieranie odcisków palców nie było takie obraźliwe, jak zrobienie tej policyjnej fotografii, która pozbawiała cię ostatnich resztek godności. Zrobione, Maeve! Teraz i na wieki.
Czeka na odpowiedź.
‒ Znałam Annę, ale nie zaprzyjaźniłyśmy się specjalnie, jak to pan określił. Była cichą, nieśmiałą kobietą. Większość czasu spędzała samotnie. Wyszła na wolność kilka miesięcy przede mną.
‒ Czy powiedziała ci, za co siedziała w więzieniu?
‒ Nie.
Nie zdradził mi tej tajemnicy.
‒ Czy miała w celi, czy jak to tam nazywałyście, jakieś fotografie przedstawiające najbliższych?
‒ Nie wiem. Nigdy nie byłam u niej w celi.
Pokazuje na fotografię.
‒ Czy mogłabyś określić ją jako przystojną kobietę?
Dziwne pytanie. Musi mieć jakiś powód, skoro je zadaje.
‒ Oczywiście, że tak.
‒ O, tak ‒ mówi sucho. ‒ To oczywiste.
Trzymał w palcach brzeg kartonika, na którym naklejone było zdjęcie, a potem położył go na biurku. W jego głosie słychać wyraźną złość, ale stara się ją opanować.
‒ Już nie można tak o niej powiedzieć.
‒ Co pan usiłuje...?
Przerywa mi gwałtownie.
‒ Została pocięta na kawałki. Rany głowy i twarzy. Jej ciało znaleziono w Euston, w ostatni czwartek. Leżała za kupą śmieci na tyłach swojego domu. Było to bardzo czyste podwórko, z wyjątkiem tej jednej kupy śmieci. Dużo doniczek pomalowanych na biało. Niektóre z nich umazane krwią. Krwiste ślady prowadzą od tylnych drzwi. Leżała tam kilka dni.
W pokoju robi się gorąco. Duszno. Przed oczami pojawia mi się szkarłatne wrzosowisko Anny. Niech trwa. Skoncentrować się na odcieniach szarości i małym domku w oddali. Zamaż to wszystko, jeśli potrafisz. Anna. Piękna, cicha Anna. Czysta, nieskalana krwią Anna.
Jego głos jest jakby ciut łagodniejszy.
‒ Straszna wiadomość. Czy wszystko w porządku?
‒ Tak.
Nic nie jest w porządku i on doskonale o tym wie. Daje mi kilka minut, po czym ciągnie dalej:
‒ Kobiety zwykle rozmawiają o rodzinie. Czy Anna kiedykolwiek opowiadała ci o swojej?
Zwilżam wargi i staram się skoncentrować na tym, co do mnie mówi.
‒ Nie. Prawie ze mną nie rozmawiała.
‒ A inne kobiety? Czy zaprzyjaźniła się z jakąś inną?
Myślę o lesbijce. Jedynej, która próbowała zbliżyć się do Anny. I Rene, która kumplowała się ze wszystkimi. Ale przyjaciółka?
‒ Nie sądzę.
‒ Nie jesteś do końca pewna.
‒ Kiedy nie była zajęta obowiązkową pracą, malowała. Przeważnie sama. To wszystko, co wiem.
Biedna Anna. Biedna, samotna Anna.
‒ Nigdy nie pokazywała ci jakichś grupowych zdjęć, fotografii swojej rodziny czy czegoś w tym rodzaju?
Dziwny pomysł. Anna nigdy nie pokazałaby mi rodzinnej fotografii, tak jak ja nie pokazałabym jej swojej. Nawet Rene, która była najśmielsza z nas, nigdy nie wpadła na podobny pomysł. Była wręcz tajemnicza.
‒ Nie, już panu mówiłam...
‒ Tak, tak, już mi mówiłaś. Ale czasem, kiedy jesteśmy czymś mocno przejęci, potrafimy sobie przypomnieć rzeczy, o których uprzednio nie pamiętaliśmy. Pomyśl. Jakieś plotki na jej temat. Cokolwiek. Zastanów się.
Mucha obija się o szybę, próbując się przez nią wydostać. Inspektor wstaje i otwiera okno. Mucha w panice leci nie w tym kierunku co trzeba i siada na suficie. Mężczyzna patrzy na nią z desperacją, po czym odwraca się i z powrotem siada naprzeciw mnie.
‒ No więc?
‒ Przykro mi, ale nic więcej nie potrafię panu powiedzieć.
‒ Czy spotkałyście się kiedyś po wyjściu z więzienia?
‒ Nie, to byłoby bardzo mało prawdopodobne.
I nagle myślę o Rene, zdając sobie sprawę, że to nieprawda. Co zrobiłabym, gdybym spotkała Annę? Przeszła na drugą stronę ulicy? Poszukała innej drogi? Być może. Rene jest inna, a nasza przyjaźń jest czymś wyjątkowym.
Wyjmuje z koperty kolejną fotografię i podaje mi ją bez słowa. Widzę na niej twarz młodego mężczyzny o wysokim czole, małym, płaskim nosie i mocno zarysowanych wydatnych ustach. Nikt nie uśmiecha się do zdjęcia robionego do policyjnej kartoteki, ale on wygląda tak, jakby mógł to zrobić. I to bez problemu. Byłby to uśmiech sardoniczny. „Co do diabła”, wyobrażasz sobie, jak to mówi, „ma to wszystko znaczyć?” Z pewnością nie onieśmielił go ani policyjny fotograf, ani okoliczności, w jakich się znalazł. Bez trudu można go sobie wyobrazić po drugiej stronie drzwi, z pękiem kluczy w ręku. Takie było moje pierwsze wrażenie. W jego oczach czaiła się złość, ale zauważało się ją dopiero po kilku chwilach.
Inspektor Grange obserwował mnie uważnie.
‒ Więc nie widziałaś nigdy Hordena?
‒ Co? Kogo?
‒ Rega Hordena. Męża Anny. Oboje byli oskarżeni o popełnienie tego samego przestępstwa. On jest teraz na przepustce i uciekł nam. Szukamy go.
‒ Chce pan powiedzieć, że ten Horden... mąż Anny... jest tym, który...?
Słowo „morderstwo” nie przechodzi mi przez usta. Nie mogę nawet o nim myśleć.
Nie odpowiada.
Obie fotografie leżą zbyt blisko siebie. Dotykam tej, która przedstawia Hordena, jakby była pokryta śliską mazią, i odsuwam dalej. Obronny, czuły gest. Nie mogę patrzeć na nią i myśleć o tym, co jej zrobił.
Inspektor Grange, obawiając się mojej reakcji i niewątpliwie zdając sobie sprawę z jej podłoża, zabiera zdjęcie Hordena i kładzie je na kopercie po swojej stronie biurka. Fotografia Anny pozostaje na miejscu.
‒ Większość morderców pochodzi z najbliższego grona ofiar, ale oczywiste odpowiedzi nie zawsze są właściwe. Kiedy go złapiemy, dowiemy się więcej.
Z pudełka pełnego ołówków, długopisów i spinaczy wybiera zatemperowany, żółty ołówek i rysuje kółko na kawałku papieru. W środku zaznacza dwie litery X.
‒ Mąż i żona. Centrum domowego ogniska. Piekło dla każdego z nas, kiedy rzeczy nie układają się jak trzeba.
Na zewnątrz tego koła rysuje następne.
‒ Bliscy przyjaciele rodziny. Kolejna niszcząca strefa.
Szczególnie eks-małżonkowie i krewni. Staramy się wypełnić cały ten obszar.
I wreszcie ostatnie koło.
Rysuje je obok.
‒ Znajomi ‒ współpracownicy, koledzy „po fachu”, i tak dalej. Byli więźniowie, których fotografie ci pokazałem, mogą mieć coś wspólnego z Hordenem, Anną albo obojgiem. Nie pokazałem ich tylko dlatego, żeby uzmysłowić ci, w jakim bagnie być może się pogrążasz.
Odkłada ołówek i odchyla się na oparciu.
‒ Nie tylko ciebie przesłuchujemy. Inne kobiety, które odsiadywały karę razem z Anną, także będą odpowiadały na nasze pytania. Gdybyś zerwała wszelkie kontakty z ludźmi z Chornley, byłabyś znacznie dalej na naszej liście. Większość kobiet twojego pokroju po odsiedzeniu kary za jakieś drobne przewinienie cholernie szybko stara się zapomnieć o tym przykrym wydarzeniu w ich życiu. Są tak diabelnie szczęśliwe, że już po wszystkim, że udają, jakby to wcale nie miało miejsca. Po jakimś czasie, kiedy środki masowego przekazu przestają już o tym pisać, ich nobliwi, przestrzegający prawa przyjaciele także wydają się o tym nie pamiętać... A skoro mowa o środkach przekazu, jakie pisma czytujesz?
Pytanie zupełnie mnie zaskoczyło.
‒ „Guardiana” i „Telegraph” w tygodniu, a w sobotę „Timesa” i „Observera”.
‒ Oczywiście. Po co w ogóle pytałem? Wiesz, jak wygląda biuletyn? Mała kwadratowa gazetka, którą możesz przeczytać w metrze. ‒ Uśmiecha się kwaśno. ‒ Przejrzyj jutrzejszy numer. Podadzą szczegóły o śmierci Anny. Ale nie wszystkie. Sprawdzamy każdy dom w okolicy. Sąsiedzi widzą, kto wchodzi i wychodzi. Może to nas dokądś zaprowadzi.
Mucha zrywa się z sufitu i przelatuje nad fotografią Anny. Inspektor patrzy na nią przez chwilę, po czym usiłuje nakryć złączonymi dłońmi. Mucha bzyczy głośno i odlatuje. Policjant zauważa przerażenie w moich oczach.
‒ Nie bądź głupia. Nie chciałem jej przecież rozkwasić na tej fotografii. Ta kobieta miała na sobie już wystarczająco dużo krwi.
Wstaje.
‒ Okay. To wszystko na dzisiaj. Jeśli przypomnisz sobie coś, co mogłoby rzucić jakieś światło na morderstwo Anny, daj znać. Jeśli czułabyś się niepewnie, bała się o siebie z jakichś powodów ‒ także daj znać. Prawo działa w obie strony. Jesteśmy tu także po to, żeby ci pomóc.
Odprowadza mnie do drzwi i zatrzymuje się z ręką na klamce.
‒ I jeszcze mała rada. Nie spodoba ci się, ale i tak ją dostaniesz. Kiedy życie wydaje ci się cholernie nudne i chciałabyś je ożywić, to są na to lepsze sposoby niż jazda na tylnym siodełku ogromnego motocykla, szczególnie, gdy nie jesteś do końca pewna, kim jest facet, który ten pojazd prowadzi. Dopóki nie będziesz miała tej pewności, Maeve, uważaj na siebie.
Przez chwilę patrzy na mnie smutno, a kiedy nie odpowiadam, robi niecierpliwy ruch ręką i otwiera drzwi.
Policjantka wychodzi ze swego pokoiku i odprowadza mnie do wyjścia.
* * *
W drodze powrotnej Christopher zażądał ode mnie dokładnej relacji z rozmowy. Opowiedziałam mu wszystko w najłagodniejszych słowach, o ile można w łagodnych słowach mówić o morderstwie. Nic nie wspomniałam o policyjnej kartotece, którą inspektor kazał mi oglądać. Zauważył, że byłam bardzo przygnębiona z powodu śmierci Anny, i przez chwilę nic nie mówił. Jego podniecenie było widoczne w sposobie prowadzenia samochodu. Zwykle jeździł bardzo ostrożnie, ale teraz widać było, że jest zdenerwowany. Kiedy ktoś zatrąbił na niego, gdy przejechał skrzyżowanie na żółtym świetle, westchnął głęboko, a potem zaklął.
‒ Przepraszam, Maeve.
W Chornley słyszałam dużo bogatszy wachlarz przekleństw. Nie czułam się obrażona.
‒ Dlaczego ciebie wypytywali o to wszystko? ‒ zapytał, gdy byliśmy już prawie w domu. ‒ Zupełnie nie mogę tego zrozumieć. Dlaczego akurat ty?
‒ Przesłuchują wszystkich, którzy ją znali.
‒ Do cholery, musieliby przesłuchać wszystkich, którzy byli w Chornley.
‒ Tak, to się nazywa „wykonać dobrą robotę”.
‒ Kiedy raz zadasz się z kryminalistami... ‒ Nie dokończył. ‒ Nie chciałem tego powiedzieć.
‒ Ależ chciałeś. Nie wszyscy, którzy tam byli, są kryminalistami. A ja mam nie mniej na sumieniu niż niejeden z nich.
‒ Nie chciałem...
‒ Tak, chciałeś. Czy nie moglibyśmy po prostu przestać o tym mówić?
Przestroga inspektora Grangesa dała mi wiele do myślenia. Wprawdzie nie wspominał imienia Olivera i nie pokazywał mi jego zdjęcia. Gdyby je miał, sformułowałby swoje oskarżenie dużo ostrzej. To, co mi. powiedział, było tylko pewnym uogólnieniem, mało konkretnym ostrzeżeniem. Motocykle są niebezpieczne. Podobnie jak niektórzy kierowcy. No więc co?
‒ Uprzedzenia ‒ odezwał się, kiedy stanęliśmy przed bramą ‒ są oznaką ograniczenia horyzontów myślowych.
Zabrzmiało to jak sentencja mędrca.
Odparł chłodno, że zbyt łatwo się obrażam.
Kiedy sugerowałam w sobotę, żebyśmy kupili dodatek ilustrowany do „Timesa” i „Observera”, Christopher nawet nie chciał o tym słyszeć.
‒ Cokolwiek wydarzyło się tej kobiecie, ty nie masz z tym nic wspólnego. Po co więc chcesz czytać te brukowe piśmidła?
Nie miałam ochoty kłócić się z nim, więc powiedziałam, że muszę kupić butelkę mleka, i po drodze wstąpiłam do kiosku. Zarówno w „News of the World”, jak i w „Express” opisano morderstwo Anny.
„Dzieci odnajdują ciało” ‒ taki podpis zamieściły „News of the World” pod fotografią bardzo młodo wyglądającej Anny. A oto, co napisano poniżej:
Wieczorem w ubiegły czwartek odnaleziono na podwórku własnego domu przy Lanyard Street, NW1, zmasakrowane ciało pani Anny Horden, lat 35. Dwóch bawiących się w pobliżu ośmioletnich chłopców, Larry Stevens i Peter Wilmot, weszło na murek, żeby wydobyć piłkę, która za niego wpadła, i spostrzegli coś, co opisali jako „śpiącą koło sterty śmieci kobietę”. Policja poszukuje męża zamordowanej ‒ Reginalda Hordena, który ostatnio wyszedł na przepustkę z więzienia w Scrubs.
„The Express” zupełnie inaczej opisuje całe zdarzenie. „Kogo to obchodzi?” ‒ brzmiał wstrząsający, wydrukowany ogromnymi literami tytuł.
Jak to możliwe, że ciało zamordowanej kobiety może leżeć niezauważone w środku miasta przez trzy lub więcej dni? Czy naprawdę tak mało interesują nas problemy innych? W brutalny sposób zamordowana pani Anna Horden, lat 35, leżała kilka dni na podwórku własnego domu przy Lanyard Street, niedaleko stacji Euston. Ostatni raz widziano ją żywą przeszło tydzień temu ‒ 21 sierpnia, podczas robienia zakupów u rzeźnika. Zdaniem sąsiadów, którzy niewiele wiedzieli o pani Horden, była to cicha, spokojna kobieta; większość czasu spędzała samotnie. Nasuwa się smutna refleksja na temat współczesnego społeczeństwa, w którym zbyt często zmuszeni jesteśmy „spędzać czas w samotności”. Pozostaje mieć nadzieję, że trwające śledztwo przyniesie wkrótce rozwiązanie tej smutnej zagadki.
* * *
Kiedy składałam gazety i chowałam jej do płóciennej torby, w której Christopher na pewno ich nie znajdzie, uderzył mnie fakt, że nigdzie nie wspomniano o jej pobycie w więzieniu. Polityka wydawców? Czy raczej dalecy od niewiedzy sąsiedzi okazali się tak dyskretni? Inspektor Grange powiedział, że wszystko zostanie opisane z najmniejszymi detalami. Nieprawda. Jedyną informacją, która była dla mnie nowa, nie licząc oczywiście wieku i adresu Anny, była wzmianka o chłopcach, którzy odnaleźli ciało. Szkoda, że przytrafiło się to dzieciom. Na szczęście pomyśleli, że śpi.
Kiedy wróciłam z butelką mleka po dość długiej nieobecności, Christopher spojrzał na mnie podejrzliwie, ale nie powiedział nic, tylko przypomniał, że powinnam wcześniej zrobić obiad, gdyż tego popołudnia bierze udział w turnieju golfowym. Zrobiłam zimny lunch ‒ szynkę i sałatkę. Po jedzeniu zaczął mnie namawiać, żebym z nim poszła, aby, jak powiedział, „oderwać myśli od tych spraw”.
Zauważyłam, że Sarah również była wśród widzów, i skrupulatnie jej unikałam. Obejrzałam kilka celnych strzałów Christophera, a potem poszłam do klubowej kawiarni, gdzie usiadłam na werandzie z kieliszkiem campari w ręku. Nasz świat ‒ Christophera i mój ‒ jest pod wieloma względami uprzywilejowany, ale czasem zdziecinniały. Wkładasz ogromnie wiele wysiłku, żeby umieścić w dołku małą białą piłkę, a kiedy ci się to nie udaje, jesteś wściekły.
Mimo związku z Sarą, Christopher bardzo dba o moje bezpieczeństwo, niezależnie od tego, jaki ten związek jest.
Nasze małżeństwo, podobnie jak wiele innych, jest gmatwaniną uczuć. Myślę o związku Olivera i Rene. Na pewno nie jest on bez skazy. Żadne małżeństwo takie nie jest. Rene, podobnie jak ja, nie jest doskonałą żoną. Ale czasem lepiej jest ustąpić tej drugiej osobie, niż toczyć z nią otwartą wojnę. Christopher nie zgodzi się na to, żebym spotykała się z Oliverem u nas w domu. W porządku. Niech tak będzie. Będę widywała się z nimi w innym miejscu. Tylko muszę im o tym powiedzieć.
Ale jak, na litość boską? Jak? I kiedy? Przykre sprawy najlepiej załatwiać od razu ‒ a więc powiem im jutro.
Kiedy w poniedziałek jechałam do ich mieszkania, raz po raz powtarzałam sobie, co chcę powiedzieć, ale nigdy nie brzmiało to wystarczająco grzecznie. Próbowałam mówić tak, jakbym rozmawiała z Samantha, co trochę mnie uspokajało. „Nie będziesz mogła przychodzić do nas, Samantho. Christopher sobie tego nie życzy. Cholera, kochanie. A dlaczego? Jesteś moralnie i towarzysko podejrzana i mogłabyś skalać nasz nobliwy dom”. Samantha, której nie można było zarzucić żadnej z tych rzeczy, uśmiechnęłaby się i potraktowała jako żart. Wprawdzie w niezbyt dobrym guście, ale powiedziany po to, by ją rozśmieszyć.
Nie było nic zabawnego w powiedzeniu tego samego Rene. Więc skłam. Powiedz coś o powrocie Walkera albo nowym ogrodniku, którego zatrudnił Christopher. Zrzuć na niego odpowiedzialność. Przecież to jego pomysł.
Tylko raz byłam w ich mieszkaniu i straciłam trochę czasu, zanim znowu je odnalazłam. Kilka razy źle skręciłam i musiałam zawracać. Zauważyłam błękitnego forda fiestę, który albo stał przy krawężniku, albo jechał za mną. Jeśli mnie śledził, to nie był profesjonalistą. Nawet gliny robią to lepiej. Skąd ten pomysł! Taki sam zagubiony w labiryncie uliczek kierowca, jak ja. Zwolniłam, żeby mógł mnie wyprzedzić, ale stanął po drugiej stronie ulicy. Cóż, może to była... nie ma o czym mówić. Nic ważnego.
Mimo niepokoju z powodu przyczyny mojej wizyty, cieszyłam się bardzo, że znów zobaczę Olivera i dowiem się, dlaczego na mnie nie zaczekał. Żeby tylko wszystko było z nim w porządku. Proszę.
Mówiłam sama do siebie. Ta część mojej osoby, która tego słuchała i miała mnie pocieszyć, nie odniosła wielkiego sukcesu.
Przed mieszkaniem Olivera i Rene stała karetka.
Poczułam nagle zimno, jakby skóra na mojej twarzy zamarzła.
10. Kiedy wynoszono Rene na noszach, jej twarz była prawie niewidoczna. Tylko wystający spod prześcieradła kosmyk rudych włosów nie pozwalał mieć wątpliwości. Zaparkowałam samochód najbliżej, jak tylko mogłam, i pobiegłam w kierunku karetki. Ktoś spośród grupki zgromadzonych wokół niej mówi coś o upadku ze schodów. „Na czyjąś pięść?” ‒ słyszę odpowiedź. Przepycham się przez tłum i jestem przy niej w chwili, gdy prawie znika we wnętrzu karetki. Jestem wstrząśnięta. Na policzkach, w miejscach gdzie popękały naczynia krwionośne, ma czarne pręgi. Na pół przymknięte powieki są grube i ciężkie i zaczynają puchnąć. Dookoła nosa pełno zakrzepłej krwi, a górna warga jest rozerwana. Szczęka też wygląda jakoś dziwnie.
Wyciągam rękę, ale zatrzymuję w powietrzu, bojąc się jej dotknąć. Wygląda na załamaną.
‒ Na litość boską, Rene, co się stało?
Próbuje otworzyć szerzej oczy i spojrzeć na mnie.
‒ Maeve?
Mówi szeptem, ale trudno nie usłyszeć w jej głosie ulgi. Cieszy się, że mnie widzi. Zwija się z bólu, ale jest przytomna.
Młoda kobieta odpowiada za nią.
‒ Mówi, że spadła ze schodów, kiedy schodziła na parter.
W jej głosie wyraźnie słychać niedowierzanie.
‒ Złamał mi się obcas, później ci opowiem. ‒ Z trudnością porusza głową. ‒ Maeve, Wayne jest ze starą Ma' Heaton. Na parterze. Dałam jej twój numer telefonu, żebyś przyszła i go zabrała. Byłby z tobą bezpieczny do czasu, gdy będzie można go zabrać. Zajmiesz się nim, dobrze? Tylko na dzień albo dwa.
‒ Oczywiście.
W jej świecie działo się coś brutalnego. Przyrzekłabym wszystko, czego tylko by ode mnie zażądała.
‒ Czy mogłabym zrobić dla ciebie coś jeszcze? Może zawieźć cię do szpitala?
‒ Tylko zajmij się Wayne'em. Zabierz go stąd. Nie pozwól, żeby ktokolwiek ci w tym przeszkodził.
‒ Rene, co się stało z Oliverem? Czy nie powinien być z tobą w takiej chwili? Jak mogę się z nim skontaktować?
‒ Nie... twój... problem.
Z trudnością wymówiła te słowa. Z wargi znów poleciała krew i sanitariuszka otarła ją kawałkiem gazy.
Ujrzałam Olivera w innym świetle, ale chciałam wierzyć, że to tylko moja chora wyobraźnia. Nie mógłby tego zrobić.
A jeśli?
Na litość boską, nie!
Kiedy nacisnęłam dzwonek przy drzwiach na parterze, cała się trzęsłam. Nie sądzę, żeby pani Heaton wpuściła mnie do środka, gdybym była spokojniejsza. Była małą, szczupłą, starszą kobietą, nosiła ogromne szylkretowe okulary, zza których spojrzała na mnie podejrzliwie, kiedy powiedziałam, kim jestem. Jeszcze nie dzwoniła do pani Barclay, więc jak to się stało, że przyjechałam tak szybko? Powiedziałam, że przejeżdżałam tędy przez przypadek. I czy mogłaby mi dać szklankę wody? Nie najlepiej się czuję.
‒ Więc pani nie jest z policji?
‒ Nie.
Wreszcie zaprosiła mnie do niewielkiego pokoju po prawej stronie korytarza. Pachniało w nim lawendą ‒ pewnie używała lawendowego odświeżacza powietrza.
We wszystkich możliwych miejscach stały pamiątki poświęcone rodzinie królewskiej, poczynając od czasów królowej Wiktorii aż do współczesności. Przyniosła mi wodę w wyszczerbionym kubeczku z napisem Jerzy V. Wypiłam ją z wdzięcznością.
Obserwowała mnie stojąc tyłem do zasłoniętego okna, a jej ręce spoczywały nieruchomo na fałdach szarej, plisowanej spódnicy.
‒ Ta okolica nie zawsze była taka, proszę szanownej pani. Kiedy się tu sprowadziłam, było cicho i przyzwoicie.
Powiedziała to „proszę szanownej pani” zupełnie naturalnie, ale poczułam się trochę zdziwiona. Miała, jak sądzę około siedemdziesiątki, i czasy, kiedy, jak to się mówiło, „służyła u państwa”, dawno już minęły.
Nie skomentowałam tego, tylko zapytałam, gdzie jest Wayne.
Powiedziała, że jest z jej bratanicą, Sharon, kilka domów dalej. Na szczęście nie było go tutaj, kiedy jego matka została pobita.
‒ Pobita?
Wypuściła powietrze przez zaciśnięte zęby.
‒ Skoro powiedziała, że spadła ze schodów, to znaczy, że tak było.
‒ Ale pani jest innego zdania?
‒ To bez znaczenia, co ja myślę. Zaparzę herbaty. Jest lepsza niż woda. Naleję pani trochę.
To była wymówka. Chciała wyjść z pokoju, żeby nie odpowiadać na pytanie, na które nie miała ochoty odpowiadać. Ale pewne rzeczy musiałam wiedzieć, więc poszłam za nią.
‒ Gdzie jest Oliver, pani Heaton?
‒ A skąd ja mam to wiedzieć?
‒ Widziała go pani dzisiaj?
Umyła dwie filiżanki, wytarła je i położyła na czerwonej tacy z wymalowanym napisem „Srebrny Jubileusz”.
‒ Mleko, cukier, proszę szanownej pani?
‒ Mam na imię Maeve. Maeve Barclay. Bardzo proszę o mleko. Za cukier dziękuję.
Patrzyłam, jak nalewa herbatę, a potem ponownie zapytałam:
‒ Czy widziała pani dzisiaj męża Rene?
Odpowiedziała bardzo enigmatycznie.
‒ Męża? Skąd mogę wiedzieć, kogo widziałam?
‒ Mówię o Oliverze.
‒ Wiem, o kim pani mówi. Wczoraj była tu policja. Także dużo mówili. Z Rene.
‒ Ze mną też rozmawiali.
‒ Pewnie tak, szanowna pani, ale pani była w więzieniu osobą odwiedzającą. Nie jak Rene. Ta dziewczyna zrujnowała sobie życie.
Gdybym nie była tak przejęta Rene, z pewnością ubawiłyby mnie te nieporozumienia. Dla mojej matki Rene była godną zaufania kobietą. Dla pani Heaton ja nie byłam jej koleżanką z więzienia. Wolałam nie wyprowadzać jej z błędu. Koniecznie musiała mi dać Wayne'a.
‒ Jesteśmy przyjaciółkami ‒ powiedziałam. ‒ Dlatego tu jestem. Po prostu chcę jej pomóc.
Zaniosła tacę do pokoju i postawiła na małym stoliku przykrytym niebieskim, szydełkowym obrusem. Potem podała mi filiżankę.
Choć nie miałam na herbatę ochoty, upiłam kilka łyków.
‒ Muszę skontaktować się z ojcem Wayne'a. Muszę wiedzieć, gdzie on jest...
Ciągle była podejrzliwa. Bardzo ostrożna.
‒ Czy on wie, gdzie pani jest?
‒ Oczywiście. Wszyscy troje bywali u mnie bardzo często. I Rene dała pani mój numer telefonu. Czy pani ma telefon?
‒ Podobnie jak Rene korzystam z budki, która znajduje się na końcu ulicy.
‒ Czy będzie się pani widziała z Oliverem dziś po południu lub wieczorem?
‒ Być może, proszę szanownej pani. Chociaż wątpię. Skąd mam to wiedzieć.
Zrozumiałam, że nie dojdę z nią do porozumienia. Wiedziała dużo więcej, niż ja, ale bała się powiedzieć zbyt wiele. Prawdopodobnie z poczucia lojalności wobec Rene, a może i wobec Olivera. Skoro Wayne lubił ją i jej ufał, to ona zapewne także go lubiła. W jej wieku opiekowanie się małym dzieckiem musi zapewne być dość uciążliwe. Pewnie się ucieszyła, że Rene mnie powierzyła ten obowiązek.
Obowiązek? Tak właśnie pomyślałam, ale nie podobało mi się to słowo. Poświęcenie ‒ tak. Przyjaźń ‒ jak najbardziej. Ale powiedzieć Christopherowi o obowiązku, to z pewnością podpisać na siebie wyrok śmierci. Pewnie i tak będzie wściekły, ale to mnie teraz nie obchodziło.
Powiedziałam pani Heaton, że będę dobrze opiekować się Wayne'em, i że zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby był szczęśliwy.
‒ Ale byłoby lepiej, gdybym wiedziała, jak długo to potrwa. Gdybym porozmawiała z jego ojcem, wszystko by się wyjaśniło.
Zgodziła się z tym, ale w niczym nie potrafiła mi pomóc.
Spytałam, czy to ona znalazła Rene.
‒ Czy to się stało w hallu? Może koło pani drzwi?
Powiedziała, że to nie ona ją znalazła. Jedna z sąsiadek przechodziła chodnikiem i usłyszała jęki.
‒ Drzwi wejściowe były otwarte. Zobaczyła ją leżącą na ziemi i podeszła, by jej pomóc.
‒ Sąsiadka?
‒ Pani Boscome. Pracuje w sklepie na rogu.
‒ Czy to ona wezwała karetkę?
Coraz bardziej przypierałam ją do muru.
‒ Nie wiem, kto zadzwonił po pogotowie. Ktoś po mnie przyszedł do Sharon. Nie chcieliśmy, żeby dziecko oglądało mamę w takim stanie. Dlatego nie przyprowadziłam go ze sobą.
‒ Rene nic pani nie powiedziała oprócz tego, żeby skontaktowała się pani ze mną?
‒ Nie. Nie mogła wiele mówić. Nie w jej stanie. Powiedziała tylko, żebym oddała pani Wayne'a.
‒ Dała pani klucze do mieszkania?
‒ Mam zapasową parę. Ona ma moje.
Pozwoliła mi je pożyczyć, żebym mogła wziąć kilka rzeczy dla chłopca.
Mieszkanie na górze było w najlepszym porządku. Jeśli ktoś rzeczywiście zaatakował Rene, zrobił to perfekcyjnie. Nie było żadnych śladów walki. Czy to możliwe, żeby spadła ze schodów na twarz, tak jak powiedziała? Była to mniej przerażająca możliwość i ze wszystkich sił starałam się w nią uwierzyć.
Przy kominku leżały motoryzacyjne magazyny Olivera, a na nich zobaczyłam „Mirror”. Może tam były dokładniejsze informacje na temat śmierci Anny, jakieś komentarze policji albo wiadomości o Hordenie czy kimś innym, kogo szukają. Wzięłam gazetę do ręki, ale nie miałam siły, by ją otworzyć. Wystarczyło mi, że Rene została skrzywdzona.
Przyszłam, żeby spakować rzeczy Wayne'a, więc trzeba to zrobić.
W jego pokoju było bardzo dużo zabawek, ale niewiele ubrań. I wtedy zauważyłam niewielką torbę leżącą na jego łóżku. Była pełna rzeczy, których wystarczyłoby mu na tydzień. Znalazłam w niej nawet gąbkę w kształcie misia. Przed swoim wypadkiem ‒ czy to był rzeczywiście wypadek? ‒ Rene zamierzała gdzieś go zabrać. Na wakacje? Z Oliverem? Bez niego?
Otworzyłam drzwi prowadzące do ich sypialni. I zobaczyłam bałagan. Na niepościelonym łóżku leżała powyrzucana z szuflad garderoba. Otwarta walizka na podłodze pełna była damskiej bielizny, w większości nowej. Związane w kłębek rajstopy wyglądały bardzo dziwnie. Podniosłam je i poczułam w środku coś ciężkiego. Mały złoty zegarek, przy którym była jeszcze metka. Dwieście piętnaście funtów. Obok eleganckiego futerału leżał wyjęty z niego skórzany zegar podróżny z tarczą z macicy perłowej. Nie było na nim ceny. Zapewne także bardzo drogi. Zapewne także ukradziony.
A więc dlatego to zrobił. Pamiętałam, jak mówił o tym, że następny wyrok będzie dla niej zabójstwem. I jak Rene twierdziła, że dinozaur był prezentem ode mnie. Jej wyjaśnienie, dlaczego nie chce zabrać z powrotem ubranek Wayne'a, które Oliver przyniósł do mego domu ‒ coś o pozostaniu w jednym kawałku.
Została brutalnie pobita.
Nie mogę pogodzić się z tym, że to Oliver.
Nie mogę tego zaakceptować.
Nie mogę nawet oddychać!
Usiadłam na chwilę czekając, aż moje płuca zaczną normalnie funkcjonować i będę mogła myśleć. Policja już tu była i przesłuchiwała Rene. Z pewnością nie na temat kradzieży, gdyż inaczej zabraliby ją ze sobą. Pytali ją o Annę, jej znajomych, rodzinę, tak jak pytali mnie. A jeśli wrócą i zobaczą to wszystko...?
Nie mogą tego zobaczyć.
W mojej głowie zabrzmiały słowa Macbarry dotyczące zepsucia. A więc w porządku ‒ jestem zepsuta. Gdzie są nożyczki, którymi mogłabym odciąć cenę od zegarka? Nie mogłam ich znaleźć, więc po prostu oderwałam ją. A może wszystko jest w porządku? Może sprzedano go z przyczepioną metką? Nie bądź głupia.
Zegarki trzyma się w szufladzie, a nie zawinięte w rajstopy. Więc połóż go tam, gdzie powinien leżeć, podobnie jak i inne porozrzucane po całym pokoju rzeczy ‒ tanią biżuterię, uczciwie kupioną, albo i nie, bieliznę w plastikowych torebkach.
Posprzątaj pokój. Połóż wszystko na miejsce. Niech wygląda normalnie.
Kiedy doprowadziłam pokój do w miarę normalnego wyglądu, przyszła pani Heaton. Oznajmiła, że właśnie jej siostrzenica przyprowadziła Wayne'a i czekają na mnie na dole. Z uwagą rozejrzała się dookoła.
‒ Zrobiła pani porządek?
‒ Tak.
Ściągnęła z niezadowoleniem usta, ale zauważyłam, że odczuła także pewną ulgę.
Powiedziała, że kiedy wezwano karetkę, wzięła dla Rene trochę bielizny i pidżamę, a także przybory do mycia.
‒ Nie byłoby dobrze, żeby wchodził tu ktoś obcy.
Przyznałam jej rację.
‒ Czy była szanowna pani w łazience?
Wolałabym, żeby mnie tak nie nazywała. Czułam się wtedy jak burdel-mama. Po raz kolejny powiedziałam jej, że mam na imię Maeve i że nie byłam jeszcze w łazience. Co mogłabym tam znaleźć?
‒ Deskę klozetową Wayne'a i ceratkę pod prześcieradło.
Pokazała mi, w której szafce trzymają ceratki, a potem wzięła do ręki złożony ręcznik leżący na brzegu wanny. Był poplamiony krwią. Gdyby Rene spadła ze schodów, krew znajdowałaby się tylko w hallu, nigdzie indziej. Chyba, że sanitariusze weszli na górę, użyli tego ręcznika i położyli go z powrotem.
Zaniepokoiła się, że to dostrzegłam.
‒ Upiorę go potem, szanowna pani. Kiedy pani już pójdzie. Tak by chciała Rene.
Tak, pomyślałam czując, jak znów robi mi się niedobrze.
Zapytałam ją, czy kiedykolwiek wcześniej zdarzały się takie nieporozumienia. Nieporozumienie ‒ łagodne, kulturalne słowo zupełnie w tym przypadku nie na miejscu.
‒ Rene jest grzeczną dziewczynką, ale głupią. Zawsze robi wszystko dla innych, ale nigdy nie pomyśli o sobie.
A Oliver, pomyślałam? Jak jego oceniasz?
Złożyła ręcznik i włożyła go do wanny czystą stroną do góry. A potem odpowiedziała na pytanie, którego nie zadałam.
‒ Ten chłopczyk ma za sobą ciężkie chwile. Ktoś go wykorzystał. To Oliver sprawił, że teraz jest normalny. Prawie całkiem normalny. Tak oceniam ludzi ‒ jeśli ktoś jest dobry dla dzieci, nie może być bardzo złym człowiekiem.
Zaczęła bezmyślnie obracać w palcach koraliki naszyjnika, prawie go rozrywając.
Nie bardzo złym. Czy w ogóle złym? Można to różnie rozumieć. Ale, na Boga, ktoś przecież pobił Rene. Jeśli nie Oliver, to kto?
Przekonanie Wayne'a, żeby poszedł ze mną do domu, nie było tak trudne, jak się tego spodziewałam. Pani Heaton trochę ułatwiła mi zadanie mówiąc mu, że mamusia spadła ze schodów i musi pójść teraz do szpitala, żeby ją wyleczyli.
‒ Mama mówi, że masz zostać ze mną na jedną albo dwie noce ‒ tłumaczyłam mu ‒ zanim tata po ciebie nie przyjedzie.
Patrzyłam, jak zareaguje na wzmiankę o tacie, ale przyjął to w spokoju. Najwyraźniej nie obawiał się Olivera.
‒ Zobaczysz, jak miło będzie u cioci ‒ przekonywała go pani Heaton.
Spojrzał na mnie z powagą, a potem uśmiechnął się.
Siedział przy stole i bawił się biało-czerwonymi klockami Lego. Zbudował czołg. Był dość skomplikowany i jego złożenie wymagało sporej zręczności.
‒ Prezent ‒ powiedział. Spojrzał na panią Heaton, a potem przeniósł wzrok na mnie. Miał zamiar zrobić upominek jednej z nas, ale jeszcze nie wiedział której.
Po chwili wahania wstał z krzesła i podszedł do mnie.
‒ Ekstra ‒ powiedziałam i pocałowałam go. Nie odsunął się.
Nieco zawiedziona pani Heaton zeszła z nami na dół, żeby odprowadzić nas do samochodu.
Byliśmy już prawie w domu, kiedy Wayne wspomniał o mamie.
‒ Rene zbiła sobie kolano ‒ powiedział. ‒ Znowu.
Zdziwiło mnie, że nazywa ją Rene, a to, że powiedział „znowu” ‒ zmartwiło. To niegdyś milczące dziecko nauczyło się ze mną rozmawiać. Może mogłabym coś z niego wyciągnąć, ale to nie byłoby uczciwe.
‒ Nic jej nie będzie ‒ zapewniłam go. ‒ Naprawią jej kolano i wkrótce będzie w domu. Wszystko będzie dobrze.
Musi minąć trochę czasu, żeby rozpadło się przeciętne małżeństwo. Nasze i tak przetrwało dłużej niż inne. To jednak był ostatni gwóźdź do trumny. Nic nie mogłam na to poradzić.
Kiedy kilka minut po siódmej wrócił Christopher, Wayne leżał w jednym z łóżek w gościnnym pokoju. Chciałam powiedzieć mu o wszystkim w miarę delikatnie podczas aperitifu, ale nie przewidziałam, że natura zmusi go do odwiedzenia łazienki zaraz po przyjściu do domu.
Kiedy zszedł do salonu, wyglądał na zdziwionego.
‒ Maeve, co robi w naszej łazience mała deska klozetowa?
Wyjaśniłam mu, że jest to deska dla małego dziecka i że bez niej wpadłoby ono do środka.
‒ Jakiego dziecka?
Wzięłam do ręki butelkę ginu i nalałam pół szklanki.
Powtórzył pytanie.
Podałam mu szklankę.
‒ To chłopak przyjaciółki. Miała wypadek dziś po południu i zabrano ją do szpitala. Opiekuję się nim.
Odstawił drinka.
‒ O kim mówisz? O młodszym chłopaku Fiony? Jak ma na imię? James?
‒ Nie.
‒ A więc kto to jest?
Zaczęłam przypominać sobie różne imiona. Benedict Clarissy. Gregory Charlotty. Paul Victorii. A potem, żeby zyskać na czasie, sięgnęłam do mitologii. Orestes Klitemnestry. Parys Hekuby. Achilles Tetis. Achilles i jego pięta. A co było moją słabością? Nieumiejętność bronienia własnych przekonań.
Czekał na odpowiedź.
‒ Wayne Rene ‒ powiedziałam.
‒ Waynerene? ‒ zmarszczył ze zdziwieniem brwi. ‒ Co chcesz przez to powiedzieć?
Rozdzieliłam wyrazy. Wytłumaczyłam. Jak dotąd, nigdy nie wspominałam, że Rene i Oliver mają dziecko.
‒ Bywał tu z nimi. Ufa mi. Lubi mnie. Nie mogłam jej odmówić.
Christopher zwykle po przyjściu z pracy wygląda na zmęczonego, ale nie na wyczerpanego. Teraz tak właśnie wyglądał.
‒ Chcesz powiedzieć, że ta kobieta, ta Rene, władowała, tak, władowała ci dzieciaka, zanim zabrano ją do szpitala? Że przyprowadziłaś go tutaj bez zastanowienia, nie pytając mnie o zdanie? Że jest teraz na górze w łóżku?
‒ Tak.
Usiadłam. Jego nietknięty drink stał na mahoniowym stoliku obok krzesła. Wypiłam go. Kiedy małe dziecko staje się chłopakiem? W jakim stadium społecznego rozwoju? Wydawało mi się to interesującym pytaniem i zadałam je na głos.
Powiedział, żebym przestała gadać głupstwa.
‒ Trzymaj się faktów. Jakie zobowiązania masz ‒ albo wydaje ci się, że masz ‒ wobec tych ludzi, że tak cię wykorzystują?
‒ „Wykorzystują cię” albo „jesteś uczynny”. Kwestia doboru słów, nieprawdaż? Wszystko jest kwestią...
Jego twarz aż skurczyła się ze złości.
‒ Zamknij się, Maeve. Jeśli nie potrafisz usprawiedliwić swojego postępowania inaczej niż obrażając innych, to lepiej wcale tego nie rób. Nie biorę odpowiedzialności za to, z jakiej grupy społecznej pochodzą twoi tak zwani przyjaciele. To kryminaliści, którym nie można ufać. I nie zaczynaj gadki o tym, że to twoja kumpela z więzienia. Mam tego powyżej uszu. Gdzie on jest? Gdzie go położyłaś? Mam nadzieję, że nie w naszym łóżku?
‒ Oczywiście, że nie. Jest w pokoju gościnnym. Ja będę dzisiaj spała na łóżku obok. Musi wiedzieć, że jestem w pobliżu, gdy się obudzi. (A kiedy ty się obudzisz, odczujesz taką ulgę, że nie śpię obok ciebie.)
Podszedł do drzwi, a ja, zaniepokojona, podążyłam za nim.
‒ Chyba nie idziesz do sypialni? Dopiero co go położyłam. On nie ma jeszcze pięciu lat. Jeśli go znajdziesz i obudzisz... przestraszy się... i...
‒ Nie obudzę go.
Weszliśmy na górę i stanęliśmy przy drzwiach sypialni. Zapaliłam lampkę, w której świetle przykryta kocem głowa Wayne'a była ledwo widoczna. Kiedy go kąpałam, spodobała mu się kryształowa podstawka pod mydło, która leżała teraz wraz z czołgiem z klocków Lego na poduszce obok jego głowy. Trzymał czołg dla mnie, żeby „nic mu się nie stało.”
Obserwowałam Christophera, kiedy na niego patrzył, mając nadzieję, że jego spojrzenie złagodnieje, ale nic takiego się nie stało.
Ponownie zeszliśmy na dół.
‒ Dlaczego tobie kazała się nim zaopiekować? Dlaczego nie zajął się nim ojciec?
‒ Nie było go tam.
‒ To gdzie był?
‒ Nie wiem. Rene nie była w stanie powiedzieć mi zbyt dużo.
‒ Jeśli ty nie przyjechałabyś na czas, to kto by się nim zaopiekował?
Powiedziałam mu o pani Heaton.
Nie podobało mu się nic z tego, co mówiłam. „Ci ludzie”, podkreślał, żyją we „własnym świecie”, który jest oddalony miliony lat świetlnych od mojego. Mają rodziny, przyjaciół, do których mogą zwrócić się w potrzebie. Było wielkim nietaktem ze strony Rene, że dała sąsiadce mój telefon, abym zajęła się dzieckiem.
‒ Uwzięli się na ciebie, Maeve. Masz miękkie serce i doskonale o tym wiedzą. Czy dawałaś im też pieniądze?
‒ Nie. Nigdy.
Opowiedziałam mu o reakcji Olivera na mój prezent dla Wayne'a. Nie wspomniałam o tym, jak szczęśliwy był chłopiec, gdy założyłam mu dzisiaj pidżamę z pociągiem. Ubranka, które do tej pory leżały w walizce, uzupełnią teraz garderobę przygotowaną przez Rene.
‒ Twój zablokowany instynkt macierzyński chyba pomieszał ci rozum.
‒ Czy powiedziałbyś to samo, gdyby dziecko na górze było czyjeś inne?
Zlekceważył pytanie.
‒ Do którego szpitala ją zabrano?
‒ Chyba do szpitala rejonowego. Dokładnie nie wiem.
‒ Zdaje się, że ty nic nie wiesz, nie sądzisz? Zabrali ją w siną dal do jednego z kilkudziesięciu szpitali w mieście. Jej nieobecny mąż, prawdopodobnie nie powiadomiony o tym, co się stało, ma odebrać dziecko. Oczywiście nie wiadomo kiedy. Chryste, Maeve, są chwile, że doprowadzasz mnie do rozpaczy.
I nawzajem, pomyślałam. Ale nic nie powiedziałam.
Z garnka, który postawiłam na kuchni, żeby zagrzać obiad, zaczęły wydobywać się kłęby pary. Wyłączyłam szybko gaz i zasugerowałam Christopherowi, że powinniśmy coś zjeść. Nakryłam stół i otworzyłam butelkę dobrego rieslinga, mając płonną nadzieję, że zdoła go to ułagodzić. Żadne z nas nie miało apetytu i kiedy usiedliśmy do stołu, nie odezwaliśmy się do siebie słowem. Po chwili zaczęłam bezładnie paplać, jak zawsze, kiedy jestem zdenerwowana. Moje luźne uwagi na temat sytuacji politycznej, finansów, wskaźnika Dow Jonesa, pogody, zostały wysłuchane w absolutnym milczeniu.
W końcu odsunął talerz od siebie.
‒ Nawet nie potrafisz przyrządzić smacznego posiłku.
‒ Na bufecie leżą herbatniki i ser. Są bez skazy.
‒ Muszę wykonać kilka telefonów.
Poszedł do pracowni, skąd nie mogłam słyszeć, co mówi, i został tam kilka minut. Wyobraziłam sobie przychodzącą po Wayne'a policję albo wyłamujących drzwi pracowników Straży Miejskiej. Ale on pewnie poszedł zadzwonić do Sary. Do tej świętej kobiety, której czyny zawsze można przewidzieć, grzecznej, uśmiechniętej, dążącej do osiągnięcia sukcesu, najlepiej przez sypialnię Christophera i innych mężczyzn.
Kiedy wrócił z kosmetyczką, nie byłam zdziwiona.
‒ Nie zapomnij wziąć czekoladek ‒ powiedziałam. ‒ Kobiety uwielbiają Milk Tray.
‒ Co?
‒ Strzeż się Danajów, którzy przynoszą dary. Strzeż się kochanków, którzy przychodzą bez nich. Mogą po prostu wykorzystywać cię do własnych celów. Moi przyjaciele wykorzystują mnie, kiedy są w potrzebie. Chętnie im pomagam. Idziesz do Sary ‒ niech i ona przyjmie cię z radością.
‒ Jesteś pijana ‒ powiedział bez ogródek.
Nie do końca była to prawda. Byłam trzeźwiejsza, niż wynikałoby to z moich słów. Gdyby nie to, że Wayne był na górze, wypiłabym butelkę rieslinga do końca. Musiałam jakoś się nim zająć.
Wytrzymałość Christophera była bliska końca. Powiedział, że dzwonił do szpitali. Rene Dudgeon jest w szpitalu Barta i zostanie tam pewnie przez kilka dni.
Nie dowiedział się w zasadzie niczego więcej.
‒ Jeśli nic nie wyjaśni się do jutra, Maeve, powinnaś zadzwonić do szpitala. Numer telefonu jest na moim biurku. Istnieje zapewne jakaś opieka społeczna, której zadaniem jest zajmowanie się takimi problemami. W tym przypadku twoim problemem. Nie moim.
Dalej powiedział mi chłodnym głosem, że w tych warunkach nie może pozostać w domu ani chwili dłużej. Wymagałam od niego zbyt wiele. Nie mógłby odnosić się w stosunku do tego dziecka (podkreślił słowo dziecko) z tolerancją, na którą zasługują dzieci. Chłopczyk nic tu nie zawinił. Wróci pod koniec tygodnia, w piątek wieczorem. Jeśli do tej pory nie zgłosi się ojciec dziecka ani matka nie przedsięweźmie stosownych kroków, będzie zmuszony powiadomić o całej sprawie odpowiednie władze. Przez ten czas mam zajmować się sobą należycie. Wyraził nadzieję, że rozumiem, co ma na myśli, choć bardzo w to wątpi.
Przyrzekłam, że wszystko załatwię.
Kiedy odprowadzałam go do drzwi, zapytałam, gdzie mogłabym ewentualnie go zastać.
‒ W ciągu dnia oczywiście w biurze. Po południu dzwoń do Erica.
‒ A on zadzwoni do Sary i przekaże ci wiadomość, tak?
‒ Poinformuje mnie bezpośrednio.
Ani zaprzeczenie, ani przyznanie się. Nie naciskałam.
Kiedy Christopher wyszedł, dom wydał mi się dziwny, jakby ograbiony z ludzkich uczuć. Ofiarowano mi ciszę, ale nie byłam zachwycona tym prezentem. Rozumiałam, że musiał odejść. Przy jego charakterze nie mógłby znieść sytuacji, w której go postawiłam. Jego ultimatum też było nie do zniesienia, ale za to bardzo typowe. Nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że mógłby mnie wesprzeć ‒ powiedzieć, że postąpiłam słusznie, przyznać, że Wayne jest miłym chłopcem i że możemy się nim zająć, dopóki Oliver go nie zabierze. Czy istnieją w ogóle takie małżeństwa? Zgodne? Kochające się?
Wyobraziłam sobie, jak żali się przed Sarą. Pocieszy go, utuli, podkreślając zimnym spojrzeniem swych zielonych oczu, że tym razem posunęłam się za daleko. Wyobrażałam sobie tę scenę podczas zmywania i tak mi się zrobiło żal Christophera, że byłam gotowa nad nim płakać. Gdyby Sarah była jakąś milszą, cieplejszą kobietą, z pewnością zapłakałabym nad sobą.
Zadzwonił o dziesiątej i przypomniał mi, że trzeba zamknąć drzwi na zasuwę.
Powiedziałam, że już to zrobiłam.
11. Dwadzieścia po drugiej Wayne obudził mnie i szepnął do ucha: „Mokro”.
Usłyszałam szum padającego za oknem deszczu i jęk wiatru.
‒ Pada ‒ powiedziałam sennym głosem.
‒ Nie ‒ odparł głośno i bardzo wyraźnie. ‒ Ja jestem mokry.
Obudziłam się całkiem. Powiedział to bez wstydu czy strachu. To dobrze. Tak samo powiedziałby swoim ukochanym rodzicom. Zrobiłam wszystko, co oni musieli robić tysiące razy, i błogosławiłam panią Heaton, która przypomniała mi o zabraniu ceratki do łóżka.
Resztę nocy Wayne spędził w moim ciepłym, suchym łóżku, a ja przespałam się w zimnym, opustoszałym małżeńskim łożu.
Zanim ponownie usnęłam, jeszcze raz pomyślałam o Oliverze. Jeśli często zdarza ci się bić żonę, prędzej czy później dziecko musi się o tym dowiedzieć. Ale Wayne nie sprawia wrażenia, jakby ostatnio przeżył jakiś uraz. Nie jest wystraszony.
Ale nie było go w domu, gdy zdarzył się ten wypadek.
A Rene ostrzegła mnie, żebym go stamtąd zabrała.
Rano zadzwoniłam do szpitala. Rene zrobiono niewielki zabieg. Trzeba jej było nastawić szczękę. Zapytałam, czy mogłaby ze mną porozmawiać, gdyby przyniesiono jej do łóżka telefon, ale powiedziano mi, że może to nastąpić dopiero za kilka dni. Kiedy spytałam, czy odwiedza ją mąż, nie odpowiedziano mi wprost. Moja rozmówczyni, pielęgniarka czy salowa, zapytała, czy jestem krewną. Powiedziałam, że przyjaciółką. Nie wiem, czy to dyskrecja, czy konieczność udania się do swoich obowiązków powstrzymała ją od udzielenia mi odpowiedzi. Zasugerowała, że powinnam spytać Rene, kiedy poczuje się lepiej, a na razie może zechciałabym przekazać jej jakąś wiadomość?
‒ Proszę powiedzieć, że Maeve i Wayne przesyłają jej gorące pozdrowienia.
Gdyby nie to, że musiałam się opiekować Wayne'em, kupiłabym kwiaty i pojechała ją odwiedzić. Nie mogłam go zostawić i nie mogłam do niej zabrać. Kiedy byłyśmy w Chornley, mówiła o nim bardzo niewiele, obawiając się, że Opieka Społeczna może dostać go w swoje ręce. Pewnie odnosiło się to także do władz szpitala. A nawet na pewno, jeśli Christopher nie zdoła znaleźć nikogo, kto zająłby się chłopcem i nie zaprowadzi go do szpitala.
Zadzwoniłam do kwiaciarni i zamówiłam dla Rene tuzin czerwonych róż. Kiedy telefonowałam do pracowni, przyszedł Wayne, więc zapytałam go, jaką wiadomość chciałby przekazać mamie.
‒ Powiedz jej, że pada, a ja nie mam peleryny ‒ powiedział po chwili namysłu.
‒ Powiedz, że przesyłasz jej pozdrowienia i całusy ‒ podpowiedziałam mu. ‒ Nie może jeszcze wstać z łóżka, żeby do ciebie zadzwonić. Ja ci kupię pelerynę.
***
Wychowywanie dziecka to coś zupełnie innego niż towarzyskie spotkania z jego rodzicami. Kiedy przyjeżdżał do mnie z Rene i Oliverem, bawił się we własnym świecie mówiąc coś do siebie i nie zwracając na nas większej uwagi. Teraz byliśmy zdani tylko na własne towarzystwo. Bałam się, że będzie tęsknił za matką i płakał, więc starałam się go przez cały czas czymś zająć. Czytałam mu książeczki Beatrix Potter, kolorowałam z nim obrazki, pokazywałam mu, jak się robi wycinanki. Przez cały czas rozmawialiśmy. Może nawet zbyt dużo. Oboje byliśmy sobą trochę zmęczeni. Po południu usiedliśmy, żeby obejrzeć bajkę dla dzieci, i zasnęliśmy. Byliśmy padnięci.
W środę było znacznie lepiej. Świeciło słońce i Wayne mógł bawić się na dworze. Kiedy przyszedł na drugie śniadanie, przypomniał mi, że obiecałam mu kupić płaszcz przeciwdeszczowy. Powiedziałam, że przecież jest ładna pogoda i nie potrzebuje peleryny w tej chwili. Odparł, że i tak przecież będzie kiedyś padało i jeśli pójdziemy do sklepu dopiero wtedy, to zmoknie. Cieszyło mnie, że mówi dużo po tak długim okresie milczenia w moim towarzystwie. Oliver powiedział kiedyś, że Wayne dużo o mnie mówi, ale trudno mi było sobie to wyobrazić.
Tak samo, jak trudno mi sobie wyobrazić, gdzie jest teraz Oliver i dlaczego jeszcze się ze mną nie skontaktował.
‒ Jak pójdziemy do sklepu, to może nas nie być w domu, kiedy zadzwoni twój tatuś.
‒ Zadzwoni jeszcze raz.
Ufność, jaką Wayne pokładał w swoim ojcu, nieco mnie uspokoiła. Rene rzeczywiście musiała spaść ze schodów. Na litość boską, jak w to uwierzyć?
Po płaszcz poszliśmy w czwartek, po krótkim spacerze, który miał upewnić mnie, jak Wayne reaguje na tłum. Zauważyłam, że przerażają go tylko pojedynczy ludzie, podczas gdy większa gromada nie robi na nim żadnego wrażenia. Podobała mu się jazda autobusem i wcale się nie bał ekspedientek w sklepie. Przestraszyła go nieco jedynie tęga, hałaśliwa kobieta, która sprzedała nam płaszcz przeciwdeszczowy. Szepnęłam mu na ucho, że mnie także nie podoba się ta pani, ale za to żółta, błyszcząca peleryna jest piękna, prawda? Przyznał mi rację. Lunch w jednej ze sklepowych restauracji sprawił mu dużą frajdę, głównie dlatego, że pozwoliłam mu jeść, co chce, i nie gniewałam się, gdy powiedział, że nie zje jarzyn. Właśnie kończył porcję ogromnych czekoladowych lodów, kiedy coś zwróciło jego uwagę. Odłożył łyżeczkę i przyglądał się z zainteresowaniem, uśmiechając się niepewnie.
‒ Królik ‒ powiedział.
Obejrzałam się do tyłu.
‒ Jaki królik?
Był zbyt przejęty, żeby odpowiedzieć.
Zaraz za mną siedziała rodzina z dwojgiem dzieci.
Zastanawiali się, co wybrać do jedzenia. Na prawo od nich cztery kobiety w średnim wieku odpoczywały po całodziennych zakupach. Usłyszałam, jak rozmawiają o materiałach kupionych po okazyjnej cenie w stoisku z lnem. Chuda kobieta w ogromnych metalowych kolczykach, które mało nie urwały jej uszu, pochłaniała wielki talerz potrawki ryżowej.
‒ Mysz ‒ powiedział Wayne.
Dopiero w tej chwili zauważyłam niskiego, nie ogolonego mężczyznę, który siedział przy narożnym stoliku. Miał w ręku dwie papierowe serwetki, które składał tak, że powstawały kształty różnych zwierząt. Ku uciesze Wayne'a, oczywiście.
Miałam wrażenie, jakbym go już kiedyś widziała. Jedna z fotografii inspektora Grange'a przypominała mi dyrektora mojego banku. Ten mężczyzna wyglądał jak ktoś, kogo spotkałam w BBC, kiedy nagrywałam tam wywiad dla Macbarry.
Niepewny, czy go zauważyłam, podszedł do naszego stolika.
‒ Cześć, Maeve.
To był Macbarra.
Uśmiechnął się, widząc moje zdumienie, i dotknął ręką brody.
‒ Połączenie konieczności i próżności. Uczulenie po goleniu i tęsknota za ostrym Vandykem. Może to pomoże. Czy mogę się przysiąść, oczywiście jeśli nie wyglądam zbyt niechlujnie?
‒ Proszę.
Zajął trzecie krzesło, odsunął na bok sztućce i położył przed Wayne'em figurki zwierząt.
‒ Królik i chomik. Królika łatwiej zrobić. Nauczę cię, jak.
Pokazał mu po kolei wszystkie etapy składania, po czym pokierował jego rękami, żeby teraz sam go zrobił.
Kiedy tak na nich patrzyłam, moje oczy nagle wypełniły się łzami. Dlaczego Christopher nie potrafił okazać Wayne'owi odrobiny ciepła i akceptacji? Macbarra, redaktor radiowy, którego ledwo znałam, był dla chłopca taki miły.
‒ Nie wiedziałem, że ma pani syna ‒ odezwał się do mnie, pomagając Wayne'owi.
‒ To dziecko Rene, mojej przyjaciółki z Chornley.
A teraz wycofa się, pomyślałam. Zachowa się jak Christopher. Proszę, nie rób tego. Jest mu z tobą dobrze. Uśmiecha się do ciebie.
Spojrzał mi prosto w oczy, prawdopodobnie zaniepokojony napięciem, jakie dało się słyszeć w moim głosie.
‒ Czy mogę ci zamówić jeszcze jedną kawę?
Zgodziłam się i zamówił dwie małe kawy.
‒ Trochę niepokoiłem się o ciebie, Maeve. Jak odebrałaś naszą audycję?
‒ Nie zrobiła na mnie większego wrażenia.
‒ Mogłaś napisać do mnie zażalenie.
‒ Po co?
‒ Może poczułabyś się lepiej. Chciałbym cię teraz przeprosić. Nie zawsze podoba mi się to, co muszę robić.
‒ Musisz dostarczać rozrywki swoim słuchaczom.
Przyznał mi rację.
‒ Z tego punktu widzenia audycja okazała się sukcesem. Publiczności bardzo się podobała. Cykl programów pod tytułem „Sukces”, nad którym teraz pracuję, na pewno nie będzie miał tak wysokich notowań. Artyści, którzy nie mogą znaleźć odpowiednich dla siebie środków ekspresji, głusi aktorzy, jąkający się naukowcy. W porządku, trochę przesadzam, ale nie dużo. Ty przynajmniej mogłaś powiedzieć to, co uważałaś, że musisz powiedzieć.
‒ A ty większość z tego wyciąłeś.
‒ To rodzaj polityki. A także pewna ochrona dla ciebie, choć pewnie w to nie wierzysz. Nie zawsze popłaca trzymanie z przegranymi.
Spojrzał na Wayne'a, jakby pożałował tego, co przed chwilą powiedział.
‒ Nie zrozum mnie źle. Nie miałem na myśli nic szczególnego.
Wayne ponownie wziął do ręki łyżeczkę i zaczął jeść lody. Papierowy królik, którego przed chwilą zrobił, stał oparty o dzbanek z wodą i Wayne co chwila spoglądał na niego z dumą. Macbarra wyjął z kieszonki długopis i podał go chłopcu.
‒ Spróbuj namalować mu oczy, żeby też mógł na ciebie patrzeć. Ale nie tak. Połóż go na płask, bo inaczej przewrócisz dzbanek.
Patrzył na niego przez kilka chwil podpowiadając mu, co zrobić, a potem ponownie spojrzał na mnie.
‒ Znalazłaś już pracę? A może wcale nie szukasz?
Pomyślałam o Sarze.
‒ Nie zaoferowano mi nic korzystnego. Ostatnio niczego nie szukałam. Łatwo przyzwyczaić się do próżnowania.
‒ Nie wyobrażam sobie, żebyś mogła przez dłuższy czas siedzieć bezczynnie. To marnowanie twojego talentu. Jak ci się teraz wiedzie?
Myślę, że chodzi mu o to, jak układa mi się z Christopherem. Powiem mu, że wszystko jest w porządku.
To taki przydatny zwrot ‒ w porządku.
Do czasu, kiedy podano nam kawę, nie mieliśmy sobie do powiedzenia nic, co mogłoby być powiedziane przy Waynie. Macbarra zagadnął mnie jednak ponownie o Chornley.
‒ Pewnie trudno zapomnieć ci o przeszłości, ale czy czujesz się teraz lepiej? Czy jesteś swobodniejsza?
Słuchając cię podczas nagrywania wywiadu, siedziałem jak na szpilkach.
Przyznałam, że zawsze czuję się skrępowana.
‒ Nie chodzi o to, że trudno o tym zapomnieć. To po prostu niemożliwe. Coś strasznego przydarzyło się komuś, kogo tam poznałam. Była na wolności tylko kilka miesięcy... i... cóż... ona...
Spojrzałam na Wayne'a.
‒ Nie mogę mówić dokładniej, ale gliny przesłuchiwali wszystkich więźniów, którzy z nią siedzieli. Wezwano mnie na komisariat, gdzie pokazywano mi mnóstwo zdjęć z policyjnej kartoteki. Na jednym była ona... jeszcze zanim... no... w każdym razie przed tym wszystkim. Widziałam także fotografię jej męża. Nie potrafiłam im w niczym pomóc. Bardzo mało ją znałam. To wydarzyło się w Euston. Może o tym czytałeś.
‒ Mówisz o tej kobiecie, której ciało znaleziono za kupą śmieci, a jej mąż uciekł z przepustki? Harden... Horden?
‒ Tak. Horden. Anna Horden.
‒ Zgodnie z tym, co podawano w wieczornych wiadomościach, ciągle szukają jej męża. Jest jeszcze jeden facet, którego chcą przesłuchać. Widocznie on i Anna...
Wayne, który do tej pory bawił się królikiem, przerwał im gwałtownie.
‒ Anna? ‒ zapytał. ‒ Gdzie jest Anna?
Spojrzeliśmy na siebie ze zdziwieniem, a potem na Wayne'a. Po kilku chwilach chłopiec zapomniał o pytaniu.
‒ Królik ‒ powiedział ‒ powinien mieć wąsy.
Tak wiele jest spraw, o których nic nie wiem i pewnie nigdy się nie dowiem. Jest wiele Ann na świecie. Są Anny ‒ matrony, Anny ‒ małe dziewczynki i Anny ‒ bohaterki książek. I zamordowana Anna, o której rodzice nigdy by mu nie powiedzieli. To tylko imię, które z czymś mu się kojarzy. Nie może to być nic ważnego.
Zastanawiałam się, co Macbarra miał na myśli wspominając o mężczyźnie, którego policja chce przesłuchać, ale nie zapytałam go o to. Nie chciałam tego robić przy Waynie.
Zanim Macbarra nas pożegnał, musiał jeszcze podziwiać nowy płaszcz Wayne'a, który chłopiec założył mimo upału panującego w restauracji.
‒ Miły chłopak ‒ powiedział do mnie cicho, podczas gdy Wayne mocował się z guzikami.
‒ Tylko przy tobie, przy mnie i jeszcze kilku osobach ‒ ostrożnie dobierałam słowa. ‒ Kiedy zdarza się w życiu coś okropnego ‒ tak jak było to w jego przypadku ‒ trudno potem odzyskać wiarę w ludzi. Potrzeba na to dużo czasu. Dzięki, że nam pomogłeś. Bardzo mu się podobało twoje towarzystwo.
‒ A mnie jego. Cieszę się także, że spotkałem ciebie, Maeve. Mam nadzieję, że wszystko ułoży się pomyślnie.
Pomógł Wayne'owi zapiąć górny guzik.
‒ Jest mały problem z tym twoim płaszczem, bracie. Ma trochę za małe dziurki.
Wayne uśmiechnął się do niego. Swobodnie. Z radością.
Kiedy przyjechaliśmy do domu, była czwarta. Dzwonił telefon. Pobiegłam, żeby go odebrać, ale nie zdążyłam. Jasna cholera! To mógł być Oliver.
Przygnębiała mnie cisza i pustka mieszkania. Jutro wieczorem będę musiała stawić czoło Christopherowi, jeśli do tego czasu nie zgłosi się Oliver. Christopher ma prawo odmówić goszczenia Wayne'a w swoim domu, a ja, jako współwłaściciel, mam prawo nalegać na to, by chłopiec został. I tak dom zostanie podzielony. Doskonała atmosfera dla rozwoju małego chłopca.
Jeśli ma tu się toczyć jakaś walka, powinnam zająć neutralne stanowisko. Pewnego dnia domek letniskowy matki będzie należał do mnie. Jeśli mamy wykopać topór wojenny, to lepiej niech to się stanie tam.
Zapytałam Wayne'a, czy chciałby spędzić dzień albo dwa nad morzem.
‒ Wyjedziemy jutro i zostaniemy do czasu, aż zabierze cię tata.
Oglądał właśnie bajkę w telewizji i nic poza tym zdawało się go nie obchodzić. Zastanawiałam się, czy już tam był. Pewnie nie. Oliver miał klucz niezbyt długo.
O siódmej, kiedy przygotowywałam mu kąpiel, zadzwonił telefon. Pobiegłam do aparatu z mokrymi rękami i podniosłam słuchawkę. Nikt się nie odezwał.
Po raz trzeci telefon zadzwonił o drugiej trzydzieści rano. Właśnie śniło mi się, że szłam po gładkiej, czarnej skale, która prowadziła do szarej od popiołu doliny, kiedy obudził mnie Wayne.
‒ Nie mokry ‒ powiedział sennym głosem. ‒ Telefon.
Kimkolwiek był ten ktoś po drugiej stronie, ciągle tam był. Oliver? Christopher? Nie, nie Christopher. Zadzwoniłby w ciągu dnia. „Jeżeli kiedykolwiek w nocy będziesz sama i w nocy zadzwoni telefon, nie zgłaszaj się po nazwisku ani nie podawaj swego numeru. Po prostu czekaj” ‒ powiedział mi kiedyś. Czy Oliver zrozumie moją przezorność? Czy myśli, że Christopher leży obok mnie albo trzyma słuchawkę?
‒ Nie jestem mokry ‒ powiedział Wayne. ‒ Ale zaraz będę. I nic nie widzę po ciemku.
Po drugiej stronie usłyszałam prychnięcie, urywany śmiech, i odłożono słuchawkę.
Poczułam jakiś niezrozumiały lęk. To nie był Oliver.
* * *
Intuicja to dziwne zjawisko. Nie można zmusić jej, żeby poddała się jakimś regułom, które kierują zdrowym rozsądkiem. Jak, do jasnej cholery, możesz odszyfrować stłumiony śmiech, kiedy twój umysł jeszcze śpi, i w dodatku powiedzieć, że ten śmiech charakteryzuje się tym czy tamtym? Rano, kiedy wkładałam chleb do tostera, próbowałam wmówić sobie, że mój strach przed nocnym „rozmówcą” jest bezpodstawny. To mógł być Oliver. Roześmiał się, kiedy usłyszał Wayne'a, tak jak mógłby to zrobić Oliver. Mógł. Pobożne życzenia. Intuicja jest silniejsza. Bez żadnych racjonalnych powodów wiesz, że to, co czujesz w danej chwili, jest prawdą.
Mam dziwne przeczucie, że człowiekiem, który do mnie dzwonił, był facet z Ogrodów Anselma. Człowiek o wielu imionach. Donosił policji o wszystkim, co wydało mu się w jakiś sposób interesujące. Co powiedział o nim inspektor Grange? Miejscowy włóczęga, który pojawia się wszędzie tam, gdzie tylko zanosi się na większą lub mniejszą rozróbę. Może nie dokładnie, ale coś w tym stylu. Szpiegował na różnych demonstracjach, prawdopodobnie także w Langdon. Czy widział, jak rzucałam cegłę? Jego spotkanie z sierżantem Sutherlandem w Ogrodach Anselma, choć dotyczyło zapewne czegoś innego, wskazywało, że nadal utrzymują ze sobą kontakt. Czy to on namalował krwią znak CND ma kawałku materiału? Jeśli tak, czy ciągle włóczy się w pobliżu?
Możliwe.
Czy powinnam powiedzieć o tym Christopherowi? A może policji? Nie, ani jedno, ani drugie. Nie widziałam go, a przynajmniej nie tutaj. Tylko słyszałam głos. A może powiedzieć pułkownikowi? To on zorganizował Straż Miejską. Ale nie mam przecież nic konkretnego do powiedzenia. Jakiś anonimowy telefon i śmiech, który zmroził mi krew w żyłach. To za mało. Chyba, że się powtórzy. Boże, spraw, żeby nie.
Po śniadaniu Wayne powiedział, że chce do Rene. To była chwila, której się obawiałam. Jego nagły strach przed osieroceniem. Ja także chciałam, żeby Rene wróciła. Chciałam, żeby zabrała Wayne'a, skoro nie zgłaszał się po niego ojciec, i była dla niego prawdziwą matką. Ja nie byłam w rej roli najlepsza. Co chwila robiłam coś nie właściwego. Za dużo mleka do płatków owsianych. Zbyt ciasne lub za luźne zasznurowanie bucików. Brak autorytetu, kiedy trzeba powiedzieć „nie”, a nie chciałam go zasmucać.
‒ Chciałbyś porozmawiać, gdyby udało mi się połączyć z nią w szpitalu?
Powiedział, że tak.
‒ Więc zjedz tosta, a ja spróbuję się do niej dodzwonić.
‒ Jest za grubo posmarowany.
Zeskrobałam część masła nożem.
Linia cały czas była zajęta. W końcu dodzwoniłam się i połączono mnie z oddziałem, na którym leżała Rene.
W dyżurce siedziała pielęgniarka mówiąca ciepłym irlandzkim akcentem. Pani Dudgeon przechodzi lekką infekcję, dlatego nie wyjdzie do domu dziś, tak jak to było zaplanowane. Nie mogła pójść z telefonem do jej łóżka, bo właśnie trwał obchód.
‒ Czy myśli pani, że lekarze jutro ją wypuszczą?
(Wypuszczą ‒ zupełnie jak z Chornley.)
‒ Nie, ale może ją wypiszą w niedzielę lub w poniedziałek. Trudno w tej chwili powiedzieć. Proszę zadzwonić po obiedzie, może wtedy będę wiedziała coś bardziej konkretnego.
Musiałam powiedzieć Rene, gdzie będziemy, bo trzeba zabrać Wayne'a z domu przed powrotem Christophera.
‒ Czy może jej pani przekazać, że dziś po południu zabieram Wayne'a do domku letniego w Shuter's Cove i że zadzwonię do niej z wioski, gdzieś koło piątej albo szóstej?
Poprosiła o przeliterowanie nazwy miejscowości, więc to zrobiłam.
‒ Wayne będzie ze mną. Bardzo proszę o dokładne powtórzenie tej wiadomości.
Wayne, który chciał porozmawiać z matką, wszedł do pracowni i przysłuchiwał się rozmowie. Kiedy zobaczył, że odkładam słuchawkę i idę do kuchni, wziął do ręki cukiernicę i rzucił ją na podłogę. Celowo. Odłamki szkła zachrzęściły pod jego sandałkami. Spojrzał na mnie ze złością, a w oczach miał łzy.
‒ Cholera jasna ‒ szepnęłam. Nic nie mogłam mu pomóc.
Podbiegł do mnie, objął w talii i, płacząc, przycisnął twarz do moich dżinsów.
Głaskałam go po głowie, aż się uspokoił.
‒ Zadzwonimy do mamy z budki telefonicznej. To taka czerwona, staroświecka budka w małej wiosce nad morzem. Lekarze robią wszystko, żeby twoja mamusia wyzdrowiała. Trzy albo cztery noce w letnim domku, kilka dni na plaży i będziesz z powrotem w domu.
Próbował coś powiedzieć, więc odsunęłam się nieco, żeby usłyszeć, co mówi. Wreszcie zrozumiałam, że chodzi mu o katar. Oczywiście. Poszłam po chusteczkę i trzymałam ją, podczas gdy on dmuchał.
Powiedział, że sam mógłby to zrobić i że mnie kocha. Razem pozbieraliśmy z podłogi cukier i wsypaliśmy go do cukiernicy.
Zanim wyjechaliśmy, napisałam do Christophera kartkę: „Zabieram chłopca do domku letniego. Zostaniemy tam, dopóki nie odbierze go któreś z rodziców. Ja ponoszę za to odpowiedzialność. Proszę, proszę, proszę, nie wtrącaj się w tę sprawę. Mogłabyś wyrządzić więcej szkody, niż myślisz.”
Ostatni raz kiedy byłam w Shuter's Cove, próbowaliśmy ocalić z Christopherem nasz związek. Pamiętam, że pogoda nie dopisała. Kolejną próbą, jaką podjęliśmy, był wyjazd do Paryża, gdzie wprawdzie warunki były nieporównywalnie lepsze, ale dręczyły mnie koszmary senne.
Obecnie żyję z dnia na dzień i muszę akceptować wszystko, co przynosi los. Zajmowanie się Wayne'em mogło okazać się przyczyną naszego ostatecznego rozstania, ale sądzę, że i tak kiedyś by to nastąpiło. W to wspaniałe sierpniowe popołudnie, które umilał dobiegający nas szum morza, czułam się znacznie swobodniej niż w ciągu ostatnich dni. Dotarliśmy na miejsce przed jedenastą. Wszystkie drzwi są zamknięte. W wiosce jest cicho, a wiatr delikatnie targa włosy Wayne'a i rozwiewa moje.
Cały czas przypomina mi o telefonie do Rene.
Już wkrótce, mówię mu. Najpierw musimy zrobić zakupy, zanim zamkną sklepy. Najpierw dom. Nie mamy lodówki. I musimy kupić wiaderko i łopatkę.
Razem wynosimy z samochodu bagaż. Podoba mu się to i zaczyna się zachowywać, jakby był na wakacjach. Czerwono-zielony latawiec z kolorowym ogonem jest dopełnieniem jego radości.
O wpół do szóstej dzwonimy do Rene.
Trudno jej mówić i wydaje się zmęczona. Zabieg, którego dokonano na szczęce, musiał być bolesny. Z Wayne'em nie rozmawiała długo, ale to, co powiedziała, musiało mu dodać otuchy, bo przytakuje, uśmiecha się, mówi „tak” i opowiada o latawcu. Oddaje mi słuchawkę i czeka na zewnątrz. Mówię Rene, że mały nas teraz nie słyszy, ale tęskni za nią.
‒ Czy Oliver dzwonił do ciebie do szpitala?
‒ Nie. Nie może... ‒ Mówi coś niezrozumiale.
‒ Nie usłyszałam. Dlaczego nie może?
‒ ...przeklęte miejsce...
‒ Co?
‒ Cholerna szczęka. Pigułki pomagają, ale niewiele. Dlaczego wyjechałaś z domu... pojechałaś na wieś?
‒ Bo Christopher mógł być kłopotliwy. Dla nas obojga lepiej jest być tutaj.
‒ Kłopotliwy... ‒ dodaje coś jeszcze, czego nie mogę zrozumieć.
‒ Niezbyt lubi dzieci.
‒ ...wkrótce...
Wcale się to wkrótce nie zmieni, jeśli to właśnie chcesz powiedzieć.
‒ Maeve... ciemno... daleko... źle. Zabierz go do domu.
‒ Masz na myśli swój dom? Przecież jeszcze musisz zostać w szpitalu. Chyba, że Oliver jest w domu?
‒ Nie... poczekaj... napić. ‒ Chwila przerwy. ‒ Twój dom... nie mój... dopóki nie powiem.
Muszę być z nią szczera.
‒ Rene, Christopher nie chce się na to zgodzić. Inaczej nie byłoby mnie tutaj. Muszę tu zostać, aż przyjedzie Oliver albo ty poczujesz się wystarczająco dobrze, żeby zabrać małego.
‒ ...nikomu...
‒ Co?
‒ Nie pozwól nikomu się do niego zbliżać... być z nim.
‒ Ale chyba tylko Oliver mógłby...?
Słyszę jakieś głosy z drugiej strony i po chwili odzywa się irlandzka pielęgniarka.
‒ Dla pani Dudgeon ta rozmowa jest bardzo męcząca. Trudno jej mówić. Chwileczkę...
Słyszę, że mówi coś do Rene, a potem oddaje jej słuchawkę.
‒ Maeve... opiekuj się...
‒ Oczywiście. Wayne'owi nic się ze mną nie stanie.
Pielęgniarka odbiera Rene słuchawkę.
‒ Obawiam się, że na dzisiaj wystarczy. Więcej będą mogły panie porozmawiać za dzień albo dwa. Acha, kwiaty od pani są wspaniałe. Jestem pewna, że chciałaby, żeby pani to wiedziała. Nie ma nic ładniejszego niż czerwone róże, a te są wyjątkowo piękne. Proszę się o nią nie martwić, wszystko będzie dobrze. Obiecuję.
Bye-ee.
Bye-ee. Optymistyczne zakończenie krótkiej przemowy. Przypominają mi się słowa starej piosenki: Bye-ee.
Don't cryee. Wipe the tear, baby dear, from your eye-ee.
Nic nie pozostało z mojego spokoju.
Zapomniałam już, jak ciemno bywa w nocy wokół domku.
Wychodzę z budki i uśmiecham się, bo wiem, że Wayne na mnie patrzy. Bierze mnie za rękę.
Droga powrotna zabiera nam dziesięć minut. Zwykle stawiam samochód w pobliżu domu i zabieram z niego co się da. Ostatnio Christopher niósł pudełka z jedzeniem, a ja wzięłam dwie torby. Tym razem musimy zrobić dwa kursy. Na szczęście Wayne ma wystarczająco dużo energii, żeby iść. Chce wiedzieć, czy na farmie, którą widzi ze wzgórza, są kury. Mówię, że są i że jutro kupimy tam jajka i świeże mleko.
Domek stoi w nasłonecznionym miejscu i zwykle nie ma w nim wilgoci, ale kiedy otwieram drzwi, obawiam się, że poczuję ostry zapach słonej wody, jakby wnętrze zalały morskie fale. Albo wapna do bielenia ścian. Główny pokój i sypialnia są suche, ale w kuchni niebieskie linoleum ma ciemne plamy, a wilgotne brzegi nabrały szarego odcienia. Woda dostawała się czasami pod próg tylnych drzwi a i okna nie były szczelne, ale nigdy nie było wilgoci w środkowej części mieszkania, chyba, że po myciu. Ale wtedy pachniało mydłem i świeżością.
Wayne mówi coś o smrodzie, co jest chyba lekką przesadą, ale przyznaję mu rację i otwieram okno. Zastanawiam się, czy Rene i Oliver byli tutaj, a jeśli tak, to czy wylali na podłogę coś ciemnego, na przykład sok z czarnej porzeczki.
Muszę się upewnić, że łóżka są wywietrzone, napełniam gorącą wodą kilka butelek i wkładam je do środka. Wayne w tym czasie zagląda do wszystkich szafek i szuflad i wykrzykuje ze zdziwieniem, kiedy widzi „śmieszną” ubikację. Czy turystyczna ubikacja wydaje się śmieszna tylko wtedy, kiedy widzi się ją po raz pierwszy, czy także potem? Ponownie pytam go, czy już tutaj był, ale odpowiada, że był już w tylu miejscach, że widział Japonię, siedział w statku kosmicznym i że tam też były śmieszne ubikacje. Naciskałeś guzik i wszystko znikało. Trzeba włożyć wiele wysiłku, żeby oddzielić fakty od wyobraźni, a poza tym tak dobrze się bawi, po co więc dochodzić prawdy?
Na kolację odgrzewam zupę i pierożki, które nie są zachwycające, ale dają się zjeść. Potem bawimy się na dworzu, w miejscu, gdzie trawa jest niska i sucha i gdzie rośnie dużo dzwonków. Opowiadam mu, jak bywało tu dawniej, kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką, a on słucha walcząc z ogarniającą go sennością. Niebo robi się szaro-fioletowe, a z dołu dochodzi jednostajny szum morskich fal.
Dawno temu każdy pobyt tutaj był dla mnie idyllą. Tak przynajmniej wydaje mi się teraz, z perspektywy czasu. Jest pięknie, ale jakoś nieswojo. Zaraziłam się niepokojem Rene i nie potrafię się go pozbyć. Mówiła tak jakoś dziwnie ‒ ciemność, samotność, opuszczone miejsce. To normalne, że jej równowaga psychiczna jest nieco zachwiana po tym wypadku i operacji, ale czemu położyła taki nacisk na letni domek? I na Wayne'a? Dzieci miewają czasami przeczucia odnośnie miejsc, ale wydaje się, że chłopcu podoba się Shuter's Cove.
Ciekawe, jak zareagowałby, gdyby Rene zabrała go z domu? Odrzucam tę myśl. Oliver nie mógłby... a jeśli on naprawdę... i to nie tylko raz? Jak bardzo trzeba kochać mężczyznę, żeby znosić coś takiego? Czy kobiety, które nie odchodzą od takich mężczyzn, mają w sobie coś z masochistek? Czy raczej zostają z nimi tylko ze względu na dzieci? Jeśli tak, to wyrządzają im wielkie zło pozwalając, żeby na wszystko patrzyły. Może zostają z powodów finansowych. Nie stać ich na samotne życie.
Ja jestem finansowo niezależna. Rene nie jest. Nie mam pojęcia, co dzieje się w jej głowie, podobnie jak nie wiem, co naprawdę myśli Oliver. O ich życiu wiem tylko tyle, ile zobaczyłam przebywając z nimi. Kiedy byłam z Chornley i potrzebowałam wsparcia, znalazłam je w osobie Rene. A teraz jestem tu z jej dzieckiem i cieszę się z tego, ale jednocześnie nie potrafię opanować niepokoju.
Wayne jest zmęczony i nie protestuje, kiedy mówię mu, że pora już spać. Znalazł coś, co wygląda jak kawałek skręconego mosiądzu. Jest niewielkie, niewiele większe od uchwytu zamka błyskawicznego. Wayne mówi, że to kosmiczny guzik, i chce go położyć pod poduszkę, podobnie jak czołg z klocków Lego, którego zapomniał zabrać. Ten kawałek metalu nie jest najczystszy, ale godzę się, bo obawiam się, że będzie tęsknił za czołgiem.
Nocą koło domu kręci się jakieś zwierzę ‒ pewnie pies z sąsiedztwa. Nie szczeka, tylko skamle i drapie, jakby próbował podkopać się pod dom. Połamie sobie pazury na betonowym fundamencie. Nie ma pod nim miejsca nawet na kota. Myślę o szczurach i wzdragam się z obrzydzeniem. Fosforyzujący zegarek stojący na półce obok łóżka wskazuje pięć po trzeciej. Cholernie wcześnie. Zastanawiam się, czy powinnam wstać i zrobić sobie filiżankę herbaty. Światło wystraszyłoby psa, ale mogłoby obudzić Wayne'a. Lepiej nie. Leżę nieruchomo i po kilku minutach drapanie ustaje. Cisza dzwoni w uszach, a ciemność jest tak głęboka, że czuję się, jakby przewiązano mi oczy bandażem. Sierżant Sutherland musiał bardzo bać się ślepoty po tym, jak go zraniłam. Czy przeklinał mnie, leżąc w szpitalnym łóżku? Czy ktokolwiek z mieszkańców Langdon nie może spać tej nocy, czy radioaktywne skażenie obchodzi ich mniej, niż kiedyś? Mówiąc szczerze, moje odczucia nie są już takie, jak dawniej. Zrobiłam to, co wtedy uważałam za słuszne. Spontaniczna reakcja, która nie przyniosła nic dobrego.
Przypomniałam sobie, co powiedział Oliver podczas naszego pierwszego spotkania. „Nasza nuklearna zima to cieknące rury i brak centralnego ogrzewania.”
Nuklearna zima jest w rzeczywistości tak zimna i przerażająca, jak dzisiejsza noc.
Wayne mruczy coś przez sen. Brzmi to, jakby mówił „Anna.”
W końcu udało mi się zasnąć, a rano wszystko wydało się normalne. Minął mój grobowy nastrój z poprzedniej nocy. Sobota przywitała nas słońcem i rześkim powietrzem. Wiał wschodni wiatr, a gnane nim fale rozbryzgiwały się niczym białe, rozłożyste pióropusze. Wayne chciał się kąpać, ale zgodził się, że trzeba z tym poczekać, aż morze trochę się uspokoi. W tym czasie postanowił odwiedzić ze mną farmę. Obecnie prowadzi ją dwoje młodych ludzi ‒ Jean i Nick Corby. Ludzie z miasta. Ona trochę rzeźbi w wolnych chwilach. Jej mąż zajmuje się stolarstwem ‒ robi ogrodowe meble, drewniane zabawki i tego typu rzeczy. Przez jakiś czas hodowali świnie, ale, jak powiedziała mi Jean, nie mogli znieść myśli o tym, że muszą one skończyć w rzeźni. Teraz mają tylko kilka kur, które, kiedy potrzeba, zabija ktoś ze wsi. I czasem przyjmują turystów z miasta. Bardziej cywilizowane zajęcie. Większość z tych nowin słyszałam od matki, która zawsze odwiedzała Corbych podczas pobytu w Shuter's Cove, ale przytakiwałam zgodnie i robiłam stosowne uwagi, podczas gdy Wayne wybrał sobie prezent ‒ drewnianą sowę.
Było wyraźnie widać, że fascynuje go wszystko, co ma związek z farmą. Oglądał zagrody dla zwierząt i małe drewniane domki. Nick wyjaśnił mu, że to są ule, i pokazał plaster miodu. Traktował go ze śmiertelną powagą, rozmawiając jak z rówieśnikiem. Wayne akceptował go na swój cichy sposób, wiedząc, że jestem w pobliżu.
Nowością był sklep z artykułami produkowanymi na farmie, który otworzyli obok mleczarni. Zaopatrzyłam się tu w masło, miód, jajka i mleko, a także szynkę i parówki z zamrażarki. Wszystko po takich cenach jak w mieście, żeby nie było wątpliwości.
Jean odprowadziła nas kawałek i staliśmy teraz na ścieżce prowadzącej do zatoczki. Pod nami widać było dach naszego domku, na który co chwila rzucały cień płynące po niebie chmury.
‒ To dobre miejsce dla rodziny ‒ zauważyła. ‒ Idealne dla ciebie i męża, ale zbyt prymitywne dla osoby w wieku twojej matki. Mogłaby zachorować i nikt by się o tym nie dowiedział.
Powiedziałam, że przeważnie przyjeżdża z przyjaciółmi.
‒ Ale oni też są starszymi ludźmi. Nie chcę cię martwić, ale...
Czekałam na to, co chciała mi powiedzieć.
Po chwili odezwała się z wahaniem.
‒ Któregoś dnia późnym wieczorem byliśmy z Nickiem na spacerze z naszymi psami. W domku paliło się światło. Zapukaliśmy myśląc, że przyjechała twoja matka. Nikt nie otworzył. Okna były zasłonięte, więc nic nie mogliśmy dostrzec. Nick wrócił tam rano. Okna były odsłonięte. W środku nie było nikogo. Wszystko wyglądało w porządku. Niczego nie zniszczono ani nie ukradziono. Czy wszystko było na miejscu, kiedy otworzyłaś dom po przyjeździe?
Wszystko z wyjątkiem zapachu i mokrej podłogi, pomyślałam.
Powiedziałam, że dałam klucz moim znajomym. Że wszystko jest w porządku. Boże, znów to słowo! Im częściej go używam, tym większy odczuwam niepokój. Kiedy ktoś puka do drzwi, otwierasz je albo pytasz: Kto tam? Dlaczego więc Oliver, czy ktokolwiek to był, nie zrobił tego?
Po obiedzie zaczęło padać i lało nieprzerwanie przez czterdzieści minut. Przy okazji wyjaśniła się tajemnica wilgotnej podłogi w kuchni. Zacinający deszcz wpadał do środka przez niewielki otwór w ścianie naprzeciwko okna. Dziurka była zalepiona jasnoszarą substancją o konsystencji kitu, która wypłukała się pod wpływem deszczu. Pamiętam, że podczas naszego ostatniego pobytu Christopher używał podobnej substancji do uszczelniania pękniętego zlewu. Zajrzałam do pudełka z narzędziami, gdzie trzymał tubkę z tym specyfikiem. Była jeszcze resztka, która wystarczyła, by zatkać otwór w ścianie.
Wayne przyglądał mi się, kiedy to robiłam.
‒ Guma do żucia?
‒ Guma jest na początku twarda, a ta substancja ma stwardnieć dopiero po jakimś czasie. I nie można jej jeść.
Wayne powiedział, że dziurkę mógł zrobić dzięcioł, który próbował dostać się do środka.
Ja nie miałam pojęcia, skąd się tutaj wzięła. Dziura w dachu mogłaby powstać wskutek zniszczenia materiału. Otwór w tym miejscu był naprawdę dziwnym zjawiskiem. Wayne wpadł na pomysł, żeby przynieść magiczny guzik. On wszystko załatwi.
Przyniósł mi go na otwartej dłoni.
‒ Patrz.
Kiedy go zobaczyłam, przestałam mieć jakiekolwiek wątpliwości. Zrozumiałam, skąd wzięła się w ścianie dziura. Łuska po naboju. Ktoś polował w pobliżu na ptaki albo króliki. Zapytałam Wayne'a, czy znalazł swój magiczny guzik na polu.
‒ Nie. Tutaj, koło pająka. Pająk uciekł.
Pokazał niewielką szczelinę pomiędzy ścianą a szafą. Tylko dziecko mogło zmieścić tam rękę. Nikt więcej.
Zapytałam, czy jest pewny. Powiedział, że tak.
To było trudne do uwierzenia, ale nie miałam podstaw, by sadzić, że chłopiec kłamie. Łuska jak ulał pasowała do dziury.
Ktoś strzelał tutaj w kuchni, a pocisk wyleciał przez ścianę na zewnątrz.
Starałam się znaleźć lepsze wytłumaczenie, ale nic innego nie przychodziło mi do głowy. Poczułam, że się duszę.
Ktoś kogoś zastrzelił. Tutaj.
Ten dziwny zapach, jaki poczułam po wejściu, to była... tak, to była krew. Tylko ona może tak pachnieć. Zmyta krew nie śmierdzi, ale czy można zmyć krew? Przecież wsiąka w drewnianą podłogę. Przenika przez nią. Ten pies czegoś szukał. Coś go przyciągnęło. Czyżby to był zapach krwi?
Na litość boską! Na chwiejnych nogach podeszłam do krzesła i usiadłam, a moje stopy znalazły się w kałuży wody. Wayne patrzył na mnie pocierając łuskę o spodnie, jakby chciał wysłać w kosmos ten zakrwawiony dom, razem z tą cholerną dziurą i...
I...
I...
Zanurzyłam twarz w dłoniach i zaczęłam głęboko, urywanie oddychać.
12. Większość rzeczy da się wytłumaczyć racjonalnie. Jest to tylko kwestia tego, jak bardzo chcesz, żeby wszystko było normalne. Ja nie marzyłam o niczym innym. Kiedy mój oddech nieco się uspokoił, zaczęłam przemyśliwać wszystko od nowa. Dziura w ścianie mogła zostać zrobiona przez wiele rzeczy. Co na przykład? No, cokolwiek. I mogło się to zdarzyć kiedykolwiek w przeszłości. Może to Christopher zalepił ją, kiedy reperował zlew? Nie musiał przecież mi mówić: „Słuchaj, Maeve, zalepiam dziurę w ścianie.” W porządku. Zgoda. Wayne powiedział, że znalazł łuskę w kuchni. Prawdopodobnie się myli. Dzieci mówią różne rzeczy. Uwagi Rene na temat domku bardzo mnie zaniepokoiły, ale Rene przyjmuje środki przeciwbólowe i nie można brać poważnie tego, co mówi.
Tego też nie powinno się brać poważnie.
Krew?
Jaka krew. Żadnej krwi nie widziałam.
I tak dalej...
I tak dalej...
I od początku...
Kojące, uspokajające słowa, w które nie całkiem wierzyłam.
Zanim byłam zdolna wstać i zetrzeć podłogę, deszcz ustał i na czystym niebie zaświeciło słońce.
Wayne chciał puszczać latawca, więc wyszliśmy razem, ale wiatr porwał go nam. Chłopczyk był bardzo nieszczęśliwy. Powiedział, że jego tata nigdy by nie zgubił latawca. Jego tata mocno trzymałby sznurek.
Ciągle nie mogłam się zdecydować, co naprawdę myśleć o Oliverze. Insynuacje inspektora Grange'a oburzyły mnie, ale także lekko zaniepokoiły. Trudno mi było nie pamiętać o tym, że Rene ma złamaną szczękę, a w jej łazience znalazłam zakrwawiony ręcznik.
Przyjechał, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, i po raz pierwszy w życiu odczułam na jego widok nie radość, a raczej obawę. Pod wieloma względami był dla mnie obcym człowiekiem, mężczyzną, który miał własne życie i który być może pobił Rene. Wayne, który siedział ze mną na schodkach przed domem i bawił się drewnianą sową, wydał na jego widok okrzyk radości i pobiegł mu na spotkanie. Oliver wziął go na ręce i mocno uściskał. Kiedy na nich patrzyłam, zawstydziłam się swoich myśli sprzed kilku minut. Była między nimi miłość. Czułość. Nie mógłby chyba nikogo zranić.
Wyglądał bardzo elegancko w sztruksowych spodniach, w których nigdy go nie widziałam, białej koszuli, dobrej na każdą okazję, i granatowym swetrze. Miał nawet krawat w różnych odcieniach błękitu. Postawił Wayne'a na ziemi i podszedł do mnie.
‒ Bardzo miło z twojej strony, Maeve, że się nim zajęłaś. Naprawdę nie wiem, jak ci dziękować.
To było nienaturalne. Zakrawało na kpinę. Przypomniałam sobie, jak po raz pierwszy do mnie przyszedł. Wszystko było wówczas „bardzo miłe”. Na moment dotknął mojej ręki gestem, który był tak formalny, że aż śmieszny. Pomimo ciepłego dnia jego ręce były chłodne.
Wymamrotałam coś równie banalnego o tym, jak miło mi służyć im pomocą i tak dalej. Tylko Wayne biegał wokół nas, bez skrępowania okazując swoją radość i zadowolenie. Woleliśmy patrzeć na niego, niż na siebie nawzajem. Bliskość Olivera niepokoiła mnie, ale nie tak jak kiedyś, kiedy go pożądałam. Sprawiał wrażenie, jakby myślami był gdzie indziej.
Powiedział mi, że widział się z Christopherem. To on powiedział mu, gdzie może mnie znaleźć.
‒ Dzwoniłem do ciebie, mając nadzieję, że zastanę tam Wayne'a.
Próbowałam wyobrazić sobie ich spotkanie. Sztywny Christopher, wyraźnie dający odczuć swoje niezadowolenie. Albo raczej jak zwykle poprawny i ujmująco grzeczny. Czy stosunek Olivera do mnie był rezultatem spotkania z Christopherem?
‒ Zaproponował, że mnie tu przywiezie, ale byłem ciężarówką.
A zatem grzeczne spotkanie.
Christopher prawdopodobnie musiał przyjechać na chwilę do domu. Krótka nieobecność u Sary. Teraz jest już pewnie u niej z powrotem.
Wayne pytał Olivera o Rene. Kiedy znów ją zobaczy?
‒ Wkrótce ‒ odpowiedział enigmatycznie.
‒ Upadła i zraniła sobie kolano.
‒ Tak.
‒ Głupia Rene, głupia Rene, głupia Rene ‒ śpiewał uszczęśliwiony chłopak.
Oliver powiedział nagle, że powinien chyba pójść do domku i pozbierać rzeczy Wayne'a.
‒ Przed nami długa droga. Nie chciałbym wyruszać zbyt późno.
Zaprowadziłam go do kuchni i zaproponowałam, że zrobię mu najpierw coś do zjedzenia.
‒ Usmażę ci kiełbasy i szynki z farmy.
Nie był głodny. Jadł podczas jazdy. Podróż była dłuższa, niż myślał. Zapomniał wziąć ze sobą mapy.
‒ Nie byłeś tu nigdy wcześniej?
‒ Tylko raz. Zaraz po tym, jak dałaś mi klucz. Wayne przeszedł właśnie ospę i pomyśleliśmy z Rene, że kilka dni na świeżym powietrzu dobrze mu zrobi. Kiedy przyjechaliśmy, okazało się, że ktoś jest w środku, więc nie wchodziliśmy.
Zauważył moje zdziwienie.
‒ A co się stało?
‒ Nie byliśmy tu z Christopherem od bardzo dawna. A mojej matki nie ma w kraju.
Opowiedziałam mu, czego dowiedziałam się od Jean i Nicka.
‒ Jakaś parka szukająca przytulnego kąta ‒ zasugerował. ‒ Domek letni to lepsze niż zimna plaża.
‒ Ale to zdarzyło się całkiem niedawno i w dodatku mieli klucz.
‒ Albo kawałek plastiku. System alarmowy w twoim domu jest do niczego. Tutaj jest jeszcze gorzej. Pewnie przychodzą tu często. Czy coś zginęło?
‒ Nie.
‒ A czy coś zostało zniszczone?
Spojrzałam na ścianę. Podszedł do niej i przyjrzał się z bliska.
‒ Zabawy dzieciaków. Masz szczęście, że można to naprawić. Stolarz zrobi to bez większych problemów.
To było bardzo sprytne wytłumaczenie. Wiarygodne. Podobało mi się. Ale ciągle czułam ten zapach i nie potrafiłam się z nim pogodzić.
Oliver zapytał, czy Wayne już jadł, czy trzeba go nakarmić przed wyjazdem. Powiedziałam mu, że jadł jakieś pół godziny temu. Wayne, który podsłuchiwał, powiedział, że chętnie zjadłby na plaży paczkę chrupek. Żalił się, że jeszcze nie używał wiaderka ani łopatki, i powiedział, że nie może wrócić do domu, zanim się nimi nie pobawi.
Oliver zgodził się poczekać jeszcze godzinę.
‒ Zbudujemy ogromny zamek z fosą i zwodzonym mostem.
‒ A Maeve może się z nami bawić?
‒ Jeśli tylko będzie chciała.
Wiatr trochę ucichł i wilgotny piasek pomiędzy kamieniami błyszczał mocno w blasku słońca. Zatoczka, podobna do wielu innych w tej części wybrzeża, była pusta. Przymglone kolory września, łagodne odcienie błękitu i żółci wyglądały zupełnie jak pejzaż morski Turnera. Przypomniałam sobie, jakie było moje pierwsze wrażenie, kiedy zobaczyłam Olivera. Przywodził mi wtedy na myśl jednego z emigrantów na obrazie Forda Madoxa Browna. Romantyczne wyobrażenie kobiety, której umysł usiłuje przyzwyczaić się do nowej sytuacji, w której nie jest już więźniarką, tylko wolną osobą. Potem to wyobrażenie uległo zmianie. Jego śmiech nie był wymuszony, a usposobienie żywe, pełne witalności. Dopiero teraz powróciło do mnie to pierwsze skojarzenie. Jest coś w jego oczach...
Podczas budowania zamku mówiliśmy bardzo niewiele. Wayne był zaabsorbowany czysto fizyczną przyjemnością dotykania piasku, modelowania, nadawania mu kształtu. Oliver był myślami gdzieś daleko ‒ pewnie przy Rene, podobnie jak ja. To był obrazek z życia rodzinnego i ona powinna tu być. Uśmiechał się do dziecka, a czasem także i do mnie, ale mechanicznie, bez odrobiny ciepła.
Kiedy zamek był skończony, Wayne zaczął go dekorować. Poszedł szukać odpowiednich kamyków i muszelek, a ja z Oliverem, po raz pierwszy zostawieni sam na sam, zaczęliśmy iść brzegiem, wzdłuż białej piany wytwarzanej przez fale. Miał na sobie czarne sznurowane buty i zaproponowałam, żeby je zdjął.
‒ Zniszczysz je sobie.
‒ To nie ma znaczenia. Nie zdążyłem wpaść do domu, żeby się przebrać.
‒ Dlaczego?
Zignorował moje pytanie.
Zdjęłam sandały i pozwoliłam falom, żeby obmyły moje stopy. Woda była przeraźliwie zimna , i skoncentrowałam się na niej, usiłując nie myśleć o ich mieszkaniu, o porozrzucanych w nim rzeczach Rene i o samej Rene...
‒ To przyjemne miejsce ‒ powiedział. ‒ Pewnie bardzo lubiłaś tu przyjeżdżać, gdy byłaś mała.
‒ Tak ‒ zgodziłam się. ‒ Bardzo przyjemne.
Przyjemne. Miłe. Rzeczywiście, bardzo miłe. Jałowe słowa. Nić porozumienia, która kiedyś nas łączyła, została teraz zerwana. Przez chwilę byliśmy cicho. Cisza boli.
W końcu odzywa się, żeby powiedzieć, że nie było go w domu przez kilka dni. Był w Newcastle.
‒ Może dostanę tam pracę. I dom. Trzy pokoje z kuchnią i tarasem. Rene zgodziła się go obejrzeć, zanim, no, zanim...
Przerywa i podnosi jakiś patyk. Pachnie jodem. Szpitalem. Wrzuca go do wody.
‒ Mylisz się.
Co?
‒ Myślisz, że to ja ją pobiłem.
‒ Nie!
Czerwienię się. Jestem zawstydzona. Czuję się podle.
Oliver niczego po sobie nie pokazuje.
‒ Podobnie, jak niektórzy sąsiedzi. Czasem się kłóciliśmy. Ale nie wtedy, gdy w pobliżu był Wayne. Nigdy. Najbardziej pożarliśmy się o tego dinozaura. Pamiętasz? Powiedziała, że to ty go przyniosłaś. Wayne spokojnie spał. Zabrała mu tę zabawkę i znów zaczęła kłamać. Uderzyłem ją. Otwartą dłonią. Ale nie pięścią. Kopnęła mnie w krocze. Obojgu nam było potem przykro. Chłopiec cały czas spał.
Nie wiem, co powiedzieć. Christopher i ja czasem mieliśmy ochotę się pobić, ale nigdy do tego nie doszło. Szliśmy w milczeniu. Mewa poluje na swą zdobycz, jakby życie tam w górze było nie mniejszą przyjemnością, niż tutaj.
Ulga sprawia, że czuję to samo.
Oliver czeka, aż ucichnie krzyk ptaków, a potem podejmuje tym samym, monotonnym tonem:
‒ Miałem rodzinę w Tyneside. Tam się urodziłem i wychowałem. Ciągle mam tam znajomych. Myślę, że to właśnie powinniśmy zrobić. Tak będzie lepiej ze względu na Wayne'a. Będzie miał lepszy dom. Ja będę regularnie zarabiał. Koszty utrzymania są znacznie niższe. Skromny, mały domek. Rene mogłaby trzymać ręce przy sobie. Nic by jej nie kusiło.
Zapytałam, czy już odwiedził ją w szpitalu.
‒ Nie. Dzwoniłem do niej po drodze tutaj.
‒ Ale dlaczego nie pojechałeś do niej?
‒ Mówiłem ci, że nie było mnie w Londynie.
Nie pozwala mi zadawać więcej pytań, zmienia temat. Zaczyna opowiadać o pracy, którą mu zaoferowano. Jest to firma produkująca meble, a konkretnie ręcznie robione łóżka i materace z morskiej trawy. Zaczynam odczuwać litość, ale w porę powstrzymuję się przed jej okazaniem. Czy on naprawdę myśli, że Rene przestanie podkradać ze sklepów, kiedy wyjadą z Londynu? Co ona tam będzie kradła? Kolorowe, bezwartościowe drobiazgi czy może coś cenniejszego? Będę za nią tęskniła. Nie chcę, żeby wyjeżdżała.
Przerywa tok moich myśli.
‒ Zostaniesz tu na noc czy pojedziesz do domu?
‒ Nie wiem. Jeszcze nie zdecydowałam.
‒ Wydaje mi się, że twój mąż chciałby, żebyś wróciła do domu.
Wątpię w to, ale nic nie mówię. Oliver wyraźnie się ode mnie odcina. On i Rene. Christopher i ja. Nasze ręce zetknęły się przypadkowo i ten dotyk pozwolił mi odczuć napięcie, w jakim się znajdował. Zmieszałam się. Zdaje się, że to dostrzegł, i idzie teraz w pewnej odległości ode mnie.
Znów zaczyna mówić. Tym razem o szkole Wayne'a. Będzie musiał pójść do szkoły, kiedy już się gdzieś osiedlą. Tak, mówię. Tak. Oboje zgadzamy się, że jest inteligentny. To prawda. Kilka chwil rozmawiamy o tym i za moment nie mamy już sobie nic do powiedzenia. Sugeruje, że powinniśmy wracać, i czeka na mnie, aż oczyszczę z piasku nogi i wysuszę je chusteczką do nosa. Sandały są zapiaszczone i niewygodne. Nad wodą unosi się szara mgiełka. Robi się chłodno.
W dali widać bawiącego się Wayne'a, który wydaje się z tej odległości malutki i kruchy. Nagle przestaje się bawić i przyjmuje nieruchomą, nienaturalną postawę.
Oliver pierwszy zdaje sobie sprawę, że coś jest nie tak. Przyspiesza, zaczyna biec, a potem zmusza się do szybkiego marszu. Zaniepokojona, podążam za nim.
Wayne kuca nad kupką kamyków i muszelek, które zebrał. Na jej wierzchu leży pieczołowicie ułożony kawałek wyrzuconego przez morze drewna. Coś mu to drewno przypomina. Coś co go przeraża. Słyszy, że nadchodzimy, cofa się, ma sztywne, nienaturalne ruchy, a jego twarz nie wyraża zupełnie nic. Oliver delikatnie bierze go za ramiona.
‒ Co się stało? Co ci jest?
Dotyk ojca uspokaja go trochę, a policzki odzyskują naturalną różową barwę. Sięga po rękę Olivera. Szarpie ją niecierpliwie. Jego usta wykrzywiają się w tłumionym spazmie, puszcza rękę, kopie leżący na kupce kawałek drewna i odbiega na bok. Pomiędzy porozrzucanymi muszelkami i kamykami leżą skurczone od wody szczątki męskiego skórzanego paska. Metalowa klamra ma kształt motyla.
Przypominam sobie, jak bardzo wystraszył się, kiedy w ogrodzie usiadł na nim motyl. Prawie popadł w stan katalepsji. Zwinął się na trawie w pozycji płodowej. Teraz stoi nieruchomo ze skrzyżowanymi na piersiach ramionami i patrzy na pasek. Pięści ma zaciśnięte. Oliver czule dotyka jego policzków, włosów, aż powoli malec uspokaja się. Ojciec bierze go na ręce i odnosi kawałek dalej. Potem wraca po mnie. Nic nie mówi. Po prostu trzyma go mocno. Twarz Olivera jest pociemniała od skrytych uczuć, których nie można odgadnąć. Wściekłość. Żal. Strach. Kiedy spogląda na Wayne'a, w jego oczach dostrzegam tylko miłość. Zanosi chłopca w miejsce, gdzie rosną jałowce, daleko od wszystkich wyrzuconych przez morze szczątków.
Siada, trzyma go, kołysze, jakby chłopiec cofnął się do okresu niemowlęctwa. Potem lekko rozluźnia uścisk i sadza go obok siebie.
Stoję obok metalowego motyla leżącego na kamykach i chcę pomóc, choć nie wiem, jak. Oliver zaczyna się obawiać o mnie i prosi, żebym przyniosła mu szczątki paska. Waham się. To chyba nie najlepszy pomysł.
‒ Jesteś pewien?
Przytakuje.
Wayne kurczy się, kiedy podchodzę. Oliver go uspokaja.
‒ Już dobrze. Zaraz z tym skończymy.
Z wewnętrznej kieszeni swetra wyjmuje nóż. Naciska blokadę i ostrze otwiera się. Nóż sprężynowy. Mały, na pewno bardzo ostry. Mówi Wayne'owi, żeby się trochę odsunął na wypadek, gdyby nóż się omsknął. A potem tnie pasek na drobne kawałki. Metal jest twardy i trudno go pociąć. Tłucze go, miażdży, jakby bardziej chodziło mu o wyładowanie złości, niż o jego zniszczenie.
Przez cały czas mały nie spuszcza z niego wzroku.
‒ A teraz ‒ mówi Oliver ‒ możemy go zwrócić morzu.
Zbiera kawałki i mówi Wayne'owi, żeby za nim poszedł.
‒ Weź Maeve za rękę.
Ma zimną rękę i kiedy wspinamy się po skałach czuję, jak drży. Ostrożnie posuwamy się do miejsca, w którym woda jest głębsza. Oliver wrzuca pocięte kawałki do morza. Przez chwilę kręcą się na wodzie jak piskorze, a potem powoli toną. Daje Wayne'owi klamrę.
‒ Ty ją wrzuć.
Chłopiec wolno kręci głową. Nie chce jej dotknąć.
‒ W takim razie zrobimy to razem. Daj rękę.
Widać trzeba to uśmiercić. Potężny olbrzym zniweczony na zawsze. Zasłużony koniec bestii. Śmierć w płonącym kotle.
Nie udaje im się. Klamra nie wpada do wody i trzeba ceremonię powtórzyć. Drugi rzut jest celniejszy. Metal przez chwilę utrzymuje się na gęstych wodorostach, a. potem wolno znika pod wodą.
‒ Za Annę ‒ mówi Wayne.
Oliver spogląda na mnie, a potem odwraca wzrok.
‒ Tak ‒ mówi. ‒ Za Annę.
13. Nasunęło mi się wiele pytań, ale z ich zadaniem musiałam poczekać, aż Wayne znajdzie się w łóżku i nie będzie nas słyszał. Zagrzałam mu mleka i położyłam obok niego butelkę z gorącą wodą. Przestał się trząść, ale oczy zamykały mu się ze zmęczenia.
Zaproponowałam Oliverowi, żeby zostali na noc.
‒ Mógłbyś przespać się na górze, żeby być blisko niego. Ja położę się w salonie na sofie.
Powiedział, że chyba pojadą.
‒ Za jakiś czas będzie nadawał się do drogi.
Przeszliśmy do kuchni. Oliver zapytał, czy mam piwo.
‒ Nie. Kupiłam tylko lemoniadę i colę dla Wayne'a.
‒ Trudno.
Zapalił papierosa.
‒ Czy to miejsce jest ubezpieczone, Maeve?
Jego pytanie zaskoczyło mnie. Odezwał się tak, jakby przed chwilą nie wydarzyło się nic specjalnego. Odpowiedziałam, że prawdopodobnie matka zajęła się tą sprawą.
‒ Gotujesz na gazie ‒ wskazał na stojącą w rogu kuchenkę. ‒ To niezbyt bezpieczne. Ty jesteś ostrożna, ale ci, co tu przychodzą, mogą nie zwracać na to uwagi. Gdyby zdarzył się jakiś wypadek, szczególnie w nocy, nie byłoby łatwo wydostać się stąd.
Zastanawiałam się, czy z tego powodu nie chce zostać tu na noc, ale wydało mi się to mało prawdopodobne. Były przecież dwa łatwo dostępne wyjścia. Chodziło mu o to, żeby odwrócić moją uwagę od głównego tematu.
Postanowiłam do tego nie dopuścić.
‒ Oliver, kim była Anna?
Zaciągnął się nerwowo, bez wyraźnej przyjemności, ale z widoczną potrzebą. Nigdy przedtem nie widziałam go palącego, ale w paczce było tylko kilka papierosów.
‒ Wiesz, kim była. Jedną z twoich koleżanek odsiadujących karę w Chornley.
‒ Nie była niczyją koleżanką. Może z wyjątkiem Rene. Ale co ona ma wspólnego z Wayne'em. Dlaczego ten pasek przypomniał mu o niej? Przedtem też wspominał to imię.
‒ Tak? Co mówił? ‒ zapytał z widocznym niepokojem.
‒ Pytał po prostu, gdzie jest.
Opowiedziałam mu o spotkaniu z Macbarrą w restauracji.
Trochę się uspokoił.
‒ Więc jadł obiad na mieście? Nie bał się spotkania z obcymi ludźmi?
‒ Nie. Macbarra zabawiał go. Bardzo mu się to podobało. Był spokojny i zadowolony. Ale na plaży był zupełnie inny. I ty wiesz dlaczego. Czemu więc robisz z tego taki sekret? Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć prawdy?
Rozejrzał się za popielniczką, ale ponieważ jej nie znalazł, strącił popiół do stojącego na kuchennej półce kieliszka na jajko.
‒ Czy przeszkadza ci, że palę?
‒ Tak.
Ale jeszcze bardziej męczyło mnie to, że nie wiem, o co mu chodzi. Fotografia Anny na biurku Grange'a. Jego ostrzeżenie, które dał mi przy wyjściu. Oczywisty związek między Oliverem a Anną.
Otworzył tylne drzwi, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza ‒ wytrząsnął popiół na trawę.
‒ Lepiej?
Przytaknęłam.
Wayne obrócił się na łóżku i powiedział coś przez sen. Oliver zajrzał do pokoju, w którym spał chłopiec, i jego twarz wykrzywił dziwny grymas.
‒ Przestraszył się, bo ta klamra coś mu przypomniała. Podobnie jak motyl u ciebie w ogrodzie. Z tego samego powodu. Kiedyś może nauczy się z tym żyć. Ale nigdy tego nie zapomni.
Kiedy dręczyły mnie nocne koszmary, poczucie winy wobec sierżanta Sutherlanda, opowiedziałam mu o tym wszystkim, co mnie gnębi. Ale jak ja teraz mogę mu pomóc, skoro zupełnie nie wiem, o co chodzi?
‒ Dlaczego nie? I co Anna ma z tym wspólnego?
‒ Czy to ma jakieś znaczenie? To już przeszłość. Wszystko skończone.
W jego głosie usłyszałam złość. I ostrzeżenie.
Powinnam chyba wziąć to pod uwagę.
Powiedziałam, że przeszkadza mi dym papierosowy, i wzięłam jedno z rozkładanych krzeseł ogrodowych. Pozwoliłam mu za mną wyjść, jeśli by tego chciał. I porozmawiać ze mną, jeśli miałby taką potrzebę. Albo traktować mnie jak obcą, nieproszoną osobę.
Na horyzoncie zbierały się chmury, tworząc na niebie jakby drugi brzeg morza. Wyglądały jak ciemna, rozległa smuga na kobaltowym błękicie.
Po chwili dołączył do mnie, przynosząc ze sobą takie samo krzesło i mój czerwony sweter.
‒ Zarzuć go na ramiona. Robi się chłodno.
Okryłam się z przyjemnością.
Taki już był Oliver.
‒ Pamiętam tę pidżamę z pociągiem. Jesteś dobrym przyjacielem, Maeve, ale byłaś przyczyną kilku kłótni.
‒ Wiem i przepraszam. Lubię Wayne'a. I Rene. Zawsze chciałam dla was jak najlepiej.
Zapalił następnego papierosa, spojrzał na mnie i wyrzucił go.
‒ Wszystko powinno ułożyć się teraz dobrze. Jeśli tylko Rene nie dostanie kolejnego wyroku. Sądzisz, że jest dla Wayne'a dobrą matką?
Zdziwiłam się.
‒ Oczywiście. Bardzo go kocha. Troszczy się o niego.
‒ Czy opowiadała ci kiedyś tę historyjkę, jak się urodził? O tym, jak próbowała go karmić piersią i tak dalej?
Jego słowa brzmiały drwiąco.
‒ Nie.
Do czego zmierzał?
‒ A o naszym ślubie? Ceremonia zaślubin, kosze kwiatów, przyjęcie?
‒ Tak, ale bez takich szczegółów. Co chcesz powiedzieć?
Jego głos znów był pełen napięcia.
‒ Chcę powiedzieć coś, czego prawdopodobnie nie powinnaś usłyszeć, a co Rene mogłaby sama ci wyznać. Czasem miewa napady szczerości. W każdym razie nie widzę powodu, dla którego nie miałabyś dowiedzieć się prawdy. Nikomu jej nie zdradzisz, a w szczególności Wayne'owi.
Pochylił się i podniósł z ziemi papierosa, którego przed chwilą wyrzucił. Obejrzał go i schował z powrotem do pudełka. Znów wyrzucił go na ziemię. Cały czas był zdenerwowany i zupełnie do siebie niepodobny.
‒ Anna była matką Wayne'a. Byliśmy małżeństwem przez pięć lat. Potem związałem się z Rene. Wayne został z Anną. Dzieci powinny wychowywać się przy matce. Miał wtedy tylko dwa lata ‒ to było cztery lata temu.
Zadziwiające. Niewiarygodne. Dla mnie Wayne zawsze był dzieckiem Rene. Zupełnie nie był podobny do Anny. I jego wiek... Zgodnie z tym, co mówił Oliver, miał sześć lat, a więc rok więcej, niż powiedziała mi Rene. Kiedy kupowałam mu ubranka, okazało się, że potrzebuje większych.
Więc Rene kłamała. Ale dlaczego?
‒ Włosy Rene ‒ zaczęłam ‒ i Wayne'a...
Przerwał mi.
‒ To jedyne podobieństwo. W mojej rodzinie byli rudzi, stąd ten kolor włosów. Jest podobny do Anny, ma jej oczy.
Anna w Chornley ‒ ciemne oczy o pytającym spojrzeniu.
Pytające oczy Wayne'a, zanim zaczął mi ufać.
I tam na plaży, gdzie wymówił jej imię rzucając klamrę do wody. Zniszczenie czegoś, co go przerażało i co przydarzyło się także jej.
Nie chcę w to uwierzyć.
Ale powoli moja nieufność topnieje.
‒ Anna chciała z nim być, tak jak każda matka. Często ich odwiedzałem. Wszystko było okay. Rozwijał się normalnie. Był szczęśliwy. Dopóki nie wyszła za tego draba Hordena, który zaczął go wykorzystywać.
Jego głos nabrzmiewa tłumioną wściekłością.
‒ Nie. Nazwijmy rzeczy po imieniu ‒ gwałcił go. Był homoseksualistą.
Przez chwilę milczał, wyczerpany, tracąc najwidoczniej poczucie czasu i miejsca. Rozpamiętywał.
‒ Nie miałem pojęcia, co się tam dzieje. Przez pierwsze miesiące ich małżeństwo przebiegało normalnie. Nie działo się nic złego. Horden odnosił się do Wayne'a zupełnie zwyczajnie, więc przestałem wtrącać się w ich życie. Przez kilka tygodni zupełnie ich nie widywałem i do tej pory nie mogę sobie tego darować. Był moim dzieckiem. Ja ponosiłem za niego odpowiedzialność. Boże, potrzebował mnie. Pewnego wieczora Anna przyprowadziła go do mnie. Horden pobił ją, kiedy próbowała bronić małego, ale Wayne był w jeszcze gorszym stanie niż ona. Od razu chciałem iść do Hordena i, na Boga, powinienem tam pójść, ale Anna bała się, że mogę mu zrobić coś złego. Bała się też o siebie. Później, kiedy wszyscy trochę się uspokoiliśmy, wmawiała mi, że straciła dom. Miałaby szczęście, gdyby ją wyrzucił, ale ona tego nie chciała.
Trochę przestraszył się, jak zareaguję na jego opowieść, i przerwał na chwilę.
‒ Przykro mi, jeśli czujesz się tak źle, jak wyglądasz. Pierwszy raz, kiedy Rene zobaczyła Wayne'a nagiego, zwymiotowała. Było to wtedy, gdy Anna przyprowadziła go do nas. Również wtedy zaczęła go kochać i matkować mu. Robiła to lepiej niż jego własna matka. Anna tylko nas odwiedzała. Wayne nazywał ją Anną, Ale Rene zawsze była dla niego Rene. Tak było prościej. Przeprowadziliśmy się do dzielnicy, w której nikt go nie znał. Już od roku powinien chodzić do szkoły, ale jeszcze nie był na to przygotowany i jakoś udało się nam ominąć obowiązujące przepisy. Nasi sąsiedzi myślą, że jest synem Rene. Tak jest lepiej dla Wayne'a. Kiedy dorośnie, dowie się prawdy. Ty już ją znasz. Oprócz ciebie, zna ją jeszcze tylko kilka osób.
* * *
Musi minąć pewien czas, żebyś uwierzył w prawdę, którą odrzuca twój umysł i serce. Moje wyobrażenie o wspaniałej rodzinie legło w gruzach. Mogłam jedynie myśleć o tym, co przydarzyło się Wayne'owi i ile musiał wycierpieć. Ta myśl była nie do zniesienia. Natomiast zupełnie nie mogłam wyobrazić sobie Olivera jako męża Anny. W ogóle do siebie nie pasowali. Oliver nie był mężczyzną stworzonym dla tej subtelnej, bladej kobiety. Dla Rene, owszem. Ciepła, pełna życia Rene. Doszło do mnie, że obie kobiety, z którymi związany był Oliver, były w Chornley w tym samym czasie. Co zrobiła Anna? Czy Horden oskarżył ją, kiedy sądzono go za zdeprawowanie nieletniego?
Zapytałam Olivera.
Zaprzeczył.
‒ Nie wniosłem oskarżenia przeciw Hordenowi. Gdybym to zrobił, minęłyby lata, zanim dostałby się za kratki. Gdyby rozpoczęli śledztwo, prawdopodobnie przejęliby opiekę nad Wayne'em. Uznaliby, że Rene nie jest odpowiednią macochą dla chłopca. Nie z jej przeszłością. Poza tym musiałem myśleć o Annie.
‒ Ale coś musiałeś zrobić. Chyba nie pozwoliłeś, żeby mu to uszło na sucho.
Spojrzał na domek, jakby chciał się upewnić, że Wayne wciąż śpi.
‒ Kiedy coś złego dzieje się mojej rodzinie ‒ powiedział cicho ‒ nikomu nie może to ujść na sucho. Sam załatwiam swoje porachunki.
Rozważał w myślach, czy powiedzieć więcej.
W końcu zdecydował się mi zaufać.
‒ Wiesz, co to jest podrzucenie, prawda? Kokaina była pewną możliwością. Jest stosunkowo tania. Skrystalizowana za pomocą amoniaku i proszku do pieczenia. Można ją było przeszmuglować do Holloway. Anna nie jest... ‒ szybko się poprawił ‒ nie brała narkotyków, ale mogło ją skusić to, że miała je w zasięgu ręki. Nie mogłem ryzykować. Musiałem wymyślić coś innego, coś, czego Horden by dotknął, żeby gliny mogły zdjąć potem jego odciski palców. Anna powiedziała mi, że czasem biorą do domu jakieś zlecone prace za gotówkę, nie płacąc podatku. Wziął z banku pięćset funtów, głównie w dziesiątkach. Nie było trudno zamienić je na fałszywe. Wydał ich trochę, zanim policja została powiadomiona. Szukali w mieszkaniu. Znaleźli cały plik. Anna powinna była trzymać buzię na kłódkę, tak jak to zwykle robiła, ale tym razem tak bardzo zależało jej na tym, żeby go wpakować do pudła, że powiedziała zbyt dużo. Dostała wyrok. Nie chciałem, żeby tak się stało, ale nie mogłem nic zrobić bez narażenia siebie i moich kumpli. No i Wayne mnie potrzebował. Kiedy Rene siedziała w więzieniu, pracowałem w firmie transportowej. Rzuciłem pracę, żeby opiekować się chłopcem. Nie mogłem powierzyć go nikomu innemu.
Byłam zszokowana tym, co usłyszałam. Irytowało mnie kiedyś, że Christopher szukał w ogrodowej szopie zaginionych rzeczy, ale teraz zaczęłam patrzeć na to z jego punktu widzenia.
Oliver poczuł się urażony moim brakiem aprobaty.
‒ Ten drań dostał to, na co zasłużył. Tylko Anna nie miała szczęścia, ale, zdaniem Rene, zniosła to nie najgorzej. Horden przeżył szok. Nigdy przedtem nie miał prawdziwych kłopotów. Pracował w firmie ubezpieczeniowej czy czymś równie poważnym. Facet z rodzaju tych, których zaprasza się na brydża albo w co wy tam gracie.
W jego głosie usłyszałam nagłą wrogość.
Przeprosił mnie.
‒ Nie porównuję cię z nikim. Ty jesteś inna. Jesteś jedną z nas. Na ile tylko jest to możliwe.
To miał być komplement, ale nie potrafiłam się tym cieszyć.
‒ Pomyśl o Waynie ‒ powiedział cicho. ‒ I myśl o nim cały czas. Ten pasek na plaży ‒ Horden miał taki sam. Motyle to piękne stworzenia, dopóki nie są z metalu i nie służą jako klamry.
Przeszył mnie chłód i ciaśniej owinęłam się swetrem. Gdzieś w dali śpiewał ptak. Śpiew był słodki, melodyjny, ale wcale nie przynosił ukojenia.
‒ Horden dostał krótki wyrok. Zbyt krótki. To było jego pierwsze wykroczenie. Dość wątpliwe. Gdyby znalazł się na ławie oskarżonych za zdeprawowanie Wayne'a, też by się jakoś wykręcił. Sędziowie przysięgli, patrząc na niego, uznaliby go za przyzwoitego faceta. Dobry szary garnitur, równo obcięte włosy, miły sposób mówienia. Nie z tych, którzy robię takie rzeczy. Więc wypuśćmy go. Więzienia są przepełnione. Po prostu zrobiłem to, co uważałem za konieczne.
Czekał, aż coś powiem, ale wciąż nie potrafiłam jasno myśleć.
‒ W porządku ‒ powiedział wreszcie. ‒ Nie oczekuję od ciebie rozgrzeszenia. Ani oskarżenia. Jedyne czego żałuję, to to, że nie zrobiłem tego, co nakazywało mi sumienie, kiedy Anna przyszła do nas z Wayne'em. I nie załatwiłem tej sprawy wtedy. Gdyby tak się stało, Anna żyłaby dziś. Tuż przed wejściem do celi Horden powiedział, że „jeszcze się tym zajmie” ‒ to jego słowa. Gdybyś go nie znała, nie potraktowałabyś tego jako groźbę. Miało to po prostu znaczyć, że weźmie się za tych, którzy go tak urządzili, poczynając od Anny. Niektóre gazety pisały o „okaleczeniach”. Miała pociętą całą głowę i twarz.
Otwierał i zaciskał dłonie jakby w rytm bijącego serca.
‒ Gdyby został odnaleziony i oskarżony o zabójstwo Anny, a potem skazany na dożywocie, jak długo siedziałby w więzieniu? Dziesięć lat? Może trochę więcej. A potem zostałby wypuszczony. Cholerny skurwysyn. Byłby tylko trochę starszy. Nie jesteś zwolenniczką śmierci, prawda, Maeve? To zbyt brutalne. Niedelikatne. Już samo to, co przydarzyło się Sutherlandowi, przyprawia cię o drżenie serca. Twój świat jest jasny, słoneczny i nieprawdziwy. Ten prawdziwy jest pełen przemocy, zła i krwi. Tego dnia, kiedy zawiozłem cię do parku, dowiedziałem się od faceta umówionego z Sutherlandem o Annie. Powiedział, że gliny zaczęły węszyć. Jej sąsiedzi widzieli przy tylnej furtce motocykl, zanim została... zanim to się stało. Pojechałem do niej sprawdzić, czy wszystko w porządku. Wiedziałem, że Horden jest na przepustce. Chciałem, żeby przez jakiś czas z kimś pomieszkała. Żeby nie była sama. Nie przyszło jej do głowy, że może ją jeszcze nachodzić. Powiedziała, że dom należy do niej, a nie do Hordena i że nie ma zamiaru z niego uciekać. Nazwała go rodzinnym gniazdem. O Boże, gniazdem!
Oddychał głęboko, starając się kontrolować to, co mówi.
‒ Odwiedzałem ją. Gładko zaczesane włosy, błękitna sukienka. Siedziała na tej swojej nowej sofie, podczas gdy ja próbowałem przemówić jej do rozsądku. Kupiła także koc w kolorowe kwiaty i cały czas nie patrzyła na mnie, tylko na ten koc. Wszędzie bardzo czysto. Jasnoszary dywan. Jeśli zrobił to tam, musiało być wszędzie pełno krwi ‒ ogromne rdzawe plamy. I na nim też. Kiedy ją znaleziono, leżała jak porzucone ścierwo.
Prawie płakał.
‒ I wtedy... zaczęło się z Rene. Horden dopadł ją tego dnia, kiedy miała przyjechać do mnie do Newcastle. Powinienem był z nią być. Wszystko dzieje się w niewłaściwym czasie. Ważne jest zdobycie pracy. Ale jeszcze ważniejsza jest Rene. Ale ona jest uparta... tak jak kiedyś Anna. Powiedziała, że musi dopilnować pewnych spraw. Musi zrobić pranie i spakować ubrania. Przecież on chciał zemścić się na Annie, a nie na niej. Uważała, że Horden mając gliny na karku, przez jakiś czas będzie siedział cicho. Ostrzegała mnie, że ja też nie powinienem nic robić. W końcu wszystkich wypytują o rodzinę Anny, więc dotrą i do mnie, gdy dowiedzą się, że byliśmy małżeństwem. Więc trzymaj się z daleka. I tak wiedziałem, że kiedyś dorwą i mnie. Zrobią rutynowe badania ‒ krew, ślina, nasienie. To normalne postępowanie w takich wypadkach. Będę czysty, ale minie trochę czasu, zanim się o tym przekonają. A ja nie miałem czasu do stracenia. Właśnie przygotowywała się do wyjścia, kiedy ją naszedł. Chciał wiedzieć, gdzie jest Wayne. Twierdził, że to wszystko przez niego. Kiedy nie chciała mu powiedzieć, zaciągnął ją do sypialni i zaczął bić. Groził jej, że „da dzieciakowi popalić, jeśli piśnie coś policji”. Tak właśnie powiedział. Dziewczyna jednego z moich kumpli widziała się z Rene w szpitalu i tam się tego dowiedziała. Donosiła mi o wszystkim, co się działo, i powiedziała też, jak Rene tłumaczyła sąsiadom swój „wypadek”. Jeśli będzie się dobrze czuła, zabierzemy ją jutro do domu. I wtedy gliny mogą mnie przesłuchiwać, ile tylko zechcą.
Powoli opuszczało go napięcie i przestał nerwowo poruszać rękami. Przez większość czasu mówił raczej obok mnie, niż do mnie, a jego ostatnie słowa były głośno wypowiedzianą myślą, skierowaną do Rene.
‒ Już po wszystkim ‒ powiedział cicho. ‒ To trzeba było zrobić.
Początkowo nie rozumiałam, co ma na myśli. Dotarło to do mnie dopiero, gdy się odwrócił i spojrzał na mnie. W jego oczach dostrzegłam wyraz najwyższego zadowolenia. Bezwzględna, okrutna radość.
„To trzeba było zrobić”.
Jego ręce wyglądają tak łagodnie, kiedy leżą na kolanach. Kształtne paznokcie. Szczupłe palce. Dłonie mordercy? Dłonie kata?
„Nie jesteś zwolenniczką śmierci, prawda, Maeve? To zbyt brutalne. Niedelikatne.”
Poczułam w ustach gorycz i z trudnością przełknęłam ślinę. Zachodzące słońce rzucało zza chmur ostatnie blaski. Długa, różowa linia horyzontu za chwilę zniknie. Zamykam oczy i boję się bicia własnego serca.
Słyszę, jak Oliver wstaje, i czuję przy sobie jego natarczywą, fizyczną obecność. Dotyka mojego policzka. Odkręcam głowę. Patrzą na mnie ciemne, uważne oczy, tak podobne do brązowych oczu Wayne'a. To Oliver, powtarzam sobie w myślach. Ojciec Wayne'a. Człowiek, który okazuje chłopcu miłość i przywiązanie. Tam na zewnątrz jest „okrutny, twardy, bezlitosny świat”, w którym zawodowi mordercy wykonują swoją robotę. I biorą za to pieniądze. Mój umysł rozpaczliwie broni się przed tą okrutną prawdą, uciekając w krainę absurdu i śmieszności. Żona wita powracającego z takiej pracy męża słowami: „Czy miałeś dobry dzień, kochanie?” Uśmiecham się głupio do Olivera i zagryzam wargi, żeby nic nie powiedzieć.
Mówi, żebym się nie przejmowała. Staram się. Na litość boską, jakże mogłabym się tym w ogóle nie przejmować!
Przez dziurę w ogrodzeniu przechodzi pies. Jest utarzany w ziemi, jakby gdzieś kopał. Czego szukał? Nie mogę na niego patrzeć. Krzyczę, żeby sobie poszedł.
Patrzy na mnie zdziwionymi ślepiami i odchodzi.
‒ Czy ten pasek ‒ odzywam się w końcu ‒ należał do Hordena?
Odpowiada, że takich pasków są tysiące i mogą je nosić wszyscy. Zręczne kłamstwo. Konieczne.
Obchodzi się ze mną bardzo delikatnie. Troskliwie. A może wrócimy do domku i czegoś się napijemy? Mówię mu, że nie mam ani ginu, ani toniku. Ani nic innego. Tylko colę. I kawę. Decydujemy się na kawę.
Ze zdziwieniem patrzy, jak podnoszę krzesło, składam je i zanoszę do domku. Wygląda na to, że przedstawienie skończone, ale w tym teatrze widzowie zabierają fotele ze sobą. Co dalej? Kawa? Przygotowuję ją dla nas obojga.
Oliver siada na kuchennym krześle.
‒ Maeve?
‒ Tak?
‒ Wolałbym, żebyś przez jakiś czas nie widywała się z Rene.
‒ Dlaczego?
‒ Bo w tej chwili żadnej z was nie zrobiłoby to dobrze.
Sypię do kubeczka rozpuszczalną kawę, zalewam wrzątkiem, dodaję cukier i podaję Oliverowi.
‒ Dlaczego nie miałoby to nam zrobić dobrze?
‒ Bardzo się ze sobą zaprzyjaźniłyście. Bardzo. (Ton głosu lekarza przemawiającego do chorego.) Ale mogłabyś zadręczać ją pytaniami. Sprawić, że powiedziałaby za dużo.
Oczywiście rozumiem go. Doskonale. Sam powiedział za dużo.
‒ Twój problem polega na tym ‒ stawia diagnozę ‒ że sama stwarzasz sobie problemy. Była jedna szansa na milion, że morze wyrzuci właśnie taki pasek, jaki nosił Horden. Niedobrze się stało, że znalazł go Wayne. Ale zapomni o tym. I ty też musisz zapomnieć.
To rozkaz. Wolno pije kawę. Teraz uśmiecha się do mnie, ale jego oczy są ponure. Wskazuje mój kubek.
‒ Dokończ pić i obudzimy Wayne'a.
Chcę tak zrobić, ale ręka mi się trzęsie i dotykam nadgarstkiem gorącej kuchenki. Skóra robi się czerwona i piecze. To niewielkie oparzenie, w każdym razie nie trzeba jechać do lekarza. Wstaję i patrzę na nie. Oliver prowadzi mnie do łazienki, odkręca zimną wodę i przez chwilę trzyma moją rękę pod strumieniem. Potem idzie po naszą apteczkę ‒ puszka po herbatnikach, którą trzymamy na górnej półce obok zapasowych naczyń. Wyjmuje tubkę antyseptycznej maści i delikatnie wciera ją w skórę.
Skąd wiedział, że trzymamy środki opatrunkowe w tej puszce? Na górnej półce?
Przecież po raz pierwszy jest w tym domku... prawda?
Moje nieme pytanie musiało do niego dotrzeć, bo odwraca się ode mnie i kładzie tubkę obok zawiniętego bandaża. Z drugiej strony wciśnięta jest paczka gazy. Wyjmuje ją i umieszcza obok chusty opatrunkowej. Niepotrzebnie. Cały czas myśli, a jego palce poruszają się sprawnie. Ma dłonie chirurga ‒ zręczne, silne. Czego używają chirurdzy na sali operacyjnej do wycierania krwi? Wacików? A kiedy krew wycieka z rany postrzałowej na podłogę letniego domku...?
Przykrywa puszkę i odstawia na półkę.
‒ Dziwne miejsce na apteczkę. Zauważyłem ją, kiedy zbierałem rzeczy Wayne'a. Pomyślałem, że może chciałby herbatnika.
Dość wiarygodne.
Zbiera mi się na wymioty.
‒ Maeve, co się stało?
‒ Nic, tylko... po prostu...
Biegnę do łazienki i siadam. Czuję się tak niedobrze... tak niedobrze... tak niedobrze.
Po dziesięciu minutach Oliver zapukał do drzwi.
‒ Musimy już jechać. Wayne się obudził.
Mówił normalnym głosem. Bardzo spokojnie.
Jeszcze nie byłam gotowa, żeby spojrzeć mu w twarz, ale musiałam. Musiałam się kontrolować ze względu na Wayne'a. Przemyłam twarz zimną wodą i poczułam się trochę lepiej.
Skoncentruj się na zwykłych rzeczach. Nie pytaj Olivera o nic. Przez cały czas myśl o Waynie. To o niego tu chodzi.
Siedział zaspany na brzegu łóżka. Oliver ubrał go już, ale nigdzie nie mógł znaleźć butów. Leżały pod moim łóżkiem. Wyciągnęłam je i założyłam Wayne'owi.
Chłopiec dotknął palcem jednego z nich i powiedział, że zawinął się język. Wyprostowałam go.
Przez cały czas zachowywaliśmy się z Oliverem bardzo poprawnie, mówiąc tylko to co trzeba i uważając, żeby się nie dotknąć. Jak nieznajomi, którzy zatrzymali się w windzie i boją się długiego, ciemnego szybu pod nimi.
Wziął Wayne'a na ręce i zaniósł go do samochodu, a ja szłam za nimi, niosąc torbę z ubraniami. Stojąca obok mojego mini ciężarówka wyglądała tak, jakby przed kilkoma godzinami została umyta. Oliver postawił chłopca na ziemi i powiedział mu, żeby stał grzecznie obok mnie, podczas gdy on przygotował dla niego miejsce w tyle samochodu. Wnętrze ciężarówki również było bardzo czyste. Unosił się w nim delikatny zapach środka antyseptycznego.
‒ Okay, wskakuj do środka.
Wayne cofnął się o krok i ciaśniej ujął moją rękę.
‒ Maeve jedzie z nami.
Delikatnie wysunęłam dłoń z jego uścisku.
‒ Nie. Ja pojadę później. Do siebie.
Nie mógł ukryć rozczarowania.
‒ Nie możesz. Musisz jechać z nami.
Oliver postanowił się wtrącić.
‒ Maeve była dla ciebie bardzo dobra i długo się tobą opiekowała. Ale teraz musisz ją pożegnać.
Stał nieruchomo, a usta zaczęły mu niebezpiecznie drżeć.
Objęłam go, ale nie odpowiedział na mój uścisk.
‒ Chcę, żebyśmy pojechali wszyscy troje naszą ciężarówką.
‒ Ale kto pojedzie moim samochodem?
‒ Sam pojedzie.
Zwrócił się do ojca.
‒ Mogę zaczarować, co chcę. Mogę sprawić, że samochód sam pojedzie. I że Maeve będzie z nami. Muszę tylko potrzeć to.
Wyjął z kieszeni łuskę po naboju i pokazał ją Oliverowi.
Nastąpiła scena, której nie byłam w stanie zagrać, której nie chciałam oglądać i o której nie chciałam słyszeć. Więc odwróć się plecami. Odejdź. Nie ma słów, którymi mogłabym pożegnać się z Wayne'em. Nie może ich być.
Przeszłam przez drogę i oparłam się o ścianę. Leżące poniżej skały były purpurowo-szare w blasku ostatnich promieni zachodzącego słońca. Wyglądały obco i groźnie. W powietrzu czuć było zapach nadchodzącego deszczu, a wiatr lekko kołysał nadbrzeżnymi trzcinami. Rene miała rację. To miejsce jest osamotnione. Jak Oliver opisał jej to, co zrobił? Przedstawił wszystko krok po kroku, z najdrobniejszymi szczegółami? Czy raczej zdał lapidarną relację?
‒ Wszystkim się zająłem, Rene. Było trochę krwi. Trochę bałaganu. Ale kto się o tym dowie?
Nikt.
Chyba, że...
Chyba, że Maeve...
Pod ścianą, o którą się opierałam, rosła ogromna paproć, niczym wyciągnięta zielona ręka. Dotknęłam jej i pod palcami poczułam szorstkie liście. Mój świat jest w tej chwili taki mały ‒ skrawek pola przy nadbrzeżnej drodze. I pustka wokoło.
Jest tylko cicho rozmawiający z synem Oliver.
Dźwięk zatrzaskiwanych drzwi samochodu. Czy odjedzie? Nie powie nic? Po prostu tak mnie zostawi?
Proszę, niech tak się stanie.
‒ Maeve. ‒ Dotyka mojego ramienia.
Nie odwrócę się i nie spojrzę na niego.
‒ Wayne jest już w środku. Pewnie zaraz uśnie.
Jest taki opanowany.
‒ Powiedziałem, że wkrótce zobaczy Rene, i to go pocieszyło. Nie musisz się martwić, że stanie mu się coś złego, naprawdę. Jego przyszłość zależy od tego, czy Rene nie wpadnie w jakieś tarapaty. Ciągle jej to powtarzam. Wierzę, że wszystko będzie dobrze, kiedy przeprowadzimy się na północ. Wystarczy jeszcze jeden wyrok, żeby wylądowała tam, skąd zaczęła. Wayne potrzebuje jej. I mnie także. Rozumiesz to, prawda? Muszę być przy nim.
Tak, rozumiem. Wreszcie powiedział, co naprawdę myśli. Spoglądam na niego i widzę dokładnie to, co spodziewałam się ujrzeć. Wyraz jego oczu przeczy całkowicie opanowaniu, z jakim do mnie mówi. To dla nas obojga krytyczna chwila.
Jak mam odpowiedzieć na pytanie, które boi się zadać?
Próbuje okrężną drogą.
‒ Czy twoja matka zgłosi policji, że ściana waszego domku została uszkodzona?
Odpowiedź, którą powinien usłyszeć, brzmi „nie.” Byłabym idiotką, gdybym powiedziała coś przeciwnego. A kiedy mówię „nie”, to naprawdę tak myślę. Nie pozwoliłabym matce powiedzieć o tym komukolwiek.
Trochę się odpręża. Dokładnie wsłuchiwał się w ton mojego głosu. Czy ciągle jestem ich przyjaciółką? W pewnym stopniu jeszcze pewnie tak. Ze względy na Rene i Wayne'a.
Oliver mówi dalej.
‒ Ty i Wayne macie bujną wyobraźnię. Cały ten pomysł z magicznym guzikiem ‒ dla niego nieszkodliwa zabawa, ale dla ciebie może już nie tak bezpieczna.
Groźba?
‒ O niczym nie wiesz, Maeve. Jeśli policja zacznie cię wypytywać, nic im nie powiesz, bo o niczym nie wiesz. Postaraj się zaakceptować to tak, jak jest.
Wyobraźnia jest złą rzeczą, ale pamięć jest stokroć gorsza. Co będzie musiał pamiętać przez resztę swoich dni?
Zapadła długa, niezręczna cisza.
Przerywa ją krótkie szczeknięcie psa w oddali.
‒ Może przenocowałabyś dziś na farmie? ‒ sugeruje.
‒ Dlaczego?
‒ Lepiej, żebyś nie zostawała w domku. Jeśli nie chcesz iść na farmę, jedź do domu.
To rozkaz.
„Odejdź, Maeve. Zniknij z naszego życia. Jak najszybciej. I trzymaj buzię na kłódkę.”
Te nie wypowiedziane słowa huczą w mojej głowie jak wybuch wulkanu.
I wtedy robi coś nieoczekiwanego. Pochyla się nade mną, ujmuje za ramiona i całuje. Zamkniętymi ustami. Bez namiętności. Lecz również nie odpychająco. To nie była zaplanowana czynność. Odrobina czułości na pożegnanie.
Patrzę, jak odchodzi, wsiada do ciężarówki i odjeżdża w noc. Po policzkach płyną mi łzy. Wycieram je niecierpliwym gestem. Ze wstydem.
14. Siadam na górnym łóżku i owijam się szczelnie pledem. Do głosu dochodzi ta część mojego „ja”, która kiedyś popchnęła mnie do wzięcia udziału w demonstracji, a która mówi mi teraz o „moralnym obowiązku” i „wartościach etycznych”. Mogę odnieść je do wojny i innych okropności, ale nie do Olivera. Powinnam, ale nie mogę.
Kiedyś myślałam, że go znam, ale jak w ogóle można poznać kogoś ze wszystkimi tajnikami jego duszy? A jeśli już tak się zdarzy, to jak można tego kogoś osądzać?
Niezależnie od przyczyny, morderstwo jest czynem niewybaczalnym.
Czy na pewno?
Z całą pewnością tak!
Pomyśl o tym, jaką piękną twarz miała Anna, kiedy żyła, a teraz wyobraź ją sobie martwą. Przypomnij sobie, jak wyglądała Rene, gdy wnoszono ją do karetki. Uzmysłów sobie, co przydarzyło się Wayne'owi. Nie ‒ tego nie mogę znieść. Nie mogę. Musisz.
A teraz jeszcze raz spójrz na Olivera.
Z cała pewnością był głównym celem Hordena. Ale kto tu kogo ścigał? I dlaczego wszystkie poszlaki prowadzą tutaj? Bo to miejsce jest odosobnione? Doskonała pułapka, w której przynętą był Wayne. Czy doszło tu do walki, czy zadano cichą śmierć z premedytacją? Łatwiej mi uwierzyć w to pierwsze, ale czy jakieś okoliczności mogą usprawiedliwić zabójstwo? Nie. Trzymaj się swoich zasad, Maeve, i tego, co dyktuje ci sumienie.
Ale może nie mógł nic na to poradzić? Zabójstwo w obronie własnej. Och, daj spokój. Przypomnij sobie, co powiedział. „To trzeba było zrobić”. Odczuwał głęboką satysfakcję. I ty doskonale o tym wiesz.
Jest mnie taki pewny. I ma rację. Jego pocałunek był wyrazem zaufania, a nie Judaszowym srebrnikiem. Zrobił to dla Anny i Rene, a przede wszystkim dla Wayne'a. Więc będę go kryła? Tak. To niemoralne. Nieetyczne. Zgoda. Od wyjścia z Chornley staczam się w dół, ale nie mam specjalnych oporów. Prawda? Tak.
Czy mogę teraz jaśniej myśleć? Nie.
Czy ulżyło mojemu sumieniu? Wręcz przeciwnie.
A więc wróć myślami do swego dzieciństwa. Postaraj się rozluźnić choć na chwilę. Przyjeżdżałaś tu z rodzicami i przyjaciółmi. Mokre kostiumy kąpielowe suszące się na skałach niczym rozkwitłe, bajecznie kolorowe kwiaty na nagiej szarości kamienia. Zawsze świecące słońce i przyjemne ciepło. Mama, niewiele starsza niż ja teraz, leżąca z książką na żółtym kocu. Albo robiąca na drutach. Potężnie zbudowany ojciec, grający ze mną w krykieta na plaży. Obrazek z przeszłości, z perspektywy czasu ‒ oaza spokoju. Sama dobroć.
Wstaję wolno i przechodzę przez pokój dotykając stojących w nim mebli. Usiłuję zatrzymać ten obraz w pamięci. Daremna próba. Nic nie pozostało z przeszłości. Jak można marzyć o szczęściu w miejscu, gdzie dokonano zbrodni?
Na kuchennym stole zostawił papierosy i pudełko zapałek. Celowo? Wspomniał coś o zabezpieczeniu przeciwpożarowym. Czy to aluzja? Dlaczego zatem sam nie zrobił tego wtedy? Prawdopodobnie dlatego, że Jean i Nick Corby akurat spacerowali w pobliżu z psem i zapukali do drzwi. Musiało go to spłoszyć. Posprzątał więc pokój najlepiej, jak potrafił i zalepił dziurę w ścianie, żeby nikt jej nie zauważył.
I odjechał, żeby poczekać.
Musiał czekać dłużej, niż się spodziewał, ponieważ przyjechałam tu z Wayne'em.
Wszystko idzie źle.
To ironia losu, że jego własny syn znalazł dowód rzeczowy zbrodni. Nie miałby szansy, gdyby przybyła tu ekipa śledcza. I nieszczęśliwy zbieg okoliczności z tym paskiem. Powinien był także odnaleźć łuskę. Nie jest profesjonalistą, płatnym mordercą. To mnie pociesza.
Ale tylko trochę.
Myślę intensywnie, próbując doszukać się powodów, dla których powinien ‒ albo nie powinien ‒ zrobić to, czego nie zrobił. Może czeka tylko, aż stąd wyjadę?
A może nie.
Muszę sprawić, żeby matka nigdy więcej tu nie przyjechała. Nigdy. Nie mogłabym znieść myśli, że jest w takim miejscu. A zatem, czy robię to dla niej i dla pamięci ojca...?
Czy... dla Olivera? Żeby był bezpieczny?
Moje sumienie dopomina się jasnej odpowiedzi. Wyciszam jego głos, myśląc o Rene. Potrzebuje go. Podobnie jak Wayne. Jak sam słusznie zauważył.
To się nazywa podpalenie. Wcale nie brzmi przerażająco. Pederastia brzmi dużo gorzej niż wykorzystanie. A egzekucja jest znacznie łagodniejszym określeniem, niż morderstwo. Może chodzi tylko o brzmienie? W oficjalnych stwierdzeniach dotyczących nieoficjalnych czynów używa się bardzo ostrożnie dobranych słów. „Dokonano akcji odwetowej”. „Ujęto konfidentów”. Wszystko to brzmi bardzo miło. Zranienie Sutherlanda nie było miłe. Na jego twarzy była krew... i muł. Znów widzę go, jakby stał przede mną, a to sprawia, że powraca piekące poczucie winy.
Nie możesz spalić wspomnień, ale możesz rozjaśnić rzeczywistość.
Więc rozpal ogień, ale ostrożnie.
Podpalenie jest przestępstwem. To musi wyglądać jak wypadek. Całe rodziny giną w płomieniach podczas snu tylko dlatego, że ktoś zapomniał zgasić papierosa.
Biorę do ręki paczkę papierosów ze stołu i sam jej dotyk już mnie mierzi. Nigdy nie paliłam. Nie potrafię palić. Ależ tak, potrafisz. Wciśniesz papierosa za sofę i nie będziesz przejmować się tym, że prawie wyplułaś płuca próbując go zapalić. Po prostu zrób to. Zrób to.
Wkładam papierosa do ust i biorę zapałki. A co będzie, jeśli zgaśnie, zanim coś się od niego zapali? Nikt nie zauważy. A może? Dowód rzeczowy. Ta gruba podpalaczka z Chornley nie skończyłaby w więzieniu, gdyby była ostrożniejsza. Pamiętasz, jak opowiadała ci, że zostawiła nasączoną parafiną szmatę tam, gdzie nie powinna była jej zostawić ‒ na piecyku?
Przypalam papierosa. Zaciągam się. Krztuszę.
Kiedy wrzucam go za sofę, gaśnie. Zapalam drugiego.
Dopiero trzeci, w połączeniu ze starymi gazetami, daje pożądany efekt. Nikłe płomienie obejmują nakrycie sofy i pomieszczenie wypełnia duszący dym.
Biorę torebkę, kluczyki i wychodzę. Oczy mi łzawią, a w gardle odczuwam bolesne drapanie. Kucam na trawie, starając się głęboko oddychać.
Ogień rozszerza się i domek wygląda jak zranione, bezbronne zwierzę. Ściany ciemnieją, miękną, jakby zapadały się w sobie. Rozlega się suchy trzask, przypominający pękanie gałęzi, i wypada jedno z okien. Ogień wzmaga się coraz bardziej.
W oddali ujada pies, a wkrótce dołączają do niego inne. Ostrzegają, że dzieje się coś złego. Muszę stąd uciec, zanim Corby'owìe zauważą, co się dzieje.
Kiedy odjeżdżam, towarzyszy mi poczucie winy i jakby nabożny lęk. Ogień wygląda imponująco. Rozszalały, nieokiełznany żywioł. Nie mogłam zwlekać z jego roznieceniem ani chwili dłużej. Nadciągają ołowiane chmury. Być może to wyraz gniewu bożego. Deszcz, który do tej pory tylko siąpił, przybiera na sile. Zapomniałam zabrać z domu płaszcz i momentalnie przemakam do suchej nitki. Leje jak z cebra.
W samą porę.
Zbyt późno.
Kiedy dotarłam do domu, było już po północy. Tutaj także padało, ale świecił księżyc i róże w ogrodzie były skąpane w jego blasku. To piękny ogród. Wypielęgnowany. Zadbany. Dom pogrążony był w ciemności, a drzwi wejściowe zamknięte na głucho. Z pewnością Christopher wrócił i położył się spać.
Poczułam się jak brudny, zmokły szczur wychodzący z kanału. Opuściło mnie podniecenie i poczucie siły. Ten prymitywny czyn, którego się dopuściłam, podziałał na mnie jak kieliszek mocnego wina. Teraz zaczęłam się niepokoić o konsekwencje. Marzyłam o dobrym drinku, cieple i suchym łóżku. Może jest w nim Sara.
No i co?
Po wydarzeniach ostatnich godzin nie zbulwersowałaby mnie nawet wiadomość, że Christopher ma w naszym domu harem. Ale musiałam jakoś dostać się do środka.
Nacisnęłam palcem dzwonek i nie odrywałam go przez kilka chwil.
Christopher otworzył mi w pidżamie. Był zbyt zaspany jak na wyrwanego z łóżka kochanka.
‒ Jest bardzo późno, Maeve. Przestałem już na ciebie czekać.
Zabrzmiało to ostro, ale w jego głosie wyczułam ulgę. Przeprosiłam go za kłopot.
‒ Jeszcze nie spałem. Cieszę się, że cię widzę.
Poszedł ze mną do jadalni i patrzył, jak nalewam sobie whisky. W domu było ciepło, ale cała się trzęsłam i nie mogłam utrzymać prosto szklanki. Jaki jest wyrok za podpalenie? A jeszcze jeśli doda się do tego współudział w morderstwie? Dożywocie? Dlaczego Oliver sam nie podpalił domku? Co będzie można znaleźć na pogorzelisku? Ogarnęła mnie histeria i nie potrafiłam już jasno myśleć. Miałam ochotę śmiać się i płakać jednocześnie. Ale nie mogłam.
Christopher zapytał mnie cicho, co się stało. Odpowiedziałam, że nic. Absolutnie nic.
Wzięłam drinka i poszłam do sypialni, mając nadzieję, że zostawi mnie samą. Moje poczucie winy i jego niecierpliwość. Miałam tego dosyć.
Poszedł na górę po szlafrok i wrócił w granatowej bonżurce, którą kupiłam mu na gwiazdkę, tuż przed pójściem do więzienia. Może szlafrok zabrał do Sary i zapomniał go stamtąd zabrać. Założył też kapcie. Nie te zwykłe, przydeptane, tylko czarne skórzane, kupione w Paryżu razem z moimi butami. Sto lat temu. Inny świat. Próbowałam się uspokoić, przypominając sobie, jacy wtedy byliśmy. Jak zawsze poważny, godny zaufania Christopher, który nie przypuszczał nawet, co go czeka.
Siedział teraz naprzeciw mnie i patrzył przenikliwie, jakby chciał odgadnąć, co dzieje się w zakamarkach mojej duszy. Odwróciłam wzrok. Na podłodze leżała książka, przykryta częściowo gazetą z krzyżówką. Po powrocie od Sary czytał pewnie jakąś biografię albo rozwiązywał krzyżówki.
Podczas gdy ja... Podczas gdy ja... Co mi się stało podczas tej okropnej nocy? Co ja takiego zrobiłam?
‒ Masz brudną twarz, Maeve. I śmierdzisz dymem.
Powiedziałam mu, że miałam mały kłopot z samochodem ‒ złapałam gumę.
‒ Musiałam zmieniać koło w deszczu.
Skłamałam bez zająknienia, mając nadzieję, że zapomni o zapachu.
‒ Nigdy przedtem nie zmieniałaś koła.
‒ Trzeba sobie jakoś radzić, kiedy nie ma nikogo do pomocy.
Martwił się, że jeździłam sama po ciemku w tak odległej okolicy.
‒ Mogło ci się coś przydarzyć.
‒ Ale na szczęście nic się nie stało. Jestem cała i zdrowa.
‒ Czy coś się zapaliło w samochodzie ‒ przewody elektryczne albo hamulce?
‒ Nie, tylko w okolicy palono rżyska. Zapach palonej słomy jest bardzo intensywny.
‒ Jesteś pewna, że wszystko w porządku?
‒ Oczywiście.
Czuję się doskonale. Świetnie. W dodatku jestem wspaniałym pirotechnikiem. I potrafię cudownie kłamać.
Przygryzłam wargę i odwróciłam głowę, żeby nie widział moich łez.
Pewnie myślał, że ciągle mam do niego żal o to, że nie chciał przyjąć Wayne'a, i starał się teraz to wyjaśnić.
‒ Nie pojechałem za tobą do domku, bo prosiłaś, żebym tego nie robił.
‒ Tak było lepiej.
‒ Przyjechałbym, gdyby ojciec chłopca nie dał znaku życia.
‒ Tak.
‒ Wyglądał na sympatycznego gościa.
‒ Tak.
‒ Powiedział mi, że dostał jakąś pracę. Gdzieś na północy. W sklepie, czy coś takiego.
‒ W hurtowni.
‒ Zabiera ze sobą rodzinę.
‒ Tak.
‒ A więc ta dziwna znajomość zakończy się.
Znajomość ‒ krótkie, nic nie znaczące słowo. Czy on tak właśnie to widzi? Byłoby lepiej, gdyby tak myślał.
Nie odpowiedziałam.
Patrzył na mnie z uwagą.
‒ Widzę, że coś cię gnębi.
Znów ten ton prokuratora.
‒ Co ci jest?
‒ Nic. Po prostu jestem zmęczona.
Wstałam, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć.
‒ Czas iść spać.
Wzięłam szybki prysznic i umyłam głowę, żeby zmyć z włosów zapach dymu. Wytarłam się i położyłam suchy ręcznik na poduszce pojedynczego łóżka, w którym sypiałam, gdy był u nas Wayne. Przed wyjazdem robiłam tu porządek, ale nie zauważyłam leżącego na podłodze czołgu z klocków Lego.
Teraz podniosłam go i usiadłam na łóżku. O tej porze Wayne był już na pewno w swoim domu i smacznie spał. Łuska po naboju z pewnością dawno została wyrzucona. Oliver dał mu inny magiczny guzik, pewnie bardziej zbliżony kształtem do prawdziwego guzika.
Christopher przechodził korytarzem i zatrzymał się przed drzwiami.
‒ Masz zamiar tutaj spędzić noc?
‒ Mam mokre włosy, dlatego wolę spać sama.
Nie starał się namówić mnie, żebym do niego przyszła, tylko zaofiarował się, że przyniesie suszarkę.
‒ Nie powinnaś chodzić spać z mokrą głową.
Wiele jest rzeczy, których nie powinnam robić, a chodzenie spać z mokrą głową jest na pewno ostatnią z nich. Powiedziałam, żeby się nie przejmował.
‒ Jestem bardzo zmęczona.
Spojrzał na mnie i bez słowa podszedł do nocnego stolika. Podniósł słuchawkę telefonu.
‒ Niektórzy sąsiedzi odbierają nocami dziwne telefony. Twój pobyt w więzieniu wyraźnie przyczynił się do rozbudzenia niepokoju w naszej dzielnicy. Staliśmy się ośrodkiem zainteresowania różnych typków spod ciemnej gwiazdy. Dawniej było tu bardzo spokojnie.
Uśmiechnął się nieśmiało.
‒ Przepraszam, to był dowcip. Nie najlepszy zresztą. Czy ty też miałaś takie telefony, kiedy mnie nie było?
Łatwiej było powiedzieć „nie”, niż „tak”. Nie miałam nawet siły, żeby o tym myśleć. Chummy czy ktoś inny, to nie miało teraz żadnego znaczenia. Jeśli dziś ktoś do nas zadzwoni, to będzie to na pewno straż pożarna albo zaalarmowana przez Corbych policja. Zajmę się tym rano, najlepiej, jak potrafię.
Christopher powiedział, że pułkownik wyjechał na jakiś czas i zasugerował, że powinniśmy zrobić to samo.
Wzruszyłam ramionami.
‒ Jeśli tego chcesz.
Usiadł obok mnie na łóżku.
‒ Byłoby nam znacznie łatwiej, gdybym tylko mógł zrozumieć, o co chodzi. Zawsze byłaś impulsywna. Dlatego zaprzyjaźniłaś się z tymi Dudgeonami. Zaangażowałaś się w ten niefortunny związek, zupełnie się nad tym nie zastanawiając. Teraz, kiedy już ich nie ma, powinnaś spróbować zachowywać się bardziej dojrzale.
Dojrzale? Tak, pewnie to słuszna uwaga. Zawsze odczuwaliśmy dzielącą nas różnicę wieku. Ale nie zgadzam się na określenie „niefortunny”. Przyjaźń nie może być „niefortunna”. Zawiązuje się na dobre i na złe i rozwija w jedyny możliwy sposób. Jestem impulsywna? Tak. Przeważnie kieruję się emocjami. Czy są ludzie, którzy potrafią całkowicie wyeliminować emocje ze swojego życia? Być może tylko zimnokrwiści zabójcy. Horden, planujący w więzieniu swą zemstę na Annie. Wyraźnie widzę przed oczami ich fotografie, leżące na biurku inspektora Grange'a. Zwyczajnie wyglądający mężczyzna. Ładna kobieta. Nie próbuję sobie wyobrazić, jak wyglądali... potem. Wystarczy mi to, co już widziałam. Przecięta, pokrwawiona twarz Rene niesionej na noszach. Wykrzywiona ze strachu buzia Wayne'a, kiedy nie mógł oderwać wzroku od skórzanego paska. Pełen mściwości Oliver. Mściwość. Słowo możliwe do zaakceptowania.
Straszny obraz. Jeśli to pomaga ‒ myśl o nim. Pomaga, trochę.
Christopher patrzy na czołg, który trzymam. Wyjmuje mi go z ręki i odkłada na stolik, obok telefonu.
‒ Dziecka tu nie ma, Maeve. Przestań o nim myśleć.
Denerwuje mnie to, co zrobił. Nie powinien był. Czy on nie może zrozumieć, że muszę trzymać tę zabawkę, myśleć z rozrzewnieniem o dobrych stronach przyjaźni, o tym, że utrata Wayne'a oznaczałaby dla mnie utratę części samej siebie?
Ponownie biorę czołg do ręki.
Christophera ogarnia złość.
‒ Na litość boską! Twoje obsesyjne przywiązanie do tego dziecka, tej rodziny i całej tej wstrętnej historii jest idiotyczne.
Wstaje, podchodzi do okna i patrzy w ciemność.
Po chwili opanowuje się i odwraca do mnie.
‒ Jesteś na wolności siedem miesięcy. To wystarczająco długi czas, żeby rana się zagoiła. Jeśli w ogóle jest to możliwe. Nie wiem. Ale nie możemy żyć tak dalej. Musimy porozmawiać. O nas, o naszej przyszłości. Zrobimy to jutro, dziś jesteś zbyt zmęczona.
O tak, myślę. Jutro. Porozmawiamy jutro. Dowiesz się, co się stało, i przestaniesz wierzyć w moje kłamstwa. Masz rację ‒ nie da się zapomnieć o więzieniu. Nic nie jest już takie samo. To tak, jakby uwikłano cię w splot wydarzeń, nad którymi nie masz żadnej kontroli. Może ty, Christopher, który nigdy nie złamałeś prawa, potrafiłbyś zapanować nad sytuacją. Nie jestem dobra dla ciebie, a ty nie jesteś odpowiednim mężczyzną dla mnie, chociaż bardzo się starasz.
Sprawdza, która jest godzina na budziku.
‒ Późni się. Jest dwadzieścia po pierwszej.
Przestawia wskazówki z uśmiechem, starając się dodać mi otuchy.
‒ Nie wstawaj zbyt wcześnie. Śpij tak długo, jak tylko będziesz chciała.
Już przy drzwiach odwraca się na chwilę.
‒ Wbrew temu, co myślisz, nie spędziłem tych dni z Sarą. O tym również porozmawiamy rano.
Zamyka drzwi nie patrząc mi w oczy, nie czekając na moją odpowiedź.
Długo jeszcze siedzę na brzegu łóżka, ściskając w ręku zabawkę Wayne'a. Po zamknięciu drzwi pokoju czuję się w nim dziwnie, jakbym miała klaustrofobię.
Ale nie można już ich otworzyć.
Podobnie jak drzwi do pokoju Christophera.
A może jednak?
Może tak, może nie. Ale ja nie mam żadnej motywacji do tego, by spróbować.
EPILOG
Dziś są moje dwudzieste ósme urodziny i rocznica wyjścia z Chornley.
Dwanaście miesięcy wolności.
Jest mroźny poranek. Jeden z tych dni, kiedy niebo jest intensywnie niebieskie. Stoję przy oknie i patrzę na zimowy ogród. Podziwiam krzewy magnolii, pierwsze kwiaty i srebrzystą biel drzew. Wydaje się, jakby chwila, kiedy Christopher przywiózł mnie do domu i wyszłam do ogrodu, żeby znów poczuć to miejsce, miała miejsce całe wieki temu.
Musiałam długo przyzwyczajać się do życia w samotności, ale doceniam już zalety takiego stanu rzeczy. Spędzę urodziny dokładnie tak, jak zechcę, bez konieczności usprawiedliwiania się przed kimkolwiek.
Biorę długą, gorącą kąpiel, zakładam ciepłą bieliznę i gruby zielony kostium. Pewnie będzie zimno tak stać na mrozie.
Rano był listonosz i w skrzynce czeka na mnie mnóstwo urodzinowych kartek. Zabieram je ze sobą do kuch-ni i czytam, pijąc kawę. Kolorowy bukiet kwiatów od mamy. „Miłego dnia, kochanie.” Och, z pewnością spędzę go miło. Jestem z nią umówiona na jutro, na obiad. Ostatnio jesteśmy sobie znacznie bliższe, mimo jej niezadowolenia z powodu rozpadu mojego małżeństwa. Zgodnie z tym, co mówi, pozwoliłam odejść wspaniałemu mężczyźnie. Dlaczego zgodziłam się dopuścić do tego, żeby jakaś inna kobieta dostała go dla siebie? Dlatego, że tą kobietą jest Hester ‒ odpowiadam jej na to. Hester jest odpowiednią kobietą dla Christophera.
Poznali się na koncercie dobroczynnym zorganizowanym przez lożę masońską. Dokładnie na tym, na który nie chciałam pójść. Hester jest grafikiem i zaprojektowała na ten koncert plakaty i zaproszenia. Pamiętam, że jakiś czas potem poznałam ją u Erica. Wysoka, jasnowłosa kobieta o brązowych oczach i spokojnym, nieco nieśmiałym, jakby wahającym się sposobie mówienia. Sprawiała wrażenie osoby, która niczym specjalnie się nie przejmuje. Z wyjątkiem Christophera. Dawało się to zauważyć nawet wtedy, kiedy z nim jeszcze byłam. Będzie go kochała tak, jak na to zasługuje. Nie będzie chodzić na demonstracje, rzucać cegłami ani wprawiać go w zakłopotanie. Wymienił jej zalety w jesienny poranek, po tej koszmarnej nocy, kiedy podpaliłam letni domek. Powiedział, że właśnie u niej spędził tę noc, kiedy opuścił dom, żeby umożliwić mi opiekowanie się „tym dzieckiem”. Sądzę, że poczuł raczej urazę, niż ulgę, kiedy nie rzuciłam się na niego ani nie okazałam zawodu w żaden inny sposób. Jak mogłam to zrobić? W każdej chwili oczekiwałam policji, która miała przyjść i aresztować mnie za podpalenie. Oczywiście nikt po mnie nie przyszedł, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałam. Podpalenie jest przestępstwem, w przeciwieństwie do cudzołóstwa. W przypadku Christophera, który wyraźnie został do tego sprowokowany, nie było to nawet grzechem.
Urodzinowy prezent od niego dostałam wczoraj. Była to srebrna broszka z oczkiem z lapisu lazuli, którą przysłał ze Szwajcarii, gdzie spędzają teraz z Hester urlop. Nie powinien mi robić takich drogich prezentów teraz, kiedy nie jesteśmy już razem. Sarah nigdy by mu na to nie pozwoliła. Z biegiem czasu te podarki będą pewnie coraz tańsze, w miarę tego, jak będą słabły jego wyrzuty sumienia. Pomimo moich zapewnień, że rozstanie było dla nas najlepszym wyjściem, ciągle czuje się zakłopotany, kiedy się widzimy. A mi wcale nie jest tak zupełnie wszystko jedno, jak na to wyglądam. Zawsze był dla mnie dobry. Gdy już sprzedamy dom i podzielimy majątek, będzie nam łatwiej. Zapuszczę gdzieś korzenie, tak jak on to zrobił.
Inne kartki są od starych przyjaciół, kolegów z firmy, w której teraz pracuję jako księgowa i sekretarka. Przez większość czasu obracamy się na skraju bankructwa, czekając na notę urzędu skarbowego, która nigdy nie nadchodzi, i jakoś udaje nam się przetrwać.
Moje oko przyciągnęła karta przedstawiająca ratusz w Blackpool, nadana przed czterema dniami w Newcastle. Charakterystyczne rozwlekłe pismo wydało mi się znajome. „Nie pamiętam dobrze dat, ale wydaje mi się, że w zeszłym roku było to jakoś o tej porze. Żegnajcie przyjaciele! Od tamtej pory nie miałam okazji powiedzieć im „witajcie”. Moje szczęście! Przepraszam, że nie odzywałam się do tej pory. Wszyscy troje mamy się dobrze. Wayne ciągle o tobie mówi. Już sam potrafi przeczytać książeczkę od twojego taty. Wszyscy gorąco cię pozdrawiamy. Rene.”
Ucisk w gardle zaczyna rosnąć, a potem mięknie i słabnie w miarę, jak z moich oczu płyną łzy ulgi. Nareszcie skończył się długi okres milczenia. Zniknął niepokój, który nie opuszczał mnie od chwili, kiedy Oliver odjechał z Wayne'em. Jest bezpieczny.
I Oliver, jak widać, nie ma kłopotów z policją. Nigdy nie odnaleziono ciała Hordena. I może nigdy już nie odnajdą. Czasami wmawiam sobie, że nie zginął, tylko żyje w jakimś zakątku świata. Że wszystko to, co Oliver powiedział mi w letnim domku, jest prawdą. Zgodnie z tym, co mówią Corby'owie, w okolicy pojawili się kłusownicy. Być może to oni włamali się do domku i przez pewien czas w nim mieszkali. Przypadkowo wystrzeliła strzelba jednego z nich i w ścianie zrobiła się dziura od pocisku. A zapach mógł pochodzić od trzymanej tam dziczyzny. To możliwe. Dlaczego mam im nie wierzyć? Przecież przeważnie tak robię. W moją historyjkę o papierosie, od którego zapalił się domek, uwierzyli tylko ci, którzy nie chcieli obciążać mnie odpowiedzialnością za podpalenie. Inni, jak matka czy Christopher, tylko ze mną dzielili się swoimi wątpliwościami. To był niezamierzony czyn, mówiłam. Nigdy więcej nie będę palić.
Wzięłam do ręki wszystkie kartki i rozrzuciłam je po pokoju. Pocztówkę od Rene głaskałam tak czule, jakbym dotykała jej ręki. Wyobrażam sobie, co by powiedziała, gdyby tu była. W jej głosie usłyszałabym zdziwienie zmieszane z niedowierzaniem. „Do cholery, Maeve, naprawdę chcesz to zrobić?”
Mam się spotkać z Macbarrą i innymi na Trafalgar Square. Przez ostatnie dni nie było go w Londynie. Nagrywał program o klasztorze benedyktynów w Lindisfarne. Na dzisiejszą demonstrację idzie po to, żeby zrobić relację do swojego programu, choć wcale nie jest to jego dziedzina. Na miejscu będzie wiele ludzi z radia i telewizji, gwiazdy ekranu, estrady i kilku takich wariatów, jak ja.
To jego słowa.
Kilka razy zjedliśmy razem lunch, a dziś wieczorem jestem zaproszona z okazji urodzin do greckiej restauracji. Nic wielkiego. Ma dwóch dorastających synów z pierwszego małżeństwa, na których utrzymanie musi łożyć. Jak dotąd, jeszcze ze sobą nie spaliśmy. Nasz związek rozwija się powoli, dając nam wiele satysfakcji.
Mimo trudności z parkowaniem muszę wziąć samochód. Byłoby dziwnie wieźć transparent metrem albo autobusem. Spotkanie jest wyznaczone na dwunastą, wyruszyłam więc odpowiednio wcześnie i docieram na miejsce przed południem. Zbiera się coraz więcej ludzi i policja jest już na posterunkach. Przypomina mi się inna demonstracja, podczas której sierżant Sutherland i jego ludzie starali się najlepiej, jak mogli. A i tak wybuchły zamieszki. Dziś także jesteśmy zaangażowani, ale cel nie jest tak ważny, tak zasadniczy, jak wtedy. Nie sądzę, żeby ktokolwiek został ranny. Nie tutaj. Uśmiecha się do mnie jeden z policjantów, a ja odwzajemniam uśmiech. Powoli na nowo odkrywam w nich ludzi. Należą do tego samego gatunku, co ja.
Jakiś starszy pan zagaduje jednego z nich, że dzisiejszy dzień jest wyjątkowo dobry na tego rodzaju imprezę. Bezwietrzny. Szczupła młoda kobieta mówi, że nie ma własnego transparentu, i pyta, czy mogłaby nieść ze mną mój. Rozwijamy go, ale nie podoba jej się jego treść. Jest zbyt ładny. Nie ma na nim krwi.
Nie mówię jej, że mam wstręt do krwi. Nigdy nie zapomnę wrzuconego do mojej skrzynki listu ze znakiem CND. Zostawia mnie z moim łagodnym, małe agresywnym transparentem i idzie poszukać sobie lepszego.
W końcu Mac odnajduje mnie. Ma czerwony z zimna nos, a z ust bucha mu para. Mówi, że napiłby się gorącej kawy. Później ‒ mówię. Najpierw będziemy skandować ze wszystkimi. Ta część demonstracji jest dla mnie raczej kłopotliwa i Mac ze zdziwieniem patrzy na moje zaangażowanie. Przyłączają się do nas przechodnie, ktoś gwiżdże, ktoś inny rzuca jakąś nieprzyzwoitą uwagę, ale ogólnie jest sympatycznie.
Podchodzi do nas jeden ze znajomych Maca i pyta, czy nie zechciałabym powiedzieć kilka słów. Mówię mu, żeby poszukał kogoś ważniejszego, kogoś, kto bardziej zainteresuje słuchaczy. Dzięki Bogu, moja osoba nie wzbudza już dziś emocji. Mac przyznaje mi rację i mówi koledze, żeby nie nalegał. Chcę pozostać incognito. Nigdy więcej nie chcę obnażać się publicznie, opowiadać o swoich przeżyciach.
Policja daje nam pół godziny, a więc raczej sporo. Mam nadzieję, że uda się osiągnąć to, co zamierzamy. Staramy się chronić tych najbardziej bezradnych.
Chlubny cel.
Idziemy do małej przytulnej restauracji, w której drewniane stoliki nakryte są żółtymi obrusami. Opieram swój transparent o stołek barowy i zamawiam kawę.
Mac trzyma w ręku niewielką paczkę, którą zauważam dopiero siadając przy stoliku.
‒ To dla ciebie ‒ mówi. ‒ Prezent urodzinowy.
Patrzy, jak odwijam zabawkę ‒ małą białą foczkę, taką samą, jaka namalowana jest na moim transparencie.
‒ Nie wszystkie umierają w zanieczyszczonych morzach ‒ mówi ‒ albo kończą życie na lądzie. W końcu nie co dzień spotykają nas takie nieszczęścia, jak wykrycie tego wirusa w 1988 rok. Zawsze znajdą tacy, którzy przetrwają, wszystko jedno co. Gdyby nie to ‒ i gdyby nie były to stworzenia tak sympatyczne ‒ z pewnością nie byłabyś teraz na wolności i nie wymachiwałabyś swoim transparentem.
Głaszczę w zachwycie fokę i mówię mu, że jest okropnym cynikiem.
Uśmiecha się i nie zaprzecza.
‒ Nie jesteś wielką artystką, ale dzieciom bardzo podoba się twoja foka. Wydaje mi się, że ta demonstracja przyniesie ci jakieś pieniądze. Na co zostaną przeznaczone? Na badania nad chorobami wirusowymi morskich ssaków? Czy może na kampanię przeciwko zanieczyszczeniu oceanów?
‒ Prawdopodobnie na oba te cele. Jeszcze nie wiem.
‒ Cóż, powinnaś się zastanowić. Jesteś niepoprawną idealistką, Maeve. Próbujesz ustanowić w tym świecie jakieś logiczne prawa. Może właśnie dlatego cię lubię.
Zmienia temat.
‒ Jak się miewa malec? Ten, z którego matką przyjaźniłaś się w Chornley?
Przesuwam palcami po miękkiej, delikatnej wełnie.
‒ Jest kochany i szczęśliwy ‒ odpowiadam z pełnym przekonaniem. ‒ Dudgeonowie są doskonałymi rodzicami. Kilka miesięcy temu przenieśli się do Newcastle, gdzie Oliver dostał pracę. Wayne chodzi do szkoły. Rene mówi, że już potrafi czytać. Nareszcie wszystko ułożyło się dla nich pomyślnie.
Oczekuję zadowolenia z jego strony, ale Mac marszczy w zamyśleniu brwi.
‒ Powiedziałaś, że jak się nazywa?
‒ Wayne. Pamiętasz, jak robiłeś dla niego papierowe zwierzęta i...
‒ Chodzi mi o nazwisko. Nigdy przedtem go nie wspominałaś.
Czyżby? Widocznie tak było. Zwykle mówię o nich Rene, Oliver, Wayne. Patrzy na mnie takim wzrokiem, jakbym popełniła przestępstwo, nie wymieniając nazwiska moich przyjaciół.
‒ Dudgeon ‒ mówię. ‒ Tak jak w sztuce Shawa.
‒ Wielki Boże!
Odsuwa filiżankę kawy, jakby była wypełniona arszenikiem.
‒ Co się stało?
Spojrzał na mnie błędnym wzrokiem.
‒ Dlaczego, do cholery, ja ci muszę o tym mówić!
‒ Co masz na myśli? Do czego zmierzasz?
Atmosfera w restauracji zmienia się. Jest pełno ludzi i wszyscy jedzą, piją i rozmawiają. Panuje nieopisany zgiełk, a w powietrzu unosi się zapach ostrych przypraw, tłustych frytek i gotowanych jarzyn.
Przysuwa się do stołu, przez chwilę patrzy na mnie z niepokojem, a potem odwraca wzrok. Gruba, ubrana w zieloną sukienkę i żółty fartuch kelnerka sądzi, że chcemy zapłacić, i podchodzi do stolika.
‒ Czym mogę służyć?
Mac odsyła ją i ponownie patrzy w moim kierunku.
‒ Wiesz, że na początku tego tygodnia byłem w Lindisfarne, gdzie przygotowywałem program?
‒ Wiem. I co z tego?
‒ W powrotnej drodze spędziłem noc z czwartku na piątek w Newcastle. W lokalnej gazecie bardzo szeroko rozpisywano się o tej sprawie.
‒ O jakiej sprawie, na litość boską?
Moja ręka zaczyna drżeć.
Pochyla się i ujmuje moje dłonie. Sygnet na jego małym palcu mocno wbija mi się w rękę.
‒ Twoja przyjaciółka, pani Dudgeon, Rene, w środę po południu wracała do domu z zakupów. Jej mąż, który tego dnia wcześniej skończył pracę, pomógł jej wnieść sprawunki na górę. Doszło między nimi do tego, co gazety nazwały „rodzinną sprzeczką”, która zakończyła się użyciem siły. Jeden z sąsiadów zadzwonił po policję. Niestety, przyjechali zbyt późno.
Zbyt późno?
Sygnet coraz mocniej wbija mi się w ciało. Chciałabym, żeby ściskał mnie jeszcze mocniej. Mocniej. Skoncentruj się na bólu. Mocniej. Jeszcze mocniej.
Ból.
Rozluźnia uścisk, ale ciągle trzyma mnie za ręce.
‒ W gazecie opisali wszystko bardzo oględnie, ale bez trudu dało się odgadnąć, o co chodzi. Sąsiadka określiła ich jako zgodne, szczęśliwe małżeństwo, całkowicie poświęcone wychowywaniu chłopca. Potwierdzali to inni, choć któraś z sąsiadek wyznała, że pan Dudgeon bił czasem żonę.
W mojej głowie rozlega się wysoki, ostry dźwięk i przez moment nie słyszę nic innego. Macbarra ciągle do mnie mówi i mówi, ale jego słowa są dla mnie tylko pustymi dźwiękami. Na stół pada promień zimowego słońca, ale wokoło jest ciemno. I zimno.
Wyraźnie słyszę niski, szepczący głos Olivera. „Wayne mnie potrzebuje... Potrzebuje nas obojga... Jeszcze jeden wyrok i Rene wyląduje dokładnie tam, skąd startowała... Powtarzałem jej to tysiące razy...”
Wyląduje... Wayne... czuły, kochający... Wayne, tak... ale Rene...
Mac coś tam mruczy, że mu przykro.
‒ Może nie powinienem mówić ci tego tutaj, tylko w jakimś innym miejscu. Chociażby u mnie albo u ciebie.
Mówię mu, że to nieprawda. Że dziś dostałam od niej wiadomość i że nie wierzę w to, co mówi. Kartka została wysłana cztery dni temu ‒ we wtorek.
Rozglądam się dookoła. Dlaczego wszyscy zachowują się tak spokojnie? Dlaczego ich życie jest takie normalne, uporządkowane Jak mogą tak po prostu siedzieć, jeść, uśmiechać się, popijając drinki, i mówić, mówić, mówić, podczas gdy Rene... To najbardziej nieprzyjemne, wstrętne miejsce, w jakim kiedykolwiek się znalazłam. Mac czule głaszcze ciepłymi palcami moje dłonie. Co stara się mi udowodnić? Że jesteśmy żywi, że możemy dotykać, czuć, być?
Kiedy Rene pisała tę kartkę, była taka szczęśliwa, wszystko szło dobrze, „żegnajcie przyjaciel”, „nie powiedziałam witajcie”, cała Rene.
A potem... tylko dzień później... ona... Oliver... środowe popołudnie...
Wysuwam ręce z uścisku Maca i zahaczam zegarkiem o brzeg filiżanki. Kawa rozlewa się na białym futerku foki. Ciemna plama wygląda jak stara krew. Dlaczego mówią „pozbawić życia”, zamiast „zabić”? Co Oliver powiedział policji ‒ że ją pozbawił życia? Że pozbawił Rene życia. Co ukradła tym razem? Futro z foki? Biorę zabawkę i mocno przyciskam do siebie. Jest mokra i krople kawy spływają mi między palcami. Umyję ją.
Wayne'owi będzie się podobała. Mac mówi, że brudzę sobie spódnicę i obrus, i pochyla się, żeby zabrać mi zabawkę. Nie pozwalam mu. Kilka miesięcy temu Christopher też próbował mi zabrać czołg z klocków Lego. Dlaczego wszyscy chcą mnie oddalić od dziecka? Ta zabawka jest dla niego. Dam mu, kiedy do niego pojadę.
Już wkrótce.
Mac stara się wytrzeć obrus papierowymi serwetkami. Mówi wolno, jakby dobierał słowa. Chyba stara się mnie pocieszyć.
‒ Jeśli to, co mówi sąsiadka o tych pobiciach, jest prawdą, to może to być okoliczność łagodząca. Zostanie wniesione oskarżenie o zabójstwo, a nie o morderstwo.
To nie ma żadnego sensu. Złagodzenie kary za to, że robił to często? Ile razy musiałby ją zabić, żeby zostać uniewinnionym?
Kładzie mokrą serwetkę na talerzyku.
‒ Nie po raz pierwszy zdarza się taka tragedia. To naturalne, że zaatakowana kobieta chwyta jakąkolwiek broń, która wpada jej w ręce. Pech polegał na tym, że ona miała pod ręką nóż. Zwykły nóż kuchenny nie mógłby zrobić nikomu krzywdy, ale ten wszedł głęboko. Dudgeon zmarł w szpitalu po kilku godzinach. Aresztowano ją w czwartek, a wczoraj pojawiły się artykuły w prasie. Gazety północne podadzą więcej szczegółów.
Patrzę na niego, osłupiała, a potem wstaję gwałtownie, przewracając krzesło. Podchodzi kelnerka, podnosi je i zaczyna narzekać na plamy na obrusie. Rozumiem to i potrafię pogodzić się z jej złością. Ale nie z tym, czego przed chwilą się dowiedziałam. To nie mieści się w głowie. Głośno i niegrzecznie mówię jej, co należy zrobić z takim obrusem. Ludzie patrzą na mnie. Nie odwracam wzroku. Ich obraz rozmywa mi się przed oczami.
Mac pociesza jakoś kelnerkę i przeprasza za mnie. Mówi, że nie czuję się najlepiej. Może. Może ma rację. Mam ściśnięte gardło, a każdy oddech sprawia mi ból. Chwiejnym krokiem idę w stronę wyjścia, zabierając po drodze transparent. Wisi na nim czyjaś wełniana chusta. Odkładam ją na wieszak. Chusta jest czerwono-czarna. Sweter, który zrobiłyśmy z Rene w więzieniu, był w takich samych kolorach.
Wychodzę.
Słońce wygląda jak skrzepła krew. Czerwona grudka na popołudniowym niebie. Dzień nie jest już wcale piękny. Jest ponury. Zły.
Zatrzymuję się przed pobliskim sklepem. Wystawa jest pełna urządzeń elektrycznych. Maszyny do zmywania, do mieszania, do słuchania. Rzeczy używane w naszych mieszkaniach. Przez cały czas. Pracowici ludzie. Świat pełen pracowitych ludzi. Na środku stoi kuchenka mikrofalowa. Taka sama jak ta, którą Rene chciała mi sprzedać, kiedy po raz pierwszy byłam u nich w domu. „Och Maeve, Maeve. Jak, do ciężkiej cholery wytrzymałam z tobą przez te wszystkie miesiące! Gdybym chciała opchnąć komuś kradzioną rzecz, to na pewno nie tobie! Jesteśmy kumplami, prawda?” Kumplami... kumplami...
I Oliver. „Nie potrzebujemy jałmużny od przyjaciół.”
I Wayne.
„Potrę swoim magicznym guzikiem... Sprawię, że do nas przyjdziesz.”
Wieje wiatr i obluzował się jeden z końców mojego transparentu. Łopocze teraz obok mojej twarzy, jak motyl, który usiadł kiedyś na Waynie.
Jak czule trzymał go Oliver wtedy na plaży. Z jaką wściekłością ciął pasek Hordena, nie zapominając ostrzec Wayne'a, żeby odsunął się na wszelki wypadek.
Czy tego noża użyła Rene?
Z pewnością.
Dlaczego trzymał coś tak okropnego, tak niebezpiecznego? Jakie miał do tego powody? .Śmiercionośna broń, nie gorsza niż pistolet, leżąca w zasięgu ręki.
Co Rene powie sędziemu na procesie? Czy będzie się broniła opowiadając o tym, jak ją bił i jak się go bała? Czy tak jak mi, powie, że chciała pozostać w jednym kawałku? Proste stwierdzenie. „Nie chciałam tego zrobić. Kochałam go, ale zadawał mi ból.” Może będzie to nie do przyjęcia dla sędziów, ale z pewnością będzie najbliższe prawdy. Większą część czasu byli ze sobą szczęśliwi.
Może pewnego dnia powiedziałaby mi całą prawdę. Do końca.
Czy trafi do Holloway, czy do jakiegoś więzienia na północy?
Może do kobiecego oddziału w Durham?
W tej chwili jest mi tak bliska, że czuję, jakbym była w jej skórze i wszystko przechodziła razem z nią. Rutynowe przyjęcie ‒ lista przedmiotów osobistych ‒ to możesz zatrzymać, a tego nie. Badanie lekarskie. Długie, ciemne korytarze. Dźwięk zamykanych na noc drzwi. Słyszę go teraz. I wizjer w drzwiach. Ani odrobiny intymności. I rano otwarcie. Szare poranki szarych dni, ciągnące się w nieskończoność. Brak pewności siebie. Zrób to. Nie rób tamtego. Nie myśl. Wyzbycie się własnej woli. Szacunek do siebie samej trzeba schować na później. Tak przynajmniej było w moim przypadku.
Czy Rene myślała podobnie?
Nie wtedy, kiedy byłyśmy w Chornley. Tam było łatwiej, najgorsze miałyśmy za sobą. Jej przestępstwo było grą ‒ grą, w której zdarzyło się jej przegrać. Ale teraz będzie inaczej. Ja okaleczyłam człowieka, którego nie znałam, i było mi tak przykro, tak przykro. Jej będzie znacznie trudniej.
Rok temu Oliver przyjechał po nią na motocyklu i odjechali razem, a ona obejmowała go w pasie. Tak bardzo cieszyli się sobą, że zazdrościłam im tego spotkania. My byliśmy tacy sztywni, zażenowani. Po nich widać było, że są szczęśliwi.
Gdyby tylko można było zacząć jeszcze raz. Zmienić scenariusz. Wymazać te dwanaście miesięcy, które przyniosły tyle zmian.
Rene nigdy nie ucieknie od swego bólu i wyrzutów sumienia.
‒ Jak sobie z tym poradzi? Jak to zniesie? Co zrobi? ‒ Nie przejmowałam się tym, że mówię na głos, i że Mac stał obok mnie z bardzo przejętą miną.
‒ Ludzie mają w sobie ogromne siły, Maeve. Potrafią poradzić sobie w różnych sytuacjach. Tylko dzieci tego nie umieją. To ona zawsze najbardziej cierpią.
Oczywiście ‒ Wayne. Miłość Olivera. On powiedziałby dokładnie to samo. Powiedział to.
Mówię Macowi, że jutro z samego rana jadę po Wayne'a do Newcastle.
Jest zaskoczony i przez chwilę nie odpowiada. Ma wątpliwości.
‒ Nie możesz tak po prostu przyjść i zabrać go ze sobą. Ktoś musi się nim zaopiekować, a potem jego matka zdecyduje, co dalej ma z nim być.
Myślę o Annie.
Wkrótce wszyscy dowiedzą się prawdy o rodzicach Wayne'a, ale nie ode mnie.
‒ Rene chciałaby, żebym to zrobiła. Razem z Oliverem przez ostatnich kilka lat skrupulatnie unikali Opieki Społecznej.
Nie rozumie tego.
‒ To przecież kompetentni ludzie wykonujący swą pracę najlepiej, jak potrafią. Będą dla niego dobrzy.
‒ Ale on musi przebywać z kimś, kogo zna i kto go kocha. Ja go kocham, a on kocha mnie. Tak powiedział.
‒ Możliwe, ale to nie jest takie proste.
Jego odpowiedź brzmi sucho i bezapelacyjnie. Zupełnie jakbym słyszała Christophera.
Obok nas przechodzą ludzie, anonimowy tłum. Zbyt duży tu hałas. Zbyt wielkie zamieszanie. Jedyny człowiek, którego obdarzyłam zaufaniem, kwestionuje słuszność tego, co wydaje mi się jedynym możliwym w tej sytuacji rozwiązaniem. Mówi, że nie jestem teraz w stanie wymyślić nic racjonalnego.
‒ Nie powinnaś robić żadnych planów, Maeve. Ani w stosunku do siebie, ani do chłopca. Jeszcze nie teraz. Chodźmy do mnie, trochę odpoczniesz. Nie możesz prowadzić samochodu. Pojedziesz do domu, kiedy się uspokoisz. Albo ja cię odwiozę. Chodź ze mną.
Jego mieszkanie. Mój dom. Nie chcę nigdzie iść. Oba miejsca wydają mi się straszliwie osamotnione. Nie ma w nich nikogo, do kogo mogłabym się zwrócić. Zaczynam iść, torując sobie drogę transparentem i przepraszając, gdy na kogoś wpadam. Wokół śmierdzi benzyną, a warkot silników nie pozwala mi się skupić.
Macbarra podbiega i bierze ode mnie transparent.
‒ Rozwalisz komuś tym głowę. Dokąd idziesz? Mieszkam zupełnie gdzie indziej.
Nie wiem, dokąd idę. Po prostu idę. Nie odpowiadam. Nie zatrzymuję się.
Kładzie mi rękę na ramieniu i zatrzymuje mnie.
‒ Maeve! Kiedy to trzymam, czuję się jak kompletny idiota. Z tobą pewnie jest inaczej. Tym właśnie się różnimy. Weź go z powrotem.
Zwija transparent i daje mi go.
Kiedy znów się odzywa, jego głos jest trochę łagodniejszy.
‒ To nie jest najlepsze miejsce na rozmowę, ale skoro nie mamy innego wyjścia, to stój i słuchaj. Wątpię, czy uda ci się zdobyć dziecko, jeśli zaczniesz o nie walczyć. Byłaś w więzieniu, a to jest przeszkoda nie do pokonania. W twoim przypadku nie powinno tak być, ale niestety jest. Potrafiłabyś zająć się tym dzieciakiem sto razy lepiej, niż ktokolwiek inny. Ja o tym wiem. Ale Opieka Społeczna nie. Nie chcę patrzeć, jak cierpisz. Tak jak ty nie chcesz widzieć jego cierpień. Chcę powiedzieć, że... jeśli po gruntownym przemyśleniu tej sprawy ciągle będziesz chciała go zatrzymać, to droga wolna. Ofiarujesz mu miłość i przyjaźń. Nikt nie może cię przed tym powstrzymać. Ale nie dręcz się, jeśli nic nie będziesz mogła zrobić. Jeśli pojawią się jakieś problemy, jeśli będziesz potrzebowała kogoś, kto wstawi się za tobą i Wayne'em, to możesz na mnie liczyć. Ja też lubię tego smyka.
Stoimy na chodniku w Strand i płaczę. Mac obejmuje mnie i przez chwilę mocno trzyma przy sobie.
‒ Ocalimy go ‒ mówi cicho.
Wierzę w to. Miłość i przyjaźń wystarczą na początek.
Zostanie z nami.