Ingulstad Frid Wiatr nadziei Noc zimowa

Frid Ingulstad

NOC ZIMOWA

Saga Wiatr nadziei

część 2

1

Kristiania, styczeń 1905 roku

Elise otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale słowa utknęły jej w gardle. Chciała rzucić się ku Johanowi, objąć go, zatrzymać, nie pozwolić konstablom, by go zabrali. Jednak nie poruszyła się, sta­ła jak sparaliżowana, obezwładniona strachem. Na co zdałyby się protesty? Konstable reprezentowali prawo i liczyło się tylko prawo. Na pewno nie pytali, dlaczego Johan z taką siłą wyrzucił jej ojca z domu, nie obchodziło ich, że jej matka leży ciężko chora na su­choty, że ojciec był kompletnie pijany i nie zdawał sobie sprawy, co robi. Nikt nigdy również nie pytał, jak doszło do tego, że jej ojciec zaczął pić albo dlaczego tylu innych mieszkańców czynszówek wzdłuż rzeki Aker podzieliło jego los. A teraz Johan miał trafić do aresztu. Niezależnie od tego, czy jej ojciec zawinił, czy nie.

Odgłos ciężkich kroków na schodach stawał się coraz słabszy, drzwi wejściowe otworzyły się i zatrzasnęły z powrotem, by pozo­stawić pustą i przerażającą ciszę.

Dopiero wtedy Elise zauważyła matkę Johana. Stała w drzwiach jakby wykuta w kamieniu, trupio blada i chuda. Drżąc, wpatry­wała się przed siebie przerażonym, pustym spojrzeniem, równie odrętwiała jak Elise.

Widok śmiertelnie przestraszonej, podstarzałej kobiety sprawił, że Elise otrząsnęła się z apatii. Poruszając się sztywno z powodu dozna­nego szoku, który nadal obezwładniał jej ciało, podeszła do pani Thoresen. Zęby dzwoniły jej w ustach, gdy próbowała coś powiedzieć.

- Cz - czy wiesz... Mam na myśli...

Matka Johana potrząsnęła głową, nie patrząc, na dziewczynę, tylko ciągle wpatrując się przed siebie.

Elise usiłowała się opanować.

- Na pewno wróci. Kiedy się zorientują, że się pomylili. Pani Thoresen nadal się nie odzywała, nie przesunęła wzroku.

- Chciał mi tylko pomóc, nie zamierzał zrobić memu ojcu nic złego.

Dopiero teraz coś się poruszyło w wodnistoniebieskim spoj­rzeniu. Sąsiadka zwróciła wzrok na Elise, jakby nie rozumiejąc.

Elise uświadomiła sobie, że kobieta nie wie, co się stało tej nocy, kiedy zginął ojciec, i uznała, że powinna to wyjaśnić.

- Johan wpadł we wściekłość, kiedy mój ojciec przyprowadził do domu kolesia i prostytutki. Wiedział, że mama leży obok w po­koju i wszystko słyszy. Pech chciał, że wszedł do kuchni w chwili, kiedy ojciec właśnie ruszył na mnie.

Pani Thoresen zasłoniła ręką usta, jak gdyby już domyśliła się całej reszty.

Elise spojrzała na nią nieszczęśliwa.

- To moja wina - szepnęła ochryple. - Johan chciał mi tylko pomóc.

Matka Johana wpatrywała się w dziewczynę, a w jej matowym spojrzeniu widniał nagi strach.

- I co?

- Wywiązała się bójka i Johan wyrzucił mego ojca za drzwi.

- Ale... Jego ciało znaleziono przecież w rzece? Elise skinęła głową.

- Nie wiem, co się stało. Może Johan uderzył tak mocno, że... - zamilkła i bezradnie rozłożyła ręce. Nie miała pojęcia, jak to się mogło stać. - Pewnie Evert się wygadał. Twierdził, że ich widział.

- Evert? Chłopak od Hermansena?

- Tak. Ciągle się włóczy po ulicy, chociaż Hermansen nie szczędzi pasa.

Pani Thoresen nie odezwała się, stała tylko w milczeniu, jak gdyby jeszcze nie mogła uwierzyć, że Johan naprawdę został aresztowany.

Przeczuwałam, że coś się stanie, pomyślała Elise. Bałam się już od chwili, kiedy pojawiły się te ulicznice i chciały rozmawiać z Jo­hanem.

- Co ja powiem Annie? - Aslaug spojrzała bezradnie na Elise.

- Anna zrozumie, dlaczego Johan uderzył mego ojca.

- Ale jak sobie poradzimy bez tego chłopaka? - oczy pani Thoresen nagle wypełniły się łzami. - To Johan płacił za jej lekar­stwa!

- Nie płacz! Kiedy konstable się zorientują, że Evert nie­źle nałgał, Johan na pewno będzie mógł wrócić do domu. Evert opowiada niestworzone rzeczy, nie sądziłam, że policjanci uwie­rzą takiemu chłopaczynie jak on. To prawda, Johan zareagował ostro, jednak do rzeki jest spory kawałek. To nie mogła być jego wina. Ojciec musiał się pośliznąć albo z innej przyczyny wpaść do wody.

Wyglądało na to, że matka Johana uspokoiła się.

- Skoczę tylko na górę i powiem mamie, że wróciłam z pracy, i zaraz do was przyjdę.

Odwróciła się i pośpieszyła ku schodom.

Nogi się pod nią trzęsły. Johan został aresztowany jako win­ny śmierci jej ojca. Tylko jak policja się o tym dowiedziała? Czy może zaufać zeznaniom dziecka i uznać je jako wiarygodnego świadka?

A może Evert nie był jedynym, który widział całe zajście? Może te dwie prostytutki również zameldowały o Johanie. Jeśli lak, to nie ma już nadziei. Johan zostanie osadzony w więzieniu Akershus, a ona już nigdy więcej go nie zobaczy. Myśl o tym usa­dowiła się w gardle i dławiła niczym bolesny spazm, rozlewała się po ciele jak ból. Elise oparła się o zimną ścianę i poczuła, jak jej oczy wypełniają się łzami.

Kiedy wreszcie zdołała się opanować i ruszyła dalej na drugie piętro, usłyszała Pedera i Kristiana, którzy hałasowali tak, że sły­chać ich było na całej klatce schodowej. Kłócili się, mówili pod­niesionymi głosami. Kiedy indziej wpadłaby do kuchni i zrobiła awanturę, ponieważ ciągle nie mogli się nauczyć, że muszą mieć wzgląd na chorą matkę. Teraz jednak wlokła się ciężko pod górę.

Johan powiedział, że mogliby zaproponować pieniądze Lorangowi, by ten przyznał się, że jest ojcem dziecka Hildy. Zaofiarował się nawet, że weźmie dodatkową pracę po godzinach i będzie nosił skrzynie w tkalni płótna żaglowego, żeby zdobyć na to trochę grosza. A teraz, kiedy trafił do więzienia, trzeba będzie znaleźć inne rozwiązanie.

Doczłapała się do drzwi.

Zanim otworzyła, zatrzymała się i głęboko wciągnęła powiet­rze. Musi się wziąć w garść, być silna. Nie wolno jej martwić się na zapas! Jeszcze nie wiadomo, jak naprawdę było. Może się zda­rzyć, że to wszystko to jedno wielkie nieporozumienie, a Johan będzie mógł wrócić do domu jeszcze dziś wieczorem. I nawet jeśli Evert wypaplał o tym, co widział, to jeszcze nie znaczy, że to przez Johana ojciec wpadł do rzeki. Johan nie okłamał jej, była o tym przekonana. Wyrzucił ojca za drzwi, ale nie poszedł za nim. Nie­zależnie od tego, jak mocno go popchnął, staruszek umarł nie od jego uderzenia.

Peder i Kristian natychmiast przestali się kłócić, gdy zobaczyli siostrę w drzwiach.

- To wina Pedera! - Kristian popatrzył na nią przestraszony. Pewnie od razu zauważył coś w jej twarzy i pomyślał, że to gniew.

Peder przeciągnął dłonią po policzkach, ocierając łzy.

- Nieprawda - rzucił z płaczem. - To ty powiedziałeś, z kim Hilda... - urwał nagle, posyłając siostrze przerażone spojrze­nie. - A ja mówiłem, że to kłamstwo, Elise!

Elise nie odpowiedziała. Zmęczona podeszła do drzwi pokoiku. Kiedy je uchyliła, zobaczyła, że Hilda siedzi na brzegu łóżka mamy. Cicho rozmawiały. Na moment Elise wstrzymała oddech. Hilda chy­ba się nie przyznała? Nie, mama nie zachowywałaby się tak spokoj­nie. Prawdopodobnie mama dała jej do zrozumienia, że domyśla się, w jakim stanie jest Hilda. Położyła dłoń na dłoni córki.

- Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Z pomocą Elise i Joha­na na pewno damy sobie radę.

Elise cicho zamknęła za sobą drzwi i podeszła do kuchni, żeby rozpalić.

Chłopcy nie odzywali się słowem, nawet się nie poruszyli. Mil­czenie siostry pewnie ich zaniepokoiło.

- Co się stało, Elise? - spytał Peder. W jego głosie dał się sły­szeć tłumiony płacz i strach. - Jesteś na nas zła?

Elise potrząsnęła głową.

- Nie, jestem tylko zmęczona. Chłopiec podszedł do niej.

- Przyniosę wodę i drewno - zaproponował ochoczo. - Mogę też umyć schody, jeśli chcesz!

Elise odwróciła się do niego i uśmiechnęła. Ten chłopak jest za dobry dla tego świata, pomyślała, a myśl ta niemal ją przeraziła.

- Dziękuję, Peder, ale nie musimy dzisiaj myć schodów. Zrób lekcje, a ja ugotuję polewkę. Na dworze jeszcze się ochłodziło i musimy zjeść coś rozgrzewającego.

Peder uśmiechnął się, wyraźnie zadowolony, że siostra się roz­pogodziła.

- Miałem dziś całkiem sine nogi, kiedy wróciłem do domu, i przemoczone skarpety, bo śnieg wpadał mi do butów przez dziu­rawe podeszwy.

Elise zmarszczyła czoło zmartwiona.

- Zapytam może w Armii, czy ty też mógłbyś dostać nowe buty zimowe.

Spojrzał na Elise z nadzieją.

- Myślisz, że się uda?

- W każdym razie spróbuję.

- Jesteś najlepszą siostrą w całym Sagene, Elise!

Drzwi do pokoiku otworzyły się i stanęła w nich Hilda. Pode­szła bliżej.

- Kto jest u Johana, Elise? Słyszałam jakieś obce głosy.

Elise poruszyła mocno garnkiem, nie odwracając się. Wzru­szyła ramionami.

- Skąd mam wiedzieć?

- Nigdy nie przychodzą do niego inni mężczyźni.

- Może lekarz przyszedł do Anny?

- Nie, było ich kilku. Głośno rozmawiali. Peder z ożywieniem włączył się do rozmowy.

- Może wrócił ojciec Johana?

- Phi! - rzucił Kristian pogardliwie. - Ojciec Johana zszedł na ląd w Hamburgu i zabawia się z dziewczynami w okolicy, która nazywa się Reperbahn.

Elise gwałtownie odwróciła głowę.

- Kto opowiada takie bzdury?

Kristian otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale ugryzł się w ję­zyk. Wzruszył ramionami.

- Wszyscy tak mówią.

- Domyślam się, że to pewnie Evert - wtrąciła się Hilda. - Kie­dy przestaniesz słuchać tego kłamczucha?

Kristian ściągnął usta obrażony.

- Evert nie kłamie.

Elise znowu odwróciła się do pieca. Wpadła na pewien po­mysł. Jeżeli opróżni blaszane pudełko z dziesięcioorówkami i za­proponuje to wszystko Evertowi, to może chłopak wyzna jej, co widział. Jeżeli się okaże, że ktoś złożył fałszywe doniesienie, to sama pójdzie do magistratu i powie prawdę.

Ta myśl podniosła ją na duchu. Oczywiście, powinna dokład­nie opowiedzieć na policji o całym zajściu. Mogła poświadczyć wszystko, co miało miejsce od momentu, kiedy razem z Johanem zobaczyli jej ojca i dziewczęta na dole w „Perle”, aż do chwili, kie­dy w środku nocy usłyszała w kuchni awanturę i wybiegła, żeby poprosić o ciszę. Nie musi niczego ukrywać, lecz otwarcie powie, że byli pijani i zachowywali się głośno, że ojciec wpadł we wściek­łość, kiedy zażądała, żeby wyszli. Potem mogłaby dodać, że ojciec rzucił się do niej raz i drugi, przeklinał i groził jej, mimo że mat­ka leżała chora w pokoju obok i mogła wszystko słyszeć. Wtedy oficerowie śledczy na pewno zrozumieją, że Johan musiał stanąć w jej obronie. W końcu mogłaby dodać, że Johan przyszedł do niej zaraz potem, więc nie mógł pójść za ojcem na dół nad rzekę.

Kiedy doszła do takiego wniosku, odczuła ogromną ulgę. Konstable naturalnie wysłuchają jej. Jeżeli Evert zdążył coś powiedzieć, to nic pewnego, że mu uwierzyli. Poza tym co takiego mógł zeznać? Prostytutki nie odważą się mówić; dobrze wiedziały, że muszą się trzymać jak najdalej od posterunku, żeby nie trafić za kratki. Najważ­niejsze, co policja miała do zrobienia, to łapanie pijaków i włóczęgów i zamykanie ich pod kluczem. Wszyscy o tym wiedzieli.

Im więcej o tym myślała, tym bardziej była przekonana, że właśnie tak powinna postąpić. Żołądek jej się ścisnął na samą myśl, że miałaby sama pójść do magistratu i rozmawiać z ubranymi na czarno konstablami, ale musiała to zrobić. Przede wszystkim ze względu na Johana. Nikt inny poza nią nie mógł mu pomóc.

Ale najpierw należało pogadać z Evertem. Nie miała odwagi iść do niego do domu tak późno wieczorem. Hermansen nie był miły. Tym bardziej, kiedy się napił. Jedyna okazja, by spokojnie poroz­mawiać z Evertem w cztery oczy, nadarzała się w czasie przerwy obiadowej. Evert był chłopcem na posyłki i ostatnio widziała go, gdy ciągnął wózek z towarem dla Magdy, która ma sklep na rogu.

Elise zaniosła garnek na stół i nalała polewki do talerzy. Chłop­cy sprzątnęli już książki i przetarli blat. Rozumieli, że coś się stało, i robili, co mogli, żeby udobruchać siostrę. Nawet Kristian zacho­wywał się wyjątkowo potulnie.

- Czy coś się stało?

Pytanie padło z ust Hildy, która z niepokojem w oczach spoj­rzała na siostrę. Przypuszczalnie sądziła, że milczenie Elise ma coś wspólnego z ich kłótnią w drodze do domu, kiedy Hilda wybuchnęła, że już więcej jej nic nie powie. Elise potrząsnęła głową.

- Jestem po prostu zmęczona.

- Uważam, że powinnaś zejść do Johana i dowiedzieć się, czy przypadkiem nie spotkało go coś złego. Te głosy wydawały się tak... - machnęła ręką, nie znalazła słowa, by wyjaśnić, co miała na myśli.

- Wydawały się tak... ? - powtórzył Kristian i spojrzał na nią wyczekująco.

- Wydawały się, jak gdyby należały do jakichś ważnych osobi­stości.

- Takich jak Ropucha i majster? - spytał Peder niewinnie. Elise zauważyła, że Hilda zaczerwieniła się na twarzy jak bu­rak, i pośpieszyła jej z pomocą.

- Pójdę do Johana zaraz po obiedzie. Nie siorb tak okrop­nie, Kristian! Słychać cię na samym dole u pani Evertsen z par­teru!

Kazała Hildzie pozmywać, a chłopcom skończyć odrabiać lek­cje, zanim wyszła z domu.

Kiedy zapukała do drzwi mieszkania Johana, nie otrzymała odpowiedzi. Ostrożnie weszła do środka. W kuchni było pusto.

Niepewnie podeszła na palcach do drzwi pokoiku i ponownie zapukała.

- Proszę! - Głos brzmiał cicho i żałośnie.

Pani Thoresen siedziała na brzegu łóżka Anny i trzymała ją za rękę. Anna miała twarz czerwoną i zapuchniętą od płaczu. Dla­czego matka już jej o wszystkim opowiedziała? Możliwe przecież, że Johan wróci do domu jeszcze dziś wieczorem.

- Elise? - Anna dźwignęła głowę z poduszki, a pani Thoresen po­mogła jej unieść się trochę wyżej. - Czy to prawda, że Johan tak moc­no uderzył twojego tatę, że go zabił? - spytała zdławionym głosem.

- Nie, tego nie powiedziałam! - Elise spojrzała na nią przera­żona. - Mówiłam tylko, że Johan rzucił się na niego i że ktoś mógł o tym donieść. Evert twierdzi, że widział, co się stało.

- Ale od naszego domu do rzeki jest jeszcze daleko?

- Właśnie. Dlatego uważam, że Johan wróci do nas, kiedy na policji zrozumieją, że się pomylili.

Anna wytarła nos i spojrzała na Elise z iskierką nadziei w ślicz­nych oczach.

- Tak myślisz? Elise skinęła głową.

- Porozmawiam jutro z Evertem. Jeżeli Johan do tego czasu nie wróci, pójdę do magistratu i opowiem, jak było. Johan przy­szedł do mnie do kuchni zaraz, jak tylko mój ojciec z kolegą znik­nęli. Nawet gdyby chciał, nie zdążyłby zejść do mostu i wrócić.

Anna odetchnęła z ulgą i uśmiechnęła się do niej. Potem zwró­ciła twarz ku matce.

- Widzisz, mamo! Nie martw się na zapas. Kiedy Elise poroz­mawia z konstablami, to jestem pewna, że zrozumieją, że Johan nie może być winny.

Matka Anny nie wyglądała na równie przekonaną, ale zdawało się, jak gdyby trochę się uspokoiła. Wstała.

- Usiądź, Elise! Poczytaj trochę Annie, by mogła pomyśleć o czymś innym.

Odwróciła się i poczłapała do kuchni, przygarbiona bardziej niż zwykle.

Anna uśmiechnęła się.

- Mama tak się wszystkim przejmuje. Jest najlepsza na świe­cie, ale chciałabym, żeby od czasu do czasu mogła się uśmiechnąć i roześmiać. Jest tyle rzeczy, z których się można cieszyć, prawda? Już teraz jest jaśniej na dworze, a skoro dotrwaliśmy do lutego, to zawsze myślę, że muszę wytrzymać. Czas tak szybko mija i jest tyle rzeczy, którymi chcę się nacieszyć, zanim dni znowu się zmienią. Czy potrafisz sobie wyobrazić coś równie przyjemnego jak od­głos spadających z dachu na chodnik kropel wody z topniejącego śniegu? Albo pierwszych kół dwukółki, stukoczących o bruk, gdy sanie trzeba schować do następnej zimy? Kiedy nastaje wiosna i mama otwiera okno, leżę sobie tu i nasłuchuję jaskółek, które śpiewają: „Wyjrzyj! Wyjrzyj!”

Elise tylko pokręciła głową ze zdumienia. Anna, która leży spa­raliżowana, przykuta do łóżka, i nie może zobaczyć nic z tej wios­ny poza skrawkiem nieba wysoko nad dachami domów, mimo wszystko potrafi się cieszyć!

Nagle dziewczyna zmarszczyła czoło i spojrzała na Elise zmar­twiona.

- Nie mówisz chyba tego wszystkiego tylko po to, żeby mnie pocieszyć, co?

- Nie, naprawdę zamierzam porozmawiać jutro z Evertem i dowiedzieć się, czy komuś coś powtórzył. Potem pójdę na po­sterunek. Jeżeli się pośpieszę, zdążę to załatwić w czasie przerwy obiadowej. Ten jeden raz mama jakoś sobie beze mnie poradzi.

- Uważaj tylko, żebyś nie spóźniła się do fabryki. Pamiętas2 chyba, jak Ropucha postąpił z Oline?

Elise przytaknęła i mocno zacisnęła zęby.

- Nigdy mu tego nie wybaczę! Anna potrząsnęła głową.

- Czy potrafisz zrozumieć, co sprawia, że człowiek staje się tak surowy dla innych? On, który zarabia wystarczająco dużo, by wszyscy w jego rodzinie kładli się spać najedzeni! Codziennie!

- Poczytać ci?

- Nie, dziękuję. Nie sądzę, bym mogła się skupić. To, co się przydarzyło Johanowi, to dla mnie szok. - Popatrzyła Elise w oczy. - Podejrzewałaś, że może nas spotkać coś takiego, Elise?

- Nie. To znaczy zaniepokoiłam się, kiedy Peder powiedział, że dziewczyny z ulicy pytały o Johana następnego dnia, i nie po­dobało mi się, że Evert był w pobliżu i widział ich tego wieczoru, ale tak naprawdę nie wierzyłam, że Johan mógłby mieć coś wspól­nego ze śmiercią mojego ojca.

- Wcale się nie dziwię, że się zdenerwował, kiedy usłyszał na górze podniesione głosy - stwierdziła Anna z wyrozumiałością i spojrzała na Elise.

Elise pokręciła głową.

- Tak, bał się, że może dojść do rękoczynów, już wcześniej wi­dział u mnie siniaki. Ojciec rzucił się do mnie z rękami w chwili, kiedy Johan właśnie otworzył drzwi.

Anna skrzywiła się.

- Dobrze go rozumiem. Zrobiłabym to samo, gdy­bym. .. - wzruszyła z rezygnacją ramionami.

- To dlatego muszę zejść na posterunek i porozmawiać z konstablami. Oni nie wiedzą, co tu się działo. Jeżeli Evert zeznał tylko, że widział, jak Johan wyrzuca ojca za drzwi, to nic dziwnego, że sądzą, że zrzucił go również z mostu.

- Ale naprawdę myślisz, że Evert coś powiedział? Nie jest wie­le starszy niż Peder!

Elise pokiwała głową w zamyśleniu.

- Tak, masz rację. Ale Evert nigdy nie był taki jak inni. Zresz­tą nie jest wcale pewne, że to on doniósł na policję.

- Myślisz, że mogły to zrobić dziewczęta z ulicy?

- Zastanawiałam się też nad tym, ale chyba nie. Ich proceder jest nielegalny, więc zgłaszając się na posterunek, ryzykowałyby, że same zostaną aresztowane, jeśli się wyda, czym się zajmują. Poza tym nie mam pojęcia, dlaczego miałyby zeznawać przeciw Johanowi. Przecież go nie znają.

- Ale przecież i je wyrzucił! Mogą być wściekłe, ponieważ straciły... - zamilkła i spojrzała ze smutkiem na Elise, wyraźnie przestraszona, że powiedziała za dużo.

- Ponieważ straciły klientów, chciałaś powiedzieć? Całkiem możliwe. Albo też sądziły, że mogą liczyć na jakieś korzyści, jeżeli zgłoszą na policji, co widziały. To właściwie nie ma żadnego znaczenia. Jutro pójdę na posterunek i złożę wyjaśnienia, a wtedy konstable inaczej spojrzą na całą sprawę, jestem tego pewna.

Anna uśmiechnęła się do niej.

- Co byśmy zrobili bez ciebie, Elise? Szkoda mi Johana, że będzie musiał spędzić noc w areszcie, ale mój brat jest silny i wy­trzyma to.

Elise przytaknęła.

- Tak, Johan jest silny i może wiele znieść. Chyba muszę wra­cać do siebie na górę, Anno. Nie zaglądałam jeszcze do mamy. Była u niej Hilda, kiedy przyszłam z pracy, i nie chciałam im prze­szkadzać.

- Oczywiście powinnaś iść do mamy. Pozdrów ją ode mnie. Przekaż jej, że o niej myślę i modlę się, żeby wyzdrowiała.

Elise spojrzała na Annę zdumiona. Ona, która nie mogła mieć nadziei, że sama kiedykolwiek wstanie z łóżka.

- Sądzę, że nie powinnaś jej mówić o aresztowaniu - dodała szybko. - Jutro Johan na pewno będzie znowu w domu, nie ma powodu jej niepokoić.

- Nie zamierzałam o niczym mówić. Czy była u ciebie sama­rytanka, Anno? Opowiedziałam jej o tobie i przestraszyła się, że do tej pory o tobie nie wiedziała.

Anna rozpromieniła się.

- Rozmawiała z mamą i obiecała, że zajrzy do mnie, kiedy przyjdzie do twojej mamy. Moja mama jest taka skromna - dodała z uśmiechem. - Boi się, że sprawi komuś kłopot.

- To nie jest powód, żeby cię pozbawiać pomocy. Pomyśl o tych długich kolejkach po żywność przy jadłodajni! Nie jesteś jedyną osobą, która potrzebuje pomocnej dłoni.

Już na schodach w drodze na górę Elise opuściła odwaga. To brzmiało tak pięknie, kiedy opowiadała Annie, co zamierza zro­bić, jednak w głębi duszy zdawała sobie sprawę, że rzeczywistość jest o wiele trudniejsza. Nie było nawet pewne, czy policjanci wpuszczą ją do środka...

2

Mroźna mgła leżała gęsto nad rzeką, kiedy Elise śpieszyła z fabryki do domu następnego przedpołudnia. Szum wodospadu wydawał się głośniejszy niż zwykle - to na pewno dlatego, że tylko ona jed­na przechodziła przez most o tej porze dnia. Wszyscy inni zostali na miejscu, żeby zjeść zupę w fabryce.

Musiała skłamać mamie i znaleźć jakąś wymówkę, że nie przyjdzie do domu przed wieczorem. Nie miała odwagi pójść do magistratu, zanim nie dowie się, co powiedział Evert. Johan nie wrócił do domu wczoraj wieczorem. Ani też dzisiaj rano. Elise nie wierzyła już, że to nieporozumienie.

Całą noc sypało i robotnicy drogowi odgarniali śnieg z ulicy Sandakerveien, ale przy moście droga nie była jeszcze odśnieżona. Buty Elise nasiąknęły wodą, kiedy rano szła do przędzalni, i poń­czochy nadal były mokre. Teraz czuła, że znowu zrobiła się w nich dziura, mimo że wczoraj wieczorem zacerowała ją. Nitka była zbyt cienka, pomyślała, a pończochy przetarte, ale jak zdobyć pienią­dze na nowe, skoro jest winna Johanowi koronę i siedemdziesiąt pięć øre, a do tego zamierzała zaproponować Evertowi wszystkie drobniaki z pudełka?

Znowu poczuła ból w palcach u nóg! Zastanowiła się, czy in­nym też równie często jak jej drętwieją stopy od mrozu. Jej buty dojrzały już do wyrzucenia do kosza na śmieci, ale nie mogła po­prosić Armii o jeszcze jedną parę, skoro zamierzała spytać o buty dla Pedera.

Poczuła nagły podmuch wiatru, który przeniknął przez spód­nicę, kubrak, kurtkę i szal, wcisnął się pod ubranie i przeszył cia­ło na wskroś, przyprawiając o dreszcze. Elise pomyślała, że nigdy jeszcze nie marzła tak bardzo jak tej zimy. Ciekawe, czy w więzien­nej celi jest cieplej? Na pewno nie. Skąd mieliby czerpać ciepło?

Wprawdzie Johan nie marzł tak bardzo jak ona, ale na pewno było mu zimno. Przyśpieszyła kroku.

Usłyszała, jak zadźwięczał dzwonek u drzwi do sklepu Magdy. Wyszła stamtąd zgarbiona postać podobna do pani Evertsen. Nie chciała z nią dziś rozmawiać! Sąsiadka będzie rozprawiać i dopytywać się, być może widziała nawet, jak Johan i konstable wsiadali do czar­nego wozu z napisem złożonym wielkimi literami: POLICJA. Zaraz by cała kamienica i wkrótce cała ulica usłyszała o wstydzie.

Pochyliła się i udawała, że zawiązuje buty. Kiedy zerknęła do góry, zobaczyła, że pani Evertsen skuliła się na przenikliwym wie­trze i poszła w stronę Andersengården. Szybko wpadła do sklepu.

Jedynym klientem była mała dziewczynka, która zapomniała, co chce kupić, i stała przy ladzie, jąkając się i dukając. Elise czuła ogarniające ją zniecierpliwienie i mrówki ją przeszły po ciele. Nie chciała pytać o Everta, zanim nie zostaną z Magdą same. Przenios­ła wzrok na Magdę z brzydką brodawką na nosie i wystającą z jej czubka wiązką szarych włosów, popatrzyła na jej luźny fartuch z wielką kieszenią i kubrak z rękawami przetartymi na łokciach. Potem zerknęła na wszystkie torby i kawałki sera, leżące na ladzie, a w końcu na plakaty wiszące na tylnych drzwiach z napisami: „Mydło Sunlight”, „Kompania Naftowa, Christiania”, „Mydło toa­letowe Szafir”.

Magda niespiesznie wyjęła z kieszeni fartucha ogryzek ołówka i napisała wielkimi literami, jednocześnie głośno czytając pudeł­ko zapałek, kawałek białego sera, dwa deko koniny.

Gzy ona nigdy nie skończy? Elise przestępowała z nogi na nogę. Musi wrócić do fabryki przed końcem przerwy obiadowej. W końcu nie wytrzymała:

- Przepraszam, Magdo, wiesz może, gdzie jest Evert?

Magda podniosła wzrok poirytowana, ponieważ Elise prze­rwała jej w samym środku sylabizowania „koniny”.

- Poszedł z towarem na Maridalsveien.

- Nie wiesz przypadkiem, gdzie... to znaczy do kogo...

- Do Jensena, do tego małego niebieskiego drewnianego dom­ku, wciśniętego między pozostałe.

Elise podziękowała i pośpiesznie wyszła. Zapomniała zapytać, czy Evert wyszedł dawno temu, ale nie chciała, by Magda zaczęła się zbytnio dziwić.

Przeszła przez most i obok fabryk, kiedy zauważyła chłopca, który sapiąc, ciągnął dwukółkę. Wózek zakopywał się w śniegu co drugi krok chłopca. Czapka zsunęła się biedakowi na czoło; nie miał też nic na rękach, były równie czerwone jak nos i policzki. Elise już z daleka usłyszała, jak chłopak przeklina za każdym ra­zem, gdy koła nie chciały się toczyć. Wózek był pusty i zastanowiła się, jak nieborak poradził sobie, kiedy wiózł towar w tamtą stronę.

- Evert?

Podniósł wzrok, jego oczy były pełne goryczy. Elise spodzie­wała się, że chłopak szybko ucieknie spojrzeniem, gdy tylko zo­rientuje się, kto go zagadnął, dręczony poczuciem winy, że wszyst­ko wygadał. Jednak on śmiało patrzył na nią.

- Muszę z tobą pomówić, Evercie.

- Nie mam czasu. - Chciał ruszyć dalej.

Chwyciła go mocno za ramię, wyjęła z kieszeni blaszane pu­dełko z drobniakami i przeszła do rzeczy.

- Dostaniesz wszystkie pieniądze, które są w środku, jeżeli mi powiesz, o czym wypaplałeś na policji.

Po raz pierwszy, odkąd sięgała pamięcią, popatrzył jej prosto w oczy.

- Na policji? A co ja mam z nimi wspólnego?

- Opowiedziałeś, co widziałeś koło naszego domu tej nocy, kiedy umarł mój ojciec.

- Nie rozmawiałem z nikim na policji i nie miałem nawet ta­kiego zamiaru!

Elise otworzyła pudełko po „Hill's Badminton Smoking Mixture” i pokazała Evertowi błyszczące monety.

- Dostaniesz to wszystko, jeżeli wyznasz mi prawdę.

Siłą woli próbowała odsunąć myśl o tym, na co zamierzała wy­dać te pieniądze. Od zeszłego lata cieszyła się ze swej małej tajem­nicy, zwłaszcza wtedy, gdy udało jej się zaoszczędzić dziesięć øre i przemycić je do pudełka.

Chłopiec wpatrywał się szeroko otwartymi oczami w błysz­czące drobniaki. Potem odwrócił wzrok.

- Nic nie powiedziałem, przecież mówię!

- Ale kiedy wtedy byłam u ciebie, twierdziłeś, że widzia­łeś mojego ojca, jak wypadł zza drzwi i upadł, uderzając głową o chodnik. Potem dźwignął się na nogi i, zataczając się, ruszył na dół nad rzekę, tak mówiłeś.

Evert skinął, nie patrząc na Elise.

- Kiedy miałam odejść, zawołałeś za mną, zanim pojawił się Hermansen: „Ale to nie dlatego się utopił”, krzyknąłeś.

Evert kopnął nogą grudkę śniegu.

- Utopił się, ponieważ sobie wypił.

- To miałeś na myśli?

- Może.

Elise chwyciła chłopca za ramię i potrząsnęła nim.

- Masz powiedzieć prawdę, bo inaczej pójdę prosto do magi­stratu i powiem, że kłamiesz!

Posłał jej szybkie i przestraszone spojrzenie.

- Nie kłamię. On był pijany. Poza tym był z tymi kobietami, któ­re włóczą się po Vaterlandzie i przekazują mężczyznom choroby.

Elise nie spuszczała z Everta wzroku.

- Powiedziałeś to na policji?

- Nie gadałem z policją, już mówiłem!

Jeszcze raz spojrzał jej prosto w oczy i Elise mu uwierzyła. Puściła go, wyjęła z blaszanego pudełka trzydzieści øre i podała chłopcu.

- Wierzę ci.

Błyskawicznie chwycił monety i wcisnął do kieszeni spodni, zanim zdążyła się rozmyślić. Wyglądał na zagniewanego. Został oskarżony o kłamstwo, kiedy wreszcie raz powiedział prawdę; to prawdziwa obraza.

Elise westchnęła ciężko, chwyciła wózek razem z Evertem i pomogła mu ciągnąć. Pozostało mi zatem tylko jedno, pomy­ślała i wzdrygnęła się. Muszę dziś wieczorem znaleźć te ulicznice! Tylko one mogą potwierdzić, że mówię prawdę. Ale czy zechcą zeznawać?

Było okrutnie zimno, a do Vaterlandu daleko. Elise ledwie do­szła do publicznej łaźni w Sagene, a już zmarzła tak bardzo, że szczękała zębami. Musiał chwycić silniejszy mróz, ponieważ gdy szła, skrzypiało pod podeszwami butów. Jej oddech zamieniał się w obłoczki pary, a nad rzeką kładły się niczym mgła kłęby mroź­nego dymu. Elise czuła ból w koniuszkach uszu i szczypanie w no­sie. Próbowała osłaniać szalem twarz, ale wtedy jeszcze bardziej marzły jej plecy, ponieważ szal nie był wystarczająco długi. Palce stóp bolały tak bardzo, że z trudem mogła iść.

Johan nie wrócił do domu również dziś przed południem. Anna i pani Thoresen pokładały teraz jedyną nadzieję w Elise, że pójdzie do magistratu i spróbuje porozmawiać z konstablami. Wcześniej jednak musi spróbować przekonać do złożenia zeznań prostytutki, bez tego policja może jej nie uwierzyć. Tylko jak ko­goś takiego, kto sam jest ścigany przez prawo, nakłonić do wystą­pienia w roli świadka?

W domu nikt jeszcze nie wiedział o aresztowaniu Joha­na. Elise chciała oszczędzić im zmartwień tak długo, jak się da, przede wszystkim ze względu na matkę. Nadal istniała na­dzieja, że Johan wróci, zanim się wyda, gdzie był, zwłaszcza jeśli nikt w kamienicy nie zauważył, jak go zabierano. To nie­mal niewiarygodne, że nikt nie zwrócił uwagi na czarny wóz policyjny zaprzężony w dwójkę koni. Jednak latarnia przed Andersengården jeszcze nie działała, więc ta część ulicy wie­czorem leżała pogrążona w całkowitej ciemności. Poza tym Jo­hana zabrano tuż po tym, jak robotnicy wrócili z pracy i mieli dość zachodu, żeby nakarmić i ogrzać wątłe ciała. Pani Evert - sen, co prawda, prawie nie odchodziła od okna, ale jakoś do tej pory jej nie zagadnęła, a poza tym gdyby sąsiadka coś widziała, dawno by już do nich wpadła, żeby wypytać, co i jak.

Na ulicach było cicho i pusto. Ludzie nie mieli wystarczająco ciepłego ubrania, żeby wychodzić na dwór w taki mróz, nie mieli też siły. Teraz po zamknięciu sklepów nie było tu czego szukać.

Wreszcie Elise dotarła na Lakkegata; tutaj panował już więk­szy ruch. Przed większością drzwi stały lub spacerowały młode dziewczęta, o beznamiętnym spojrzeniu, ubrane w zniszczone rzeczy, narzucone jedne na drugie. Za każdym razem, kiedy ja­kiś mężczyzna przechodził obok, prostowały się, przywoływały uśmiech, zadzierały spódnice i kręciły biodrami. Ludzie tutaj byli inni niż ci, do których przywykła, poruszali się inaczej, a kiedy podeszła bliżej i mogła im się przyjrzeć w świetle ulicznej latarni, zauważyła zmęczenie i upokorzenie wypisane w każdej bruździe twarzy. Większość z nich nie była też trzeźwa.

Niski, zarośnięty mężczyzna w brudnej cyklistówce i z obdar­tym workiem na plecach zatrzymał się przed jedną z dziewcząt. Mruknął coś, skinęła głową, a następnie zniknęli za drzwiami. Jak można iść do łóżka z takim zawszonym obcym mężczyzną, pomy­ślała Elise i wzdrygnęła się. Na pewno od niego śmierdziało, chyba całe lata się nie mył.

Z jednej z knajp tuż przed nią dochodził brzęk butelek, głośne rozmowy i rubaszny śmiech. Czy powinna zebrać się na odwagę i zajrzeć do środka, żeby zobaczyć, czy przypadkiem nie ma tam jednej z dziewcząt, których szuka?

Wciągnęła głęboko powietrze, podniosła głowę i stłumiła strach. Nagle z ciemności wyłonił się jakiś typ i chwycił ją za ra­mię. Czuć było od niego wódką.

- Halo, maleńka. Pójdziesz ze mną i napijesz się ponczu? Ja stawiam.

Elise wyrwała mu się.

- Nie zamierzam tu wchodzić, tylko kogoś szukam.

- Ach tak. Jesteś dziewicą z Armii? Mówisz jak te damy z dru­giej strony, ale nie wyglądasz tak jak one.

Elise otworzyła drzwi i szybko weszła do środka.

Dym z papierosów wypełniał całe pomieszczenie niczym szary, wełnisty koc; Elise uderzył odór potu, piwa i brudnych ubrań. Kilku mężczyzn, siedzących najbliżej, odwróciło się, a jeden z nich zawołał:

- Boże uchowaj, to córka Mathiasa!

Elise podskoczyła ze strachu, nie spodziewała się, że ktoś może wiedzieć, kim jest. Czerwona ze wstydu zamierzała czym prędzej wycofać się do wyjścia, ale zaraz przyszedł jej do głowy inny po­mysł. Może ten mężczyzna wie, z kim był jej ojciec tej nocy, kiedy zginął. Z wahaniem podeszła do stolika mężczyzny.

- Znałeś mojego ojca? - spytała cienkim głosem. Mężczyzna uśmiechnął się.

- Czy znałem twojego ojca? Pewnie, że tak. A ty jesteś chy­ba tego samego pokroju co on, skoro się tu znalazłaś. Chodź tu, słodziutka, i usiądź mi na kolanach! Może chcesz pociągnąć łyka z mojej flaszki? Twojemu ojcu ciągle chciało się pić.

Elise nie zwracała uwagi na jego gadanie.

- Szukam tych dwóch dziewczyn, które były razem z nim ostatniego wieczoru. To bardzo ważne. Jeżeli je znajdę, mogę ura­tować życie człowieka.

Wokół stołu zapanowała cisza, wszyscy spojrzeli na Elise za­ciekawieni.

- Jak to?

- Johan, mój narzeczony, został aresztowany pod zarzutem spowodowania śmierci mojego ojca. Tę dwie dziewczyny wiedzą, że on jest niewinny.

Mężczyzna siedział w milczeniu i wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczyma. Jego wzrok pociemniał. Być może jej nie wie­rzył. Być może sądził, że zamierza wydać obie dziewczyny.

- Zlituj się! - zaklinała go wzrokiem. - Jego siostra jest sparaliżowana, a matka pozostaje na jego utrzymaniu. Jeżeli Johan zostanie uznany za winnego, nigdy już nie wróci do domu. I cała rodzina zginie.

Mężczyzna nadal patrzył na nią, nic nie mówiąc. Nikt z sie­dzących wokół stołu się nie odezwał. Oczy wszystkich skierowane były na nią, patrzyli spode łba, podejrzliwie, z pogardą. Nie była jedną z nich. Język, którego matka z mozołem uczyła ją, Johana i rodzeństwo w nadziei, że zagwarantuje im lepsze życie, stanowił teraz barierę, która oddzielała ją od pozostałych. Stwarzał dystans. Rodził w nich podejrzliwość.

- Proszę cię - dodała błagalnie. - Nie zrobię tym dziewczę­tom krzywdy i obiecuję, że nie zgłoszę o nich na policję. Jedyne, czego pragnę, to potwierdzenia, że Johan nie miał nic wspólnego ze śmiercią mojego ojca.

- A jeżeli nawet ci to powiedzą, to co to da? - Mężczyzna spojrzał na nią tym samym czarnym, podejrzliwym wzrokiem.

Nie mógł być tak pijany jak inni, pomyślała Elise. Myślał przytomnie. - Wierzysz, że policji wystarczy, że ty wiesz, kto to zrobił? Elise wiedziała, że ten człowiek ma rację.

- Myślałam, że policja może obieca dziewczynom, że unikną kary za... za to, czym się zajmują, jeżeli... jeżeli złożą zeznania - jąkała się; sama słyszała, jak nieprawdopodobne jest to, co mówi. Opuściła ją odwaga.

Mężczyzna nie odezwał się, tylko uparcie się w nią wpatrywał. Nagle uśmiechnął się.

- Zapomnij o tym, słodziutka! Nic tu nie pomożesz! Jeżeli złapie kogoś z naszych, to już nie puszczą. Chodź lepiej i napij się łyka, wygląda na to, że tego ci trzeba. Na dworze jest zimno, a ty drżysz.

Złapał ją i chciał ją pociągnąć na swe kolana, ale Elise była szybsza i zdołała mu się wyrwać. Przestraszona rzuciła się do drzwi i wypadła na dwór.

Trzęsła się z zimna i ze strachu, kiedy znowu znalazła się na ulicy. Zadanie okazało się trudniejsze, niż sądziła. W okolicy krążyło wielu pijaków i samotna dziewczyna była łatwą zdobyczą Wszyscy o tym wiedzieli. Mimo to popędziła dalej, nie mogła się poddać, nawet jeżeli sprawa wydawała się beznadziejna. Widział przed oczami twarz Anny, najpierw zrozpaczoną i opuchniętą od płaczu, by za chwilę odzyskać nadzieję. Nie wolno jej się poddać.

Nagle usłyszała za sobą szybkie kroki. Przerażona obejrzała się przez ramię i dostrzegła mężczyznę, który wyraźnie ją gonił Zaczęła biec, a on ruszył za nią. Płacząc ze strachu, próbowała przyśpieszyć, ale stopy, pozbawione czucia z zimna, odmawiały jej posłuszeństwa. W następnym okamgnieniu poczuła, jak silna ręka chwyta ją mocno za ramię.

- Czekaj! Nic ci nie zrobię. Wiem, kogo szukasz.

Elise gwałtownie się zatrzymała i odwróciła w jego stronę. Zobaczyła, że to jeden z mężczyzn, którzy siedzieli przy stole razem z tym, który znał jej ojca. Zerknęła na niego podejrzliwie, nie wiedziała, czy powinna zaryzykować i mu uwierzyć, czy też może ten człowiek coś knuje.

- Chodź! - powiedział i ruszył wzdłuż ulicy, nie oglądając się za siebie, by sprawdzić, czy idzie za nim.

Elise wahała się tylko przez moment, nie miała wyboru, nie mogła zaprzepaścić tej szansy.

Mężczyzna zniknął w ciemnej bramie i Elise podążyła za nim z bijącym sercem. Być może to najgłupsza rzecz, jaką w ży­ciu zrobiła, ale musiała zaryzykować. Ze względu na Johana i Annę.

W bramie stali jacyś ludzie i pili, Elise szybko przeszła obok, nie patrząc na nich, i poszła za mężczyzną na pierwsze piętro. Nieznajomy zapukał do drzwi i wszedł do środka, nie czekając na odpowiedź. Weszli do mrocznego pokoiku, w którym unosił się ostry zapach uryny. Elise musiała przyzwyczaić oczy do ciemnoś­ci, zanim zdołała rozróżnić, co się w środku znajdowało. Wtedy zauważyła dziewczynę na wąskim rozkładanym łóżku w rogu. Leżała skulona, niczym śmiertelnie przerażone dziecko, które próbuje się ukryć, włosy zwisały jej w brudnych strąkach wzdłuż jednego z policzków, ubranie miała podarte, a w czarnych poń­czochach widniały duże dziury.

- Othilie?

Mężczyzna przemówił do niej zadziwiająco ostrożnie, jak gdy­by była chora.

Dziewczyna od razu otworzyła oczy. Kiedy zauważyła Elise, w jej twarzy pojawiła się pewna surowość i niechęć. Elise wyda­wało się, że ją rozpoznaje, ale nie była pewna. Wtedy, kiedy przez moment dostrzegła ją w kuchni, nie zwróciła uwagi na twarz, po­nieważ była zbyt wzburzona, widząc ją półnagą na kolanach ojca, który dotykał jej piersi. Teraz Elise uderzyło to, że wyglądała bar­dzo staro i blado, oczy miała jakby zapadnięte głęboko w oczodo­łach, wzrok czujny, jak gdyby w każdej chwili gotowa była się na nią rzucić.

- Othilie - powtórzył mężczyzna, tym razem nieco głośniej, jak gdyby nie był pewien, czy dziewczyna nie śpi i czy go sły­szy. - Ktoś chce z tobą pogadać.

- Czego ode mnie chce? - jej głos brzmiał ostro i wrogo.

- To córka tego, co się utopił.

Przez mgnienie oka Elise wydawało się, że wzrok dziewczyny nabrał życia, ale nie była pewna.

- Zastanawiałam się tylko, czy mogłabyś mi opowiedzieć, co się stało wtedy wieczorem - wyjaśniła pośpiesznie, zanim tamta zdecydowała się wyrzucić ją za drzwi. Wyglądało, jakby miała za­miar to zrobić.

- Sama wiesz.

- Tak, wiem, że doszło do bójki i że mój ojciec został wy­rzucony z domu, ale nie pojmuję, jakim cudem wylądował w rzece.

- To ja idę - rzekł mężczyzna i odwrócił się, by wyjść.

Elise nie wiedziała, czy ją to ucieszyło, czy raczej zmartwiło. Z jakiegoś powodu zaczęła go darzyć zaufaniem. Dotrzymał słowa i pokazał jej właściwą drogę.

Jak tylko znalazł się za drzwiami, Elise wyjęła z kieszeni far­tucha blaszane pudełko z dziesięcioorówkami. Zostało tylko pięć monet. W jednej chwili uświadomiła sobie, że pięćdziesiąt øre to nic dla dziewczyny, która na pewno swoim ciałem zarabia znacz­nie więcej. Z drugiej strony prostytutka wygląda na wychudzo­ną, zaniedbaną i biedną, w domu taka kwota wystarcza na mleko, chleb, masło i kawę przez cały tydzień. Wysypała drobniaki na dłoń i wysunęła ją.

- Dostaniesz je, jeżeli mi opowiesz, co się stało.

- A czemu pytasz? - w nieprzyjaznym wzroku nagle błysnęło zainteresowanie.

- Johan, mój narzeczony, został aresztowany, jest podejrzany o spowodowanie śmierci mojego ojca.

Dziewczyna zaciekawiła się.

- To on mu przyłożył? Elise skinęła głową.

- Chłopak z ładnym dołkiem w brodzie i szerokim torsem? Elise poczuła, że się czerwieni.

- Tak.

- Mówisz, że siedzi w areszcie?

- Tak, zabrali go wczoraj przed południem i jeszcze nie wró­cił. Jeżeli nikt nie będzie mógł udowodnić, że Johan nie zrobił nic poza tym, że wyrzucił ojca za drzwi, mój chłopak może zostać oskarżony o morderstwo.

Kiedy na głos wypowiedziała te słowa, przeszedł ją dreszcz, zagryzła wargę, walcząc z płaczem.

- Dlaczego miałabym mu pomóc? Nic mu nie jestem winna. To raczej on jest mi coś winien - uśmiechnęła się, ukazując dwa zepsute kikuty zębów.

- Zdaję sobie sprawę, że wygonił wtedy was wszystkich z domu, ale zrobił to ze względu na moją matkę. Jest chora na suchoty, leży w pokoiku i wszystko słyszy.

Dziwne, lecz ostatnie słowa zrobiły na dziewczynie wrażenie. Wstała.

- Zachowaj pieniądze. Ja i tak nie mogę ci pomóc. Razem z moimi koleżankami poszłyśmy stamtąd, kiedy obaj zaczęli się bić, a więc nie widziałyśmy, co się stało.

Elise spojrzała na nią bezsilna.

- Jesteś pewna? I nic nie słyszałaś?

- Nie, biegłyśmy, jakby gonił nas upiór. Następnego dnia ża­łowałyśmy i wróciłyśmy w to miejsce, żeby popatrzeć jeszcze na tego przystojniaka z dołkiem w brodzie, ale nie udało nam się go zaczepić - uśmiechnęła się znowu.

Elise odwróciła się i ciężko podeszła do drzwi.

- Uważaj na ulicy! - zawołała za nią dziewczyna. - To nie miejsce dla takich jak ty.

Przy bramie stała grupka mężczyzn i kobiet, zmarzniętych i pod­pitych. Szybka wymiana zdań raniła jej uszy; język ulicy, wulgar­ny, szorstki i cięty.

Jakiś mężczyzna wyszedł z lombardu na pierwszym piętrze sąsiedniego domu i przemknął za róg budynku, pewien pijak gwizdnął za nią, inny próbował złapać ją za ramię, ale zdołała się wyszarpnąć. Przed drzwiami domów stały grupki dziewcząt drżą­cych z zimna, od czasu do czasu któraś znikała w środku z męż­czyzną, który przechodził obok.

Elise nie uszła daleko, gdy nagle usłyszała, że ktoś za nią bieg­nie. Kroki wydawały się lekkie, musiały należeć do młodej dziew­czyny. Elise odwróciła głowę. Ku swemu zdumieniu ujrzała Othilie, która starała się ją dogonić. Czy mimo wszystko chciała jej coś powiedzieć? Elise zatrzymała się.

- Przepraszam... - rzuciła, łapiąc oddech. - Ale potrzebuję tych pieniędzy na jedzenie. Nie jadłam od dwóch dni.

Elise zawahała się. Co prawda zaproponowała dziewczynie drobniaki, ale ta nie miała nic do powiedzenia. Z drugiej strony wyznała wszystko zgodnie z prawdą, a obietnica jest obietnicą. Elise niechęt­nie sięgnęła do kieszeni fartucha i wyjęła blaszane pudełko. Najważ­niejsze teraz to pomóc Johanowi, cała reszta się nie liczy.

Zerknęła przez ramię, żeby się upewnić, czy nikt nie widzi, co robią. Pokazanie w tej dzielnicy, że ma się przy sobie pieniądze, mogłoby się źle skończyć. Z ciężkim sercem jeszcze raz opróżniła pudełko i szybkim ruchem podała monety Othilie.

Prostytutka błyskawicznie schowała je do kieszeni.

- Ty nie wiesz, jak to jest - rzekła, jak gdyby usprawiedli­wiając się. Ku zdziwieniu Elise ruszyła razem z nią wzdłuż uli­cy. - Najpierw zaczęła mi puchnąć jedna noga, mówię ci, jaki to ból! Po kilku dniach zauważyłam nagle czerwone plamy na szyi i ramionach. Wyobrażasz sobie chyba, jak się przeraziłam! Za­częły drżeć mi kolana, kiedy wyczułam i zauważyłam jedną małą krostę, potem drugą. W głowie czułam ogień, a myśli galopowały jak szalone. Czułam coś, co nazywają „pełnią bólu”.

Elise spojrzała na dziewczynę przestraszona, przypomniała sobie, co mówiła jej Anna.

- Czy kiedykolwiek czułaś strach, przenikający do samego środka serca? Biegnie niczym przeraźliwy ból do ramion i w dół pleców, pali i rwie. Bałam się tak potwornie, że nie byłam w stanie myśleć!

- Nie poszłaś do lekarza? Othilie potrząsnęła głową.

- Minęły dopiero trzy dni, odkąd to zauważyłam. Nie miałam odwagi pójść. Co ja zrobię, jeżeli się zaraziłam? Gdzie ja się po­dzieję?

- Pewnie będziesz musiała iść do szpitala.

Othilie odwróciła się do niej. Elise nie mogła dostrzec jej twa­rzy, ale czuła, że dziewczyna się zdenerwowała.

- Do szpitala? Oszalałaś? Zaraz dowiedzieliby się, czym się zajmuję!

Elise nie wiedziała, co powiedzieć.

- No to... - rzekła nagle Othilie i zatrzymała się. - Teraz mi­nęłaś już najgorsze. Śpiesz się do domu, a w przyszłości trzymaj się z dala od Lakkegata.

Elise domyśliła się, że dziewczynie chodziło nie tylko o tych kilka øre, kiedy ją dogoniła, ale po prostu chciała ją przeprowadzić przez dzielnicę cieszącą się złą sławą.

- Dziękuję - powiedziała i ogarnęło ją dziwne uczucie. Wprawdzie Othilie przyjęła wszystkie pieniądze, które jej zostały, ale też okazała jej prawdziwe serce.

Wracając do domu, myślała o tej nieszczęsnej prostytutce, o jej strachu, lęku przed potworną chorobą i wstydzie z powodu zaję­cia, którym się trudniła.

Dopiero kiedy Elise dotarła do tkalni płótna żaglowego, uświa­domiła sobie, że całkiem zapomniała o własnej nędzy, o odmrożo­nych palcach u stóp, zgrabiałych z zimna rękach i o głodzie, który skręcał jej wnętrzności. Mimo wszystko istnieli jeszcze ludzie, którym wiodło się o wiele gorzej.

Jutro w czasie przerwy obiadowej pójdę do magistratu, rzekła do samej siebie.

Jeżeli Johan nie wrócił, kiedy mnie nie było...

Ta myśl dodała jej nowych sił. Elise przyśpieszyła, a kiedy wreszcie dotarła do Andersengården, czuła się podekscytowana i była w dobrym nastroju. Wbiegła na górę po schodach i zdysza­na zatrzymała się przed drzwiami do mieszkania Johana. Nagle wyraźnie usłyszała męski głos. Uszczęśliwiona zapukała i otwo­rzyła.

Rozczarowanie było jak cios w klatkę piersiową. Na stołku Jo­hana siedział obcy człowiek.

3

- Przepraszam, nie wiedziałam... Sądziłam... - spoglądała zmieszana to na panią Thoresen, to na nieznajomego, i znowu na panią Thoresen.

- Chodź, przywitaj się z moim bratem, Elise. Właśnie opo­wiadałam mu, co się stało.

Mężczyzna podniósł się z trudem, był jeszcze bardziej zgar­biony niż jego siostra i wyglądało na to, że podniesienie się spra­wiło mu ból.

- A więc to jest dziewczyna Johana - rzekł mężczyzna wesoło z błyskiem w oku. - Zawsze mówiłem, że Johan wie, czego chce, i przeważnie to dostaje.

Elise podała mu rękę i dygnęła; odniosła niejasne wrażenie, że już przedtem spotkała tego człowieka, ale nie była pewna.

- Lars przypłynął dziś z Antwerpii, zszedł na ląd i teraz wraca do domu do Toten.

Elise skinęła głową. Nie wiedziała, co powiedzieć. Wyglądało na to, że pani Thoresen zapomniała na chwilę o synu, pewnie dłu­go czekała na odwiedziny brata.

- O, wychodziłaś? - mówiła dalej pani Thoresen zdziwiona, kie­dy dostrzegła, że Elise jest czerwona na twarzy i przemarznięta.

- Byłam na Lakkegata. - Elise poczuła, że się rumieni, i szyb­ko dodała: - Chciałam porozmawiać z dwiema kobietami, które przyszły do nas tego wieczoru, kiedy umarł ojciec.

- Znalazłaś je?

- Jedną. Ale ona nic nie wiedziała. Obie zaraz sobie poszły, kiedy zaczęła się awantura.

- Mój brat jest pewien, że Johan zostanie wypuszczony. Mówi, że chłopak nie może być winien, rzeka jest zbyt daleko od naszego domu. Rozmawiałaś z Evertem?

- Tak, w czasie przerwy obiadowej. On też nic nie wie. Nie ma więc nikogo, kto mógłby poświadczyć, że widział, co się stało, ale też nikt nie może udowodnić, że Johan jest niewinny.

- Policja też powinna przecież trochę ruszyć głową! Poza tym mówiłaś przecież, że Johan zaraz potem wrócił do kuchni.

Elise przytaknęła.

- Dlatego jak najszybciej muszę się wybrać do magistratu.

- Dzielna dziewczyna! - odezwał się z uznaniem wujek Jo­hana. - Tak, idź na posterunek i porozmawiaj z konstablami, powiedz im, że powinni umieć dodać dwa do dwóch, jeżeli chcą chronić ludzi w tym mieście. To przecież jasne, że Johan tego nie zrobił, on, który nie skrzywdziłby nawet muchy!

Elise musiała się uśmiechnąć. Wuj miał rację, Johan nie lu­bił zabijać ani ós, ani karaluchów, zawsze ona musiała to ro­bić.

- Muszę iść na górę do mamy - rzekła i odwróciła się. - Po­zdrówcie ode mnie Annę.

Czuła się trochę lepiej na duchu, kiedy wchodziła na drugie piętro. Wujek Johana był przekonany, że policjanci wypuszczą Jo­hana do domu, a był przecież starszym człowiekiem, który niejed­no przeżył i widział.

Kiedy weszła do kuchni, zauważyła ku swemu zdumieniu, że Hilda siedzi z Pederem i Kristianem przy stole i że wszyscy troje dawno nie byli w tak dobrym nastroju. Hilda śmiała się z czegoś, co powiedział Peder, i nawet Kristian się uśmiechał.

W tej samej chwili Elise spostrzegła, że Hilda ma na szyi mięk­ki, wełniany, fioletowy szal. Wyglądał na całkiem nowy.

- Skąd go masz? - wskazała na szal zdumiona. Hilda zaczerwieniła się, a jej oczy rozbłysły.

- Zgadnij!

Elise ogarnęło dziwne uczucie. Nie miała wątpliwości, kto ofiarował siostrze taki prezent; właściwie powinna się rozczulić. Jednocześnie uzmysłowiła sobie, że Hilda jest naprawdę szczęśli­wa, a jej twarz zdradzała, że nie tylko z powodu szala.

Peder i Kristian nie spuszczali z siostry wzroku.

- Dlaczego nie chcesz powiedzieć, Hildo? - pytał Peder znie­cierpliwiony.

- To tajemnica.

- Ja wiem, kto. - Kristian spojrzał na Hildę z wyższością. - Ten sam, do którego biegasz przez most, żeby się z nim spotykać.

Hilda zbladła.

- Co ty o tym wiesz?

- Myślisz, że nie wiem, co się tu dzieje w Sagene? Hilda nie odpowiedziała, tylko odwróciła się do Elise.

- Byłaś u Johana?

Elise skinęła głową, podeszła do pieca i dotknęła czajnika z kawą. Był gorący. Nalała filiżankę, wsypała łyżeczkę cukru i, nie śpiesząc się, upiła kilka łyków. Jeżeli w domu nic do tej pory nie wiedzieli o aresztowaniu, nie zamierzała im mówić. Jeszcze nie.

- Jak się czuje mama?

- Boi się o ciebie! - Kristian posłał jej chmurne spojrze­nie. - Powiedziała, że nie było cię w domu w czasie przerwy, i de­nerwowała się, że zniknęłaś gdzieś dziś wieczorem.

- Była u nas samarytanka - wtrącił szybko Peder. - Przesyła pozdrowienia od tego człowieka, który śpiewał dla ojca.

Ku swemu niezadowoleniu Elise poczuła, że się czerwieni. Peder spojrzał na nią proszącym wzrokiem.

- Pytałaś może o nowe buty dla mnie na zimę, Elise? Potrząsnęła głową.

- Nie byłam w Świątyni od poniedziałku po śmierci ojca.

- Pójdziesz tam? Proszę! Dziś mój duży paluch zrobił się cał­kiem niebieski!

Elise spojrzała na brata, było jej żal chłopca.

- Pójdę, Peder. Może mogłabym się tam wybrać jutro wieczo­rem, jeśli obiecacie zająć się mamą. - Upiła dwa łyki gorącej kawy w nadziei, że się rozgrzeje, ale to nie pomogło. Miała uczucie, że już nigdy nie pozbędzie się chłodu, który opanował jej ciało. - Zajrzę do niej - dodała i ruszyła do drzwi pokoiku.

Ucieszyła się, widząc, że mama siedzi na łóżku, podparta po­duszkami, i czyta Biblię.

- Jesteś nareszcie! - matka odetchnęła z ulgą. - Tak się bałam, że mogło ci się stać coś złego.

- Przepraszam, mamo. Wujek Johana przyjechał w odwiedzi­ny. Zasiedziałam się.

- Przyjechał brat pani Thoresen? Ten marynarz? Elise przytaknęła.

- Tak, zszedł na ląd i wybiera się dalej do Toten.

- To miło, że odwiedził ich ktoś z bliskiej rodziny. Wiem, że pani Thoresen była w dzieciństwie bardzo związana ze swoim bra­tem. Początkowo było ich sześcioro rodzeństwa, ale czworo zmar­ło. Z niewielkiego dzierżawionego poletka nie dało się wyżywić całej rodziny i, choć bardzo kochali swój dom i to miejsce, musieli wyjechać w poszukiwaniu pracy. Na pewno zauważyłaś, że mat­kę Johana zawsze na wiosnę ogarnia tęsknota za domem. - Elise skinęła głową, zadowolona, że zmieniły temat i nie musi się tłu­maczyć, dlaczego jej tak długo nie było. - Każdego lata mówi, że w przyszłym roku przeprowadzi się z powrotem do domu. - Matka uśmiechnęła się i jakby posmutniała. - Mówi tak, odkąd ją znam. Pewnie niełatwo jest komuś takiemu jak ona, kto nie potrafi się przystosować.

- Niewielu robotnikom tu nad rzeką się to udało.

- To prawda. Życie tu jest niezgodne z naturą. Zwłaszcza dla kogoś, kto wyrósł, mając zieloną trawę pod stopami.

Elise przyglądała się uważnie bladej twarzy matki. Zauważyła ciemne sińce pod oczami, skóra na wysokich kościach policzko­wych była napięta. Chociaż mama nie wyglądała dobrze, nadal można było zauważyć, że kiedyś była piękną kobietą.

- A ty? Czy nie tęsknisz za zieloną trawą pod stopami? Matka uśmiechnęła się.

- Kiedyś, gdy byłam młoda, nie tęskniłam. Wiesz, byłam z ojcem taka szczęśliwa. Zamieszkałabym wszędzie, byleby być razem z nim. Ale w ostatnich latach... - łagodny wzrok prze­słonił cień.

Elise pragnęła, by matka pomyślała o czymś innym.

- Myślę, że chociaż nie starczało wam na chleb, gdy byłaś dzieckiem, to jednak byliście szczęśliwą rodziną.

Matka przytaknęła.

- Tak, potrafisz sobie wyobrazić, jak się to moim rodzicom udawało? Miałam ośmioro rodzeństwa i żyliśmy tylko z pensji ojca, który pracował jako odlewacz, ale nie pamiętam, byśmy kie­dykolwiek byli głodni. W dodatku często było u nas wesoło. Twój wujek Lauritz grał na gitarze, a my śpiewaliśmy. W naszym domu wiecznie się coś działo i często wypełniały go muzyka i śpiew.

- Przynajmniej nie musieliście mieszkać w kamienicy czyn­szowej. Z twojego opisu wynika, że mieszkaliście podobnie jak w dzielnicy majstra w dole przy moście, wśród drzew i kwiatów, z przydomowym ogródkiem warzywnym.

Matka skinęła, uśmiechając się.

- Tak, mieliśmy szczęście. Gdyby jeszcze udało mi się nakło­nić Mathiasa do osiedlenia się w Ulefoss... - westchnęła ciężko.

Elise pogładziła ją po ręku.

- W żyłach ojca płynęła cygańska krew, mamo. Nigdzie nie zadomowiłby się na dobre.

- Być może. Ale życie w mieście zniszczyło go.

- Tak jak niszczy wielu innych. Anna opowiedziała mi o dziewczętach z Vaterlandu. One też przyjeżdżają ze wsi w na­dziei na lepsze życie, ale po jakimś czasie przekonują się, że to, co kusiło, okazało się oszustwem.

Matka zadrżała.

- Dziękuję Bogu, że nie zostałyście wciągnięte w nic takiego. Elise pomyślała o Hildzie i odwróciła wzrok.

- Kiedyś poznałam jedną taką... - matka zapatrzyła się przed siebie zamyślona. - Nigdy jej nie zapomnę. To było jeszcze zanim wyszłam za mąż i gdy wynajmowałam pokoik w Smalgangen. Obok mieszkała młoda dziewczyna. Nazywała się Lena. Wyszła na ulicę i spędziła w sumie dwanaście lat w Mangelsgråden, wiesz, tam gdzie takie kobiety trafiają, żeby odbyć karę. Pewnego dnia, kiedy nie mogła już wytrzymać i postanowiła utopić się w rze­ce Aker, przechodziła obok Kutorvet, gdzie właśnie zgromadzili się wyznawcy Kościoła nonkonformistycznego. Zatrzymała się, słysząc śpiew, podeszła bliżej, żeby posłuchać, i postanowiła dać sobie ostatnią szansę. Podczas następnego zgromadzenia wystąpiła na środek i opowiedziała o swoim grzesznym życiu, prosząc zebranych, by się za nią modlili. Została zbawiona.

Matka odchyliła się do tyłu wyczerpana długim opowiadaniem.

Elise czekała w napięciu.

- Utrzymujesz z nią kontakt? Matka potrząsnęła głową.

- Tylko słyszałam o jej losie.

- Udało jej się wytrzymać? Nie wróciła na ulicę? Matka posmutniała.

- Cóż, przez długi czas jej się udawało. Znalazła posadę u pew­nej chorej i biednej kobiety z gromadką dzieci. Mąż pił i niewiele zostawało na życie, ale Lena postarała się o tanie odpady krawiec­kie, gdzieś przy Frydenlund, i szyła ubranka dla dzieci. - Zamilkła, musiała zebrać siły, żeby móc mówić dalej. - Lena udowodniła, że jest zdolną i dobrą dziewczyną, a dzieci ubóstwiały ją. Ale któregoś dnia spotkała mężczyznę, którego kiedyś kochała, i nie mogła się oprzeć pokusie. - Matka spojrzała na Elise, jak gdyby chciała się upewnić, czy córka rozumie, co miała na myśli. - Potem wyrzucała sobie swój grzech i uznała, że nie może chodzić do kościoła ani modlić się razem z dziećmi. Wyjechała z tym mężczyzną i ani ja, ani ta biedna rodzina, u której mieszkała, więcej jej nie widziały­śmy. Wiele lat później dowiedziałam się, że Lena nie żyje. Zmarła na tę straszliwą chorobę, na którą zapadają dziewczyny z ulicy.

Elise pomyślała o Othilie. Co innego o tym słyszeć, a co inne­go spotkać którąś z tych nieszczęsnych. Nigdy nie zapomni wzro­ku Othilie.

- Tak się cieszę, że masz Johana, Elise. Każdego dnia dziękuję za to Bogu.

Elise ścisnęło w dołku. Pomodliła się w duchu, żeby Johan jak najszybciej wrócił do domu i żeby matka nie dowiedziała się o tym, że trafił do aresztu.

- Żeby tylko Hildzie tak samo się poszczęściło. - Matka westchnęła. - Wiesz coś o tym Lorangu? Czy to porządny chło­pak?

Elise poruszyła się niespokojnie, nie znosiła oszukiwać matki.

- Anna opowiadała, że zeszłego roku w lecie ciągle ją odwie­dzał, ale jej matce to się nie podobało. Twierdziła, że Anna po­winna pogodzić się ze swym losem i nie zawracać sobie głowy marzeniami o tym, by żyć jak inne dziewczęta. Anna wyrażała się o nim jak najlepiej - dodała, pragnąc znaleźć się gdzieś daleko stąd. Czuła, że okłamuje matkę.

- Biedna Anna. Jednak cieszę się, że ma o nim dobre zdanie. Nie szkodzi, że jest tylko chłopcem na posyłki. Jest jeszcze taki młody, na pewno z czasem znajdzie sobie lepiej płatną pracę.

Elise wstała, żeby wyjść.

- Chciałabyś pewnie zjeść coś na kolację?

- Tak, jedną małą kanapkę.

Kiedy Elise wyszła do kuchni, Pedera i Kristiana nie było. Ze­szli na podwórze, bo mieli się zaraz położyć spać.

- Hilda... - zawahała się. - Tak trudno jest mi okłamywać matkę.

Hilda spojrzała na siostrę z dawnym uporem w oczach.

- To ty kazałaś mi nic nie mówić.

- Wiem, ale teraz nie mam już pewności. Wypytywała mnie o Loranga. Nie znoszę, gdy muszę ją okłamywać.

Hilda nie odpowiedziała. Elise zauważyła, że dręczą ją wyrzuty sumienia.

- Czy nie możesz powiedzieć mi czegoś więcej? Co on zamie­rza zrobić, kiedy dziecko się urodzi?

- Już mówiłam. Twierdzi, że się nim zajmie! - w głosie Hildy dały się słyszeć upór i niechęć, najwyraźniej nie chciała o tym roz­mawiać.

Elise nie poddawała się.

- Co przez to rozumie? Będzie was utrzymywał? Hilda wzruszyła ramionami.

- Chcesz mieć to czarno na białym? A zresztą co cię to obcho­dzi?

Elise zdołała nad sobą zapanować, mimo że czuła, jak wzbiera w niej złość.

- Wiesz, że się o ciebie martwię. Teraz, kiedy ojciec nie żyje, a mama jest chora, ja muszę dbać o naszą rodzinę. Nikt nie wie, jaki będziesz miała poród, czy będziesz mogła wrócić do pracy, czy zostaniesz w łóżku na jakiś czas. W takim wypadku zostanie nam tylko moja pensja. Majster jest wdowcem i nie ma dzieci. Wątpię, czy przyzna się reszcie rodziny, że zostanie ojcem; w jego wieku, w dodatku z szesnastoletnią pomocnicą!

- Oczywiście, że nikomu o tym nie powie! Przynajmniej na razie. Da mi pieniądze i zadba, żeby niczego nam nie brakowało, to wszystko. Nikt inny nie musi o tym wiedzieć.

- Gdzie on mieszka?

- Na wzgórzu Aker. Elise otworzyła oczy ze zdumienia.

- Na wzgórzu Aker? - W wyobraźni ujrzała dom, gdzie oficer Armii Zbawienia, Emanuel Ringstad, wynajmował mieszkanie na poddaszu.

- Tak, a co w tym złego? Domy na samej górze ludzie nazywa­ją wielkopańskimi, żebyś wiedziała!

Elise wpatrywała się w siostrę z niedowierzaniem.

- Byłaś u niego?

- Nie, jeszcze nie, ale obiecał, że mnie zaprosi. Mówi, że na razie będzie lepiej, żebyśmy spotykali się na terenie fabryki.

Elise nie odezwała się, nadal nie bardzo mogła uwierzyć, by maj­ster naprawdę przejmował się Hildą. Był po prostu jak wielu innych mężczyzn: szukał przygody. Z pewnością nie było mu łatwo znaleźć sobie młodej panny z własnych kręgów, bo był tłusty i obleśny, a więc zakręcił się wokół szesnastoletniej dziewczyny. To wstyd!

Elise zrozumiała, że nie dojdzie do porozumienia z Hildą, nie była też pewna, czy powinna wyjawić prawdę matce. W ostatnich dniach stan jej zdrowia zadziwiająco się poprawił, wracały jej siły, więcej mó­wiła, wreszcie coś jadła i była bardziej przytomna. To niemal nie do wiary, zwłaszcza że przed śmiercią ojca czuła się już bardzo źle i na­wet pani Evertsen mówiła, że mama jest naznaczona przez śmierć. Jeżeli jeszcze trochę poczekają i nie będą jej martwić, być może na tyle dojdzie do siebie, że prawda jej nie załamie.

- Jutro musisz wrócić do domu w czasie przerwy obiadowej, Hildo. Muszę coś załatwić w mieście.

- Co takiego?

- Muszę porozmawiać z kimś, kto być może wie, co się stało tej nocy, kiedy ojciec się utopił.

Przygotowała sobie to drobne kłamstwo, gdyż spodziewała się, że siostra pewnie o to spyta.

- Jaki to ma sens?

- Żadnego, poza tym, że nie zaznam spokoju, zanim się nie dowiem, co się właściwie wydarzyło.

- Czy ma to coś wspólnego z Johanem?

Elise znieruchomiała. Hilda była bystra, na pewno czegoś się domyślała. Elise nie potrafiła spojrzeć jej w oczy.

- Dlaczego pytasz?

- Spotkałam panią Evertsen, kiedy wracałam do domu. Pyta­ła, co Johan porabia w ciągu dnia, bo dawno go nie widziała.

Elise podjęła decyzję. Usiadła na taborecie na wprost Hildy i pochwyciła jej spojrzenie.

- Obiecasz, że nikomu nic nie powiesz?

Hilda skinęła głową, a jej twarz zdradzała zaniepokojenie.

- Czy coś się stało?

- Tak. Stało się coś strasznego. Ale musisz przysiąc, że niko­mu nie piśniesz ani słowa.

- Przysięgam.

- Johan został aresztowany pod zarzutem spowodowania śmierci naszego ojca.

Hilda jęknęła.

- Skąd oni mogą... On przecież nie... Elise szybko potrząsnęła głową.

- Johan jest niewinny. Przyszedł tu na górę zaraz po tym, jak wyrzucił ojca za drzwi, jednak ktoś musiał donieść o tej awantu­rze. Początkowo myślałam, że to Evert, ale on zaprzecza. Ja też nie sądzę, żeby się odważył zejść do magistratu i zameldować o wszystkim, on, który wyszedł z domu bez pozwolenia tej nocy, kiedy to się stało. Poza tym nie sądzę, by policja chciała słuchać dziecka. Pomyślałam więc, że to może owe dwie prostytutki, które weszły z ojcem na górę, i dlatego dziś wieczorem poszłam na Lakkegata.

Hilda otworzyła oczy ze zdumienia.

- Poszłaś tam zupełnie sama? Wieczorem? - wyglądało na to, że nie tylko się przeraziła, ale również trochę jej Elise zaimpono­wała. Na jej ustach igrał nieznaczny uśmiech.

- Tak, udało mi się nawet odnaleźć jedną z nich, ale ona nie mogła mi pomóc. Obie czmychnęły stamtąd, gdy tylko zaczęła się bójka.

Hilda patrzyła na siostrę wielkimi oczami.

- Jaka ona była? Mam na myśli.

Elise rozumiała, o co siostra chciała spytać, i poczuła obrzydzenie na myśl o tej dziewczynie i o ojcu.

- Żal mi jej. Jest poważnie chora. Zaraziła się tą chorobą, na którą zapadają takie jak ona.

Przez twarz Hildy przemknął strach.

- Jak to?

Elise zauważyła, że siostra z trudem wykrztusiła te słowa.

- Nazywają to „chorobą pełną bólu”. Zarażają się nią od męż­czyzn i w końcu lądują w szpitalu.

Hilda przesłoniła usta ręką, z jej oczu biło przerażenie.

Elise zrobiło się żal siostry.

- Nie mają gorączki i dreszczy tak jak ty, ale dostają boleści, a na całym ciele wyskakuje im coś, co przypomina krosty.

Elise zauważyła, że Hilda trochę się odprężyła, ale jeszcze nie całkiem się uspokoiła.

- Czy wracają do zdrowia?

- Niektóre. Nie wszystkie. Najgorszy jest wstyd. W szpitalu wszyscy wiedzą, w jaki sposób się zaraziły.

- Elise, ja się boję! Elise pokiwała głową.

- Rozumiem cię. Gdybym wiedziała, co chcesz zrobić, ostrzeg­łabym cię.

Hilda zaczerwieniła się.

- Sama dokładnie nie zdawałam sobie z tego sprawy. Nikt mi nie powiedział, jak to jest. Nie miałam pojęcia, co on robi. - Za­czerwieniła się jeszcze bardziej.

- Musiałaś słyszeć o innych. Dziewczyny spotykają się i szepczą o czymś w czasie przerwy obiadowej; musiałaś chyba zastanawiać się, dlaczego niektóre z nich nagle zaczynają się zaokrąglać.

Hilda nie odpowiedziała, tylko spuściła wzrok.

Elise pomyślała, że na dziś starczy wrażeń.

- Obiecujesz, że przyjdziesz jutro do mamy w czasie przerwy na obiad?

Hilda skinęła głową i podniosła wzrok.

- Po co idziesz do miasta?

- Wybieram się do magistratu, żeby powiedzieć, że Johan jest niewinny.

Hilda otworzyła usta ze zdumienia.

- Odważysz się?

- Nie mam wyboru.

Elise wstała od stołu. Zdawała sobie sprawę, że jej głos za­brzmiał spokojnie i stanowczo, choć w głębi duszy nie czuła się pewnie. Naprawdę drżała na samą myśl o jutrzejszej wyprawie.

4

Elise obudziła się z nieprzyjemnym uczuciem, że musi przebrnąć przez coś trudnego. Za chwilę przypomniała sobie, co ją czeka, i poczuła ssanie w żołądku ze zdenerwowania.

Do późna w nocy nie zmrużyła oka, nie tylko dlatego, że się bała, ale w równym stopniu dlatego, że nie udało jej się rozgrzać. Stopy nadal miała niczym dwie bryły lodu i na całym ciele trzęsła się z zimna, a oprócz tego była głodna. Długo nie mogła zasnąć. Teraz miała uczucie, że spała zaledwie kilka minut.

Jeszcze nie zaczął się ranek, Elise zawsze czuła, że jest piąta. Za oknem panowały jak zwykle nieprzeniknione ciemności. Peder mruknął coś przez sen i jęknął, często miał straszne sny. Hilda miała zapchany nos i trochę pochrapywała. Kristian leżał cicho, od łóżka mamy dochodził odgłos ciężkiego, miarowego oddechu. Elise nie wiedziała, czy to środek nocy, czy może wkrótce zacznie się dzień, nie miała możliwości tego sprawdzić.

W tej samej chwili usłyszała dźwięk dzwonków z ulicy. Kto to może być o tej porze? Czyżby to ten czarny wóz policyjny? A jeśli przywieźli Johana?

Szybko odegnała tę myśl. Gdyby go wypuścili, to w każdym razie nie podwieźliby go do domu. Pewnie to karetka do chore­go. Ktoś wybiegł w nocy na mróz, żeby sprowadzić pomoc dla kogoś na łożu śmierci. Elise zadrżała. Jeszcze jedna osoba chora na suchoty. Jakieś dziecko, które nie przeżyło odry. Albo ktoś za­chorował na ospę... W jednej chwili oprzytomniała. Samarytanka mówiła mamie, że teraz panuje epidemia ospy i wiele osób się za­szczepiło. Jak mogła o tym zapomnieć? Pedera i Kristiana należa­łoby jak najszybciej zaszczepić. Zresztą obie z Hildą też powinny o tym pomyśleć. Tylko ile to kosztuje? Czy zdoła zaoszczędzić tyle pieniędzy?

W myślach ujrzała przed sobą Pedera, trawionego gorączką, z trudem łapiącego powietrze, z okropnymi ranami na całym ciele, ranami, które zmieniają się w wielkie pęcherze wypełnione cieczą, jak słyszała. Chorzy majaczyli w gorączce, a ci, którzy prze­żyli, mieli brzydkie blizny po odpadnięciu strupów. Elise tak się przeraziła na myśl o tym, że nie mogła już uleżeć w łóżku. Wstała i wymknęła się do kuchni. Zapaliła parafinową lampę.

Drżąc z zimna, rozpaliła w piecu, cicho odsunęła na bok fa­jerki, starając się nikogo nie obudzić, i nastawiła czajnik z kawą. Zmartwiło ją, że w skrzyni na drewno zostało ledwie kilka szczap. Peder i Kristian obiecali uzupełnić zapas poprzedniego wieczo­ru, gdy będą schodzić na dół, ona zaś była tak zajęta rozmową z Hildą, że nie zwróciła uwagi, czy to zrobili. Szybko umyła się w zimnej wodzie i włożyła ubranie. Czarne wełniane pończochy były tak przetarte, że wkrótce nie będzie ich już jak cerować; spód­nica, kubrak i fartuch miały ponaszywane łaty. Elise była zmuszo­na prosić o pomoc w Armii Zabawienia, nie zważając na to, jaki to wstyd. Matka zawsze mawiała, że wielu ludziom wiedzie się jesz­cze gorzej, a żołnierze i oficerowie mają i tak ręce pełne roboty, pomagając tym, którzy naprawdę tej pomocy potrzebują. Jednak z powodu surowej zimy i związanych z nią wydatków na opał pen­sja szybciej topniała, niż nadążali zarobić. Poza tym jedzenie zdro­żało, Peder i Kristian rośli i potrzebowali ciągle nowych butów i dłuższych spodni, a mama musiała mieć lekarstwa.

Biedna Othilie z Lakkegata z pewnością zarabiała więcej, ale wydawała pieniądze na wódkę, a potem nie miała na jedzenie. Żal też było Oline, która najpierw owdowiała, a potem straciła pracę i została z czworgiem małych dzieci do wyżywienia. Właśnie ta­kim osobom jak Oline żołnierze Armii Zbawienia musieli poma­gać w pierwszej kolejności.

Ale nie tylko Armia pomagała ludziom. Jadłodajnia oddawała za darmo resztki jedzenia, a misje rozdawały tanią zupę wszyst­kim, którzy ustawili się w kolejce. Problem tylko w tym, że zupę wydawano przed południem, a o tej porze ona i Hilda były w przę­dzalni, a Peder i Kristian w szkole. Jak zatem mieli z tego skorzy­stać?

Postawiła blaszany kubek na stole, wyjęła noże, masło, biały ser i syrop i ukroiła kilka cienkich skibek z piętki chleba, która została. Każe Hildzie ugotować polewkę na obiad, to nie będą mu­sieli wydawać pieniędzy na rybę.

Żeby tylko szybko mróz ustąpił. Zużywali za dużo drewna, a trzeba zadbać o to, żeby zostało wystarczająco dużo na luty, naj­zimniejszy i najgorszy miesiąc ze wszystkich!

Pomyśleć tylko, że Anna potrafiła się cieszyć nadejściem wios­ny, chociaż do tego czasu zostały jeszcze trzy - cztery miesiące! Po­kręciła głową ze zdumienia. Anna i Peder mają z sobą coś wspól­nego, pomyślała. Jakąś wewnętrzną radość.

Może mogłaby poprosić Hildę, by pożyczyła jej swój nowy szal na rozmowę w magistracie. Skoro konstable zobaczą, że nie pochodzi z najgorszej biedoty, może jej wysłuchają. Przytaknęła samej sobie.

Podeszła do okna i spojrzała w ciemność. Kilka gwiazd świeci­ło wysoko w górze ponad dachami domów. W dole na podwórzu dostrzegła ciemną postać z latarką w ręku, pewnie w drodze do wychodka. Wygląda na to, że to pani Evertsen. Biedna, znowu ma kłopoty z żołądkiem! Starsza kobieta skręciła i tupnęła nogami, widocznie zobaczyła szczura, który przebiegał obok.

Elise odsunęła się od okna, podeszła do pieca i usiadła na stoł­ku jak najbliżej ciepła. Dziś wieczorem wybierze się do Świątyni i poprosi o nowe buty na zimę dla Pedera. Nie szkodzi, że nie bę­dzie jej ani przed południem, ani wieczorem; matka zrozumie, gdy dowie się, po co poszła. Hilda będzie musiała pogodzić się z tym, że ten jeden raz zostanie w domu. Poza tym Elise podejrzewała, że siostra ma poważny problem do rozważenia - historia dziewcząt z ulicy i ich choroby „pełnej bólu” najwidoczniej porządnie nią wstrząsnęła.

Otworzyły się drzwi i przez szparę do kuchni zajrzał Peder.

- Już wstałaś, Elise? Skinęła głową.

- Nie obudź innych, jest dopiero za dziesięć piąta.

Peder przemknął się do kuchni i bezszelestnie zamknął za sobą drzwi.

- Dlaczego już wstałaś?

- Obudziłam się z zimna. Spojrzał na siostrę ze współczuciem.

- Może i ty mogłabyś dostać nowe buty zimowe z Armii. Skinęła głową i uśmiechnęła się.

- Dziś wieczorem wybieram się do Świątyni. Ale ty i Kristian musicie pomóc Hildzie i zająć się mamą.

Przytaknął z zapałem.

- Pewnie. Gdzie jest Johan, Elise? Spojrzała badawczo na chłopca.

- Dlaczego pytasz?

- Pani Evertsen powiedziała, że nie było go w domu.

Elise nalała bratu odrobinę kawy do kubka i wsypała dużą łyż­kę cukru.

- Pani Evertsen mówi tyle dziwnych rzeczy. Rzadko jest na nogach, kiedy Johan wychodzi rano do pracy, a kiedy on wraca, ona najczęściej już śpi.

Peder zaczął się ubierać.

Elise spojrzała na niego zmartwiona.

- Co się stało, że i ty obudziłeś się tak wcześnie? Czy też zmar­złeś?

- Tylko trochę.

Teraz zwróciła uwagę, że malec szczęka zębami. Jego kołdra jest stara i zniszczona, a do tego już dla niego za krótka. Mimo to rzadko się skarżył.

- Może zostało im jeszcze trochę ubrań ze świątecznych garn­ków.

Popatrzył na nią zdziwiony.

- Co to takiego „świąteczne garnki”?

- Żołnierze z Armii kilka lat temu wpadli na pomysł, że przed świętami Bożego Narodzenia będą w dole miasta wywie­szać puste garnki, żeby ludzie, którzy mają trochę więcej pie­niędzy lub jakieś ubrania na zbyciu, mogli je oddać tym, którzy nic nie mają.

- Dlaczego wkładają to do garnków? Muszą to najpierw ugo­tować?

Elise uśmiechnęła się.

- Nie, po prostu musieli gdzieś to wszystko zebrać.

- Może ubrania były pełne pluskiew i trzeba było jakoś po­zbyć się tego robactwa?

Elise nie mogła się nie uśmiechnąć.

- Nie sądzę. Ci, którzy są tak bogaci, że mają za dużo ubrań, zwykle nie narzekają na pluskwy.

Peder nadal przyglądał się siostrze zdumiony.

- Naprawdę są tacy, którzy mają tyle ubrań, że chcą je odda­wać? Dlaczego tyle kupują?

Elise wzruszyła ramionami.

- Może dostają je w prezencie? Albo wyrastają, tak jak ty i Kristian.

- W takim razie musisz zapytać, czy i Evert nie mógłby dostać jakichś rzeczy, Elise! - Peder popatrzył na nią prosząco. - Hermansen jest taki skąpy. Pieniądze, które dostaje z kasy zapomogo­wej, przepija.

Elise skinęła głową, wiedziała o tym. Evert nie miał nawet bu­tów na zimę, a jedynie chodaki - kilka szmat zszytych razem w coś w rodzaju klapek z podeszwami z żaglowego płótna.

Pogładziła brata po niesfornej czuprynie.

- Dobry z ciebie chłopiec, Pederze. Myślisz o Evercie, choć sam masz tak niewiele.

- Ech! - zakłopotany zbagatelizował jej słowa. - To ty jesteś dobra. Jesteś najlepszą siostrą w całym Sagene.

Elise roześmiała się.

- Dużo łatwiej jest wstać rano i przywitać trudny dzień, kiedy można zabrać takie słowa na drogę! - Podeszła do drzwi pokoi­ku. - No, muszę obudzić Hildę i Kristiana.

Kiedy Elise w pośpiechu schodziła po schodach w drodze do fa­bryki, zatrzymała się na pierwszym piętrze; postanowiła zajrzeć do pani Thoresen i zapytać, czy wiadomo coś nowego.

W drzwiach wpadła na matkę Johana.

- To ty, Elise? Dowiedziałaś się może czegoś? Elise potrząsnęła głową.

- Pani też nie?

- Nie, ale Johan na pewno wróci. Nie mieli chyba czasu jesz­cze go przesłuchać. Wejdź i pożegnaj się z Larsem. Wyjeżdża za parę godzin.

Wujek Johana siedział przy kuchennym stole i czytał gazetę. Kiedy usłyszał Elise, podniósł wzrok.

- Idziesz na Mollergata?

- Nie, mogę tam pójść dopiero w czasie przerwy obiadowej.

- Moja siostra jest taka zdenerwowana. Mam nadzieję, że Jo­han niedługo wróci.

- Ja też.

Zerknął na nią i uśmiechnął się.

- Słyszę, że latem szykuje się wesele?

Elise poczuła, że się czerwieni, i spuściła wzrok.

- Byłoby świetnie, gdybyście się pobrali. Aslaug potrzebuje kogoś do pomocy przy Annie.

Elise przytaknęła.

- Moja mama również jest chora. Ma suchoty. Ale będę mog­ła do niej co rano zaglądać przed wyjściem do przędzalni, nieza­leżnie od tego wpadam do domu w czasie przerwy obiadowej.

- Dzielna dziewczyna! Słyszałem, że masz też młodsze ro­dzeństwo, prawda?

- Moi bracia nie są już tacy mali. Peder ma osiem lat, a Kristian dziewięć.

- Ach tak! To już sami sobie dadzą radę. My musieliśmy.

- Tutaj w mieście jest gorzej. Sporo młodych ludzi włóczy się po ulicach, by w końcu trafić do aresztu. Nietrudno jest wplątać się w coś głupiego.

Lars roześmiał się.

- Woziłem drewno, gdy miałem dziewięć lat, i piliśmy wódkę, żeby się rozgrzać. Wielu się uzależniło od butelki. Naprawdę.

Elise spojrzała na niego przestraszona.

- Wyje syrena fabryczna, muszę lecieć.

- Leć, leć. Porozmawiam trochę z Anną. Wstał z taboretu i podszedł do drzwi pokoiku. - Pozdrów ode mnie Johana i prze­każ mu, że przyjadę na wesele.

Elise poczuła, że zrobiło jej się ciepło z radości. - Dobrze. Przyjemnej podróży do domu! Po tych słowach puściła się biegiem do pracy.

Spotkała Valborg przy moście i najchętniej przebiegłaby obok.

Ta wścibska dziewczyna wszędzie wtykała swój nos.

- Nie musisz tak pędzić, Elise. Ropucha jeszcze nie przy­szedł.

- Skąd wiesz?

- Widziałam go w dole ulicy.

Elise niechętnie zwolniła kroku, starając się zachować równo­wagę na oblodzonej wyboistej drodze. Zniszczone podeszwy bu­tów całkiem się wyślizgały i Elise kilka razy omal nie upadła.

Pod mostem płynęła leniwie rzeka, ciemna i mętna, cuchnąca ściekami, które zbierały się po długiej drodze w dół aż z Maridalsvannet. Wzdłuż brzegów zamarzła, a woda wiła się wokół lodo­wych sopli. Elise pomyślała o ojcu i zadrżała. Zastanowiła się, czy wytrzeźwiał od lodowatej wody. Czy czuł, jak zamyka się wokół jego ciała? Czy łapał ustami powietrze, kiedy na powrót wysunął głowę z tężejącej brei?

Odegnała przerażające myśli.

- Jakoś ostatnio nie widziałam Johana. Czy coś mu się stało? Elise unikała wzroku Valborg.

- A co się miało stać? Przecież zwykle też nie widujesz go co­dziennie.

- Ludzie gadają to i owo.

- A co takiego?

- Ktoś widział tu niedawno wóz policyjny.

- Co to ma wspólnego z Johanem? - Elise wbiła wzrok w zie­mię.

- No nie wiem. Myślałam, że może ty byś mogła na to odpo­wiedzieć.

Ona coś wie, pomyślała Elise. Nie mówiłaby nic, gdyby nie miała poważnych podejrzeń.

- Nie rozumiem, o czym mówisz. Nie znam nikogo, kogo za­brałby wóz policyjny.

- Naprawdę? W takim razie to tylko plotki.

Doszły do ciężkich drzwi do fabryki i pośpiesznie wśliznęły się do środka, gdzie było ciepło. Kiedy zdjęły i odwiesiły szale i weszły na halę, Elise zauważyła, że jedna z dziewcząt znacząco spojrzała na Valborg, a ta potrząsnęła głową.

Te znaki nie musiały wcale dotyczyć Johana, stwierdziła, ale mimo to odniosła nieprzyjemne uczucie, że właśnie o niego chodzi. Oby tylko Johan wrócił do domu, zanim te plotkary roz­puszczą pogłoski na całe Sagene, pomyślała. Chociaż Johan jest niewinny, wstyd będzie się za nim ciągnął i trudno będzie chłopa­kowi odzyskać dobre imię.

Elise wydawało się, że godziny do przerwy obiadowej ciągną się wyjątkowo długo. Może dlatego, że za mało spała dziś w nocy, a może zbytnio denerwowała się wizytą w magistracie.

Ropucha wrzeszczał i darł się, pomocnice biegały od jednej maszyny do drugiej z nowymi nawojami, osie kół skrzypiały, ma­szyny pracowały z hałasem. Prządki wołały i upominały się:

- Nowy nawój! Pośpiesz się trochę!

Był to krzyk i hałas jak nie z tego świata, a nad tym wszystkim wisiał pył niczym szarobiała zasłona dymna, wciskał się do nosa i do gardła, sprawiając, że ciężko było oddychać. Nie było wcale lepiej, kiedy zatrzymywano maszyny do przesmarowania, zapach smaru był tak duszący, że robiło się niedobrze.

Kiedy w korytarzu rozległ się szczęk naczyń, a robotnice zaję­te były wyciąganiem swoich łyżek do zupy, Elise przemknęła się szybko do Hildy. Rozejrzała się dookoła, żeby się upewnić, że nikt jej nie usłyszy, i szepnęła:

- Hildo, czy mogę pożyczyć twój nowy szal?

Hilda już zamierzała zaprotestować, ale wreszcie zrozumiała.

- Wiesz, gdzie leży. Nie mogłabyś poczekać, to poszłabym z tobą?

- Jeżeli się pośpieszysz. Mam mało czasu. Hilda przyśpieszyła kroku.

- Valborg dziwnie się zachowuje. - Hilda starała się utrzymać równowagę na oblodzonych wybojach na moście. Nikogo innego nie było widać. - Wydaje mi się, że coś podejrzewa.

- Wiem. Dzisiaj spytała mnie, gdzie się podziewa Johan w ciągu dnia. Powiedziała, że „ktoś” szepnął to i owo, że „kłoś” widział wóz policyjny. Udałam, że nie rozumiem, o czyni mówi.

- Valborg to plotkara.

Elise odwróciła się do niej zdumiona.

- Sądziłam, że jesteście dobrymi przyjaciółkami.

- Już nie. Nie chcę mieć z nią więcej nic wspólnego. Kiedy się domyśli, w jakim jestem stanie, rozpowie o tym każdemu, kto będzie chciał jej słuchać, a tych pewnie nie zabraknie.

- Musisz się z tym liczyć.

- Nie spocznie, póki nie dowie się, kto jest ojcem. Elise zatrzymała się gwałtownie.

- Nie wolno ci jej tego powiedzieć, Hildo! Hilda uciekła spojrzeniem.

Może już się przyznała, pomyślała Elise ze zgrozą.

- Nie rozumiesz, że majster będzie na ciebie wściekły? Nie wyobrażaj sobie, że zamierzał się przyznać do ojcostwa! Będzie się zapierał w żywe oczy, a ty zostaniesz sama ze wstydem.

- Jak uważasz, co powinnam zrobić? - głos Hildy zdradzał jednocześnie upór i bezradność.

- Może udałoby ci się nakłonić Loranga, żeby powiedział, że to jego dziecko?

- Loranga? - Hilda zaczerwieniła się ze złości. - Odjęło ci ro­zum? On, który myśli, że to dlatego nie chciałam z nim być, bo bałam się... - machnęła ręką.

- Bo bałaś się, że posuniecie się za daleko, lak? Hilda spuściła wzrok i skinęła głową.

Elise przyjrzała się jej badawczo.

- Może zgodzi się, jeżeli damy mu parę koron? Hilda posłała jej oburzone spojrzenie.

- Kilka koron? Chyba zwariowałaś! Poza tym skąd miałybyśmy wziąć te pieniądze?

- Johan zaofiarował się, że weźmie dodatkową pracę w tkalni płótna żaglowego. Będzie nosił skrzynie wieczorami.

- Rozmawiałaś z Johanem o Lorangu? - Hilda spojrzała na Elise z niedowierzaniem.

- Byłam zmuszona. Potrzebujemy jego pomocy.

- To nie w porządku wobec Loranga.

- Nie musi się zgodzić, jeżeli nie chce.

Hilda nie odpowiedziała. Elise domyśliła się, że ta rozmowa dała jej do myślenia. Dłuższą chwilę szły dalej, nie odzywając się. Obie zmarzły i marzyły o tym, żeby wreszcie znaleźć się w domu.

Hilda szczękała zębami, nieprzyjemny śnieg przenikał przez robiony na drutach szal i kubrak.

- Może się uda - rzekła wreszcie. - Ale pewnie Lorang będzie wściekły. Boję się, że rozpowie o tym wszystkim, których zna.

Elise przytaknęła. Wtedy wszyscy znajomi dowiedzą się, że obciążając Loranga, starały się uniknąć wstydu.

- Musimy to jeszcze przemyśleć - odparła, trzęsąc się z zim­na, zadowolona, że ma to za sobą.

Elise nie weszła razem z Hildą do środka. Postanowiły, że będą udawać przed mamą, że ten jeden raz Elise została w przędzalni, a Hilda w tym czasie ugotuje obiad i pomoże mamie.

Hilda zajrzała do kuchni i przyniosła piękny wełniany szal, Elise czekała tymczasem na korytarzu. Szal był zbyt ładny, żeby zakładać go na drogę do fabryki i z powrotem, poza tym ktoś mógłby wpaść na pomysł, by spytać, skąd Hilda go ma. Nawet ona to rozumiała, stwierdziła Elise. Niedługo potem była w drodze do miasta.

Szła szybko, pochyliwszy głowę przed ostrym wiatrem, z rę­koma wciśniętymi pod ramiona w nadziei, że nie będą sine, gdy dojdzie na miejsce, i pod piękny wełniany szal owinięty wokół szyi, który dodawał otuchy i był łagodną, dobrą pociechą. Był tak miękki, że Elise niemal nie czuła, że ma go na sobie, czuła tylko ciepło.

W jej stronę zbliżała się taksówka konna, z nozdrzy zwierzęcia wydobywały się kłęby powietrza; koński grzbiet przykrywała der­ka, chroniąca przed mrozem. Stangret siedział zsiniały z zimna na koźle, z oszronioną brodą, niebieskim nosem i skórzaną czapką nasuniętą głęboko na czoło. Elise zauważyła, że człowiek nawet nie rzucił na nią okiem, mimo że miała na szyi taki piękny szal.

Dopiero kiedy zbliżyła się do Youngstorget, na ulicach zrobiło się nieco ludniej. Przybywali tu chłopi z daleka ze swoimi towarami; słyszała, że w knajpach położonych wokół rynku dobijano targu. Te­raz zobaczyła długie sanie do przewozu ładunku stojące jedne obok drugich. Zostało jeszcze trochę czasu do rozpoczęcia dni targowych w lutym, ale mimo zimna już panowały tu ruch i ożywienie. Handel przeniesiono ze Stortorvet zaledwie kilka lat temu, a latem, jak się do­wiedziała, pojawiało się wielu szarlatanów.

Wzrok Elise prześliznął się ku posterunkowi policji i żołądek jej się ścisnął.

Myśl o Johanie dodała jej sił. Wiedziała, że duży trzypiętro­wy budynek, położony za gmachem głównym, to areszt. W jednej z cel, za którymś z okratowanych okien, siedział jej narzeczony. Samotny i pełen obaw, że mu nie uwierzą, jak sądziła, zrozpaczo­ny z powodu matki i Anny. Jedynym „przewinieniem”, którego się dopuścił, było to, że uratował Elise od pobicia, a matkę od bezsil­nego strachu. Elise zaczerpnęła głęboko powietrza, wyprostowała plecy i skierowała się do wejścia.

W środku roiło się od funkcjonariuszy w czarnych mundu­rach z błyszczącymi guzikami, w hełmach ze szpicą i lśniących i wypucowanych oficerkach. Większość z nich nosiła wąsy, Elise nie wiedziała, dlaczego konstable je zapuszczają. Niektórzy rzucali ku niej spojrzenia, inni przechodzili, zupełnie nie zwracając na nią uwagi. Z sercem w gardle, czując suchość w ustach, podeszła przestraszona do lady.

- Przepraszam, czy mogłabym z kimś porozmawiać? Funkcjonariusz był młody i całkiem przystojny; zaciekawiony podniósł wzrok znad papierów, którymi się zajmował.

- W jakiej sprawie?

- W sprawie Johana Thoresena.

- A kim to jest ów Johan Thoresen? uśmiechnął się wesoło. Elise poczuła, że się rumieni.

- Mój narzeczony.

- Ach tak? Jaka szkoda. To znaczy szkoda, że pani jest zajęta.

Elise przygryzła wargę i spuściła wzrok.

- Czy szuka pani któregoś z konstabli? Elise pokręciła głową zawstydzona.

- Nie, mój narzeczony został aresztowany.

- Tak? - Mężczyzna nagle zmienił wyraz twarzy, pojawiła się w nim jakaś niechęć. - Za co został aresztowany? Próżniac­two?

Elise ponownie pokręciła głową. Oblewał ją zimny pot.

- On jest... Jest podejrzany o spowodowanie śmierci mojego ojca.

Twarz policjanta ściągnęła się. Spojrzał na Elise podejrzliwie.

- Czy może pani tu poczekać, panno...

- Elise Løylien.

Zniknął i za chwilę przyszedł z drugim konstablem.

- Czy może pani pójść z nami, panno Løylien? - spytał ten pierwszy. Brzmiało to raczej jak rozkaz niż pytanie.

Zaprowadzono ją do niewielkiego pomieszczenia. Elise poczu­ła, że coraz bardziej się denerwuje. Po co ją tu przywiedli? Czego od niej chcą?

Konstable wskazali na twarde krzesło; usiadła na samym brzegu.

- No i? - rzucił jeden z nich szorstkim głosem. Jak gdyby to ona zrobiła coś złego, pomyślała i jeszcze bardziej się zdenerwo­wała.

- Przyszłam, żeby powiedzieć, że Johan jest niewinny - zaczę­ła. Głos jej drżał, trzęsły się ręce i kolana.

Funkcjonariusze patrzyli na nią, ich twarze nie zdradzały żad­nych uczuć.

- Mój ojciec i jego kolega byli pijani - wyjaśniła i opowiedzia­ła, co się stało tamtego feralnego wieczoru.

- Skąd pani pochodzi? - przerwał jej nagle jeden z konstabli. Popatrzyła na niego zaskoczona.

- Mieszkam w czynszówce Andersengården na Sandakerveien.

- A przedtem?

- Nigdy nie mieszkałam gdzie indziej.

- Skąd to się bierze, że mówi pani innym językiem niż pozo­stali robotnicy?

Elise poczuła, że się spłoniła.

- Moja mama tak mówi.

- Proszę opowiadać dalej! - mruknął konstabl. - Co się stało z pani ojcem?

Przygryzła wargę i spuściła wzrok. Dlaczego o to pyta? Prze­cież z tego powodu Johan został aresztowany.

- Został znaleziony następnego ranka. W rzece Aker. Mężczyzna skinął głową.

- A więc to pani ojciec. Pamiętam tę historię. I pani sądzi, że Johan Thoresen został aresztowany za spowodowanie śmierci pani ojca?

Elise skinęła głową, nie podnosząc wzroku.

- W takim razie muszę panią uspokoić, że sprawa przedsta­wia się nieco inaczej.

Elise zerknęła na niego zdumiona.

- Pani narzeczony jest podejrzany o coś zupełnie innego. Elise otworzyła szeroko oczy, nie rozumiejąc.

- Na Karl Johan miało miejsce włamanie do sklepu jubiler­skiego. Johan Thoresen jest podejrzany o udział w kradzieży złotej biżuterii.

Elise wpatrywała się w konstabla z otwartymi ustami. Żarto­wał? Nie wyglądało na to. Pokręciła wolno głową.

- To... to na pewno jakieś nieporozumienie - wykrztusiła wreszcie.

Funkcjonariusz przybrał surowy wyraz twarzy.

- Niestety nie, panno Løylien. To nie jest nieporozumienie. Znaleźliśmy nawet u niego w domu jedną ze złotych broszek.

5

Elise wypadła z posterunku policji, nie wiedziała nawet, w jaki sposób wyszła z pokoju i trafiła do drzwi. To nie mogło być prawdą! Johan nie jest złodziejem! On, który nigdy nie zrobił nic złego, nigdy o nikim nie powiedział złego słowa, nigdy nie włóczył się po ulicach z chuliganami. On, który chciał wziąć dodatkową pracę w tkalni płótna żaglowego, żeby pomóc Hil­dzie, który nie potrafił zabić osy, on - zawsze miły i uczynny, który otwierał drzwi starszym kobietom i robił to, odkąd był małym cztero - , pięcioletnim chłopcem! Jak mógłby obrabować sklep na Karl Johan, skoro przez cały dzień pracował w tkal­ni i rzadko opuszczał okolicę fabryki nad rzeką Aker? Johan nie miał ani odpowiednich narzędzi, ani się na tym nie znał. Wręcz przeciwnie; od dziecka uczęszczał na spotkania mod­litewne Armii Zbawienia i gardził nieuczciwością. Nie, to nie może być prawdą!

Elise ledwie zwróciła uwagę na dwóch konstabli prowadzą­cych między sobą jakiegoś pijaka, nie przeszkadzał jej mróz, który szczypał w twarz, ani lodowaty wiatr, przeszywający do szpiku ko­ści. Co powinna teraz zrobić? I co będzie z Johanem?

To na pewno jakieś nieporozumienie, konstable musieli go po­mylić z kimś innym.

W tej samej chwili niczym nagły impuls ostatnie słowa konstabla przeszyły jej ciało: „Znaleźliśmy nawet u niego w domu jed­ną ze złotych broszek”...

Broszka... Błyszcząca broszka, którą znalazła na chodniku tuż przed czynszówką Andersengården... Szybko łapała ustami po­wietrze. Czyżby Johan jednak jej nie oddał? Czyżby nie starczyło mu odwagi?

Z jej pamięci wyłoniło się wspomnienie tego dnia, kiedy zauważyła trzech robotników, którzy szli przed nią w stronę Beierbrua. Przypomniała sobie, że wymienili nazwisko Lorta - Andersa i wytężyła słuch. Loirt - Anders był najgorszym dra­niem w okolicy, a Johan znał go z czasów, kiedy razem wypływali w morze. Potem wyłowiła kilka pojedynczych słów: „rik­sza” i „stać na czujce”.

Później o tym nie myślała, ponieważ zaraz pojawili się inni robotnicy i rozmowa między tymi trzema ucichła. Tuż po tym zawołała ją Valborg i spytała, gdzie Johan wychodzi o tak wczesnej porze, ale wtedy przyszło jej na myśl coś innego. „Uważam, że powinnaś go lepiej pilnować, Elise”, powiedziała ta plotkara. „Gdybym ja miała takie szczęście jak ty i gdyby dostał mi się taki chłopak jak Johan, nawet na sekundę nie spuściłabym go z oka”. Na te słowa aż się w niej gotowało ze złości!

Czy powinna była wtedy czegoś się domyślić? Czyżby Johan utrzymywał coś przed nią w tajemnicy? Coś zbyt niebezpieczne­go, do czego nie miał odwagi się jej przyznać?

Ujrzała przed oczyma jego dobrą, silną, uczciwą twarz, miłe spojrzenie, wesoły uśmiech. Nie była to twarz złodzieja, niego­dziwca, który przywłaszczał sobie cudzą własność! Nie, musiało istnieć inne wytłumaczenie.

Czyżby Lort - Anders poprosił go o pomoc? Wybłagał, by prze­chował dla niego przez jakiś czas trochę skradzionych przedmio­tów, odegrał skruszonego i nieszczęśliwego i wzbudził w Johanie litość? Być może Johan wbrew swej woli przyjął te rzeczy i obiecał ukryć je u siebie na kilka dni, i wtedy po drodze do domu zgubił tę jedną broszkę?

Przypomniała sobie, że kiedyś Johan opowiedział jej o pew­nym chłopcu z Brogaten, którego znał. Chłopiec miał na imię Sigurd i był inny niż wszyscy. Należał do ruchu robotniczego, ale nie miał w sobie nic z owej zaciekłej nienawiści do kapitalistów i kapitału, i innych ludzi lepiej sytuowanych. Sigurd zwykł na­zywać tę nienawiść największym wrogiem społeczeństwa i uwa­żał, że dotyczy przede wszystkim młodych nałogowych pijaków, którzy całą odpowiedzialność za swe nieudane życie zrzucają na społeczeństwo. Twierdził, że również pośród bogaczy są tacy, którzy ciężko pracują na swoje dobra, że również oni mają swoje zmartwienia i kłopoty oraz że praca umysłowa też jest wyczerpu­jąca. Nadużywanie alkoholu to wstyd dla społeczeństwa, mówił, że wódka niszczy ludzi, ale biedacy i robotnicy też muszą wziąć na siebie część winy. Gdyby zatrzymali pieniądze i nie wydawali każdego grosza na piwo i wódkę, warzelnie i zakłady spirytusowe wkrótce by uschły.

Pewnego razu Sigurd przyszedł do Johana i poprosił o pomoc. Dał się namówić na kradzież płaszcza, który, co prawda, był już do­brze zużyty, ale gruby i ciepły. Sigurd tłumaczył, że owego płaszcza potrzebuje dla matki, która potwornie marznie, stojąc godzinami na rynku i sprzedając towar. Kradzieży nikt nie zauważył, ale Sigurda dręczyły wyrzuty sumienia. Wtedy Johan przekonywał, że niektóre grzechy nie dla wszystkich są równie ciężkie i że Bóg pa­trzy przez palce na występki popełnione ze współczucia.

Czy to możliwe, żeby Johan postąpił tak samo?

Słowa i zdarzenia powracały do niej, niektóre dawały odpo­wiedź, inne rodziły nowe pytania. Przypomniała sobie, jak Anna mówiła, że Johan kupił jej drogie lekarstwa. Zdarzało się to kil­ka razy, a Anna za każdym razem promieniała radością. „Nie ma powodu, by mi współczuć, ponieważ mam najlepszego brata na świecie”, mawiała zwykle. Sama zaś była osobą niezwykle wdzięcz­ną i cierpliwą, mimo że wiodła tak smutne życie. Johan na pewno cierpiał razem z nią przez wszystkie te lata, odkąd została spa­raliżowana. Patrzył, jak więdnie, leży blada i milcząca, nie może pobiec latem na polanę, skakać na skakance, zanurzyć stóp w cie­płej wodzie rzecznego zakola w ciepły letni dzień. On, który tak bardzo współczuł innym, musiał potwornie martwić się z powodu losu swej siostry.

Czy byłby w stanie dopuścić się kradzieży, żeby ratować życie Anny?

Jestem pewien, że Bóg patrzy przez palce na grzechy popeł­nione ze współczucia”...

- Panie Jezu - jęknęła w duchu.

Głowa ją bolała, nogi wydawały się ciężkie jak ołów. Co powie matce Johana? I co będzie z Anną?

Nie da rady pójść dzisiaj do Świątyni, trudno, Peder będzie rozczarowany. Ale nie jest w stanie wybrać się tam, by słuchać śpiewów i muzyki, oficerów Armii Zbawienia, mówiących o grze­chu i karze, o dobrych i złych uczynkach. Nie wiedziała też, jak zdoła spędzić ten wieczór w domu, nie zdradzając się przed Pederem i Kristianem ze swym zwątpieniem, nie wyznając im prawdy o nieszczęściu, o którym się dowiedziała. Prędzej czy później bę­dzie zmuszona im powiedzieć, ale jeszcze nie teraz. Musi najpierw się pozbierać. Poukładać myśli.

Jaka kara groziła za poważną kradzież? Przymusowe roboty. Miesiące o chlebie i wodzie. W niewielkiej, lodowatej celi, gdzie małe okienko z żelaznymi kratami pod sufitem jest jedynym kon­taktem ze światem na zewnątrz, letnim niebem i śpiewem ptaków na wiosnę. Być może wcale nie widać przez nie nieba, a tylko wielki, szary murowany budynek, zasłaniający i słońce, i niebo. Johan, który kochał przyrodę, który miał oczy szeroko otwarte, kiedy latem wybierali się na polanę, i uczył ją rozpoznawać ślady zwierząt, zwracał uwagę na ich sierść na korze drzew, o które się drapały. Johan, który zatrzymywał się i nasłuchiwał, i wyjaśniał, że to kos i zięba tak pięknie śpiewają, on, który pochylał się nad porożem łosia czy zajęczymi „ziarenkami kawy” i opowiadał jej o życiu zwierząt.

Jak zdoła wytrzymać zamknięty w szarej i zimnej więziennej celi, wiedząc, że słońce będzie się wspinać na niebie coraz wyżej i wyżej i że na zewnątrz jest tak pięknie? A potem zobaczy, że słoń­ce opuszcza się coraz niżej nad ziemię i że zbliża się jesień, a on nie mógł przeżyć tego, co jest jedyną pociechą robotników - letnich wieczorów i niedziel spędzonych na polanie.

Nie, nikt by tego nie zniósł, a co dopiero taki chłopak jak Johan. On, który obiecał, że będzie latem wynosił jej mamę na ławeczkę przy moście, żeby mogła poczuć na twarzy promienie słońca i odzyskać nadzieję, że wyzdrowieje. On, który zabierał zwykle Annę nad brzeg rzeki, pozwalał jej siedzieć na trawie, zry­wać polne kwiaty i słuchać szumu wody. Nie zniósłby myśli, że siostra całe lato spędzi w ciasnym pokoiku, blada i słaba, być może nawet pozbawiona drogich lekarstw, że czeka ją wczesna śmierć.

- Panie Jezu! - bolesne myśli wycisnęły łzy z oczu. - Czy wte­dy nie myślałeś o tym, Johanie?! Musiałeś przecież zdawać sobie sprawę, że mogą cię złapać! Jak mogłeś tak ryzykować?

Poczuła, jak wzbiera w niej złość i burzy się, szukając uj­ścia. - Jak mogłeś?! - rzuciła wściekle w mroźną mgłę i tupnęła nogą. - Że też zrobiłeś coś tak głupiego! Ty, człowiek z głową na karku, jak mogłeś zachować się jak szaleniec? Teraz Anna i twoja matka będą cierpiały z twojego powodu!

I ja też, dodała z płaczem. Nie będzie latem ślubu ani niedziel na polanie, w zacisznym i ciepłym zagłębieniu, gdzie mogli się całować niemal do utraty tchu. Teraz Johan nie będzie już mógł pomóc Hildzie, zapłacić Lorangowi, by przyznał się do ojcostwa, albo wspomóc ją, jeśli nie starczy jej pensji. Ją, która już jest mu winna za pół czynszu.

A teraz Valborg i inne wścibskie baby dostaną wreszcie coś na pożarcie. Już sobie je wyobrażała, jak wybałuszają oczy, szepczą i gestykulują po kątach, wytykają Hildę i ją palcami, depczą jej po piętach na moście i rzucają kąśliwe komentarze na temat jej doskonałego narzeczonego. O tak, teraz będą mia­ły o czym gadać. W ciągu kilku dni cała fabryczna dzielnica usłyszy, że Johan Thoresen z Andersengården został zamknięty za kradzież i siedzi w areszcie, czekając na wyrok. W sklepie u Magdy na rogu ludzie będą pochylali ku sobie głowy, a kiedy ona, Elise, będzie się pojawiać, nagle zamilkną i będą się na nią gapić z ciekawością bijącą z oczu. Na chwilę zapomną o mrozie i szczypiących nosach, zajmą się czymś innym, a wszyscy w fa­bryce będą się mieli komu przyglądać. Peder i Kristian w szko­le usłyszą, że ich siostra zaręczyła się ze złodziejem, a Peder, którego łatwo urazić, będzie wracał do domu przygarbiony, tłumiąc płacz, nieszczęśliwy. Kristian przybierze surowszy wy­raz ust, zaciśnie wargi, a jego spojrzenie będzie jeszcze ciem­niejsze.

Biedna mama, pomyślała Elise w tej samej chwili. Najpierw usłyszy, że narzeczony jej córki jest oszustem, a potem dowie się, że jej druga córka będzie miała dziecko z majstrem! To bę­dzie dla niej cios, bo przecież starała się wychować ich na wierzących, porządnych ludzi, którzy jasno wiedzą, co jest dobre, a co złe.

Zbliżyła się do Sandakerveien i zwolniła kroku. W obie stro­ny szła szybko, w magistracie nie zatrzymała się długo, na pewno nie minęła jeszcze godzina. Musi jeszcze wstąpić do domu, żeby zostawić szal Hildy, lecz jednocześnie bała się, że się spóźni do fabryki.

W chwili, kiedy wyszła zza rogu, zobaczyła Hildę, która w po­śpiechu wychodziła z bramy. Zawołała ją. Hilda zatrzymała się i obejrzała za siebie, wyglądała na zniecierpliwioną i najwidocz­niej chciała już iść. Być może było już później, niż Elise sądziła. Podbiegła do siostry.

- Muszę jeszcze wejść na górę i zostawić twój szal.

- Nie zdążysz. Daj mi go.

Elise szybko zdjęła szal i podała go Hildzie, myśląc jednocześ­nie o tym, że Valborg i jej podobne od razu to zauważą.

- I jak poszło? - Hilda patrzyła na nią w napięciu, gdy obie szybko ruszyły w stronę Beierbrua.

Elise zagryzła wargę i przełknęła ciężko ślinę.

- Źle.

Hilda patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami, w których wyraźnie malowało się przerażenie.

- Źle? Nie uwierzyli ci? Elise walczyła z płaczem.

- Johan nie dlatego został aresztowany. - Rozejrzała się wokół w obawie, że ktoś mógłby ją usłyszeć, ale nikogo nie było widać.

- Nie dlatego? - Hilda otworzyła usta ze zdumienia.

Elise spojrzała na siostrę. Czuła rozdzierającą rozpacz. Po­trząsnęła głową.

- Johan brał udział w przestępstwie. Opowiem ci o tym póź­niej.

Zaczęła biec w panicznym strachu, że się spóźni. Skoro Hilda się śpieszyła, to znaczy, że naprawdę mają mało czasu.

W drzwiach fabryki natknęły się na Ropuchę. Wyciągnął z kie­szonki zegarek i spoglądał to na Hildę, to na Elise. Elise spodzie­wała się, że wybuchnie gniewem i obrzuci je potokiem wyzwisk, jak to zrobił w przypadku Oline, ale ku jej wielkiemu zdumieniu nic nie powiedział. Popędziły do hali, a Elise zastanawiała się, czy majster ma z tym coś wspólnego. Poprosił wszystkich pracowni­ków, żeby ją i Hildę otoczyli troską po śmierci ojca, a zwłaszcza Hildę.

Elise trudno było skupić się na pracy, jak gdyby nic się nie sta­ło, ponieważ cały czas nie mogła otrząsnąć się z szoku i zwątpie­nia. Cała sytuacja wydawała się nierzeczywista, Elise nie mogła uwierzyć, że Johan został naprawdę uwięziony za kradzież. Był ostatnim człowiekiem, którego mogłaby posądzić o coś takiego, myślała raczej, że wolałby rzucić się do rzeki niż zrobić coś wbrew prawu.

Kiedy wreszcie skończył się dzień pracy, czuła się tak zmęczo­na, że miała największą ochotę po prostu usiąść. Teraz bolała ją nie tylko głowa, czuła, jakby całe ciało miała skatowane, nie wie­działa, jak zdoła dowlec się do domu.

Hilda poszła razem z Valborg i kilkoma innymi dziewczętami. Elise była z tego zadowolona. Nie była w stanie rozmawiać teraz z kimkolwiek. Nie potrafiła udawać, że wszystko jest w porządku. Czuła się ciężka jak ołów, stara na ciele i duszy, kiedy wreszcie przeszła przez most i przebrnęła przez ulicę.

Na rogu wpadła prosto na Pedera.

- Elise? - zawołał wesoło i puścił się biegiem jej na spotka­nie. - Pójdziesz zaraz po jedzeniu?

- Czy pójdę? - myśli zatrzymały się, głowę wypełniła pustka.

- Tak, do Świątyni! Obiecałaś!

W głosie brata brzmiała nuta wyrzutu, Peder najwyraźniej nie potrafił zrozumieć, jak mogła zapomnieć o czymś tak ważnym.

- Przepraszam, Peder. Zrozum, jestem potwornie zmęczona, ledwie dowlokłam się z fabryki.

Zatrzymał się i spojrzał na nią. Elise nie mogła w ciemności odczytać wyrazu jego twarzy, ale domyślała się, jak bardzo czuje się rozczarowany.

- Ale chyba pójdziesz?

Odniosła wrażenie, że jego głos mieścił w sobie cały smutek, który Peder dźwigał w swym krótkim życiu, smutek z powodu ojca, który stopniowo się od nich oddalał, aż wreszcie na dobre zniknął, i smutek z powodu matki, która miała coraz mniej sił, by się nim zajmować. Elise nie mogła jeszcze bardziej go rozczarować. - Oczywiście, że pójdę, Peder.

6

Wyznanie matce Johana, że jej syn siedzi w areszcie za poważną kradzież, było najtrudniejszą próbą ogniową, przez jaką Elise kie­dykolwiek musiała przejść. Pani Thoresen osunęła się niczym liść, który zwiądł na jej oczach. Nawet nie usiłowała protestować czy krzyczeć, że nie wierzy. Nie, wyglądało na to, jak gdyby właśnie czekała na jeszcze jeden mocny cios od życia i przyjęła go bez na­rzekań. Elise próbowała ją pocieszyć, ale nie znalazła słów. Nic nawet nie wskórała, starając się przekonywać, że być może Johan zrobił to ze względu na Annę.

Teraz jedyna nadzieja w tym, że samarytanki lub inni ludzie z Armii Zbawienia będą umieli z nią porozmawiać. Może z pomo­cą swej wiary uda im się znaleźć coś, czego mogłaby się uchwycić. Promyk nadziei.

Elise nie powiedziała o tym swojej matce. Na razie. Pederowi i Kristianowi też, ale będzie musiała to zrobić zaraz, gdy wróci do domu albo jutro rano. Trzeba im wyznać prawdę w możliwie delikatny sposób, zanim plotka dotrze do kolegów z klasy.

Będzie się starała podkreślić, że Johan mógł się tego dopuścić przez współczucie dla siostry. Zdecydowała się nawet powiedzieć, że wierzy, że Bóg go rozumie, mimo że władze nie mogą akcepto­wać łamania prawa. Johan nie okradł nikogo biednego, lecz kogoś, kto miał wszystkiego w bród.

W tej samej chwili przypomniała sobie, co Sigurd mówił Johanowi: nawet ci, którym na pozór się powodzi, mają swoje trudności, z którymi muszą się zmagać. Być może jubiler też się zaharowywał, by związać koniec z końcem, może obawiał się bank­ructwa. W takim razie jej argumenty się nie liczą. Pokręciła gło­wą przygnębiona, przechodząc po raz trzeci tego dnia przez most Beierbrua. Jak miała powiedzieć chłopcom prawdę, żeby nie stracili szacunku dla Johana? Ale też żeby nie stał się dla nich bohate­rem, którego chcieliby naśladować, żeby któregoś dnia nie wyszli na ulicę i nie zrobili tego samego, gdy wystarczająco podrosną?

Może członkowie Armii Zbawienia mogliby jej pomóc.

Oby tylko nie było tam Emanuela Ringstada. Johan nie lubił; go, choć nie rozumiała dlaczego. Był bardzo miły, postarał się, by samarytanka przychodziła do mamy, i śpiewał na pogrzebie ojca.

Nie powinna była mu mówić o broszce. Johanowi nie podobało się, że zwierzyła się komuś innemu, zwłaszcza że poszła do kogoś obcego. Naturalnie bał się, że zostanie zdemaskowany. Teraz to rozumiała.

Pomyśleć tylko, co by było, gdyby oficer Armii spytał ją, co się dalej stało z broszką i czy Elise wie, do kogo należała? Nie mog­ła zdradzić, że to Johan ją ukradł! Nie mogłaby ściągnąć takiego wstydu ani na siebie, ani na Johana.

Na ulicach nie było dużo ludzi tego wieczoru. Mróz utrzymywał się, jak gdyby uczepił się mocno, by już nigdy nie puścić. Nawet nieliczne konie, które ich minęły, wydawały się przemarznięte. Śnieg chrzęścił pod podeszwami, a oddech wystawał z ust. Kiedy dotrze na miejsce, będzie miała tak zgrabiałe ręce, że nie zdoła nikomu uścisnąć dłoni na powitanie. Dozorca musiał owinąć sta­rymi szmatami rury w piwnicy, żeby woda w nich nie zamarzła, a niedługo lód pokryje grubą warstwą zakole rzeki pod mostem. Wtedy nikt nie ulegnie pokusie, by tam skoczyć... W każdym razie w tym miejscu, może do wodospadu trochę niżej,..

Dlaczego Bóg skazał ludzi, by żyli w tak zimnym świecie? Co sobie myślał, gdy patrzył, jak śpieszą ulicami, trzęsąc się z zimna, sini na twarzach, i czując, jak wnętrzności skręca im głód, a plecy i całe ciało łamie ból po dwunastu godzinach pracy w fabryce? Czy nie ma takiego miejsca w Piśmie Świętym, w którym napisa­no by, że żałuje tego, co zrobił?

Ciężko było iść w górę stromego wzgórza Aker. Nogi odma­wiały posłuszeństwa, błagały, by ich nie męczyć. Mróz szczypał w policzki i nos, kłuł niczym igły gołą skórę. Jak strasznie zimno musiało być w celi Johana! Woda i chleb... Jak długo taki silny i rosły mężczyzna jak Johan wytrzyma na takiej skromnej racji? Przedtem też jedli niewiele, właściwie zawsze byli głodni. O czym teraz myśli? Czy płacze? Trudno jej było wyobrazić so­bie Johana, któremu łzy kapią z oczu, a ciałem wstrząsa szloch. Tylko raz zauważyła, że wzrok mu się zaszklił, ale to były łzy ze wzruszenia.

Nie mogła sobie przypomnieć, by płakał, nawet kiedy był młodszy. Nie dlatego, by był twardy, o surowym spojrzeniu, jak Kristian, ale dlatego, że był silny, potrafił wiele znieść i tłumił w sobie cierpienie.

Nie, Johan by się nie poddał. Zagryzłby zęby, żałując tego, co zrobił, obiecał, że już nigdy nie da się skusić, i przyjął wyrok i karę jak człowiek honoru. Może nawet złagodzą mu karę za dobre spra­wowanie.

Wiele mówiło się o mistrzu złodziei - Olem Pedersenie Høilandzie, kiedy chodziła do szkoły. Nawet Henrik Wergeland napisał o nim wiersz. Nie pamiętała całości, tylko kilka zwro­tek: „Ole działa w gangu Leśnym, żeby słuchać Ptaków Pieśni”. Jedna z wież więzienia Akershus nazywała się „Pieśnią Ptaków”, wyjaśniła nauczycielka, i właśnie tam Ole Pedersen Høiland siedział zakuty w kajdany. Piosenka śmieszyła ich, byli za mali, żeby współczuć biedakowi. Elise zwróciła uwagę, że Ole Pedersen Høiland był lepiej traktowany niż inni więźniowie, ponieważ się pięknie wyrażał i zachowywał uprzejmie. Dla niej było to po­twierdzeniem, że mama miała rację, upominając ich ciągle, żeby nie naśladowali wulgarnego języka innych dzieci i grzecznie się zachowywali.

Na jak długo skażą Johana? Na pół roku? Cały rok? Dwa lata? Płacz dławił ją w gardle. Mieli się pobrać tego lata... Teraz została sama z nieszczęściem i wstydem Hildy, odpowiedzialnością za Pedera i Kristiana, z chorobą mamy. Wygląda na to, że ona również będzie musiała zająć się Anną i matką Johana; reakcja pani Thoresen przeraziła ją.

Wreszcie dotarła na wzgórze. Jej wzrok ześliznął się na cmen­tarz Naszego Zbawiciela. Księżyc nieco rozpraszał ciemności i sprawiał, że ogromne kasztanowce wyglądały niczym olbrzymie, czarne strachy na tle ciemnego nieba. W dole leżeli zmarli. Wszyscy, którzy wigilijnej nocy zasiądą w kościele Naszego Zbawiciela, żeby doświadczyć wielkiego cudu.

Dlaczego byli tam, a nie w niebie? Czy dlatego, że nie zostali doń wpuszczeni, a teraz mieli nadzieję na nową szansę?

To tylko bajka, mówił Emanuel Ringstad. Skąd on może wie­dzieć? Nikt nie wie, co stanie się po śmierci, jedna wersja może być równie prawdziwa jak inna. Dopiero kiedy człowiek przekro­czy ten próg, otrzyma odpowiedź.

Usłyszała za sobą kroki. Szybkie, lekkie kroki; to nie pijak. Albo to ktoś, komu się śpieszy, albo kto ma złe zamiary. Uświado­miła sobie, że jest sama, w pobliżu nie widziała żywej duszy.

- Elise Løvlien?

W chwili, kiedy usłyszała ten głos, poznała, kto to. Odwróciła się, zakłopotana.

Nie mogła dojrzeć wyraźnie jego twarzy, ale czuła, że się uśmiecha.

- Idziesz do Świątyni?

- Tak.

- To dobrze. W takim razie możemy pójść razem. Cieszyła się i nie cieszyła jednocześnie. Odnosiła wrażenie, jak gdyby w pewnym sensie zdradzała Johana. Ale przecież tylko ją odprowadzi i Johan na pewno by się cieszył, że nie musi iść sama i obawiać się, czy nie natknie się na nikogo o złych zamiarach.

- Co u ciebie słychać? - Wydawał się zmartwiony.

- Dziękuję, dobrze. Mama cię serdecznie pozdrawia i dzięku­je, że zaśpiewałeś na pogrzebie. To jej ulubiony psalm - odparła.

- Miło mi to słyszeć. Zwykle śpiewam właśnie ten. Lubię za­równo słowa, jak i melodię.

Mówiła prawdę Johanowi: ten człowiek nie przyszedł na uro­czystość z jej powodu, ale dlatego, że zwykle śpiewa na pogrze­bach biednych ludzi.

Szedł szybkim krokiem, Elise z trudem za nim nadążała. Być może on również marzł. Byłoby mu. cieplej w czapce ze skóry z klapkami na uszy, takiej, jaką noszą stangreci i rozwożący drew­no, niż tej, której używają do munduru Armii, pomyślała. Na pew­no bolały go uszy.

- Słyszałem, że kapitan Maren Srøby była u twojej matki.

- Tak, bardzo dziękuję. Odwiedziła nas dwa razy. Przyniosła chleb dla nas wszystkich i pożywne posiłki dla mamy. Mama po jej wizycie lepiej teraz wygląda.

- Bardzo się cieszę.

Elise zawahała się trochę, zastanowiła się, czy powinna się odważyć prosić już teraz. Później może nie być okazji. Nie mia­ła pewności, czy będzie wracał do domu w tym samym czasie co ona.

- Czy dużo osób zwraca się o trzewiki i buty na zimę? - zaczę­ła ostrożnie.

- Tak, wielu w tym mieście cierpi biedę. - W jego głosie w jednej chwili dało się poznać zmęczenie.

- Czy rozdaliście już wszystko, co zebraliście do garnków bo­żonarodzeniowych?

Zdało jej się, że dosłyszała, że się uśmiecha, kiedy odpowie­dział.

- Myślę, że jeszcze trochę rzeczy zostało. A kogo masz na myśli?

- Mojego młodszego brata. Ma osiem lat.

- Dowiem się, czy mamy coś, co pasowałoby na ośmiolatka. Doznała podłego uczucia, że jest zbyt zachłanna. Hilda dostała buty na zimę, mama otrzymała pomoc z opieki, a do tego dodano im jeszcze cały bochenek chleba. Na pewno sobie pomyślał, że jest bezczelna.

- Brat mnie tak pięknie prosił. Zrobiły mu się dziury w pode­szwach butów i teraz tak bardzo marznie, że duży palec u stopy ma zupełnie niebieski.

- Biedactwo. Domyślam się, że bardzo kochasz swego brata.

- To dobry chłopiec. Czasami myślę, że jest za dobry jak na ten świat, i wtedy się boję.

- Dlaczego się boisz?

- Boję się, że Bóg mi go zabierze, że uzna, że Peder nie pasuje do nas pozostałych.

- Są ludzie dobrzy i są też źli. Poza tym uważam, że w więk­szości z nas jest coś dobrego, wszystko zależy tylko od tego, jak się obeszło z nami życie. To, co dla jednego jest grzechem, nie musi wcale oznaczać czegoś równie grzesznego dla kogoś innego, jeżeli rozumiesz, co mam na myśli.

W napięciu zwróciła ku niemu twarz.

- Nie, nie rozumiem.

- Załóżmy, że wyrosłaś w domu, w którym nie cierpieliście biedy, a twoi rodzice byli dobrymi, życzliwymi ludźmi. Jeżeli coś byś ukradła tylko dlatego, że miałaś na to ochotę, a nie dlatego, że było ci to potrzebne, to popełniłabyś wielki grzech. Gdybyś na­tomiast pochodziła z ubogiej rodziny i ukradła kawałek chleba, ponieważ twój żołądek się skręcał z głodu, nie potraktowałbym obu kradzieży jako równie grzeszne.

Skinęła głową, przypomniała sobie, że Sigurd, przyjaciel Joha­na, mówił podobnie.

- Ale dla policji nie ma różnicy między jedną a drugą.

- Tak, oni muszą stać na straży prawa.

- Ale jeśli jakiś biedny człowiek ukradł coś, żeby kupić drogie i niezbędne dla życia lekarstwa dla swojej siostry, nazwałbyś to ciężkim grzechem?

- Myślę, że Bóg spojrzałby na to przez palce, o ile kradzież nie wyrządziła komuś krzywdy. To trudne pytanie - dodał po namy­śle. - Kradzież jest przestępstwem i chociaż człowiek, którego okra­dziono, posiada więcej, niż potrzebuje, to może bardzo ciężko pra­cował i walczył, żeby osiągnąć dobrobyt. Niektórzy wydają wszystko, co mają, gdy tymczasem inni postępują bardzo ostrożnie i dokładnie analizują wydatki. Dobrych i złych ludzi można spotkać zarówno wśród biednych, jak i bogatych. Nie, nie wiem, jak powinienem od­powiedzieć na twoje pytanie. Jedyne, co mogę przyznać, to że jestem zadowolony z nowego prawa karnego, które zostało u nas wprowa­dzone trzy lata temu. Mówi się, że jest najbardziej humanitarne w ca­łej Europie. W większym stopniu uwzględnia sytuację przestępcy, stosuje tak zwane okoliczności łagodzące.

Elise słuchała z zainteresowaniem.

- Czy to oznacza, że ci, którzy zostali osądzeni teraz, dostaną łagodniejszą karę niż ujęci trzy lata temu?

- Tak, powinni.

Elise znowu się zawahała, w końcu zdobyła się na odwagę.

- Jaką karę można dostać za kradzież?

- To zależy, co ukradziono, czy to był napad, czy ktoś został ranny i tak dalej.

Pytanie paliło ją w język, ale nie miała śmiałości go zadać. Opowiedziała kiedyś temu człowiekowi o złotej broszce, którą znalazła, więc mógłby z łatwością odgadnąć, dlaczego pyta.

Pośliznęła się na jakiejś nierówności i upadłaby, lecz on szybko złapał ją za ramię.

- Dziękuję - wymamrotała, czując zmieszanie. Roześmiał się.

- Po co ma się kawalerów, jak nie po to, by pomagali damom w potrzebie?

Nie pozostało jej nic innego, jak również się roześmiać.

- Nie możemy tak chodzić i rozmawiać o samych ponurych sprawach, takich jak grzech i kara.

Elise nie odpowiedziała, nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. Odwrócił się ku niej, w jednej chwili spoważniał.

- Czy coś szczególnego ci leży na sercu, skoro się dopytujesz? Powzięła szybką decyzję.

- Tak. Mój narzeczony został aresztowany pod zarzutem kra­dzieży.

Zapanowała cisza.

Elise odwróciła się w stronę kapitana.

- Chyba nikomu o tym nie powiesz?

- Oczywiście, że nie. Dlaczego miałbym powiedzieć? Przeszli kilka kroków w milczeniu.

- Z tego, co mówiłaś, wynika, że twój narzeczony to dobry człowiek. To on ci pomógł, gdy twój ojciec zachował się zbyt bru­talnie.

Zastanawiające, że o tym pamięta, pomyślała Elise zdumiona.

- Widziałem go na cmentarzu podczas pogrzebu - mówił da­lej. - Wygląda na sympatycznego chłopaka.

Elise poczuła, że się czerwieni.

- I taki jest.

- Powiedziałaś, że jest podejrzany. Czy jesteś pewna, że on to zrobił?

- Tak, policja znalazła u niego w domu złotą broszkę.

- Tę samą, którą znalazłaś na chodniku?

- Tak, tak sądzę.

- A więc pewnie po prostu zwlekał z oddaniem jej?

Te słowa były jak cios pod żebra. Czy to możliwe, by osądziła Johana za wcześnie? Robiło jej się na przemian zimno i gorąco. W tej samej chwili przypomniała sobie, co mówili policjanci. Na ulicy Karl Johan miało miejsce włamanie do sklepu jubilera. Mu­siał istnieć jakiś powód, dla którego aresztowali Johana w związku z tą kradzieżą, w przeciwnym wypadku nie robiliby w jego domu przeszukania i nie znaleźli broszki. Poza tym, jeśli się zastanowić, ostatnio Johan wydawał podejrzanie dużo pieniędzy. Kupił jej na­wet czekoladę.

- Kilka szczegółów wskazuje na to, że jest winny, ale pewna nie jestem - bąknęła.

- Niech wątpliwości przemawiają na jego korzyść, Elise.

Po raz pierwszy zwrócił się do niej tylko po imieniu. To wywo­łało w niej dziwne uczucie. Nie wiedziała, czy jej się to spodobało, czynie.

- Poczekaj i zobacz, jak się sprawa potoczy. Musi odbyć się rozprawa i musi zapaść wyrok. Być może pojawią się jakieś nowe szczegóły, może ktoś będzie chciał zeznawać na jego korzyść. Albo złapią prawdziwego złodzieja, który przyzna się do winy. Wiele się może zdarzyć i dopóki twój narzeczony nie został osądzony, istnieje nadzieja, że jest niewinny.

Czuła się zagubiona. Być może Emanuel Ringstad miał rację. Może policja sądzi, że Johan brał udział we włamaniu, bo ktoś ob­ciążył go w zeznaniach, a podczas przeszukania w jego domu zna­leziono broszkę. Dlaczego nie przyznała się na posterunku, że to ona znalazła broszkę na chodniku? Bez zastrzeżeń przyjęła wersję policjantów, mimo że wiedziała, że Johan jest uczciwy.

Dotarli do Pilestredet i zbliżyli się do numeru dwudziestego drugiego. Światło latarni ulicznej oświecało szyld, na którym wid­niał napis wielkimi literami: ŚWIĄTYNIA. Kiedy otworzyli drzwi, usłyszeli grę na pianinie.

Elise usiadła w jednym z ostatnich rzędów, tak jak ostatnio.

Wielu ludzi już przyszło, sporo jeszcze dochodziło. Wyglądało na to, że i dziś będzie tłoczno. Rozejrzała się dokoła. Niektóre twarze rozpoznawała, ale większość z nich była jej obca. Przybyło spo­ro robotnic, takich jak ona, ale i wolne ptaki ulicy nadciągnęły do ciepła. Łączyło ich to, że wszyscy należeli do najbiedniejszych i najnędzniejszych w mieście oraz że wszyscy pokładali zaufanie w Armii Zbawienia, ostatniej nadziei na tym mrocznym i ponu­rym świecie.

Salwacjoniści zaczęli śpiewać i grać. Dźwięki trąby, której akompaniowały gitara i pianino, popłynęły ku sali. Elise czuła, jak przygnębienie stopniowo ustępuje i jak ciepło powoli dociera do zesztywniałego od mrozu ciała. Podobał jej się rytm, podoba­ła muzyka, z przyjemnością słuchała pięknych głosów. Śpiewali mężczyźni i kobiety. Emanuel Ringstad był wśród nich. Wydawało jej się, że potrafi odróżnić jego głos od innych, głęboki i dźwięcz­ny, chłonęła występ wszystkimi zmysłami, ciesząc się, że może na chwilę odłożyć na bok wszystko, co bolesne i trudne.

Móc śpiewać w takim chórze, pomyślała nagle. To musi być piękne.

Potem jakiś mężczyzna wygłosił mowę. Mówił ładnie i inte­resująco i Elise starała się słuchać uważnie, mimo że była bardzo zmęczona. Mężczyzna zaczął od zreferowania artykułu z pewnego poważnego czasopisma politycznego, w którym kilku czołowym osobistościom Armii Zbawienia, między innymi generałowi, za­dano pytanie: „Co jest Pana zdaniem największym zagrożeniem, pod względem społecznym i politycznym, dla nadchodzącego stulecia?” Generał odpowiedział: „Największe zagrożenie widzę w głoszeniu religii bez Ducha Świętego, chrześcijaństwa bez Chry­stusa, odpuszczenia bez wyrażenia skruchy, zbawienia bez nawró­cenia i polityki bez Boga”.

Elise poczuła, że jej powieki zaczynają robić się ciężkie. Mru­gała i mrugała, prostowała plecy i poprawiała się na siedzeniu, żeby wyrwać się z obezwładniającego zmęczenia, które ją ogarnę­ło. Musiało być skutkiem doświadczeń z ostatnich dni. Przedtem, kiedy tu siedziała, również bywała zmęczona po długim dniu pra­cy w fabryce, ale teraz było inaczej. Ciepło pomieszczenia też robiło swoje, poza tym dziś w nocy źle spała. Broniła się ze wszystkich sił, ale nic nie pomagało. Głos przemawiającego odpływał coraz dalej i dalej, słuchacze zlali się w jedną szarą masę, Elise nie była w stanie rozróżnić jednej głowy od drugiej. Odnosiła wrażenie, jakby miała w ciele ciężki odważnik, który ciągnął ją w dół, czuła, jak gdyby zapadała się w podłogę. Gdzieś z oddali dobiegał jej głos mówiącego, a ona zagłębiała się coraz bardziej i bardziej w miękki mrok.

Obudziła się, gdy ktoś nią potrząsnął, i otworzyła oczy oszoło­miona. Spojrzała prosto w twarz mężczyzny. Pochylał się nad nią Emanuel Ringstad i przyglądał się jej zmartwiony.

- Nie śpisz, Elise? - rozległ się głęboki głos.

Rozejrzała się dokoła nieprzytomnie. Rzędy ławek opustosza­ły. Przespała mowę, śpiew i modlitwę! Co za wstyd! Co musieli sobie pomyśleć o niej, która najpierw wyjęczała parę butów zimo­wych dla Hildy, a dziś poprosiła o drugą.

- Nie rozumiem... - zerkała na niego, to znowu na puste ław­ki i dalej na żołnierzy, sprzątających wokół podium. - Chciałam wysłuchać całej mowy, ale nie udało mi się. To było tak jak... - nie znalazła słowa i machnęła bezradnie ręką.

- Masz prawo spać. Wiele osób zasypia po długim dniu pracy; Nie jesteś wcale jedyną.

Nadal się nad nią pochylał.

Pokręciła głową, otworzyła usta, żeby powiedzieć, że tylko poczuła w oczach piasek, ale słowa utknęły jej w gardle. Tak nie wypada, nie można spać na spotkaniu w Świątyni, tu gdzie śpiewa się na całe gardło i mówi wprost do słuchaczy, używając dobitnych i podnoszących na duchu słów.

- Nic się nie stało - dodał.

Poczuła się jak dziecko, które było niegrzeczne. Zakłopotana chciała wstać, ale on uprzedził ją - położył jej rękę na ramieniu, żeby ją powstrzymać.

- Nie, posiedź trochę. Mamy czas. Kilka osób zostało jeszcze i modli się w ławkach pokutnych, dopiero dziesiąta. Policja nie po­zwala nam przedłużać spotkań, ale póki co nikt nas nie wygania.

- Bardzo mi przykro - wyznała. Nie zdołała spojrzeć w te uczciwe oczy. - Naprawdę chciałam uważnie słuchać, nawet po­myślałam sobie, że byłoby świetnie śpiewać w chórze, ale nagle moją głowę jakby wypełniły kłęby mgły. Starałam się ich pozbyć, lecz mi się nie udało. - Roześmiała się krótko, mając nadzieję, że ją zrozumiał.

Wreszcie ośmieliła się podnieść wzrok i zobaczyła, że męż­czyzna się uśmiecha. To był dobry i ciepły uśmiech, kapitan miał białe i równe zęby.

- Myślę, że byłaś przemęczona. Masz dużo pracy. Elise spuściła wzrok i zagryzła wargę.

- Wszyscy inni są tak samo zmęczeni. Dużo ludzi leży chorych na suchoty, matki muszą zostawiać w domu chore dzieci i iść do pracy. - Pomyślała o Oline i popatrzyła kapitanowi w twarz. - Oline straciła pracę, choć ma czwórkę dzieci; wszystkie są chore na odrę. Jej mąż nie żyje.

- Dlaczego straciła pracę?

- Bo się spóźniła do fabryki. Dwa razy w ciągu tygodnia. Nie mogła odejść od najmłodszego, który majaczył w gorączce. Do­słownie lał się jej przez ręce.

Emanuel Ringstad patrzył na Elise w milczeniu, jego twarz na­brała surowego wyrazu.

Elise ponownie spróbowała wstać.

- Muszę wracać do domu, do mamy. Tym razem nie usiłował jej powstrzymać.

- Odprowadzę cię do domu, właśnie miałem już iść.

Uśmiechnęła się do niego ostrożnie. Przyjemniej i bezpiecz­niej jest z kimś wracać. Dręczyło ją, że zasnęła w środku mowy i dalej spała, gdy lokal stopniowo pustoszał. Wiele osób musiało ją widzieć, może pomyśleli sobie, że jest pijana. Zrobiło jej się gorąco ze wstydu. Pewnie byli tam również robotnicy z przędzalni. W ta­kim razie plotka szybko się rozniesie!

- Nie mogę ryzykować, że zaśniesz po drodze - dodał pogod­nym głosem.

Chciała zaprotestować, nie czuła się już tak bardzo zmęczona.

- Macie dosyć opału? Wyszli na ulicę.

- Myślę, że węgla starczy nam na jakiś czas, ale w ostatnich dniach drewna nam bardzo ubyło. W pokoiku grzeję tylko wtedy, gdy to naprawdę konieczne, ale w kuchni muszę palić codziennie, żeby gotować. Poza tym nie mogę patrzeć, jak oni tak strasznie marzną.

- Oni? - w jego głosie brzmiała wesołość. - A ty?

- Nie pamiętam, bym kiedykolwiek marzła tak strasznie jak tej zimy. Czy w tym roku mróz był silniejszy niż zwykle?

- Nie wiem, ale też wydaje mi się, że jest wyjątkowo zimno. Jednak w moim pokoju na poddaszu jest ciepło i przytulnie, poza tym przyzwyczaiłem się do chłodu. Dużo chodzę, noszę drewno i żywność dla ludzi, którzy są w najgorszym położeniu, zwłaszcza dla osób starszych. Powinniśmy mieć dla nich jakiś dom, gdzie mieliby opiekę i odpowiednie wyżywienie. Niektórzy nie są nawet w stanie wyjść do sklepu w czasie zimy i są zależni od życzliwych sąsiadów, którzy kupują im najpotrzebniejsze rzeczy. Teraz umie­rają z głodu. Albo zamarzają na śmierć - dodał. - Jeżeli nie ma nikogo, kto by im pomógł.

- Dlaczego więc ludzie są wobec was tacy sceptyczni, skoro widzą, że Armia Zbawienia robi tyle dobrego?

- Z powodu niewiedzy. Przybyliśmy do waszego kraju nie tak dawno temu i wielu reaguje niechęcią na to, że nazywamy się „armią” i jesteśmy „żołnierzami” i „oficerami”. Uważają, że ma to coś wspól­nego z wojną; właściwie tak jest, prowadzimy wojnę przeciwko złu na świecie. Różnica jest taka, że nasza broń jest bezpieczna. Zamiast karabinów i armat używamy słowa. Oprócz tego pieśni i muzyki, ra­dości i dobrej nowiny. Musisz bardzo kochać swojego narzeczone­go - zagadnął nagle. - Jesteś taka młoda i już zaręczona?

Nie mogła się nie roześmiać.

- Ja, młoda? Znam wiele dziewcząt w fabryce w moim wieku, które mają już dziecko, a nawet dwoje.

- Ale chyba nie one o tym decydowały. Mam na myśli... - nag­le zaciął się. - Popadły w nieszczęście, jak się o tym mówi.

- To ich jedyna radość. - W jednej chwili pożałowała, że w porę nie ugryzła się w język. Jak mogła powiedzieć coś takiego jednemu z nich? On z pewnością traktuje miłość między kobietą a mężczyzną jako ciężki grzech, jako coś, z czym trzeba walczyć i na co nie wolno sobie pozwalać przed ślubem. - W każdym razie tak mówią - dodała pośpiesznie.

Miała uczucie, że mężczyzna uśmiecha się w ciemności. Za­tem chyba nie jest zły, pomyślała z ulgą.

- To prawda. To ich jedyna radość. Dlatego ciągle powtarzam, że nie wolno nam osądzać, nam, którym pisany lepszy los. Ale można walczyć, jeżeli ludzie tylko zrozumieją, że istnieje inna, o wiele większa radość. Właśnie to próbujemy przekazać.

Elise stanęło nagle przed oczami jej spotkanie z Johanem na polanie zeszłego lata. Nie wierzyła, by istniała większa radość niż ta, którą przeżyli na mchu w cieniu drzewa pod otwartym niebem nad głową, przy śpiewie ptaków w koronie drzewa nad nimi, i poza rozkoszą rozpalającą całe ciało. Kiedy pobiorą się tego lata... Nag­le przystanęła i zagryzła wargę.

- Nie zgadzasz się ze mną? - odwrócił się do niej.

Na szczęście dla Elise do następnej latarni było jeszcze daleko, więc nie mógł nic odczytać z wyrazu twarzy dziewczyny.

- Zgadzam się - bąknęła; nie miała odwagi powiedzieć wię­cej, z pewnością by nie zrozumiał. Wątpiła, by kiedykolwiek był zakochany, on, który działał w Armii od dziesięciu lat, a nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia siedem.

- Wiedziałem.

Jego słowa zabrzmiały tak, jak gdyby odczuł ulgę, pomyślała zdziwiona.

Nie odpowiedziała, nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. Mimo że matka wbiła im w głowę, jakie niebezpieczeństwa na nie czyhają, nie zdołała ustrzec Hildy. Gdyby również widziała ją samą i Johana na polanie, byłaby wstrząśnięta i rozczarowana. Gdyby widziała ich razem w kuchni, wtedy gdy ona, Elise, usiadła Johanowi na kolanach i pozwoliła mu wsunąć rękę pod kubrak, podniosłaby ostrzegawczo palec wskazujący i przytoczyła wszyst­kie najgorsze przykłady, przychodzące jej do głowy, jaki los spot­kał tych, którzy ulegli pokusie. Razem z Johanem igrali z ogniem, który w nich płonął. I nadal prowadziliby tę grę, gdyby Johan nie został aresztowany.

- Lubisz śpiewać, Elise?

- Tak, mama twierdzi, że odziedziczyłam słuch po ojcu. Mówi, że gdybym przyszła na świat po drugiej stronie rzeki, mog­łabym rozwijać ten talent.

Sama usłyszała, jak idiotycznie zabrzmiało to, co powiedziała, i w tej samej chwili pożałowała swych słów. Dlaczego nigdy się nie zastanowi, zanim otworzy usta? Chociaż kapitan był tylko zwykłym młodym człowiekiem, prawie tak biednym jak ona, poczuła się nie­pewnie z powodu jego munduru. Dzięki niemu mężczyzna wydawał się taki dojrzały, taki inny. Wprawdzie poświęcał swe życie, żeby po­magać innym, ale i ona nie robiła nic innego, mimo że nie była w sta­nie pomagać nikomu więcej niż swej najbliższej rodzinie.

- Chciałabyś zacząć śpiewać w naszym chórze? To znaczy, czy chciałabyś zostać żołnierzem Armii? - nagle znowu wydał się taki chłopięcy, niemal zaczął się jąkać.

Potrząsnęła głową.

- Chętnie, ale nie mam czasu. Nawet dziś wieczorem trudno mi było wyrwać się z domu.

- Wielka szkoda. - Wydawał się naprawdę rozczarowany. - Ła­twiej byłoby ci choć na chwilę zająć myśli czymś innym. Czy twoja siostra nie może czasem zostać w domu i zająć się mamą? Czy zawsze ty musisz się poświęcać?

- Nie poświęcam się! - poczuła się niemal urażona. - Gdybyś znał moją mamę, nie mówiłbyś w ten sposób. Ona nigdy o nic nie prosi, niczego nie żąda, nigdy nie jest niezadowolona. Okazuje tylko wdzięczność. Takiej matce nietrudno jest pomagać. Często myślę, że to dla mnie dar. To ona daje, nie ja.

- Ładnie to powiedziałaś. Czy mogę wykorzystać te słowa w mojej pracy?

- Powiedziałam tylko to, co myślę.

- Rozumiem. To dlatego to takie piękne.

- Poza tym mamy jeszcze jeden kłopot. Ale tego nie mogę ci powiedzieć - dodała szybko. - Dotyczy Hildy.

Nie odpowiedział. Prawdopodobnie próbował zgadnąć, co to takiego.

- Rozmawiałem dziś wieczorem z jedną z samarytanek - odezwał się po chwili, zmieniając temat. - Obiecała, że postara się znaleźć jakieś buty zimowe dla ośmiolatka. Jeżeli będą o kilka numerów za duże, to trudno. I może jakieś ubrania. Chłopak na pewno szybko rośnie.

- Dziękuję bardzo. Nie śmiałam o to prosić, chociaż niedługo z jego spodni zostaną same strzępy. Ale tylu ludzi marznie i chodzi w zniszczonych ubraniach. Nie tylko my.

- Spełniam tylko swój obowiązek. Mogę przynieść to jutro wieczorem - dodał ochoczo. - I tak wybieram się na Maridalsveien, żeby dostarczyć komuś żywność, więc nic się nie stanie, jeśli pójdę dalej przez most.

- Dziękuję, ale... ale nie trzeba. - Chciała powiedzieć, że byłoby lepiej, gdyby buty i rzeczy przyniosła samarytanka, ponieważ Johanowi nie spodobałoby się, że oficer przychodzi osobiście, ale w porę się opamiętała. Aż tak zazdrosny Johan nie był, by nie ścierpieć, że pan Ringstad przyszedł z butami dla Pedera!

Jednocześnie zdumiało ją, że kapitan roznosi biednym żyw­ność, ponieważ zwykle to kobiety odwiedzały potrzebujących w ich domach.

- Zaraz będziemy na miejscu. W miłym towarzystwie czas szybciej mija. - Przyjrzał się Elise badawczo w świetle latarni przy Ullevaalsveien.

- Tak.

- Chyba nie boisz się już cmentarzy? - poznała po jego głosie, że się uśmiecha.

- Nie tak bardzo, ale nie jestem pewna, czy masz rację co do zmarłych. Nikt nie może wiedzieć, co się z nami dzieje po śmierci.

- A jednak. Jeżeli przeczytasz Nowy Testament, będziesz wiedziała. Najpierw zapadamy w długi sen, a potem, w dniu sądu ostatecznego, przebudzimy się.

- Ale co z tymi, którzy w to nie wierzą? Czy to niemożliwe, by byli na cmentarzu Naszego Zbawiciela w wigilię Bożego Narodze­nia?

- Nie. To tylko bajka - rzekł stanowczo.

Mimo wszystko Elise nie była przekonana. Asbjørnsen i Moe, którzy zebrali stare baśnie, musieli gdzieś o tym słyszeć. Inaczej po co by o tym pisali?

- Chcesz, żebym odprowadził cię do samego domu? Chciałaby powiedzieć „tak”, ale nie miała śmiałości. Mogła być pewna, że wtedy natknęliby się na Valborg lub jej przyjaciółkę.

- Nie, dziękuję, to już niedaleko.

Zatrzymał się w miejscu, gdzie przystanął również poprzed­nim razem.

- A więc zobaczę cię pewnie jutro? Skinęła.

- O ile nie będę na dole u pani Thoresen.

- Kto to jest?

- Matka Johana.

- Ach, to ta, która ma niepełnosprawną córkę. Spojrzała na niego zaskoczona.

- Wiedziałeś o tym?

- Kapitan Maren Sørby mi o tym powiedziała.

To dziwne, że tak go interesują ludzie, których nie zna, pomyślała. Nagle przyszło jej coś do głowy.

- Znasz może majstra w przędzalni Nedre Vøien? Mieszka pewnie gdzieś na wzgórzu Aker.

- Pan Paulsen mieszka w domu obok mojego.

- Znasz go?

- Tylko ze słyszenia. Człowiek, u którego wynajmuję pokój, jest jego krewnym.

- Czy on... czy jest wdowcem?

- Tak, stracił żonę dwa lata temu, to był dla niego praw­dziwy cios. Odnoszę wrażenie, że jest bardzo samotny. Widzę, jak człapie do fabryki rano i wieczorem, a raz nawet wrócił do domu dopiero o świcie. Praca jest widocznie jedyną treścią jego życia.

- Wydaje mi się, że słyszałam, że jest bezdzietny?

- Tak, dokładnie tak jak jego bratanek. Bezdzietność jest chyba u nich rodzinna. Wiele razy się zastanawiałem, jak dziw­ne jest życie. Robotnikom rodzi się jedno dziecko za drugim i z trudem udaje im się je wykarmić, a majster i jego bratanek mogliby zapewnić utrzymanie całej masie, a nie mają ani jed­nego.

Elise śpieszyła się.

- Muszę biec do domu do mamy. Dziękuję za towarzystwo.

- To ja dziękuję. Mam nadzieję, że zobaczymy się jutro.

Nie odpowiedziała, tylko odwróciła się i ruszyła w stronę ka­mienicy.

To na pewno dlatego majster był dla Hildy taki łaskawy. Być może był nieszczęśliwy, że nie ma dzieci, i kiedy usłyszał, że jego przygoda z Hildą ma swoje konsekwencje, postanowił pomóc dziewczynie. „Zajmę się tym”, powiedział. Może zamierza płacić co miesiąc okrągłą sumkę! Może wyłoży tyle, że Hilda nie będzie musiała chodzić do fabryki i będzie mogła sama zająć się dziec­kiem, zamiast zostawiać je co rano w żłobku?

Emanuel Ringstad nie ukrywał, że majster jest dobrze sytuo­wany, a skoro nie ma własnych dzieci, nie musi wydawać pienię­dzy na nikogo innego poza sobą samym. W tej sytuacji nieszczę­ście Hildy może być ratunkiem dla całej rodziny. Wtedy być może i ona sama będzie mogła sprawić sobie nowe buty na zimę i ciepłe ubranie. Taki człowiek jak majster na pewno nie wie, jak mało pie­niędzy wydają na życie, i na pewno będzie Hildzie dawał więcej, niż zarobiłaby w fabryce jako pomocnica.

Powinna przestać czynić Hildzie wyrzuty. Być może powinny nawet powiedzieć o tym mamie. Postarać się ją przekonać, że cią­ża Hildy to nie wstyd ani wielka tragedia, ale wręcz przeciwnie, może okazać się ich ratunkiem.

W którym miesiącu jest Hilda? Usiłowała się skupić i przypo­mnieć sobie, kiedy Hilda ostatnio używała podpasek. Pewnie ja­kieś kilka miesięcy przed Bożym Narodzeniem. Może trzy miesią­ce temu? W takim razie zostało jeszcze sześć. W lipcu. W samym środku lata, gdy powietrze będzie ciepłe i dziecko będzie miało większe szanse, żeby przeżyć.

Plotki na pewno po jakimś czasie ucichną, zamiast tego dziew­częta zaczną Hildzie zazdrościć. Może nie trzeba będzie prosić Loranga, by wziął na siebie ojcostwo. W jednej chwili przyszłość wydała się nieco jaśniejsza, mróz już tak zajadle nie szczypał, a Elise udało się nawet odsunąć nieco na bok rozpacz z powodu nieszczęścia Johana.

W myślach ujrzała majstra tego dnia, kiedy stanął w fabrycz­nej hali i poprosił wszystkich, by łagodniej obchodzili się z Elise i Hildą, ponieważ straciły ojca. Wcześniej zawsze uważała go za człowieka, który myślał tylko o władzy i starał się zagarniać ku sobie jak najwięcej, ale wtedy sprawiał wrażenie niemal ludzkiego. Może był lepszy, niż myślała? Powinna raczej posłuchać przyja­ciela Johana, który twierdził, że wiele spośród osób dobrze sytu­owanych to ludzie dobrzy i pracowici. Podobnie twierdził Ema­nuel Ringstad nie dalej jak dziś wieczorem, że i wśród biednych, i bogatych można spotkać zarówno dobrych, jak i złych oraz że w większości z nas tkwi coś dobrego.

Ta myśl sprawiła jej ulgę. Gdyby mogła zupełnie inaczej spoj­rzeć na katastrofę Hildy i potraktować ją jako szczęście w nie­szczęściu, wszystko stałoby się o wiele łatwiejsze. Nie musiałaby już się obawiać, że Hilda straci pracę i że cała rodzina będzie mu­siała żyć z jednej pensji.

Może i położenie Johana nie było tak beznadziejne. Emanuel Ringstad twierdził, że policja mogła go podejrzewać, ponieważ znalazła u niego w domu tę nieszczęsną broszkę. Johan na pew­no nie miał okazji zgłosić znalezionej zguby, gdzie trzeba, a żeby uspokoić Elise, udawał, że to zrobił. Jemu też nie jest łatwo wy­rwać się z domu, ponieważ musi zajmować się Anną i matką.

Dlaczego nie powiedziała o tym na policji? Urzędnicy byli tacy pewni siebie, tacy zarozumiali. Poza tym zwykłej robotnicy nie­łatwo jest się odezwać. Odniosła też wrażenie, że broszka nie jest jedynym dowodem, jaki posiadają, choć może się mylić. Mimo wszystko możliwe, że aresztowali Johana jedynie z powodu znale­zionej broszki, a wtedy tylko ona, Elise, może go oczyścić z zarzu­tów!

Musi udać się jeszcze raz do magistratu, chociaż na samą myśl aż ją skręcało z niechęci. Musi powiedzieć, że wsunęła broszkę do kieszeni i trzymała ją przez cały dzień, zamiast oddać nadzorcy lub dyrektorowi, oraz że przekazała ją Johanowi z obawy, że ktoś mógłby ją posądzić o kradzież. Czy jej uwierzą? A może posądzą ją o współudział we włamaniu i również osadzą w areszcie? Wtedy bracia, mama i Hilda zostaną bez niczyjej pomocy. Panie Jezu, co za nieszczęście!

Ale jeśli nie pójdzie na policję, Johan może zostać skazany na ciężkie roboty, mimo że jest niewinny. Poza tym nie będzie mógł zrozumieć, dlaczego nie powiedziała policji prawdy. Straci dla niej szacunek, tak się rozczaruje, że nie będzie się chciał z nią ożenić.

Ale jeżeli oboje zostaną skazani, odbije się to również na matce Johana i Annie. Miała pewność, że narzeczony liczy na nią i jej pomoc, skoro sam nie może się zająć najbliższymi.

Jak by na tę sprawę nie spojrzeć, wydawała się równie bezna­dziejna.

Elise zbliżała się do mostu, szum wodospadu w wieczornej ci­szy wydawał się jeszcze głośniejszy. Naturalnie musi pójść na po­sterunek. Nie widziała innego rozwiązania.

Kiedy zbliżyła się do kamienicy, dostrzegła ciemny zarys po­staci, stojącej na chodniku tuż przy wejściu. Pani Evertsen jeszcze nie położyła się spać, słabe światło przedarło się z okna jej pokoiku i sprawiło, że postać wyłoniła się z ciemności. To był mężczyzna, wyglądało na to, że na kogoś czeka. Elise z wahaniem podeszła bliżej.

7

Nie wiedziała, kto to, zanim nie podeszła całkiem blisko. Coś w jego pochylonej sylwetce kazało jej przez krótką chwilę sądzić, że to Lort - Anders, ale zaraz zauważyła, że to jeden z tych dwóch, którzy szli wtedy razem z nim koło mostu, wolno, bez pośpiechu, tacy mę­scy i pewni siebie, spluwając i przeklinając co drugie słowo.

Stał spokojnie, zagrodził jej drogę.

Chciała go szybko ominąć, nie znała go i nie podobała jej się banda, do której należał.

- Jest coś, o czym musimy pogadać.

- No to mów.

- Lort - Anders siedzi w ciupie.

Elise otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia.

- Za co?

- Kradzież. Tę samą, na której był z nami Johan. Elise znieruchomiała.

- Nie rozumiem, o czym mówisz.

- Wiesz chyba, że Johana zamknęli w areszcie?

- To nieporozumienie. Znalazłam złotą broszkę na chodniku i poprosiłam Johana, żeby ją zwrócił na policję w moim imieniu, ale on zwlekał i teraz jest podejrzany o jej kradzież.

Roześmiał się. Nawet w półmroku Elise zauważyła, że brako­wało mu kilku zębów. Jego śmiech był ohydny.

- Mówisz, że tak było? A ja myślałem, że broszka była rażeni z innymi łupami, które Johan dostał za to, że stał na czujce.

Elise wpatrywała się w niego oniemiała. Czuła, jakby serce przestało jej bić.

- Nie ma się co przejmować. Nie poszedł z nami, stał tylko na rogu, a potem zabrał rikszą wszystko, co tamci zrabowali. Gdyby policja nie znalazła tej broszki, nikt by teraz nie siedział.

Elise nadal się nie odzywała, czuła, że zamarzła na kość.

- Kapujesz? Przez tę broszkę przepadł cały łup. Lort - Anders przemycił dla mnie gryps. Musisz coś zrobić, pisze, bo ty ją zna­lazłaś. Kiedy policja się dowie, że Johan dostał broszkę od ciebie, wypuści ich.

Wreszcie Elise odzyskała mowę. Była oburzona i ze złością po­patrzyła na chłopaka.

- Uważasz, że pomogę złodziejom wydostać się z więzienia?

- Nazywasz Johana złodziejem? Odwrócił się, żeby odejść.

- Zrobisz, jak chcesz. Nie będę cię zmuszał, ale jeśli nie posłu­chasz, tym gorzej dla ciebie.

Z tymi słowy odwrócił się i poszedł.

Elise stała jak zamurowana, nie była w stanie się poruszyć ani jasno myśleć. A więc jednak Johan był winny! Musiał powiedzieć Lortowi - Andersowi i pozostałym, że znalazła broszkę, a teraz Lort - Anders wymyślił sposób, żeby uniknąć kary! Jeżeli zeznała­by pod przysięgą, że znalazła broszkę i oddała ją Johanowi, policja nie miałaby żadnych dowodów.

Ale dlaczego Lort - Anders miałby wyjść na wolność tylko dlatego, że chciała, by wypuścili Johana? Pokręciła głową zakłopotana.

Ciężkim krokiem ruszyła w górę po schodach.

Kiedy dotarła do domu, w kuchni było ciemno, wszyscy poszli spać. Chociaż była przemarznięta i głodna, nie miała siły rozpalić w piecu. Nie dała nawet rady zapalić lampy parafinowej. Ociężała, zmęczona rozebrała się, wśliznęła do sypialni, po omacku dotarła do materaca, wciągnęła przez głowę koszulę nocną i zaszyła pod cienką pierzyną. Była tak skostniała z zimna, że szczękała zębami, w nogach nie miała czucia.

Jeżeli pójdzie do magistratu i opowie o znalezionej broszce, to czy obaj - Johan i Lort - Anders - zostaną zwolnieni? Mimo że są winni? Jeżeli nie pójdzie, Johan zostanie zesłany na roboty, może na wiele lat, do pracy wyciskającej krwawy pot od czwartej rano do dziewiątej wieczorem, jak chyba słyszała. Johan opowiadał kie­dyś, że widział więźniów Państwowego Więzienia Akershus, nie­wolników, jak ich nazywano, jak szli ulicą z kajdanami na nogach.

Wysyłano ich do takich prac, których nikt nie chciał wykonywać, między innymi do opróżniania wychodków w Vika. Johan, który był tak porządny i schludny, będzie może zmuszony dzielić celę z mordercą? To go załamie!

Nie mogła zasnąć. W stopach czuła rwący ból, głowa jej pę­kała. Ciało drżało z zimna, trudno było spokojnie uleżeć. Elise długo wierciła się w łóżku, wreszcie nie wytrzymała, wstała i cicho wymknęła się do kuchni. Zapaliła lampę, odezwały się wyrzuty sumienia, bo nie stać ich było na marnowanie parafiny, usiadła na stołku, kuląc nogi pod koszulą nocną, i dobrze otuliła się szalem. Usiłowała uporządkować myśli.

Co by jej poradził Emanuel Ringstad? „Coś, co jest grzechem dla jednego, nie musi być grzechem dla kogoś innego”...

Ale Johan nie musiał brać udziału we włamaniu. Miał pracę i chociaż zarabiał za mało, żeby kupić wszystkie lekarstwa po­trzebne Annie, nie należał do najgorzej sytuowanych. Mimo że robotnicy cierpieli głód, nosili zniszczone ubrania i byli zmęcze­ni, nikt by ich nie usprawiedliwiał, gdyby dopuścili się łamania prawa. W przeciwnym razie nad rzeką Aker pojawiłoby się wielu przestępców.

Nie, tej decyzji sama nie będzie w stanie podjąć.

Czy powinna zapytać mamę? Teraz i tak będzie musiała jej powiedzieć, co się stało z Johanem. Nie może z tym czekać.

Nie, potrząsnęła głową. Tak dobrze wiedziała, co by powiedzia­ła matka. „Bez względu na to, jak wam się ułoży, nigdy nie wolno wam ulec pokusie popełnienia przestępstwa. Po to doświadczamy trudności, żebyśmy wyciągali z nich naukę i czerpali siłę”.

A może panią Thoresen? Sprawa dotyczy jej syna i chociaż ko­bieta jest równie przyzwoita i uczciwa jak matka Elise, być może spojrzy na to nieco inaczej?

Ponownie potrząsnęła głową. Matka Johana już się załamała, będzie tylko siedzieć i płakać.

- Spytam Emanuela Ringstada - szepnęła do siebie. On jako jedyny powiedział, że to, co dla jednego jest ciężkim grzechem, nie musi wcale nim być dla kogoś innego.

Była spięta, kiedy następnego dnia wracała w czasie przerwy obia­dowej do domu. Powiedział, że przyjdzie dziś wieczorem, ale mia­ła uczucie, że może mógłby zajrzeć jeszcze przed południem.

Zauważyła go od razu, kiedy wyszła zza rogu. Stał przed wej­ściem, dokładnie tam, gdzie poprzedniego wieczoru czekał na nią przyjaciel Lorta - Andersa. Pod pachą trzymał pakunek. To na pewno buty na zimę dla Pedera, powiedziała do siebie w du­chu i po raz pierwszy poczuła przypływ radości, odkąd doszła do wniosku, że nieszczęście Hildy wcale nie musi oznaczać kłopotów. W każdym razie nie tak wielkich, jak się obawiała.

Uśmiechnął się na jej widok. W tej samej chwili Elise spostrzeg­ła, że wyszło słońce, niebo jest niebieskie i mróz już tak bardzo nie dokucza. To na pewno jakiś znak.

- Pomyślałem, że wrócisz do domu w czasie przerwy obia­dowej - zawołał, kiedy się zbliżyła. Wyjął pakunek. - Znalazłem parę butów, które moim zdaniem mogą pasować. Jedna z sama­rytanek uznała, że powinny być wystarczająco duże dla ośmiolatka. Dołożyłem też trochę ubrań. Spodnie będą na pewno za duże, ale może da się je trochę podwinąć. Kapitan Maren Sørby niestety nie mogła dziś przyjść, więc wziąłem przy okazji trochę innych rzeczy.

- Może żywność dla mamy?

Skinął głową; przestąpił z nogi na nogę, wydał się nagle zakło­potany.

- Jest coś, o czym chciałbym z tobą porozmawiać. Czy mogę wejść na górę? Obiecałem Maren Sørby, że sprawdzę, czy macie dosyć drewna.

Nie musi wcale wchodzić do mieszkania, by się dowiedzieć, pomyślała Elise, ale nie odezwała się. Przy okazji będzie go mogła spytać o radę.

Nie zamienili ani słowa po drodze na górę.

Muszę wyjaśnić mamie, dlaczego dobiega jej z kuchni męski głos, napomniała samą siebie i pomyślała, że zaraz potem musi jej powiedzieć o Johanie.

Zaprowadziła Emanuela do kuchni i doznała takiego samego uczucia wstydu jak wtedy, kiedy wpuściła tu Maren Sørby; krępowała się z powodu zniszczonych zasłonek, zapuszczonych ścian, skromnego wyposażenia. Nawet u matki Johana było ładniej niż u nich, mimo że wszystkim zajmowała się sama jedna.

- Wejdę tylko na chwilę do mamy i uprzedzę, że jesteśmy - rzu­ciła pośpiesznie.

Skinął głową i odłożył na stół to, co przyniósł. Elise zniknęła w pokoiku.

Mama wyszczotkowała włosy, upięła je do góry, włożyła oku­lary taty i czytała starą gazetę. Widok był tak niespodziewany, że Elise otworzyła oczy ze zdumienia. Mama opuściła gazetę i posła­ła córce pytające spojrzenie.

- Czy ktoś tu jest?

- Tak, pewien człowiek z Armii Zbawienia. Kapitan Maren Sørby nie mogła niestety przyjść, ale on przyniósł żywność dla cie­bie oraz buty zimowe i ubranie dla Pedera.

Matka spojrzała, nie rozumiejąc.

- Poprosiłam go o rozmowę. Coś się stało... Coś, o czym chciałabym ci powiedzieć, kiedy pójdzie.

- Chyba nic złego? Elise nie odpowiedziała.

- Wrócę, jak tylko będę mogła.

- To ten sam, który śpiewał na pogrzebie ojca? - matka popa­trzyła na nią w napięciu.

Elise skinęła. Nie rozumiała, jakim cudem mama się domyśli­ła, mógł to przecież być każdy.

- Pozdrów go ode mnie i powiedz, że sprawił mi wielką ra­dość.

- Już to zrobiłam. Spotkałam go wczoraj w Świątyni. Mieszka na wzgórzu i odprowadził mnie do domu - pośpieszyła z wyjaś­nieniem.

- Dobrze, że ci towarzyszył, Elise. Nie lubię, kiedy wracasz sama po ciemku.

- Siadaj, proszę - rzekła, kiedy wróciła. Mężczyzna nadal stał na środku kuchni.

Usiadł na jednym z taboretów i zwinął czapkę w dłoniach.

- Myślałem o tym, o czym rozmawialiśmy. O tobie i śpiewa­niu...

- Ale powiedziałam, że nie mam czasu. Muszę pracować, żeby utrzymać rodzinę. A wieczorami jestem zbyt zmęczona. Poza tym muszę się zająć chłopcami i mamą.

- Ale twoja siostra ma już szesnaście lat i też pracuje. Elise przytaknęła i odwróciła się.

- Napijesz się kawy? - Pochyliła się nad kuchnią. Poderwał się ze stołka.

- Pozwól, że pomogę ci rozpalić.

Zgodziła się, a sama wyjęła torebkę z kaszą, żeby ugotować obiad.

- Czy to całe drewno, które ci zostało?

- Tak, zamierzam dokupić więcej po wypłacie. Nie odpowiedział.

- Ja też chciałabym cię o coś spytać - mówiła dalej, ustawiając się tak, by nie musiała patrzeć mu w oczy.

- Mów.

- Wczoraj wieczorem, kiedy wróciłam do domu, czekał na mnie przed wejściem pewien mężczyzna.

Poprawił się na siedzeniu i spojrzał na nią.

- Prawdziwy zbir. Jeden z najgorszych łobuzów. Emanuel nie odezwał się, czekał w skupieniu.

Elise głęboko zaczerpnęła powietrza. I tak musi przystąpić do rzeczy.

- Powiedział, że Johan jest winny oraz że mogę uratować jego i jeszcze jednego, jeżeli pójdę na policję i powiem, że to ja znalaz­łam broszkę i mu ją dałam.

Kapitan nadal nic nie mówił. Elise nalała wody do garnka, wsypała kaszę, dodała mleko i odrobinę soli. Chwilę po zagoto­waniu musiała przełożyć całość do wysokiego garnka, żeby kasza była gotowa, kiedy chłopcy wrócą ze szkoły.

- Próbujesz mi powiedzieć, że ten zbir starał się ciebie namó­wić, żebyś złożyła zeznanie, mimo że wiesz, że twój narzeczony jest winny, tak? - odezwał się wreszcie.

- Może nie musiałabym świadczyć na ich korzyść, ale tylko powiedzieć prawdę, że to ja znalazłam broszkę na chodniku i da­łam ją Johanowi, by on z kolei zwrócił ją na policję w moim imie­niu, tylko on po prostu nie zdążył tego jeszcze zrobić.

- Nie wygląda na to, by ten człowiek należał do najbystrzejszych.

Elise odwróciła się gwałtownie w jego stronę.

- Jak to?

- Możemy się domyślać, że policja ma więcej dowodów niż tylko broszkę. Musi istnieć przecież jakiś powód, dla którego przymknęli również tego drugiego. Dlaczego mieliby wypuścić obu, gdy się przyznasz, że to ty znalazłaś broszkę na chodniku?

- Nie wiem. - Pokręciła głową w zakłopotaniu, czuła się głu­pia. - Myślałam o tym samym, wyglądało jednak na to, że ten człowiek wie coś, o czym nie chciał mi powiedzieć.

- A jeśli ma rację? Czy pomogłabyś złodziejowi wyjść z wię­zienia?

Nie potrafiła spojrzeć mu w oczy.

- Mówiłeś, że to, co dla jednego jest grzechem, nie musi być grzechem w przypadku kogoś innego.

- To prawda, i wiesz, co miałem na myśli. Co wiesz o tym drugim mężczyźnie, którego aresztowano z Johanem? Czy należy do tych, którzy zasługują na to, by ich bronić?

Elise ujrzała przed oczami Lorta - Andersa, czarnego jak ko­miniarz, wiecznie skradającego się, szczwanego jak lis. Siedział w kryminale w Trondheim, był więziony w Państwowym Więzie­niu Akershus, a potem mieszkał w hotelu Ingebrigtsen na Vognmands Gade, miejscu znanym z działalności prostytutek. Słyszała nawet, że część zarobku dziewcząt zgarniał do swojej kieszeni. Zdecydowanie nie należał do tych, którzy budzą sympatię lub współczucie.

Potrząsnęła głową.

- Czy mimo wszystko chciałabyś go uwolnić, żeby twój na­rzeczony mógł wyjść z aresztu?

Odniosła wrażenie, jakby w jego głosie zabrzmiała nuta wy­rzutu. Nie była w stanie odpowiedzieć ani spojrzeć mu w oczy.

- Twój narzeczony jest dorosłym mężczyzną, Elise. Wydaje mi się, że jest dobrym człowiekiem. Wie, że zrobił coś złego i że musi za to odpowiedzieć. Być może czuje teraz coś w rodzaju ulgi, że został ujęty. Na pewno nie przychodziło mu łatwo okłamywać ciebie i rodzinę.

Elise nie odezwała się.

- Rozumiem, że to dla ciebie wielka pokusa, i wierzę, że twój narzeczony postępował, kierując się współczuciem dla siostry, i z tego powodu należałoby mu oszczędzić kary. Ale myślę też, że w głębi duszy z całego serca żałuje i że jego największym pragnie­niem jest móc się zrehabilitować. Zapłacić za tę kradzież ciężką pracą. Naturalnie możesz pójść do magistratu i powiedzieć, że to ty znalazłaś broszkę, ale nie sądzę, by to wam pomogło. Wiesz przecież, że to była kradzież z włamaniem.

- Tak, ale nie mam pewności, czy Johan brał w tym udział. W ten czy inny sposób ci dranie mogli się dowiedzieć, że to ja zna­lazłam broszkę. Wiedzą też, że policja natknęła się na nią w miesz­kaniu Johana, a teraz szukają sposobu, żeby wyciągnąć z więzienia Lorta - Andersa.

- Jeżeli napiszesz list do narzeczonego, spróbuję przekonać jednego znajomego konstabla, żeby go przekazał Johanowi. Wy­starczy, że poprosisz o kilka słów wyjaśnienia.

Spojrzała na niego z wdzięcznością.

- Naprawdę mógłbyś? Dziękuję bardzo.

Stał nieruchomo i przyglądał się jej. Potem pośpiesznie umknął spojrzeniem.

- A o czym ty chciałeś ze mną porozmawiać? Uśmiechnął się.

- Już to zrobiłem. Próbowałem namówić cię do wstąpienia do Armii Zbawienia i do chóru. Ale ty mówiłaś coś jeszcze o kłopocie swojej siostry.

Zagryzła wargę, nie mogła spojrzeć mu w oczy.

- Będzie miała dziecko. Gwizdnął przeciągle.

- Wkrótce i tak wszyscy się dowiedzą, więc mogę ci chyba powiedzieć.

- Czy on jest skłonny się z nią ożenić? Ojciec dziecka? Elise pokręciła głową.

- Nie, ale zamierza pomagać jej finansowo.

- Będzie musiała podać nazwisko ojca. Elise popatrzyła na niego przestraszona.

- Naprawdę? Przytaknął.

- Ale on oczywiście może się wyprzeć ojcostwa. Nikt nie może mu tego udowodnić, chyba że ktoś ich widział. To znaczy... - za­czerwienił się.

- Byłam zrozpaczona, kiedy to zauważyłam. Pomyślałam, że teraz Hilda straci pracę i że będziemy musieli żyć tylko z mojej pensji. Dziecko też.

- Czy ona może polegać na tym mężczyźnie?

- Tak przynajmniej sama sądzi.

Nie odpowiedział, westchnął tylko i miał zamiar wyjść.

- Pytałam, czy napiłbyś się kawy.

- Ale ty nie zamierzasz chyba teraz pić kawy, skoro gotujesz obiad?

- Kasza jest na później. Nie zawsze jemy o tej porze, w każdym razie nie teraz, kiedy Hilda woli zjeść zupę w fa­bryce.

Usiadł znowu, a Elise wyjęła dwie filiżanki i cukier.

- Jeżeli masz trochę czasu i możesz poczekać, to od razu na­piszę list.

- Dobrze, myślę, że powinnaś.

Pobiegła do pokoiku i wyjęła nieduży notesik i końcówkę ołówka.

- Zaraz wrócę, mamo, ale najpierw muszę coś napisać. Ten człowiek ma mi coś załatwić.

Matka nie od razu odpowiedziała, ale kiedy Elise zerknęła na nią w przelocie, dostrzegła, że wodzi za nią wzrokiem.

- Nie śpiesz się - rzekła, kiedy Elise wychodziła. W tej samej chwili Elise wpadła na pewien pomysł.

- Czy mogę na chwilę pożyczyć tę gazetę? Matka podała jej magazyn.

- To stary numer „Sygnału”. Pani Evertsen go przyniosła. Nie musimy go oddawać - wyjaśniła.

Elise skinęła głową i pośpiesznie wyszła z gazetą. Nie chciała, żeby Emanuel siedział i przyglądał się jej, jak pisze.

- Mama zaproponowała, że tymczasem możesz poczytać.

- Dziękuję - odparł i uśmiechnął się.

Starannym, drobnym pismem napisała: „Drogi Johanie. Zro­bię wszystko, co w mojej mocy, żeby pomóc Twojej mamie i An­nie. Cokolwiek uczyniłeś, wierzę, że nie zrobiłeś tego dla siebie. Bądź tak miły i odpowiedz mi: Czy jesteś niewinny? Kocham Cię i będę na Ciebie czekała, bez względu na to, jak długo Cię nie bę­dzie. Twoja Elise”.

Równo złożyła kartkę.

- Niestety nie mam koperty.

- Nie szkodzi. Kupię ją na dole u Magdy na rogu.

- Przyniosę blasz... - urwała w pół słowa. W blaszanym pu­dełku nie było już ani grosza.

- Całe opakowanie razem z papierem kosztuje tylko pięć øre. Sam też trochę potrzebuję.

Powiedział, jak gdyby pięć 0re nic dla niego nie znaczyło. Za pięć øre można kupić całą pomarańczę. Albo tabliczkę czekolady...

Nagle przypomniała sobie czekoladę, którą przyniósł jej Jo­han. Wkładał jej do ust kawałek po kawałku, śmiali się i żartowali. To nie do wiary, że mógłby...

Emanuel wypił kawę i wstał.

- Muszę chyba już iść.

- Serdecznie dziękuję za pomoc. Tak strasznie się denerwo­wałam, że znowu będę musiała wybrać się do magistratu.

- Rozumiem to. Czy zobaczę cię w Świątyni w przyszły ponie­działek?

- Spróbuję przyjść.

8

Jednak zaraz jak Emanuel wyszedł, zwątpiła, czy przyjdzie. Jo­hanowi nie spodobałoby się, że tyle ją łączy z kapitanem Ringstadem. Ostatnio był zazdrosny i pewnie znowu by był. Zresztą poza słuchaniem pieśni i muzyki nie miała tam czego szukać. Nie należała do tych, których nazywano „zbawionymi”, ani do tych, którzy klękali w ławce pokutnej i modlili się. Nie była gorliwszą chrześcijanką niż inni, odmawiała pacierz wieczorny i składała kurczowo ręce, kiedy się bała, jednak czuła się obco pośród ludzi o promieniejących twarzach, wymachujących chusteczkami, klaszczących w ręce i wołających „alleluja”. Nikt nie może od niej oczekiwać, że zacznie chodzić na spotkania tylko dlatego, żeby okazać wdzięczność Emanuelowi Ringstadowi za to, co dla nich zrobił.

Denerwowała się, kiedy weszła do mamy.

- Już poszedł.

Mama skinęła głową i popatrzyła na nią zaciekawiona.

- Długo razem rozmawialiście. Elise przytaknęła z powagą.

- Zdarzyło się coś, co sprawi ci przykrość, ale nie mogę dłużej utrzymywać tego w tajemnicy przed tobą. Johan został aresztowa­ny pod zarzutem kradzieży.

Matka patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami, ale nawet nie drgnęła. Elise podeszła do niej i usiadła na brzegu łóżka.

- Myślę, że był zrozpaczony, bo nie miał pieniędzy na lekar­stwa dla Anny. Któryś z jego dawnych przyjaciół zaproponował mu, żeby stanął na czatach, w zamian za co miał dostać część zra­bowanego łupu. Emanuel Ringstad podpowiedział mi, bym napi­sała list do Johana i poprosiła o szczerą odpowiedź. Istnieje jeszcze nikła nadzieja, że to wszystko to tylko nieporozumienie.

Krótko opowiedziała matce o broszce i o tym, co się potem wydarzyło.

Matka siedziała w milczeniu, słuchając wyznania Elise, nie poruszyła się, nie odezwała się ani słowem. Kiedy wreszcie córka skończyła, rzekła cicho:

- Musisz złożyć los Johana w ręce Boga, Elise. Tylko krew Chrystusa może oczyścić go z grzechu i zbawić go. Nasze własne uczynki do niczego nas nie prowadzą, tylko krew z Golgoty może nam pomóc w godzinie próby.

Matka ostatnio dużo czytała z Biblii. To było widać.

- Może on jest niewinny, mamo. Potrząsnęła głową.

- Modliłam się o niego.

- Co chcesz przez to powiedzieć? Wiedziałaś o czymś?

- Miałam zły sen. Poza tym leżę tu i zmagam się z tyloma naj­różniejszymi myślami. Zastanawiam się nad tą czekoladą, o której nam opowiadał, nad ciastkami, które przyniósł Annie, i nad dro­gimi lekarstwami. A o tym, czego ty mi nie powiedziałaś, dowie­działam się od pani Evertsen. To ona mi powiedziała, że Johan pożyczył ci pieniądze na połowę czynszu; słyszała, jak rozmawia­liście na schodach.

- To plotkara! - Elise popatrzyła na matkę oburzona.

- Zgadza się. Ale to prawda, czyż nie? Wiem, ile kosztują le­karstwa dla Anny, Elise. Nie stać by go było, żeby je kupić ze swojej pensji. Bardzo tylko żałuję, że nie zaproponowałam ci tych koron, które trzymam w blaszanym pudełku. Wtedy nie musiałabyś od niego pożyczać.

- To by mu zbytnio nie pomogło.

- Może choć tyle, by oprzeć się pokusie i by zdążył się zasta­nowić? A jak zareagował kapitan Emanuel Ringstad? Był wstrząś­nięty?

- Nie, on tak jak ty uważa, że Bóg jest właściwym sędzią i że On nie jest tak surowy jak policja. Twierdzi, że coś, co dla jednego jest grzechem, nie musi być grzechem dla kogoś innego.

Matka nie odpowiedziała. Elise nie była pewna, czy się z tym zgadza.

- Jest jeszcze coś, o czym chciałabym z tobą porozmawiać... Elise popatrzyła na matkę badawczo. Musiała przedstawić sprawę od dobrej strony, inaczej byłoby tego zbyt wiele dla kogoś, kto jest poważnie chory.

- To z Hildą... nie musi oznaczać tak wielkiego nieszczęścia, jak sądziłyśmy.

Teraz matka spojrzała na nią zdumiona.

- To nie Lorang jest ojcem dziecka. Hilda nie przyznała się, kto nim jest, i początkowo byłam pewna, że to ten chłopak - do­dała pośpiesznie. - To... - Zagryzła palec, nie bardzo wiedziała, jak to powiedzieć. - To pewien bezdzietny wdowiec, dość zamoż­ny.

Matka otworzyła szeroko oczy.

- Który chciał mieć dziecko z Hildą? Elise przytaknęła.

- W takim razie nie będzie musiała pracować w fabryce, póki dziecko będzie małe?

- Nie, nie sądzę.

- Ale jak... mam na myśli... co... Ona ma dopiero szesnaście lat!

Elise ponownie skinęła głową.

- Wygląda na to, że Hilda go kocha, a i on musi być w niej zakochany, ponieważ ciągle dostaje od niego prezenty. Widziałaś jej piękny szal?

Matka opadła na poduszki i jęknęła z ulgą.

- A więc Bóg wysłuchał moich modlitw, w każdym razie jeśli chodzi o Hildę! Przekaż jej, żeby przyszła do mnie, jak tylko wróci dziś wieczorem do domu. Musi mi wszystko opowiedzieć.

Elise wstała z brzegu łóżka i cicho wyszła do kuchni. Ser­ce krwawiło jej z powodu okłamywania matki, ale nie chciała jej dziś przysparzać więcej zmartwień. Majster na pewno nie będzie chciał ożenić się z Hildą, choć matka uznała ślub jako rzecz oczywistą. Zresztą nie wiadomo nawet, czy rzeczywiście on jest ojcem...

Kiedy Elise chwilę potem szła z powrotem do przędzalni, spotka­ła najstarsze z dzieci Oline, dziewczynkę siedmio - , ośmioletnią, w drodze ze sklepu do domu z koszem pełnym jedzenia na ra­mieniu.

- Halo! - zawołała i uśmiechnęła się przyjaźnie.

Dużo myślała o Oline, odkąd dziewczyna straciła pracę, zasta­nawiała się, jak im się wiedzie.

- Nie poszłaś dziś do szkoły?

- Już skończyłam lekcje. Puścili nas wcześniej, bo pani źle się czuła.

Elise zrównała się z dzieckiem. Ku swemu zdumieniu spostrzeg­ła dwa jabłka i dwie pomarańcze na samym wierzchu w koszyku. Jakim cudem Oline stać na to wszystko?

- A co słychać u twojej mamy?

- Dobrze. - Dziewczynka popatrzyła na Elise dużymi, ufny­mi oczami. - Dostała pracę.

- Dostała pracę? - Elise spojrzała na małą w osłupieniu. To nieźle w czasach takich jak te. - W Vøien czy Hjula?

Córka Oline potrząsnęła głową.

- Pracuje wieczorami. W dole miasta. Ja pilnuję maluchów, kiedy jej nie ma - dodała tonem dorosłej.

Elise zadrżała. Zobaczyła w wyobraźni Oline bladą, chudą, o schorowanym ciele „pełnym cierpienia”.

- Czy już jesteście zdrowi? - wykrztusiła z trudem.

- Niezupełnie. Wysypka już zeszła, ale Olę i Petrine bolą uszy. Zasłony muszą być zasłonięte, bo razi ich światło. Ola nadal ma gorączkę.

- Ola jest najmłodszy, prawda? Dziewczynka skinęła głową.

- Cały czas ma gorączkę.

- Dobrze, że kupiłaś dla nich jabłka i pomarańcze. Muszą się teraz dobrze odżywiać.

Mała uśmiechnęła się.

- Mama zarabia teraz lepiej niż w fabryce. Elise skinęła głową.

- Jest zimno. Biegnij do domu. Pozdrów ode mnie mamę.

Sama pośpieszyła dalej w stronę mostu, podczas gdy jej myśli krążyły wokół Oline i jej tragedii. Najstarsza jej córka jest młodsza od Pedera, a już musi opiekować się młodszym rodzeństwem, które w dodatku choruje na odrę. Słyszała, że dzieci, które przeżyją odrę, a to prawdziwy cud, że te przeży­ły, takie słabe i chude, często mają powikłania. Zapalenie płuc i zapalenie ucha nie są niczym niezwykłym. Poza tym nie tylko dzieci zapadają na tę chorobę. Co z nimi będzie, jeśli również Oline się zarazi?

Pokręciła głową i poczuła, jak gdyby cały świat był „pełen cier­pienia”.

Ku swemu zakłopotaniu wpadła prosto na majstra, kiedy właśnie miała pognać przez drzwi wejściowe do fabryki.

- Ach, to ty, panno Løvlien? - przywitał ją życzliwym gło­sem.

Elise dygnęła.

- Nie jesz zupy w fabryce?

- Nie, muszę wracać do mamy. Leży chora na gruźlicę. Zatrzymał się nagle i posłał jej przerażone spojrzenie.

- Nie miałem o tym pojęcia!

Pewnie powiedziałam coś nie tak!, pomyślała Elise. Hilda nie miała odwagi do tego się przyznać, a teraz on będzie się bał, że się zarazi!

- Ale mama chyba nie leży w domu? Odwiedzasz ją w sanato­rium w Grefsen?

- Nie, nie chciała, żeby przyszedł lekarz. Jedna z sióstr z opie­ki powiedziała, że to suchoty, poza tym twierdzi, że sanatorium jest przepełnione.

- To najgorsze, co kiedykolwiek słyszałem! A czy wiecie, że suchoty są zaraźliwe?

Elise skinęła głową zawstydzona.

- Ale znam też takie przypadki, gdzie tylko jedna osoba w ro­dzinie zachorowała. Poza tym gotujemy wszystkie naczynia, z któ­rych mama korzysta, tak jak nam powiedziano.

- Możliwe, ale i tak możecie się zarazić. Zdajecie sobie spra­wę, że chora musi leżeć w oddzielnym pokoju, który należy do­brze wietrzyć?

- Mamy tylko ten jeden pokój, panie majstrze.

- I śpicie tam wszyscy? - przyglądał jej się z prawdziwym przerażeniem w oczach.

Przytaknęła i spuściła wzrok. Czuła się jednocześnie zawsty­dzona i wzburzona. Powinien wiedzieć lepiej niż kto inny, ile za­rabiają, ile płacą za czynsz i ile kosztuje opał. Widział chyba, jak wyglądają mieszkania robotnicze, wie, że czasem w jednym po­koju z kuchnią mieszka dziesięć, a nawet piętnaście osób! Może ma gosposię, która wszystko za niego załatwia, i sam nie musi myśleć o wydatkach! Poczuła, że aż się w niej zagotowało z rozża­lenia.

- Tak nie można - bąknął i ruszył dalej schodami w dół. - Spać w jednym pokoju z chorym na suchoty...

O czym Hilda z nim rozmawia, kiedy są sami? - pomyślała Elise, wchodząc do środka. Nie wiedział, że mama jest chora, i nie miał pojęcia, w jakich warunkach mieszkają.

Teraz zaczął się martwić o Hildę. Wystraszył się, że sam się zarazi, jeżeli i ona zachoruje. Może tak się przeraził, że od tej pory będzie się chciał trzymać od niej z dala.

Zmarszczyła czoło, nagle zaniepokojona. Czy to by oznaczało, że nie dotrzyma obietnicy i nie będzie jej pomagał, kiedy urodzi się dziecko? Może również wcale nie będzie chciał słyszeć o dziecku? A jak Hilda to przyjmie? Czy to możliwe, że dziewczyna naprawdę zakochała się w tym podstarzałym, tłustym majstrze z grubymi wargami?

Myśli nadal tłukły jej się w głowie podczas pracy, krążyły od nieszczęścia Johana do Lorta - Andersa, od Hildy i majstra do Oline z czwórką dzieci i jej nowego zajęcia.

Kiedy wreszcie skończył się dzień pracy, Elise postanowiła, że wróci razem z Hildą i opowie jej o rozmowie z mamą. Jednak ni­gdzie nie mogła siostry znaleźć.

Znowu zaczął padać śnieg, ale mróz nieco zelżał. Duże, mokre płaty śniegu wirowały w powietrzu.

Elise nie zwracała uwagi, z kim wychodzi. Razem tworzy­ły szaroczarną masę ruchomych postaci, idących w pośpiechu pośród sypiącego śniegu. Tuż za wyjściem Elise usłyszała przed sobą w ciemności głosy. Należały do Valborg, Hildy i przyja­ciółki Valborg, tej, która dokuczała jej z powodu oficera Armii Zbawienia. Głos Valborg był ostry i przebijał się przez śnieżną zasłonę.

- Nie kłam! Nie mogłabyś kupić takiego szala za swoją pensję! Jeżeli nie powiesz, to znaczy, że coś kręcisz. Chyba nie zaczęłaś się przechadzać na Lakkegata, Hildo?

- O Boże! Jakaś ty ciekawska, Valborg. Zazdrościsz mi, co? Valborg roześmiała się tym dobrze znanym, chrapliwym śmie­chem.

- A więc nie masz odwagi powiedzieć? Ile dostajesz za pół godziny, co?

- Ty pleciuchu! Maglaro! - głos Hildy drżał ze złości. - Czy nie można już od nikogo dostać prezentu, żebyś ty się o tym nie dowiedziała?!

- Prezent, powiedziałaś? Nie znam nikogo, kto rozdawałby prezenty, nie licząc na nic w zamian! Chyba że jakiś stary dziadyga, z grubym brzuchem, z popsutymi kikutami zębów i cuchnącym oddechem! - roześmiała się głośno ze swego dowcipu. - Czym on się zajmuje? Opróżnianiem kibli?

- Wcale nie! Gdybyś się dowiedziała, zamurowałoby cię. Nie miałabyś nawet odwagi się odezwać.

O rany, teraz się zdradzi! - pomyślała Elise przerażona. Przy­śpieszyła, żeby powstrzymać Hildę, ale w tej samej chwili pośliz­nęła się na nierówności i wyciągnęła jak długa. Upadając, czuła, jakby coś naderwała w biodrze. Usiłowała się pozbierać, lecz ból niczym ogień przebiegł całą nogę, tak że nie była w stanie się ru­szyć.

Kilka postaci, które widziały, co się stało, podbiegło, wyciąg­nęło ręce, żeby pomóc.

- To ty, Elise? - spytał ktoś.

- , Jak się czujesz? - spytał ktoś inny zmartwionym gło­sem. - Chyba nic nie złamałaś?

Na tę myśl Elise przebiegł strach. Złamanie? A więc przez wie­le tygodni nie będzie mogła chodzić?

A co będzie z mamą i chłopcami, z Hildą i dzieckiem? Teraz, kiedy na dodatek majster być może przestał się interesować Hil­dą!

Jeszcze raz spróbowała się podnieść, ale ból był nie do wytrzy­mania.

- Idźcie, potrzebuję trochę czasu.

- Ale nie możesz tu zostać sama na śniegu i mrozie!

- Zaraz dojdę do siebie. Najgorszy jest pierwszy moment. Zawahali się.

Hildy i Valborg nie było widać, nie mogły widzieć, co się stało. Były zbyt zajęte rozmową, pomyślała ze złością.

- Ale nie możemy cię tak zostawić. Może musisz iść na ostry dyżur do lekarza.

Ostatnie słowa sprawiły, że Elise odruchowo zebrała siły. Za­gryzła mocno zęby, odwróciła się na bok i z pomocą zebranych osób zdołała wstać.

- Widzicie, nic nie złamałam. Możecie iść.

Nadal wahali się, ale wszystkim było zimno i na każdego cze­kał ktoś w domu.

- Jesteś pewna?

- Inaczej nie mówiłabym tego. Muszę tylko trochę odczekać, zaraz będzie lepiej.

- Co za podlec z tego majstra! - rzucił ktoś zajadle. - Gdyby posypał tu popiołem, nic by się nie stało! Skąpiradła! Żałują na to pieniędzy i niech się dzieje, co chce! Jeśli połamiemy ręce i nogi, zostaniemy bez pracy i pieniędzy, a oni bez trudu zatrudnią kogoś nowego!

- Nie, oni nie muszą chodzić przez most! Ale my możemy się ślizgać!

- Niech ich licho porwie!

W pośpiechu poszli dalej, a Elise, kuśtykając, powoli posuwała się do przodu, zagryzając zęby z bólu. Dobry Boże, oby to nie było złamanie! Pójdę do Świątyni w przyszły poniedziałek i będę się modlić z całych sił, obyś tylko nie pozwolił, bym coś złamała.

Wreszcie znalazła się w dole przy moście. Wszyscy już dawno zniknęli. Uczepiła się poręczy, usiłując przenieść ciężar na nogę, w której nie czuła bólu. Dlaczego była tak głupia i nie rozejrza­ła się dokładnie? I to tylko dlatego, że chciała Hildzie zamknąć usta. Tak łatwo było wyprowadzić Hildę z równowagi, że to tylko kwestia czasu i w końcu się zdradzi. Mogła schować ten głupi szal pod swoim starym. Dlaczego w ogóle go włożyła? Po to, żeby się pokazać i żeby wszyscy zobaczyli?

O Boże, jak to boli! Jak uda jej się wejść po tych wszystkich schodach na drugie piętro? A jak zejdzie, kiedy będzie musia­ła coś kupić albo pójść po wodę do pompy? Ani Kristian, ani Peder nie lubili chodzić sami po ciemku, a Hildzie nie wolno dźwigać.

Powoli kuśtykała dalej.

Nagle usłyszała za sobą, że ktoś biegnie.

- Elise? Złamałaś nogę? Zatrzymała się i odwróciła. To Evert.

- Pośliznęłam się i upadłam zaraz przy wyjściu z fabryki.

- Pomóc ci?

Stał tak, przypominając nieduży, szary, poszarpany cień po­śród padającego śniegu, i nagle wydał się całkiem inny niż ten pyskaty Evert, którego znała. Niewielką znajdzie pomoc w tym drobnym, chudym i słabowitym chłopcu, mimo to coś jej mówiło, że powinna ją przyjąć.

- Tak, zjawiłeś się niczym zbawienie. Tak strasznie mnie boli.

Położyła mu rękę na ramieniu i ostrożnie się na nim wsparła. Powoli zbliżali się do kamienicy Andersengården.

- Elise?

- Tak, Evert?

- Te pieniądze, które dostałem od ciebie...

- Tak, co z nimi?

- Chciałaś, żebym się przyznał, co powiedziałem na policji, ale ja nie byłem na policji.

- Nie, wiem o rym.

- Ale w takim razie...

- Chciałeś powiedzieć, że w takim razie nie zasłużyłeś na te drobniaki?

Jeszcze niżej pochylił głowę.

- Tak, coś w tym stylu.

Uśmiechnęła się, mimo że noga rwała niemiłosiernie.

- Dobry z ciebie chłopak, Evercie. Nie przejmuj się tymi pie­niędzmi. Uczciwie mi powiedziałeś, co się wydarzyło, i właśnie to chciałam wiedzieć.

- Słyszałem, że Johan jest...

Elise westchnęła. A więc plotki już krążą.

- Nie jestem pewna, czy to, co słyszałeś, to prawda. Póki co Johan jest tylko podejrzanym. Całkiem możliwe, że to tylko nie­porozumienie.

Podniósł głowę i spojrzał na nią. Elise nie zdołała odczytać ni­czego z wyrazu jego twarzy, ale poczuła, że odetchnął z ulgą.

- Też tak myślę! Johan nie jest z tych, którzy mogliby zrobić coś złego.

- To prawda. Jeżeli ktoś będzie ci o tym mówił, możesz po­wtórzyć, co ci powiedziałam: że to prawdopodobnie nieporozu­mienie. Myślę, że za parę dni Johan wróci do domu.

Dotarli do Andersengården i Elise zdjęła rękę z ramienia chłopca.

- Dziękuję za pomoc, Evercie. Jesteś równie miły jak Peder.

- Mogę ci pomóc wejść po schodach! - jego głos brzmiał jas­no i ochoczo, niemal go nie poznawała.

Już miała powiedzieć, że może przytrzymać się poręczy, ale zmieniła zdanie.

- Dobrze, jeśli masz czas.

- Nie mam dziś już nic do roboty, sklep już dawno zamknęli. Odprowadził ją na samą górę. Pomyślała, że chciałaby mu coś dać.

- Miałbyś ochotę wejść do kuchni i napić się słabej kawy z cu­krem? - spytała.

- Tak, dziękuję.

Poznała po jego głosie, że się ucieszył. Chyba nieczęsto go za­praszano do domu.

Peder i Kristian najwyraźniej skończyli już odrabiać lekcje, stół był sprzątnięty, a oni wycinali zdjęcia z gazety, którą pani Evertsen dała mamie. Elise nie miała sumienia upomnieć ich, że papier jest zbyt cenny, bo przydałby się jako wkładki do butów i do rozpala­nia w piecu. Tak rzadko chłopcy robili coś innego poza lekcjami i pomaganiem w domu.

- Pożyczcie Evertowi na chwilę nożyczek, żeby i on mógł trochę powycinać. Upadłam w drodze do domu, ale na szczęście spotkałam Everta i pomógł mi dojść aż tutaj.

Kristian spojrzał chmurnie spode łba, a Peder się uśmiechnął. To on trzymał właśnie nożyczki i podał je gościowi.

Evert posłał Kristianowi smutne spojrzenie, a potem usiadł z wahaniem ha skraju taboretu. Wziął nożyczki i zerknął na gazetę, nieco zaskoczony, że nie jest to zwykła „czarna”, lecz magazyn pod tytułem „Sygnał”. „Ilustrowane czasopismo in­formacyjne”, głosił napis na okładce. Peder zaczął wycinać duże zdjęcie, przedstawiające uroczą dziewczynkę w jasnej koron­kowej sukience, siedzącą na dywanie razem z małym szczenia­kiem i kotkiem. Wszyscy troje ze zdumieniem przyglądali się żabce, która najwyraźniej nagle wyskoczyła wprost przed ich oczy.

Evert nie odezwał się, tylko przyglądał się pięknemu obraz­kowi.

- Możesz go zabrać - zaproponował nieoczekiwanie Pe­der. - Przyczepisz sobie w domu na ścianie w kuchni i będziesz mógł codziennie na niego patrzeć.

Kristian posłał mu niechętne spojrzenie.

- Dlaczego miałby to dostać?

- Bo pomógł Elise.

- Uważam, że to dobry pomysł, Peder. - Elise z trudem usiad­ła na stołku przy piecu, krzywiąc się z bólu. Zwróciła się do Everta. - Może mógłbyś mu poczytać? - spytała. - On nie jest taki wprawny w sylabizowaniu, ale słyszałam, że tobie nieźle idzie.

Evert popatrzył niespokojnie na Kristiana, przypuszczalnie czuł się niepewnie w cudzej kuchni, zwłaszcza przy Kristianie, który był od niego o rok starszy.

- Chcesz? - rzucił Peder z ożywieniem. - Przeczytaj kawały! Zaczął wertować czasopismo i znalazł stronę z dowcipami.

Evert przeczytał na głos, nie zacinając się ani nie jąkając, prawie jak dorosły:

- Oskarżony: „Dałbym pięć lat mojego życia, żeby wyjść z tej paki”. Sędzia: „Wystarczą trzy”.

Wszyscy chłopcy wybuchnęli śmiechem. Elise cieszyła się, że może odwrócić się do pieca, udając, że dokłada drewna. Dowcip przypomniał jej o Johanie.

Evert czytał dalej, poczuł się swobodniej po pierwszym sukce­sie.

- „Ile czasu zajmie zakończenie tej sprawy?”, spytał klient, podejrzany o włamanie. „O”, odpowiedział adwokat. „Zajmie mi to około czternastu dni, ale obawiam się, że panu około czterech lat”.

Chłopcy znowu ryknęli śmiechem, gdy tymczasem Elise od­niosła wrażenie, jak gdyby serce jej zamarło. Cztery lata, pomyśla­ła przerażona.

Evert czytał dalej relację z podróży pewnego marynarza. Ar­tykuł nosił tytuł Niedaleko Barcelony i opowiadał o podróży mor­skiej przez Atlantyk i o katastrofie okrętowej w pobliżu przyląd­ka. Peder i Kristian siedzieli jak trusie, słuchając opowieści, która pochłonęła ich bez reszty, czuli niemal, jakby sami znaleźli się na pokładzie. Sztorm przybierał na sile, statek zaczął nabierać wody, zrobiło się niewesoło, szyper kazał wszystkim się modlić. „Jeden za drugim czepialiśmy się omasztowania”, czytał Evert z przeję­ciem, „i tak wisieliśmy uczepieni, szesnastu mężczyzn, marznąc i głodując, gdy tymczasem szkuner kołysał się i rzucał bezwolnie pośród czarnej nocy, nabierając coraz więcej wody. Wisieliśmy tak dwadzieścia godzin. Najgorzej było w nocy, kiedy niczego nie było widać. Wydawało nam się, że w ciemności zamajaczył ląd, i struch­leliśmy ze strachu. To oznaczałoby śmierć dla nas wszystkich”.

- I jak się skończyło? - Peder nie mógł doczekać się dalszego ciągu.

Evert czytał dalej płynnie i wyraźnie: „Zostaliśmy uratowani, pewien Portugalczyk zabrał nas na pokład, ale szkoda nam było takiego dobrego szkunera; gdyby pogoda trochę wcześniej się po­prawiła i żaglowiec nie nabrał tyle wody, nigdy byśmy go nie opuś­cili”.

Podniósł wzrok znad gazety.

- Zostanę marynarzem, gdy dorosnę - stwierdził z przeko­naniem i spojrzał na Pedera. - Możesz wybrać się razem ze mną, jeżeli chcesz.

Peder odwrócił twarz ku Elise.

- Jak myślisz, co by mama na to powiedziała, Elise? Będziemy się tym martwić w swoim czasie, pomyślała Elise; usiłowała się uśmiechnąć, lecz czuła, że tylko się skrzywiła, bo ból wcale nie przechodził.

- Ojciec przecież pływał, więc pewnie mama ci nie zabroni. Peder rozpromienił się.

- Wyobraź sobie, wisieć na maszcie przez dwadzieścia go­dzin! - Kristian włożył w te słowa całą swą pogardę.

Elise zerknęła na brata zrezygnowana. Wiedziała, że Kristian też chciał zaciągnąć się na statek, gdy dorośnie, ale zawsze musiał zepsuć Pederowi całą radość.

- Poczytaj jeszcze, Evercie! - poprosił Peder z ożywieniem. Evert zaczął czytać o trzęsieniu ziemi na Kaukazie. Długo sły­chać było tylko głos chłopca.

- Ile kosztuje zamówienie takiej gazety? - Peder zwrócił się pięknie do Elise.

Z wysiłkiem podniosła się ze stołka, musiała próbować cho­dzić. Jutro musi pójść do przędzalni, nie zważając na ból. Czując rwanie w całej nodze, dokuśtykała do stołu i pochyliła się nad ga­zetą. Szybko znalazła informację.

- Jedną koronę za kwartał. Musisz poczekać, aż podrośniesz i sam będziesz zarabiać, Pederze.

Kiedy dostrzegła na jego twarzy rozczarowanie, dodała czym prędzej:

- Piszą, że można kupić pojedynczy numer za dziesięć øre. W kiosku z gazetami lub na dworcu. Gazeta wychodzi w każdą sobotę. - Wyprostowała się i dodała z westchnieniem. - Za dzie­sięć øre mogłabym kupić szpulkę nici i igły albo torebkę płatków owsianych.

Peder nie odezwał się więcej. Dobrze zrozumiał, co chciała przez to powiedzieć.

W tej samej chwili o szyby uderzył potężny podmuch wiatru. Wszyscy czworo podnieśli wzrok.

- Czy domyślacie się, gdzie się podziała Hilda? - Elise mruk­nęła raczej do siebie i wyjrzała przez okno.

Zanosi się na porządną zadymkę. Dziwne, pomyślała Eli­se, w styczniu nigdy burze nie szaleją. W każdym razie nie tutaj w mieście.

Dlaczego Hilda nie wróciła prosto do domu, skoro pokłóci­ła się z Valborg? Czyżby była aż tak niemądra, że nadal się kłóci z koleżankami, zamiast odpoczywać w cieple? Zwłaszcza że w do­datku jest w ciąży! Jeszcze sobie coś odmrozi, o to wcale nietrudno w taki mróz. Zwróciła się do Everta.

- Myślę, że powinieneś już iść do domu, Evercie. Na dworze strasznie zaczęło wiać. Weź ze sobą zdjęcie i odwiedź nas raczej jeszcze raz innego dnia.

Evert posłusznie wstał, włożył kaszkiet i podszedł do drzwi. Wyglądał dość markotnie, przypuszczalnie wolałby zostać niż wracać do domu do złego Hermansena.

- Cieszę się, że cię spotkałam dziś wieczorem, Evercie - doda­ła. - Gdyby nie ty, nie wiem, jak dotarłabym do domu.

Jego twarz rozpogodziła się.

- Przyjdź jutro, to zostawię dla ciebie trochę polewki. Uśmiechnął się przelotnie i blado, zanim zniknął za drzwiami. Elise, utykając, podeszła do okna, mając nadzieję, że mignie jej jeszcze na ulicy. Gwałtowne podmuchy smagały narożnik domu, a w świetle latarki jakiegoś samotnego wędrowca Elise zobaczyła, jak wiatr podrywa śnieg i kręcąc nim, usypuje w zaspy. Pojawił się tak nagle. Kiedy wracała z pracy, padał śnieg, ale w powietrzu pa­nowała cisza. Teraz przestało sypać, ale zerwał się niezwykle silny wiatr, przypominający jesienny huragan w październiku. Podczas porządnego uderzenia dźwięczały szyby w oknach, czasem słychać było, jak spadają dachówki i uderzają z trzaskiem o lód na ulicy. Że też Hilda nie przyszła jeszcze do domu!

Zdawało jej się, że za oknem zamajaczyła ciemna postać, która zniknęła w głębi ulicy, i Elise miała nadzieję, że Evert cało wróci do swojego mieszkania. Potem pokuśtykała do drzwi pokoiku. Peder i Kristian wrócili do wycinania zdjęć. Cieszyła się, że będzie mogła dać Pederowi ubranie i nowe buty na zimę, ale nie chciała tego robić przy Evercie. Biedak miał tylko chodaki. Ale teraz musi najpierw zajrzeć do matki. Nie chciała, żeby mama zauważyła, że coś jej dolega, ale czuła, że uda jej się ukryć ból.

Wyglądało na to, że śpi, ale jak tylko usłyszała Elise w drzwiach, otworzyła oczy i uniosła się na łóżku.

- O, jesteś wreszcie!

- Upadłam na lodzie i trochę się potłukłam, ale już mi dużo lepiej.

Matka popatrzyła na nią zmartwiona.

- Chyba sobie nic nie złamałaś? Elise potrząsnęła głową.

- Spotkałam Everta, a on był tak miły, że odprowadził mnie aż tutaj. W zamian zaprosiłam go do środka i pozwoliłam, by razem z Pederem i Kristianem powycinał zdjęcia z „Sygnału”. Musiałabyś zobaczyć, jak się ucieszył.

- Biedak. Nikt się nim nie zajmuje.

- Prawda. To przykre, że nie może dalej się uczyć, jest taki zdolny. Czyta lepiej niż niejeden dorosły. Powiedziałam, że może do nas przyjść jutro, i obiecałam, że zostawię dla niego trochę po­lewki. Ale może nie powinnam tego robić?

Matka wolno pokręciła głową.

- Jeśli nie będzie nas na to stać, to znaczy, że upadliśmy już bardzo nisko. Gdzie jest Hilda?

- Widziałam, jak szła z Valborg i kilkoma innymi, kłócąc się po drodze.

- Na dworze tak strasznie wieje. Mam nadzieję, że jest ostrożna.

- Pewnie zaraz wróci. Nie dałam jeszcze Pederowi nowych butów, nie chciałam tego robić przy Evercie.

Mama spojrzała na Elise.

- Nie sądzisz, że kapitan Ringstad mógłby postarać się o jesz­cze jedną parę dla niego? - spytała niepewnym głosem.

- Wydaje mi się, że to zbytnia śmiałość prosić go o tak wiele. Wielu dzieje się gorzej niż nam.

- Evert nie jest jednym z nas. Poza tym w Armii Zbawienia na pewno chcieliby wiedzieć, kto naprawdę potrzebuje pomocnej dłoni. Evert jest jednym z tych.

Elise przytaknęła.

- Zapytam o to następnym razem, gdy wybiorę się do Świątyni. Kiedy wróciła do kuchni, od razu się zorientowała, że Peder i Kristian pokłócili się. Jak zwykle Peder siedział skulony i nie­szczęśliwy, Kristian natomiast wyszedł zwycięsko.

Na pewno poszło o zdjęcia z gazety, których cały plik leżał na stole przed Kristianem.

- Mam dla ciebie niespodziankę, Peder. Uniósł ku siostrze zapłakaną twarz.

- Niespodziankę?

- Podejdź do skrzyni na drewno i zajrzyj do tej brązowej pa­pierowej torby, która stoi obok!

Nie dał się dwa razy prosić. Po chwili stał z parą wypucowa­nych do połysku zimowych butów w ręku oraz ze spodniami i ko­szulą przewieszonymi przez ramię. Elise zauważyła od razu, że buty są bardziej zniszczone od tych, które dostała Hilda, pewnie nie minie dużo czasu, zanim i w nich zrobią się dziury, a koszula niestety o numer za mała, ale oczy Pedera promieniały radością.

- Dostałaś to wszystko od żołnierza Armii? Elise skinęła z uśmiechem.

- On nie jest żołnierzem, Peder, tylko oficerem.

- Na pewno jest bardzo miły!

Peder usiadł na podłodze i z zapałem zaczął wkładać buty; o kłótni z Kristianem najwidoczniej zapomniał. Elise przyglądała mu się w napięciu.

- Mam nadzieję, że pasują.

- Pasują jak ulał! - twarz chłopca promieniała. - To najpięk­niejsze buty zimowe, jakie miałem!

Elise uśmiechnęła się.

W tej samej chwili Kristian poderwał się od stołu. Zanim Elise zdążyła mrugnąć, dopadł do pieca, otworzył drzwiczki i cisnął do ognia wszystkie zdjęcia wycięte z gazety.

- Co ty robisz? - Elise przyglądała mu się z otwartymi us­tami.

Nie odpowiedział, z chmurnym spojrzeniem pomaszerował do drzwi i zniknął na korytarzu.

Peder spojrzał na siostrę z poczuciem winy w oczach.

- To dlatego, że ja dostałem buty, a nie on.

- Ale tobie były bardziej potrzebne.

Peder nie odpowiedział. Radość z powodu nowych butów zniknęła.

Elise usiadła na stołku, jęcząc z bólu. Nie była w stanie pobiec za Kristianem i powiedzieć mu, co myśli o jego zachowaniu. Ni­gdy swemu bratu nie darował, pomyślała ze złością.

9

Peder i Kristian leżeli w łóżkach, mama była już po kolacji i wie­czornej toalecie. W piecu ogień zgasł, ale Elise mimo to siedziała przy kuchennym stole i czekała. Za oknem szalała burza i konty­nuowała swoje zniszczenia, od czasu do czasu z taką siłą napierała na kuchenne okno, jakby zamierzała je wybić.

Elise bolało biodro i tęskniła za łóżkiem. Wywołujący dresz­cze wewnętrzny chłód ustępował miejsca zlewającym potom, by znowu zaatakować kolejną falą dreszczy. Elise doświadczyła tego już kiedyś, zwykle miała takie objawy, kiedy się mocno uderzyła. Przypominały gorączkę, ale nie była chora.

Wreszcie usłyszała kroki na schodach.

Hilda wróciła; była sina z zimna, szczękała zębami, na jej bla­dej twarzy malowało się poczucie winy.

- Czekałaś na mnie?

- Co ty sobie myślisz? Mama się o ciebie bała. Słyszała burzę. A ja nie położyłabym się spać, zanim cała i zdrowa nie wróciłabyś do domu.

Hilda nie odpowiedziała.

- Co ci się stało? - spytała za to. - Wyglądasz tak dziwnie. W chybotliwym świetle parafinowej lampy Hilda również nie wyglądała zbyt dobrze, ale Elise nie powiedziała jej 0 tym.

- Pośliznęłam się na lodzie i upadłam.

- Chyba nic sobie nie złamałaś? Elise potrząsnęła głową.

- Nie sądzę, ale strasznie mnie boli biodro.

- Gdzie to się stało?

- Zaraz za wyjściem z fabryki. Szłaś tuż przede mną razem z Valborg i jej przyjaciółką. Słyszałam, że się kłóciłyście. Valborg chciała wiedzieć, od kogo dostałaś szal. Bałam się, że stracisz panowanie nad sobą i powiesz prawdę, więc chciałam cię powstrzy­mać. W tej samej chwili pośliznęłam się i upadłam.

Hilda nie odezwała się. Wyglądała na zawstydzoną i Elise pomyślała, że pewnie już się zdradziła. W następnym momen­cie odrzuciła tę myśl. Hilda nie byłaby taka głupia. Być może czuła pokusę, by zaimponować innym dziewczętom, ale w głę­bi duszy musiała chyba rozumieć, że wyznanie prawdy by ją zniszczyło.

- Nie obchodzi mnie, czy to się rozejdzie, Hildo. Może się też zdarzyć, że Peder i Kristian najedzą się wstydu, ale najbardziej ty na tym ucierpisz. Ludzie będą gadać, że przymilasz się do majstra dla różnych korzyści, być może oskarżą cię, że jesteś tego samego pokroju co dziewczyny z Vaterlandu.

Hilda zbladła.

- To nieprawda! Nie przyjmuję zapłaty!

- Wiem o tym, mówię tylko, o co inni cię mogą oskarżyć. Do­póki majster nie zechce otwarcie się przyznać do ojcostwa, po­winnaś trzymać język za zębami. Pomyśl, co będzie, jeżeli będzie chciał od wszystkiego się odciąć? Nie możesz udowodnić, że on jest ojcem dziecka, i nie myślisz chyba, że reszta uwierzy raczej to­bie niż majstrowi? Poza tym przeraził się, kiedy usłyszał, że mama jest chora na suchoty. Myślę, że się boi, że się zarazi.

Hilda wytrzeszczyła oczy.

- Skąd wiesz?

Elise wiedziała, że jest zmuszona zachować się surowo.

- Spotkałam go w drzwiach do fabryki, a on spytał. Nie uwa­żasz chyba, że powinnam kłamać. Nie miał pojęcia o naszym ży­ciu, nie wiedział nawet, że mieszkamy w jednym pokoju z kuch­nią.

Twarz Hildy zmieniła kolor i dziewczyna umknęła wzrokiem.

- Zwykle nie rozmawiamy o takich rzeczach.

- Nie, domyślam się.

W tej samej chwili potężny podmuch wiatru uderzył w szybę i obie przestraszone odwróciły się w stronę okna.

- O mało co nie wypadła szyba - szepnęła Hilda ze stra­chem.

Elise wsparła się o krawędź stołu i z trudem wstała.

- Musimy się kłaść, by noc nie okazała się za krótka.

Tej nocy prawie nie spała. Czuła rwanie i pulsowanie w nodze i za każdym razem, kiedy niemal udawało jej się zapaść w sen, przeszywał ją potworny ból. Kiedy wreszcie usnęła, obudziła się, próbując przewrócić się na drugi bok. Biodro zabolało jeszcze bar­dziej. Na zewnątrz nadal szalała burza, co nie pomagało zasnąć.

Elise zaczęła myśleć o Johanie. Jeżeli jest winien, ale nie ma odwagi się do tego przyznać, nie odpowie szczerze na jej list. Jeśli natomiast jest niewinny, pewnie się zdziwi, że nie poszła na poli­cję i nie powiedziała o tym, że znalazła broszkę. Im więcej o tym myślała, tym trudniej było jej zrozumieć, dlaczego od razu tego nie zgłosiła. Od razu gdy policjant wspomniał o broszce, powinna powiedzieć, że to ona ją znalazła i dała Johanowi. Dlaczego tego nie zrobiła?

Znała odpowiedź. Lęk, że Johan być może był podejrzany o spowodowanie śmierci jej ojca, niemal ją sparaliżował. Wstyd, że oto stoi przed ubranymi na czarno konstablami, którzy mają całą władzę w swoich rękach, sprawiał, że czuła się mała i bez­radna. A kiedy nagle wyjaśnili nieporozumienie, nie była w stanie jasno myśleć.

Nie powinna posyłać listu przez kapitana Ringstada, lecz sama powinna pójść na policję. Kolega Lorta - Andersa mógł kłamać. Ci dwaj byli tego samego pokroju. W ten czy inny sposób musieli się dowiedzieć, że to ona znalazła broszkę, i teraz próbowali to wyko­rzystać.

Ostrożnie odwróciła się na drugi bok, nie mogła dłużej leżeć w tej samej pozycji. W głowie miała mętlik, nie była w stanie lo­gicznie myśleć. Nie miała pojęcia, jak zdoła z obolałą nogą dojść na Møllergata. A tym bardziej, gdy w czasie przerwy będzie mu­siała pokonać drogę w tę i z powrotem w ciągu godziny.

Czuła się jak zbita i śmiertelnie zmęczona, kiedy następnego ranka musiała wstać. Hilda pomogła jej, miała chyba wyrzuty sumienia. Peder i Kristian również okazali się bardziej pomocni niż zazwyczaj. Hilda zaofiarowała się nawet, że pójdzie do domu w czasie przerwy obiadowej, więc Elise mogła zostać w fabryce.

Jednak siostra nie chciała się przyznać, gdzie była poprzedniego wieczoru. Za każdym razem, gdy Elise próbowała wydobyć z niej prawdę, zamykała się i zmieniała temat.

Jakoś wytrzymała przy maszynie, mimo że i noga, i plecy potwornie bolały. Elise zagryzła zęby i postanowiła, że się nie podda. Każdego coś boli tu czy tam, ale to nie powód, żeby się kłaść do łóżka.

Była bliska omdlenia, kiedy wreszcie usłyszała na korytarzu brzęk baniek z jedzeniem. Jadłodajnia już nie dostarczała zupy, lecz kucharki z okolicznych kamienic. Przygotowywały zupę w swoich domach, a potem chłopcy w bańkach przynosili ją do fabryki. Dostawali po dziesięć øre na tydzień za bańkę, jak słysza­ła. To by było do dwóch koron za tydzień! Gdyby Peder i Kristian mogli dostać taką pracę w czasie lata! Ale dopóki chodzą do szko­ły, nie ma co o tym myśleć.

Wkrótce do fabryki dotarły wielkie nowiny. Burza poprzed­niego wieczoru okazała się najgorszą od stuleci, w wielu domach powypadały szyby, a najgorsze szkody wyrządziła w zamku, gdzie zerwała dach. Gazety pisały, że bogowie pogody przepowiadają inną, dużo ważniejszą burzę, tę, która wybuchnie w Stortingu, gdy trzeba będzie zdecydować o losach kraju.

Prządki i pomocnice miały o czym rozprawiać i chlipiąc go­rącą zupę, głośno dyskutowały. Mężowie i ojcowie wielu z nich aktywnie brali udział w ruchu robotniczym, więc niektóre wie­działy nieco o tym, co się działo. Większość dowiedziała się, że być może dojdzie do rozwiązania unii ze Szwecją, ale nie miały poję­cia, co byłoby alternatywą. Nie wiedziały też, że w kraju brakuje przywódcy, który zebrałby rozmaite partie i podjął ważną decyzję w tym decydującym okresie.

Elise słuchała tylko jednym uchem, ból nie pozwalał jej myśleć o niczym innym. Rozmowa uświadomiła jej, ile czasu minęło, od­kąd nie widziała się z Agnes. Poza Johanem to zawsze Agnes opo­wiadała jej, co się dzieje w kraju i na świecie. Nie spotkały się od dnia, kiedy wybrały się razem do „Perły”. Usłyszała, że któraś z ko­biet wymieniła nazwisko Christiana Michelsena, i przypomniała sobie, że ojciec Agnes nie był nim szczególnie zachwycony. Pamię­tała, że mówił, że Michelsen chciał powstrzymać falę socjalizmu; twierdził, że socjaliści gardzą prawem własności i lekceważą nie­podważalność prawa.

Postanowiła, że zapyta kapitana Ringstada, kiedy spotka go następnym razem. On na pewno i na tym się zna.

Gdy kobiety omówiły już prognozy bóstw pogody, zwiastują­ce nowe czasy, przerzuciły się na zwykłe tematy rozmów: Co jest lepsze, a co gorsze - pracować w fabryce czy jako pomoc domo­wa? W „Socjaldemokracie” jedna z dziewcząt pisała, że „nikt nie jest tak uciemiężony jak służące”. Pani domu ma nieograniczoną władzę nad dziewczyną, która u niej służy, dziewczyna musi być zawsze gotowa wykonywać zadania, które dostanie, bez względu na zmęczenie. Nie ma też wolnej niedzieli.

- Na szczęście mamy fabrykę - wtrąciła jedna z nich. - Służą­ce dostają tylko ciasny i zimny kąt w głębi kuchni i muszą wcho­dzić kuchennymi drzwiami. Nie robią nic innego, tylko harują dla bogaczy, a wieczorem są tak wykończone, że nie mają nawet siły nigdzie wyjść.

Wśród robotnic rozległ się zgodny pomruk, wszystkie poparły te słowa.

Po przerwie obiadowej Elise miała uczucie, że z nogą jest coraz gorzej. A jeśli jednak coś złamała! Na samą myśl zrobiło jej się zimno ze strachu.

Hilda spóźniła się do fabryki, wróciwszy z domu od mamy, ale Ropucha nie odezwał się słowem. Zamiast tego uśmiechnął się. Cho­ciaż Elise ulżyło, że Hilda uniknęła reprymendy, nie mogła przestać myśleć o Oline. Widząc, że Hildzie się udało, nie znajdowała innego wytłumaczenia niż to, że majster rozmawiał z Ropuchą.

Ból wzmagał się. Nagle zauważyła, że pomieszczenie zaczyna się kołysać. Przestraszona, że ręce lub spódnica dostaną się w try­by maszyny, jeżeli upadnie, w pośpiechu zatrzymała mechanizm. W tej samej chwili zobaczyła nadzorcę, który zjawił się niczym burza.

- Co to znaczy? - jego głos przeniknął poprzez huk maszyn.

- Ja... czuję się tak dziwnie. Wydaje mi się, że zemdleję. - Oparła się o maszynę i poczuła, że nogi odmawiają jej posłu­szeństwa. Krzyknęła, ból był nie do wytrzymania. Potem zrobiło się ciemno.

Nadzorca w pośpiechu wybiegł z hali, żeby sprowadzić pomoc, i wrócił ze stróżem. Razem pomogli Elise podnieść się z podłogi i wyprowadzili na korytarz. Elise widziała ich sylwetki jakby zanu­rzone w szarej mgle.

W tej samej chwili pojawił się majster.

- Co się tu dzieje?

- To jedna z prządek, panie majstrze. Zemdlała.

Elise domyśliła się, że majster ją rozpoznał. Dostrzegła przera­żenie na jego twarzy i zrozumiała jego strach. Podejrzewał zapew­ne, że zaraziła się suchotami!

- Nie jestem chora, panie majstrze - pośpieszyła z wyjaśnie­niem. - Upadłam wczoraj wieczorem na oblodzonej drodze i ból w nodze stał się w końcu nie do wytrzymania, aż pociemniało mi w oczach.

Poznała po jego wzroku, że poczuł ulgę. Zaraz zwrócił się do nadzorcy.

- Rozejrzyj się, kto mógłby pomóc jej dostać się do domu, i wezwij lekarza. Od razu mógłby też zbadać jej matkę. - Po tych słowach odwrócił się i wyszedł.

Stróż przyprowadził konia z saniami i wkrótce znaleźli się na moście w drodze do domu. Elise miała nadzieję, że nikt tego nie widział z dużych okien hali fabrycznej, ponieważ robotnice od­gadłyby, że coś jest nie tak, jak powinno, bo nikt nie był szcze­gólnie traktowany, gdy zachorował w pracy. Zwykle każdy musiał wracać do domu o własnych siłach i bezwzględnie potrącano mu dniówkę.

Kiedy zatrzymali się przed Andersengården, stangret pomógł jej wysiąść z sań i podprowadził do drzwi.

- Jak się panienka czuje? Czy odprowadzić panienkę na górę?

Elise potrząsnęła głową.

- Nie, dziękuję, poradzę sobie.

W drzwiach wpadła prosto na panią Evertsen. Sąsiadka złożyła ręce przestraszona i wyciągnęła szyję, żeby przyjrzeć się stang­retowi i pojazdowi.

- Ach, to ty przyjechałaś, Elise? Chyba nie jesteś chora?

- Nie, wczoraj wieczorem upadłam na ulicy i dziś tak mnie bolało, że zemdlałam przy maszynie. Majster był tak miły, że po­zwolił mnie podwieźć do domu.

Pani Evertsen wytrzeszczyła oczy, jak gdyby Elise była istotą z innego świata.

- Majster z fabryki? Elise skinęła głową.

- Przysłał cię do domu i kazał stangretowi odwieźć saniami i w ogóle?

Pani Evertsen wyglądała, jakby nie wierzyła własnym oczom i uszom.

Elise znowu przytaknęła.

- Czuł się chyba za to odpowiedzialny. Nie posypał drogi, a ja upadłam tuż za schodami z fabryki. Tam jest tak ślisko, że to cud, że jeszcze nikt sobie nic nie złamał.

Wydawało się, że odpowiedź Elise nie zadowoliła pani Evertsen.

- Ale... ale jak to...?

- Opowiem pani wszystko później, pani Evertsen, ale tak mnie boli, że muszę już iść.

Utykając, przeszła obok sąsiadki i z trudem zaczęła się wspi­nać na górę, stopień po stopniu.

Kiedy wreszcie znalazła się na drugim piętrze przed drzwiami do mieszkania, usłyszała dochodzące ze środka głosy, męski i ko­biecy. Ogarnęła ją taka radość, że niemal zaparło jej dech. To na pewno Johan, nikt inny nie mógłby tu wejść, gdy mama była sama w domu. Z rozmachem otworzyła drzwi. Pośrodku kuchni stała siostra z opieki, Maren Sørby, i kapitan Ringstad.

Odwrócili się w jej stronę, uśmiechnęli, najwyraźniej zasko­czeni. Emanuel Ringstad trzymał w ręku worek z drewnem na opał, a Maren Sørby wypakowywała masło i ser z brązowej papie­rowej torby.

- Czy coś się stało, Elise? - musiał albo zauważyć, że kuleje, albo że jest bledsza niż zwykle.

Elise czuła się zakłopotana, ponieważ zwrócił się do niej tylko po imieniu w obecności Maren Sørby.

- Upadłam na lodzie. Majster odesłał mnie do domu. Emanuel Ringstad puścił worek i pośpieszył, żeby jej pomóc.

- Chyba niczego sobie nie złamałaś?

Znowu to samo, wszyscy pytają, czy sobie czegoś nie złamała. Potrząsnęła głową.

- Chyba nie mogłabym wtedy chodzić. Wczoraj wieczorem na własnych nogach wróciłam z przędzalni i zdołałam tam dojść dziś rano. Stałam przy maszynie aż do tej pory, a gdy straciłam przytomność, kazano mi jechać do domu.

Pomógł jej usiąść na jednym z taboretów.

- Kapitan Maren Sørby uważa, że twoja mama czuje się le­piej.

Elise uśmiechnęła się z trudem.

- Ja też tak uważam. Bardzo pani dziękuję, Maren Sørby. Siostra z opieki machnęła ręką.

- Nie ma większego daru niż zobaczyć rezultaty tego, co się robi. Umyłam ją, nakarmiłam, a teraz muszę zejść na pierwsze piętro do tej nieszczęśliwej dziewczyny. To potworne, że musi tak leżeć przez cały dzień zdana na innych.

- Proszę się nie przestraszyć, jeżeli będzie załamana. Areszto­wano jej brata, który jej do tej pory pomagał.

Maren Sørby skinęła poważnie głową.

- Słyszałam. Zostawiam ser i masło w spiżarni, panno L0vlien. Proszę przypilnować, żeby pani mama codziennie dos­tawała masło.

- Dziękuję. Dopilnuję tego.

- Zostanę i przeniosę drewno do skrzyni, i pomogę jej rozpa­lić w piecu - rzucił nagle Emanuel Ringstad. - Widzę, że jest mało wody. Mogę zejść do pompy i przynieść parę wiader.

- Pan Bóg wiedział, co robi, że przysłał tu pana dziś ze mną, kapitanie Ringstad - odparła Maren Sørby łagodnie.

Pożegnała się i wyszła na korytarz.

- Czy oboje macie rangę kapitana?

Usiadł na drugim stołku i skinął z uśmiechem.

- Po dwóch latach nauki w szkole oficerskiej zostaje się najpierw podporucznikiem, następnie kapitanem, a w końcu majorem. Jako oficerowie jesteśmy zatrudnieni na część eta­tu i dostajemy skromne gaże. Przyniosłem dziś coś dla ciebie, Elise. I głównie po to przyszedłem. Wieczorem muszę załatwić coś innego, więc zamierzałem tylko zostawić ci kartkę na stole w kuchni.

Elise poczuła, jak serce jej szybciej zabiło. Gorąco podeszło do policzków, patrzyła na kapitana w napięciu.

- Byłem w magistracie. Na szczęście mój przyjaciel miał dzi­siaj dyżur. Przekazał twój list twojemu narzeczonemu i dostał od niego tę karteczkę. To zaledwie parę słów skreślonych w pośpie­chu. Właściwie aresztanci nie mogą otrzymywać lub wysyłać li­stów do chwili zapadnięcia wyroku.

Wsunął rękę do kieszeni, wyciągnął złożony, pognieciony skrawek papieru i podał Elise.

Rozłożyła karteczkę drżącymi rękoma. Widniało tam tyl­ko jedno zdanie, ale od razu poznała pismo Johana: „Na litość Boską, Elise, powiedz im, że to ty znalazłaś broszkę!” Nie było nic więcej. Wpatrywała się w tych kilka słów. Nie napisał nawet „Kochana Elise” albo „Twój Johan”. Na pewno nie miał odwagi dodać czegoś od siebie, a przyjaciel kapitana Ringstada dener­wował się i niecierpliwił, ponieważ przemycił list wbrew zaka­zowi.

Podała kapitanowi kartkę, żeby mógł przeczytać.

Gdy skończył, podniósł wzrok.

- Jak to rozumiesz?

- Jak ty to rozumiesz? - odpowiedziała pytaniem. Wzruszył ramionami.

- Widać wyraźnie, że miał mało czasu, bał się, że ktoś zauwa­ży. Mój przyjaciel również mógł być zdenerwowany.

Uważa, że Johan jest winny, pomyślała. Prosiła o jedno je­dyne słowo wyjaśnienia, a tego słowa w liście nie znalazła. Wes­tchnęła.

- A więc muszę jeszcze raz tam pójść.

- Jak to zrobisz, skoro ledwie chodzisz?

- Mam dużo czasu. Teraz, gdy nadzorca dał mi wolne do koń­ca dnia, skorzystam z tej możliwości.

Potrząsnął głową.

- Nie możesz iść taki kawał drogi z chorą nogą. - Wstał. - Zajrzę do rozwozicieli drewna i spytam, czy któryś z nich by cię nie zabrał.

Posłała mu zdumione spojrzenie. Nigdy nie spotkała kogoś równie chętnego do pomocy jak on.

Kiedy zniknął za drzwiami, chwyciła się mocno krawędzi stołu. Wstała i zaciskając zęby z bólu, pokuśtykała pomalutku do mamy.

- Wydawało mi się, że słyszę twój głos, Elise. Nie stało się chy­ba nic złego?

- Nic poza wczorajszym upadkiem. Poczułam się źle i majster wysłał mnie saniami do domu.

Matka zmarszczyła czoło.

- Majster? Jak to?

- Właśnie zjawił się na korytarzu i zobaczył, jak cierpię.

- Czy zawsze się tym przejmują? Nigdy nie słyszałam, żeby kiedykolwiek pomogli którejś z robotnic dostać się do domu. W każdym razie nigdy saniami.

Elise nie wiedziała, co powiedzieć. Sama się nad tym zastana­wiała i doszła do wniosku, że to pewnie z powodu Hildy.

- Hilda opowiedziała mi o Oline - mówiła dalej matka. - Stra­ciła pracę, ponieważ dwa razy się spóźniła. A nadzorca wiedział, że jej najmłodsze dziecko jest bliskie śmierci.

- Nie umarło.

- Ale mogło umrzeć. Siostra z opieki opowiadała mi, że na odrę umiera sporo dzieci, zwłaszcza tu w Sagene. Co tu się dzieje, Elise? - matka spojrzała na nią tym samym surowym wzrokiem, który Elise pamiętała z dawnych czasów, kiedy jako dziecko była niegrzeczna.

Poruszyła się niespokojnie.

- Co masz na myśli?

- Nie okłamuj mnie! Widzę po tobie, że coś ukrywasz. Czy ma to coś wspólnego z Hildą?

Elise spuściła wzrok.

- Mówiłaś, że ten człowiek jest zamożny. Czy to któryś z pra­cowników biura?

Elise potrząsnęła głową.

- Czy wiesz, kto to?

- Tak, ale uważam, że Hilda sama powinna ci o tym powie­dzieć. Będzie mi miała za złe, że ją zdradziłam.

- Nie nazwałabym tego zdradą. To poważna sprawa i dotyczy nas wszystkich.

Elise wiła się jak piskorz.

- To majster.

Zobaczyła, jak na twarzy matki odmalowało się przerażenie. Ktoś inny byłby być może dumny, szczęśliwy, że córka zrobiła do­brą partię, ale mama nie była naiwna i rozumiała, że w grę nie wchodzą uczciwe oświadczyny.

- Jak ona mogła! - jęknęła.

- Myślę, że ona go kocha, mamo. Pani Løylien machnęła ręką.

- Kocha go? - prychnęła. - Szesnastoletnia dziewczyna zako­chana w podstarzałym wdowcu? Co to za miłość?

Elise nie odpowiedziała.

W tej samej chwili usłyszały, że ktoś mocno zapukał do drzwi kuchni. Ringstad nie mógł chyba w tak krótkim czasie znaleźć ja­kiegoś wolnego woźnicy, pomyślała Elise zdumiona i pokuśtykała do kuchni.

Na zewnątrz stał lekarz, w skórzanej czapce i w płaszczu pod­szytym futrem.

- Otrzymałem zawiadomienie od majstra z przędzalni Nedre Vøien, żeby tu przyjść.

Elise wpuściła go do środka, czując się jednocześnie całkiem oszołomiona. Najpierw koń i sanie, a teraz lekarz! Dziewczyny w przędzalni dostaną ataku serca, jeżeli się o tym dowiedzą.

- Czy to pani upadła i się uderzyła? - Odłożył torbę lekarską na stół kuchenny i spojrzał na nią znad okularów. - Słyszałem, że upadła pani na lód? Proszę mi opowiedzieć, jak to było.

Elise opowiedziała.

Położył jej ręce na biodra i przycisnął.

- Czy to boli? Potrząsnęła głową.

- A zatem nie złamała pani kości udowej, na szczęście. Są­dzę, że nastąpiło naderwanie mięśnia, a to może być dość boles­ne, jednak przejdzie za jakieś trzy - cztery tygodnie. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby mimo to chodziła pani do pracy. Przepiszę pani receptę na proszki przeciwbólowe. No a teraz pani matka. Podejrzewa pani, że zapadła na suchoty?

- Tak uważa siostra z opieki.

- Hm. .

Doktor podszedł do drzwi do pokoiku, a Elise z trudem po­człapała za nim.

Dostrzegła, że na widok lekarza przez twarz mamy przebiegł strach.

Medyk skinął głową na powitanie, położył swą torbę na łóżku, otworzył ją i zwrócił się do Elise.

- Czy ktoś jeszcze w rodzinie cierpi na suchoty?

- Nie.

Wyjął z torby jakiś błyszczący przedmiot, poprosił Elise, by rozpięła koszulę nocną matki, i osłuchał chorą. W pomieszczeniu zapadła przeraźliwa cisza.

- Czy kaszle krwią? - zwrócił się znowu do Elise, jak gdyby matka była niepoczytalna.

- Nie, myślę, że nie.

- Tylko od czasu do czasu - rozległ się spokojny głos matki.

- Hm. Jest osłabiona, ma gorączkę i traci na wadze, jak przy­puszczam. - W dalszym ciągu kierował swe pytania do Elise, jak gdyby matka albo źle słyszała, albo nie rozumiała.

- Niewiele jem. Nie mam apetytu - odpowiedziała matka równie spokojnie.

Bez słowa odłożył narzędzia do torby.

- Proszę dobrze wietrzyć pomieszczenie i często odkurzać. Prątki gruźlicy znajdują się w wyschniętej wydzielinie i w kurzu i w ten sposób mogą przetrwać przez dłuższy czas.

Odwrócił się, żeby wyjść.

- Czy to gruźlica, doktorze? - w głosie mamy brzmiał strach, lecz mimo to była opanowana.

- Tak, to z pewnością gruźlica! - ruszył pośpiesznie do drzwi, jak gdyby chciał jak najszybciej opuścić pokój. - Niestety sanatoria dla gruźlików są przepełnione, więc musicie robić, co w waszej mocy. Należą się dwie korony - rzekł, kiedy Elise wyszła za nim do kuchni.

Dziewczyna dostała wypłatę poprzedniego dnia; z ciężkim ser­cem podała lekarzowi pieniądze. Miały starczyć na obiady przez cały tydzień.

Zaraz gdy wyszedł, Elise wróciła do pokoiku.

Matka pośpiesznie otarła łzy.

- Wiedziałaś, mamo. Pani Løylien skinęła głową.

- Tak, wiedziałam. - Próbowała się uśmiechnąć. - Teraz nie muszę już udawać. Ile zażądał?

- Dwie korony.

Matka wskazała na komodę.

- Chyba nic się nie stanie, jeżeli weźmiemy trochę z pieniędzy odłożonych na twoją suknię ślubną. Pewnie i tak ślubu tego lata nie będzie.

Elise odnalazła blaszane pudełko matki, czując pieczenie w gardle. Nie, prawdopodobnie do żadnego ślubu w tym roku nie dojdzie...

- Kapitan Ringstad miał spróbować poprosić jednego z rozwozicieli drewna, żeby zabrał mnie na Møllergata. Muszę zeznać na policji, że to ja znalazłam broszkę.

Matka spojrzała na córkę bez słowa.

- Istnieje jeszcze możliwość, że Johan jest niewinny. Sama usłyszała, że w jej głosie dała się słyszeć nuta przekory. Mama nadal się nie odzywała.

- Bez względu na to, co się wydarzyło, prawdą jest to, że ja znalazłam broszkę. Zatem w swoich zeznaniach poświadczę tylko prawdę.

- Dobrze, idź, Elise. Ale nie sądzę, że to coś pomoże - rzekła zmęczonym głosem.

Elise domyśliła się, że matka wiedziała, co mówi.

Rozczarowana, że matka nie darzyła Johana większym zaufa­niem, wróciła do kuchni. Wtedy usłyszała na korytarzu kroki. Rozległo się pukanie i do środka wsunął głowę kapitan Ringstad.

- Jest już! - jego twarz jaśniała z przejęcia. - Zejdę na dół i przyniosę jeszcze wiadro wody, a ty tymczasem się przygotuj.

- Pojadę z tobą - powiedział, kiedy pożegnała się z mamą, otuliła szalem robionym na drutach i razem ruszyli ku schodom.

- Masz czas?

- Wykonuję tylko swoją służbę - uśmiechnął się do niej.

W jego spojrzeniu kryło się coś, co Elise zaniepokoiło. Szybko odwróciła wzrok.

10

To ten sam rozwoziciel drewna, który niedawno dał jej jeden worek za darmo. Nie zdradził się żadnym gestem, że ją poznaje, siedział na koźle i tępo patrzył przed siebie. Emanuel Ringstad po­mógł jej wsiąść, starała się tak usadowić między workami z drew­nem, żeby ból jej za bardzo nie dokuczał.

Płozy sań zgrzytały na potłuczonych dachówkach, gdy posu­wali się wzdłuż ulicy.

- Słyszałam, że dziś w nocy zerwało dach Zamku. Kapitan uśmiechnął się do niej.

- Tak, przeszła porządna burza. To całkiem nietypowe dla tej pory roku, zwłaszcza tu w mieście.

- W gazecie pisano, że zapowiada się na inną i znacznie waż­niejszą burzę.

- Masz na myśli rozwiązanie unii?

- Tak. Sądzisz, że do tego dojdzie?

- Tak. Nie ma powodu, byśmy nadal pozostawali w unii ze Szwecją. Musimy wybrać własnego króla i się uniezależnić.

- Niektórzy twierdzą, że może dojść do wojny. Kapitan przytaknął i zmarszczył czoło.

- Wielu ludzi się tego obawia. Słyszałem, że o niczym innym nie rozmawiają w pracy i w kawiarniach. Z jednej strony pragną, by Norwegia uzyskała niepodległość, a jednocześnie boją się, co będzie, gdy tak się stanie. My, Norwegowie, zmieniliśmy się, zro­dził się nowy duch narodowy. Jesteśmy bardziej świadomi tego, że należymy do Norwegii, a nie do Danii czy Szwecji, że należymy do kraju, który zrodził Fridtjofa Nansena i jego ludzi, że jesteśmy krajem, który ma swój honor. Mówi się, że statek polarny „Fram” jest obrazem narodu norweskiego. Taką ekspedycję morską mógł przeprowadzić tylko jeden naród na świecie, Norwedzy!

Elise uśmiechnęła się.

- Wiedziałam, że znasz się na wielu rzeczach. Odpowiedział uśmiechem.

- Był u nas lekarz, kiedy wyszedłeś. Potwierdził, że mama ma suchoty.

- A co z twoją nogą?

- Nie sądzi, by to było złamanie, lecz raczej naderwanie mięś­nia, jak to nazwał. Ból potrwa trzy - cztery tygodnie.

- Czeka cię kilka trudnych dni w fabryce. - Posłał jej spoj­rzenie pełne współczucia. - A jak właściwie dostałaś się dziś do domu?

Spuściła wzrok.

- Odesłano mnie saniami.

Czuła zdumienie kapitana, mimo że na niego nie patrzyła.

- Kto to załatwił?

- Nadzorca i majster.

- Ha! Najwyższy czas, żeby okazali nieco człowieczeństwa! Czy to nie nadzorca wyrzucił z pracy wdowę z czwórką małych dzieci tylko dlatego, że dwa razy się spóźniła?

Przytaknęła.

- I mimo wszystko ci pomógł? Musiałaś zrobić na nim wrażenie. Elise poczuła, że się czerwieni, miała nadzieję, że nie zada wię­cej pytań.

- Czy trudno było sprowadzić lekarza? Słyszałem, że dwoi się i troi, bo albo odra, albo suchoty. Mówią też, że szykuje się epide­mia ospy.

- Przysłały go do nas władze fabryki. Chyba z obawy, że zła­małam nogę. Gdyby droga była posypana popiołem, nie upadła­bym.

- Czy zwykle posypują, gdy jest ślisko?

- Nie.

- Nie sądzę, by dręczyły ich wyrzuty sumienia. Może nadzor­ca się w tobie zakochał?

Musiała się roześmiać.

- Gdybyś widział, jaki był wściekły, kiedy zrobiło mi się słabo, tobyś tak nie mówił.

Nie odpowiedział, tylko przyglądał się jej w zamyśleniu. Teraz zastanawia się, dlaczego mimo wszystko tyle dla mnie zrobili, po­myślała. Poczuła się nieswojo.

Dłuższą chwilę nie odzywali się do siebie.

- Jeżeli się obawiasz, że będzie ci niezręcznie samej iść na po­licję, mogę wybrać się z tobą. Gotów jestem potwierdzić twoje ze­znania. Powiedziałaś mi o broszce na długo przed aresztowaniem twojego narzeczonego.

- Dziękuję. - Myśl o tym dodała jej odwagi. - Jeżeli mi nie uwierzą, to z pewnością zaufają członkowi Armii Zbawienia. Zwłaszcza kapitanowi.

Roześmiał się.

- Nie sądzę, by potrafili odróżnić żołnierza od kapitana. Ponownie między obojgiem zapadło milczenie.

- Chciałbym móc pomóc twojej mamie dostać się do sanato­rium w Grefsen, jednak to prywatna instytucja i pobyt zbyt dużo kosztuje. Poza tym jest pewnie przepełnione.

Elise nie odezwała się. Nie była w stanie o tym myśleć właśnie teraz, kiedy denerwowała się czekającym ją spotkaniem z poli­cjantami.

Wreszcie dojechali. Kapitan pomógł Elise wysiąść z sań, po­dziękował woźnicy i wziął ją za ramię, żeby mogła się wesprzeć, wchodząc po schodach.

Teraz Johan powinien nas zobaczyć, pomyślała. Mam nadzie­ję, że okna cel nie wychodzą na tę stronę!

Emanuel Ringstad spytał o swojego kolegę i po krótkiej chwi­li zjawił się młody konstabl. Był o głowę wyższy niż przeciętny mężczyzna, miał czarne włosy, mocne, ciemne brwi, okulary i ciemne wąsy. Gdyby spotkała go wieczorem na ulicy, przestra­szyłaby się.

- To jest Elise Løylien, o której ci opowiadałem. Chciałaby złożyć zeznanie na temat złotej broszki.

Najwyraźniej znajomy kapitana wiedział wszystko o sprawie, ponieważ odwrócił się i zniknął. Zaraz potem wrócił wraz ze star­szym policjantem, który wydawał się niezadowolony i zniecierpli­wiony.

Poprosili Elise i Emanuela Ringstada gestem dłoni i wszyscy czworo weszli do niewielkiego pomieszczenia na prawo.

- Słucham? - Starszy policjant usiadł na krześle za biurkiem i niecierpliwie bębnił ołówkiem w blat.

- Opowiedz mu wszystko, Elise. - Emanuel Ringstad uśmiechnął się do niej, żeby jej dodać odwagi.

Odchrząknęła i zaczęła opowiadać. Początkowo jej głos brzmiał cicho i niepewnie, ale po jakimś czasie zdołała mówić głośniej. Opowiedziała o broszce, którą znalazła w drodze powrotnej do przędzalni, gdzie wracała z domu po przerwie obiadowej, o swoim strachu, że zostanie posądzona o kradzież, oraz że nie wiedziała, co robić. Dopiero wieczorem powiedziała o tym swojemu narzeczone­mu, Johanowi Thoresenowi, a on obiecał jej pomóc. Nie wiedziała, czy Johan odda zgubę na policję, czy dyrektorowi fabryki. Sama są­dziła, że broszka należy do córki dyrektora.

Zamilkła.

- No i? - policjant spojrzał na Elise surowo.

- To wszystko. Myślałam, że Johan oddal broszkę, ale jemu tak trudno się wyrwać. Pracuje przez cały dzień w tkalni płótna żaglowego, często po czternaście godzin, a wieczorem musi po­magać swojej matce i siostrze, która jest sparaliżowana.

- Nie spytała go pani, czy oddał zgubę?

- Pytałam i... on... Wywnioskowałam, że to zrobił - dukała nerwowo - ale możliwe, że go źle zrozumiałam.

- A jak ta broszka wyglądała, panno Løvlien? - Dał znak dru­giemu policjantowi, który natychmiast wyjął kartkę papieru i ołó­wek. - Jak pani myśli, czy udałoby się pani ją narysować?

Elise od razu zaczęła rysować. To nie było trudne, ponieważ niewiele widziała takich broszek w swoim życiu, poza tym broszka miała kształt, który łatwo zapamiętać. Podała funkcjonariuszowi kartkę.

- Te małe kamyki połyskiwały - wyjaśniła i pokazała. - Wy­daje mi się, że broszka była ze złota, ale nie jestem pewna, ponieważ nigdy przedtem nie trzymałam w ręku złotej broszki.

Odniosła wrażenie, że policjant stłumił uśmiech, ale może tyl­ko jej się wydawało.

- A więc oddała pani broszkę swojemu narzeczonemu, Joha­nowi Thoresenowi, który obiecał, że zwróci ją na policję, a potem więcej już pani o niej nie słyszała, tak?

Elise przytaknęła. Policjant wstał.

- Dziękuję, może pani odejść. Spojrzała na niego zdezorientowana.

- Ale... co... To znaczy... czy on będzie mógł wrócić do domu?

- Nie ja o tym decyduję, panno L0vlien. Sprawa zostanie roz­patrzona za trzy tygodnie.

Elise miała na końcu języka tysiące pytań, ale nie miała odwa­gi się odezwać. Kiedy dygnęła, odezwał się ból w nodze.

Przed wejściem na posterunek stał rozwoziciel drewna i cze­kał. Emanuel Ringstad zamienił kilka słów ze swoim znajomym, po czym pomógł Elise wsiąść do sań.

- No i już po wszystkim. Czy było tak źle, jak się obawiałaś?

- Nie, ale niczego się nie dowiedziałam. - Spojrzała na kapi­tana rozczarowana.

- Tego nie mogłaś się spodziewać, taka sprawa musi zawsze trafić do sądu. Jeżeli będziesz potrzebna w roli świadka, dostaniesz wezwanie.

Elise skinęła głową, znowu ogarnęła ją bezsilność. Jeżeli po­licja znalazła broszkę u Johana, nie będzie mu łatwo udowodnić, że zamierzał ją oddać, równie dobrze mogą pomyśleć, że chciał ją zatrzymać, zastawić w lombardzie albo sprzedać.

- Wszystko się ułoży, Elise. - Spojrzał na nią ciepłym wzro­kiem. - Zrobiłaś wszystko, żeby Johanowi pomóc, teraz powinnaś pozostawić tę sprawę w rękach Boga.

Kiwnęła głową, nie była w stanie więcej o tym mówić, nie chciała, żeby kapitan zobaczył, jak bardzo jest nieszczęśliwa. Nie zdołała też znaleźć innego tematu do rozmowy. Długo jechali w milczeniu.

Noga nadal potwornie bolała i za każdym razem, kiedy sa­nie zatrzeszczały na jakiejś dziurze w nawierzchni lub najecha­ły jedną płozą na bryłę lodu, Elise z trudem udawało się powstrzymać jęk z bólu. Odetchnęła z ulgą, kiedy wreszcie dotarli; do domu.

- Nie wiem, jak mam dziękować za pomoc - zaczęła, ale Emanuel Ringstad machnął tylko ręką. Chwycił ją mocno za ra­mię i pomógł jej wysiąść. Oboje podziękowali woźnicy, skinął tyl­ko głową w odpowiedzi, pociągnął konia za lejce i wkrótce znowu na ulicy rozległy się dzwonki u sań.

W drzwiach stała pani Evertsen.

- Bałam się, że odwieźli cię do szpitala, Elise! - przyglądała się z zaciekawieniem Emanuelowi. - Aslaug powiedziała, że pojechałaś gdzieś znowu saniami.

Elise nie miała siły opowiadać, gdzie była.

- U mamy był lekarz - rzekła natomiast w nadziei, że uda jej się skierować myśli pani Evertsen na co innego. - To jednak su­choty.

- Tak, cały czas tak mówiłam. Widziałam, że była tu samarytanka z opieki. Pan też - dodała, utkwiwszy wzrok w Emanuelu.

- Tak, byłem tu razem z siostrą - przyznał, sprawiając wra­żenie zakłopotanego. Odwrócił się do Elise. - Odprowadzę panią, panno Løylien. I tak muszę odebrać pusty worek na drewno. Pro­szę mnie chwycić pod ramię, tak będzie łatwiej iść.

Mając nadzieję, że uda się uniknąć więcej plotek, udawała bar­dziej obolałą, niż była, lecz założyłaby się, że pierwsze, co zrobi pani Evertsen, to odczeka bezpieczną chwilę, a potem wpadnie do pani Thoresen i wszystko jej dokładnie opowie.

Kiedy weszli do kuchni, Elise odwróciła się do kapitana.

- Chętnie zaprosiłabym cię na filiżankę kawy, ale pani Evertsen to największa w świecie plotkara. Możesz być pewien, że mie­rzy ci czas, jak długo się tu zatrzymałeś.

Roześmiał się cichym i pogodnym śmiechem.

- Domyśliłem się. Dlatego zwróciłem się do ciebie „panno Løvlien”. Myślę, że ostatnio macie dosyć wrażeń, o ile ja dodatko­wo wszystkiego nie pogorszę.

- Tak, plotek nam wystarczy - westchnęła ciężko. - A będzie jeszcze gorzej.

Spojrzał na nią pytająco.

- Kiedy ludzie dowiedzą się o Johanie - pośpieszyła z wyjaśnieniem.

Kiwnął głową i podszedł do drzwi.

- Zajrzę któregoś dnia, żeby dowiedzieć się, co u was słychać.

Mama leżała cicho i słuchała, nie przerywając, kiedy Elise opowia­dała, jak jej poszło na posterunku policji. Kiedy córka skończyła, rzekła zmęczonym głosem:

- Spójrz prawdzie w oczy, Elise. Johan uległ pokusie i musi ponieść za to karę. Nikt nie wie lepiej niż ty i ja, że jest porząd­nym człowiekiem i oddałby wiele lat życia, żeby móc cofnąć czas. Nie wątpię też, dlaczego to zrobił. Musisz być teraz silna i przyjąć przeciwności z podniesioną głową. Nie masz się czego wstydzić, ty nie zrobiłaś nic złego. Ludzie będą gadać i gapić się na ciebie, ale za jakiś czas zajmą się czymś innym. Na szczęście. - Zrobiła przerwę, żeby zebrać siły, i mówiła dalej. - Cieszyłaś się na swój ślub w lecie, a teraz miną jakieś trzy - cztery lata, zanim coś z tego będzie. Ale jesteś młoda i możesz poczekać. - Zawahała się i za­myśliła. - Może jest w tym jakiś zamysł. Peder i Kristian potrze­bują cię, Hilda i ja również. Najważniejsze jest teraz dziecko Hildy, będziesz miała aż nadto roboty.

Elise odwróciła się od matki, walcząc z płaczem. Matka, która kiedyś też była młoda i zakochana, powinna rozumieć, jakie to rozczarowanie. Jak bardzo jest zrozpaczona i jak bardzo brakuje jej Johana.

- Pójdę ugotować polewkę. Obiecałam Evertowi... - zagryzła wargę, nie była w stanie dokończyć.

Ale kiedy wróciła do kuchni, opadła na najbliższy stołek, opar­ła ręce i głowę na stole i wybuchnęła płaczem.

11

Elise z trudem wlokła się do domu, krok po kroku. To był cięż­ki i długi dzień w fabryce, mróz utrzymywał się, podobnie jak jej zwątpienie. Miała największą ochotę się poddać. Myśl o tym, że Johan być może zostanie wysłany na ciężkie roboty, sprawia­ła jej ból. Dodatkowo przygnębiała choroba mamy. Nie zdarzyło się, by ktoś wyleczył się z suchot bez fachowej opieki w szpitalu, nie, istniała tylko jedna droga. Jak gdyby jeszcze tego było mało, podejrzewała, że Valborg i reszta musiały się czegoś domyślać w związku z Johanem i odmiennym stanem Hildy. Ich ciekawskie spojrzenia odbierała jak zwiastuny sądu ostatecznego, starała się bronić przed nimi, odwracając wzrok w inną stronę, ale prześla­dowały ją wszędzie, gdzie poszła czy przystanęła.

Evert nie przyszedł wczoraj wieczorem. Kristian widział go, jak stał w bramie i płakał, chłopak dostał lanie od Hermansena i bał się wracać do domu. Biedak powiedział, że nie miał też od­wagi pójść z powrotem do nich, bo wtedy dostałby jeszcze większe lanie. Nawet Kristian, który zwykle był dość nieczuły, wydawał się poruszony.

Co takiego było w ludziach, pomyślała Elise z rezygnacją, że sprawiali tyle bólu samym sobie i innym?

Hilda została w fabryce. Nie zgodziła się pójść do mamy w cza­sie przerwy obiadowej. Powiedziała, że ma coś ważniejszego do zrobienia. Jak gdyby mogło istnieć coś ważniejszego od zajmowa­nia się chorą matką!

Posuwała się wolno. Niełatwo było przyśpieszyć z takim bó­lem w nodze. Wszyscy inni z fabryki rozpierzchli się, pognali przed siebie we wszystkich kierunkach, niczym niewyraźne, ciemne cienie.

Wreszcie dotarła do rogu. Za zakrętem wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. Przed wejściem do Andersengården było jasno, stał koń i sanie. Co to, u licha, może znaczyć? Elise spróbowała przy­śpieszyć, ale nie dała rady, ból był zbyt silny. W tej samej chwili sanie ruszyły.

Czy może to mieć coś wspólnego z Emanuelem Ringstadem? Czy znowu tu przyszedł? Ta jego uczynność stała się niemal przy­kra. Oczywiście Elise doceniała tę pomoc, ale byłoby jej łatwiej ją przyjąć, gdyby za każdym razem nie przychodził ten sam męż­czyzna.

O, na pewno pani Evertsen stoi już w drzwiach i na nią czeka. Wiedziała, kiedy Elise wraca z pracy, i najwyraźniej miała w tym największą przyjemność, gdy mogła przekazać najnowsze plotki lub wyśledzić coś i przekazać dalej.

Oczywiście, jest! Z latarką w ręku, trzęsąc się z zimna, ale mimo to zbyt pochłonięta wydarzeniem, by zwracać uwagę na mróz!

- No, jesteś, Elise! Nareszcie! Tak się denerwowałam, żebyś zdążyła w porę!

Elise wpatrywała się w nią szeroko otwartymi oczami, gdy nagle odczuła dziwny niepokój.

- Czy stało się coś złego?

- Przyjechali tu i zabrali twoją matkę.

- Zabrali matkę?

Przerażenie niczym potężny bolesny cios przebiegło jej ciało. W myślach ujrzała kostnicę na Storgata 40, gdzie trafił ojciec, stół z martwym ciałem, przykrytym białym prześcieradłem.

- Nie wiedziałaś o tym? - pani Evertsen przyglądała jej się, mrużąc nieduże, ciekawskie oczka. - Przyjechali z sanatorium w Grefsen! Nie widziałaś tego wozu?

- Widziałam konia i sanie.

- No właśnie. To ludzie ze szpitala. Znieśli ją na sam dół po schodach. Peder stoi na górze i beczy, a Kristian wybałuszył oczy i się nie odzywa.

Elise poczuła się jak w raju.

- A więc doktorowi udało się jednak załatwić dla niej miej­sce!

Musiała się co do niego pomylić, pomyślała. Wydawał się taki zimny i nieczuły, lecz widocznie był mimo wszystko dobrym czło­wiekiem. Z uczuciem ulgi, że matka wreszcie otrzymała pomoc, pomieszanym ze smutkiem, że nie zdążyła się z nią pożegnać, za­częła wchodzić do góry po schodach, starając się iść najszybciej jak mogła.

Już na korytarzu słyszała płacz Pedera.

- Ależ Peder! - objęła go ramionami. - Powinieneś się cie­szyć, że mama wreszcie będzie miała dobrą opiekę. Teraz dostanie lekarstwa, ciepłe łóżko i jedzenie, jakiego potrzebują chorzy na suchoty.

Skinął głową zapłakany, przywarł do niej mocno, jak gdyby się bał, że i ją mu zabiorą.

- W niedzielę możemy pojechać mamę odwiedzić - mówi­ła dalej, gładząc troskliwie jego niesforną czuprynę. - Na wiosnę wytaczają łóżka na tarasy, żeby chorzy mogli korzystać ze słońca. Teraz mama może wyzdrowieć, Pederze! Może latem wróci do domu zdrowa i prawie tak silna jak kiedyś. Wtedy może pójdzie z tobą nad zaporę Brekkedammen i będziesz mógł się kąpać, a ona usiądzie na trawie i popatrzy! Gdyby nie pojechała do sanatorium, pewnie nigdy by nie wyzdrowiała. Mieliśmy szczęście, że dostaliśmy pomoc, nie wszyscy mogą na to liczyć.

Wreszcie Peder uspokoił się, wyswobodził się z objęć i otarł oczy wierzchem ręki.

- Jesteś pewna, Elise?

- Tak, jestem całkiem pewna, że mama wydobrzeje w sanato­rium. Poczekaj tylko do niedzieli, to wtedy sama ci to powie!

Nagle Elise zauważyła, że Kristian stoi pośrodku kuchni i przy­gląda im się chmurnym wzrokiem. Poznała po nim, że nie dał się przekonać. W jednej chwili odwrócił twarz, wielkimi krokami przemierzył kuchnię i otworzył drzwi gwałtownym i zdecydowa­nym ruchem.

- Kristian, poczekaj! Muszę z tobą porozmawiać!

Ale jej nie słuchał i zanim zdołała dokuśtykać na korytarz, usłyszała, jak zbiega po schodach.

- Biedak, on też ciężko zniósł rozstanie.

Poczuła wyrzuty sumienia. Zawsze tylko Pederowi okazuje współczucie i pociesza go, ponieważ młodszy z braci nie wstydzi się przyznać, gdy jest nieszczęśliwy, jednak nie wiadomo, czy Kristianowi jest łatwiej; on po prostu jest bardziej skryty.

Peder wyjął książki i zaczął odrabiać lekcje. Mozolnie sylabi­zował: „K - r - ó - 1 j - e - s - t d - o - b - r - y. P - a - n - i j - e - s - t m - i - ł - a. O - w - c - a m - ó - w - i b - e - e”. Elise ścisnęło w dołku, gdy zobaczyła, z jakim trudem mu to przychodzi. W zeszłym roku Kristian, kiedy był w jego wieku, czytał już płynnie. Czytał nawet całe książki. Teraz pożyczał od kolegów wymięte broszury z duńskich bożonaro­dzeniowych czasopism i całkiem swobodnie rozumiał duński. Zresztą oba języki - duński i norweski - zbytnio się od siebie nie różniły. Ostatnio czytał jedną pod tytułem Wrażenia z wyprawy w góry.

Kiedy Elise zajrzała do pokoiku, jej wzrok prześliznął się na puste łóżko. Jeszcze mogła zobaczyć wgłębienie na poduszce, zniszczona koszula nocna leżała starannie złożona obok na krze­śle. Ciekawe, co sobie mama pomyślała, kiedy obcy nagle stanę­li w drzwiach. Czy się ucieszyła? Może wcale nie chciała jechać do sanatorium? Może już się poddała i pragnęła spędzić w domu ostatni okres życia? Elise odegnała nieprzyjemne myśli.

- Na noc położę się w mamy łóżku - rzekła na głos, kiedy wróciła do kuchni. - Wtedy mój materac nie będzie nikomu prze­szkadzał. Mogę na razie wsunąć go pod łóżko mamy - dodała, widząc strach, który pojawił się w oczach Pedera.

W tej samej chwili na zewnątrz rozległy się kroki i do domu wpadła zdyszana Hilda.

- Czy to prawda, że mamę zawieziono do szpitala? Elise skinęła głową.

- Czy to pani Evertsen ci o tym powiedziała?

- Nie, matka Johana. Pani Evertsen była u niej z wizytą i ją powiadomiła.

Szybko się uwinęła, pomyślała Elise wzburzona.

- Jak zareagowała? Cieszyła się czy bała? - Hilda zatrzymała się niepewnie w pół kroku.

- Przyszłam za późno, zobaczyłam tylko, jak odjeżdżają.

- Płakała. - Peder spojrzał na siostry oczami spuchniętymi od płaczu.

Zarówno Elise, jak i Hilda popatrzyły na niego zaniepokojo­ne.

Hilda odwróciła się do Elise.

- Czy to ludzie z Armii Zbawienia ją zabrali?

- Albo oni, albo lekarz. I on, i siostra z opieki mówili, że le­czenie jest drogie i że sanatorium jest przepełnione. Jednak które­muś z nich udało się załatwić miejsce.

Hilda zerknęła na siostrę z wahaniem.

- Jak myślisz, Elise? Dlaczego mama płakała?

- My też byśmy płakały, chociaż wiedziałybyśmy, że to dla naszego dobra. Na pewno się denerwowała i myślała o nas, dzie­ciach, że zostajemy same.

Hilda chwyciła się nagle za brzuch. Elise spojrzała na nią zaniepokojona.

- Co się dzieje? Boli cię?

Hilda rzuciła wzrokiem na Pedera i potrząsnęła głową.

Musimy chłopcom jak najszybciej o tym powiedzieć, pomyślała Elise. Niedługo i tak będzie widać, więc lepiej, żeby się do­wiedzieli od nas niż od innych.

- Pomożesz mi sprzątnąć w pokoju?

Hilda skinęła, zdjęła buty i powiesiła szal na wieszaku.

- Tu jest tak zimno. Może najpierw rozpalilibyśmy w piecu. W skrzyni jest mnóstwo drewna. Czy to Kristian przyniósł je na górę?

- Nie, dostaliśmy opał z Armii Zbawienia. Hilda posłała Elise zdumione spojrzenie.

- Dziwne, jak się o nas ostatnio troszczą!

Elise poczuła, że się czerwieni, czym prędzej się pochyliła i włożyła szczapę drewna do pieca.

- Myślę, że wcześniej po prostu o nas nie wiedzieli. Zauwa­żyli, że potrzebujemy pomocy, dopiero po tym, jak poprosiłam siostrę z opieki, żeby zajrzała do mamy.

- To z powodu twoich butów, Hildo! - wtrącił się Peder. - Potem zobaczyli, że ja też mam dziury w podeszwach.

- Nie jesteśmy jedynymi, którym się podarły buty!

- Czy nie możesz się po prostu cieszyć, że nam pomogli? - Elise stanęła przy piecu, nie odwracając się.

- Mogę, jednak wydaje mi się po prostu, że to dziwne. Teraz udało im się nawet znaleźć dla mamy miejsce w szpitalu.

- Może to dlatego, że ojciec się utopił? - odezwał się Peder jas­nym i ożywionym głosem. - Nieczęsto się zdarza, żeby czyjś ojciec pośliznął się i spadł z mostu prosto do lodowatej wody, Hildo!

Elise podeszła do drzwi pokoiku.

- Idę zmienić pościel w mamy łóżku.

Po niedługim czasie zjawiła się Hilda, żeby jej pomóc.

- Teraz póki co będziesz się mogła przenieść na mamy łóżko, żeby się nie męczyć na słomianym materacu - zauważyła.

- Myślałam o tym samym - przyznała Elise. - Możemy wsu­nąć materac pod łóżko. - Zniżyła głos. - A jak ty się czujesz, Hil­do? Dlaczego chwyciłaś się za brzuch? Boli cię?

- Nie, tylko poczułam coś dziwnego. Jak gdyby coś się poru­szyło.

Elise spojrzała na siostrę przerażona. Sama nie bardzo się na tym znała, ale słuchała opowieści Oline, kiedy spodziewała się czwartego dziecka i rozmawiała z jakąś prządką, że poczuła w so­bie życie. To było jakoś pod koniec czwartego miesiąca ciąży.

- Jak myślisz, w którym miesiącu jesteś?

Hilda pokręciła głową, najwyraźniej nie lubiła o tym mówić. Pewnie dlatego, że musiałaby się przyznać, jak długo ciągnie się jej związek z majstrem.

- Nie jestem pewna, wcześniej też spóźniał mi się okres.

- A jak ci się wydaje? - Elise popatrzyła na nią niecierpliwie.

- To chyba początek piątego miesiąca. Elise potrząsnęła głową zrezygnowana.

- W takim razie musiałaś wiedzieć dużo wcześniej, zanim mi powiedziałaś.

Hilda spuściła wzrok.

- Nie wiedziałam. Tylko strasznie się bałam.

- Wkrótce będziemy musiały wyznać prawdę chłopcom. Go­rzej, jeśli się dowiedzą od innych.

- Kristian nie daruje mi, gdy się dowie, kto jest ojcem.

- Pomyśli, że to Lorang.

- Wtedy całe Sagene będzie trąbić o mnie i Lorangu.

- Istnieje takie niebezpieczeństwo, ale musisz się liczyć z plotkami, skoro się tak urządziłaś.

- Nie musisz się tak mądrzyć. Wiem, że chodziłaś z Johanem w lecie na polanę i wcale nie byłaś taka cnotliwa! Równie dobrze tobie się to mogło przydarzyć!

- Nie mogło! Johan i ja...

Urwała nagle. Do pokoiku zajrzał Peder.

- Elise, przyszła matka Johana. Elise w pośpiechu ruszyła do kuchni.

Pani Thoresen nadal stała w drzwiach, nie miała śmiałości wejść do środka.

- To okropne, Elise! Pomyśleć tylko, że twoja mama musi te­raz leżeć w szpitalu z tymi wszystkimi obcymi!

- Ale za to ma dobrą opiekę. Dostaje lekarstwa, fachową po­moc i odpowiednie wyżywienie.

Pani Thoresen pokręciła głową.

- Lepiej, gdyby mogła umrzeć w domu.

Elise zerknęła czym prędzej na Pedera. Chłopak usiadł znowu nad książką, ale nie przebrnął jeszcze przez pierwszy akapit.

- Nie wszyscy chorzy na suchoty umierają - odparła szyb­ko. - Właśnie ci, którym udało się dostać do szpitala, mogą mieć nadzieję, że wyzdrowieją.

Pani Thoresen westchnęła ciężko.

- Już ja wiem swoje na ten temat.

Anna miała rację, pomyślała Elise, w tym domu nie ma zbyt wiele optymizmu.

- Jak się czuje Anna? - spytała, żeby porozmawiać o czymś innym. Peder dobrze nastawił już uszu.

Pani Thoresen potrząsnęła głową.

- Anna jest inna niż wszyscy. Nadal wierzy, że Johan wró­ci. - Jej wzrok powędrował ku pełnej po brzegi skrzyni na drew­no. - Gdzie kupiłaś takie piękne drewno, Elise?

- Dostała je od żołnierza! - Peder nie mógł się powstrzymać i spojrzał z dumą na panią Thoresen. - A Hilda i ja dostaliśmy nowe buty na zimę. Proszę zobaczyć! - dodał i pokazał wyglanso­wane do połysku buty. - Dostałem też spodnie i koszulę!

Pani Thoresen stała bez słowa i przyglądała się to butom, to skrzyni na drewno, to znowu butom.

- A teraz postarał się, żeby mama pojechała do szpitala! - wy­mieniał w pośpiechu Peder, najwyraźniej dumny, że Elise poznała takiego człowieka.

- Na razie nie wiemy tego na pewno, Pederze - zaoponowała Elise. - Równie dobrze lekarz mógł załatwić jej miejsce.

- Był u was lekarz? - pani Thoresen posłała Elise zdumione spojrzenie. - Słyszałam w sklepie, że ma tyle roboty, że ludzie po kilka dni czekają w kolejce na wizytę.

Elise czuła się zmęczona, że musi się usprawiedliwiać i tyle tłu­maczyć.

- Nie wszyscy jednak chorują na suchoty - mruknęła. - Napi­je się pani odrobinę kawy, pani Thoresen?

- Nie, dziękuję, muszę wracać do Anny.

- A jak się pani czuje? Wydaje mi się, że dziś wygląda pani trochę lepiej.

Elise obawiała się, że matka Johana nie poradzi sobie z szo­kiem, który przeżyła w związku z udziałem Johana we włamaniu, ale ku swej radości zauważyła, że kobieta doszła do siebie. Ludzie znad rzeki są twardzi. Tutaj nikt się nie skarży, nawet gdy chodzi o życie.

- Anna mówi, że powinniśmy cieszyć się każdym dniem. Ona nawet nie wierzy, że Johan dostanie wyrok. - Odwróciła się i podeszła do drzwi. Nagle zatrzymała się i odchrząknęła. - Jak myślisz, Elise, czy ten żołnierz mógłby się postarać o kilka szczap drewna i dla nas?

Elise nie miała serca jej odmówić.

- Z pewnością. Na razie weź trochę od nas. Nie trzeba nam tyle - rzekła pośpiesznie i zaczęła układać na ręku kawałki drew­na. - Peder, mógłbyś zanieść je na dół pani Thoresen?

Peder natychmiast usłuchał, ale kiedy wrócił na górę, spojrzał na siostrę z wyrzutem.

- Dlaczego powiedziałaś, że nam tyle nie trzeba?

- Bo jest mi ich żal.

- Nam też jest trudno. Elise nie odpowiedziała.

- Odrabiaj lekcje - rzuciła zamiast tego. Usiadł niechętnie i zabrał się do rachunków.

- Po co mam odrabiać te głupie lekcje? I tak nic nie umiem.

Elise usiadła na drugim stołku i zerknęła na zadanie, któ­re zaczął robić. Była zbyt zmęczona, by mu je wytłumaczyć, wymazała tylko gumką złą odpowiedź i wpisała zamiast niej prawidłową.

- Co ona miała na myśli, mówiąc, że Johan wróci, Elise? Starała się nie patrzeć bratu w oczy.

- Johan został aresztowany pod zarzutem, że zrobił coś, co jest zabronione.

- Czy policja tak uważa? Przytaknęła.

- Że też policjanci mogą być tacy głupi! Przecież Johan nie mógł zrobić nic złego!

Elise popatrzyła poważnie na brata.

- Ja też w to nie wierzę. A jeżeli nawet zrobił coś takiego, to na pewno dlatego, żeby zdobyć lekarstwa dla Anny.

- Powiem to Evertowi, gdyby zaczął paplać.

- Nie sądzę, żeby Evert coś powiedział, Pederze. Myślę, że prędzej przyjdzie do nas na polewkę i wspólne wycinanie zdjęć.

Peder spojrzał na siostrę zdumiony, ale zaraz zgodnie skinął głową.

- Tak, myślę, że inni chłopcy też nie będą mi dokuczać. Z po­wodu Johana. Wydaje mi się, że z powodu tego żołnierza chyba też nie. On jest taki miły.

- On nie jest żołnierzem, tylko kapitanem. - Elise zmarszczy­ła czoło i przyjrzała się bratu. - A mówią? Obgadują go?

Kiwnął głową z powagą.

- Tak, gadają, że ma fioła na punkcie dziewczyny, mimo że chodzi w mundurze.

Elise podniosła się ze stołka.

- Że też słuchasz takich płotek! Ludzie z Armii mają co inne­go na głowie niż uganianie się za dziewczętami.

- Oni mówią, że nie chodzi o dziewczyny w ogóle. Tylko kon­kretnie o ciebie.

Elise, zła na siebie, poczuła, że się zaczerwieniła.

- Czy nie wiedzą, że zaręczyłam się z Johanem?

- Wiedzą, ale uważają, że ten żołnierz próbuje mu cię od­bić. - Roześmiał się. - Nie tylko policjanci mają nierówno pod sufitem!

12

Elise czesała niesforną czuprynę Pedera i krytycznie spoglądała to na jednego, to na drugiego z braci. Oba; mieli na sobie odświętne ubrania, ale obaj też wyrośli tej zimy i zarówno spodnie, jak i kurt­ki były na chłopców zbyt kuse. Peder mógłby donaszać ubrania po Kristianie, ale wtedy starszy nie miałby w czym chodzić. Rzeczy z Armii Zbawienia okazały się równie zniszczone jak spodnie no­szone przez Pedera na co dzień, ale i tak dobrze, że dostał coś na zmianę. Elise westchnęła ciężko.

- Musimy dla chłopców uszyć coś nowego. To wstyd, żeby tak wyglądali.

Hilda udawała, jak gdyby nie dosłyszała.

- Jak daleko jest do sanatorium?

- Bardzo daleko.

Hilda jeszcze raz wyszczotkowała włosy i krytycznie spojrzała na siebie w niewielkim lustrze. Uśmiechnęła się do siebie, aż uka­zały się jej dołeczki.

- Patrzcie, co za strojnisia! - prychnął Kristian oburzony. Hilda puściła jego uwagę mimo uszu i zaczęła śpiewać piosenkę, której kiedyś nauczyła się od mamy: „W białej sali szpitala, gdzie rzędy łóżek czystych, leży suchotnica blada o włosach złocistych”.

- Co to znaczy „suchotnica”?

Peder wcale się nie przejmuje, że ma za krótkie spodnie, po­myślała Elise, zupełnie go nie obchodzi, co ma na sobie. Strzepnę­ła włos z jego marynarki.

- To znaczy gruźliczka. Niektórzy mówią na tę chorobę tuberkuloza.

- A inni „biała dżuma” - wtrąciła Hilda.

Miała pogodny głos i była w dobrym humorze. Elise nie mogła pojąć, z czego siostra jest taka zadowolona. Wprawdzie to niedziela i nie trzeba iść do fabryki, ale odwiedziny u mamy w szpitalu, gdzie leży w obcym łóżku wśród tylu innych chorych, nie są chyba powodem do radości.

- Evert mówi, że rolnicy w Grefsen, kiedy przechodzą obok szpitala, zasłaniają usta i nosy, żeby się nie zarazić.

- My nie musimy się tego obawiać, bo tak długo mieszkali­śmy z mamą w jednym pokoju, od samego początku, kiedy zacho­rowała - odparła Elise spokojnie. - Dobrze, no to chodźmy.

Pogoda się zmieniła, zrobiło się cieplej, niemal wiosennie. Słoń­ce świeciło z niebieskiego nieba, śpiewały sikorki. Z dachów kapała woda z topniejącego śniegu, a w koleinach prześwitywała ziemia. To nie do wiary, że zaledwie kilka dni temu szalała burza śnieżna.

- Pogoda jest teraz taka dziwna w ciągu dnia - dziwiła się Hilda. - Jednego dnia panuje tęgi mróz, a następnego mamy już prawdziwą wiosnę.

Elise przytaknęła.

- Pamiętasz, że rozmawialiśmy o tym w fabryce? Nawet gaze­ty pisały, że pogoda jest całkiem nienormalna.

- Jak chcesz dojść do samego Grefsen, Elise? Przecież boli cię noga.

Peder spojrzał na nią zmartwiony.

- Codziennie chodzę do fabryki i z powrotem, więc chyba dam radę dojść do Grefsen.

- Tak, ale to o wiele dalej. Może porozmawiasz z żołnierzem, a on spyta jednego z rozwozicieli drewna? Może podwiózłby nas wszystkich?

- Przestań! Armia Zbawienia już dość nam pomogła. Poza tym ten człowiek nie jest zwykłym żołnierzem, lecz oficerem, mó­wiłam ci już.

- Matka Johana też uważa, że Armia już dość nam pomog­ła. - Kristian kopnął grudkę lodu i splunął daleko. - Zatrzymała mnie na schodach i spytała dlaczego. Powiedziała, że my mamy dwie pensje, a ona tylko jedną. Przynajmniej teraz, kiedy Johan siedzi w areszcie.

Elise nie odezwała się. Sama to zauważyła. Ciekawość i za­zdrość.

Było jej przykro, zwłaszcza że to matka Johana. Nigdy przedtem nie obgadywały się wzajemnie za plecami, przez wszystkie te lata żyły w przyjaźni. Matka i pani Thoresen wpadały do siebie na kawę, kiedy z rzadka znalazły wolną chwilę. Jedna myła schody za drugą, gdy któ­raś źle się czuła, pilnowały nawzajem dzieci, gdy jednej coś wypadło. Nie sądziła, że pani Thoresen pożałuje im butów, które dostali Hilda i Peder. Albo worka drewna i odłożonych ubrań.

Z Anną było inaczej. Wyglądała na zadowoloną jak zwykle, kiedy Elise zajrzała do niej poprzedniego wieczoru. Teraz wypatrywała tylko dnia rozprawy, przekonana, że Johan wróci do| domu. Może Bóg wystawił ich na tę próbę, mówiła, żeby mogły bardziej docenić to, co mają.

Elise nie była tego taka pewna. Nie wierzyła też, że Johan po rozprawie wróci do domu. Gdyby był niewinny, napisałby to jedno słowo na kartce, jedyne, o co prosiła: Czy jest niewinny. Domyśliła się, że kapitan Ringstad również w tę niewinność nie wierzył.

Teraz mogłaby spacerować z Johanem w promieniach słońca i cieszyć się wiosną, która wkrótce rozkwitnie! Wygłupiać się i śmiać, rozmawiać o weselu latem. Przytulać się ukradkiem, gdy nikt nie wi­dzi, chować się w ciemnej bramie, żeby wykraść kilka pocałunków. Tak bardzo tęskniła za Johanem, że cierpiała i ciałem, i duszą.

A jeśli będzie musiała czekać ze trzy lata... ? Albo cztery. Zda­wało się jej, że to cała wieczność. Jak zdoła wytrzymać? Bez moż­liwości ujrzenia go choćby przez mgnienie! Możliwe, że nie będzie mógł odbierać ani pisać listów! Nawet po ogłoszeniu wyroku.

Peder odwrócił się w jej stronę.

- Słońce świeci, Elise! - Uśmiechnęła się do niego, otrząsnęła z przykrych myśli. - Słońce pomaga chorym na suchoty.

Skinęła głową. Peder miał rację. Jeżeli ktoś nie potrafi się cieszyć z krótkich radosnych chwil, może się od razu położyć i poddać.

- Widziałeś ostatnio Everta?

- Ja go widziałem - rzucił opryskliwie Kristian. - Dostał lanie, bo Hermansen myślał, że Evert ukradł zdjęcie, które mu dałaś.

Posłała mu przerażone spojrzenie.

- To dlatego dostał lanie? Kristian przytaknął.

- W takim razie porozmawiam z Hermansenem - rzekła sta­nowczo.

Ludzie wylegli na ulice, rozkoszując się nieoczekiwaną odwilżą. A jeśli już tak się utrzyma, pomyślała, i będzie ciepło do samej wiosny, wtedy nie będą musieli zużywać tyle drewna! Wiedziała jednak, że to tylko jej pobożne życzenie, zostało jeszcze tyle lutego.

- Jak tam nowe buty, Peder?

Spojrzał na nią z promiennym uśmiechem.

- Mam całkiem suche nogi! Trochę mnie cisną w duży palec, nie to nic nie szkodzi.

- A ty, Kristianie? Zaczynasz wyrastać ze swoich?

- Tak, u mnie to samo.

Otworzyło się jakieś okno i w powietrzu uniósł się zapach pie­czonego mięsa. Dosięgną! nozdrzy i sprawił, że aż ślinka pociek­ła do ust. Dużo czasu minęło, odkąd jedli porządny obiad, teraz składał się przeważnie z polewki. Elise dręczyła świadomość, że jest winna Johanowi koronę i siedemdziesiąt pięć øre. Teraz, kiedy nic miała możliwości oddać pieniędzy jemu, musi je zwrócić pani Thoresen, ale jak uda jej się tyle uzbierać?

- Czujesz ten zapach? - Peder długimi haustami wciągał po­wietrze, chłonąc smakowity zapach. - Kiszki mi marsza grają.

W ciemnej bramie dostrzegli grupkę chwiejących się męż­czyzn, a nieco dalej, idąc w górę ulicy, minęli dwóch rosłych pi­lników. Nawet w niedzielę, pomyślała Elise, i posłała im wrogie spojrzenie. W domu żona z czerwonymi, popękanymi rękami i gromadką dzieci, dreptających za nią, zastanawia się pewnie, jak tu zdobyć kawałek chleba, a on włóczy się tu i przepija całą pensję.

Otworzyło się inne okno i jakaś rozeźlona kobieta zawołała, wymachując pięścią.

- Tego już za wiele! Jest niedziela! Jeżeli zaraz nie przestanie­cie, zawołam policję!

Jej słowa podziałały magicznie, mężczyźni wyprostowali plecy i zniknęli każdy w swojej bramie.

Kristian podniósł wzrok i spojrzał w to okno.

- Niech diabli porwą tę babę! Dopiero zaczynało być ciekawie.

- Tss, Kristian!

Zbliżali się do Grefsen. Małe i duże drewniane domy z ma­łymi ogródkami ustępowały miejsca budynkom z mieszkaniami robotników. W oddali brzęczały dzwonki. Policja konna wyłoniła się z jakiejś bocznej ulicy, dzieciaki obrzucały się śnieżkami i pisz­czały z uciechy.

W górze znajdował się wielki szpital. Elise nigdy tu nie była, ale o nim słyszała. Teraz zobaczyła, że gmach jest dużo większy, niż sądziła. Wokół szpitala rozciągała się otwarta przestrzeń, prawie jak park.

Elise czuła, że ból w nodze spotęgował się, nie miała pojęcia, jak zdoła wrócić do domu.

Z wahaniem zbliżyli się do wejścia. Jakiś mężczyzna z wielkim brzuchem, w cylindrze przeszedł przez drzwi i obrzucił ich krót­kim spojrzeniem. Elise wydawało się, że uniósł jedną brew, ale nie była pewna. Przyjrzała się badawczo swojemu rodzeństwu. Jeśli nie brać pod uwagę nowego szala Hildy, to nie było żadnej wątpliwości, skąd przybyli, aż biło od nich wszystkich biedą. Chłopcy w połatanych i przykrótkich spodniach, chudzi i wątli, o bladych, pociągłych twarzach. Ona sama i Hilda w swych wiekowych sza­rych szalach, robionych na drutach, łatanych spódnicach i wy­tartych kubrakach, z rękami szorstkimi i popękanymi od mrozu i prania w lodowatej wodzie. Nie, nikt nie musi się nawet zastanawiać, skąd przyszli.

Elise zebrała się na odwagę, weszła po schodach, zapukała i cicho weszła do środka. Hilda i chłopcy w milczeniu podążyli za nią. Widok jegomościa w cylindrze, piękne kamienne schody i dębowe drzwi sprawiły, że poczuli zdenerwowanie.

Elise podeszła do lady. Pielęgniarka w długim białym fartuchu podniosła wzrok znad papierów, którymi się zajmowała. Po­patrzyła na Elise, zdumiona zmierzyła ją wzrokiem i posłała jej pytające spojrzenie.

- Czy jest coś, w czym mogłabym wam pomóc?

- Chcieliśmy odwiedzić naszą matkę.

- Pracuje tu?

- Nie, jest pacjentką.

- To chyba jakieś nieporozumienie. To prywatne sanatorium. Elise poczuła, że się czerwieni.

- Ale słyszałam... Powiedziano mi...

- Kto?

- Mama była sama w domu. Nie wiedziałam o niczym, zanim nie wróciłam z przędzalni. Pani Evertsen powiedziała mi, że ją zabrali.

- Czy wspomniała o sanatorium w Grefsen?

Elise przytaknęła, czując jednocześnie rosnący niepokój. Coś musiało pielęgniarkę zastanowić.

- Jak się nazywa pani matka?

- Jensine Løvlien. Poszperała w jakichś papierach.

- Tak, zgadza się! - Wydawała się zaskoczona. - Została przy­jęta w czwartek.

Elise odetchnęła, nie miała niemal odwagi oddychać w oba­wie, że mamy tu nie ma.

- Czy możemy ją odwiedzić?

- Właściwie to zabronione. To bardzo zakaźna choro­ba. - Pielęgniarka mierzyła wzrokiem każdego z nich po kolei i Elise zastanowiła się, czy to dlatego, że wyglądają, jak wy­glądają. Jednocześnie zastanawiała się nad słowami tej kobiety w fartuchu, a mianowicie, że to prywatne sanatorium. Mama nie miała czym za nie zapłacić, jakże więc lekarz mógł ją tu przysłać?

- Nie musimy zostać długo, bylebyśmy tylko mogli się z nią przywitać.

- Przyszliśmy aż z Beierbrua - wtrącił się Peder, patrząc bła­galnym wzrokiem. - Tato utopił się kilka tygodni temu.

Pielęgniarka należała widocznie do ludzi o miękkim sercu, za­wahała się chwilę, po czym wstała.

- Poczekajcie tu trochę, dowiem się, czy możemy ją przewieźć do salonu.

Minęła dłuższa chwila. Nie mieli odwagi się do siebie odezwać, stali wyprostowani, z nieruchomym spojrzeniem i sercem w gardle. Wreszcie wróciła.

- Chodźcie za mną.

Bez słowa podążyli za nią długim korytarzem. Na końcu znaj­dowały się wąskie schody, prowadzące na pierwsze piętro. Elise zastanowiła się, dlaczego musieli wybrać tę drogę, a nie szerokie schody z izby przyjęć.

Pielęgniarka zatrzymała się.

- Przywieziemy ją tutaj i będziecie mogli porozmawiać z mamą przez chwilę tu w korytarzu. Ale nie możecie zostać dłu­go. Właściwie robię to wbrew regulaminowi.

Kiedy zniknęła, Pederowi wyrwało się:

- Czy przywiozą ją na taczce?

Elise nie mogła się nie uśmiechnąć, mimo że była bardzo zde­nerwowana.

- Nie, myślę, że na łóżku na kółkach.

Widziała chyba kiedyś zdjęcie w gazecie, na którym pacjenci chorzy na suchoty leżeli na swoich łóżkach jeden obok drugiego na tarasie i wygrzewali się w promieniach słońca. Wszystkie łóżka miały kółka.

Peder zachichotał.

- Chciałbym mieć łóżko na kółkach! Mógłbym się wtedy ba­wić, że jestem woźnicą, a ty mógłbyś być koniem pociągowym, Kristian!

Kristian nie był nawet w stanie odpowiedzieć. Oboje z Hil­dą stali sztywno niczym ołowiane żołnierzyki, najwyraźniej czuli się obco na tym długim białym korytarzu z błyszczącą podłogą. Zresztą nie wyglądało na to, by którekolwiek z nich czuło się tu jak u siebie, pomyślała Elise. I nawet gdyby zrzucili z siebie poła­tane, zniszczone ubrania i włożyli nowe, wyróżnialiby się spośród innych, tacy wychudzeni i bladzi, z pochylonymi głowami i zgar­bionymi plecami.

Wreszcie otworzyły się jakieś drzwi i wysunęło się zza nich białe łóżko. Ubrany na biało gruby mężczyzna pchał łóżko wzdłuż korytarza.

Elise wstrzymała oddech. Zauważyła, że w łóżku ktoś leży, ale jakby ginął pod pościelą, skurczył się i niemal zniknął.

Żadne z nich się nie odzywało, tylko wpatrywali się w łóżko, które zbliżało się coraz bardziej.

Mężczyzna zatrzymał się w pewnej odległości od nich, posłał im pobłażliwe spojrzenie i odwrócił się, żeby odejść. Elise bezszelestnie podeszła do łóżka.

- Mamo?

Wyglądało na to, że mama dopiero teraz ich zauważyła, być może nawet jej nie powiedziano, że przyszli w odwiedziny.

Rozejrzała się szybko dookoła, po czym podniosła głowę i po­wiedziała:

- Elise, musicie mnie stąd zabrać! To prywatne sanatorium! Kosztuje fortunę!

- Tak, ale.

Matka chwyciła Elise za rękę; dziewczyna odniosła wrażenie, jakby coś wilgotnego i twardego zamknęło się na jej dłoni.

- To jakieś nieporozumienie! Popadnę w takie długi, że trafię do aresztu, gdy stąd wyjdę! - łzy stanęły jej w oczach. Nawet się nie przywitała, tak była zdenerwowana.

- Ale lekarz musiał przecież wiedzieć, że nas na to nie stać.

- A więc załatwił to pewnie twój przyjaciel z Armii. Pomyśl sobie, jaki wstyd! Za te pieniądze mogliby zdobyć jedzenie dla setek potrzebujących! Proszę cię, pomóż mi! Musisz mu wytłu­maczyć, że nie mogę tu leżeć, skoro odbywa się to kosztem wielu innych! Usiłowałam wytłumaczyć to pielęgniarkom, ale one tylko uśmiechają się i mówią, że powinnam się cieszyć, że ktoś mi pomógł. Te kobiety, które tu leżą, to wykwintne damy z błyszczącymi pierścionkami na palcach, które rozmawiają o spotkaniach towa­rzyskich, teatrze, restauracjach i o kinematografie na Stortingsgaten. Boję się niemal otworzyć usta, żeby się nie zorientowały, kim jestem, udaję po prostu, że śpię.

Hilda, Kristian i Peder stali nieporuszeni i wpatrywali się w matkę bez słowa, jak gdyby nie do końca byli pewni, że to na­prawdę ona. Nagle oczy Pedera wypełniły się łzami.

- Tylu innych mogłoby dostać zupę w barze mlecznym. - Jego głos brzmiał cienko i żałośnie.

Elise odwróciła się do niego, nie rozumiejąc.

- Co masz na myśli, Pederze? Spojrzał na siostrę z rozpaczą w oczach.

- Ci, którzy są głodni! Mogliby dostać zupę w barze.

- Za to, że mama może tu być, tak? Skinął energicznie głową.

- Chodź tutaj, Peder! - mama przywołała go gestem i wzięła go za rękę. - Kiedy przyjdzie wiosna, to w domu też mogę wy­zdrowieć. Ale rozumiesz, ten szpital jest tylko dla bogatych, którzy mają tyle pieniędzy, że mogą za siebie zapłacić.

- Ale Elise mówiła, że tutaj w sanatorium poczujesz się dużo lepiej - szlochał. - I że będziesz mogła pójść ze mną latem nad zaporę.

Elise zauważyła, że matka walczy z płaczem. Było jej żal obojga.

- Już wiem - rzekła nagle. - Kiedy wrócimy do domu, pójdę do kapitana Ringstada i spytam, jak udało im się to załatwić. Być może mają jakąś szczególną umowę z sanatorium? Być może oso­by, które je prowadzą, są tak miłe, że rezerwują kilka miejsc dla takich jak my.

Twarz Pedera rozjaśniła się, otarł łzy wolną ręką.

Mama nie wyglądała na przekonaną, ale się nie odezwała. Sta­rała się natomiast gestem dłoni przywołać do siebie Kristiana, ale on potrząsnął głową i nie ruszył się z miejsca.

- A jak ty się czujesz, Hildo? - spytała, kiedy zrozumiała, że chłopiec nie da się przekonać.

- Dobrze - Hilda uśmiechnęła się. Wyciągnęła dumnie rę­kę. - Zobacz, co dostałam! - Wokół nadgarstka błyszczała wąska, pozłacana bransoletka.

Elise zerknęła najpierw zdumiona na bransoletkę, a potem po­słała mamie zatroskane spojrzenie. Zauważyła, jak jej twarz ściąg­nęła się, lecz mama nic nie powiedziała, skinęła tylko głową, jak gdyby nie miała siły tego skomentować.

W głębi korytarza rozległy się kroki. Elise obejrzała się i zobaczyła potężnego mężczyznę w bieli zmierzającego nerwowo w ich stronę.

- Chyba musimy iść - rzekła cicho.

- Już? - mama wyglądała na zrozpaczoną.

- Nie bój się, mamo. Pójdę do kapitana Ringstada jeszcze dziś wieczorem. Musi istnieć jakieś naturalne wytłumaczenie, dlacze­go cię tu przywieziono.

Wyglądało na to, że matka się uspokoiła. Uśmiechnęła się z wysiłkiem i popatrzyła na wszystkie dzieci po kolei.

- Bądźcie dzielne i pomagajcie Elise, dzieci! Myślę, że niedłu­go będę z wami w domu. - Zwróciła twarz ku Pederowi. - A w le­cie pójdziemy nad zaporę Brekkedammen. Słyszałam o wielu cho­rych na suchoty, którzy wyzdrowieli.

Elise uśmiechnęła się, ale wiedziała swoje. Jeżeli się okaże, że mama trafiła do tego sanatorium przez pomyłkę, to wkrótce wróci do domu. A czy w tej sytuacji wyzdrowieje, to inna sprawa.

Stali w milczeniu, odprowadzając łóżko wzrokiem, gdy odwo­żono je z powrotem, a potem odwrócili się i bez słowa zeszli z po­wrotem po wąskich schodach.

Kiedy wyszli na zimowe słońce, Peder zwrócił się do Elise.

- Teraz chłopaki wyjdą na ulicę i będą jeszcze więcej gadać! Elise nie odpowiedziała, rozumiała, co miał na myśli.

- Dlaczego? - odezwał się Kristian po raz pierwszy od chwili, kiedy dotarli na miejsce.

- Będą się wyśmiewać, że żołnierz Armii Zbawienia ma fioła na punkcie Elise.

- Nie opowiadaj takich bzdur! - Elise posłała mu surowe spojrzenie.

- Peder ma rację - wtrąciła się nieoczekiwanie Hilda. - Nikt nie może się dowiedzieć, że poszłaś do niego do domu, Elise! Jeżeli Valborg o tym usłyszy, nie odważę się nikomu pokazać na oczy!

Elise posłała jej wściekłe spojrzenie.

- I ty to mówisz?

13

Kiedy Elise tego samego wieczoru kuśtykała przez most Beierbrua w drodze na wzgórze Aker, wróciły do niej słowa Hil­dy i Pedera. Rozglądała się nerwowo na wszystkie strony. Na myśl o tym, że mogłyby zacząć krążyć plotki o niej i kapitanie Ringstadzie, poczuła się okropnie. Po pierwsze była zaręczo­na z Johanem, a po drugie nigdy nie zakochałaby się w żad­nym z mężczyzn z Armii. Podziwiała ich za ich zaangażowanie w pomoc biednym i potrzebującym, ale wydawali jej się tacy inni. Zachowywali się też inaczej. Poza tym wołanie „amen” i „alleluja” to nie dla niej. Ani też ludzie, którzy wiecznie się uśmiechają, są tylko uprzejmi i ofiarni. To niemal irytujące. Sprawia, że inny czuje się gorszy. Nie, z Johanem to co innego. To prawdziwy mężczyzna, z twardymi od pracy rękami, silny­mi muskularni pod rękawami koszuli i szeroką klatką piersio­wą. Jest tak silny, że latem znosił Annę po schodach i niósł całą drogę na trawiastą plażę nad rzeką, a potem jeszcze całą drogę z powrotem i nawet się nie zasapał.

Gdyby ta noga tak bardzo nie bolała! W powrotnej drodze z sanatorium udało im się kawałek podjechać saniami, ale więk­szość tej trasy musiała iść pieszo, utykając i opadając z sił. Kie­dy znalazła się w domu, była tak zmęczona bólem, że od razu się położyła. Hilda i chłopcy stanęli na wysokości zadania, rozpalili w piecu i zrobili owsiankę na obiad.

Nie miała pewności, czy kapitan jest w domu. Może był na spotkaniu w Świątyni albo śpiewał na Stortorvet? W niedzielę wieczorem na pewno coś się działo.

Co będzie, jeśli się okaże, że umieszczenie mamy w tym szpi­talu to pomyłka? Czy właściciele sanatorium zażądają pieniędzy, chociaż się domyśla, że mama ich nie ma? Czy to możliwe, by w tej sytuacji mama została ukarana? Wzdrygnęła się i spróbowa­ła przyśpieszyć kroku.

Ciężko było iść stromą drogą pod górę. Na ulicach panowała niedzielna cisza i było jakoś dziwnie. Jak gdyby całe miasto się wyprowadziło, pomyślała. Ktoś mógłby sądzić, że ludzie lepiej sy­tuowani wybierają się o tej porze na niedzielne przyjęcia lub do teatru, ale widocznie jest zbyt późno. Pewnie już są na miejscu.

Wreszcie Elise weszła na samą górę, ostatni fragment okazał się nieco łatwiejszy do pokonania.

Spojrzała na dom. Serce zabiło jej szybciej. To wstyd pytać o mężczyznę o tak późnej porze! Może otworzy ktoś inny i zasta­nowi się, czego ona może chcieć.

Zerknęła na niewielkie okienko na poddaszu. W środku paliło się światło, a zatem był w domu. Wciągnęła głęboko powietrze i, pokonując wewnętrzny opór, otworzyła żelazną furtkę i podeszła do schodów. Drzwi były zamknięte, ale miały mosiężną kołatkę. Nie trwało długo, a wewnątrz rozległy się drobne, lekkie kroki, po czym w drzwiach ukazała się pomoc domowa w białym fartuszku i białej chustce na głowie.

- Chciałabym porozmawiać z kapitanem Emanuelem Ringstadem.

Dziewczyna zmierzyła ją zdumionym wzrokiem i mruknęła:

- Chwileczkę. Zaraz potem zniknęła.

Zajęło to trochę czasu, ale wreszcie Elise usłyszała kroki na schodach. Niedługo potem stanął przed nią.

Elise czuła, że dostaje rumieńców, które wędrują w górę od szyi ku policzkom. Prawie go nie poznała. Kapitan nie miał na sobie munduru, ale jasną koszulę z usztywnionym kołnierzykiem i kamizelkę. W kieszonce kamizelki miał nawet złoty zegarek.

- Elise Løvlien? - spojrzał na nią zaskoczony.

- Przepraszam, że przychodzę o tak późnej porze, ale muszę spytać o coś ważnego.

- Proszę, wejdź!

- Dziękuję, ale to nie jest konieczne.

- Oczywiście, że powinnaś wejść. Pod wieczór znowu się ochłodziło i widzę, że zmarzłaś. Poza tym masz chorą nogę i musisz wygodnie usiąść. - Uśmiechnął się.

Aż szkoda, że taki przystojny młody mężczyzna poświęcił się powołaniu, pomyślała. Powinien chodzić w sobotę na tańce i bawić się.

Odwrócił się, by wskazać jej drogę, a ona z wahaniem podąży­ła za nim. Powinna jednak spróbować porozmawiać na schodach przed wejściem, pomyślała, bo wolałaby nie wchodzić z nim do środka.

Weszli do długiego korytarza, z którego szerokie schody pro­wadziły na górę. Stopnie skrzypiały.

Z pierwszego piętra szerokie schody prowadziły dalej w górę na poddasze. Weszli do przytulnego pokoiku ze skośnym dachem. Drewno skwierczało w piecu kaflowym, było ciepło i przyjemnie. Na podłodze leżał gruby dywan, a meble były z mahoniu. Sofa i dwa głębokie fotele pokryte zielonym pluszem, okrągły stolik i biblioteczka z przeszklonymi drzwiami stały pod jedną ścianą. Elise nie widziała łóżka, ale zauważyła drzwi, które być może pro­wadziły do sypialnej alkowy.

Elise rozglądała się dookoła ze zdumieniem. Nie spo­dziewała się, że kapitan tak wspaniale mieszka. Pensja, którą otrzymywał jako oficer w Armii Zbawienia, nie była wysoka, jak sam mówił, słyszała to też od innych. Jakim cudem stać go zatem na wynajmowanie takiego mieszkania? Z pewnością nie było tanie.

- Usiądź, proszę. Jeżeli niewygodnie ci będzie w fotelu z tą chorą nogą, możesz spocząć przy stole.

Zrobiła, jak powiedział. Nawet krzesło z pokoju jadalnego wy­ściełane było zielonym pluszem. Poczuła się mała i speszona.

- Napijesz się kawy?

Rozejrzała się wokół oszołomiona. W pobliżu nie było pieca kuchennego.

Uśmiechnął się.

- Zejdę na dół i przyniosę kawę i filiżanki z kuchni.

- Dziękuję, ale nie trzeba. Muszę zaraz wracać do domu. Kapitan podszedł do ciemnobrązowej szafy narożnej z zaokrąglonymi drzwiczkami. Na górze stało kilka białych figurek gipso­wych.

- W takim razie poczęstuję cię czymś innym - rzekł swobod­nie i wyjął dwa nieduże kieliszki i karafkę. - To nalewka agrestowa mojej mamy, jest z niej bardzo dumna.

Nalał trunek do jednego kieliszka i podał Elise, gdy tymcza­sem dla siebie wziął sok. Następnie usiadł obok. - Masz jakieś nowe wieści?

Potrząsnęła głową. Czuła się nieswojo, siedząc na pięknym krześle obok kapitana, ubranego jak mężczyzna wyższego stanu niż ona, w zdartych łachmanach. Byłoby jej łatwiej z nim rozma­wiać, gdyby miał na sobie mundur.

- Przychodzę z powodu mojej matki.

Przyglądał się jej w skupieniu i czekał, aż będzie mówić dalej.

- Ona nie jest w stanie tego przyjąć. Zmarszczył czoło, nie rozumiejąc.

- Przyjąć? Czego?

- Miejsca w sanatorium. Nie wiedziała, że to prywatny szpital; przypadkiem usłyszała, ile kosztuje. Teraz leży i płacze, twierdząc, że te pieniądze mogłyby zostać przeznaczone na pomoc setkom potrzebujących.

Spojrzał na nią zdumiony.

- Została przyjęta?

Napotkała jego spojrzenie i sama się zdziwiła.

- Nie wiedziałeś?

- Nie, nie rozmawialiśmy ze sobą od środy.

- Czy zatem Maren Sørby się o to postarała?

- O co?

- Że mama dostała miejsce w sanatorium w Grefsen. Teraz był wyraźnie oszołomiony.

- Nie mamy takich możliwości. Pieniądze, które udaje nam się zebrać, ledwie wystarczają na żywność i odzież dla najuboż­szych.

- Ale... ale nie rozumiem... Jak...

- Nie wiesz, kto ją zabrał? Elise potrząsnęła głową.

- Był u nas lekarz, ale on stwierdził, że szpital jest prywatny, a poza tym nie ma miejsc. Myślałam więc... - poczuła wypieki na twarzy.

- Może jednak lekarzowi udało się w ten czy inny sposób to załatwić albo macie tajemniczego pomocnika. Jesteś pewna, że to nie nadzorca w fabryce?

Elise energicznie pokręciła głową.

- Nie pytałbyś o to, gdybyś go widział.

Zaczęła intensywnie myśleć. Została tylko jedna możliwość: majster! Ale czy on wyłożyłby tyle pieniędzy na leczenie mamy tylko dlatego, że Hilda popadła w nieszczęście? Mężczyźni tacy jak on, którym zdarzyło się zrobić dziecko ubogiej dziewczynie, zwykle wszystkiego się wypierali albo ofiarowali niewielką kwotę, żeby ulżyć nieco swemu sumieniu. Nigdy nie słyszała, żeby ktoś tyle płacił.

- Przyszłaś, żeby mnie prosić, żebym pomógł ci znaleźć tego dobroczyńcę?

Elise poczuła, że zaczerwieniła się jeszcze bardziej.

- Ja... myślałam... Mama obawiała się, że to... Chciałam po­wiedzieć. .. że to wielkie nieporozumienie.

- Bała się, że to my załatwiliśmy jej to drogie leczenie i że od­było się to kosztem innych osób - pomógł jej.

Elise skinęła głową. Czuła taki wstyd, że najchętniej zapadłaby się pod ziemię.

- Chciałbym, żebyśmy mieli tyle pieniędzy i mogli to za­łatwić! Wtedy wysłałbym do sanatoriów wszystkich pacjentów chorych na suchoty, którzy leżą bezradni w ciemnych, ciasnych mieszkaniach robotniczych. Mówi się o przejęciu sanatorium w Grefsen przez gminę, ale to jeszcze potrwa kilka lat, nieste­ty. - Uśmiechnął się do niej. - Widzę, że jesteś podobna do swojej matki. Kto inny po prostu przyjąłby każdą pomoc, nie martwiąc się o pozostałych.

Elise dała do zrozumienia, że chciałaby już iść. Nie miała tu nic więcej do roboty.

- Chyba nie musisz już wracać? Twoja mama jest w sanato­rium, więc nie musisz się do niej śpieszyć.

- Nie, ale...

Znowu się uśmiechnął. Elise nagle poczuła się taka szczęśli­wa. Mama leży w szpitalu, ma dobre wyżywienie i fachową opie­kę, a jej samej po raz pierwszy, odkąd pamięta, zrobiło się ciepło. Nawet palce u nóg jej się rozgrzały. Pokój kapitana wydał się jej najpiękniejszy spośród wszystkich, które kiedykolwiek w życiu widziała, a słodki trunek agrestowy pomógł jej się odprężyć i pra­wie rozweselił. Kiedy tu przyszła, czuła się niepewnie, ponieważ kapitan nie miał na sobie munduru, ale teraz nawet bardziej jej się podobał w codziennym ubraniu.

- Nie, ale... - przekomarzał się z nią. - Masz osiemnaście lat, zgadza się? Jesteś młoda, przed tobą całe życie, ale jesteś bardziej związana i masz więcej obowiązków niż matki z gro­madką dzieci. Teraz, kiedy twoja mama jest w dobrych rękach, możesz choć raz pomyśleć o sobie. Czy zdarza się czasem, że robisz coś, na co sama masz ochotę? Wiem, że zarabiacie nie­wiele i nie stać was na rozrywki, za które trzeba płacić, ale jest tyle przyjemnych rzeczy, które można robić bez wydawania pieniędzy. Można zwiedzać zamek, gdzie gra muzyka między drugą a trzecią. Obejrzeć twierdzę i zamek Akershus, stare zbiory uniwersyteckie, wybrać się do Galerii Narodowej, Mu­zeum Rzeźby, do zoo... - gestykulował energicznie. - Tyle jest możliwości! Widziałaś może niedźwiedzie w Ogrodzie Święte­go Jana?

Elise potrząsnęła głową, wstydziła się, że tak niewiele jeszcze widziała.

- Co robisz zwykle w niedzielę? - rzucił zaciekawiony. Elise musiała się zastanowić. Cały ostatni rok zajmowała się mamą, często wykorzystywała dni wolne na łatanie i naprawianie ubrań chłopców, Hildy i swojego własnego. Czasami szła na krótki spacer z Johanem, ale zwykle tylko wzdłuż rzeki Aker. Poza tym wymykali się, żeby pobyć trochę sam na sam, do jego lub jej kuch­ni, ciemnego zakamarka na schodach lub do jakiejś bramy.

- Przepraszam - rzekł nagle, jakby potrafił czytać w jej my­ślach. - Zapomniałem, że jesteś zaręczona. Pewnie wszystkie wol­ne chwile spędzasz z narzeczonym.

Ponownie poczuła, że oblała się rumieńcem.

- Nieczęsto mamy możliwość, ale...

- Wy, którzy mieszkacie w tym samym domu? Na pewno znajdujecie wiele okazji, żeby się zobaczyć.

- Johan ma siostrę, która jest sparaliżowana, a ja chorą matkę. W niedziele muszę szyć, robić na drutach i łatać dziury w ubra­niach. A wieczorem jestem zbyt zmęczona, poza tym nie mamy tyle światła.

- Przepraszam. Mimo że od kilku lat przebywam wśród ro­botników, zbyt mało jeszcze wiem o ich codziennym życiu.

Rozejrzała się po pokoju.

- Wychowałeś się w innych warunkach, prawda?

Skinął głową. Wydał się nagle zakłopotany, jak gdyby nie chciał o tym mówić.

- Pewnie sprawa twojego narzeczonego wkrótce trafi do sądu - rzekł, zmieniając temat. - Jest jeszcze nadzieja, że go wy­puszczą.

Elise przytaknęła.

- Moja mama uważa, że nie, ale ja chwytam się tej na­dziei. - Spuściła wzrok. - Mieliśmy się pobrać tego lata.

Nie odpowiedział.

Czuła, że jej się przygląda, poczuła się nieswojo.

- Znamy się od dziecka, był moim towarzyszem zabaw.

- I nagle zauważyliście, że to coś więcej niż przyjaźń? Skinęła głową, nie podnosząc wzroku.

- Jesteście szczęściarzami. Nie każdemu udaje się znaleźć kogoś takiego, kogo można by obdarzyć tak silnym uczuciem, by pragnąć się z nim związać na resztę życia - dodał szybko.

Elise ośmieliła się spojrzeć mu w oczy.

- Wy pobieracie się tylko z osobami należącymi do Armii, prawda?

Uśmiechnął się.

- Jeżeli w ogóle zawieramy małżeństwa. Ale to prawda, co mówisz. Każdy, kto chce wyjść za mąż lub się ożenić, wybiera sobie małżonka spośród osób należących do Armii. Pierwszymi, którzy zawarli ślub, byli Catherine i William Booth.

Na schodach rozległy się kroki i po chwili dało się słyszeć pukanie.

Kapitan wstał, podszedł do drzwi i otworzył.

Elise dostrzegła młodą kobietę, ubraną w obcisłą, jasną i dłu­gą suknię z koronkowym stanem i wysoką stójką. Mówiła cicho i szybko.

- Przykro mi, Karoline, ale jestem zajęty. Pozdrów ode mnie swoich rodziców i gorąco podziękuj.

Kobieta najwyraźniej nie zamierzała się poddać i dalej mó­wiła coś zniżonym głosem, lecz Elise nie zdołała wyłowić ani słowa.

- Rozumiem, Karoline, ale mam gościa. To ktoś, komu muszę pomóc. Może zejdę na chwilę, kiedy już pójdzie.

Kobieta odwróciła się, żeby odejść, a Emanuel zamknął drzwi. Elise wstała.

- I tak miałam już iść.

- Nie, bądź tak miła i posiedź jeszcze trochę. Właśnie wyba­wiłaś mnie z opresji - uśmiechnął się wesoło.

Elise spojrzała na niego pytająco.

- To córka gospodarzy. Mieszkają na pierwszym piętrze, a wynajmują parter. Wydaje mi się, że mi współczują, że jestem samotny, i ciągle zapraszają mnie na kolację.

- Najwyraźniej była rozczarowana, że masz gościa. Roześmiał się.

- I bardzo zaciekawiona. Zauważyłaś może, że cały czas zer­kała do środka, żeby zobaczyć, kto przyszedł.

- Mam nadzieję, że mnie nie widziała. Posłał jej zdumione spojrzenie.

- Dlaczego?

- Taki wstyd... To znaczy... - zagryzła wargę i poczuła, że się czerwieni.

- Że przyszła do mnie kobieta w odwiedziny, chciałaś powie­dzieć?

- Nie, miałam na myśli... Spodziewała się, że zobaczy... - Eli­se wzruszyła bezradnie ramionami.

Kapitan podszedł do niej i wziął ją za ręce.

- Chodzi ci o to, że powinienem się wstydzić, że przyszła do mnie z wizytą robotnica z fabryki?

Elise nie była w stanie spojrzeć mu w oczy. Czuła się nieswojo, że trzyma ją za ręce, choć jednocześnie było jej miło, że zareago­wał tak, jak zareagował.

- Dla mnie wszyscy ludzie są równi, Elise - mówił teraz poważnym głosem. - Dlatego wybrałem działalność w Armii. Moi rodzice początkowo bardzo się temu przeciwstawiali, wydaje mi się, że mieli uczucie, że mnie tracą. Może nawet byłoby lepiej, gdy­bym zginął w jakimś wypadku. Nie zrozum mnie źle, to dobrzy ludzie, ale jak większość osób w tym kraju niewiele wiedzieli o Ar­mii Zbawienia. Proboszcz parafii, w której mieszkamy, jest zago­rzałym przeciwnikiem „heretyków”, jak nas nazywa. Kiedy pewien mieszkaniec naszej miejscowości wynajął lokal członkom Armii, proboszcz poszedł do niego i wygarnął mu, co myśli o jego postę­powaniu, i dodał, że pieniądze, które dostał za wynajem, staną się jego przekleństwem - mówił z wielkim przejęciem, cały czas trzy­mając Elise za ręce. - Rozumiesz? - spytał. - Cały sprzeciw tylko spotęgował moje zainteresowanie Armią i jej pracą. Napisałem list. do oficerów, wyznając, że nie wolno mi chodzić na spotkania, ale mam nadzieję, że z Bożą pomocą moi rodzice wreszcie się zgodzą. Żołnierze Armii Zbawienia modlili się za mnie, aż pewnego dnia matka i ojciec zrozumieli, że nie mają wyboru. Nie posunąłbym się aż tak daleko, by stwierdzić, że się cieszą z mojej decyzji, na to egoizm w człowieku jest zbyt silnie zakorzeniony. Mieli nadzieję, że przejmę gospodarstwo i dam im potomków. Nie mam rodzeń­stwa.

W końcu puścił jej ręce.

- Jeżeli ktoś krytykuje mnie, że pomagam robotnikom i in­nym potrzebującym, nie może być moim przyjacielem. Karoli­nę to rozpieszczona, młoda dziewczyna, która nie poznała jesz­cze ciemnych stron życia. Nudzi się razem ze swoimi rodzicami i dwiema ciotkami, starymi pannami, które mieszkają na parterze, i traktuje mnie jak swego rodzaju wybawiciela. Nie jestem nim.

Na pewno podkochuje się w nim, pomyślała Elise, obserwując jednocześnie ożywioną twarz kapitana. W ciepłym świetle lampy wydawał się jeszcze bardziej przystojny, niż kiedy go ujrzała po raz pierwszy.

- Wydaje mi się, że muszę już iść. Peder i Kristian czekają na mnie.

- Czy twoja siostra jest w domu? Elise umknęła wzrokiem.

- Nie wiem. Ostatnio ma własne kłopoty. Czasami znika, nie mówiąc mi, dokąd idzie.

Pokiwał głową ze zrozumieniem.

- Nie jest to chyba dla niej takie proste, choć stara się po sobie tego nie pokazać.

- Teraz kiedy ojciec nie żyje, a mama jest chora, ja muszę się starać dbać o naszą rodzinę.

- Jesteś dobrym człowiekiem, Elise.

Stał nieruchomo tuż przed nią, życzliwy i dający poczucie bez­pieczeństwa. Dobrze zyskać takiego przyjaciela.

- Jesteś odpowiedzialna - mówił dalej cichym głosem. - Cie­szę się, że cię poznałem.

Potrząsnęła głową w zakłopotaniu.

- Nie jestem nikim wyjątkowym. Uśmiechnął się.

- Nieprawda. Jesteś inna. Twój narzeczony nie wie nawet, ja­kim jest szczęściarzem.

Zmieszana wbiła wzrok w podłogę.

- Myślę, że muszę już iść.

- Odprowadzę cię.

- Nie! - spojrzała na niego przestraszona. - Nie powinieneś... To znaczy... To nie jest konieczne.

- Może i nie jest konieczne, ale i tak cię odprowadzę. Nie pozwolę, by młoda, bezradna kobieta wracała po ciemku do domu. - Jego głos brzmiał teraz wesoło i zaczepnie.

- Nie sądzę... - zaczęła, nie bardzo wiedząc, jak wyrazić to, czego się obawia. Nie chciała również go zranić. Chciał przecież tylko oddać jej przysługę.

Zaczął już wkładać płaszcz.

- Dlaczego tak się bronisz?

- Nie bronię się - zmieszała się. - Tylko boję się, że... chodzi; o to...

Roześmiał się.

- Mów prawdę! Czego się boisz? Mnie? A może wstydzisz się, iść z mężczyzną w mundurze?

Poczuła, że zrobiło się jej gorąco.

- Nie, nie w tym rzecz, ale za pierwszym razem, kiedy odprowadzałeś mnie ze Świątyni, jedna z dziewcząt z fabryki widziała nas. Dokuczała mi i...

- Boisz się, że dotrze to do uszu twego narzeczonego? Potrząsnęła energicznie głową.

- Nie, Johan ma do mnie zaufanie. Po prostu nie lubię plotek.

- Nikt tego nie lubi. Ale teraz, o tak późnej porze, istnieją niewielkie szanse, że ktoś nas zobaczy. Poza tym założę czapkę od munduru i płaszcz, więc chyba nikt nie posądzi cię o lekkomyślność. My z Armii nie jesteśmy tacy. - Roześmiał się.

Poddała się. Właściwie dobrze, że ją odprowadzi, nie lubiła sama po ciemku przechodzić obok cmentarza.

Kiedy zeszli do pierwszego piętra, drzwi na korytarz otwo­rzyły się i pojawiła się w nich ubrana na jasno młoda dziew­czyna.

- Przyjdziesz, Emanuelu?

- Za chwilę, Karolinę. Odprowadzę tylko pannę Løvlien do domu. Mieszka niedaleko stąd.

Młoda dziewczyna przyjrzała się Elise z ciekawością. Elise zdążyła zauważyć, że zanim zniknęła za drzwiami, zmierzyła ją wzrokiem.

Kiedy wyszli na dwór, zwróciła się do kapitana.

- Wydaje mi się, że nie podobało jej się, że masz zamiar od­prowadzić mnie do domu.

Roześmiał się.

- O nie, na pewno. Była o ciebie zazdrosna.

- O mnie? Znowu się roześmiał.

- Czy nigdy nie przeglądałaś się w lustrze? Zapłonęły jej policzki.

- Należę do zupełnie innej klasy niż ona.

- To nie ma znaczenia, ale ciekaw jestem, co widzisz w lustrze.

- Bladą, chudą i pospolitą twarz.

- O pięknych oczach i z dołeczkami w policzkach. Kiedy się uśmiechasz, to jakby Bóg posypywał twoją twarz słonecznym py­łem.

Elise cieszyła się, że jest ciemno. Jak on może mówić coś takiego?

- Czy wprawiam cię w zakłopotanie?

- Tak, trochę.

- Nie chciałem być natrętny, po prostu tak myślę. Szli przez chwilę w milczeniu.

- Czy wiesz, że w niektórych kręgach blada i szczupła twarz uważana jest za romantyczną i „piękną”?

Spojrzała na niego zaskoczona. W świetle latarni ulicznej zo­baczyła, że się uśmiecha.

- Przez pewien czas nawet suchoty otaczała swego ro­dzaju aura romantyczności. Trzech wielkich poetów brytyj­skich - a między nimi lord Byron i John Keats - zmarło na białą dżumę. W jednym z wierszy Keatsa możemy dostrzec ślad romantycznej śmierci. Musiałem się tego wiersza nauczyć na pamięć, bo nauczyciel nam kazał. Pamiętam go jeszcze, chcesz posłuchać?

Nie mogła się powstrzymać od uśmiechu. Emanuel był o wiele bardziej otwarty niż chłopcy, których znała.

- Tak, chętnie.

Śmiertelnie bladzi w śnie wołali

Władcy, Książęta i Rycerze:

Strzeż się - La Belle Dame Sans Merci

W jasyr cię bierze!”

W mroku ich wygłodniałe usta

Przestrogą przeraźliwą ziały:

Ocknąłem się - już sam - na zboczu

Tej zimnej skały.

Oto dlaczego się tu błąkam

I, blady, zwiedzam błędne szlaki,

Choć wokół jezior zżółkły trawy I milczę ptaki1.

- Kiedy młode, rumiane dziewczęta usłyszały ten wiersz, starały się, by ich twarze wyglądały chudo i niczym wyniszczo­ne gorączką - dodał, kiedy skończył. - Próżność jest jak krzywe zwierciadło!

- To brzmi jak jakaś groteska! One chyba nie rozumiały, co to znaczy być dotkniętym suchotami.

- Opowiedziałem ci o tym tylko po to, żebyś się nie wstydziła, że jesteś chuda i blada.

- Nie wstydzę się tego, kiedy jestem wśród swoich.

- A przy mnie?

- Przy tobie też nie, ale nie podobało mi się, że córka twoich gospodarzy mnie widziała.

- To jej tylko dobrze zrobi. Może da jej do myślenia. Minęli szczyt wzgórza i właśnie zaczęli schodzić w dół stromy­mi uliczkami.

Nagle Elise zauważyła jakieś cienie, poruszające się nieco niżej u podnóża wzniesienia.

- Ktoś tam jest.

Sama usłyszała niepokój w swoim głosie.

- Widzę. To chyba tylko jacyś mali chłopcy, którzy wyszli się pobawić.

- Tak późno?

- Wiele dzieci pozostaje przez cały dzień bez opieki.

- Wydaje mi się, że wyglądają raczej jak dorośli.

- Miejmy nadzieję, że to nikt z tych, którzy mogliby rozpusz­czać o nas plotki.

Elise usłyszała, że kapitan się uśmiecha.

- Nie to miałam na myśli.

- W takim razie co?

- „Bandę z Sagene”.

- Nie jest chyba zbyt niebezpieczna.

- Nie, „Ferajna z Vaterlandu” jest groźniejsza, ale nie zbliża się aż tutaj.

- Słyszałem o walkach ulicznych, ale zwykle toczą się tyl­ko między samymi grupami, gdy na przykład „Banda z Sagene” wchodzi w drogę „Chłopakom z Rodelokk”. Poza tym to w więk­szości smarkacze.

- Czy kiedykolwiek natknąłeś się na któregoś z nich?

- Brałem udział w łagodzeniu temperamentów. Wydaje mi się, że nie jesteśmy wśród tych chłopaków zbyt popularni, ale sta­ramy się dotrzeć do nich z naszym przesłaniem. Chyba opowia­dałem ci, co się zdarzyło na Grønland. Kilku zabijaków, mężczyzn, którzy urządzali mieszkańcom prawdziwe piekło, zobaczyło, czym się zajmujemy, i nawróciło się. I nadal się to się zdarza.

W tej samej chwili Elise zauważyła ciemny zarys sylwetki, któ­ra wyłoniła się zza węgła. Zaraz potem zauważyła jeszcze dwie. Chuligani zatrzymali się, stanęli jeden obok drugiego i patrzyli w ich stronę.

14

- Może powinniśmy wybrać inną drogę? - zaproponowała nagle zdenerwowana.

Słyszała już, czym groziło spotkanie z „Bandą z Sagene” albo „Ferajną z Vaterlandu”. To nic przyjemnego.

- Nie interesują ich tacy jak my. Wiedzą, że nie mamy pie­niędzy.

- Jednak słyszałam, że zaczepiają ludzi dla zabawy.

- Nie wierzę. Szukają pieniędzy na wódkę. Rozmawiałem z nimi już kiedyś, jeżeli narobią hałasu, znowu spróbuję im prze­mówić do rozumu.

Elise trochę się uspokoiła. Wiedziała, że ludzie z Armii Zba­wienia odznaczali się niewiarygodną zdolnością studzenia zapę­dów awanturników i zabijaków; nie zdziwiłaby się, gdyby Emanu­el Ringstad również posiadał ów dar.

Niedaleko świeciła jedyna latarnia uliczna.

- Nie wiadomo, czy w ogóle nas zauważyli - rzekła Elise ci­cho. - Światło pada na nich, lecz tutaj nie sięga.

- Nie bój się, Elise. Nie zrobią nam nic złego.

W tej samej chwili zauważyła, że doszło jeszcze trzech.

- Jest ich tylu! - zniżyła głos do szeptu. Słowa Emanuela nie zdołały oddalić strachu.

- Tylko stoją i rozmawiają. Nie mają nic innego do roboty, jak sterczeć na rogach ulic. Wielu z nich nie ma nawet domów, do których mogliby wrócić.

Usłyszeli ryk śmiechu, podniesione głosy.

- Jesteś pewien, że nie powinniśmy jednak pójść inną drogą? Odwrócił się do niej i krótko uścisnął jej rękę.

- Gdybym nie miał munduru, mógłbym cię wziąć pod rękę, żebyśmy wyglądali jak para.

Elise wątpiła, by to pomogło. Uważała, że kapitan jest naiwny. Musiał przecież wiedzieć równie dobrze jak ona, co to za ludzie. Skoro tyle lat obracał się wśród pijaków i bezrobotnych, musiał zdawać sobie sprawę, że spotkanie z ulicznym gangiem może się źle skończyć. Myślenie, że jest inaczej, to głupota.

Nagle zauważyła, że jeden z nich zaczyna powoli iść w ich stro­nę. Pozostali jeden po drugim ruszyli za nim.

- Idą tu - ledwie zdołała wydobyć głos.

- Spokojnie, Elise. Bóg jest z nami. Nie słyszałaś, co mówi Bi­blia? „Nie lękaj się, bo ja jestem z tobą”.

Elise zapragnęła, by jej wiara była równie niezachwiana jak jego. Jednak tyle razy modliła się i nie została wysłuchana, dlacze­go Bóg miałby jej pomóc właśnie teraz?

Mroczne postacie zbliżały się, Elise nie wątpiła już, że mają złe zamiary. Sposób, w jaki szli, jak się razem trzymali, ta pochylona postawa, spuszczone głowy, wszystko przypominało jej coś, co już wcześniej widziała i słyszała.

- Porozmawiam z nimi. - Głos Emanuela Ringstada nie był już taki pewny i spokojny. - Nie pokazuj po sobie, że się boisz. Idź dalej, jak gdyby nigdy nic. Są jak spuszczone psy, kiedy wyczują strach, atakują.

Elise poczuła, jak serce jej wali w piersi. Słowa kapitana nic nie pomogły. Wystarczyło, że spojrzała na zbliżające się sylwetki, by wiedzieć, że nie czeka ich nic dobrego. Nie potrafiła stłumić strachu, miała sucho w ustach, drżała na całym ciele, odezwał się ból w nodze. Nagle zachwiała się.

Emanuel Ringstad w jednej chwili złapał ją za ramię.

- Źle się czujesz?

Nie miała odwagi przyznać, jak bardzo się boi.

- Nie, tylko bardzo mnie boli noga.

- Oprzyj się o mnie, będzie ci łatwiej.

- Nie, lepiej nie. Proszę cię, puść mnie.

- Nie mogę pozwolić, żebyś upadła i znowu się potłukła.

- Już mi przeszło, po prostu nagle zakręciło mi się w głowie.

- Może to przez nalewkę agrestową mojej mamy - zauważył wesoło i jeszcze mocniej złapał ją za ramię.

Nie pojmowała, jak może być tak spokojny, powinien przecież li rozumieć, że to nie żarty.

Dzielił ich już tylko rzut kamieniem. Mężczyźni wyszli z kręgu światła latarni, stali się tylko cieniami. Groźnymi cieniami, pomyślała Elise i zadrżała.

- Halo, chłopaki! - głos Emanuela Ringstada brzmiał przyjaźnie i szczerze.

Żaden nie odpowiedział.

- Może któryś z was by mi pomógł. Ta młoda dziewczyna upadła i uderzyła się dość poważnie, a ja zobowiązałem się odprowadzić ją bezpiecznie do domu. Mieszka zaraz po drugiej stronie rzeki.

Nadal żaden z mężczyzn się nie Odzywał. Powoli podeszli bli­żej.

- Uderzyła się w prawą nogę, więc jeżeli któryś z was mógłby wziąć ją pod drugie ramię, byłoby nam łatwiej.

Ani słowa w odpowiedzi. Elise nie wierzyła, by to, co mówił, odniosło jakiś skutek.

Mężczyźni podeszli całkiem blisko, zatrzymali się i zagrodzili im drogę.

- No tak, facet od Jezusa znalazł sobie panienkę?

Przemówił ten, który szedł na samym przedzie, prawdzi­wy przywódca. Elise nie dojrzała jego twarzy, lecz czuła jego odór - mieszaninę wódki, potu i brudu.

- Proszę, pomóżcie jej. Ona już dosyć przeszła. Jej matka jest chora na suchoty, a w domu czeka na nią młodsze rodzeństwo.

- A pomodliłeś się do Jezusa, żołnierzu? Złóż swoje rączki, to się zjawi i jej pomoże, czyż nie?

- Proszę was nie ze względu na siebie, tylko ze względu na nią. Pozwólcie jej odejść w spokoju, potem możecie zrobić ze mną, co chcecie.

Pierwszy z nich roześmiał się chrapliwym, wulgarnym śmiechem. Z jego ust powiało odorem alkoholu. Postąpił jesz­cze krok naprzód i stanął twarzą w twarz z Emanuelem Ringstadem.

Nagle chwycił za poły płaszcza kapitana i trzymał go w żelaz­nym uścisku.

- To ty wtedy wsadziłeś Ivara na wózek, czy nie?

- Nie wiem, o czym mówisz.

- Oj! Tak kiepsko z twoją pamięcią, żołnierzu? Czy przypad­kiem to nie ty byłeś na Granland? Tego dnia, gdy przymknięto Eilerta?

Kapitan Ringstad odwrócił się do Elise.

- Proszę iść do domu, panno L0vlien. Zajmę się tym.

- Powiedziałeś Løvlien?

Ktoś inny z gangu podszedł nagle do Elise. Nie mogła zoba­czyć, jak wygląda, ale dostrzegła coś znajomego w pochylonej syl­wetce. W tej samej chwili uświadomiła sobie, gdzie poprzednio słyszała jego głos: to przyjaciel Lorta - Andersa!

- Czy to Elise? Dziewczyna Johana? Elise zebrała się na odwagę.

- Wiem, kim jesteś, przyjacielem Lorta - Andersa. Zrobiłam, jak mówiłeś - dodała szybko. - Poszłam na policję i powiedzia­łam, że to ja znalazłam broszkę.

- Ach tak, a więc posłuchałaś! - Zrobił krok naprzód i mocno złapał ją za rękę. - Uważaj tylko, pożałujesz, jeśli łżesz!

- To prawda. Jeżeli mi nie wierzysz, spytaj kapitana Ringstada. Postarał się nawet o to, żeby rozwoziciel drewna zawiózł mnie na Møllergata.

- Gwiżdżę na to! Całe nieszczęście przez tę broszkę! Nie mog­łaś jej po prostu schować, ty durna babo?! Gdyby policja nie zna­lazła tego u Johana, nie siedzieliby teraz w pace!

Kapitan Ringstad odwrócił się do niego.

- Puść ją!

- Posłuchajcie go! Jak się boi, co? Co to za jeden, Elise? Zna­lazłaś sobie kochasia, gdy Johan siedzi? Do diabła! - splunął dale­ko. - Muszę mu o tym donieść!

Wykręcił jej rękę na plecy, aż jęknęła z bólu.

- Puszczaj ją, mówię! - rzucił kapitan Ringstad władczym głosem, ale odpowiedział mu ryk śmiechu.

- Słyszeliście go! To twój ukochany, Elise? Taki facet od Jezusa? Daj swojej dziewczynie całuska, kolego! No dalej, pokaż nam coś na rozgrzewkę w taki zimny dzień jak dziś!

Popchnęli Elise bliżej Emanuela i zmusili go, by ją objął.

- No już!

Cała szóstka ustawiła się wokół nich. Ulica była pusta i cicha.

- Zaczynaj, kolego! Całuj ją!

Emanuel Ringstad stał sztywno i nieruchomo. Już dawno po­winien był zrozumieć, że nic nie wskóra, ani prośbą, ani groźbą.

- Co, nie słyszysz? Całuj ją, mówię!

Zanim Elise zdążyła westchnąć, zobaczyła jego twarz tuż przy swojej i poczuła, jak jego usta zamykają się wokół jej ust.

- Brawo! To dopiero całus! Nie przerywaj! - Pst! Ktoś idzie!

Wszyscy odwrócili się w stronę, skąd dobiegał dźwięk. W od­dali usłyszeli męskie głosy, które rozlegały się coraz bliżej.

- Idźcie! - rozkazał przywódca gangu i popchnął kapitana i Elise.

Zrobili, jak kazał. Czując, jak tamci depczą im po piętach, przecięli Maridalsveien. Elise pomyślała, że zaraz powinni natknąć się na jakichś ludzi, którzy im pomogą, ale również Maridalsveien była pusta i odludna.

Zbliżali się do fabryk. Zaraz będą przy moście, pomyślała Elise i nagle się przeraziła. Nie byli chyba takimi potworami?

Niespodziewanie Emanuel złapał ją za rękę i zaczął biec. Puś­ciła się pędem, ale słyszała, że tamci ich gonią, ktoś przeklinał, ktoś inny się śmiał. Noga potwornie bolała, ale strach dodawał Elise sił. Jeśli tylko uda im się przedostać przez most, to banda nie pobiegnie za nimi. Nie zaryzykuje spotkania z innym gangiem po drugiej stronie rzeki. Z wrogiem.

Dobiegli do stajni, należących do przędzalni, skąd rozległo się rżenie konia. Za sobą słyszeli prześladowców, kilku niebezpiecz­nie blisko, gdy tymczasem inni, jak się zdawało, zostali w tyle. Eli­se pomyślała, że tak pijani, na jakich wyglądali, nie wytrzymają tempa. Poza tym na pewno nie utrzymają równowagi, gdy dotrą do oblodzonego fragmentu drogi prowadzącego w dół do mostu.

Nagle poczuła, że ktoś łapie ją od tyłu. Krzyknęła, usiłowała się wyrwać, ale mężczyzna był zbyt silny. W następnej chwili straciła równowagę i upadłą, a napastnik runął na nią. Uderzyła głową o ziemię; jak we mgle dostrzegła, że Emanuel natychmiast się zatrzymał i próbował ją wyswobodzić, ale został obezwładnio­ny przez innych. Tracąc świadomość, zobaczyła jeszcze, jak szare cienie ciągną Emanuela w stronę drzwi do stajni i wpychają go do środka. Nie stawiał oporu, musieli mu Coś zrobić, pomyślała i w tej samej chwili odpłynęła w ciemność.

15

Kiedy Elise oprzytomniała, wokół panowały nieprzeniknione ciemności. Czuła ból głowy, rwanie w nodze. Początkowo nie pa­miętała, co się stało, lecz zaraz uświadomiła to sobie przerażająco jasno.

- Emanuel?

Dopiero gdy usłyszała własny głos, zdała sobie sprawę, że na­zwała go po imieniu.

- Tak?

Chwała Bogu, żyje, ale jego głos wydał się jakiś rozbity.

- Jak się czujesz? - spytała.

- Nie najgorzej. Myślę, że dochodzę do siebie, ale na chwilę straciłem przytomność. A co z tobą?

- To samo. Myślisz, że sobie poszli?

- W każdym razie jest cicho.

- Bałam się, że wrzucą nas do rzeki.

- Ja też. Nie wiedziałem, że mogą być tacy groźni.

Nie odpowiedziała. Przypomniała sobie, co o nim pomyślała. Że jest naiwny. Starała się zobaczyć coś w ciemności, ale było czar­no jak w studni.

- Zastanawiam się, gdzie jesteśmy - zagadnęła.

- Nie mam pojęcia.

- Wydawało mi się, że wrzucili cię do stajni.

- Tu nie ma koni. Nic nie słyszę.

Spróbowała nasłuchiwać. Stwierdziła, że jest tak, jak mówił. Z trudem usiłowała wstać. Sądząc po odgłosach, wywniosko­wała, że kapitan robi to samo. Wyciągnęła rękę, żeby go odna­leźć.

- Jesteś. Złapał ją za rękę.

- O, jesteś tutaj. Chwała Bogu, że nic poważnego ci się nie stało!

- Trzymaj się mnie, to spróbujemy jakoś się wydostać. W koń­cu powinno nam się udać odnaleźć drzwi.

Zrobili zaledwie parę kroków, gdy się na nie natknęli. Rzeczywistość okazała się dla Elise wstrząsem.

- Zamknięte! Musieli zasunąć skobel na zewnątrz! Jęknął głośno.

- Ci przeklęci. ... - urwał nagle.

Elise ujrzała w wyobraźni, co się teraz stanie. Byli zamknięci, wkrótce zapadnie noc i nikt ich do rana nie znajdzie. W domu Peder, Kristian i Hilda czekają na nią, zdenerwowani, że tak się spóź­nia. Być może Hildy też nie ma, a Peder leży i płacze przerażony. Nikt nie pójdzie na policję wcześniej niż jutro rano, a pewnie rano też jeszcze nie. Hilda będzie się bała opuścić pracę, a chłopcy byli za mali, żeby to załatwić. Może zejdą na dół do pani Thoresen albo do pani Evertsen i powiedzą, że Elise nie wróciła na noc, i wkrótce cała kamienica i cała ulica będzie gadać, że Elise nocowała u kapi­tana Ringstada.

Przebiegł ją dreszcz.

- Przepraszam, Elise - głos kapitana był pełen żalu.

- To nie twoja wina.

- Mogłem cię posłuchać. Powinniśmy zawrócić, póki jeszcze mieliśmy szansę.

- Nie wyrosłeś pośród takich łobuzów. A ja tak. Westchnął ciężko w ciemności.

- Póki co powinniśmy jakoś się tu rozejrzeć. Zamknęli nas i nie wiadomo, czy w ogóle wrócą nas wypuścić. To znaczy, że nikt nas nie znajdzie przed otwarciem fabryki jutro rano.

- Też o tym myślałam.

- Może uda się nam po omacku znaleźć coś, żeby się okryć; Zimno ci?

- Nie tak bardzo.

Puścił jej rękę, usłyszała, że szurając nogami o ziemię, posuwa się w ciemności. Nagle rozległ się hałas, widocznie na coś wpadł.

- To tylko pusta beczka.

- Może to jakiś magazyn?

- Nie sądzę, zamykano by go na klucz. Myślę, że to graciarnia do przechowywania rupieci.

Znowu niechcący trącił coś nogą.

- Pusta skrzynka. Chyba miałem rację.

Słyszała, że przesuwa rękami po ścianie w nadziei, że coś znaj­dzie, ale nie wyglądało na to, że mu się poszczęściło.

- Co powie twój gospodarz, jeśli nie wrócisz? Powiedziałeś jego córce, że idziesz tylko mnie odprowadzić.

- Myśli pewnie, że przenocowałem u ciebie.

- Nie mówisz poważnie.

- Nie, rzeczywiście. Nie mam pojęcia, co teraz myśli. Może dzwoni na policję?

Otworzyła oczy ze zdumienia.

- Ma telefon?

- Tak.

Zamilkł. Zdawało się jej, że to jedno słowo odgrodziło ich ni­czym mur. Klasa, do której należał: posiadacze telefonu!

- Może dziewczyna będzie na mnie zła, że nie przychodzę, i nie powie nic rodzicom. A co z twoją rodziną? Będą się pewnie o ciebie bali.

- Peder na pewno odchodzi od zmysłów, jeżeli Hilda nie po­łożyła go wcześniej spać i nie zasnął. Mam tylko nadzieję, że sio­stra jest w domu! - Ostatnie słowa zabrzmiały jak westchnienie.

- Powinniśmy się cieszyć, że skończyło się na paru otarciach, bólu głowy i strachu, Elise. Mogło być gorzej.

Pomyślała o wodospadzie i zadrżała.

- Tak, mogło być dużo gorzej.

- Sądzę, że powinniśmy się nastawić na to, że będziemy mu­sieli spędzić noc w tych ciemnościach. Musimy się zaszyć w jakimś odległym kącie, z dala od przeciągu od drzwi. Dasz radę dobrnąć tam jakoś po omacku?

- Tak.

Elise przesunęła dłonią wzdłuż ściany i ostrożnie postawiła stopę przed sobą. Nie zrobiła więcej niż parę kroków, a potknęła się o pustą beczkę. W tej samej chwili poczuła rękę Emanuela.

- Chodź, pomogę ci.

Trzymał ją mocno i pomógł jej dotrzeć do odległego kąta.

- Chyba tu będzie bezpiecznie. Sprawdziłem, czy nie leży tu nic ostrego.

Usiedli na podłodze i oparli się plecami o ścianę.

- To będzie zimna noc - odezwał się zmartwiony.

- Cieszę się, że zdążyłam się rozgrzać u ciebie. Pomyślałam, że to pierwszy raz od dawna, kiedy wreszcie było mi naprawdę ciepło.

- Biedactwo. Teraz znowu pewnie przemarzniesz, taka jesteś chuda. Chodź, usiądź tu blisko przy mnie, to cię obejmę ramie­niem. We dwoje będzie łatwiej utrzymać ciepło, możemy czerpać je od siebie nawzajem.

Pozwoliła mu na to, czując jednocześnie, że robi coś złego. Co by Johan na to powiedział?

Na pewno przede wszystkim pomyślałby o twoim życiu, odpo­wiedziała samej sobie.

- Możemy opowiadać sobie ciekawe historie, to czas szybciej upłynie.

- W takim razie ty musisz coś opowiedzieć, bo w tej chwili nie przychodzi mi nic do głowy. A nie, przypominam sobie dwa dowcipy, które znalazłam ostatnio w „Sygnale”. - Opowiedziała kawały, które niedawno Evert czytał na głos Pederowi.

Roześmiał się.

- Kupujecie „Sygnał”?

- Nie, nie stać nas na to. Dostaliśmy stary numer od pani Evertsen z parteru. Peder i Kristian wycinali zdjęcia, a ja nie mia­łam serca im odmówić.

- Dlaczego miałabyś im zabraniać?

- Papier jest mi potrzebny do rozpalania w piecu. Kapitan nie odpowiedział.

- Peder ma kłopoty z czytaniem, ale Evert czytał mu na głos.

- Kto to jest Evert?

- Jego kolega. Nie ma rodziców i został umieszczony u starego zrzędy, Hermansena. Żona tego ponuraka nie żyje, a on przepija wszystkie pieniądze z gminy, które dostaje na Everta. Nie przepa­dałam za Evertem, bo rozpuszcza plotki, ale niedawno zauważyłam, że w gruncie rzeczy to dobry chłopak. Odprowadził mnie do domu i pomógł wejść na samą górę, kiedy upadłam. Zaprosiłam go wtedy do nas.

- Mówisz, że czytał na głos Pederowi? To znaczy, że dobrze się uczy?

- Tak, dobrze sobie radził, ale teraz nie wolno mu chodzić do szkoły, ponieważ Hermansen twierdzi, że chłopak musi pracować. Został gońcem u Magdy na rogu.

- W dzisiejszych czasach wszystkie dzieci muszą chodzić do szkoły!

- Łatwo powiedzieć, ale Hermansen Evertowi zabrania. W szko­le nawet nie zareagowano, bo nikogo nie obchodzi taka biedota.

- Przypomnij mi o tym, Elise| Nie pozwolę temu człowiekowi zmarnować chłopaka!

Chłód powoli wżerał się pod ubranie. Elise drżała. Przygarnął ją bliżej.

- Ty drżysz.

- Nic na to nie poradzę. Zawsze szybko marznę.

- To dlatego, że masz za mało ciała.

Puścił ją na moment, nie wiedziała, co zamierza zrobić.

- Proszę - rzekł po chwili. - Możemy razem przykryć się płaszczem.

Otulił jej ramiona ciepłym płaszczem. Nie protestowała. Było jej tak zimno, że szczękała zębami.

- Powiedziałeś, że opowiesz mi jakąś historię.

- Nie znam żadnych dowcipów, ale mogę ci opowiedzieć o tym, co się dzieje w kraju i na świecie. O większości wydarzeń pewnie już wcześniej słyszałaś.

- Na pewno nie. - Zmarzła tak bardzo, że prawie nie mogła mówić.

- A o Olem Skredderze z Sagene?

- Nie.

- Ludzie z wyższych sfer nie mogą zawierać małżeństw z osoba­mi poniżej swego stanu, ponieważ wtedy grozi im wydziedziczenie. Córka pewnego kapitana zakochała się w Cyganie, którego nazywa­no Ole Skredder, i wyjechała razem z nim. Jej rodzice wpadli w taką wściekłość, że nie chcieli mieć z nią więcej nic wspólnego. Jednak żeby nie być całkiem bez serca, pozwolili jej zabrać pianino. Ole Skredder postawił niewielki dom w Sagene i oboje mieli dużo dzie­ci. Byli strasznie biedni i żyli w nędzy, ale z pianinem nie potrafili się rozstać. Gdy tylko dzieci wystarczająco podrosły, zaczęły chodzić do miasta na żebry. Całą drogę z Sagene starsze niosły młodsze na barana. Po latach zaginął słuch o Olem Skredderze i jego dzieciach, ale z zapuszczonych okien jego chaty nadal płyną dźwięki gry na pianinie. Ze wszystkich stron zjeżdżają się ludzie, podchodzą cicho jak najbliżej, przystają i słuchają. Opowiadają, że równie pięknych tonów nie słyszeli nigdy w życiu.

- Czy to prawda?

- Pewnie, przecież nie zmyślam. Wiele razy myślałem o córce kapitana i jej życiu. Pomyśl, ile musiała dla niej znaczyć muzyka.

- Opowiedz coś jeszcze! Przytulił ją mocniej.

- Tak strasznie się trzęsiesz, co mogę zrobić, żeby ci pomóc?

- Opowiedz mi coś, żebym zapomniała, że jest tak zimno.

- Czy zeszłaś na dół na przystań, kiedy Fridtjof Nansen i Hjalmar Johansen wrócili ze swej niebezpiecznej ekspedycji na biegun?

Roześmiała się.

- Miałam wtedy dziesięć lat!

- Prawda, zapomniałem. Ja miałem dziewiętnaście i wybra­łem się z moimi rodzicami. Stanęliśmy na nabrzeżu w Piperviken i ujrzeliśmy armadę statków towarzyszących „Framowi”. Ludzie jak w ekstazie wiwatowali na cześć bohaterów, którzy rozsławili miasto i cały kraj. Pamiętam pochód dzieci, moi rodzice zostali zaproszeni na uroczysty obiad i przedstawienie w Christiania Theater. Sam wziąłem udział w marszu studenckim z pochodniami i w pochodzie do twierdzy, a także słuchałem mowy Bjørnstjerne Bjømsona. Byliśmy jakby upojeni, rozpierała nas duma. Wtedy naprawdę zademonstrowaliśmy nasz patriotyzm.

Elise nie odzywała się. Emanuel mógł studiować. Zdał matu­rę. Jego rodzice zaliczali się do tych mieszkańców miasta, których zapraszano na uroczyste obiady. Należał do innego świata. Nigdy nie zazdrościła zamożnym właśnie dlatego, że żyli zupełnie innym życiem niż ona i nie dało się tego nawet porównać. Nigdy też nie znała wcześniej nikogo z nich, nigdy nie rozmawiała z nimi twa­rzą w twarz tak jak teraz. Rozmowa z kapitanem przybliżała ją do tej drugiej strony, ale Elise nie była pewna, czy jej się to podoba. Jakimś dziwnym sposobem zubożała ją.

- Zamilkłaś tak nagle, czy powiedziałem coś złego?

- Nie, pomyślałam tylko, że ty i ja należymy do dwóch róż­nych światów.

- Czy to ci przeszkadza?

- Jeśli pytasz, czy ci zazdroszczę, to nie. Zwróciłam tylko uwagę na różnicę. Tak musiała się czuć córka kapitana, kiedy rodzice odwrócili się od niej, bo pokochała Cygana.

- W ich przypadku było trochę inaczej. Oni mieli się pobrać. W jednej chwili Elise uświadomiła sobie, co powiedziała i jak łatwo mogła być opatrznie zrozumiana. Zrobiło jej się gorąco ze wstydu.

- Tak, wiem, ale... ale chciałam powiedzieć... Roześmiał się i mocniej ścisnął jej ramię.

- Tylko żartowałem. Coś musimy wymyślić, żeby ta noc zbyt­nio się nam nie dłużyła. Nie jestem bogaczem, a ty nie jesteś Cy­ganką, Elise, i nie zamierzamy się pobrać. Po pierwsze już jesteś zaręczona z kimś innym, a po drugie jestem oficerem korpusu i poświęciłem swoje życie powołaniu.

- Czy nigdy nie wątpiłeś?

- Nie. Nigdy przedtem... - Zamilkł nagle. - Nigdy nie zako­chiwałem się łatwo. Nie dopuszczam do siebie uczuć, tak samo, jak nie pozwalam sobie na rozmyślanie o tym, co mógłbym mieć: żonę i dzieci, kogoś, z kim mógłbym dzielić stół i łóżko, zwierzać się, dzielić radości i smutki. Kiedy człowiek się na coś decyduje, musi przy tym trwać, a nie zastanawiać się, że mogłoby być inaczej.

- Ale to przecież naturalne. To znaczy myślę, że jesteśmy stworzeni, by żyć razem, jak mąż i żona, i mieć dzieci.

- To prawda, ale ludzi, którzy wybierają rodzinę, jest całkiem sporo, natomiast za mało tych, którzy decydują się żyć dla in­nych.

Elise nie wiedziała, co powiedzieć, i dłuższy czas siedzieli w mil­czeniu.

- Opowiedz mi trochę o sobie - poprosił po chwili. - Jakie miałaś dzieciństwo? Czy było ci tak ciężko jak teraz?

Potrząsnęła głową.

- Nie, wiodło nam się całkiem dobrze, poza tym, że mama tęskniła do domu w Ulefoss. Nigdy nie zdołała się przyzwyczaić do tych szarych murowanych kamienic z podwórkami pełnymi ku­błów na śmieci, wychodków, bałaganu i różnych gratów. Tęskniła za świeżym powietrzem, drzewami i zieloną trawą pod stopami.

- Rozumiem. A twój ojciec?

- Tato miał w żyłach cygańską krew. - Roześmiała się krót­ko. - A więc kiedy mówiłeś, że nie jestem Cyganką, nie do końca miałeś rację.

Emanuel również się roześmiał.

- Nie wyglądasz jak Cyganka ani się tak nie zachowujesz. Poczuła lekkie ukłucie żalu. Ojciec był porządnym człowie­kiem, zanim nie zniszczyła go wódka.

- Ojciec był marynarzem. Był przystojny i towarzyski, jak opowiadała mama, chyba najwspanialszy z mężczyzn w Sagene. Miał dobry słuch, świetnie grał i śpiewał. Mama bardzo się w nim zakochała i mówiła, że przez pierwsze lata było im bardzo dobrze. Ale nie chciała, żeby pływał, i namówiła go, żeby znalazł pracę w tkalni płótna żaglowego, kiedy się pobiorą. Myślę, że to stało się jego nieszczęściem.

- Dlaczego?

- Nie znosił jednostajnego życia, tkwienia w fabryce codzien­nie po dwanaście - czternaście godzin. Gdyby mógł dalej pływać, pewnie awansowałby, może zostałby cieślą i więcej zarabiał. Być może nie zacząłby pić.

- Może nie, ale wśród marynarzy też jest dużo pijaków. Czy twoja mama pracowała w fabryce?

- Tak, aż do chwili, kiedy czuła się tak źle, że już nie dawała. rady. Wtedy Hilda zaczęła pracować jako pomocnica do podawa­nia nawojów. Ojciec stracił pracę z powodu picia, a potem przepi­jał wszystko, co udało się mamie zaoszczędzić albo co ukradł lub wyżebrał ode mnie i Hildy. Dopiero w ostatnich tygodniach nasze pensje są bezpieczne.

- A więc powinno wam być teraz trochę lżej. To znaczy... Przepraszam, Elise, nie chciałem cię zranić, wiem, że martwisz się z powodu jego śmierci, ale...

- Nie musisz przepraszać, wiem, co miałeś na myśli. Jeżeli Hilda nie straci pracy...

Urwała nagle i zagryzła wargę.

- Dlaczego miałaby stracić pracę?

- Nigdy nic nie wiadomo. Chciałam powiedzieć, że w jej sta­nie różnie się może zdarzyć. Większość dziewcząt musi odejść, gdy tylko nadzorca zauważy, że spodziewają się dziecka.

- Nie martw się na zapas. Słyszałem o wielu niezamężnych matkach pracujących w fabrykach odzieżowych. Jeżeli poza tym będzie się zachowywać, jak należy, to nie sądzę, by nadzorca jej wymówił. - Zamilkł, po czym spytał cicho: - Myślisz, że trudno jest ze mną o tym mówić?

Elise nie miała pojęcia, co odpowiedzieć. Tak bardzo chciałaby móc podzielić się z kimś swoim zmartwieniem, lecz jednocześnie czuła, że gdyby powiedziała coś więcej, zdradziłaby siostrę.

- Potraktuj mnie jak duchownego albo lekarza, którego obo­wiązuje tajemnica. Jeśli ludzie opowiadają mi o swoich trudnoś­ciach, nie powtarzam tego nikomu, skoro sobie nie życzą.

Elise nadal się nie odzywała.

W ciemności rozległo się głębokie westchnienie.

- Szesnaście lat... - w jego głosie brzmiał smutek. - Czy twoja mama wie?

- Tak, domyśliła się z czasem. Hilda jest w piątym miesiącu.

- A chłopak? Co on na to? Czy zamierza przyznać się do oj­costwa?

- To nie chłopak, tylko podstarzały wdowiec.

Emanuel nie odpowiedział. Elise poznała, że był wstrząśnięty.

- Zgwałcił ją? - spytał z zaciętością w głosie.

- Nie.

- Nie? - odwrócił się do niej w ciemności. - Zrobiła to dobro­wolnie? - najwyraźniej nie dowierzał.

Elise zawstydziła się. Ojciec pijak, siostra latawica. Zaraz za­cznie się zastanawiać, czy i z nią może jest coś nie w porządku.

- Tak. Mówi, że go kocha. Odetchnął z ulgą.

- W takim razie to żaden problem.

- Ten mężczyzna nie chce się z nią ożenić.

- Nie chce? Co z niego za gad?

- Obiecał, że jej pomoże.

- I ona w to wierzy? Droga Elise, nie jest chyba taka głupia?

- Nie wiem, co o tym myśleć. Hilda nadal z nim się spotyka, wraca do domu z prezentami i aż promienieje szczęściem. Można by pomyśleć, że i on naprawdę ją kocha.

- Dlaczego więc nie chce się z nią ożenić?

- Ponieważ ona jest jak ten Cygan, a on jak kapitańska córka, o których opowiadałeś. Nie wszyscy mają odwagę odwrócić się od rodziny.

- Podstarzały wdowiec? A z kim on miałby się liczyć?

- Nie wiem, ale mą pewnie rodzeństwo, przyjaciół, krew­nych. .. Może obawia się kolegów... Może odbiłoby się to na jego pozycji w pracy.

- Czy ma wysokie stanowisko? - spytał zdziwiony.

- Tak.

- Jest kimś znanym?

- Dla całkiem wielu osób.

- Zatem naturalnie możesz mieć rację, że to dla niego zbyt duże obciążenie. Miejmy tylko nadzieję, że twoja siostra ma uza­sadnione powody, żeby mu ufać, i że będzie płacił na nią i na dziec­ko.

Znowu na długo zapadła cisza, oboje zatopili się we własnych myślach.

- Ale coś cię niepokoi? - odezwał się wreszcie.

- Tak, boję się. Mam okropne przeczucie, że coś się nie zga­dza, tylko nie rozumiem co. Jeżeli byłaby to dla niego tylko przy­goda, już dawno by się odwrócił, ale on nadal się Hildą zajmuje.

- Czy ten człowiek ma dzieci z poprzedniego małżeństwa?

- Nie.

- W takim razie można by pomyśleć, że po prostu pragnie potomka, mimo że nie chce się związać z jego matką.

- Ale jaką on może mieć radość z tego dziecka?

- Mężczyźni często nie zajmują się dziećmi, dopóki są małe. Może zamierza wziąć twoją siostrę i dziecko do siebie, gdy minie parę lat?

Elise nie odezwała się. Myśl brzmiała obiecująco, ale jakoś trudno jej było w to uwierzyć.

- Może to on zapłacił za sanatorium twojej matki? - zawołał oficer wesoło, jak gdyby wpadł na świetny pomysł.

- Sama się nad tym zastanawiałam, jednak nigdy nie słyszałam, by mężczyzna jego pokroju wydawał tyle pieniędzy na ubogą dziewczynę, której zrobił dziecko.

- Ja też nie. Może masz jakichś krewnych, którzy mogliby opłacić mamie leczenie?

- Mama ma rodzinę w Ulefoss, ale to robotnicy, jak my. Nikt z nich nie ma więcej pieniędzy, niż sam potrzebuje. Ledwie im starcza.

- A twój ojciec?

- Jego rodzice dawno nie żyją. Brat ojca wyemigrował do Ameryki, ale od tamtego czasu słuch o nim zaginął, wszyscy uwa­żają, że pewnie nie żyje.

- Nawet gdyby żył, nie wiedziałby w każdym razie o chorobie twojej mamy, a tym bardziej o sanatorium w Grefsen.

- Nie, nie rozumiem, kto za nią zapłacił.

- W sanatorium powinni wiedzieć.

- Matka pytała pielęgniarki, ale one tylko się uśmiechały i mówiły, że powinna się cieszyć, że otrzymała pomoc.

- A więc to jakiś anonimowy dobroczyńca. Może jednak się nie mylę, Elise, że masz jakiegoś cichego wielbiciela.

- Tak bogatego, że byłby w stanie pokryć koszty pobytu w prywatnym sanatorium? Nigdy nie spotkałam nikogo takiego poza dyrektorem i majstrem.

Zachichotał..

- A dyrektor? Czy on mógłby być twoim wielbicielem?

- Nie, oszalałeś?! Dyrektor Andreas Frostad jest ojcem rozpieszczonej panny Frostad, która przychodzi kołyszącym się krokiem do fabryki i stroi miny do nadzorcy i kancelistów. Jeśli myślisz, że ten gruby, wiecznie niezadowolony pan Frostad, który codziennie przed południem wpada zdenerwowany do przędzalni i mlaska wąskimi ustami, mógłby się zakochać w ubogiej robotni­cy, to musisz zmienić zdanie! Nie interesuje go nic więcej niż jego samochód i zarabianie jak najwięcej pieniędzy.

- Hm. To zagadka. Gdybym był tobą, poszedłbym do sanato­rium i poprosił o rozmowę z dyrektorem. Będzie musiał ci odpo­wiedzieć, żebyście nie musieli się martwić zwrotem kosztów.

Milczała, już się denerwowała.

- Nie myśl teraz o tym, Elise. Spróbuj się trochę przespać. Jut­ro rano musisz iść do pracy.

- Nie zasnę, kiedy mi tak zimno.

- Usiądź między moimi nogami i oprzyj się o mnie, a ja cię pomasuję.

Elise uczyniła, jak poradził, ponieważ się bała, że inaczej za­marznie na śmierć. Oparła głowę na ciepłej kamizelce i wtuliła się mocno w jego ciało, czuła, że jego ciepło jest jej jedyną szansą na przeżycie.

Otulił płaszczem Elise i siebie, dobrze naciągnął, objął ją ra­mionami. Niczym w gorączce zaświtało jej, że jest jej wybawcą, jedyną ostoją.

Musiała wreszcie zapaść w sen, ponieważ obudziła się, niejas­no zdając sobie sprawę, gdzie jest, i zaraz znowu zasnęła. Następ­nym razem, kiedy otworzyła oczy, zauważyła, że oboje ześliznęli się niżej na podłogę, prawdopodobnie i on się zdrzemnął. Nie miała odwagi się do niego odezwać, najlepszym wyjściem dla nich obojga byłoby przespać tę okropną noc.

- Nie śpisz? - głos Emanuela był jakby nieobecny i bełkotliwy.

- Myślę, że trochę spałam.

- To dobrze. Spij dalej.

- Myślisz, że wrócą, żeby nas wypuścić?

- Nie, niestety nie wierzę w to. Zrobili sobie żart i na pewno bawią się naszym kosztem.

- Gdybym była sama, mogłabym zamarznąć na śmierć.

- Boję się nawet pomyśleć, co by mogli zrobić, gdybyś była sama.

- Chcesz powiedzieć, że...

- Właśnie. Ciągle się to zdarza. Młode dziewczęta nie mogą sobie potem ułożyć życia, jeżeli napastnikowi - lub napastni­kom - uda się umknąć. Tylko nieliczne mają odwagę iść na poli­cję, bo i tak nikt im nie wierzy.

Elise przeszedł dreszcz.

- Cieszę się, że odprowadziłeś mnie do domu.

- Gdybyś wracała sama, poszłabyś inną drogą, żeby ich nie spotkać.

- Nie jestem pewna, czy w porę bym ich zauważyła.

- To prawda, w każdym razie ja się cieszę, że ci towarzyszy­łem. Mimo że nie chciałaś.

- Rozumiesz chyba, dlaczego.

- I tak, i nie. To niebezpieczne dla młodej dziewczyny wracać samotnie po zmroku przez taką okolicę jak ta. Bardziej się bałaś plotek niż napaści.

- Plotki mogą wyrządzić więcej szkody, niż myślisz.

- Wiem. Powiedziałem to trochę dla żartu. Ponownie między obojgiem zapadło milczenie.

- Powiedz, że choć odrobinę się cieszysz, że cię odprowadzi­łem.

- Ogromnie się cieszę, że poszedłeś ze mną. Ale jutro spalę się ze wstydu, że spałam w twoim płaszczu.

- Nie leżysz w moim płaszczu, tylko między moimi nogami.

- To uratowało mi życie.

- To dobrze, bo zaraz zmiażdżysz mi żebra. W każdym razie chociaż jedno z nas przeżyje.

Przerażona usiłowała się unieść, lecz on przyciągnął ją na po­wrót.

- Rozumiesz chyba, że żartowałem. Później będę wspominać tę noc, jako tę, kiedy panna Elise Løylien leżała na mnie przez cały czas, wciśnięta między moje nogi i otulona ciasno razem ze mną moim płaszczem. Gdyby moja matka nas zobaczyła, unios­łaby ostrzegawczo palec wskazujący i wygłosiła mowę o grzechu i wstydzie. Gdyby zaś zobaczył nas mój ojciec, powiedziałby: Boże, jest bardziej mężczyzną, niż sądziłem! Nie mogła się nie roześmiać.

- Gdyby zobaczyły mnie teraz dziewczyny z fabryki, wy­trzeszczyłyby oczy z niedowierzaniem i rozpuściły plotkę, która lotem błyskawicy obiegłaby fabryczną halę.

- Czy nikt by nie uwierzył, że Elise schroniła się w ramionach mężczyzny?

- Nie.

- W ramionach kogoś innego niż Johan?

- Właśnie.

Znowu zrobiło się cicho.

Po chwili rozległo się ostrożne: - Czy leżałaś z nim w ten spo­sób?

Nie odpowiedziała.

- Przepraszam.

- Nie szkodzi.

Długą chwilę żadne z nich się nie odezwało.

- Nie robiłam tego, co zrobiła Hilda, jeśli to miałeś na myśli.

- To było prostackie z mojej strony o to pytać, ale cieszy mnie twoja odpowiedź. Zresztą tak podejrzewałem.

- Nie możesz mnie idealizować. Roześmiał się cicho.

- A co to szkodzi?

- Nie jestem tak niewinna, jak sądzisz.

- Nie musisz mówić dalej, nie chcę tego słuchać.

- Czy dlatego, że nigdy nie byłeś zakochany i nie lubisz, by ci przypominano, co tracisz?

- Nie, ponieważ jestem zazdrosny. Zapadła niema cisza.

Elise chciała wstać. Nie mogła leżeć z nim w ten sposób, skoro darzy ją takim uczuciem. Jednocześnie zrobiło jej się potwornie zimno i sama myśl o tym, żeby odkryć płaszcz i odsunąć się od ciepłego ciała Emanuela, wydawała się niemożliwością.

- Rozumiesz chyba, że tylko żartowałem.

- Naprawdę?

- A ty myślałaś, że nie? Zapiekły ją policzki.

- Nie. Mówisz tyle dziwnych rzeczy.

Roześmiał się, Elise odwróciła się na bok, a on jeszcze szczelniej otulił ją płaszczem.

- Zamierzałaś sobie pójść ode mnie?

- Tak.

- Wystraszyłaś się mnie?

- Nie. Ty nie jesteś taki.

- W takim razie dlaczego?

- Ponieważ... Zrobiło się jakby trochę...

- Trochę kłopotliwie albo nieprzyjemnie?

- Ani jedno, ani drugie. - Przycisnęła twarz do jego pier­si. - Czuję, jak bije twoje serce.

- Czy bije szybciej niż zwykle?

- Nie wiem, jak szybko zwykle bije.

- Nie tak szybko. Znowu zamilkli.

- Spróbuj się jeszcze trochę przespać, Elise.

- Nie uda mi się.

- Ja też nie zasnę.

- Chcesz, żebym położyła się obok ciebie?

- Nie, chcę, żebyś tak została. Potem będę wspominał tę noc jako najlepszą w moim życiu.

- I najbardziej bolesną.

- To zależy, jak na to spojrzeć. To będzie nasza mała tajem­nica. Moja pierwsza i ostatnia noc z kobietą w ramionach. Twoja pierwsza i ostatnia noc w ramionach innego mężczyzny niż narze­czony.

Elise nie odpowiedziała. Johan wydał się nagle taki odległy.

- Z czasem na pewno zmienisz zdanie - rzekła. - Któregoś dnia spotkasz młodą dziewczynę, w której się zakochasz bez pa­mięci, i jeśli ona jeszcze nie jest jednym z żołnierzy, to ją nakłonisz do wstąpienia do Armii i się pobierzecie.

- Jeszcze nie spotkałem takiej salwacjonistki, z którą bym chciał się ożenić.

- Mówię o takiej, którą dopiero namówiłbyś do wstąpienia do Armii.

- Nie ma takich kobiet. Żadna nie wstępuje do Armii z powo­du mężczyzny. Robią to z przekonania.

- Wątpię. Gdybym ja się w którymś zakochała, chodziłabym na wszystkie wasze spotkania i starała stać się taka jak on.

- Jaka szkoda, że jesteś zaręczona, inaczej mogłabyś chodzić ze mną.

- Nie wiadomo, czybym się w tobie zakochała.

- Przykro mi to słyszeć.

- Znowu żartujesz.

- A ty nie?

Nie odpowiedziała. Usłyszała, że serce mu szybciej zabiło.

- Dlaczego nic nie mówisz?

- Bo słucham twojego serca.

- I czujesz, że szybciej bije. Myślę, że powinniśmy porozma­wiać o czymś innym. To takie przykre usłyszeć, że nie wyobrażasz sobie, że kiedykolwiek mogłabyś się we mnie zakochać.

Nie mogła się nie roześmiać.

- Czy zawsze jesteś taki dowcipny, kiedy nie jesteś na służbie?

- Nie staram się być dowcipny. Właściwie jestem poważny.

- Poznaję po twoim głosie, że nie jesteś poważny.

- Czy to jedyne, co poznajesz po moim głosie?

- Nie.

- A co jeszcze? - Nie powiem.

- Powiedz! Bo wycisnę z ciebie całe powietrze! Przycisnął ją tak mocno do siebie, że jęknęła.

- Słyszę w nim mężczyznę - wyznała cicho. - Tego, którego skrywasz pod mundurem i dobrymi uczynkami.

Zapanowała cisza.

- Nie wiedziałem, że tam jest - szepnął. - Aż do dziś.

- Dręczy cię to?

- Trochę.

- To moja wina. Mogę położyć się obok ciebie.

- Wtedy zamarzniesz na śmierć.

Nie od razu odpowiedziała. Długo leżeli w milczeniu. Czuła napięcie między nimi, było jej przykro z jego powodu, ale nie po­trafiła się przesunąć. W następnym okamgnieniu przyszło jej do głowy, że może mimo wszystko nie jest to dla niego takie nieszczę­ście. Chociaż jest członkiem Armii, byłoby lepiej dla niego, gdyby się ożenił.

- Nie wiadomo, czy to twoja ostatnia noc z kobietą w ramio­nach - zebrała się na odwagę.

- Tak. - Jego głos był zdławiony. - Też tak myślę.

- Nie musisz mieć z tego powodu wyrzutów sumienia.

- Porozmawiajmy o czymś innym, Elise.

- Opowiedz mi o wszystkim, o czym wiesz.

- Nic mi nie przychodzi do głowy.

- Opowiedz mi o życiu w dole miasta, o tych ludziach, którzy spacerują latem po Karl Johan, o damach, które chodzą z parasol­kami i w wielkich jasnych kapeluszach z woalkami i kwiatami.

- Ci ludzie mnie nie interesują.

- To opowiedz mi o innych.

- Słyszałaś o bohemie z Grand Cafe? O stoliku artystów, przy którym spotykają się Christian Krohg z grupą artystów malarzy i pisarzy i popijając whisky z wodą sodową, dyskutują o „wolnej miłości”?

- Nie. Co to jest „wolna miłość”?

- Wyzwolenie się z wszelkich więzów i zasad, również ze­rwanie z rodziną. Przywódca cyganerii nazywa się Hans Jasger. Christian Krohg natomiast stanął po stronie dziewcząt wykorzy­stanych przez mężczyzn i napisał książkę pod tytułem Albertine. Opowiada ona o ubogiej dziewczynie, która kończy jako prosty­tutka. Jednak za najgorsze uznał to, że człowiek, który uwiódł i doprowadził bohaterkę do nieszczęścia, był policjantem. Mimo że książka przedstawiała prawdę, wzbudziła ogromne oburzenie, a nakład skonfiskowano. Krohg został skazany na grzywnę.

- Mimo że napisał prawdę?

- Tak..

- Dlaczego należący do cyganerii domagali się tego, co na­zwałeś „wolną miłością”?

- Żeby mogli żyć tak, jak mieli ochotę, bez celu i sensu.

- To znaczy?

- Żeby mogli dzielić łoże z kobietą, nie mając z nią ślubu.

Elise nic nie powiedziała. Pomyślała o Hildzie i wszystkich in­nych dziewczętach z fabryki, które znała i które dopuściły się tego samego. Ten Krohg zapłacił grzywnę za pisanie o tym. Czy Hilda również mogłaby zostać ukarana?

Emanuel najwyraźniej źle zrozumiał jej milczenie.

- Niektórzy mężczyźni tacy są. Zmieniają kobiety, jak im się podoba, i robią, na co mają ochotę.

- Ty byś tak nie mógł.

- Nie potrafię sobie wyobrazić, bym mógł to robić z inną niż ta, którą kocham.

- A takiej jeszcze nie spotkałeś. Nie odpowiedział.

- Spotkałeś? Mówiłeś przed chwilą, że nie zakochujesz się ła­two i nie dopuszczasz do siebie uczuć.

- Porozmawiajmy o czymś innym, Elise.

Zamilkła. Może jednak jakąś miał, tylko nie chciał o niej mó­wić?

- Nie musisz się jej przyznawać, że leżałam dziś w nocy przy tobie, otulona twoim płaszczem - zaczęła ostrożnie.

Roześmiał się cicho.

- Jesteś słodka, Elise - wyznał i mocniej ją do siebie przytulił. Poczuła, że jest jej niewygodnie, i odwróciła się na brzuch.

- Co robisz? - spytał niemal przerażony.

- Jest mi niewygodnie. Czy ci to przeszkadza?

- Nie, wcale. Cieszę się tylko, że nikt nas nie widzi. To mogło­by zostać źle zrozumiane.

Zapiekły ją policzki. Zawstydzona starała się podnieść, ale znowu ją powstrzymał.

- W sytuacji zagrożenia wszystko jest dozwolone, nawet leżeć na mężczyźnie. Jesteśmy przecież ubrani.

- Teraz ty mówisz o tym, czego nie powinniśmy robić.

- Tak, nie wiem, skąd to się bierze, ale moje myśli ciągle po­dążają w niewłaściwą stronę.

- Opowiedz mi o artystach z Grand Café.

- Nic nie pamiętam. W głowie mam pustkę.

- W takim razie opowiedz o mamie i tacie!

- Ich też nie pamiętam. Nie mogła się nie roześmiać.

- Zapomniałeś własnych rodziców?

- Na pewno sobie przypomnę, kiedy wstaniesz.

- Czy to ja zaburzam ci pamięć?

- Nie tylko pamięć.

- Znowu żartujesz.

- Jestem zmuszony. Żeby wytrzymać.

- Zimno ci?

- Wcale nie. Jestem rozpalony do czerwoności. Roześmiała się.

- Postaraj się być choć trochę poważny. Nigdy nie wiem, kie­dy żartujesz.

- Myślę, że powinniśmy przestać rozmawiać. Ta rozmowa z tego czy innego tajemniczego powodu krąży ciągle wokół tego, do czego nie powinna się zbliżać.

- Spróbujmy się trochę przespać, udało nam się tylko zdrzem­nąć na moment.

- Tak, jutro czeka cię w przędzalni ciężki dzień.

- Nie mam siły nawet o tym myśleć.

- O czym w takim razie chciałabyś myśleć? O mnie? Zachichotała.

- Tak, o tobie, który zostałeś zmuszony spędzić noc z młodą dziewczyną, chociaż obiecałeś sobie, że nigdy tego nie zrobisz.

- Nie zrobiliśmy nic złego, staramy się tylko przeżyć.

- Jutro będziemy się z tego śmiać. Albo wstydzić.

- Będziesz się wstydziła? - wydawał się jakby zraniony.

- Nie wiem. W każdym razie nie odważę się powiedzieć o tym Johanowi.

- Nie, wtedy na pewno miałbym go na karku, nawet gdyby zrozumiał, że sytuacja była przymusowa. Musisz mu przynajmniej wytłumaczyć, że wiele byś dała, żeby ta noc się nie zdarzyła.

- A ty byś chciał?

- Dać wiele, żeby ta noc się nie zdarzyła? O to chciałaś spytać?

- Tak.

- Nie. Zapadła cisza.

- A ty?

Elise nie odpowiedziała.

- Nie musisz nic mówić. Przyjmę twoje milczenie jako odpo­wiedź odmowną. A jeżeli jest inaczej, wolałbym, żebyś zatrzymała to dla siebie.

- Lubię cię - wyznała tak cicho, że ledwie ją było słychać. - Uwa­żam, że żaden inny mężczyzna nie zachowałby się w podobnej sytua­cji tak grzecznie i z taką wrażliwością jak ty.

- Jak miło tego słuchać. Mów dalej.

- Twoje serce mocniej zabiło.

- W takim razie musimy zmienić temat.

- Dlaczego?

- Za mądra jesteś na stawianie takich pytań.

- No to porozmawiajmy o czymś innym. Całowałeś się już kiedyś?

- Tak.

Ku swemu zdumieniu poczuła w sercu lekkie ukłucie.

- Po pierwsze pocałowałem ciebie. Po drugie całowałem się z córką sąsiadów. Mieliśmy po piętnaście lat, kiedy odkryliśmy siebie nawzajem. Prawie dwa lata grała między nami słodka muzy­ka.

- Dlaczego nic z tego nie wyszło?

- Spotkała innego, a ja wstąpiłem do Armii.

- Z powodu miłosnego rozczarowania?

- Również. Ale nie tylko dlatego.

- A więc jednak byłeś zakochany.

- Tak, możliwe, że się pomyliłem. - W jego głosie znowu kry­ła się pewna wesołość. - Muszę może spróbować lepiej poznać samego siebie.

Roześmiała się cicho.

- Mówisz tyle zabawnych rzeczy. - Elise poczuła ogarniają­ce ją zmęczenie. Udało jej się trochę rozgrzać, czerpiąc ciepło od Emanuela, już się nie trzęsła. - Myślę, że uda mi się jednak trochę przespać - wymamrotała na jego piersi.

- Śpij, Elise. Potrzebujesz snu.

Usłyszała jego głos, dobiegający jakby z daleka, a sama odpły­nęła w miękką i przyjemną nicość.

Obudziła się od szarpnięcia. Zamrugała, poraziło ją jakieś światło. Zanim zdołała sobie przypomnieć, gdzie jest, i uświadomić, co ją obudziło, usłyszała czyjś głos.

- W imię Jezusa! Leżą tu i parzą się po kątach? - zawołał z niedowierzaniem.

Wtedy ku swemu przerażeniu zauważyła, że światło i głos do­chodzą z innych drzwi, bocznych, które być może przez całą noc nie były zamknięte na klucz!

Czując palenie ze wstydu i strachu, usiłowała wstać, ale po­wstrzymywał ją płaszcz i ramiona Emanuela.

W tej samej chwili i on się obudził i otworzył oczy, zobaczył ostre światło. Natychmiast ją puścił i oboje podnieśli się oszoło­mieni.

Elise przestraszona popatrzyła w stronę, skąd dochodziło światło, i ujrzała potężną postać wypełniającą otwór drzwi. Roz­poznała go. To stróż nocny, ten sam, który próbował z nią flirto­wać, chociaż wiedział, że jest zaręczona z Johanem.

Teraz i on ją rozpoznał. Jęknął. Podniósł latarkę i puścił stru­mień światła na Emanuela, który gorączkowo zapinał płaszcz. Po­tem znowu poświecił na nią.

- Elise? - w jego głosie brzmiało niedowierzanie. - Co ty, do diabła, wyprawiasz?

1 Tłum. Stanisław Barańczak.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ingulstad Frid Wiatr nadziei 02 Noc zimowa
Ingulstad Frid Wiatr nadziei Złota broszka
Ingulstad Frid Saga Wiatr Nadziei 02 Noc Zimowa
Ingulstad Frid Saga Wiatr Nadziei 02 Noc zimowa
(Wiatr nadziei 02) Noc zimowa Frid Ingulstad
Ingulstad Frid Saga Wiatr nadziei1 Grzesznicy w letnią noc
Ingulstad Frid Saga Wiatr Nadziei 31 Grzesznicy W Letnią Noc
Ingulstad Frid Saga Wiatr Nadziei 12 Bliźni
Ingulstad Frid Saga Wiatr Nadziei 32 Jesień
Ingulstad Frid Saga Wiatr nadziei& Zemsta
Ingulstad Frid Saga Wiatr Nadziei 19 U Twego Boku
Ingulstad Frid Saga Wiatr Nadziei 18 Kupiec
Ingulstad Frid Saga Wiatr Nadziei 05 Zazdrość
Ingulstad Frid Saga Wiatr Nadziei 06 Straż Graniczna
Ingulstad Frid Saga Wiatr Nadziei 10 Dziewczyna Na Moście
Ingulstad Frid Saga Wiatr Nadziei 33 Cienie Z Przeszlości