TOM MANGOLD i JOHN PENYCATE
WIETNAM
Podziemna wojna
Tłumaczył Sławomir Kędziersk
i
WSTĘP
W 1968 roku jeden z autorów tej książki przez trzy miesiące relacjonował wojnę w Wietnamie dla BBC. Dziesięć lat później byliśmy wspólnie pierwszymi dziennikarzami BBC, którzy otrzymali wizy od zwycięskiego rządu Socjalistycznej Republiki Wietnamu oraz pozwolenie na odwiedzenie Hanoi i miasta Ho Chi Minha (dawny Sajgon) i nakręcenie specjalnego reportażu filmowego dla “Panoramy”. Właśnie wtedy przedstawiono nas kapitanowi Nguyen Thanh Linh, który dowodził partyzantami w tunelach dystryktu Cu Chi. W byłej kwaterze głównej w Phu My Hung po raz pierwszy zobaczyliśmy tunele i ludzi, którzy w nich walczyli.
Później otrzymaliśmy zgodę na powrót do Wietnamu - już nie jako dziennikarze, ale autorzy książki - by dokładniej zapoznać się z tunelami i historią prowadzonej w nich wojny. Ministerstwo Spraw Zagranicznych w Hanoi nie tylko zezwoliło nam zwiedzać tunele Cu Chi, kiedy tylko zechcemy, ale wyraziło również zgodę na kontakt z wyższymi dowódcami Ludowej Armii, którzy poprzednio służyli w komunistycznych oddziałach w Południowym Wietnamie.
Zostaliśmy zaproszeni na odprawy w dowództwie VII Okręgu Wojskowego w mieście Ho Chi Minha, obejmującym również dystrykt Cu Chi. Spotykaliśmy się z oficerami, którzy nigdy dotąd nie rozmawiali z gośćmi z Zachodu i pozwolono nam spędzać nieograniczoną ilość czasu z pułkownikiem Nguyen Quang Minhem, który niegdyś był oficerem sztabowym Armii Narodowo-Wyzwoleńczej (jak nazywano wszystkie komunistyczne oddziały walczące na Południu), obecnie zaś głównym historykiem wojskowym VII Okręgu Wojskowego (oficjalna komunistyczna historia wojny wciąż jest opracowywana). Na innych odprawach w Cu Chi, w Song Be, Tay Ninh, oficerowie Ludowej Armii cytowali obszernie wciąż jeszcze utajnioną relacje z wojny zatytułowaną “Tymczasowe wnioski z doświadczeń antyamerykańskiej walki o narodowe ocalenie na polach bitwy w południowo wschodnim Wietnamie i południowej części centralnego Wietnamu (Strefa B2)”.
Udostępniono nam oryginalne mapy systemu tuneli oraz szkice i wykresy ich planów budowlanych.
W wioskach i przysiółkach Cu Chi i przyległych regionów spotkaliśmy licznych bojowników z tuneli - niektórzy wciąż byli w mundurach, inni wrócili na wieś i pracowali w rolnictwie. Odnaleziono i sprowadzono na spotkanie z nami do miasta Ho Chi Minha również innych ważnych świadków. Poznaliśmy przewodniczącego miejskiego komitetu partii, Mai Chi Tho, brata Le Duc Tho, który podpisał w imieniu Wietnamu Północnego układ o zawieszeniu broni. Mai Chi Tho wydawał polityczne dyrektywy w czasie wojny w rejonie Sajgonu i osobiście składał meldunki komunistycznemu kierownictwu w Wietnamie Południowym.
Wszystkie wywiady były w pełni dokumentowane. Każdy z nich był rejestrowany na taśmie, następnie tłumaczony i przepisywany w Londynie.
O wiele większe trudności napotykaliśmy w czasie poszukiwań amerykańskich weteranów. Charakter ludzi walczących w tunelach wyklucza raczej uczestnictwo w klubach albo wstępowanie do stowarzyszeń weteranów. Wielu z tych samotnych mężczyzn było zawiedzionych życiem po zwolnieniu ze służby. Niespokojni z natury, często zmieniali pracę, nie pozostawiając wyraźnych śladów. Kilku utrzymywało kontakty z dawnymi towarzyszami broni. Spośród tych, którzy walczyli w tunelach i ocaleli, udało się znaleźć jedynie kilkudziesięciu, którzy chcieliby opowiadać swoje historie z przeznaczeniem do publikacji. Większość jednak zgodziła się na spotkania z nami.
Jest to opowieść o bohaterach walczących po obu stronach.
Chcemy serdecznie podziękować wielu ludziom, którzy poświecili nam swój czas, udostępnili dokumenty i fotografie oraz w ogromnym stopniu przyczynili się do powstania tej książki. Przede wszystkim kierujemy nasze wyrazy wdzięczności do najważniejszych osób - tych w Wietnamie i Stanach Zjednoczonych, z którymi przeprowadziliśmy wywiady i których nazwiska i relacje pojawiają się w tej książce.
Poza tym, pragniemy podziękować:
W Hanoi: Vo Dang Giangowi, wiceministrowi spraw zagranicznych Socjalistycznej Republiki Wietnamu, pułkownikowi Nguyen Phuong Namówi z Ludowej Armii; tłumaczom Tran Van Vietowi i Nguyen Chinhowi.
W Waszyngtonie D.C.: Robertowi Finkowi, dzięki którego błyskotliwym i wnikliwym poszukiwaniom dotarliśmy do ludzi i archiwów, o których sądziliśmy, że są nieosiągalne; Bettie Sprigg z Kierownictwa Informacji Obronnej w Pentagonie; Wandzie Radcliff z Waszyngtońskiego Centrum Archiwów Narodowych; personelowi Historii Wojskowej Wojsk Lądowych Stanów Zjednoczonych; Catherine Morrison za jej uprzejmość i pomoc.
W innych miejscach Stanów Zjednoczonych: Joyce Wiesner z Centrum Archiwów Wojsk Lądowych Stanów Zjednoczonych, pracownikom biur prasowych i bibliotekarzom z kolegiów Dowodzenia i Sztabu Generalnego w Fort Lewavenworth, w stanie Kansas; z Wojennego Kolegium Wojsk Lądowych w koszarach Carlisle, w stanie PennsyWania; Biurom szefostw wojsk inżynieryjnych w Fort Belvoir w stanie Wirginia; w koszarach Schofield i Forcie Shafter na Hawajach; w Fort Riley, w stanie Kansas; w Fort Carson, w stanie Colorado oraz w Fort McCel-lan, w stanie Alabama. Szczególnie wysoko cenimy czas poświęcony nam przez generałów w stanie spoczynku: Freda C. Weyanda, Ellisa W. Willamsa, Williama E. De-puy'a, Richarda T. Knowlesa i Harveya J. Mooneya.
W Sydney, badacz Chris Masters wyjaśnił nam rolę wojsk australijskich w wojnie.
W Paryżu, nieżyjący już Wilfried Burchett - jedyny mówiący po angielsku przedstawiciel Zachodu, który przebywał wśród Viet Congu w czasie wojny - łaskawie udzielił nam rad i udostępnił notatki. Wilfried Burchett zmarł we wrześniu 1983 roku.
W Londynie: Jesteśmy wdzięczni za pomoc sir Robertowi Thompsonowi, byłemu doradcy rządu Wietnamu Południowego i pułkownikowi Robertowi Scottowi, profesorowi chirurgii wojskowej w College'u Medycznym Królewskich Wojsk Lądowych (Royal Army Medical College). Niezawodną pomocą służyli dyplomaci z Ambasady Wietnamu w Londynie (a także delegacji tego kraju w Organizacji Narodów Zjednoczonych w Nowym Jorku). Podobnie, koledzy dziennikarze i specjaliści zajmujący się problematyką Azji Południowo-Wschodniej: William Shawcross i Chris Mullin.
Mamy szczególny dług wdzięczności wobec naszego wietnamskiego tłumacza w Wielkiej Brytanii Van Minh Trana i naszej lojalnej współpracownicy przepisującej maszynopis, Heather Laughton. Książka ta jest owocem zawodowych talentów i poświęcenia naszego agenta literackiego - Jacąueline Korn z David Higham Associates i naszego wydawcy Roberta Loomisa z Random House i łona Trewina z wydawnictwa Hodder & Stoughton. Chri-stopher Capron, były dyrektor Programów Bieżących Telewizji BBC, uprzejmie pozwolił na napisanie tej książki i zachęcał nas do pracy.
T.C.M.
J.Y.G.P.
1
Usłyszał szczęk gąsienic transporterów opancerzonych zanim pojawiły się groźne chmury kurzu. Nam Thuan leżał nieruchomo, próbując ustalić ich liczbę, ale uszy i oczy rejestrowały jedynie odgłos stalowych gąsienic i zbliżające się kłęby pyłu, gdy amerykańska kolumna pancerna wyłaniała się z porannego słońca i kierowała prosto na niego.
Jako sekretarz partii komunistycznej w wiosce Phu My Hung i jej sześciu małych przysiółkach, Nam Thuan z urzędu był także komisarzem politycznym miejscowych sił samoobrony, małego oddziału, osłabionego już działaniami bojowymi. W składzie swojego plutonu miał dobrego zastępcę dowódcy i paru wioskowych chłopaków. Rozkazy były zupełnie proste. Miał obowiązek opóźniać natarcie na Phu My Hung, narzucając walkę nieprzyjacielowi. Powinien go zniszczyć, a jeżeli byłoby to niemożliwe to i tak prowadzone przez niego działania opóźniające dałyby dość czasu na ewakuację wioski i ukrycie partyzantów oraz broni.
Był sierpień 1968 roku i wojna z Amerykanami trwała już trzy lata. Wielka ofensywa Tet pochłonęła wprawdzie wiele istnień ludzkich, ale Wietnam Południowy wciąż nie zjednoczył się z Północą. W gruncie rzeczy - pomyśał Thuan- Amerykanie sprawiali wrażenie pewniejszych siebie i potężniejszych niż do tej pory. Ale przynajmniej ich działania były przewidywalne. Ta myśl była pewną pociechą, gdy niewielka kolumna pancerna ze szczękiem zbliżała się do niego. Amerykanie przybywali zawsze wtedy, gdy się ich spodziewano, pojawiali się z hałasem i z dużymi siłami.
Naliczył trzynaście transporterów M-113, więcej niż się spodziewał. Musiał działać szybko, jeżeli miał ściągnąć kolumnę na siebie i skierować w stronę tuneli. Miał zaledwie dwie zdalnie odpalane miny, które mógł zdetonować w odpowiedniej chwili oraz skrzynkę zdobycznych amerykańskich granatów M-26. W czasie zamieszania wycofa się i ucieknie w głąb tunelu, ale nie na tyle szybko, by Amerykanie go nie zauważyli.
Od samego początku szło nie najlepiej. Zbyt wcześnie odpalił pierwszą minę DH-10, która wybuchła tuż przed prowadzącym transporterem, nie powodując żadnych szkód. Druga w ogóle nie eksplodowała. Kolumna wciąż znajdowała się zbyt daleko, by Thuan mógł ją obrzucić granatami. Wstał, świadomie demaskując swoje stanowisko i zaczął niezgrabnie biec w stronę wejścia do tunelu - widocznego dzięki otwartej klapie włazu - trzymając w objęciach skrzynkę z granatami. Załoga pierwszego M-113 spostrzegła go i transporter zmienił kierunek jazdy, podążając jego śladem. Thuan zastanawiał się, czy Amerykanie otworzą do niego ogień z karabinu maszynowego zamontowanego w wieżyczce. Trafienie z podskakującego na wybojach kaemu w mały ruchomy cel było prawie niemożliwe. Z otwartego włazu tunelu wyłoniły się ręce, by odebrać skrzynkę granatów. Thuan wskoczył do szybu i zasunął klapę. Oślepiony przez gwałtowne przejście ze światła w ciemność, tkwił nieruchomo przez kilka chwil, skulony w studni o głębokości metra, łapiąc oddech. Obok zaczynał się osiemnastometrowy tunel łącznikowy. Thuan bez trudu wcisnął się w jego bezpieczną przestrzeń. Uświadomił sobie, że nie słyszy już hałasu gąsienic transporterów. Przewaga należała teraz do znajdujących się na powierzchni Amerykanów. Jeżeli transportery przejadą nad nim, nie będzie miał możliwości ponownego narzucenia im walki, zanim dotrą do Phu My Hung. A przecież otrzymał rozkaz, by do tego nie dopuścić.
Przez kilka chwil analizował swoje położenie. Właśnie wszedł do szybu, który łączył się z tunelem komunikacyjnym. Na jego końcu znajdował się inny szyb, schodzący kolejny metr w dół, a na jego dnie, następny tunel komunikacyjny. Gdyby przeczołgał się nim, dotarłby w końcu do podobnego szybu i systemu tuneli prowadzących w górę i na powierzchnię. Jednak wyjście z tamtego systemu znajdowało się w odległości około 36 metrów od miejsca, w którym widzieli go Amerykanie. Bardzo ważnym elementem planu było to, aby nieprzyjaciel nie odnalazł drugiego włazu. Był słabo zamaskowany, ale miał tam ukrytego człowieka, który w czasie, gdy Thuan znajdował się pod ziemią, mógł go szybko informować, co Amerykanie robią na powierzchni.
W tunelu wciąż panował chłód. Thuan ostrożnie wczołgał się do maleńkiej niszy wykopanej na głębokość około metra i dwudziestu centymetrów w ścianie pierwszego tunelu komunikacyjnego. Gdy skulił się w środku, usłyszał nad głową stłumioną eksplozję, poczuł podmuch i nagle w głąb szybu wdarł się snop przesyconego kurzem światła. Amerykanie trafili na wejście do tunelu i wysadzili klapę włazu. Zdarzyło się właśnie to, o co się modlił. Teraz kolumna musiała się zatrzymać i pozostać na miejscu, dopóki system tuneli nie zostanie całkowicie zbadany, a następnie zniszczony. Chociaż pył i okruchy ziemi szczypały w oczy, Thuan wpatrując się w mrok, sięgnął po swój automatyczny karabinek AK-47. Przytulając go do piersi, siedział cicho w niszy.
Oczekiwanie trwało ponad godzinę. Gdy usłyszał pierwszy amerykański śmigłowiec, wiedział, że przeciwnik nie podejmie próby wysadzenia tunelu dopóki go nie zbada. Gdy maszyna opadła na ziemię, Thuan uznał, że Amerykanie sprowadzili specjalny oddział żołnierzy, przeszkolonych do walki w plątaninie podziemnych tuneli i pieczar ciągnących się pod warstwą gliniastej gleby dystryktu Cu Chi.
Obserwator, ukryty na powierzchni w drugim ukrytym wejściu do tunelu, wysłał tunelami łącznika do tkwiącego w niszy Thuana. Treść meldunku była łatwa do przewidzenia. Amerykanie rzeczywiście sprowadzili śmigłowcami ludzi. Mężczyźni byli niskiego wzrostu. Przybyli żołnierze tunelowi.
Pierwszy GI1 przez godzinę nawet nie zbliżył się do otwartego wejścia do tunelu. Wcześniej Thuan słyszał fragmenty rozmów prowadzonych nad jego kryjówką, ale - przez mniej więcej trzydzieści minut - nic się nie działo. Cokolwiek się zdarzy, na dół będzie mógł zejść tylko jeden Amerykanin. Szerokość pierwszego szybu wejściowego jak i długiego tunelu komunikacyjnego wystarczała, by poruszał się nimi zaledwie jeden człowiek. Żołnierze tunelowi byli szczupli i walczyli dobrze, ale w przeciwieństwie do Nam Thuana i jego niewielkiego wioskowego plutonu komunistycznej partyzantki, nie spędzili wielu lat w głębi tunelów Cu Chi i nie stoczyli wielu bitew w ich mroku.
Thuan nawet nie brał pod uwagę możliwości niepowodzenia. Otrzymał już jeden Medal Zwycięstwa trzeciej klasy i jeden drugiej klasy. A teraz miał zasłużyć na kolejny. Niski, nawet według wietnamskich standardów, szczupły, Thuan nigdy nie doświadczył pokoju w swoim kraju. Jego ojciec walczył przeciwko Francuzom w podobnym systemie tuneli w Cu Chi, gdy Thuan był jeszcze dzieckiem. Pozwalano mu od czasu do czasu robić wycieczki do tunelów i bawić się tam z przyjaciółmi w wojsko. Przeciwnikami byli inni chłopcy z wioski, komicznie ucharakteryzowani na francuskich żołnierzy. Mieli wymalowane węglem wąsiki i uczernione przedramiona. Chcieli w ten sposób upodobnić się do wprawiających ich w podziw swoim owłosieniem ludzi Zachodu.
Kiedy dorósł, Francuzów zmienili Amerykanie, a ich owłosione ręce i potężne sylwetki nie były tematem żartów gromadki wiejskich dzieci, które partia komunistyczna uznała za wartych pełnego wykształcenia. Wkrótce zaczął nienawidzić Amerykanów. Przyjaciel z Hanoi opowiedział mu, że Amerykanie nazywają wiejskich bojowników - Viet Cong i uznał to określenie za obraźliwe i pogardliwe. Trzydziestotrzyletni, wciąż nieżonaty Thuan oczekiwał na wezwanie do regularnego wojska, ale partia świadomie trzymała go na stanowisku dowódcy wioskowych sił samoobrony. Był sprytny i bezlitosny, a przede wszystkim był jednym z niewielu funkcjonariuszy, którzy znali układ całej, liczącej prawie trzynaście kilometrów sieci podziemnych tunelów wykopanych w tym rejonie przez wieśniaków. Niekiedy okazywał się jedynym człowiekiem, który mógł służyć jako przewodnik bojownikom z Hanoi, którzy wędrowali tunelami przez Cu Chi. Ludzie z północy podziwiali fakt, że mogą bezpiecznie podróżować pod stopami Amerykanów.
Drobny strumyczek ziemi osypującej się z odsłoniętego włazu do tunelu ostrzegł Thuana, że pierwszy amerykański żołnierz schodzi w dół. Thuan specjalnie rozkazał, by pierwszy szyb miał głębokość jednego metra. Dzięki temu Amerykanin musiał wchodzić do niego nogami, a dopiero potem mógł z trudem obrócić się i wcisnąć do długiego tunelu komunikacyjnego, w którym czekał Thuan. Dawniej, w chwili gdy GI dotykał stopami dna, Thuan zadawał mu pchnięcie bagnetem w pachwinę. Tym razem, gdy pojawiły się czarnozielone dżunglowe buty, Thuan wychylił się z niszy i wystrzelił dwukrotnie w dolną część ciała żołnierza.
Teraz Amerykanie mieli problem. Nie mogli wrzucić do szybu granatów, ponieważ ich śmiertelnie ranny kolega zaklinował się w otworze - a poza tym, mógł przecież wciąż jeszcze żyć. Nie mogli też posłać w dół następnych żołnierzy, ponieważ skulony na dnie ranny blokował drogę. Będą musieli poświęcić co najmniej trzydzieści minut, by opuścić w dół liny, przesunąć je pod ramionami umierającego mężczyzny i wyciągnąć go na górę. Fakt, że Amerykanie tak bardzo troszczyli się o swoich poległych i rannych był wiecznym źródłem zdziwienia dla komunistycznych żołnierzy i bardzo im pomagał. Wszystko, co opóźniało działania przeciwnika, sprzyjało słabszej stronie, pozwalając na uzupełnienie amunicji, przegrupowanie i analizę sytuacji.
Thuan przewidywał, że gdy ciało Amerykanina zostanie wydobyte z szybu, jego koledzy wrzucą do otworu granaty, poczekają aż rozwieje się dym. Następnie zejdą do szybu i wczołgają się szybko do pierwszego tunelu komunikacyjnego, strzelając przed siebie z pistoletów. Tym razem będą sprytniejsi i bardziej wściekli. Nie zamierzał czekać na nich w tym samym miejscu.
Jego następne stanowisko bojowe znajdowało się w drugim szybie o głębokości około 120 centymetrów w miejscu, gdzie pierwszy tunel komunikacyjny łączył się z drugim, na niższym poziomie. Wejście do szybu zamykała klapa, ale Thuan, chcąc by jego następna akcja się udała, musiał ją usunąć. Modlił się, by Amerykanie akurat teraz nie użyli gazów. Jeżeli tego nie zrobią i będzie miał szczęście, pójdą za nim, oświetlając sobie drogę latarkami. Thuan ukrył się w drugim szybie, usunąwszy jego klapę. Skulił się, by stać się niewidzialny dla Amerykanów, przeciskających się tunelem komunikacyjnym w jego stronę. I rzeczywiście, świecili latarkami. Równie dobrze mogliby ogłaszać swoje zamiary przez megafon.
Żołnierze tunelowi nie rzucali granatów, ale strzelali salwami z pistoletów, chcąc w ten sposób oczyścić drogę przed sobą. Skulony w szybie na końcu tunelu Thuan spoglądał w górę i czuł spadające na jego twarz ostre okruchy gliny wykruszone pociskami uderzającymi w ścianki zakończenia tunelu nad otwartym szybem. Huk wystrzałów był ogłuszający. Żołnierze wolno posuwali się naprzód. Gdy tylko w świetle swoich latarek dostrzegą otwarty właz do szybu, wturlają do niego granaty i Thuan zostanie rozerwany na strzępy. Teraz najważniejsze stało się wyczucie czasu. Doczekał chwili przerwy pomiędzy salwami pistoletowymi i wysunął z szybu głowę i ramiona. Dostrzegł przynajmniej dwie latarki. Ich promienie oślepiły go. Gdy rozległ się okrzyk w obcym języku, wystrzelił cały pierwszy magazynek ze swojego AK-47, po omacku załadował drugi i nacisnął spust. Tunel eksplodował hukiem, pomarańczowymi błyskami i krzykami rannych. Zanurkował z powrotem w głąb szybu, podniósł z dna klapę włazu i umieścił ją nad głową. Opuścił się na dno szybu i wślizgnął w głąb drugiego tunelu komunikacyjnego wystarczająco głęboko, by zapewnić sobie bezpieczeństwo w wypadku, gdyby Amerykanie zdołali usunąć klapę włazu i wrzucić do środka granaty. Leżał spocony, nie mogąc złapać tchu.
Ze swojej kryjówki położonej u wylotu drugiego szybu wejściowego i znajdującej się w odległości około 36 metrów od stanowisk Amerykanów, obserwator Thuana patrzył, jak ci wydobywali poległych lub rannych żołnierzy. Po ofiary przyleciały trzy śmigłowce. Thuan starannie zanotował informacje przyniesione mu przez łącznika. Zastępca był przekonany, że teraz Amerykanie wysadzą tunel. Thuan nie miał wcale takiej pewności. Była czwarta po południu i Amerykanie mogą teraz podjąć decyzję o wycofaniu się, noclegu w bazie Dong Zu obok miasta Cu Chi i porannym powrocie śmigłowcami. Wciąż nie odkryli drugiego, zamaskowanego wejścia, utracili element zaskoczenia, stracili ludzi. Mogą mieć nadzieję, że system tuneli jest wystarczająco duży, by warto go było zbadać w poszukiwaniu dokumentów albo sprzętu wojskowego.
Tej nocy Thuan miał lekką gorączkę i udał się do małej sypialnej niszy w tunelu. Była wystarczająco duża, by pomieścić jednego człowieka, a poza tym dysponowała luksusem w postaci przewodu wentylacyjnego prowadzącego do oddalonej o metr powierzchni. Wykorzystywano ją również do przechowywania rannych przed wyprawieniem ich tunelami w dłuższą drogę do podziemnego szpitala w Phu My Hung. I rzeczywiście, w niszy znajdowały się jeszcze zakrwawione bandaże. Od ostatniej bitwy partyzanci nie mieli okazji usunięcia ich. Operacje “wymiatania” przeprowadzane z silnie ufortyfikowanej bazy nieopodal Cu Chi przez wyposażone w broń pancerną pododdziały 25 dywizji od tygodni blokowały komunistyczne siły w tunelach. Niekiedy następowały zaskakujące wypady żołnierzy tunelowych, czasami ginęło wielu ludzi. Thuan, pocąc się przez całą noc w niszy, doszedł do wniosku, że nowi żołnierze tunelowi będą zapewne działać ostrożniej niż poprzednia drużyna. Teraz mógł odnieść sukces tylko dlatego, że Amerykanie nie znali układu tuneli i zapewne przypuszczali, że komuniści uciekli.
Tym razem pozwoli im bez przeszkód wczołgać się do środka i dotrzeć dalej niż poprzednio. Dotrą do dna pierwszego szybu i końca pierwszego tunelu, a potem w dół drugiego szybu (miejsca skąd zaatakował poprzedniego dnia) a nawet w głąb drugiego, dolnego tunelu. A wtedy znajdą się przy trzecim szybie, tym razem prowadzącym do góry. Żołnierze tunelowi również będą wiedzieli to, co wiedział Nam Thuan - że jest to najbardziej niebezpieczny, krytyczny moment każdej akcji w tunelu. Będzie na nich czekał.
Wezwał jednego z wioskowych chłopców i kazał mu napełnić worek ziemią. A potem sprawdził granaty. Te amerykańskie były nieskończenie lepsze od własnej, chałupniczej produkcji, czy nawet chińskich, ale tunele potrafiły niszczyć wrażliwe mechanizmy. W wojnie, którą Nam Thuan prowadził w tunelach, miało się tylko jedną szansę - nigdy drugiej.
Amerykanie przybyli -jak zawsze - tuż po ósmej rano. Grupa z przesadną ostrożnością czołgała się systemem tunelów, który poprzedniego dnia był miejscem masakry. Posuwali się centymetr po centymetrze, sprawdzając, czy w tunelu nie ma min pułapek. Thuan zdemontował wszystkie - chciał, żeby ci żołnierze zginęli. Poczekał, aż pierwszy błysk światła dał znać o ich obecności w drugim, dolnym tunelu komunikacyjnym. Dowódca dotrze wkrótce do szybu na końcu tunelu. Zaświeci latarką w górę. Może nawet będzie miał dość czasu, by zobaczyć spadający granat, który zakończy jego życie.
W czasie pięciu sekund przed eksplozją granatu miał dość czasu, by zatrzasnąć dokładnie klapę, przycisnąć ją workiem z ziemią i swoim ciałem. Wybuch podrzucił pokrywę wraz z dodatkowym ciężarem. A potem zapadła całkowita cisza.
Zanim amerykańscy żołnierze zniszczyli tunel za pomocą ładunków - wydłużonych segmentów połączonych lontem detonującym - ludzie Thuana zdołali odnaleźć cztery sprawne pistolety kalibru .38 oraz dwie zepsute latarki porzucone przez Amerykanów. Jego pluton uciekł tajnym wyjściem. Wybuch zniszczył zaledwie około 21 metrów systemu tunelów i cały kompleks po kilku tygodniach znowu nadawał się do użytku.
Czternaście miesięcy później Nam Thuanowi zaproponowano wstąpienie do regularnych oddziałów i przyznano mu stopień oficerski. Ponosił teraz odpowiedzialność za obronę sześciu przysiółków wioski Phu An. Trzy lata później, w listopadzie 1973 roku, gdy Amerykanie odeszli i wojnę prowadziła wyłącznie armia Wietnamu Południowego, Thuan został członkiem rejonowego komitetu partyjnego. Siły partyzanckie z Cu Chi wzmocnione regularnymi oddziałami Wietnamu Północnego po raz pierwszy od pięciu lat przeszły do ofensywy i w ciągu miesiąca zlikwidowały czterdzieści siedem południowo-wietnamskich posterunków wojskowych. Dwa lata później, w marcu 1975 roku, Thuan znajdował się wśród żołnierzy, którzy zawiesili flagę Narodowego Frontu Wyzwolenia w mieście Cu Chi. Obecnie jest majorem Wietnamskiej Armii Ludowej.
Trzydziestoośmioletni plutonowy Arnold Gutierrez - 165 centymetrów wzrostu, 56 kilogramów wagi - siedział w zaroślach jedząc swoją rację żywnościową i przeklinając pecha. Przez dwadzieścia lat trochę służył, trochę nie służył - w 1945 roku wstąpił do piechoty morskiej, odsłużył swoje w Gwardii Narodowej stanu Nowy Meksyk, potem trochę w rezerwie Korpusu Piechoty Morskiej. Do armii wstąpił w 1962 roku. W ciągu dwóch lat awansował do stopnia plutonowego, a potem został sierżantem - w samą porę, by pojechać do Wietnamu i wziąć udział w prawdziwej akcji. Był kwiecień 1966 roku, wciąż nie było żadnych działań. Zamiast tego siedział z pododdziałem “zajęcy”, szperając naokoło w poszukiwaniu dziur w ziemi. Przy pomocy dziwnej mieszaniny niepokoju i przebiegłości zdołał zapanować nad swoją wojskową karierą. Wiedział, że prawdopodobnie w czasie wojny nie zdobędzie oficerskiego stopnia, ale przynajmniej zobaczy trochę akcji, zarobi parę Purpurowych Serc2 i przekona się, jakim dobrym jest żołnierzem. Ale szukanie dziur - to robota dla terierów.
Nic w czasie szkolenia w 25 dywizji na Hawajach nie przygotowało go do tego rodzaju działań. Gutierrez brylował na wszystkich kursach, uczących sposobów walki w dżungli. Był wyjątkowo żylastym, silnym facetem urodzonym i wychowanym w Nowym Meksyku. Upał oraz dużą wilgotność powietrza znosił bez narzekania. Na Hawajach przygotowywano ich do wojny, jaką GI toczyli w Korei - z atakującymi falami wrzeszczących Chińczyków. Nikt nie wspominał o dziurach w ziemi. Gdy “dwudziesta piąta” przybyła wreszcie do Cu Chi - okazało się, że założyła swoją ufortyfikowaną bazę na byłej plantacji orzeszków arachidowych, która znajdowała się albo bezpośrednio nad, albo cholernie blisko czegoś w rodzaju podziemnego miasta. Z narastającym zakłopotaniem żołnierze 25 dywizji uświadamiali sobie, że nie są w stanie zabezpieczyć własnych linii obronnych. A teraz okazało się, że potrzebują małych facetów, którzy zeszliby w głąb tunelów i wywlekli stamtąd Charliego3. To właśnie sprowadziło Arniego Gutierreza do dżungli - jako podoficera dowodzącego kompanią A z 4 batalionu 25 dywizji piechoty zmechanizowanej.
Jak dotąd dzień układał się paskudnie, a była dopiero jedenasta trzydzieści. Wypatrywali tuneli Viet Congu, które były równie łatwe do odnalezienia jak trufle na polu w Kansas. Wejścia do tuneli były wspaniale zamaskowane, a jeżeli ktoś za bardzo się do nich zbliżył, snajper najczęściej trafiał idącego przodem. Wpadano w panikę, ale wciąż nie można było znaleźć włazu. Gdy udało się znaleźć odsłonięty właz, oficer mógł wywołać twoje nazwisko, a wtedy, czując w ustach słodkokwaśny smak strachu i oczekiwania, przygotowywałeś się by wpełznąć do środka. Dziury były albo “gorące” (używane), albo “zimne” (opuszczone). Arnie Gutierrez, jak do tej pory, nigdy jeszcze nie był w “gorącej” dziurze.
Dzisiejszy patrol nie przyniósł żadnych rezultatów i żołnierze w milczeniu żuli swoje racje żywnościowe. Była to pora dnia, w której człowiek przestawał już wierzyć, że może być jeszcze bardziej gorąco. Miało się wrażenie, że tlen w powietrzu zaczął się gotować. Niektórzy z nich, mocniejszej postury, znosili to bardzo źle. Chude kurduple podobne do Gutierreza, cierpieli zdecydowanie mniej. Nerwy napinały się coraz bardziej, w miarę jak rosła temperatura i Gutierrez również to odczuwał. Kapral, który siedział kilka metrów dalej, gapił się na niego już od jakiegoś czasu. Sierżanta zaczynało to nawet irytować, gdy ten nagle odezwał się cicho: - Szefie, niech pan nawet nie drgnie. Gutierrez zamarł. Był to albo wąż, albo mina i Arnie modlił się, by chodziło o węża. Kapral wyciągnął palec i rzekł: - Siedzi pan na bambusowym kołku, który jest do czegoś przywiązany. Albo to jest ładunek wybuchowy, albo mina. Niech pan spojrzy w prawo.
Gutierrez obrócił głowę, jakby była osadzona na dobrze naoliwionym łożysku kulkowym, w żaden sposób nie połączonym z barkami czy kręgosłupem. Kawałek bambusa był najwyraźniej elementem miny pułapki. Złą wiadomością był fakt, że nie zauważył jej siadając, dobrą - że o ile nie usiadł na minie eksplodującej pod wpływem zmiany nacisku, może uda mu się przeżyć.
- Musimy być gdzieś w pobliżu wejścia do tunelu -oświadczył zupełnie niepotrzebnie kapral, przysuwając się centymetr po centymetrze do Gutierreza, by obejrzeć bambusowy palik. - Zawsze ustawiają te rzeczy, żeby ochraniać właz i zniechęcać nas do poszukiwań. - Starannie zbadał obszar wokół Gutierreza i wreszcie powiedział spoconemu jak mysz przełożonemu, że może wstać. Bambusowy kołek nie był przywiązany, ale sam był elementem mechanizmu detonującego miny znajdującej się bezpośrednio pod nim. Obaj podoficerowie kazali drużynie odejść dalej i wykopali bagnetami niewielki okop. Gdy ukryli się w nim, kapral rzucił w bambusowy palik granatem. Mina eksplodowała z grzmotem i -jakby w nagrodę - odsłoniła wejście do tunelu. Kapral ponownie zajął się swoją niedojedzoną racją żywnościową.
Szczęśliwie, krótka kariera Arniego Gutierrez w roli żołnierza tunelowego trwała jednak wystarczająco długo, by skłonić go do zastanawiania się nad realiami działań w tunelach. Udawał, że jest myśliwym, ale tak naprawdę, był zwierzyną. W tych koszmarnie cuchnących dziurach niemal nic nie działało na jego korzyść i jedyną pociechą było to, że po nocy było w nich wciąż chłodno i wilgotno. A poza tym - wywoływały klaustrofobię, strach i zmęczenie. Przeżył wszystko i ani razu nawet nie spotkał w tunelu partyzanta, nie uczestniczył też w żadnej wymianie ognia. Jednak coś popychało go do zejścia w dół, coś zagrzewało do działania.
Wyciągnął swój osobisty pistolet kalibru .22, latarkę, trochę drutu i sznurka, mały patyk i bagnet. Zdjął hełm oraz bluzę munduru, zostając teraz jedynie w zielonym podkoszulku, butach i spodniach. Eksplozja miny wyrwała wielki, poszarpany otwór, odsłaniając aż trzy oddzielne małe wejścia w głąb. Każde z nich było na tyle duże, by mógł się w nie wcisnąć szczupły mężczyzna. Nie wiadomo dlaczego wybrał wejście z prawej. Tkwiący w nim gdzieś pod skórą tchórz wciąż powtarzał, że po wybuchu miny Charlie wyniósł się już dawno i jeżeli będzie miał szczęście, wycieczka będzie krótka. Ale mimo to, w tunelu należy spodziewać się pułapek. Będzie musiał używać latarki, aby wypatrzyć największe niebezpieczeństwo - stary amerykański przewód telefoniczny wykorzystywany przez Charliego w charakterze drutu naciągowego, który odbezpieczał pozostawiony tam granat. Po takiej eksplozji to, co zostawało z ofiary można było zmieścić w torebce.
Tunel łagodnie zakręcał w prawo. Powietrze było dobre, nie czuć było zapachu ciał ani odoru odchodów. Dopóki tunel zakręcał, Charlie nie był w stanie z dużej odległości dostrzec światła latarki. W ziemi ani w sklepieniu nie było pułapek i Gutierrez konsekwentnie stosował się do opracowanej przez siebie złotej reguły czołgania się po tunelach. Doszedł do wniosku, że Viet Cong już zorientował się, że niecierpliwi Amerykanie zawsze wybierają najkrótszą odległość pomiędzy dwoma punktami -ustawiali więc pułapki w miejscach, gdzie amerykański żołnierz mógł poczuć pokusę pójścia na skróty. Złota zasada Gutierreza polegała na trzymaniu się przez cały czas jednej strony tunelu: nigdy nie przechodzić na drugą stronę, nigdy nie przechodzić przez odnalezione pomieszczenie, ale okrążać je, trzymając się ściany.
Gdy czołgał się, czuł jak strach zaciska mu mięśnie odbytu, a ziemia i pot zaczynają dostawać się do oczu, zatrzymał się na chwilę, aby zastosować swoją złotą zasadę numer dwa - i robiąc to, poświęcił dwie minuty na ocalenie sobie życia. Tunel właśnie zaczynał się prostować. Musiał posługiwać się latarką, aby dojrzeć pułapki, ale jeżeli Charlie tam był, światło stanowiło idealny cel. Gutierrez wziął kijek i trochę drutu, przymocował latarkę do patyka i uniósł źródło światła w lewej ręce tak wysoko nad lewym uchem, jak pozwalał mu na to strop tunelu. Schował do pochwy bagnet, którym delikatnie badał sterczące z ziemi podejrzanie wyglądające korzenie, wyciągnął z kabury mały pistolet kalibru 5,6 mm i zacisnął go w prawej dłoni. Chyba nie było bardziej niewygodnego i trudnego sposobu poruszania się po tunelu, ale inny byłby niemożliwy. Sierżant zaklął, widząc krew sączącą się z kolana. Był zły, że nie zabrał ze sobą wykonanych własnoręcznie ochraniaczy. Czuł już, iż dotarł prawie tak daleko, jak to było możliwe bez wsparcia kolegi, który niósłby radio TR-12. Postanowił, że przejdzie jeszcze do następnego zakrętu tunelu, odnajdzie miejsce, w którym mógłby zawrócić i wycofa się.
Wtedy zobaczył Charliego, który zaczął do niego strzelać. Ujrzał jego twarz i błyski wystrzałów. Hałas był niewiarygodny i gdy huk eksplodował mu pod czaszką, pomyślał, że został trafiony w głowę. Oszołomiony i ogłuszony, upuścił latarkę, upadł i wystrzelił na oślep tam, gdzie dostrzegł twarz. Leżał, starając się odkaszleć kwaśny dym spalonego prochu i powoli dochodziło do jego świadomości, że nie tylko żyje, ale również nie jest ranny. Czemu Charlie nie zadał mi ostatecznego ciosu? Wciąż oszołomiony, zobaczył leżącą na ziemi, świecącą w dalszym ciągu latarkę. Poczekał, jakiś czas pozostając bez ruchu, a potem zręcznie do niej podpełzł i podniósł. Nikt już nie strzelał. Przez opadający pył widział w odległości dwudziestu metrów nieruchomą postać. Gdyby znajdował się tam drugi partyzant, Gutierrez już by nie żył, nic więc mu z tej strony nie groziło, ale może inny Charlie przed ucieczką zaminował ciało poległego kolegi? Może rozciągnięta nieruchomo na ziemi postać nie była martwa, ale po prostu czekała. Gutierrez starał się ustalić, ile czasu minęło od chwili strzelaniny. Jego możliwości działania były obecnie bardzo ograniczone. Mógł albo czołgać się do przodu, albo cofać rakiem. Ruszył do przodu. Pokonanie dwudziestu metrów trwało całą wieczność...
Trafił swojego przeciwnika w głowę. Pocisk zrobił niewielki otwór w jego skroni i rana przestała już krwawić. Mężczyzna jeszcze oddychał. Gutierrez wyjął drut, który wziął ze sobą i ostrożnie owiązał nim koniec lufy AK-47. Jeżeli broń została zaminowana, był to jedyny sposób, żeby się o tym przekonać. Schował do kabury pistolet i zaczął cofać się w głąb tunelu, rozwijając przewód i uważając by nie szarpnąć karabinka. Koledzy już szli, aby mu pomóc, gdy tyłkiem do przodu wyłonił się zza zakrętu. Syknął na kaprala, żeby się cofnął i w końcu jeden po drugim dotarli do światła i powietrza. Dopiero wtedy Gutierrez pociągnął przewód i wyciągnął na powierzchnię AK-47.
Wrócił w to samo miejsce niosąc ze sobą sznur. Drugi zawiązany miał na kostce, na wypadek, gdyby musieli wyciągać i jego. Centymetr po centymetrze wrócił do miejsca, w którym wciąż leżał ranny partyzant. Sprawdził, czy nie ma przy nim jakichś charakterystycznych drutów i dopiero potem założył leżącemu sznur na szyję. Nie miał zamiaru ryzykować podnoszenia ciała, by go mocować Charliemu pod ramionami. Jeszcze raz Gutierrez cofnął się tunelem, rozwijając sznur. Gdy wyszedł z dziury, kazał drużynie wyciągnąć partyzanta. Gdy ciało wyciągnięto z tunelu, mężczyzna już nie żył.
Gutierrez po raz ostatni zagłębił się w zespole tuneli. Nikt nie wiedział, co się tam znajduje. Przekonali się, że zabity był samotnym strażnikiem, pozostawionym w tym miejscu, by umożliwić ewakuowanie rannych z niewielkiego podziemnego szpitala znajdującego się na końcu tunelu komunikacyjnego. Drużyna Gutierreza znalazła dwa pomieszczenia, w których znajdowały się brudne ubrania i zakrwawione bandaże. Jak i gdzie uciekli ludzie, jak zawsze pozostawało zagadką. Gutierreza jednak to już nie obchodziło. Zapadał zmierzch i nadchodziła pora powrotu do bazy.
Siedział w milczeniu w środku transportera opancerzonego, podskakującego i kołyszącego się w czasie powrotnej jazdy do Cu Chi. Wszystko, czego do tej pory nauczył się o prowadzeniu walki zdawało się nie mieć żadnego związku z tym, co robił dzisiaj. Wszelkie kursy szkoleniowe piechoty, cała technika, wsparcie artyleryjskie i lotnicze, śmigłowce, które były w stanie w ciągu paru godzin przerzucić na pole walki, albo ewakuować z niego połowę dywizji -jaki miało to związek z wrogiem, którego nigdy nie widziało się żywym, który żył w dziurach w ziemi, a przeciwko któremu skutkowała jedynie brutalna siła oraz łut szczęścia?
Na Hawajach i w czasie specjalnego szkolenia na Alasce powtarzano mu, że jest to wojna przeciwko garstce komunistycznych terrorystów. Ale mimo wszystko, gdziekolwiek znalazła się jego jednostka, miał wrażenie, że boisko należy do nieprzyjaciela. Nawet amerykańska forteca w Cu Chi nie była bezpieczna. Jak to możliwe, skoro znajdowali się tak blisko samego Sajgonu? A właściwie, jak daleko są od niego? - Zaledwie trzydzieści dwa kilometry - odparł kapral. - A tunele ciągną się aż do granic miasta.
2
Podziemne tunele Cu Chi były najbardziej złożonym elementem systemu, który - w szczytowym okresie wojny wietnamskiej w połowie lat sześćdziesiątych - ciągnął się od przedmieść Sajgonu do granicy z Kambodżą (obecnie miasto Ho Chi Minha i Kampucza). Były to setki kilometrów tuneli łączących wioski, dystrykty, a nawet prowincje. Były tam pomieszczenia mieszkalne, magazyny, fabryki uzbrojenia, szpitale, stanowiska dowodzenia i niemal wszystkie inne obiekty, które można było umieścić pod ziemią, a niezbędne do prowadzenia wojny przez południowowietnamskich komunistów. Generał William Westmoreland, dowodzący amerykańskimi wojskami w Wietnamie od 1964 do 1968 roku oświadczył w swoich pamiętnikach: ,,Nikt dotąd nie zademonstrował jeszcze większej umiejętności ukrywania swoich obiektów niż Viet Cong. Byli ludźmi-kretami”.
Żaden wojskowy inżynier nie zaprojektował tego ogromnego labiryntu, ani - chociaż Vo Nguyen Giap sprawował w Hanoi naczelne dowództwo - żaden dowódca nie wydał rozkazu jego zbudowania. Tunele stały się naturalną obroną źle wyposażonych, miejscowych oddziałów partyzanckich przed nowoczesnym sprzętem i metodami prowadzenia walki w połowie dwudziestego wieku. Samoloty, bomby, artyleria i broń chemiczna zmusiły Viet Cong do życia i walki pod ziemią.
Dystrykt Cu Chi stał się najbardziej bombardowanym, ostrzeliwanym, zagazowywanym, defoliowanym i ogólnie niszczonym rejonem w historii wojen. Przez wiele lat większość Cu Chi traktowano jako “strefę swobodnego ataku”, co było losem nie do pozazdroszczenia. Termin ten oznaczał, że w nocy, od czasu do czasu, w nieprzewidzianych momentach, kierowany był tam ogień artyleryjski określany jako “nękający i izolujący”, natomiast pilotom bombowców zalecano, by przed powrotem do bazy zrzucali niewykorzystane bomby - odłamkowe, burzące i napalmowe - właśnie nad Cu Chi.
Rejon nagradzano zaszczytnymi tytułami, takimi jak Żelazny Kraj lub Kraj Ognia. Niemal każda wioska lub przysiółek nosiły tytuł bohatera, albo otrzymały jakieś odznaczenie. Pełno tu grobów poległych bohaterów obojga płci, zgromadzonych wokół pamiątkowych obelisków z napisem “Naród Pamięta”. W krótkiej historii niepodległego Wietnamu, z nazwą Cu Chi wiąże się magia i prestiż Azincourt i Bunker Hill. Wietnamczycy walczyli trzydzieści lat o jedność swojego kraju, by ostatecznie doprowadzić do zjednoczenia, ale wojna w Cu Chi stała się symbolem bohaterstwa i wytrwałości Wietnamczyków.
Dystrykt Cu Chi zarządzany z małego, targowego miasteczka o tej samej nazwie, jest obecnie częścią wielkiego miasta Ho Chi Minha w południowo wschodniej części kraju. Dawniej zwane Sajgonem, było stolicą Wietnamu Południowego od 1954 do 1975 roku. Na południe leży delta Mekongu, “misa ryżu” Azji Południowo-wschodniej, obszar pełen pól ryżowych, mokradeł i kanałów. Na południe od Sajgonu znajduje się górzysty grzbiet ciągnący się wzdłuż Wietnamu przez wytyczoną w 1954 roku linię demarkacyjną (znaną jako strefa zdemilitaryzowana) i dalej, w głąb terenów, które do 1975 roku stanowiły Wietnam Północny. Wzgórza są strome, poszarpane, pokryte gęstą dżunglą, nieurodzajne i słabo zaludnione. Pomiędzy deltą a górami znajduje się równina, znana jako taras Mekongu. Leży miedzy Sajgonem a granicą z Kambodżą jak wielki kawał tortu, którego wierzchołek tworzy była stolica. W węższej części tego trójkąta leży Cu Chi.
Mniej żyzny niż delta, ale gęsto zaludniony i intensywnie uprawiany dystrykt Cu Chi jest kompleksem wiosek rozmieszczonych po obu stronach Szosy Nr l, drogi łączącej Sajgon z Phnom Penh (w Kambodży). Dystrykt Cu Chi na północy zamyka rzeka Sajgon, za którą leży dystrykt Ben Cat. Rejon ten, podobnie jak Cu Chi zdobył sobie przerażającą reputację jako bastion Viet Congu. “Odnosiło się wrażenie, że komuchy zawsze mają Żelazny Trójkąt” - napisał Melvin Walthall, historyk 25 dywizji piechoty Stanów Zjednoczonych, czyniąc aluzje do obszaru w Korei, który nazwano tak w 1951 roku. Dystrykt Ben Cat - oraz sąsiednie regiony - stały się wietnamskim Żelaznym Trójkątem. Za nim, na północy znajduje się miasto Loc Ninh, które od wielu lat było całkowicie kontrolowane przez Viet Cong. Cu Chi i Żelazny Trójkąt leżą pomiędzy nim a stolicą Wietnamu Południowego, stanowiąc - według słów pewnego amerykańskiego generała - “sztylet wymierzony w Sajgon”.
Strategiczne znaczenie tej części Wietnamu Południowego jest oczywiste. Przebiegają przez nią główne drogi lądowe i wodne prowadzące do Sajgonu. W czasie wojny były to główne szlaki zaopatrzeniowe Viet Congu prowadzące z Kambodży. Po drugie, dystrykt Cu Chi obejmuje jedyne duże terytorium w Wietnamie Południowym, po którym oddziały i pojazdy zmechanizowane mogą poruszać się bez trudu nawet w czasie deszczów monsunowych. Znaczenie tego faktu nie umknęło uwadze żadnej z walczących stron i narodów, maszerujących przez Wietnam w czasie trzydziestoletniego konfliktu. Cały rejon pokryty był wojskowymi bazami i stanowiskami dowodzenia wszystkich uczestników walk. Przez armie Wietnamu Południowego, która podzieliła kraj na cztery strefy nazywany był strefą taktyczną III korpusu. Z kolei Viet Cong, nazywał cały obszar wokół Sajgonu swoim IV Okręgiem Wojskowym.
Mai Chi Tho spędził wojnę w kwaterze głównej. Brat członka Biura Politycznego w Hanoi Le Duc Tho, obecnie kieruje miastem Ho Chi Minha jako przewodniczący partii. Ale w 1965 roku był komisarzem politycznym Viet Congu w rejonie Sajgonu i przebywał w tunelach Cu Chi. “Cu Chi było bazą do ataku na Sajgon, czyli na mózg nieprzyjaciela - wspomina. - Było jak cierń kłujący go w oko. Wróg musiał znaleźć jakiś sposób, aby oczyścić całkowicie dystrykty Cu Chi i Ben Cat, Walki były zażarte. Wykorzystywaliśmy ten rejon, by przenikać do Sajgonu, Przerzucaliśmy tam naszych wywiadowców, funkcjonariuszy partyjnych, zespoły sabotażowe. Ofensywa Tet w 1968 roku (na Sajgon i inne miasta) została przygotowana w tunelach Cu Chi, w których zgromadzono niezbędne oddziały i zaopatrzenie. Amerykanie doceniali ich znaczenie, ponieważ bez przerwy zagrażały one bezpieczeństwu Sajgonu i ich kwaterze głównej. Skoro nie byli w stanie uporać się z problemem - jaki stwarzały tunele Cu Chi - w jaki sposób mogli rozwiązać problem Wietnamu?”
Mieszkańcy dystryktu Cu Chi mieli opinię ludzi tak aktywnie zajmujących się działalnością rewolucyjną i ruchem oporu, że Ngo Dinh Diem, były cesarski mandaryn4, który był prezydentem Wietnamu Południowego od 1955 roku do zamordowania go w 1963, rozwiązał administrację dystryktu. W 1956 roku powołano nowe prowincje, a miasta i wioski celowo przemianowano, aby zniweczyć pamięć partyzanckiej walki przeciwko Francuzom. Cu Chi zostało podzielone pomiędzy prowincję Hau Nghia na południu i Binh Duong na północy. Jednak wietnamscy komuniści w dalszym ciągu używali starych nazw i swoje cywilne i wojskowe organizacje regionalne, dystryktowe i wiejskie opierali na dawnym nazewnictwie. Nazwy miejscowe przyprawiały wojskowych Stanów Zjednoczonych o ból głowy, dlatego dostosowali niektóre z nich i wymyślili inne. Mianem “Lasu Ho Bo” nazwali dwie niezwykle ważne wioski dystryktu Cu Chi - An Nhom Tay i Phu My Hung (w tej ostatniej znajdowało się stanowisko dowodzenia Viet Congu w rejonie Sajgonu). Wymyślono takie nazwy jak Strefa Wojenna C, Trapezoid, a naszpikowany tunelami obszar bazy Viet Congu określali mianem Tajnej Strefy Long Nguyen i zaczęli traktować ją z usprawiedliwionym respektem. Po zwycięstwie komunistów w 1975 roku nastąpiły dalsze przesunięcia granic prowincji i dystryktów oraz przemianowania miast i wiosek. Nazwy miejscowe użyte w tej książce należą do najczęściej stosowanych w czasie wojny.
Cu Chi było zielonym obszarem o rozwiniętym rolnictwie, obfitującym w pola ryżowe, sady, drzewa orzechowe i plantacje kauczuku. Mieszkańcy hodowali trochę kurcząt i świń, a bawoły ciągnęły pługi. Wieśniacy nosili czarne jedwabne piżamy i szerokie, stożkowe kapelusze. Wielka plantacja kauczuku Fil Hol leżała na północ od miasta Cu Chi wzdłuż rzeki Sajgon, zwrócona ku Żelaznemu Trójkątowi. Wielkie plantacje drzew kauczukowych stały się kryjówką Viet Congu. Dalej na północ, niedaleko Dau Tieng w prowincji Tay Ninh, leżała plantacja kauczukowa Michelina, która kontynuowała produkcję przez całą wojnę. Niektórzy francuscy plantatorzy posłusznie płacili podatki zarówno rządowi w Sajgonie, jak i nieoficjalnemu, podziemnemu rządowi Viet Congu. Ponieważ Francuzi wciąż się tam znajdowali, armia amerykańska oszczędzała plantacje. Partyzanci wykorzystali tę sytuację i założyli plantację w pobliżu bazy. W szczytowym okresie wojny wietnamskiej, Cu Chi zostało zamienione w bezpłodną, chemiczną pustynię, podziurawioną ogromnymi lejami po bombach, pozbawioną drzew. Amerykanie nazwali to miejsce białą strefą, ponieważ zwiad lotniczy był tu tak łatwy. Na mapach wojskowych, tam gdzie były wioski i plantacje, drukowali - raz za razem, z brutalną szczerością - słowo “zniszczone”. Mimo to, teren ten pozostał polem walki. Partyzanci Viet Congu przez większą część wojny operowali w tym rejonie, kryjąc się w systemie tuneli.
Wojskowe wykorzystanie tuneli w Wietnamie miało swoją historię również przed zaangażowaniem się Ameryki w konflikt. Wojna tunelowa miała swoje tło historyczne.
Tunele w Cu Chi zostały wykopane jako kryjówki Viet Minhu, narodowej partyzantki, która zwalczała kolonialną Francję w latach czterdziestych i pięćdziesiątych. Również wtedy komuniści zdominowali ruch niepodległościowy. Ho Chi Minh był jego niekwestionowanym przywódcą. Aż do śmierci w 1969 roku, “Wujek Ho” uosabiał uparte dążenie narodu do suwerenności i jedności. Jego twarz ze skąpą, białą bródką spogląda teraz niemal z każdej ściany w Wietnamie. W zależności od punktu widzenia - twarz wietnamskiego Lenina, lub Georgeła Washingtona.
W1940 roku francuscy koloniści umożliwili japońskiej armii cesarskiej korzystanie z portów i innych urządzeń niezbędnych w prowadzonej przez nią ekspansjonistycznej wojnie. W 1945 roku po kapitulacji Japonii, Ho Chi Minh przejął władzę w Hanoi i ogłosił niepodległość Wietnamu. Zwycięscy alianci z czasów II wojny światowej nie doszli do porozumienia w sprawie dawnych imperiów kolonialnych. Prezydent Franklin D. Roosevelt pragnął, aby znajdujące się do tej pory pod obcym panowaniem narody Azji, uzyskały niepodległość w powojennym świecie. Jednakże Francja, Wielka Brytania i Holandia uważały, że zachowanie władzy nad ich dotychczasowymi imperialnymi posiadłościami jest w pełni słuszne i uprawnione. Po śmierci Roosevelta w 1945 roku, polityka Stanów Zjednoczonych uległa zmianie. Objęcie władzy w Hanoi przez Ho Chi Minha doprowadziło do negocjacji z Francją. Zerwanie rozmów zapoczątkowało dziewięcioletnią wojnę o niepodległość. We wrześniu 1945 roku w Sajgonie wylądowały oddziały brytyjskie, aby dopomóc Francuzom w odzyskaniu władzy. Aby utrzymać porządek opóźniały rozbrajanie kapitulujących wojsk japońskich.
Stało się coś niezwykłego. Niedawno Europejczycy zostali pokonani przez Japończyków. Kapitulacja Singapuru stała się symbolem końca panowania białego człowieka na Wschodzie. Ho Chi Minh miał władzę w Hanoi. Od tej chwili wietnamscy nacjonaliści stali się nieustępliwi. Aby prowadzić wojnę partyzancką przeciwko wojskom francuskim działacze nacjonalistyczni o rozmaitej politycznej orientacji połączyli się, tworząc Ligę Viet Minh.
Tunele były kopane dla Viet Minhu - w celu utrzymywania łączności pomiędzy osadami, dzięki czemu partyzanci mogli unikać francuskich patroli lub samolotów obserwacyjnych. Major Nguyen Quot, niski, żylasty i wychudzony jak szkielet oficer, który najlepszą część życia spędził w tunelach Cu Chi, wyjaśnił ich pochodzenie. “Tunele zaczęto budować w rejonach czasowo okupowanych przez wroga. Wojska rewolucyjne były nieliczne. Nie bylibyśmy w stanie zachować naszych sił, gdybyśmy przyjęli otwartą walkę. Musieliśmy stworzyć sytuację, w której mogliśmy wybierać czas, miejsce i cel ataku. Do 1948 roku wykopaliśmy już cały system tunelów. Każda rodzina, każda osada miała tunel połączony z innymi”.
W październiku 1949 roku, dzięki zwycięstwu komunistów Mao Tsetunga w toczonej w sąsiednich Chinach wojnie domowej, generał Vo Nguyen Giap uzyskał bezpieczny azyl, gdzie mógł szkolić oddziały Viet Minhu, dozbrojone amerykańskim sprzętem artyleryjskim zdobytym na chińskich nacjonalistach. Pomimo historycznie uwarunkowanej antypatii Wietnamczyków wobec Chin (która ostatnimi czasy ponownie doszła do głosu), chińscy komuniści pomagali swoim rewolucyjnym współtowarzyszom. W rezultacie - CHRL dostarczała Wietnamowi Północnemu broń i wyposażenie w latach sześćdziesiątych i na początku siedemdziesiątych.
W 1949 roku w Wietnamie Francuzi doznawali kolejnych wojskowych niepowodzeń, a Viet Minh przejmował pod kontrolę coraz większe połacie kraju. W czerwcu 1950 roku komunistyczna Korea Północna najechała sąsiada z południa, wciągając Stany Zjednoczone oraz ich sojuszników w azjatycką wojnę z komunistami. W tym samym czasie Ameryka, zaniepokojona uznaniem przez Związek Radziecki i Chińczyków powstańczego rządu Ho Chi Minha, zaczęła pomagać Francuzom w wietnamskich zmaganiach udzielając wojskowej i ekonomicznej pomocy. Gdy w 1953 roku wojna w Korei dobiegła końca, komunistyczna pomoc dla Viet Minhu uległa zwiększeniu. Francuzi popełnili fatalny błąd, próbując doprowadzić do ostatecznego starcia z Viet Minhem w Dien Bien Phu. Wojska Giapa otoczyły i ostatecznie zdobyły fortecę i w ten sposób zakończyły francuską obecność w kraju. W czasie oblężenia, Viet Minh zbliżał się do francuskich rubieży tunelami i podkopywał się pod linie obronne. Zawodowi żołnierze, w tym również legendarna Legia Cudzoziemska, zostali pokonani przez azjatycką armię partyzancką - i była to lekcja na przyszłość, którą jednak niewielu Amerykanów wzięło pod uwagę.
W chwili przerwania ognia w 1954 roku zawarto w Genewie porozumienie pomiędzy światowymi mocarstwami a Viet Minhem. Wietnam był tymczasowo przepołowiony wzdłuż 17 równoleżnika. Ho Chi Minh był w stanie utrwalić władze komunistyczną w północnej części, podczas gdy na południu - przy hojnej pomocy Amerykanów - utworzono niepodległą republikę ze stolicą w Sajgonie. Jej pierwszym prezydentem został katolik Ngo Dingh Diem. Zgodnie z porozumieniem genewskim, w 1956 roku miano przeprowadzić ogólnokrajowe wybory. W tym czasie żołnierze i działacze Viet Minhu mieli się “przegrupować” do Wietnamu Północnego. Około 90 000 mężczyzn i kobiet aktywnie uczestniczących w walce z Francuzami powędrowało na północ, zakładając, że powrócą do domu po nieuniknionym zwycięstwie Ho Chi Minha i jego partii Lao Dong (robotniczej, - a w rzeczywistości - komunistycznej) w wyborach 1956 roku. Tysiące aktywnych działaczy Viet Minhu otrzymało polecenie pozostania na miejscu i kontynuowania działalności politycznej, a także magazynowania broni na wypadek, gdyby okazała się potrzebna w przyszłości.
W tym samym czasie, niemal milion Wietnamczyków wyznania katolickiego z Północnego Wietnamu wykorzystało stan zawieszenia broni i przeniosło się na południe. Wielu katolików z północy, którzy osiedlili się wokół Sajgonu, zostało urzędnikami rządowymi, albo oficerami w wojsku. Z północy pochodził na przykład marszałek lotnictwa Nguyen Van Thieu, który dowodził lotnictwem wojskowym Wietnamu Południowego, a później został prezydentem, potem zaś (od 1967 do 1975 roku) zastępcą prezydenta Nguyen Van Thieu. Większość komunistycznych kadrowych funkcjonariuszy i organizatorów, która
przybyła szlakiem Ho Chi Minha przez Laos, pochodziła z południa. Le Duc Tho, który w Paryżu prowadził negocjacje z Henry Kissingerem, był południowcem. Przywódcy Narodowego Frontu Wyzwolenia Wietnamu Południowego, tacy jak Nguyen Hou Yho - są obecnie ministrami w rządzie w Hanoi.
Amerykanie nigdy nie stawiali znaku równości pomiędzy partyzantką na Południu, a wojskami północnowietnamskimi, które ich zdaniem, “najechały” Wietnam Południowy i uznali ten kraj za ofiarę “agresji”. Związani z ruchem narodowym Wietnamczycy postrzegali rzecz odmiennie. Rewolucja społeczna, która dokonała się na północy, na południu nie została zakończona i jedynie obfita amerykańska pomoc podtrzymywała twór, który komuniści określali mianem “marionetkowego” rządu.
Wybory w 1956 roku nie odbyły się i Ho Chi Minhowi uniemożliwiono zjednoczenie Wietnamu. Diem utrzymywał, że władza Ho Chi Minha jest tak absolutna, że wybory na północy nie mogą być ani wolne, ani uczciwe. Zapewne miał rację, ale jego głębiej skrywane obawy -że Ho Chi Minh mógłby w zdecydowany sposób wygrać również na Południu - były na pewno uzasadnione. W miarę jak amerykańskie pieniądze, wyposażenie i doradcy wojskowi wpływały na wzmocnienie Sajgonu, Diem przystąpił do tworzenia swojego reżimu. Mówiąc krótko, pozwolił swojemu bratu Ngo Dinh Nhu, który kierował aparatem bezpieczeństwa państwowego, stworzyć państwo policyjne, którego zadaniem było zlikwidowanie wszelkiej opozycji. A według Nhu opozycją były nie tylko zbrojne bandy i uzbrojone sekty religijne, ale również ci, którzy organizowali się i walczyli przeciwko Francuzom w przewodzonym przez komunistów Viet Minh. Cu Chi zawsze było ośrodkiem działalności rewolucyjnej i policja Nhu brutalnie zajęła się tym rejonem. Dzisiaj ocenia się, że aresztowano trzy czwarte członków Viet Minh, którzy pozostali w Cu Chi. Niektórych osadzono w więzieniach, torturowano i przetrzymywano w koszmarnych warunkach, innych publicznie ścięto na gilotynie, zgodnie z kolonialnym, francuskim obyczajem.
W grudniu 1958 roku kilkaset osób podejrzanych o działalność komunistyczną i dysydentów innego rodzaju zostało uśmierconych zatrutym chlebem w obozie karnym w Phu Loi, kilka kilometrów na wschód od Cu Chi za rzeką Sajgon. Ta masakra wywołała nastrój szczególnej wojowniczości. Słynny batalion Viet Congu, “Phu Loi” otrzymał to miano, by upamiętnić te tragedie. Prezydent Diem specjalną ustawą uznał byłych bojowników Viet Minhu za wyjętych spod prawa. Ruch oporu przeciwko Diemowi narastał. W wiosce Phuoc Hiep, położonej tuż na północ od miasta Cu Chi, znajduje się pomnik wzniesiony ku czci uczestników demonstracji w kwietniu 1961 roku zastrzelonych przez żołnierzy Armii Republiki Wietnamu (zazwyczaj określanej skrótem ARVN -Army of the Republic of Vietnam - wymawianym przez Amerykanów jako “Arvin”). Mieli oni ośrodek treningowy wojsk powietrznodesantowych, w położonej niedaleko Cu Chi, wiosce Trung Lap.
Ostatecznie, w 1960 roku komuniści uchylili zakaz prowadzenia zbrojnego oporu. Został utworzony Narodowy Front Wyzwolenia (NFW) - zdominowana przez komunistów koalicja ugrupowań antyrządowych - który miał nadzorować wznowienie wojny partyzanckiej na południu. Rozpoczęto skoordynowane ataki na posterunki wojska i policji i po raz pierwszy obnażona została słabość reżimu Diema. Posterunki były łatwo likwidowane, skutecznie zastraszane przez demonstrantów, albo rozbrajane przez mieszkańców wiosek. Źródłem ciągłej irytacji amerykańskich doradców był fakt, że jednostki Armii Republiki Wietnamu umyślnie unikały kontaktu z nieprzyjacielem i związanych z tym strat, W wioskach dystryktu Cu Chi i sąsiednich dystryktach, rozbrojono miejscowe oddziały Armii Republiki Wietnamu i skupiska te skutecznie wyszły spod kontroli rządu. Zdobyta w ten sposób broń była pierwszą i jedyną jaką posiadały powstające grupy Viet Congu. Przedsiębiorczy wieśniacy zajęli się rusznikarstwem, kładąc w ten sposób podwaliny znacznego, chałupniczego przemysłu zbrojeniowego w tunelach.
Podjęcie wojny partyzanckiej wiązało się z koniecznością uaktywnienia dawnych redut Viet Minhu. Francuzi używali samolotów do tropienia i bombardowania wietnamskich bojowników, armia Diema coraz częściej była transportowana amerykańskimi śmigłowcami. W wioskach na całym obszarze Cu Chi, Tay Ninh, w Żelaznym Trójkącie i wszędzie, gdzie było to możliwe, remontowano starą sieć tuneli. “Kiedy otrzymaliśmy rozkaz założenia tu bezpiecznej bazy - relacjonuje jeden z ocalałych weteranów Cu Chi, były partyzant Ba Huyet - przede wszystkim zaczęliśmy kopać trzydzieści kilometrów podziemnych tuneli. To było w 1960 roku. Był to nie tylko jeden z najbardziej zbliżonych do Sajgonu posterunków, ale także nasze wysunięte stanowisko dowodzenia w okresie wojny. Amerykanie byli pewni, że coś się tu dzieje, ale nie orientowali się - co”. Weteran wojny w tunelach, major Nguyen Quot uważa, że czterdzieści osiem kilometrów tuneli wykopanych w czasie wojny z Francuzami, do chwili przybycia wojsk amerykańskich w 1965 roku rozrosło się do dwustu kilometrów. Po 1961 roku prace ziemne prowadzone do tej pory przez miejscową ludność zostały zintensyfikowane z myślą, by stworzyć ujednolicony system. Amerykanie nazwali go małym IRT, od nazwy części systemu kolei podziemnej miasta Nowy Jork.
Na partyzancką ofensywę Diem zareagował poszukiwaniem najlepszego sposobu na spacyfikowanie terenów rolniczych. Jako doradcę wynajął sir Roberta Thompsona, twórcę zastosowanej przez Wielką Brytanię strategii tworzenia “wsi strategicznych”, dzięki której pokonano-kierowany przez chińskich komunistów - ruch powstańczy na Malajach. Postępując zgodnie z jego sugestiami, Armia Republiki Wietnamu zaczęła gromadzić wiejską ludność w specjalnych umocnionych obozach, chronionych drutem kolczastym oraz palisadami z zaostrzonych bambusów, strzeżonych przez oddziały rządowe. Ngo Dinh Nhu osobiście nadzorował stworzenie w 1961 roku pierwszej wioski strategicznej w Dystrykcie Cu Chi. Większość ludności została tam przymusowo przeniesiona i odseparowana od wpływów partyzantów. Wyjątkiem były ( wioski w lasach Ho Bo, które w dalszym ciągu pozostawały “wyzwolone” i znajdowały się pod kontrolą Viet Congu. 2 lutego 1963 roku Armia Republiki Wietnamu przeprowadziła w przyległym dystrykcie Ben Cat operację “Sunrise”. Viet Cong nie nawiązał kontaktu bojowego i wieśniacy zostali przeniesieni do nowej, reprezentacyjnej wioski strategicznej w Ben Thuong. W rzeczywistości partyzanci Viet Congu zazwyczaj pozostawali na miejscu, ukryci w tunelach, gdy tymczasem ich rodziny były przesiedlane do “agrowiosek”. Zaopatrywanie partyzantów w ściśle racjonowany ryż i inne produkty żywnościowe stało się skomplikowaną operacją przemytniczą, która w razie wykrycia, pociągała za sobą surowe kary. Utworzono pogardliwe określenie Viet Cong, którym określano wszystkie południowowietnamskie grupy znajdujące się w opozycji do prezydenta Diema. Przypisano im bezwzględne, fanatyczne okrucieństwo. (Nazwy Viet Cong, VC, i Charlie - skrót od Victor Charlie - przetrwały wojnę i są obecnie używane bez pejoratywnego zabarwienia). Viet Cong popełniał morderstwa, ponieważ jego członkowie uważali, że toczą wojnę. Wykonywali egzekucje na wskazanych urzędnikach oraz sympatykach rządu, takich jak. na przykład, zarządca prowincji Cu Chi.
Wieśniaków nie trzeba było zmuszać terrorem do udzielania pomocy. Partyzanci z Viet Congu sami byli wieśniakami, najczęściej więc działali przy pełnej akceptacji i współpracy ludzi, wśród których żyli.
Prezydent John F. Kennedy objął urząd w 1961 roku i uznał, że zamierzona przez jego administrację konfrontacja z komunizmem powinna zostać rozpoczęta w Azji Południowowschodniej. Pragnąc uniknąć pomówień, że jest “miękki” w stosunku do komunistów, znalazł się w kłopotliwej sytuacji po niepowodzeniach z początkowego okresu prezydentury, takich jak klęska w Zatoce Świń na Kubie. Po nieudanym wiedeńskim spotkaniu na szczycie z Nikitą Chruszczowem, Kennedy oświadczył: “Mamy obecnie obowiązek uwiarygodnić naszą potęgę i Wietnam jest tym właśnie miejscem, gdzie tego dokonamy”. Wewnętrzne problemy reżimu Diema były postrzegane jako wynik działań komunistów w Azji. “Wietnam południowy - oświadczył Kennedy - jest sprawdzianem dla demokracji”. Zarówno on, jak i jego następca, Lyndon Johnson byli przekonani, że amerykańska potęga wojskowa może przerwać pasmo komunistycznych sukcesów. Obecność Stanów Zjednoczonych w Wietnamie zwiększała się coraz bardziej. Liczba amerykańskich doradców w Armii Republiki Wietnamu w połowie 1962 roku wzrosła do 12 000. W tym samym roku, ale wcześniej, w Sajgonie zostało utworzone Dowództwo Amerykańskiej Pomocy Wojskowej w Wietnamie (American Military Assistance Command Vietnam - w skrócie MACV, wymawiane “Macvee”). Kennedy świadomie angażował swój kraj w wojnę, przed którą francuski prezydent Charles De Gaulle ostrzegał go mówiąc, że “... jest to bezdenne, wojskowe i polityczne bagno”.
Program wiosek strategicznych upadł ostatecznie. Chłopi powrócili do swoich rodzinnych wiosek i Armia Republiki Wietnamu nie była w stanie im przeszkodzić. W sierpniu 1963 roku Viet Cong zdobył nawet pokazową wioskę Ben Thuong niedaleko Ben Cat. Wojskowa kieska Armii Republiki Wietnamu przybierała na sile, pomimo że wojska rządowe dysponowały lepszym sprzętem, lotnictwem i amerykańskimi doradcami. Szczególnie ważne znaczenie psychologiczne miało zniszczenie - przez batalion Viet Congu”Phu Loi”, elitarnej jednostki Armii Republiki Wietnamu - batalionu “Czarnych Tygrysów”. Miało to miejsce 31 grudnia 1963 roku w Duong Long, około półtora kilometra na północ od wioski Ben Suc. “Czarne Tygrysy” cieszyły się ponurą sławą z racji swego okrucieństwa, gwałtów i rabunków. Wieść niesie, że jedli nawet wątroby zabitych partyzantów.
Kilka tygodni przed zabójstwem prezydenta Kennedy'ego w listopadzie 1963 roku, w czasie przewrotu zorganizowanego za zgodą Waszyngtonu został zamordowany prezydent Diem. Nastąpiło to po prowadzonej w miastach agitacji buddystów zaniepokojonych wzrostem katolickiej dominacji i doprowadziło do przedziwnej serii wojskowych junt w Sajgonie. Działalność Viet Congu do 1964 roku ulegała wzmocnieniu dzięki pomocy Wietnamu Północnego. Bojownicy, którzy po 1954 roku udali się na północ, zaczęli wracać do rodzinnych miejsc, przeszkoleni i propagandowo przygotowani do działań politycznych i wojny partyzanckiej. Razem z nimi przybyli pierwsi żołnierze północnowietnamscy, by walczyć wspólnie z Viet Congiem pod dowództwem komunistycznego naczelnego dowództwa na Południu -Biura Centralnego na Wietnam Południowy (Central Office for South Vietnam - COSVN).
Wkrótce po tym, jak amerykańscy żołnierze przybyli w 1963 roku, Viet Cong do tego stopnia nabrał pewności siebie, że przeprowadził paradę zwycięstwa w mieście Cu Chi. Tymczasem, miejscowa jednostka Armii Republiki Wietnamu, 49 pułk piechoty pozostawał w swoim forcie na plantacji Fil Hol. W tym samym czasie generał Giap przerzucał z Północy pododdziały, każdy w sile dywizji, chcąc przeciąć terytorium Wietnamu Południowego na pół. W miarę nasilającej się nieskuteczności Armii Republiki Wietnamu, możliwość przejęcia przez komunistów władzy na południu, stawała się w 1963 roku możliwością, z którą należało w poważnym stopniu się liczyć.
Otwarta interwencja wojskowa Stanów Zjednoczonych w wojnę w Wietnamie w sierpniu 1965 roku, wynikała bezpośrednio z niemożności powstrzymania przez Armię Republiki Wietnamu fali komunistycznych sukcesów. W tym właśnie roku dezercje w Armii Republiki Wietnamu przewyższyły rekrutację - o 2 000 ludzi miesięcznie, . a amerykańscy doradcy odnotowali, że od 1954 roku został ranny zaledwie jeden starszy stopniem oficer Armii Republiki Wietnamu. W najgorszym momencie swojej działalności Armia Republiki Wietnamu traciła tygodniowo jeden batalion żołnierzy i stolicę dystryktu. Chcąc powstrzymać komunizm w Azji Południowowschodniej, prezydent Lyndon Johnson postanowił radykalnie zmienić stopień zaangażowania Stanów Zjednoczonych. W rezolucji w sprawie incydentu tonkińskiego, Kongres upoważnił go zarówno do bombardowania Wietnamu Północnego jak i wysłania wojsk na południe - bez wypowiadania wojny. Kongres nie przewidział, że w Wietnamie będą służyły miliony amerykańskich żołnierzy i że wojna będzie się ciągnęła jeszcze przez dziesięć lat.
W Wietnamie Południowym Viet Cong utworzył wielkie enklawy, w których dysponował niepodzielną władzą. Niektóre, takie jak te, które znajdowały się na granicy z Kambodżą, miały pozostać jego terytoriami niemal przez całą wojnę. Celem NFW nie było jednak wyłącznie zdobycie regionów, w których sprawowałby pełnie władzy. Dążył on do zrealizowania danej przez Ho Chi Minha obietnicy zjednoczenia i niepodległości, których nie dane im było uzyskać w wyniku odwołania wyborów w 1956 roku. Najważniejszymi wysuniętymi bazami Viet Congu miaty okazać się te, które znajdowały się najbliżej Sajgonu, w dystryktach Cu Chi i Ben Cat. Były to budzące lek twierdze Viet Congu, do których nie odważali się wejść żołnierze Armii Republiki Wietnamu. Gdy generał Westmoreland ocenił sytuacje i postanowił stosować taktykę “szukaj i niszcz”, właśnie na Cu Chi, Żelazny Trójkąt, lasy Tay Ninh i ich gigantyczne zespoły bunkrów oraz tuneli miała być rzucona cała, wyrafinowana technicznie, wojskowa potęga Stanów Zjednoczonych.
Pierwszymi poważniejszymi amerykańskimi jednostkami, które dotarły do Wietnamu, były pododdziały piechoty morskiej. Ich początkowym zadaniem była obrona przyczółków na wybrzeżu i lotnisk. Wkrótce potem przybyły duże zgrupowania wojsk lądowych i powstrzymały katastrofę spowodowaną przez załamanie się Armii Republiki Wietnamu. W połowie roku 1965 generał Giap próbował rozciąć Wietnam Południowy na pół, wzdłuż linii biegnącej od Pleiku na centralnym płaskowyżu, do wybrzeża. Zagrożenie to zostało zlikwidowane w październiku w wyniku krwawego starcia w dolinie La Drang. Brały w nim udział trzy pułki wojsk Wietnamu Północnego i l dywizja kawalerii powietrznej przerzucona śmigłowcami na pole bitwy. Wydarzenie to stworzyło pewną regułę, która miała się stać jedną z najdumniejszych maksym wygłoszonych przez generała Westmorelanda -a mianowicie, że armia Stanów Zjednoczonych nigdy nie przegrała bitwy w Wietnamie. W obliczu przygniatającej przewagi ogniowej, zapewnianej również przez wsparcie lotnicze, komuniści zostali zmuszeni do innej taktyki -nękania wrogów w wybranym przez siebie miejscu i czasie, a w innych sytuacjach ukrywania się i unikania walki. Dopiero, gdy Amerykanie opuścili Wietnam, komuniści ponownie zaczęli prowadzić konwencjonalną wojnę manewrową -uwieńczoną ostatecznie sukcesem.
Pod koniec 1965 roku lądowa wojna w Wietnamie Południowym była głównym punktem amerykańskiej strategii. Bombardowania Wietnamu Północnego przynosiły niewielkie rezultaty, podobnie jak dyplomatyczne naciski na Hanoi. Polityka tworzenia narodu, opracowanie projektów takich, jak melioracja, mających na celu pogodzenie sajgońskiego reżimu z chłopami nie mogły zlikwidować utrwalonych przez historię ksenofobicznych reakcji. Najwyraźniej jedynym punktem, w którym Ameryka mogła odnosić sukcesy, było unicestwienie Viet Congu za pomocą techniki wojennej i przygniatającej, liczebnej przewagi jednostek. W rezultacie prowadzono wojnę na wyniszczenie, w której miarą sukcesu jest liczba zabitych nieprzyjaciół.
Generał Westmoreland, który stanął na czele Dowództwa Amerykańskiej Pomocy Wojskowej w Wietnamie od 1964 roku, uznał, że stale pogarszającą się sytuacje na Południu może zmienić jedynie zwiększanie liczebności wojsk. Amerykańskie zaangażowanie wzrastało przez cały rok 1965, a Pacyfik przekraczały całe dywizje liczące po 20 000 żołnierzy. Podstawowym celem Westmorelanda było zapewnienie bezpieczeństwa Sajgonowi, następnym - “spacyfikowanie” terytorium. Postanowił wiec otoczyć Sajgon pierścieniem wielkich baz. Nie było niczym dziwnym, że wybrane miejsca znajdowały się blisko rejonów, na których dominował Viet Cong i prowadził intensywną działalność. W Di An, na południe Żelaznego Trójkąta miało znaleźć się stanowisko dowodzenia l dywizji piechoty - “Wielkiej Czerwonej Jedynki”. Stacjonująca na Hawajach 25 dywizja (Tropikalne Błyskawice) miała znaleźć się koło miasta Cu Chi. Zanim założono te obozy, należało przeprowadzić operacje “wymiatania”, aby zabezpieczyć teren.
Jednak wielkie operacje wojskowe musiały być odłożone do pory suchej. Operacja “Crimp”, w styczniu 1966 roku, była pierwszym “wymiataniem”, jakie Amerykanie i oddziały sojusznicze przeprowadziły w enklawach Viet Congu w lasach Ho Bo i innych częściach dystryktu Cu Chi. Miała ona na celu “oczyścić i zabezpieczyć” rejony przylegające do planowanej nowej bazy. Zanim operacja się rozpoczęła, tereny te poddawano ostrzałowi artyleryjskiemu, a bombowce B-52 przeprowadzały naloty “zmiękczające”. B-52 były skonstruowane z myślą o bombardowaniu strategicznym, albo nuklearnym, ale od 1965 roku ponad sto z nich zostało przystosowanych do przenoszenia dziesiątków konwencjonalnych bomb o wadze 750 funtów (340 kilogramów). Startowały z baz na wyspie Guam i w północnej Tajlandii. Naloty B-52 były programowane z dwudziestoczterogodzinnym wyprzedzeniem i kierowane na cel w Wietnamie przez specjalnych oficerów naprowadzania. Samoloty latały na tak wysokim pułapie, że były prawie niesłyszalne dla tych, którzy stanowili ich cel. Trzydziestotonowy ładunek materiałów kruszących pozostawiał po sobie długi na półtora kilometra szlak zniszczenia i głębokich lejów.
Gdy ustały bombardowania, przybyli Amerykanie i ich sojusznicy. 7 stycznia 1966 roku ponad 8 000 żołnierzy l dywizji piechoty, 173 brygada powietrznodesantowa i pułk australijski zostały przerzucone droga powietrzną z Phu Loi do dystryktu Cu Chi. W sam środek kłopotów.
3
OPERACJA “CRIMP”
Samolot transportowy C-130 Lotnictwa Wojskowego Stanów Zjednoczonych ryknął hałaśliwie, budząc się do życia i potoczył się niezgrabnie po pasie startowym w Phuoc Vinh. Był piątek, 7 sierpnia 1966 roku i l batalion 28 pułku, wchodzący w skład 3 brygady l dywizji piechoty, “Wielkiej Czerwonej Jedynki”, byt przerzucany drogą powietrzną do Phu Loi w ramach przygotowań do rozpoczęcia największej, jak do tej pory, amerykańskiej operacji w Wietnamie - operacji “Crimp”.
Bożonarodzeniowa przerwa w nalotach na Wietnam Północny zarządzona przez prezydenta Johnsona trwała już dwa tygodnie - ale ten gest wykonany w celu zwabienia komunistów do stołu rokowań miał przynieść niepowodzenie trzy tygodnie później. Na Południu operacja “Crimp” generała Westmorelanda miała dać komunistom nauczkę, której nigdy nie powinni zapomnieć. Jej zadaniem było ostateczne rozwiązanie problemu Cu Cni przy zastosowaniu specjalnych sił - śmigłowców, czołgów, transporterów opancerzonych i aż 8000 żołnierzy.
Niedawno odtajniony meldunek wojsk lądowych Stanów Zjednoczonych wyjawia, że “Crimp” miała być “potężnym atakiem.. .uderzeniem w samo serce machiny Viet Congu w Wietnamie Południowym, w osławionym lesie Ho Bo, na zachód od Żelaznego Trójkąta”, Zgodnie z założeniem, celem tej ofensywy miało być zniszczenie istniejącej od dawna umocnionej enklawy komunistów, a także odnalezienie oraz likwidacja wojskowo-politycznych ośrodków dowodzenia IV Okręgu Wojskowego Viet Congu.
Żaden scenariusz z II wojny światowej nie był bardziej niezawodny. Po kilkuletniej zabawie w kotka i myszkę z Armią Republiki Wietnamu, Viet Cong miał wreszcie oberwać.
Z Phu Loi żołnierze l batalionu 28 pułku zostali przerzuceni śmigłowcami na lądowisko “Jack”, skąd ruszyli tuż za l batalionem 16 pułku. Lądowisko znajdowało się niemal w samym lesie Ho Bo. Zanim słońce zaczęło dawać się we znaki, operacja “Crimp” rozpoczęła się.
Porucznik, później kapitan Nguyen Thanh Linh z 7 batalionu Viet Congu z Cu Cni, siedział głęboko w tunelu, czytając i poprawiając naszkicowane już odręcznie meldunki do regionalnego dowództwa na temat oczekiwanych operacji Amerykanów. Linh dowodził batalionem Viet Congu Uczącym mniej niż 300 ludzi. “Wiedzieliśmy, że nadchodzą - powiedział. - Wynikało to z podstawowych wojskowych zasad. Bombardowali, prowadzili ostrzał artyleryjski, dokonywali zwiadu fotograficznego. Wszystko to było do tego stopnia niezwykłe, że stało się jasne, iż będzie przeprowadzona wielka operacja wojskowa”.
Batalion Linha był tylko pododdziałem wchodzącym w skład miejscowych komunistycznych sił samoobrony liczących przynajmniej około 1000 ludzi. Ich zadaniem była obrona niezwykle ważnego zespołu tuneli Phu My Hung, jednego z największych w całym dystrykcie Cu Chi. Żołnierzy Linha trudno było uznać za zahartowanych w walkach weteranów. Większość miała kilkanaście lat, byli też i młodsi. Wydawać się może paradoksem, że Linh protestował przeciwko przydzielaniu mu zbyt wielu ludzi do obrony tuneli, “Im więcej będę ich miał, tym większe poniosę straty - wyjaśniał. - W czasie walki w tunelach uzyskuję przewagę, gdy nie mam zbyt wielu ludzi. Często wystarczy jeden albo dwóch strzelców, pięć czy sześć karabinów - to aż nadto. W tej walce powinno się atakować duże siły przeciwnika zaledwie kilkoma ludźmi”.
Najpoważniejszym problemem Linha było skłonienie swoich małolatów do stawienia czoła Amerykanom i podjęcia walki z nimi. Ataki niewielkich pododdziałów na południowowietnamskich żołnierzy, przeprowadzane od przypadku do przypadku, zaczepne operacje partyzanckie, to jedna sprawa. Ale przeciwstawienie się supermocarstwu, które wysyłało rakiety w przestrzeń kosmiczną i dysponowało możliwością zniszczenia całego świata, było czymś zupełnie innym. Poza tym, Amerykanie byli bardzo wysocy, a niektórzy byli wysocy i czarni. Nawet przedramiona mieli owłosione.
Jako przedstawiciel kadry oficerskiej, Linh miał do czynienia z pewnymi kłopotliwymi pytaniami zadawanymi przez młodocianych podkomendnych. Czy pocisk wystrzelony ze starego karabinu zabije wielkiego Amerykanina? Czy zabije czarnego, tak samo, jak białego? “Zapewniałem ich, że ich pociski na pewno zabiją, jeżeli trafią we właściwe miejsce i ostrzegałem jednocześnie, że amerykańskie pociski równie łatwo mogą zabić pytających. Cztery dni później Amerykanie przybyli. Z ciężkimi sercami obserwowaliśmy, jak ich śmigłowce bez końca dowożą żołnierzy”.
Kiedy l batalion 28 pułku urządzał się na lądowisku, żołnierze już widzieli, że ich koledzy z l batalionu 16 pułku mają kłopoty i są pod ogniem prowadzonym z północnej granicy strefy przyziemienia. Dowódca batalionu podpułkownik Robert Haldane zauważył, że jego ludzie boją się coraz bardziej, widząc jak ich towarzyszy z czołowego batalionu trafiają pociski i granaty. Dowodzący kompanią B kapitan Terry Christy wiedział, że w tej sytuacji musi wyprowadzić ludzi z lądowiska i ukryć ich między drzewami. Krzyknął do swoich dowódców plutonów oraz podoficerów i w ciągu kilku minut przesunął wszystkich swoich żołnierzy, Ale wróg nagle, w tajemniczy sposób znikł. Kilka metrów poza linią drzew na krawędzi plantacji kauczukowej, ludzie Christy'ego natrafili na wielki okop. Była to pierwsza oznaka zawiłego systemu podziemnych fortyfikacji. Haldane nie miał czasu, by sprawdzić ten kompleks. Wciąż był bardzo zdziwiony. W jaki sposób Viet Cong, który ostrzeliwał l batalion, mógł niepostrzeżenie i bez przeszkód uciec przez otwarty teren plantacji? Haldane wiedział, że jego pododdział przed przekazaniem lądowiska nowo przybyłej 25 dywizji piechoty Stanów Zjednoczonych, ma działać na tym terenie przez kilka tygodni i bardzo mu się nie podobało, że nieprzyjaciel tak po prostu rozpływał się w powietrzu.
Gdy batalion, w sile trzech kompanii ruszył do przodu zaczęto odnajdować jedną po drugiej kryjówki pełne ryżu, soli i innych produktów żywnościowych, w takich ilościach, że można było nimi wykarmić cały pułk wroga. Natrafiono na rozległe pole minowe przecinające zalesiony, północny kraniec terenu, co wskazywało, że nieprzyjaciel planował wykorzystanie tego miejsca w charakterze stałego obiektu wojskowego. W czasie następnych dwóch dni operacji “Crimp”, gdy prowadzono dalej wielkie działania wymiatające, żołnierze zaczęli meldować o odnalezieniu okopów pojedynczego żołnierza, rowów strzeleckich, min i pieczar, przecinających liczący 1500 metrów front działania l batalionu. Żołnierze powoli zbliżali się do rzeki Sajgon. Wszędzie było wiele oznak świadczących o działającej tu bazie Viet Congu, ale wciąż coś było nie tak. Po prostu, nie nawiązano żadnej waha. Nie było starć, okrzyków, nikt się nie poddawał - a mimo to jeden GI po drugim trafiany był przez snajperów Viet Congu. Zaniepokojony Haldane widział, że morale jego ludzi zaczyna się załamywać. Modlił się, by wkrótce udało im się przyprzeć przeciwnika do rzeki i pomścić rosnące z każdą chwilą straty. Kiedy jednak w poniedziałek, 10 stycznia, batalion dotarł wreszcie do szerokiej przestrzeni pól ryżowych leżących pomiędzy suchymi terenami a szeroką, wolno płynącą rzeką Sajgon, jego żołnierze tylko dwa razy dostrzegli niewyraźne sylwetki wrogów biegnących przez dżunglę.
Nad rzeką Haldane spędził pół dnia. Po południu sieć łączności zaczęła przekazywać, że na północy, 173 powietrznodesantowa i Australijczycy nawiązali wreszcie kontakt z Viet Congiem - w tunelach. We wtorek rano, o brzasku batalion Haldane'a zaczął wracać po swoich śladach. Dowódca zaczął się domyślać, co się stało. Po prostu przeszedł nad przeciwnikiem. Rozpoczął skrupulatne poszukiwania wejść do tuneli. Nic jednak nie rzucało się w oczy. Kilku GI niechętnie zeszło do rowu strzeleckiego, zbadało go i odkryto schron przeciwlotniczy, w którym mogło pomieścić się kilku ludzi. Żadnych tuneli. Żołnierze, zgrzani, zmęczeni i zdenerwowani niemożnością prowadzenia takiej walki, do jakiej byli szkoleni, czekali na dalsze instrukcje. Plutonowy Stewart Green, szczupły, żylasty, ważący 59 kilogramów podoficer, przykucnął na chwilę, by odpocząć. Cały ten kraj pełen był skorpionów, wielkich, jadowitych mrówek oraz węży i właśnie coś ugryzło go w tyłek, albo tak przynajmniej mu się wydało. Kiedy jednak rozgarnął opadłe liście, gotów rozgnieść swego dręczyciela, zorientował się, że ból zadał mu gwóźdź. A gdy ostrożnie kontynuował poszukiwania, odkrył małą, drewnianą klapę zaopatrzoną w otwory przepuszczające powietrze. Miała podcięte ukośnie krawędzie, dzięki czemu nie spadała w głąb znajdującego się pod nią szybu. Znaleziono pierwszy tunel.
Haldane podbiegi do niego niemal z, wdzięcznością, ale kiedy stanął nad włazem, uświadomił sobie, że nie było żadnych materiałów szkoleniowych, które określiłyby, co ma robić dalej. Gdy w Fort Riley w Kansas przygotowywano batalion do walki, w programie nie przewidziano instruktażu na temat działań w tunelach. Jeżeli nawet lekcja, jaką było oszałamiające zwycięstwo Viel Minhu pod Dien Bien Phu została odnotowana, to jej nie wykorzystano. Ani Amerykanie, ani Australijczycy nie mieli doświadczenia w rozwiązywaniu tego rodzaju problemów. Ale nie przejmowali się tym. Słynna zasada S.C.P (szkolenie w czasie pracy), mogła w jakiś sposób im pomóc. Ale w styczniu 1966 roku zasada ta nie mogła wystarczyć do wyparcia komunistów z “wyzwolonych rejonów” dystryktu Cu Chi.
Stewart Green zgłosił się na ochotnika do zbadania odkrytego własnym tyłkiem tunelu. Wskoczył do środka, a zachęceni przez Haldane'a inni żołnierze przyłączyli się do plutonowego. Wszyscy przeczołgali się przez krótki odcinek i znaleźli zapasy szpitalne, które zostały przeniesione na górę i przekazane S-2 (oficerowi wywiadu) jednostki, kapitanowi Marvinowi Kennedy'emu. Gdy ten dokładnie oglądał paczki, usłyszał nagle okrzyki. Odwrócił się i ze zdziwieniem zobaczył, jak badający tunel pospiesznie wyskakują z dziury włazu. Spocony i usmarowany ziemią Stewart Green wydostał się ostatni. Powiedział Kennedy'emu, że znaleźli boczne odgałęzienie głównego tunelu i nagle natknęli się na około trzydziestu żołnierzy Viet Congu. Dostrzegli ich w mdłym świetle trzymanej przez jednego z nich świecy. Gdy GI zbliżyli się do nich, komuniści szybko zgasili światło. Kapitan Kennedy, uszczęśliwiony faktem, że ma pod nogami około trzydziestu schwytanych w pułapkę nieprzyjaciół, wezwał wietnamskiego tłumacza. Kazał mu wejść do tunelu razem z nieszczęsnym Stewartem Greenem i wezwać wrogów do poddania się. Obaj mężczyźni niechętnie zeszli na dół. Ich misja trwała zaledwie kilka minut - powrócili zakłopotani i z pustymi rękami. Green wyjaśnił kapitanowi Kennedy'emu, że tłumacz odmówił rozmowy z przeciwnikiem. Kapitan przesłuchał tłumacza, który ze złością wyjaśnił, że musiał “wstrzymywać oddech” w tunelu, ponieważ “...nie było tam powietrza i pewnie by umarł, gdyby zaczął mówić”. Z wojskowego, nie zaś medycznego punktu widzenia, jego ostatnia konstatacja mogła okazać się wyjątkowo precyzyjna. W ty m wypadku partyzanci uciekli.
Czując powszechną, przemożną niechęć do penetracji tuneli, jaka ogarnęła jego podwładnych i tłumacza z Armii Republiki Wietnamu, podpułkownik Haldane postanowił wykurzyć przeciwnika dymem. Polecił więc sprowadzić do włazu lekką, benzynową dmuchawę. Do otworu wrzucono kilka granatów wydzielających czerwony dym i uruchomiono dmuchawę. Po kilku minutach GI z zaskoczeniem zobaczyli ten sam dym sączący się z licznych otworów naokoło nich. Dym jednak nie wywarł wrażenia na przeciwniku, w związku z czym dowódca batalionu polecił wpuścić do tunelu CS, gaz łzawiąco-obezwładniający, używany do tłumienia zamieszek. To również nie dało rezultatu. Ostatecznie więc, Stewarta Greena skłoniono do trzeciej i ostatniej wędrówki do dziury, tym razem w towarzystwie sapera, specjalisty od wysadzania obiektów. Żołnierze założyli ładunki wybuchowe po obu stronach głównego tunelu i pomocniczego odgałęzienia, po czym szybko wypełzli na powierzchnię. Ziemia eksplodowała i Haldane z ponurą satysfakcją poprowadził swój pododdział, by połączyć się z 2 batalionem.
Dokładnie dwa dni wcześniej i zaledwie kilka mil dalej, w Phu My Hung porucznik Nguyen Thanh Linh po raz pierwszy zetknął się z Amerykanami prowadzącymi wymiatanie. Dokładnie przemyślał swoją taktykę działania. Wszystko zależało od tuneli. Czy Amerykanie wiedzieli o nich i czy zaplanowali jakieś taktyczne posunięcia mające zneutralizować ich znaczenie.
“Podzieliłem swoich ludzi na małe, bardzo małe grupy. Rozkazałem, że w żadnym wypadku nie mogą się łączyć. Rozmieściłem ich w każdym przysiółku, gdzie mieliśmy dobrze zamaskowane stanowiska strzeleckie, dzięki którym mogliśmy powstrzymywać Amerykanów. Każda grupa składała się z trzech lub czterech żołnierzy. 8 stycznia operacja “Crimp” trwała już jeden dzień. Znajdowałem się w przysiółku Goc Chang w pobliżu wioski An Nhon Tay (w lesie Ho Bo). Masy wojsk przybywały śmigłowcami. Nie atakowali od razu. Najpierw przygotowali stanowiska i zbudowali punkt dowodzenia. Dopiero potem ich oddziały ruszyły po wiejskich ścieżkach. Dwaj lub trzej żołnierze szli z przodu, reszta podążała za nimi. Zobaczyliśmy, że są oni naprawdę wielkimi mężczyznami. Poczekaliśmy, aż podejdą bardzo blisko. Znajdowaliśmy się w naszych okopach strzeleckich, nazywanych “pajęczymi dziurami” i Amerykanie nawet nas nie zauważyli. Rozkazałem strzelać. Jeden GI upadł, a reszta po prostu stanęła wokół i patrzyła na niego. Byli tak zaskoczeni, że nawet nie kryli się, ani nie zajmowali stanowisk obronnych. Nawet się nie zorientowali, z której strony padł strzał. Strzelaliśmy dalej. Wtedy nie mieliśmy jeszcze AK-47 (który stał się później standardową bronią strzelecka komunistów), ale bardzo stare rosyjskie karabinki kawaleryjskie, K-445. Amerykanie rozglądali się. Byli bardzo naiwni, bardzo dzielni. Chociaż ich koledzy wciąż padali, oni bez przerwy szli naprzód. Powinni byli się wycofać. A potem wezwali artylerię. Kiedy wybuchł pierwszy pocisk, zeszliśmy do tunelu komunikacyjnego i przeszliśmy w inne miejsce. Amerykanie nacierali, ale my znikliśmy. To była rutyna, nic szczególnego.
Cały dzień walczyliśmy jak snajperzy i zabiliśmy wielu z nich. Gdybyśmy mieli dobrą broń i strzelali ciągle, nie wiem jak by zareagowali. My jednak strzelaliśmy pojedynczymi pociskami. Byli tacy naiwni, że na komendę padnij, kładli się tak, jak ich uczono w szkole wojskowej, a nie, jak żołnierze na polu walki. Podpierali się rękami i rozsuwali szeroko nogi. Wyglądali głupio- Nie próbowaliśmy atakować całych plutonów czy kompanii. Gdy wycofywaliśmy się, oni szli do przodu i trafialiśmy następnych. Zmusiłem moją garstkę ludzi do ciężkiej pracy, ale tego pierwszego dnia amerykańscy żołnierze wszędzie ginęli w podobny sposób. Potem stali się ostrożniejsi. Już nie szli prosto po wiejskich ścieżkach, nie kryjąc się zupełnie. Ale wtedy zaczęli wpadać w nasze pułapki, albo ginęli od granatów z umocowanymi do zawleczek drutami naciągowymi”.
Gdy “Crimp” dobiegał końca i zaczynała się jego bezpośrednia kontynuacja - operacja “Backskin”, korespondent wojenny Associated Press, Peter Arnett napisał dokładnie to samo, co kapitan Linh relacjonował siedemnaście lat później:
trung Lap, wietnam południowy, 12 stycznia 1966. W dniu dzisiejszym przeszliśmy długą, krwawą milę. Od czasu do czasu było to piekło. Gaz łzawiący snuł się między drzewami, piekąc gdy stykał się z ludzką skórą. Ranni wili się na ziemi, groteskowi w swoich maskach przeciwgazowych. Był to marsz, w czasie którego śmierć czaiła się wśród drzew, gdzie kryli się snajperzy wroga i pod ziemią, w czyhających tam minach.
Wcześniej, tego samego dnia, drużyna z kompanii B, 2 batalionu, 28 pułku piechoty, znalazła jedną z min odłamkowych kierunkowego działania ustawionych przez Linha w dżungli, koło zapylonej ścieżki. Cały dzień drużyna nękana była przez miny i strzelców wyborowych. Gdy żołnierze kręcili się koło miny, czterdziestotrzyletni podpułkownik George S. Eyster, dowódca 2 batalionu 28 pp (“Czarnych Lwów”), podszedł do grupy i ostrzegł żołnierzy: “-Przetnijcie druty, nie ciągnijcie za nie”. A potem wyjął mapę i zaczął rozmawiać z dowódcą kompanii, kapitanem George F. Daileyem. Była dziewiąta trzydzieści. Nagle snajper, otworzył ogień z “pajęczej dziury” -małego, płytkiego dołka strzeleckiego z wejściem do tunelu ewakuacyjnego i podpułkownik Eyster padł na ziemię. Gdy umierającego oficera kładziono ostrożnie na noszach, odwrócił głowę w stronę znajdującego się obok dziennikarza i powiedział: “Zanim umrę, chciałbym pogadać z facetem, który dowodzi tymi niesamowitymi ludźmi w tunelach”.
Człowiekiem tym był porucznik Nguyen Thanh Linh. “- W czasie »Crimp« te tunele były dla nas wszystkim” -wyjaśnił niemal dwadzieścia lat po wypowiedzeniu przez podpułkownika Eystera słów niechętnego podziwu. “- To nie były zaplanowane z góry bitwy, ale każdy kto mógł strzelać z karabinu, robił to. Korzystaliśmy z tuneli, by stale przeprowadzać zaskakujące ostrzały strzelców wyborowych i, co ważniejsze, posługiwaliśmy się nimi do prowadzenia obserwacji. Dzięki tunelom, mogliśmy przebywać wśród Amerykanów, patrzeć, jak zachowują się i reagują ich wojska, jakie popełniają błędy. Nasze obserwacje pomagały nam podjąć decyzję, gdzie i jakiego rodzaju miny pułapki założyć.
Wiecie, widzieliśmy nawet śmigłowce, które przywoziły Amerykanom specjalną wodę do mycia i zrozumieliśmy, że oni nie używają niczego wietnamskiego. Dostałem od moich przełożonych rozkaz zdobycia informacji wywiadowczych na temat amerykańskiej taktyki na polu walki i tunele dawały nam taką możliwość”.
Ocena Linha okazuje się surowa, ale jest faktem, że w latach sześćdziesiątych ogólne założenia szkoleniowe wojsk lądowych Stanów Zjednoczonych, okazywały się nie dostosowane do sytuacji jaką żołnierze zastali w Wietnamie. GI byli przygotowywani albo do konwencjonalnej konfrontacji z wojskami Układu Warszawskiego na równinach Europy Środkowej, albo do walki z “ludzkimi falami”, jakie toczono dziesięć lat wcześniej w Korei. Wysoko rozwinięta technika wojskowa, tak wyzwalająca, a zarazem narzucająca tak wiele ograniczeń, miała przede wszystkim ocalić życie amerykańskim żołnierzom, umożliwiając im jednocześnie zdalne likwidowanie tysięcy wrogów. W istocie, amerykańska armia włączyła się do wojny wietnamskiej bez odwołania się do wojskowych doświadczeń. Amerykanie mieli przecież długie i czcigodne tradycje prowadzenia wojny partyzanckiej. Wystarczy tu wspomnieć działania milicji stanowych w czasie Rewolucji amerykańskiej, wojnę hiszpańsko-amerykańską, legendarnych Maruderów Merrilla, świetnie wyszkolonych i zahartowanych amerykańskich bojowników w dżungli, którzy służyli na birmańsko-indyjskim teatrze wojennym w czasie II wojny światowej, członków OSS (Office of Strategic Services), którzy realizując wyznaczone zadania walczyli u boku miejscowych sił partyzanckich. Dlaczego zapomniano o tym w Wietnamie -pozostaje tajemnicą. Kiedy jednak porucznik Linh ze swojej względnie bezpiecznej kryjówki w tunelach, spoglądał przez lornetkę na Amerykanów, realizował w ten sposób najstarszą wojskową regułę: “Znaj swojego wroga” . Dla GI zarówno nieprzyjaciel jak i zajmowany przez niego teren były, w niewytłumaczalny sposób niebezpieczną wojskową - a także geograficzną - niespodzianką.
Do wtorku rano, 11 stycznia, plantacja kauczuku na granicy lądowiska “Jack” zaczęła wyglądać jak scenografia do filmu o II wojnie światowej. Stworzono szczelną rubież obrony, “Crimp” został przemianowany na “Backskin”, ale straty Amerykanów ponoszone w pozornie przypadkowych atakach Viet Congu w dalszym ciągu rosły w alarmującym tempie. Komuniści wciąż pojawiali się i znikali jak zaczarowani. Ludzie Haldane'a byli dobrze okopani na północnym skraju lądowiska. Teraz pokryci kurzem i niezwykle czujnie traktujący sprawę tuneli żołnierze szybko sprawdzali wszystkie podejrzanie wyglądające dziury. Znaleźli jedną o średnicy około trzydziestu centymetrów i prowadzącą pod ziemię pod kątem 45 stopni. Otwór pozostał zagadką - a w istocie, był to wylot kanału wentylacyjnego tunelu. O zmierzchu, gdy Amerykanie ułożyli się do niespokojnego wypoczynku, nagle usłyszeli kilka wybuchów granatów i wystrzałów karabinowych - w głębi ich własnych pozycji obronnych. Pułkownik Haldane pobiegł na odcinek kompanii B, skąd dobiegł odgłos eksplozji i natknął się na wszędobylskiego plutonowego Stewarta Greena oraz kilku innych żołnierzy kompanii B, stojących koło włazu do tunelu. Jeden Z GI powiedział Haldane'owi; ,-Właśnie sobie tu siedzieliśmy, niemal na tym, kiedy ta pieprzona rzecz się otworzyła, wyskoczył z niej Charlie, rzucił dwa granaty, sięgnął w dół, wyciągnął karabin, wygarnął do nas kilka razy i zanim zdążyliśmy złapać za broń, zniknął pod ziemią, a ta cholerna klapa się zamknęła”.
Stewart Green, który dzięki S.C.P stał się teraz ekspertem tunelowym, został poproszony przez Haldane'a, by zbadał i ten. Nie wracał przez dwie i pół godziny, i według własnej oceny przeszedł pod ziemią prawie dwa i pół kilometra. Znalazł w ścianach coś, co nazwał przedsionkami ale niewiele więcej. Wyłącznie instynkt kazał mu zażądać kilku szpul przewodu telefonicznego, telefonu polowego, granatów gazowych i masek, latarek, pistoletów i kompasów. Green i jego drużyna wrócili znowu na dół, ale tym razem byli już w stanie rozmawiać z batalionem i bronić się. Po pokonaniu dwóch kilometrów i jednego metra (precyzyjne ustalenie na podstawie długości rozwiniętego kabla), Green zobaczył przed sobą światło. W krótkich komunikatach przekazywanych Haldane'owi na powierzchnię, Green opisał pierwszą odnotowaną wymianę ognia w tunelach pomiędzy GI i Viet Gongiem. Amerykanie nałożyli maski i rzucili granaty gazowe. Nawet na górze kumple Greena słyszeli odgłosy bitwy. Drużyna przebiła się z powrotem do wejściowego włazu -poza jednym żołnierzem, który minął go w ciemności -i wyszła na powierzchnie. Green wrócił, aby znaleźć zbłąkanego kolegę i wyprowadził go na zewnątrz. A Viet Cong, jak zwykle, po prostu się rozpłynął.
Następnego dnia ponownie rozpoczęto badania, które wreszcie ujawniły z czym Amerykanie mają do czynienia w Cu Chi. Nie tylko walczyli z armią kretów, ale również musieli przyjąć walkę w krecich dziurach, być może na najniezwyklejszym polu walki, z jakim do tej pory mogli się zetknąć. Haldane polecił “dokładne zbadanie” tuneli. Ta gruntowność działania opłaciła się. Żołnierze znaleźli koszyk granatów, którym zabezpieczono właz prowadzący na drugi poziom. Sforsowali go i natrafili na dolną komorę, w której było 146 egzemplarzy akt służbowych kompanii D-308 Viet Congu. Odnaleźli nawet trzeci poziom, gdzie tunel rozgałęział się w dwóch kierunkach. W jednym z odgałęzień znajdował się mały właz ewakuacyjny, przez który mógł się przeczołgać jedynie niewielki Wietnamczyk. Drugi tunel wiódł do głównego szybu, odkrytego przez Stewarta Greena.
Później kompania A znalazła kolejny kompleks tuneli. Jeden z jej żołnierzy został zabity przez Charliego, który nagle wyłonił się z wielkiego mrowiska. Gdy Amerykanie podbiegli do pagórka, zauważyli za nim właz do tunelu.
We wtorek 11 stycznia, w tunelu gdzieś w lesie Ho Bo, żołnierz Viet Congu - Tran Bang, robił notatkę w dzienniku. Zarejestrowana w nim sytuacja bardzo odbiegała od optymizmu porucznika Linha, który mówił o niepowodzeniu operacji “Crimp”. Trang Bang pisał:
Spędziłem cztery dni w tunelu. Około ośmiu, dziewięciu tysięcy amerykańskich żołnierzy przeprowadza operację wymiatania. Przez kilka ostatnich dni atak był zaciekły. Kilka podziemnych tuneli zapadło się. Pewna liczba naszych ludzi została w nich uwięziona i do tej pory nie była w stanie się wydostać. Nie wiadomo, co się stało w tych tunelach z siostrami BA, BAY, HONG HAN i TAN HO. Próbując zapewnić bezpieczeństwo biura zostali zabici TAM i UT. Ich ciała pozostały tam w stanie rozkładu i nie zostały pogrzebane. Po południu jeden z członków naszego wioskowego oddziału próbował utrzymać bliski kontakt z nieprzyjacielem, żeby prowadzić zwiad. Został zabity, a jego ciała do tej pory nie odzyskano.
Piętnaście minut temu nieprzyjacielskie samoloty zrzuciły bomby. Domy rozsypywały się i padały drzewa. Rozmawiałem, gdy rakieta wybuchła w odległości dwóch metrów a bomby padały jak ulewny deszcz.
Powinniśmy walczyć z nimi, powinniśmy ich zniszczyć. Wy [amerykańscy żołnierze] nie macie drogi odwrotu. Przed wschodem słońca zawsze jest ciemno. Po chłodach, przychodzą ciepłe dni. Najbardziej męczące są chwile, gdy idzie się pod górę. Należy wytrwać nie zważając na śmierć i trudy, aby zwyciężyć amerykańskiego agresora. Och, jakież to trudne dni, trzeba pozostawać w tunelu, jeść zimny ryż z solą, pić nie przegotowana wodę. Jednak tu człowiek jest wolny i czuje się spokojnie.
Wpis datowany jest 11 stycznia 1966 roku, godzina 14.45. Następnego dnia dziennik stał się jednym z niemal 8000 przedmiotów zdobytych przez Amerykanów.
Tego samego dnia, w którym Tran Bang zapisał swoją relacje, tunele pochłonęły jedną z pierwszych ofiar, kaprala Boba Bowtella z 3 plutonu polowego Królewskich Australijskich Wojsk Inżynieryjnych, Pluton wchodził w skład l batalionu pułku australijskiego, użytego jako oddział zaporowy na północnej rubieży operacji “Crimp”, terenu pokrytego rzadkimi zaroślami, drzewami plantacji kauczukowej i rozrośniętego poszycia. Australijczycy w swoich kapeluszach, demonstrujący brytyjskie wychowanie wojskowe, w wyraźny i barwny sposób kontrastowali z Amerykanami. Wszyscy byli ochotnikami, a większość aż paliła się do akcji. Trzecim plutonem polowym dowodził wielki, muskularny i popularny oficer, kapitan Alex MacGregor. W australijskim żargonie wojskowym określano go jako faceta typu “zrób to sam”, był bowiem oficerem, który naprawdę przewodził swoim podkomendnym i nie żądał od nich wykonania niczego, czego sam jeszcze nie zrobił lub czego nie podjąłby się zrobić. Napastnik w drużynie rugby, był zbudowany jak wół i spędził już dwa lata w kompanii budowlanej na Papui Nowej Gwinei, miejscu, którego raczej nie uważano za szczególnie przytulne czy wygodne dla białego człowieka. W Wietnamie był żołnierzem, który uporał się z powszechnie panującą grzybicą stóp w brutalny sposób. Zdjął skarpetki i przez kilka dni cierpiał z powodu pęcherzy, ale potem, gdy powstały odciski, jego stopy powoli stały się odporniejsze niż buty dżunglowe, które nosił. Kapitan miał przy sobie niewielki, ale pełen entuzjazmu zespół, w skład którego wchodzili saper Denis Ayoub, jego radiooperator oraz saperzy Les Colmer i Barry Harford. Colmer był ordynansem Mac Gregora, ale w przeciwieństwie do ordynansa-lokaja w armii brytyjskiej, szedł wszędzie tam, gdzie jego szef, często nawet w ogień. Saper Harford był przyjacielem Colmera, obaj razem zaciągnęli się do wojska i pochodzili z Broken Hill, wielkiego górniczego miasta w Nowej Południowej Walii. Chociaż żaden z nich nie był górnikiem, ich życiowe obycie z górnictwem miało okazać się nieocenione. Kapral Bowtell był przyjacielem ich obu.
W czasie pierwszego dnia operacji “Crimp” pluton wziął udział w wyczekiwanej akcji. Natknięto się na granaty chałupniczej roboty, użyte jako miny przeciwpiechotne, których druty naciągowe umocowane były między drzewami na różnej wysokości - od kostek do piersi. Drugiego dnia natrafili nawet na dwa pociski moździerzowe, których ładunkiem inicjującym był granat podłączony do drutu naciągowego zamocowanego na wysokości kostek. Później, tego samego dnia znaleźli cały rejon naszpikowany palikami “punji” (ostrymi jak brzytwa kołkami bambusowymi) osadzonymi na betonowych podstawach i zamaskowanych ziemią. Saper z kompanii B nastąpił na jeden z takich kołków, który przebił mu stopę na wylot.
Trzeciego dnia australijscy żołnierze zaczęli ponosić poważne straty. Kapitan Mc Gregor wspominał, że zginęli nie tylko zwiadowcy z idącej w szpicy kompanii, ale i noszowi gdy wynosili rannych. W czasie jednej tylko akcji zginęło czterech Australijczyków. W czasie tych wydarzeń nie zauważono, ani nie zabito choćby jednego żołnierza Viet Congu. Wniosek był tylko jeden. Wietnamczycy, według słów kapitana, “poszli w zanurzenie”. Kiedy australijski stalowy pierścień zamknął się wokół tej strefy, znaleziono tunele.
W czasie czterech pierwszych dni Australijczycy -współpracując z Amerykanami - odnaleźli przynajmniej kilometr tuneli komunikacyjnych, schrony i podziemne komory. Ludzie MacGregora znajdowali się w tym kraju od czterech miesięcy. Była to już ich piąta operacja i tunele ani ich nie zaskakiwały, ani nie napawały zbytnią obawą. Schodzili pod ziemię i badali je. Ale popełniali również błędy.
Używali specjalnie przystosowanej dmuchawy, którą nazywali “potężna kruszyna”, by wtłaczać dym do tuneli, a potem obserwowali uważnie, w którym miejscu dym wydobywa się z ziemi. Dzięki temu mogli w przybliżeniu ustalić układ tuneli. Ale dym pozostawał pod ziemią i gdy pierwsze australijskie “fretki tunelowe” (tak ich nazywano) zeszły na dół, ludzie szybko tracili przytomność z powodu braku tlenu. Z tego właśnie powodu kapral Bowtell zginął w wojnie tunelowej, która tak naprawdę dopiero miała się rozpocząć.
Prowadząc rozpoznanie pod ziemią, Bowtell, typowy, wysoki i szczupły Australijczyk, nierozsądnie usiłował przecisnąć się przez mały właz łączący jeden poziom tunelów z drugim. Właz miał wymiary czterdzieści i pół na dwadzieścia osiem centymetrów, które z trudem pozwalały przecisnąć się małemu partyzantowi Viet Congu, a co dopiero solidniej zbudowanemu Australijczykowi. Bowtell utknął i w ciągu kilku sekund zorientował się, że dym z “potężnej kruszyny” wyparł prawie cały tlen z tunelu. Zawołał o pomoc. Saper Jim Dały ruszył, by ratować kolegę, ale gdy dotarł do włazu, Bowtell był już nieprzytomny. Na powierzchni podjęto bezowocne próby przebicia szybu wentylacyjnego. Daly'ego niema! udusiły utrzymujące się ciągle dymy, mimo to jednak próbował uwolnić Bowtella poszerzając nożem maleńki właz, w którym uwięzło bezwładne ciało kaprala. Próbował czterokrotnie, ale nie udało mu się wyciągnąć kolegi. Wreszcie, kiedy sam tracił już przytomność, rozkazano mu przestać. Po śmierci Bowtella, MacGregor zadbał, aby podobne wypadki nie zdarzały się Australijczykom. Jim Dały otrzymał “pochwałę w rozkazie” za “poczucie obowiązku, zimną krew w czasie akcji, co stanowiło inspirację dla wszystkich, którzy walczyli razem z nim”.
Tymczasem jednak przeszukiwanie i niszczenie podziemnych tuneli musiało trwać nadal. Les Colmer i Barry Harford, żołnierze z Broken Hill, zgłosili się na ochotnika do pracy z materiałami wybuchowymi w tunelach. Wykorzystując swoje talenty w dziedzinie łączności, Denis Ayoub założył skutecznie działający podziemny system telefoniczny. Znalazł magazyny amunicji, umieszczone w niewielkich komorach, małe długopisy Parker 57 zamienione w miny pułapki, a nawet podziemny zakład produkcji flag, w którym znajdowały się nawet maszyny do szycia. Wykryto także duże magazyny ryżu, z których każdy był zaminowany. Miny pułapki umieszczone były nie tylko wokół magazynu, ale nawet w samych workach z ryżem. MacGregor spisywał dokładnie wszystko, co znaleźli jego ludzie. Tylko jego postura uniemożliwiała mu prowadzenie plutonu przez niekończącą się sieć tuneli. To właśnie MacGregor uświadomił wszystkim, jaką wartość dla Viet Congu przedstawiają amerykańskie śmiecie pozostawione na polu walki. Stało się to wówczas, gdy Denis Ayoub odkrył w tunelu mały warsztat, w którym produkowano granaty ręczne. Wewnętrzna obudowa wykonana była ze zużytej puszki po pomidorach, zewnętrzna - ze starej puszki po piwie. Odłamki rażące były niebieskim, metalowym tłuczniem używanym na drogach, a zapalniki pochodziły ze starych francuskich lub amerykańskich granatów. “- Z tego powodu - wspominał MacGregor- wprowadziliśmy zasadę palenia, niszczenia i zakopywania śmieci. Otrzymywaliśmy dobowe racje żywnościowe, w których były małe puszki. Nie wolno było zostawiać takiej puszki w widocznym miejscu, nie wolno było zostawiać przedmiotów, które nieprzyjaciel mógłby wykorzystać. Nawet twoją łyżkę byłby w stanie przerobić na broń. Nie zostawialiśmy nic, absolutnie nic”. Była to forma zdyscyplinowania, którą GI powinni naśladować z większym przekonaniem. W miarę, jak wojna zaczęła Viet Gongowi sprawiać coraz więcej kłopotów z zaopatrzeniem, w coraz większym stopniu posługiwał się on odpadkami, tak hojnie pozostawianymi przez Amerykanów. W niektórych rejonach partyzanci stali się od nich wręcz uzależnieni.
Napięcia pomiędzy specjalistami z wojsk inżynieryjnych a piechotą zaczęły dawać o sobie znać na samym początku operacji “Crimp”, W oficjalnym australijskim sprawozdaniu po walce, zamieszczono następujący, lakoniczny komentarz:
W niektórych wypadkach, po zabezpieczeniu wejść do tuneli, piechota przemieszczała się, by przeszukać inne miejsca, pozostawiając saperów pod ziemią bez bezpośredniej osłony. Takie postępowanie nie umacnia pewności siebie. Zdarzyło się, że w czasie gdy saperzy przeszukiwali tunel pod domem, piechota przystąpiła do podpalania budynku. Saperzy czują się niepewnie, stykając się z takim brakiem koordynacji.
Nastąpiły również tarcia pomiędzy Australijczykami a ich amerykańskimi towarzyszami broni. Saper (obecnie major) Denis Ayoub oświadczył wręcz: “Amerykanie nie nauczyli nas niczego o walce w tunelach, czego sami już nie próbowaliśmy. Nasze zdecydowane dążenie do oczyszczania tuneli uważali za szaleństwo. Byli dość zdziwieni, gdy nasz kapitan oświadczył, że mamy zamiar wysłać na dół chłopaków z latarkami, pistoletami i kawałkiem sznurka”.
W czasie gdy Australijczycy zaczęli opracowywać techniki badania i niszczenia niektórych niezbyt rozległych systemów tunelowych, nie dysponowali żadnym konkretnym pomysłem na sytuację, jaką byłoby natrafienie w tunelu na partyzanta Viet Congu. Denis Ayoub wspomina swój pierwszy taki wypadek, kiedy czołgał się za innym saperem, prowadzącym badania wąskiego tunelu komunikacyjnego. “Czołgaliśmy się tunelem, gdy nagle mój kumpel bez słowa zaczął się cofać. W takich tunelach, jakie znajdowaliśmy w czasie “Crimp” nie sposób było się obrócić, trzeba było wypełznąć rakiem. Kiedy więc zaczął posuwać się do tyłu, ja również musiałem to zrobić. Nie odzywaliśmy się ani słowem. Gdy dotarliśmy do dna szybu, jakimś cudem zdołał się przecisnąć obok mnie i pierwszy wyszedł na powierzchnię. Wyskoczyłem za nim, modląc się, by nie pogubić nóg. Kiedy wyleźliśmy stamtąd i mój kumpel trochę ochłonął, powiedział mi, że zobaczył tam człowieka”.
Zwalczanie Charliego w jego własnych tunelach było więc jeszcze melodią przyszłości. Gdy zaczęły przylatywać amerykańskie śmigłowce, by zabrać parę tysięcy znalezionych w tunelach komunistycznych dokumentów, kapitan Alex MacGregor polecił zrobić zdjęcia klap i włazów do tuneli oraz zabezpieczających je pułapek, a także sporządził dokładne notatki na temat wymiarów tuneli. Z wszystkich ocen wywiadowczych dotyczących podziemnych konstrukcji sporządzonych w czasie “Crimp”, opracowanie australijskich saperów było zapewne najdokładniejsze. Niestety, Australijczycy, pomimo odniesionych sukcesów nigdy potem nie byli już w tak poważnym stopniu zaangażowani w sprawę tuneli Cu Cni.
Alex MacGregor miał otrzymać Military Cross za odwagę i umiejętne dowodzenie swoim plutonem saperów w czasie operacji “Crimp”. 14 stycznia liczba Australijczyków poległych w Wietnamie uległa podwojeniu, z ośmiu do szesnastu. Odkryte przez nich tunele okazały się ogromnym kompleksem stanowiącym część dowództwa IV Okręgu Wojskowego Viet Congu.
Amerykanie też uczyli się tuneli. Trzy dni przed zakończeniem operacji, sprowadzili potężny, samobieżny miotacz ognia, który miał wspierać atak grupy operacyjnej na północ od lasu Ho Bo. Prowadził go starszy sierżant Bernard Justen, w owym czasie sierżant-szef plutonu chemicznego 1 dywizji piechoty. W miotaczu płomieni, zainstalowanym na transporterze opancerzonym, sprężone powietrze wyrzucało płynny napalm, którego kropelki zapalane były przez benzynę. System ten znany był pod nazwą ,,nasycania ogniem”. “- W ten sposób, kiedy to leciało do celu, nie traciłeś ani odrobiny” - wyjaśniał Justen. Maleńki teksańczyk stał się później specjalistą od walki w tunelach, ale przyznaje, że w czasie “Crimp” niedokładnie wiedział, co się dzieje. “- Mieliśmy niewielkie pojecie o tych dziurach i niewłaściwy sprzęt. To, czego się nauczyliśmy, nauczyliśmy się na własnej skórze”.
Justen przy pomocy miotacza ognia wypalał dżunglę i poszycie w pobliżu okopów. Jeżeli jego sprzęt odsłaniał wejścia do tuneli - niektóre włazy miały klapy, a niektóre nie - sierżant badał je.
“- Zaczęliśmy schodzić w dół i sprawdzać tunele. W samym środku, kiedy czołgaliśmy się, partyzanci często wyskakiwali w innym miejscu i nad naszymi głowami wybuchała strzelanina. Słyszeliśmy ją i nigdy nie miało się pewności, czy jeżeli wychylisz się z jednej z tych dziur, ktoś z naszej strony nie zacznie cię ostrzeliwać. Dlatego powtarzaliśmy chłopakom - w owych czasach nie ciągnęliśmy przewodów ani niczego podobnego, ponieważ pracowaliśmy na ślepo - a więc powtarzaliśmy im, żeby brali na wstrzymanie, jeżeli zobaczą, że wyłazimy nie z tej dziury do której weszliśmy. Cholera, nie miało się pojęcia, w którym miejscu wydostaniemy się na powierzchnię. Kiedyś zszedłem na dół i znalazłem się cholernie blisko Charliego - znalazłem ciepłe jedzenie, rozrzucone papiery, nawet kalendarz z aktualna datą. Musieli być tam cholernie niedawno. Ale prawdę mówiąc, wolałbym raczej przed nimi zwiewać niż ich tam spotkać”.
Justen później szkolił innych w prowadzeniu wojny tunelowej. Robił szkice tego, co tam znalazł, w tym również tunelowych syfonów wodnych. Jak się jednak później okazało, nie miały one nic wspólnego z osuszaniem tuneli. Przypominały raczej pionowe zakręty w kształcie litery U, a ich zadaniem było zatrzymywać gaz łzawiący lub CS i nie dopuszczać, by przedostawały się do całości systemu tuneli. Pierwsi przeszukujący musieli pokonywać syfony w niebezpieczny sposób. Większość po prostu wchodziła do wody, wstrzymywała oddech i nurkowała, licząc, że na jednym oddechu zdołają przenurkować na drugą stronę. “To był dla mnie naprawdę najgorszy kawałek - wyjaśniał Justen. - Nigdy nie wiedziałeś, co cię czeka po drugiej stronie, nigdy nie wiedziałeś, czy przez tę czarną dziurę przejdziesz na drugą stronę, a kiedy już to zrobiłeś, wyłaziłeś przemoczony do ostatniej nitki i śmierdzący jak cholera. To była najgorsza część tego interesu”.
Dowódca 173 powietrznodesantowej, generał brygady Ellis W. Williamson napisał później entuzjastyczny raport na temat operacji “Crimp”. Zawsze jesteśmy mądrzejsi po czasie, ale w tym wypadku historia wykazuje, że część jego optymistycznych opinii była albo przedwczesna, albo bezpodstawna. “Większą część 13 stycznia poświęcono na niszczenie i zatruwanie systemu tuneli i bunkrów - napisał osiem dni po zakończeniu “Crimp”. - Po raz pierwszy zastosowano CS-1, trujący proszek o długotrwałym działaniu, który okazał się nader skuteczny. Został rozprowadzony w systemie tuneli przy pomocy układanych w wybranych miejscach długich odcinków lontu wybuchowego. Następnie, przed zdetonowaniem lontu, rozmieszczano wzdłuż jego przebiegu CS-1 w krystalicznej postaci. Można mieć nadzieję, że ten sposób będzie miał długotrwałe działanie odstraszające”. Nadzieja była płonna. Syfony wodne i ściśle dopasowane klapy włazów oddzielające różne poziomy sprawiły, że zatruwanie zazwyczaj nie odnosiło skutku.
W swoim raporcie po akcji, pułkownik William D. Brodbeck z “Wielkiej Czerwonej Jedynki”, był o wiele mniej optymistyczny, ale bardziej przewidujący. “Środek do rozpraszania zamieszek CS został użyty bez większych sukcesów. Tunele są przygotowane przez Viet Cong w sposób zapobiegający skutecznemu jego zastosowaniu. Pożądane efekty osiągano wówczas, gdy do tuneli wchodzili ludzie. Gdy jednak żołnierz wchodzi tam w ślad za Viet Gongiem, wymagana jest inna technika bojowa, chociaż - na pewno nie mniejsza odwaga”.
Gdy “Crimp” i “Backskin” zakończyły się, “podniebni żołnierze”, wsiedli do swoich śmigłowców i odlecieli z powrotem do bazy; ciężarówki i transportery zmiażdżyły zajmowane przez nieprzyjaciela lasy, pozostawiając za sobą spalone, puste wioski. Większość ich mieszkańców została ewakuowana przez Amerykanów, ponieważ “... przez wiele lat żyli pod panowaniem Viet Congu i w konsekwencji zostali całkowicie zindoktrynowani przez komunistów i chętnie ich wspierali”.
Pułkownik Nguyen Van Minh z Wietnamskiej Armii Ludowej przygotowuje pełną historię wojskową wszystkich kampanii prowadzonych podczas wojny w dawnych dystryktach Sajgon - Gia Dinh. Jest ostrzyżonym najeża, zawodowym żołnierzem, a jego poglądy na temat Amerykanów są prawie całkowicie upolitycznione. Jednakże jest pewna doza prawdy w tym, że uważa operację “Crimp” za fiasko Amerykanów. Nie utracono niczego, co nie dałoby się odtworzyć, twierdzi, a mobilność i elastyczność struktury wojskowej Viet Congu była tak wielka, że mogła przetrwać te krótkie, potężne uderzenia Amerykanów, po czym ponownie stanąć do walki.
Operacja “Crimp” nie zdołała wyprzeć nieprzyjaciela z wyznaczonego rejonu, nie zdołała zniszczyć jego infrastruktury i obnażyła wrodzoną słabość taktyki “szukaj i zniszcz”, która stała się standardową taktyką operacyjną Armii Stanów Zjednoczonych. Najważniejszym osiągnięciem operacji było odkrycie gigantycznego systemu tuneli pod dystryktem Cu Chi, co doprowadziło do skupienia uwagi na zagadnieniu, w jaki sposób rozwiązywać ten problem w przyszłości.
Ostatecznie stało się oczywiste, że siły zbrojne Stanów Zjednoczonych nie walczą z bandą komunistycznych terrorystów, którzy w jakiś sposób przeniknęli z Północy i podporządkowali sobie spokojnych, południowo wietnamskich wieśniaków, trzymając im nóż na gardle. Amerykanie odkryli nowego wroga. Był lepiej uzbrojony niż sobie wyobrażali, ustalał własne reguły walki, miał poparcie mieszkańców wiosek dystryktu Cu Chi. Amerykanie zaczęli poznawać prawdziwe oblicze Viet Congu.
4
PARTYZANCI VIET CONGU
Śmiertelnie ranny podpułkownik George Eyster nazwał Viet Cong “tymi niesamowitymi ludźmi w tunelach”. Byli to ludzie przyzwyczajeni do spartańskich warunków, których sposób życia krańcowo różnił ich od przeciwników. Ubierali się jak chłopi, często w czarne jedwabne “piżamy” i nie nosili żadnych dystynkcji - ich znakiem rozpoznawczym była kraciasta chusta. Ich obuwiem były sandały Ho Chi Minha, zrobione z opony samochodowej, w których wycięty z dętki pasek, przebiegający między palcami, utrzymywał sandał na stopie. Spali w zwijanych hamakach, często wykonanych z amerykańskich spadochronów i owijali swoją dzienną rację żywnościową - miskę ryżu - w ten sam materiał. Mieli przy sobie manierkę, najczęściej chińskiej produkcji i lampkę oliwną wykonaną z buteleczki po perfumach lub lekarstwach i knota, którą posługiwali się w częstych wędrówkach pod ziemią. Niektórzy zakładali na przeguby opaski z rzemieni, żeby ułatwić towarzyszom wciągnięcie ich do tunelu, gdyby zostali zabici lub ranni. Poruszali się pieszo, albo na rowerach.
Kadra i oficerowie polityczni Viet Congu byli ludźmi urodzonymi na południu, którzy w ciągu ośmiu lat po kapitulacji Francuzów w 1954 roku, odbywali szkolenie w Wietnamie Północnym, a potem wrócili Szlakiem Ho Chi Minha, by podjąć dalszą walkę. Pod koniec lat sześćdziesiątych tysiące północnowietnamskich żołnierzy odbyło tę męczącą i niebezpieczną podróż, aby wesprzeć bataliony Viet Congu. Wszystkie komunistyczne wojska w Wietnamie Południowym nosiły oficjalną nazwę Armii Narodowo-Wyzwoleńczej i podporządkowane były COSVN (Biura Centralnego dla Wietnamu Południowego), czyli głównego zarządu partii na terenach Południa. Dzieliły się na miejscowe jednostki partyzanckie, oddziały regionalne oraz oddziały regularne. Miały trójkową strukturę organizacyjną - trzy pułki tworzyły dywizję, a patrząc od dołu: trzech ludzi tworzyło grupę, trzy grupy drużynę, trzy drużyny pluton, i tak dalej. Trzyosobowa grupa była pomysłem chińskich komunistów. Zgodnie z założeniem, zapewniała wzajemną pomoc (kiedy na przykład jeden z jej członków został ranny), ale również miała wykluczać jakąkolwiek prywatność, a tym samym zapobiegać dezercjom czy też naruszeniom purytańskich standardów zachowania obowiązujących w Viet Congu. Komisarze polityczni dysponowali władzą równą dowódcy liniowemu i zajmowali się utrzymywaniem wysokiego morale, oddaniu sprawie i grupową lojalnością.
Partyzanci - zarówno mężczyźni jak i kobiety - najczęściej byli prawie zupełnie nie wykształceni. Werbowano ich wkrótce po ukończeniu dziesięciu lat. Front poświęcał wiele godzin w tygodniu na “kształcenie”, czy raczej indoktrynację swoich żołnierzy, ale zachęcał w czasie takich zajęć do prowadzenia dyskusji i krytyki. Zarówno partyzanci z Południa jak i Wietnamczycy z Północy wyrastali w czymś, co pewien amerykański oficer nazwał “dokładnie kontrolowanym kokonem informacyjnym”, który umacniał w nich przeświadczenie o słuszności ich posłannictwa. “Uczyniono wszystko co możliwe - stwierdził Le Vinh, były komisarz polityczny Viet Congu - aby doprowadzić do stanu, w którym żaden żołnierz nie powinien mieć najmniejszych wątpliwości dlaczego, i o co walczy”. Szkolenie to opierało się na zasadach sformułowanych przez Mao Tse-tunga, który napisał: “Podstawą partyzanckiej dyscypliny musi być indywidualna świadomość. U partyzantów dyscyplina wynikająca z przymusu jest bezużyteczna”. Bez odpowiedniej motywacji, partyzanci uznaliby niebezpieczeństwa i niewygody życia za nie do zniesienia. W rezultacie, w późniejszym etapie wojny, tysiące z nich zbiegły na stronę rządową i był to jeden z największych problemów naczelnego dowództwa Viet Congu.
Viet Cong, aby przetrwać, musiał zapewnić sobie ochronę i współpracę mieszkańców wsi. NFW powstał w miastach, ale większą część swoich sił czerpał z terenów wiejskich, gdzie mieszkało 85 procent ludności Wietnamu Południowego. Morderstwa lub zastraszanie stosowane były jedynie w przypadku oczywistych aktów kolaboracji z rządem i wykonywały je specjalne grupy. Niekiedy zastraszanie potęgowano, wystawiając na widok publiczny odcięte głowy oraz plakaty z ostrzeżeniem. Partyzanci włączali się w uprawę roli, zarówno by zaopatrzyć samych siebie ale i pomóc wieśniakom, wśród których żyli. Aż do końcowego etapu wojny broń i wyposażenie Viet Congu były najczęściej kradzione, lub pochodziły z chałupniczej produkcji. Po 1966 roku automatyczny karabinek AK-47 produkcji chińskiej stał się standardową bronią komunistów dostarczaną Szlakiem, morzem, lub przez Kambodżę. Oficerowie nosili polski pistolet K-546.
Partyzanci przechwycili inicjatywę. Viet Cong mógł wybierać czas i miejsce stoczenia bitwy. Stosowana w czasie walki z wojskami Stanów Zjednoczonych taktyka z konieczności wynikała ze zdecydowanie niższego poziomu wyposażenia technicznego. Nie mogąc korzystać ze wsparcia lotnictwa czy artylerii, na których tak bardzo polegali Amerykanie, Viet Cong stosował zasadzki, nagłe ataki i odskoki oraz walkę na bezpośrednią odległość - “chwytanie nieprzyjaciela za pas”. Dla armii powstańczej pat - zablokowanie przeważających sił przeciwnika w jego wielkich bazach - jest równoznaczny ze zwycięstwem.
NFW prowadził intensywną kampanię wśród ludności, dokładając szczególnych starań, by podważyć wiarę w Armię Republiki Wietnamu oraz urzędników rządowych, często zresztą posługując się krewnymi, aby wywrzeć na nich wpływ. Była to skuteczna taktyka. Pomimo przeprowadzanego na masową skalę poboru rekrutów, przeciętnie corocznie 21 procent powoływanych żołnierzy Armii Republiki Wietnamu - dezerterowało. Viet Cong był uprzedzany o jakiejkolwiek operacji przeprowadzanej przeciwko niemu, a ostrzeżenie przychodziło niekiedy wiele dni wcześniej. Z kolei, operacje wojskowe Viet Congu były zawsze wykonywane po uprzednich próbach. Na odprawy przygotowywano modele celów, a miejscowi partyzanci - często nawet dzieci - zbierali na miejscu dane wywiadowcze. Broń i wyposażenie gromadzono zazwyczaj w podziemnych magazynach, skąd partyzanci z oddziałów regionalnych, albo sił głównych pobierali je w dniu operacji. Podejścia do celów, w wielu wypadkach, dokonywano przez sieć tuneli. Saperzy wysadzali przejścia w otaczających cel drutach kolczastych albo innych umocnieniach obronnych, po czym gwizdki lub trąbki dawały sygnał do ataku, który zwykle następował w nocy. Częstym celem były samoloty lub śmigłowce.
Wysoki poziom morale i poświęcenia Viet Congu bez przerwy wprawiały w zdumienie przeciwników. W jaki sposób mogą tak dobrze walczyć przeciwko tak przeważającym siłom i w tak strasznych warunkach? W jaki sposób komuniści mogą ponosić tak ogromne straty, albo przeprowadzać akcje z tak samobójczą odwagą? Mówiąc krótko - w jaki sposób tak zacofany naród może stawiać czoła największemu mocarstwu świata i złamać jego wolę kontynuowania wojny? Jedną z odpowiedzi - jest przebiegłość polityków na najwyższym szczeblu. Ale w polu - był to przede wszystkim tryumf organizacji i motywacji, wszczepianych przez komunistyczne kadry - i fakt, że młodzież wietnamska była bardzo otwarta na naukę. Większość amerykańskich żołnierzy miała bardzo słabe pojęcie, o co właściwie walczą w Wietnamie. Natomiast dla partyzantów była to często sprawa wyrównania osobistych porachunków - za zbombardowane rodzinne wioski, zabitych, albo aresztowanych i torturowanych krewnych przez rząd, finansowany i uzbrojony przez Stany Zjednoczone.
Viet Cong walczył na własnej ziemi. A Matka Ziemia stała się ich ochroną w tunelach wykopanych pod należącymi do ich przodków polami i wioskami. “Twe wnętrzności, Matko, są niezgłębione” - napisał poeta Duong Huong Ly. Tunele ukrywały partyzantów przed żołnierzami nieprzyjaciela i chroniły od bomb i pocisków, W tunelach znajdowały się ścięgna prowadzonej przez nich wojny - fabryki broni, magazyny ryżu, szpitale, stanowiska dowodzenia.
5
TUNELE
Kapitan Nguyen Thanh Linh z Armii Ludowej Socjalistycznej Republiki Wietnamu spędził pięć lat w tunelach Cu Chi. Obecnie - w wieku czterdziestu dziewięciu lat - ma szczupłą postać i wychudzoną twarz. Jego smutne oczy nigdy nie uśmiechają się jednocześnie z ustami. Coś w tym człowieku się wypaliło. Łatwo się męczy, jakby nie nawykł do przytłaczającego, południowego upału, panującego w mieście Ho Chi Minh. W dowództwie 7 Okręgu wojskowego niekiedy przysypia w czasie długich zebrań komitetu, ale nikt nie upomina go z tego powodu. Zyskał szacunek i bezkrytyczny podziw swoich rówieśników i młodych oficerów w swoim otoczeniu. Ale w Phu My Hung, w Cu Chi i na brzegach powolnej, brązowej rzeki Sajgon, kapitan Linh ożywa, wyjaśniając historię i filozofię, taktykę i funkcjonowanie ogromnego kompleksu tuneli, który był jego domem przez pięć lat. Z 300 ludzi pod jego dowództwem w czasie operacji “Crimp” w styczniu 1966 roku, jedynie czterech przeżyło wojnę: dwóch oficerów i dwóch podoficerów. Jego 7 batalion Viet Congu był “likwidowany” i odtwarzany tyle razy, że stracił rachubę. “- W Cu Chi straciliśmy 12 000 ludzi - partyzantów i cywilów - podczas całej wojny” - precyzuje.
Obecnie Linh siedzi wygodnie na zapylonej, czerwonej ziemi, w miejscu, w którym znajduje się jeden z głównych węzłów tuneli. Mówi o nich, odwołując się do historycznego i społecznego kontekstu. “- Są czymś bardzo wietnamskim - stwierdza - i trzeba rozumieć stosunek wietnamskiego wieśniaka do ziemi. Ale obawiam się, że tego nie zrozumiecie”. - Jego usta uśmiechają się lekko, ale oczy pozostają matowe. “- Jesteście z Zachodu”. Nie miała to być obraźliwa uwaga, powiedział to z łagodną rezygnacją, bardzo przypominającą te mieszaninę smutku i gniewu, z jaką Irlandczycy starają się wyjaśnić swoją historie Brytyjczykom.
Wietnam jest społeczeństwem rolniczym. Nie ma tu ważnych miast i metropolii, ani też zlokalizowanego w miastach rozwiniętego przemysłu. Jest to kraj wieśniaków, których głęboko przesycone tradycją życie charakteryzuje ciągła powtarzalność - sadzenie i zbieranie ryżu oraz kultywowanie zwyczajowych praw. Wietnamczycy oddają cześć przodkom, jako źródłu życia, zasobności i cywilizacji. W kręgu rytuałów kultu przodków - śmierć człowieka nie oznacza ostatecznego kresu. Pochowany na życiodajnym polu ryżowym - które żywi jego rodzinę -ojciec żyje w ciałach swoich dzieci i wnuków.
W tym ciągłym trwaniu rodziny, własność prywatna, osobiste posiadanie właściwie nie istnieją. Ojciec jest nie tyle właścicielem, co człowiekiem, któremu powierzono ziemię, a funkcja ta bez wątpienia przejdzie na jego dzieci. Dla Wietnamczyka ziemia sama w sobie jest czymś świętym i wiecznym. Zachodnie koncepcje rabunkowej gospodarki agrarnej, ruchomych społeczeństw, przekształcania lub zaniedbywania ziemi są nie do pojęcia dla wietnamskiego chłopa. Dla wieśniaka, który spędza życie w jednym miejscu, związany tradycją z dziedziczonym od pokoleń polem ryżowym, świat jest niewielki. Ziemia jest najważniejsza jako źródło życia, stanowi fundament umowy społecznej pomiędzy członkami rodziny a przysiółkiem, czy wioską. Bez ziemi wieśniak utraciłby społeczną tożsamość, stałby się włóczęgą, wyrzutkiem i odszczepieńcem. Ludzie tam wierzą, że jeżeli człowiek opuszcza swoją ziemię i udaje się poza granice wioski, jego dusza pozostaje, zakopana głęboko w ziemi razem z kośćmi przodków.
Do powstania tuneli Cu Chi nie doprowadziła wyłącznie wojskowa konieczność, ani też bardzo sprzyjający charakter miejscowego terenu. Były to istotne czynniki, ale swój udział miała tu również sprytna taktyka nowych komunistycznych kadr, które powróciły na południe na początku lat sześćdziesiątych. Wymagała tego strategia, pozwalała na to topografia, a przede wszystkim zdecydowanie zachęcała do tego historia. Jeżeli, zgodnie z poglądami generała Vo Nguyen Giapa, wróg miał zająć powierzchnię wietnamskiej ziemi, w takim razie jego naród zajmie jej wnętrze.
Dla komunistycznych saperów, kadr partyjnych i rolników, grunt Cu Chi doskonale nadawał się do drążenia tuneli. Dzięki bliskości rzeki Sajgon jest to, przede wszystkim, laterytowa glinka, ziemia bogata w związki żelaza i gliniaste spoiwo, dzięki czemu mogło przenikać przez nią powietrze. Według podpułkownika korpusu wojsk inżynieryjnych Jerry'ego Sinna. który szczegółowo zbadał tunele w Cu Chi jesienią 1969 roku, glinka ta nie zmieniała właściwości pod wpływem wody i w rezultacie stanowiła wyjątkowo stabilny materiał do drążenia tuneli. Wzmacniały ją - na wzór zbrojonego betonu - korzenie rozmaitych drzew, naturalny element wzmacniający, który Amerykanie nazywają “przerostem”. “- To była wspaniała ziemia do drążenia” - stwierdził posępnie Jerry Sinn. Kapitan Linh ujął to w jeszcze prostszy sposób. “- Ziemia Cu Chi jest lepka i nie kruszy się. Rejon jest położony od piętnastu do dwudziestu metrów nad poziomem wody i wiemy, że nie ma jej do głębokości jakichś sześciu metrów. Woda znajduje się zazwyczaj na głębokości od dziesięciu do dwudziestu metrów. Nie moglibyśmy wymarzyć lepszych warunków”.
Sucha laterytowa glinka ma matowoczerwone zabarwienie. W czasie pory suchej w Cu Chi powierzchnię wiejskich dróg pokrywa ostry pył, równie nieprzyjemny i przenikający wszędzie jak piasek. Ale, mimo to, konsystencja laterytowej glinki, w której drążono tunele, była twarda jak cegła i podobnie nieprzenikliwa.
Wykorzystywanie tuneli przez obrońców nie było niczym nowym. Chińscy partyzanci skutecznie posługiwali się nimi w prowincji Hopei w latach trzydziestych podczas wojny z Japończykami. Całe regiony połączone były siecią podziemnych konstrukcji obronnych i komunikacyjnych. Na Zachodzie okopy i tunele kojarzą się z koszmarem I wojny światowej, błotem, gazami i śmiercią tysięcy ludzi zabijanych w tych dziurach w ziemi w czasie ataków gazowych i artyleryjskich. Rozległa sieć tuneli zbudowanych przez chińskie i koreańskie wojska w przewężeniu półwyspu koreańskiego niedaleko 38 równoleżnika była powszechnie używana w czasie wojny koreańskiej na początku lat pięćdziesiątych. Jednak nigdy dotąd nie stworzono tak śmiałego planu, w wyniku którego centralna władza rządowa nie obejmowała ogromnego obszaru o powierzchni ponad stu osiemdziesięciu kilometrów kwadratowych, leżącego tuż obok stolicy kraju. Tunele sprawiały, że Cu Chi było całkowicie niedostępnym terenem w nocy, natomiast w dzień wstęp tam był możliwy jedynie przy użyciu potężnego wsparcia wojskowego. Wyglądało to tak, jakby władza Waszyngtonu nie sięgała Filadelfii, albo prawodawstwo Londynu - do Croydon.
Podstawowa infrastruktura tuneli wykonana w połowie lat czterdziestych stanowiła zaledwie szereg - zlokalizowanych na tyłach domów - schronów i krótkich, powiązanych ze sobą odcinków na terenie przysiółka. Jednakże tunele w latach sześćdziesiątych były już czymś zdecydowanie poważniejszym niż dogodnymi kryjówkami, bezpiecznymi melinami komunistów czy magazynami broni. Miały się stać kluczowym elementem całej kampanii na tym terytorium i przetrwać uderzenie najpotężniejszej i najbardziej wyrafinowanej technicznie machiny wojennej na świecie.
28 września 1967 roku pododdział 28 pułku piechoty 9 południowokoreańskiej dywizji zdobył niezwykły dokument w czasie operacji wymiatania przeprowadzonej na północ od Sajgonu. Cztery miesiące później został przetłumaczony na angielski i przekazany amerykańskiej Agencji Wywiadu Wojskowego oraz do wszystkich odpowiednich wyższych struktur dowodzenia w Wietnamie. Zanim jednak na początku 1968 roku doszedł do szczebla dowodzenia jednostek, było już zbyt późno, by mógł wpłynąć na przebieg wojny. Lada moment miała rozpocząć się ofensywa Tet i wkrótce mógł ulec zmianie charakter wojny. Wydaje się, że dokument ten jest jedynym podręcznikiem budowy i zastosowania tuneli wydanym kiedykolwiek przez komunistów. Była to dziesięciostronicowa broszura wyjaśniająca wiele szczegółów dotyczących konstrukcji tuneli i ich zadań strategicznych. Anonimowy autor wyrażał nadzieje partii i obawy co do przyszłości wojny tunelowej w stylu, który stanowi odbicie autorytaryzmu, naiwności i protekcjonalnej postawy charakterystycznej dla stosunków panujących pomiędzy funkcjonariuszami wyższego szczebla z regionu, a ich wiejskimi odpowiednikami.
Podstawowa rola tuneli jest w tym dokumencie wielokrotnie akcentowana. “Służą one umocnieniu bojowej zdolności naszych wiosek. Zapewniają również więcej bezpieczeństwa naszym jednostkom politycznym i wojskowym, podobnie zresztą jak i masom. Ale ich znaczenie jako schronów jest istotne tylko wówczas, gdy służą naszym żołnierzom w działaniach bojowych. Gdyby miały być wykorzystane wyłącznie jako schrony, ich wielkie zalety byłyby zmarnowane”. - I, co było jeszcze ważniejsze: “W podziemnych tunelach muszą znajdować się stanowiska bojowe i wyposażenie, aby zapewnić nieprzerwane wsparcie naszych oddziałów - nawet jeżeli nieprzyjaciel zajmie wioskę”. Dokument miesza polityczne apele z czymś, co okazało się niezwykle dokładną przepowiednią:
Jeżeli tunele zostają wydrążone w taki sposób, że pozwalają w pełni wykorzystać ich skuteczność, wioski i przysiółki staną się wyjątkowo potężnymi fortecami. Nieprzyjaciel może kilkakrotnie przewyższać nas siłą i nowoczesnym uzbrojeniem, ale nie przepędzi nas z pola bitwy, ponieważ będziemy przeprowadzali zaskakujące ataki z podziemnych tuneli... uznajemy, że podziemne tunele są bardzo dogodne dla wojsk dysponujących tak ograniczonymi siłami i uzbrojeniem jak nasze.
Tunele mogły okazać się niezmiernie przydatne do przeprowadzania bezpośrednich ataków na Amerykanów i zdobycia ich broni. Zapewniały też mobilność, dzięki której (jak miała się przekonać nieszczęsna 25 dywizja piechoty) “...będziemy mogli atakować wroga w samym środku jego szyków, albo toczyć dalej walkę z różnych miejsc”.
Nikt, nawet działający w scentralizowanych strukturach Hanoi planiści, nie był w stanie przewidzieć przebiegu walk od 1965 roku toczonych w IV Okręgu Wojskowym, na obszarze obejmującym okolice Sajgonu i całe miasto. Do tego momentu budowa tuneli polegała w poważnym stopniu na improwizacji i inżynierskim empiryzmie. Komunistyczny podręcznik wprowadzał dość sztywne normatywy, określające precyzyjnie wymiary tuneli, podziemnych komór i włazów. Fakt, że system rozwijał się i kształtował w określony sposób, przekraczając zdecydowanie koncepcje podręcznika, stanowi, być może, świadectwo poczucia swobodnej inicjatywy budowniczych. Jednakże na samym początku - jak informuje - zdobyczny dokument - system miał być prosty i skuteczny. “Musimy zakładać ewentualną niemożność prowadzenia walki z wnętrza tuneli. Musi więc istnieć dostępne tajne przejście, dzięki któremu nasze oddziały będą mogły wycofać się i walczyć na otwartej przestrzeni, albo -jeżeli zaistnieje taka konieczność - ponownie ukryć się w podziemnych tunelach”. Tunele nie miały więc być ani proste, ani “wijące się jak wąż”, ale tworzyć zygzaki o kątach pomiędzy 60 a 120 stopniami “...ponieważ jeżeli nieprzyjaciel wykryje właz, założy miny, ładunki przedłużone lub wleje do środka chemikalia - to w obu przypadkach będzie to miało katastrofalny wpływ na nasze wojska”. W rzeczywistości zastosowanie materiałów wybuchowych i środków chemicznych nie wywarło “katastrofalnego wpływu”, chociaż zygzakowate linie tuneli uniemożliwiały prowadzenie skutecznego ognia i pomagały osłabiać podmuchy eksplozji.
Rozmiary przejść komunikacyjnych zostały wyraźnie określone. Miały być one nie szersze niż 1,2 metra, ani nie węższe niż 0,8 metra, nie wyższe niż l ,8 metra ani nie niższe niż 0,8 metra. Minimalna grubość stropu musiała wynosić 1,5 metra “...by uniknąć wibracji spowodowanych eksplozjami bomb i pocisków oraz dźwięków poruszających się po powierzchni jednostek zmechanizowanych”.
Komuniści opracowali sprytny i doskonale przemyślany system włazów, zapewniających możliwość wyjścia i. wejścia do tajnych przejść oraz przechodzenia z jednego poziomu tuneli do drugiego. Tam, gdzie pozwalał na to poziom wód gruntowych i istniała taka konieczność, budowano kompleksy tuneli o czterech odrębnych poziomach. Ten niezwykły wyczyn wynikał nie tylko z wytrwałości kopaczy, ale również z praktycznego zastosowania pewnych praw fizyki, pozwalającego ludziom żyć latami głęboko pod ziemią. Elementarne środki podtrzymywania życia istotnie funkcjonowały. , Urządzenia wentylacyjne i sanitarne, stanowiska kuchenne - wystarczały, by zapewnić prymitywne, ale stosunkowo bezpieczne warunki egzystencji. Bardzo istotnym warunkiem powodzenia całego planu było to, by w przypadku wykrycia przez nieprzyjaciela pierwszego poziomu, tajne wejście prowadzące do następnego, pozostało ukryte przed wrogiem. Oznaczało to, że włazy musiały być praktycznie niewidoczne.
Jeden z ulubionych popisów kapitana Linha polegał na wprowadzeniu gości do leżącego pod Phu My Hung kompleksu tuneli, ustawienie ich w krąg o średnicy mniej więcej sześciu metrów i zaproponowaniu, by odnaleźli znajdujący się w jego płaszczyźnie właz do tunelu. Nikomu nigdy się to nie udało. Wówczas Linh tupał i nagle uśmiechnięty towarzysz unosił klapę i wyskakiwał z włazu. Dowód został przeprowadzony. Jedynie bardzo żmudne, czasochłonne i niebezpieczne sondowanie podłoża nożem lub bagnetem mogło doprowadzić do wykrycia dobrze zamaskowanej klapy. Zasady ich konstruowania podręcznik określał jak następuje: “Z desek o grubości l cm i szerokości 2-3 centymetrów wykonaj dwie płyty - jedną z deskami ustawionymi pionowo, a drugą poziomo. Pomiędzy płytami, które będą później sklejone, umieść nylonową płachtę. Pokryj ją gąbką i wypełnij wszystkie otwory woskiem. Nie wolno używać pojedynczych desek do płyt [klap], ponieważ nie będą wystarczająco wytrzymałe”.
Krawędzie włazów były najczęściej montowane pod kątem i zwężały się ku dołowi, dzięki czemu mogły wytrzymać poważny nacisk i nie zapadały się. Jeżeli klapa znajdowała się na powierzchni, partyzanci pokrywali ją ziemią, po czym sadzono na nich niewielkie rośliny, albo zręcznie umieszczano na nich opadłe liście, dzięki czemu zlewały się zupełnie z otoczeniem.
Otwory wentylacyjne były wyjątkowo proste. Prowadziły ukośnie od powierzchni do pierwszego poziomu -skos miał zapobiegać zalewaniu ich przez monsunowe deszcze. Niektóre zawsze skierowane były na wschód w stronę światła nowego dnia. Inne, zgodnie z instrukcją “muszą być zwrócone pod wiatr”. W absolutnej ciemności tuneli te otwory wentylacyjne były jedynym fizycznym przypomnieniem istnienia realnego świata, powietrza i światła. Do dolnych poziomów również przekopywano wewnętrzne kanały wentylacyjne.
Wejścia do tuneli budowano starannie i precyzyjnie, tak, by zaspokajały szereg różnych potrzeb. Komunistyczny podręcznik wyjaśniał:
Ponieważ działania milicji i partyzantów wymagają szybkiego pojawiania się i znikania, wejścia do podziemnych tuneli muszą być rozmieszczane jak wierzchołki trójkąta, dzięki czemu mogą wzajemnie wspierać się w walce. Nasze wojska muszą również mieć możliwość wycofania się. z podziemnego tunelu przez zamaskowany właz, aby móc dalej toczyć walkę.
Włazy musiały również wytrzymać ogień, zalanie wodą i działanie broni chemicznej. “Z tego powodu musimy umieszczać wejścia do tuneli w miejscu suchym, położonym nieco wyżej i o dobrej cyrkulacji powietrza. Tego rodzaju wejście nie będzie mogło zostać zablokowane przez zastosowanie broni chemicznej - co spowodowałoby śmierć ludzi znajdujących się niżej. W tak usytuowanym wejściu nie będzie się zatrzymywała również woda deszczowa”.
Trzy włazy w trójkątnym systemie wejść znajdowały się przeciętnie w odległości czterdziestu do pięćdziesięciu metrów od siebie i musiały mieć mocną konstrukcję. “Trzeba poświęcić wiele pracy, czasu i materiałów, aby spełniały te wymagania. Należy stosować następujące wymiary: właz kwadratowy - boki - 1,5 metra każdy; prostokątny właz - l metr na l ,8 metra, okrągły - o średnicy 1,5 metra”. Następnie autorzy dokumentu wyrażają swoje niezadowolenie:
Ostatnio, w niektórych rejonach nie przestrzegano ustalonych procedur kopania. Wejścia były zbyt duże i okazały się słabe, w związku z czym zmarnowano czas, siły ludzkie i materiały... W niektórych rejonach włazy [do tunelu] rozmieszczano zbyt blisko siebie... niekiedy w odległości zaledwie 5-7 metrów. Wynikało to z faktu, że kopanie powierzono rodzinom, albo grupom ludzi, którzy nie byli w stanie przewidzieć katastrofalnych skutków tej bezmyślności... Wydawali się ignorować fakt, że wejścia położone tak blisko siebie zwrócą uwagę wroga i jedynie ułatwią ich wykrycie.
Ta troska o szczegóły ma dogmatyczny charakter, ale pozostaje niezbitym faktem, że tunele Cu Chi były głównym czynnikiem walki z Amerykanami. Gdyby niedbalstwo albo brak precyzji w budowie obniżyło ich jakość - komuniści przegraliby. Niektóre dowody trwałości i skuteczności systemu tuneli Cu Chi wpadły w ręce Amerykanów, gdy partyzant Ngo Van Giang został schwytany 31 stycznia 1968 roku przez żołnierzy południowowietnamskich. Przesłuchujący Gianga obszernie cytują jego zeznania na temat sieci tuneli Cu Chi. Wyjaśnił im, że tam gdzie tunel stawał się otwartym bunkrem, pokrywano go specjalnym dachem. Składały się nań 50-centymetrowa warstwa bambusowych drągów i następna, identycznej grubości, warstwa “gontów”. To wszystko pokrywano półmetrową warstwą ziemi, na której sadzono kwiaty, albo maskowano przewróconymi drzewami. Trudno uwierzyć, ale według Gianga, jeżeli 200-kilogramowa bomba trafiła w odległości zalewie dziesięciu metrów od tunelu, nie wyrządzała żadnych szkód. Drągi bambusowe powszechnie stosowano ze względu na ich sprężystość. “W kwietniu 1966 roku -powiedział przesłuchującym Giang - samolot zrzucił bombę na przysiółek Chua, która trafiła prosto w tunel tego typu. Ziemia i gonty zapadły się, ale kadra [w środku] nie doznała ran”.
Giang wyjaśnił również, że komuniści stworzyli swego rodzaju tunelową hierarchię. Były tunele, które nazwał “tunelami funkcjonariuszy wysokiego szczebla” - specjal-; nie drążone przez saperów z Viet Congu i odpowiednio wzmacniane. Kryło się w nich mniej więcej trzech funkcjonariuszy na raz. Dodatkowo zabezpieczano je przed bombami przy pomocy gontów i bambusa. Następne w hierarchii były tunele dla zwykłej kadry. Wykonywali je “...funkcjonariusze sami dla siebie... poza tym nie było w nich bambusowych ścian”.
Mimo że pomieszczenia te były w jakimś stopniu zhierarchizowane, pozostaje jednak faktem, że komuniści stworzyli szereg podziemnych umocnień wystarczająco silnych, by wytrzymać działanie większości środków niszczących. Frustracja Amerykanów, wynikająca z konieczności zajmowania się sprawą tuneli, stawała się niezwykle silna, Wyglądało to tak, jakby Goliat uzbrojony był zarówno w maczugę i procę, podczas gdy Dawid jedynie wykopał sobie dziurę, chował się w do niej, po czym wyskakiwał z niej od czasu do czasu, walczył przez chwilę i uciekał.
Tunele były zazwyczaj kopane w najtrudniejszy sposób - ręcznie. Podręcznik starał się sformalizować cały system pracy. Głosił co następuje:
Przejścia kopane są w następujący sposób:
- przy pomocy urządzeń kopiących,
- ręcznie.
Wprowadzamy tu sposób ręcznego kopania tuneli:
kopanie ręczne - przejścia kopane są przez 2 osoby, które zmieniają się przy kopaniu i odgarnianiu ziemi i 2 do 3 osób, które usuwają ziemie (liczba osób zależy od tego, jak daleko trzeba wynosić ziemie).
Dysponowano prymitywnym dźwigiem do usuwania l ziemi, który ustawiano nad włazami tuneli w czasie drążenia. Pozwalało to w na wpół mechaniczny sposób usuwać ziemię.
Major Nguyen Quot pracuje obecnie w dowództwie 7 Okręgu Wojskowego w mieście Cho Cni Minha. Jako młody kapitan (awanse w Armii Ludowej były wyjątkowo powolne), został przydzielony do tuneli Cu Chi. Podobnie jak kapitan Linh miał temu zadaniu poświęcić aż pięć lat. Jego wzrok poważnie ucierpiał z powodu braku światła i obecnie major rzadko zdejmuje bardzo ciemne okulary przeciwsłoneczne. Chociaż norma pracy przy kopaniu ziemi wynosiła mniej więcej metr sześcienny na osobę dziennie, w praktyce ulegała ona zmianom w zależności od zdrowia i wieku kopacza, klimatu i charakteru gleby. Jednak na podstawie własnych doświadczeń major Quot twierdzi, że i dziennie wykopywano zaledwie pół metra sześciennego, “...chociaż niedaleko otworu wentylacyjnego można było kopać szybciej i więcej wydobywać”. Mówi też, że w kopaniu tuneli brali udział wszyscy: starzy mężczyźni, kobiety, młodzież obojga płci, a nawet dzieci. Proces usuwania ziemi był stosunkowo prosty. Wiszący w Phu My Hung rysunek znakomicie ilustruje te metodę. Najpierw z powierzchni drążono szyb na głębokość trzech do pięciu metrów. Jeden z pracowników wyposażony w kosz przywiązany do długiego kija pozostawał u wylotu suchej studni, jak nazywano pierwszy szyb. Drążący tunel wsypywali ziemię do kosza, który następnie wyciągany był na powierzchnię. W tym samym czasie identyczną czynność rozpoczynano w odległości mniej więcej dziesięciu metrów od pierwszego szybu. Kiedy tylko kopiący tunel osiągali wymaganą głębokość, zaczynali drążyć go naprzeciwko siebie. Aby spotkać się w połowie drogi, kierowali się jedynie słuchem. Według majora Quota: “Nasi kopacze mieli dobre uszy. Zawsze się spotykali i jeżeli była nawet kilkucentymetrowa różnica - nie miało to znaczenia. Potem studnie były zasypywane i - proszę pamiętać - nigdy nie mogliśmy kopać pod górę, bo nie można było usunąć ziemi. Zawsze drążyliśmy w dół. Aby dać sobie radę z deszczami, w tunelach komunikacyjnych zawsze robiliśmy pewien spadek, aby woda mogła spływać do studni”.
“Przy kopaniu tuneli wprowadziliśmy racjonalny podział pracy - wyjaśniał kapitan Linh. - Starzy ludzie wyplatali kosze do przenoszenia ziemi, stare kobiety gotowały, młodzi mężczyźni i kobiety wykorzystywali swą siłę przy kopaniu ziemi. Nawet dzieci miały w tym swój udział, ponieważ zbierały liście, by zamaskować klapy włazów. Naszym ulubionym narzędziem do drążenia tuneli były stare, zużyte łopaty i motyki. Nowa motyka ma jakieś piętnaście do dwudziestu pięciu centymetrów długości, ale po długim używaniu na polu ulega zużyciu i zmniejsza do rozmiarów miski”.
Sajgoński poeta i pisarz Vien Phuopng spędził większą część wojny w tunelach. Jest mężczyzną średniego wzrostu o siwiejących włosach, chudych rękach i zmęczonych oczach za grubymi okularami. W1962 roku pracował z Viet Congiem na prowincji. “Byłem wówczas sprawniejszy” - stwierdza z uśmiechem. Dzisiaj, w wieku pięćdziesięciu pięciu lat, jest straszliwie szczupły. “- Kopanie tuneli było naszym codziennym zadaniem. Oprócz tunelu, w którym żyłem, miałem dwa lub trzy zapasowe tunele, ponieważ gdyby nieprzyjaciel natrafił na jeden z nich, albo bombardowanie zniszczyło drugi, zawsze musiałbym się gdzieś podziać. A więc kopaliśmy codziennie. Gleba Cu Chi jest mieszaniną piasku i ziemi. W czasie pory deszczowej jest miękka jak masło, w porze suchej, twarda jak beton. Jeżeli udało mi się wykopać trzydzieści centymetrów w czasie sześciogodzinnej dziennej zmiany, było to wielkie osiągniecie. Łatwiej było kopać w porze deszczowej. Miałem motykę maleńką jak spodeczek i dlatego klęczałem lub siedziałem na ziemi. Musiałem wynajdować twardy grunt miedzy korzeniami bambusa, albo tam, gdzie znajdowała się termitiera. Taka gleba mogła wytrzymać ciężar czołgu. Kopaliśmy w trzyosobowych zespołach. Jeden kopał, drugi odsuwał ziemię, trzeci ją wynosił”.
W jaki jednak sposób pozbyto się wielu tysięcy ton ziemi wyniesionych z tuneli i ukryto je tak, że Amerykanie nie dostrzegli żadnych zdradzieckich śladów? Komuniści doskonale wiedzieli, że Amerykanie, dysponując samolotami zwiadowczymi oraz wyrafinowaną aparaturą do prowadzenia obserwacji powietrznej, bez trudu mogli “zobaczyć” ogromne kopce świeżo wykopanej ziemi. Fotografie o wysokiej rozdzielczości połączone z techniką widzenia w podczerwieni były do tego stopnia udoskonalone już na początku lat sześćdziesiątych, że stanowiły poważne zagrożenie. Podręcznik kopania tuneli nie bawił się w dzielenie włosa na czworo. Stwierdzał po, prostu: Pozbądźcie się urobku kierując się zdrowym rozsądkiem:
Uwaga: Ziemia wyniesiona z podziemnych tuneli powinna zostać wykorzystana na fundamenty domów, grzędy do sadzenia ziemniaków lub brzegi okopów strzeleckich i rowów łącznikowych. Może być również wsypywana do strumieni, ale nigdy nie wolno pozostawiać jej w stertach. Mówiąc krótko, należy dołożyć wszelkich starań, aby uchronić podziemne tunele przed odkryciem ich przez wroga.
I to było wszystko.
Kopacze przekształcili pozbywanie się ziemi w nową naukę. Gdy zaczęły się pierwsze naloty amerykańskich bombowców B-52, po prostu wsypywali ją w leje po bombach. Gdy amerykańskie patrole albo jednostki Armii Republiki Wietnamu utrudniały usuwanie urobku, partyzanci posługiwali się przyuczonymi bawołami do wywożenia go daleko od miejsca budowy tunelu. MacDonald Valentine, który przez dziewiętnaście miesięcy był przydzielony do batalionów południ owo wietnamskich Rangersów i stacjonował w Cu Chi, usłyszał od wietnamskiego zwiadowcy Phuc Longa, że jeżeli nacisk nieprzyjaciela nie pozostawia im innego wyjścia, partyzanci mogą przemycać ziemię pod nosem amerykańskich patroli w zwykłych garnkach, w których zazwyczaj znajdował się sos rybny. Garnek miał rozmiar dzbanka do kawy i pod warstwą sosu kobiety umieszczały pęcherz z ziemią. Było to zajęcie przypominające osuszanie jeziora łyżką do zupy.
Co dwadzieścia, trzydzieści metrów, kopacze drążyli otwór odwadniający, aby zapobiegać zalewaniu tuneli. Miał on 20 cm szerokości i 15 głębokości. Ale co ważniejsze, mniej więcej co sto metrów w strategicznych punktach tuneli wykonywano specjalne syfony. Te wypełnione stęchłą, cuchnąca wodą jamy, po raz pierwszy odkryte w czasie operacji “Crimp”, miały zatrzymywać żrące i często zabójcze opary wytwarzane przez świece dymne i granaty z gazem CS, które Amerykanie wrzucali do tuneli, chcąc je zatruć. W rezultacie, niektóre z najbardziej zabójczych wynalazków przygotowanych w zachodnich laboratoriach zajmujących się wojną chemiczną, były bezużyteczne z powodu zastosowania w tunelach czegoś, co jest odpowiednikiem kolanka w rurze kanalizacyjnej. Zwyczajne klapy włazów łączących poszczególne poziomy również skutecznie blokowały przepływ oparów i gazów.
Jedną z najważniejszych tajemnic, której Amerykanie nie poznali do końca wojny, była - według majora Quota - metoda budowy tuneli, dzięki której można było odcinać poszczególne sektory. “ - Amerykanie myśleli, że nasze wojska zamknięte są w jednym tunelu i że będą mogli i zabić wszystkich na dole wtłaczając do środka gaz albo pompując duże ilości wody. Ale to nic nie dawało. Ważne było, aby wróg nigdy tego nie zrozumiał”.
W rzeczywistości powyższa opinia jest mieszaniną przechwałek i faktów. W początkowym okresie wojny w tunelach Amerykanie, z całą pewnością, nie zdawali sobie sprawy z istnienia tajnych wyjść. Ale wkrótce stało się oczywiste, że zepchniętych w dół partyzantów nie zawsze można było znaleźć przy zablokowanych wyjściach z tuneli. Jedynym sensownym wyjaśnieniem było więc istnienie ukrytych dróg odwrotu, które Amerykanie wykrywali jedynie przy dużej dozie szczęścia lub pomysłowości.
Chociaż tunele były naturalnymi schronami zapewniającymi schronienie przed amerykańskimi nalotami, w miarę jak bombardowania stawały się coraz bardziej zaciekłe, konieczne było stosowanie dodatkowych, specjalnych środków ochronnych. Budowniczowie zaczęli więc kopać stożkowe schrony w kształcie litery A, których geometryczny kształt był tak zaprojektowany, by ukrycie wytrzymywało siłę eksplozji zarówno pocisku artyleryjskiego jak i bomby. Jeszcze ważniejszy był fakt, że stożkowy kształt wzmacniał odgłosy nadlatujących grup B-52. Był to jedyny sygnał ostrzegający mieszkańców tuneli o grożącym nalocie.
Ostatecznie jednak, prawdziwe bezpieczeństwo systemu tuneli zależało od dokładnego i pomysłowego zastosowania kamuflażu. Niedatowany dokument Viet Congu doradza w tej sprawie, co następuje:
Jeżeli okres wykorzystywania [tuneli] jest długi, powinniśmy hodować żywe rośliny. Zmieniać wyschnięte liście, zanim pociemnieją i przed nadejściem dnia zacierać wszystkie podejrzane ślady. Nadawajcie maskowaniu kontrast stosując wysoką i niską roślinność. Nie pozostawiajcie w widocznym miejscu wyraźnych, ciemnych kopców ziemi. Rośliny i gałęzie muszą być zbierane w miejscach oddalonych od umocnień i miejsc stacjonowania wojska. Kiedy potrzebne są szybkie, interwencyjne naprawy, nigdy nie zbierajcie gałęzi i liści na terenie oddzielającym was od nieprzyjaciela, a zwłaszcza nie bierzcie dużej ilości z jednego miejsca.
Informator o kryptonimie “TU-10” został ulokowany przez amerykański wywiad wojskowy gdzieś w rejonie Tay Ninh w okresie od stycznia do lipca 1967 roku. 28 lipca 1967 roku przekazał swoim kontrolerom obszerną informację na temat ciągłych sukcesów w maskowaniu tuneli, ujawniając pewne istotne szczegóły taktyki piechoty Stanów Zjednoczonych stosowanej w walce w tunelach.
Partyzanci zauważyli, że kiedy nasze [tj. Stanów Zjednoczonych i Armii Republiki Wietnamu] wojska odnajdują jakąś kryjówkę, mają skłonność do niszczenia jej i podążania dalej bez przeprowadzania, intensywnych poszukiwań... tunele i wejścia do magazynów w miejscach zamieszkałych sytuowane są często pod kuchnią, albo, jeśli to możliwe, pod zagrodą dla świń. Amerykanie niechętnie tam zaglądają. Równie często wykorzystywano duży słup na rogu budynku albo zadaszone ukrycie dla zwierząt, by zamaskować wejście do tunelu albo magazynu.
Agent “TU 10” donosił, że generalną (choć nie zawsze przestrzeganą) zasadą było obowiązkowe zmienianie, co trzy dni, listowia używanego do kamuflażu. Dokładano również starań (nie poinformował jednak z jakim skutkiem), by używać do maskowania “małe krzewy z wieloma liśćmi” i tam, gdzie to możliwe, żywe pędy roślin, które rozwinęłyby się i pozostały zielone.
Ale Ngo Van Giang, wzięty do niewoli partyzant, który przekazywał wywiadowi Stanów Zjednoczonych pożyteczne informacje na temat konstrukcji tuneli, sugerował, że istnieją sposoby, dzięki którym Amerykanie mogą wykrywać tunele, pomimo ich doskonałego maskowania. Dobrze przeszkolony obserwator może dostrzec ślady ścieżek, w bezpośredniej okolicy mogą znajdować się ułamane gałęzie, trawa po obu stronach ścieżek może być przygnieciona, w sąsiedztwie może być widać kilka nie dających się wyjaśnić wysokich kopców, a w rejonie tuneli ziemia może być nieco bardziej gąbczasta.
Doskonale wyszkoleni żołnierze amerykańskich sił specjalnych, Zielone Berety, byli specjalnie przygotowywani do identyfikowania nawet najbardziej pomysłowych systemów maskowania. Żyli w trudnych warunkach, często na terenach, gdzie dominowały siły Viet Congu, i zasłynęli swoimi umiejętnościami bojowymi i zdolnością przetrwania. Kilku z nich zostało przydzielonych do pododdziałów piechoty prowadzących operacje “szukaj i zniszcz”. Okazało się, że umiejętność wykrywania włazów do tuneli prezentowana przez Zielone Berety jest wyjątkowa. Nigdy jednak nie było wystarczającej ilości podoficerów łącznikowych sił specjalnych i jeżeli mieli oni możliwość wyboru, zawsze woleli najszybciej - jak to było możliwe - powrócić do swoich zasadniczych działań.
“Tunele były efektem strategii opartej na logice - wyjaśnił major Quot. - Najpierw były to schrony przeznaczone dla pojedynczych ludzi, potem dla rodzin. Każda rodzina była odpowiedzialna za swój odcinek tunelu. Potem poszczególne chaty przysiółka łączone były tunelami i wkrótce zaczęliśmy budować tunele łączące jeden przysiółek z drugim. Aż w końcu mieliśmy główne tunele komunikacyjne, tajne tunele, fałszywe tunele. Im bardziej Amerykanie starali się wyrzucić nas z naszej ziemi, tym głębiej się w nią wkopywaliśmy.
Pod ziemią mieliśmy nawet drogowskazy, dzięki czemu obcy wiedzieli gdzie się znajdują, chociaż zapewnianie przybyszom [kadrze i partyzantom] przewodnika było obowiązkiem starszego wioski. Musiał zapewnić przewodników, którzy przeprowadziliby ich z jednego dystryktu do drugiego i następnie przekazali następnym”.
W miarę jak następowała eskalacja wojny w Wietnamie, dystrykt Cu Chi i Żelazny Trójkąt w coraz większym stopniu zaczęły skupiać uwagę poirytowanych Amerykanów. Nie mogąc opanować tych terenów, musieli sięgnąć do jednego elementu, który zawsze był dla nich korzystny - możliwości położenia na określony teren ogromnej siły ognia. Przy pomocy lotniczych salw artyleryjskich, stosując środki wybuchowe, chemiczne defolianty, gaz CS - Amerykanie masakrowali powierzchnię, podczas gdy pod nią, czekały cierpliwie całe bataliony regionalnych i regularnych wojsk komunistycznych. Ziemia pękała, jęczała, i tu i ówdzie nie wytrzymywała ataków. Dżungla zmieniła się w zapyloną pustynię, całe wioski zniknęły, a ich mieszkańców przesiedlono. Ale fizyczna wytrzymałość tuneli została zachowana wystarczająco długo, by przetrwała w nich komunistyczna administracja cywilna i wojskowa, prowadząc w nich swoją działalność i udaremniając niemal wszystkie próby wyrzucenia jej stamtąd. Był to niezwykły tryumf prymitywizmu w dziesięcioleciu, w którym człowiek stanął na księżycu.
6
PRZEŻYĆ POD ZIEMIA
Zaledwie rok po zawarciu w Hanoi małżeństwa z Nguyen Thi Tan, kapitan Linh otrzymał rozkaz udania się na południe i objęcia dowództwa nad niedawno sformowanym 7 batalionem Viet Congu w Cu Chi. W domu zostawił syna Nguyen Hoa Yinha, jego żona spodziewała się dziecka, córki, którą miał zobaczyć dopiero, kiedy miała dziesięć lat. Gdy kapitan Linh wrócił do domu 6 czerwca 1975 roku, jego dzieci przez trzy dni nie pozwalały się dotknąć. “- Moja żona i ja traktowaliśmy nasze spotkanie jak nowe małżeństwo. Przez dziesięć lat nie utrzymywałem żadnych stosunków z innymi kobietami. Gdy spotkaliśmy się ponownie, żona powiedziała do mnie tylko: - Jaki jesteś szczupły. Wszyscy mieszkańcy naszej ulicy przychodzili przywitać mnie i moją żonę i nie mogłem niczego powiedzieć w obecności tego tłumu”.
Jest najwyraźniej dumny ze swojej dziesięcioletniej służby - pięciu lat spędzonych pod ziemią - ale zarazem zbyt wrażliwy, by oddalić przeżyte koszmary. Na przykład, jeżeli rannych nie można było przetransportować do bezpiecznego szpitala na powierzchni, trzymano ich aż do wyzdrowienia w tunelach. “- Zazwyczaj błagali nas, żebyśmy ich dobili - powiedział Linh. - Krzyczeli, że chcą zobaczyć choć promyk światła i zaczerpnąć jeden i haust powietrza - nie świeżego powietrza - po prostu l powietrza. Ranni, których poczucie dyscypliny ulegało osłabieniu, a ciała i dusze cierpiały, woleli śmierć od leżenia pod ziemią. Nieprzyjemnie było ich słuchać. Nie i mogliśmy im nic zaproponować - ani śmierci, ani światła, ani dostatku powietrza”.
Wietnamczycy rzadko okazują emocje. Jedynie od czasu do czasu po nieruchomych, beznamiętnych twarzach wieśniaków płynęły łzy, albo krzyczeli, widząc zniszczone domy lub martwych członków rodziny. Dla człowieka z Zachodu zadanie pytania: “- Jak naprawdę wygląda życie w tunelu?” - jest samo w sobie zakwestionowaniem wietnamskiego pojmowania przyjemności, bólu, wytrwałości, cierpienia, współudziału i samodyscypliny. Oczywiście istnieją punkty wspólne - ranny żołnierz błagający o śmierć, która jest jedynym wyzwoleniem od piekła pod ziemią - ale różnice i subtelności kulturowe czynią porównania trudnymi. Wietnamska kultura ma swoje korzenie na wsi, gdzie gromadzenie rzeczy materialnych jest postrzegane jako oznaka egoizmu, odmówienie przyjacielowi czy sąsiadowi prawa do równości. Nie jest to postawa polityczna, ale podobnie jak bliskie związki z ziemią, wynika ona z długiego, historycznego zastosowania mądrości ludowej, braku społecznej i fizycznej mobilności oraz pogodzenia się ze swoją rolą w życiu.
Człowiekowi z Zachodu łatwiej jest próbować zrozumieć doświadczenia życia w tunelach w ich historycznym kontekście, jako ostatecznych konwulsji trwającej dziesięć tysięcy dni wojny o całkowite wyzwolenie się spod obcej dominacji. Jedynie przekonanie, że zwycięstwo komunistów jest nieuniknione chroniło ciało i umysł przed prawdziwymi koszmarami tunelowej egzystencji. Pytanie, kiedy nastąpi zwycięstwo, było czysto akademickie -może za kolejnych pięć lat, może za dziesięć, lub dwadzieścia. Ameryka była potęgą militarną budzącą lęk, należało więc być cierpliwym. Ale nie było żadnych wątpliwości, zadawanych w duchu pytań.
Dla Azjatów, wychowanych na konfucjańskich poglądach, czas jest rzeką bez końca, wypływającą z bezustannie odnawiającego się źródła. Jest to coś, co należy cenić, ale ponieważ istnieje w tak nieograniczonej obfitości, trudno go zużyć zbyt wiele. Dla ludzi z Zachodu, czas jest zawsze cenny, natomiast człowiek Wschodu może szafować nim hojnie. Nawet kalendarze zachodnie są inne -mają punkty początkowe i końcowe przedstawione graficznie jako linearne symbole. Każda strona ma swój początek i koniec. Rok jest bardzo długim okresem. Z kolei kalendarz wschodni ma kształt koła, znaku, który nie ma początku ani końca - to kontinuum. Szybkie zwycięstwo jest wymysłem ludzi Zachodu.
Godna uwagi wiara w komunistów wynikała nie tylko ' z przekonania, że ich sprawa jest słuszna, ale również z przekonania, że czas działa na ich korzyść. Musieli zrobić tylko jedno - nie przegrać.
Dla tysięcy ludzi, którzy mieli w tunelach żyć i umierać, najważniejszą funkcją tych instalacji obronnych była i kontynuacja walki z wrogiem. W zdobytych dokumentach Viet Congu powtarza się jak refren nakaz dla funkcjonariuszy, by przypominali ludziom, że najważniejsza jest walka, ukrywanie się na drugim miejscu. Że w tunelach nie znajdują się jedynie pomieszczenia sypialne, schrony przeciwlotnicze, latryny, szpitale, pralnie i kuchnie, ale również pomieszczenia dla teatru politycznego, magazyny wojskowe, ośrodki konferencyjne, drukarnie, a nawet schrony dla bezcennych bawołów - a przede wszystkim komory przekształcone w warsztaty produkujące chałupniczo uzbrojenie, dzięki któremu Viet Cong mógł kontynuować walkę do momentu, gdy Hanoi przyśle nowe zaopatrzenie. W mrocznej, podziemnej metropolii znajdowały się prymitywne kuźnie, w których wykonywano miny przeciwpiechotne. Mieściły się tu wielkie magazyny ryżu. Zlokalizowano w nich również czasowe cmentarze. Były tam pomieszczenia, w których haubice kalibru 105 milimetrów były demontowane i smarowane, gotowe do ponownego montażu i użycia. Tymczasem na górze czołgi przeciągały z łoskotem, bomby spadały z samolotów, pociski eksplodowały w niszczących zaporach ogniowych. Potem piechota ostrożnie brnęła wśród listowia, nieświadoma, że nieprzyjaciel dosłownie zapadł się pod ziemię zabierając ze sobą swoje lary i penaty. Gdy Amerykanie byli w pobliżu, nie rozlegał się żaden szept, nic się nie poruszało. Ziemia należała, albo wydawała się należeć do umarłych. Ale gdy tylko najeźdźcy odchodzili, gdy zapadła noc, natychmiast rozlegał się podziemny szum i pomruk.
Najpierw rozpalano kuchnie “Dien Bien Phu”. Były to specjalnie przystosowane “bezdymne” kuchnie, po raz pierwszy użyte w okopach w czasie wojny z Francuzami, a potem stopniowo doskonalone i dostosowywane do potrzeb lat sześćdziesiątych. Gdy na palenisku rozpalano ogień, dym był odprowadzany przez kilka kanałów i ostatecznie wypuszczany z różnych, oddalonych od siebie i umieszczonych równo z powierzchnią ziemi kominów. Miało to na celu rozproszenie dymu do tego stopnia, że stawał się niewidoczny z powietrza, nawet dla nieustannie czujnych Amerykanów w ich samolotach rozpoznawczych. “System działał wyjątkowo dobrze - stwierdził major Quot - ale był wyjątkowo nieprzyjemny dla kucharzy, a poza tym często zdarzały się pęknięcia w przewodach kominowych, co powodowało zanieczyszczenie powietrza w tunelach”.
Według byłego partyzanta, Le Van Nonga, który obecnie znowu uprawia rolę na brzegach rzeki Sajgon w Ań Nhon Tay, było jednak o wiele gorzej niż przedstawiał to major Quot. “Tunele śmierdziały i my również. Napotykaliśmy wiele przeciwności. W tunelach było zazwyczaj l bardzo gorąco i zawsze się pociliśmy. Braliśmy ze sobą ryż ugnieciony w kule, ukrywaliśmy się w czasie dnia, j a w nocy próbowaliśmy ugotować ryż, żeby go zjeść następnego dnia. Jeżeli nie było czasu na jego przygotowanie, przez cały dzień byliśmy bez jedzenia, aż do następnej nocy, a wtedy znowu próbowaliśmy wyjść na powierzchnię, żeby gotować. Pod ziemią było to właściwie niemożliwe. Dym zawsze dusił, nie sposób było oddychać, chociaż na dole i tak zawsze brakowało powietrza. Niekiedy kierowano nas, żebyśmy zaatakowali Amerykanów i zmusili ich do odejścia. Gdy się to powiodło mogliśmy wyjść i gotować w nocy, na otwartej przestrzeni. Nie możecie sobie wyobrazić jaką sprawiało nam to i przyjemność”.
Pułkownik dr Vo Hoang Le, starszy oficer medyczny Viet Congu, szczerze przyznał, że gotowanie pod ziemią było nieprzyjemnym i trudnym zadaniem. “Zazwyczaj i jedliśmy tylko suchy prowiant. Porządnie gotować można było tylko na powierzchni, jeżeli robiono to w podziemiach dym był nie do zniesienia”. Ostatecznie, to wymagania rannych w coraz większym stopniu decydowały o użyciu kuchni Dien Bien Phu. Ironią losu był fakt, że w miarę jak nasilała się amerykańska obecność wojskowa, zaczęła ona odgrywać pewną rolę w rozwiązaniu problemu żywienia w tunelach. “- Niechcący zaopatrywali nas w żywność, która była najodpowiedniejsza w tunelach - wspominał pułkownik Le - ponieważ po atakach piechoty zawsze pozostawiali po sobie jedzenie. W niektórych miejscach było jej bardzo dużo. Amerykanie zostawiali puszkowane mięso, suchy ryż, makaron z krewetkami, papierosy i czekoladę”.
Kapitan Linh wspomina, że rzeka Sajgon zawsze była dobrym źródłem zaopatrzenia w ryby i krewetki, ale trudno było łapać ryby nie narażając się na wykrycie. “- Kiedy zaczęło brakować nam żywności, sadziliśmy maniok, bananowce, słodkie kartofle i kasawę. Amerykanie byli sprytni i wiedzieli, że tam gdzie spostrzegą te rośliny, musimy znajdować się gdzieś w pobliżu. Niebezpiecznie było hodować te rośliny w pobliżu tuneli, ale równie niebezpieczne było narażanie się na śmierć głodową. Ostatecznie, jedynym mięsem jakim dysponowaliśmy, było mięso szczurów. Jest wyborne i dostarcza mnóstwo protein. Przekonałem się, że pieczony szczur ma o wiele lepszy smak, niż kurczak albo kaczka”.
Według opinii kapitana Linh, niewielu ludzi z Zachodu mogłoby wytrzymać długotrwałe życie w tunelach bez bardzo specjalistycznego szkolenia i aklimatyzacji. Chociaż w jego sektorze wzięto do niewoli jedynie garstkę GI, był za nich odpowiedzialny. “- Byliśmy dobrzy dla amerykańskich jeńców wojennych. Taka była polityka Narodowego Frontu Wyzwolenia. Musieliśmy o nich dbać, a potem wysyłaliśmy ich do Hanoi”. (Gdy już tam docierali, nie byli traktowani z przesadną wielkodusznością. Warunki egzystencji były złe, a niektórych poddawano intensywnym naciskom psychologicznym, by zmusić ich do potępienia amerykańskich działań w Wietnamie). “- Gdy ich schwytaliśmy - mówił Linh - przez krótki okres trzymaliśmy w tunelach, oczekując na sposobność wysłania ich na północ. Mieliśmy jednego, który absolutnie odmawiał jedzenia ryżu. Upierał się, że musi dostać chleb. Nie mieliśmy chleba ani mięsa, a on mówił mi, że może jeść tylko chleb i kurczęta. Zapytałem go, ile kurcząt dziennie potrzebuje - odpowiedział mi, że mniej więcej połowę kurczaka. No cóż, taka połówka wykarmiłaby przez dzień dziesięciu moich ludzi. Mimo to postaraliśmy się ukraść dla niego chleb i kurczaki. W jednym wypadku, jak wiem, prowiant pochodził z amerykańskiej bazy. Miałem dwóch jeńców. Zapewniliśmy im lepszy standard życia, niż naszym żołnierzom, ponieważ wymagało tego ich zdrowie. Lubiłem tych ludzi i często rozmawialiśmy po angielsku. Sądzę, że również mnie polubili, gdy przekonali się, że nie zostaną zastrzeleni czy skrzywdzeni w inny sposób. Niestety zmarli na skutek choroby, kiedy przerzucano ich na północ. Nie byli w stanie znieść trudów marszu przez dżunglę. Byli ze mną dwadzieścia . dni, a potem poprowadzono ich w stronę granicy z Kambodżą, Tam właśnie zmarli”.
Poza niezbędną do przetrwania żywnością, równie ważnym czynnikiem była produkcja broni i amunicji. Miała ona zasadnicze znaczenie w początkowym okresie ofensywy Amerykanów, gdy pojawiły się poważne niedobory. “- Właściwie nie otrzymywaliśmy żadnych dostaw broni z Północy - wspominał kapitan Linh. - Dostawaliśmy jedynie zapalniki do min i zapalniki z opóźnionym zapłonem. Potrzebne nam były materiały wybuchowe, ale na szczęście wkrótce znaleźliśmy je leżące wszędzie - wokół nas”.
Tylko jeden batalion nowo przybyłej 25 dywizji piechoty w Cu Chi, wystrzelił w ciągu jednego miesiąca co najmniej 180 000 pocisków na obszar dystryktu Cu Chi - przeciętnie 4 500 dziennie. W czasie jednego miesiąca Amerykanie wystrzelili w Południowym Wietnamie około miliarda pocisków karabinowych, 10 milionów pocisków moździerzowych i 4,8 miliona rakiet. A był to zaledwie początek wojny.
Jak wspomniał kapitan Linh, ogromna część tej amunicji spadła na Cu Chi. I spora jej ilość, zgodnie z regułą prawdopodobieństwa, nie eksplodowała. Dla Viet Congu natychmiast stała się źródłem szkolenia. “- Staraliśmy się to wykorzystać - wyjaśnił kapitan Linh. - W czasie nalotów mieliśmy zespoły obserwatorów, wypatrujących bomby, które nie wybuchły. Starali się zaznaczyć miejsce ich upadku. A potem, po nalocie, spieszyliśmy tam i odzyskiwaliśmy trotyl z bomb. Niekiedy zdarzały się wypadki. Pewnego razu zginęło ośmiu moich ludzi w chwili, gdy bomba którą piłowali eksplodowała. Pozostała z nich jedynie garść strzępów ciał. Ale proszę pamiętać - z tysiąca pocisków, które nieprzyjaciel do nas wystrzelił, jedynie około sto powodowało straty, a jakiś procent z pozostałych dziewięciuset nie robił nikomu krzywdy, albo w ogóle nie wybuchał. Amerykanie używali swojej broni, żeby z nami walczyć, a my posługiwaliśmy się ich bronią, aby walczyć z nimi”.
Chałupniczy przemysł kapitana Linha zaczął się rozwijać. “- W rejonie Cu Chi wszędzie leżały niewybuchy. Zorganizowaliśmy specjalne warsztaty w tunelach i nauczyliśmy się przenosić do nich amunicję. Tam wyjmowaliśmy zapalniki, umieszczaliśmy nasze własne i zmienialiśmy pociski w potężną broń, której Amerykanie bardzo się bali. Detonowaliśmy je przy pomocy akumulatorów, albo przerabialiśmy na miny-pułapki. Znajdowaliśmy również miny odłamkowe kierunkowego działania, które nie eksplodowały, ponieważ bombowce zrzuciły je z nieodpowiedniej wysokości, albo pod niewłaściwym kątem. Niekiedy mieliśmy nawet więcej tych min, niż byliśmy w stanie użyć. Każdą miną kierunkowego działania, odpowiednio przerobioną w naszych podziemnych warsztatach, mogliśmy zabić lub ranić siedmiu amerykańskich żołnierzy. Nie potrzebowaliśmy jakichś szczególnych umiejętności technicznych. Były bardzo niebezpieczne dla Amerykanów, ale nieszkodliwe dla nas, gdy byliśmy ukryci w tunelach”.
Puszki po Coca-Coli - w wyniku ironicznego procesu inwersji kulturowej - rzemieślnicy pracujący przy świetle świec i lamp naftowych w specjalnych podziemnych warsztatach, starannie przerabiali na ręczne granaty, które następnie używano przeciwko Amerykanom. Najpierw wsypywali do puszki odłamki po bombach, następnie wlewano do środka roztopiony trotyl, a wreszcie na wierzchu mocowano zapalnik własnej roboty. Major Quot wspominał: “- Pod ziemią, w każdym przysiółku, w tunelach Cu Chi mieliśmy grupy produkcyjne, które produkowały miny, granaty ręczne i reperowały broń strzelecką. Miny odłamkowe kierunkowego działania były dla nas bardzo ważne. W warsztatach tunelowych wykonywaliśmy miny DH-5 i DH-10. W jednej było pięć, a w drugiej dziesięć kilogramów materiału wybuchowego i kulek łożyskowych. Odpowiednio wykonana DH-10 mogła unicestwić cały pluton przeciwnika. Nawet przy pomocy bardzo prymitywnych narzędzi jeden człowiek mógł wyprodukować dziennie trzy do pięciu min. Zorganizowaliśmy nawet niewielką linię produkcyjną. Ktoś specjalizował się w usuwaniu materiału wybuchowego z amerykańskich niewybuchów, następny odpowiednio go preparował, a trzeci mocował w minie zapalnik”. Ten podziemny przemysł zbrojeniowy był dla Amerykanów czymś więcej niż tylko źródłem irytacji. Stał się podstawowym sposobem uniemożliwienia Amerykanom dostępu do kompleksu tuneli.
Doprowadzana do warsztatów energia elektryczna pochodziła najczęściej z niewielkich ręcznych albo pedałowych prądnic. “- Jednostka łączności miała małą prądnicę benzynową - wspomina kapitan Linh - ale należały one do rzadkości. Zazwyczaj były to ręczne albo pedałowe generatory chińskiej produkcji. Mieliśmy też akumulatory. W Cu Chi nigdy nie brakowało nam elektryczności. Wyrzucaliśmy nawet wyczerpane bateryjki z latarek ręcznych i zastępowaliśmy je świeżymi. Otrzymywaliśmy baterie “w prezencie” od Amerykanów. Łatwo było je pozbierać”.
Major Quot przypomina sobie, że w odcinkach tuneli, w których działał, znajdowało się kilka prądnic. “- Mieliśmy nawet lampy neonowe zasilane z generatorów - mówił - chociaż były szczególnym luksusem. Prądnice były nam potrzebne do zasilania sprzętu łączności i korzystaliśmy z nich również do projekcji filmowych. Nie można oczekiwać od człowieka, żeby przez trzy godziny kręcił korbą prądnicy i musieliśmy używać cennych benzynowych generatorów. Oglądaliśmy w tunelach wojenne filmy - choćby ,Bitwa o Dien Bien Phu”. Lubiliśmy oglądać filmy, przesyłane nam przez Hanoi”.
Większość zwykłego oświetlenia dawały kaganki wykonywane ze starych amerykańskich łusek pocisków karabinowych i prostego knota zanurzonego w oleju kokosowym. Nieco większa i bardziej popularna lampa zrobiona była z brązowej butelki o wymiarach małej buteleczki po lekarstwach z przewierconą nakrętką w miejscu kapsla. Podstawę obciążał zwykły kawałek metalu. Tutaj również światła dostarczał knot zanurzony w oleju kokosowym.
Niewielu amerykańskich żołnierzy zdołało przedostać się do drugiego lub trzeciego poziomu tuneli. Jan Shrader z Połączonego Centrum Eksploatacji Sprzętu Wojskowego, przydzielony do Dowództwa Pomocy Wojskowej w Wietnamie, zbadał jeden odcinek drugiego poziomu i przypomina sobie, że napotkał komory o wysokości ponad pięciu metrów. “- Te przestrzenie były wręcz nieprawdopodobne, nie mogę sobie wyobrazić, co oni tam trzymali, albo robili... rzeczami, które najczęściej tam znajdowaliśmy, była broń i sprzęt wojskowy, ale bardzo dobrze zmagazynowany. Była tam, na przykład, amunicja artyleryjska do działek bezodrzutowych kalibru 57 milimetrów. Każdy pocisk był indywidualnie, ręcznie wykonaną niewielką puszką z lutowanym dociskowo szwem i pracowicie, ręcznie wykonanym kołpakiem. Każdy znaleziony przez nas karabin był owinięty w szmaty, zabezpieczony smarem rusznikarskim i zaopatrzony w małą metalową przywieszkę umocowaną kawałkiem drutu. Nie mogli pisać niczego na papierze, ponieważ nie przetrwałby zbyt długo w tunelach. Dobrze o tym wiedzieli, bo zajmowali się tym od tak cholernie dawna. Mieli więc; małe kawałki miękkiego metalu, na którym wypisywali rylcem swoje maleńkie symbole informujące, co znajduje się w pakunku”. Shrader znalazł również w tunelu warsztat, w którym produkowano kopie dość skomplikowanego uzbrojenia. “- Były to specjalistyczne warsztaty, w których rzeczywiście wykonywano broń strzelecką - chińskie kopie pistoletów maszynowych Thompson i rozmaitych francuskich typów. Wzięli zdobyczny francuski karabin maszynowy, zorganizowali mały podziemny warsztat i zaczęli ręcznie produkować jego kopie. Robili również ręczne granaty, amunicję i mnóstwo min”.
Sierżant Arnie Gutierrez odkrył do czego służyły niektóre z największych podziemnych składów. “- W komorach o wysokości cztery i pół metra montowali armaty i wielkie moździerze. Demontowali je na zewnątrz tuneli, przenosili do środka, montowali w czasie nocy w tunelu aby dokonać konserwacji, albo w jakimś innym celu, rozbierali, znowu przenosili tunelami i na zewnątrz składali znowu i - używali. Nic dziwnego, że nigdy nie udało nam się znaleźć ich dział na powierzchni. W pewnym zespole podziemnych komór znaleźliśmy dwie armaty kalibru 105 mm. Te dwie stopiątki miały ponad czterdzieści lat i były wciąż w idealnym stanie. Możecie to sobie wyobrazić - kłaść cholernie wielką haubice na noc do snu w tunelu? Jednym z powodów, dla których nasze straty były tak wielkie, był fakt, że nie potrafiliśmy sobie wyobrazić, skąd Charlie bierze swoją broń, te wyrzutnie rakietowe i cholernie wielkie działa, strzela z nich, potem chowa i znowu strzela. Po raz pierwszy znaleźliśmy ten sprzęt głęboko w tunelu i nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom”.
W 1966 roku Viet Cong na północ od Lai Khe zdołał ukraść jednostce Armii Republiki Wietnamu czołg M-48 i było to wydarzenie, które spowodowało zrozumiałą konsternację w kręgach rządowych. Trzy lata później Amerykanie znaleźli sprzęt - w tunelu. Zakopano go na głębokości około dwóch metrów, a wokół niego wykopano tunele. Sam czołg został wykorzystany przez Viet Cong jako centrum dowodzenia; akumulatory, światła i radio wciąż jeszcze działały.
24 listopada 1966 roku wywiad wojskowy Armii Republiki Wietnamu przekazał Amerykanom protokół przesłuchania wziętego do niewoli dowódcy plutonu Viet Congu. Jeniec poinformował, że otrzymał rozkaz napędzania prądnicy ładującej akumulatory dla dużej jednostki łączności w lesie Boi Loi (kilka kilometrów na północ od lasu Ho Bo). Była rozlokowana głęboko pod ziemią, i a jej członkowie zajmowali się przechwytywaniem komunikacji radiowej, podsłuchem telefonicznym i dekryptażem. Posługiwali się płynnie wieloma językami. Była to jednostka wywiadu łączności (SIGINT - Signal Intelligence). W 1970 roku 25 dp wykryła północnowietnamską jednostkę wywiadu łączności ukrytą pod ziemią niedaleko rzeki Thi Tinh. Cała korespondencja radiowa l i 25 i dywizji była zarejestrowana, a przechwycone depesze F przetłumaczono na wietnamski.
Mniej więcej w połowie drogi pomiędzy miastem Cu Chi a Sajgonem, tuż na północ od Szosy Nr l, kapitan oddziałów specjalnych Stanów Zjednoczonych, William Pelfrey, dowodził swoim pododdziałem w czasie rutynowego zadania “szukaj i zniszcz” w rejonie Hoc Mon. Był 6 sierpnia 1967 roku i Pelfrey ze swoimi ludźmi uczestniczył w operacji “Kole Kole”, ośmiomiesięcznych działań prowadzonych przez 2 brygadę 25 dywizji piechoty - długiego, nużącego ćwiczenia w wojnie na wyczerpanie. Trzydziestodwuletni, urodzony na farmie w Arkansas, oficer lubił swoją działalność w oddziałach specjalnych i nauczył się operowania w dżungli, służąc w północnych prowincjach Wietnamu Południowego. Już od grudnia 1966 roku zajmował się działaniami polowymi, gdy szychy z dowództwa rozkazały mu - przewrotnie, jego zdaniem - by przerwał działania w oddziałach specjalnych i na jakiś czas przyłączył się do jednostki piechoty. Użyli; przy tej okazji sformułowania:”Wracaj do wojska”. Stawiał opór tak długo jak się dało, po czym został przeniesiony na południe, gdzie przydzielono go do l batalionu 3 pułku piechoty zmechanizowanej 25 dp.
Palfrey, który miał zdobyć tak bardzo cenioną Srebrną Gwiazdę, Brązową Gwiazdę z “V” (za męstwo), Army Commendation Medal (Wojskowy Medal Uznania) i parę Purpurowych Serc w czasie swoich dwóch tur służby i dwudziestu miesięcy w Wietnamie, prowadził ostrożnie i swój pododdział przez suche poszycie. Ubiegłej nocy, tuż przed dziesiątą, trzech żołnierzy zostało rannych od ognia ; moździerzowego Viet Congu. Instynkt ostrzegał go, że w tym rejonie jest coś szczególnego i zmusił go do kontynuowania działań w czasie upalnego południa, co nie przysporzyło mu popularności. Tuż przed 14.30 zauważył, że bambusy rosną w jakiś dziwny sposób. Były po prostu zbyt regularne. Wyrosły wysoko i w jakiś sposób sprawiały wrażenie plantacji - zasadzonej i pielęgnowanej, by zapewniła maskowanie. I rzeczywiście.
Wśród bambusów kryło się wejście do kompleksu tuneli. Pelfrey rozkazał jednemu ze swoich ludzi, by wysadził tunel i bunkry. To często prowadziło do odkrycia nowych włazów, a one z kolei do następnych znalezisk pod ziemią. “- No cóż, odkryliśmy pod ziemią kompletny zakład produkcji amunicji - wspominał Pelfrey. - Wykopali cały zespół bunkrów, pokryli każdy z nich bambusowym dachem, mieli cały system tuneli komunikacyjnych”. W środku znalazł wiertarki pionowe, małe kuźnie na węgiel drzewny i system miechów - w pełni wyposażony warsztat, w którym topiono złom, a w piaskowych formach wykonywano nowe odlewy. Granaty miały drewniane trzonki z umieszczonymi w nich łańcuszkami uruchamiającymi zapalnik. Wiertarki były antycznymi, pionowymi modelami o ręcznym napędzie. Wszystko jednak działało. Urzędowy meldunek z przeprowadzonej akcji, nieco na wyrost określił znalezisko “fabryką amunicji”. Chociaż z całą pewnością nie był to aż tak wielki zakład produkcyjny, stanowił doskonały przykład przemysłu lekkiego, ukrytego w tunelach i zaopatrującego Viet Cong pod nosem Amerykanów.
Porucznik (obecnie podpułkownik) David Sullivan z 1 dywizji piechoty Stanów Zjednoczonych, wysoki, żylasty mieszkaniec stanu Iowa, w kwietniu 1966 roku dokonał niezwykłego odkrycia w tunelu. Razem z kapralem ze swojego plutonu natrafili pod ziemią na fałszywą ściankę z desek. Dłubali ją bagnetami przez wiele godzin. Gdy ją wreszcie rozebrali, znaleźli drewnianą skrzynkę o długości około sześćdziesięciu centymetrów i zaopatrzoną w napis uczyniony chińskimi hieroglifami. Sullivan wspominał potem: “- Wieko było przybite gwoździami. Skrzynka nosiła ślady działania pogody. Otworzyliśmy ją. Była pełna sztabek złota. Każda miała około dwunastu centymetrów długości i czterech centymetrów grubości. Siedzieliśmy tam przez dłuższą chwilę, gapiąc się na to. Muszę się przyznać, że zaczęliśmy rozmawiać o tym, jak zatrzymać to złoto. Najpierw pomyśleliśmy, żeby zostawić je w tym samym miejscu i zabrać po wojnie. Potem pomyśleliśmy, żeby rozdzielić je w plutonie, tak, żeby nikt nie wiedział. Przyszło nam również do głowy, żeby wysłać złoto do domu i zatrzymać je. Z przyjemnością mogę powiedzieć, że w końcu uczciwość zwyciężyła. Wszystkie te pomysły były niepraktyczne i - spójrzmy prawdzie w oczy - niewłaściwe, Wyszedłem i wezwałem śmigłowiec. Przyleciał, zabrał skrzynkę i -powiedzieć wam coś śmiesznego? Nigdy więcej nie usłyszeliśmy o tym złocie”.
Tunele były miejscem pobytu żywych i umarłych, W miarę jak komunistycznym żołnierzom z coraz większym trudem przychodziło grzebać zabitych na powierzchni, coraz częściej zabierano zwłoki do tuneli, by czasowo je tam pochować. Zazwyczaj umieszczano je w niszach w ścianach tuneli, ułożone w pozycji płodowej i przykrywano kilkunastoma centymetrami gliny lub wikliny. Pozostawienie nie pogrzebanego martwego towarzysza na powierzchni uważano za niegodne, poza tym, ukrycie martwych w tunelach utrudniało Amerykanom podliczanie strat zadanych przeciwnikowi. Wreszcie, w ten sposób zabici byli układani na wieczny spoczynek w pobliżu domu przodków. Viet Cong ukrywał również w tunelach ciała zabitych Amerykanów, by zirytować w ten sposób ich kolegów, którzy odzyskiwanie swoich zabitych uważali za swój obowiązek.
W grudniu 1969 roku kompania Alfa 3 szwadronu I 4 pułku kawalerii przez trzy dni wysadzała bunkry w lesie Boi Loi na północny zachód od Cu Chi. “- Zobaczyłem coś, co przypominało odwietrznik tunelu - powiedział sierżant Kermit Garrett. - Sprawdziliśmy teren, szukając klapy włazu, ale kiedy nie mogliśmy jej odnaleźć, i postanowiliśmy kopać przy odwietrzniku. - Garrett i jego partner, kapral Mike Hanh, zaczęli odrzucać ziemie, Mike Hahn natknął się na drewno, przepiłował je i nagle natrafił na coś zupełnie nietypowego - na beton. Po przebiciu i tej przeszkody, Hanh zrobił otwór i pierwszy wszedł do środka. “- Nie mogłem uwierzyć własnym oczom - wspominał później. - Było tam dosyć sprzętu, by wydrukować całą gazetę”. Znaleźli ważącą prawie 700 kilogramów maszynę drukarską w idealnym stanie, a pod ścianą wielkiej komory o wysokości dwóch metrów i wymiarach dziesięć na dwanaście metrów - trzydzieści siedem kaset z czcionkami ustawionych szeregami. Był tam również stół z butlami tuszu i dwudziestodwulitrowymi puszkami farby, a także stosy broszur i gazet - ogółem dwie tony.
Pisarz i poeta Vien Puong, który obecnie jest prezesem Związku Kultury w mieście Ho Chi Minh, wyjaśnił, że w czasie wojny niezbędna była duża ilość drukowanych materiałów i większa ich część była wykonana w tego rodzaju podziemnych drukarniach. Przez kilka lat Komunistyczny Związek Artystów i Pisarzy Sajgonu mieścił się w tunelach; jego członkowie byli odpowiedzialni za swoje kwatery mieszkalne i biura. “- Przenosiliśmy się i bez przerwy, ponieważ albo byliśmy atakowani, albo potrzebna nam była większa powierzchnia. Mieliśmy biura w tunelach w Ho Bo, Phu Trung, Xon Thuoc. Niektóre z naszych pomieszczeń w tunelach wciąż jeszcze istnieją. Mieliśmy bardzo mało maszyn drukarskich i wykorzystywaliśmy je przede wszystkim, by przygotowywać informacje dla wieśniaków. Było niezmiernie ważną sprawą, by im przypominać, że nie porzuciliśmy ich, że wciąż tu jesteśmy, głęboko w ziemi, pod nimi. Gdy w 1962 roku znalazłem się w dystrykcie Cu Chi, był tam już główny tunel komunikacyjny. Nasze biuro znajdowało się właśnie tam i musieliśmy wykopać boczny tunel łączący się z głównym. W tym okresie biuro prasowe [partii komunistycznej] na Sajgon również miało swoje pomieszczenia niedaleko nas. Oni także przekopali się do głównego systemu tuneli.
To była koszmarna egzystencja. Żyło się z godziny na godzinę. W jednej chwili wszystko mogło być w porządku, a kilkadziesiąt minut później już się nie istniało. Ktoś mógł siedzieć i rozmawiać z tobą, a po pięciu minutach już nie żyć. Biorąc pod uwagę ilość zużywanej przez Amerykanów amunicji, były chwile, kiedy kwestia przeżycia była zwykłą loterią. Tunele były najbezpieczniejszym ukryciem jakim dysponowaliśmy, ale nie niezniszczalnym. Ja sam miałem mały schron, w którym spałem. Miał wymiary 80 na 70 cm i metr wysokości. Możecie sobie wyobrazić, jak człowiek czuł się w takiej dziurze, spędzając w niej noc po nocy. Nie kopałem tego ukrycia zbyt głęboko, ponieważ bolesne doświadczenie nauczyło nas, że im głębiej znajduje się schron, tym większa jest szansa pogrzebania żywcem w czasie bombardowania. Wybudowałem więc sobie względnie mocny schron, który chronił mnie przed odłamkami bomb. Gdy nieprzyjaciel prowadził na powierzchni swoje operacje przeciwpartyzanckie, wchodziłem do mojej podziemnej sypialni, zapalałem świecę i czytałem albo pisałem wiersze do momentu, gdy powietrze nie stało się tak ciężkie, że musiałem zgasić świecę i leżeć w kompletnej ciemności przez trwającą wieczność noc, wsłuchując się w dudniące nad moją głową czołgi i działa. Nie wiedziałem, podobnie jak moi towarzysze, czy prawidłowo oceniliśmy głębokość naszego tunelu. Leżeliśmy wiec, zastanawiając się, czy czołg nie zarwie sklepienia naszej komory sypialnej i nie zmiażdży nas na śmierć, albo, co gorsze - nie do końca na śmierć.
W czasie Operacji “Manhattan” (przeprowadzonej w marcu 1967 przez Amerykanów z bazy Long Nguyen, usytuowanej tuż na północ od Żelaznego Trójkąta), pewien młody człowiek oszalał w tunelu. Wywiązała się między niektórymi z nas dyskusja, czy powinniśmy wieczorem wyjść z tunelu na kilka minut i zjeść posiłek na otwartym powietrzu. Ale podczas “Manhattanu” Amerykanie codziennie byli przy waszych wejściach do tuneli. Jedna złamana gałązka albo ziarenko ryżu upuszczone przy wejściu mogło im dać wskazówkę, gdzie jesteśmy. Miałem przeczucie, że jeżeli wyjdziemy, zostaniemy zabici. Taka też była moja decyzja. Młody człowiek zaczął krzyczeć i zachowywać się histerycznie, powtarzając, że musi natychmiast wyjść na powierzchnię, nawet jeżeli Amerykanie wciąż szukają. Chciał to zrobić mimo wszystko, kazałem więc go związać”.
Ale prawdziwą zmorą mieszkańców tuneli był gaz. Powietrze było równie cenne jak życie, ale bezustannie zanieczyszczały je efekty najrozmaitszych niezbędnych działań - gotowania, korzystania z latryn i tak dalej. Ale gdy Amerykanie używali gazów, a klapy włazów tuneli i system wodnych syfonów nie działał, był nieskuteczny lub został zniszczony, wtedy tunele stawały się miejscem powolnej śmierci przez uduszenie. Czy gazem tym był acetylen, czy też używany do tłumienia zamieszek CS, który palił skórę i straszliwie drażnił oczy i nos, skutki działania były straszliwe.
Van Phuong pamiętał, jak leżał płasko w czasie ataku gazowego i ocalał jedynie dzięki temu, że oddychał bardzo powoli, wciągając do płuc powietrze, którego cienka warstwa utrzymywała się na podłodze tunelu, pod pełznącym wolno gazem. Śmierć, jeżeli nadeszła, była potwornie wolnym duszeniem się połączonym z obrzydliwymi torsjami szarpiącymi człowiekiem w cuchnącej ciemności własnoręcznie przygotowanego grobu.
Trzej członkowie partyjnego biura prasowego zostali zagazowani w tunelach. Vu Tung, znany sajgoński dziennikarz, Huang Ngo, pisarz z Sajgonu i panna Tam, która przyłączyła się do mieszkańców tuneli. Cała trójka znalazła się w wielkim kompleksie tuneli w Xom Phuoc, do którego, według Phuonga, Amerykanie wtłoczyli “gaz trujący”. Gdy Amerykanie wreszcie się wycofali i minęło dość czasu, by gaz się ulotnił, był w stanie wraz z innymi wejść do tuneli, W wąskim tunelu komunikacyjnym znaleźli martwego Vu Tunga, który wciąż miał na głowie swój filcowy kapelusz. Próbował wypełznąć z podziemnego tunelu. Huong Ngo leżał martwy na plecach z głową przykrytą gazetą, a panna Tam spoczywała nieopodal twarzą do ziemi.
Nguyen Van Binh wstąpił do Viet Minhu w 1951 roku i przeszedł do Wietnamu Północnego w 1954. Tam przeszedł pięciomiesięczne podstawowe szkolenie i wreszcie wrócił do Wietnamu Południowego w październiku 1962 roku, a tam został przydzielony do dystryktu Cu Chi. Ukończył prowadzony przez północnowietnamską kadrę wojskową dziesięciodniowy kurs na temat środków wojny chemicznej i ostatecznie wyznaczono go na stanowisko oficera obrony przeciwchemicznej, działającego z bazy w wiosce An Nhon Tay. Nie tylko prowadził teoretyczne szkolenie na temat obrony przeciwchemicznej wszystkich jednostek w swoim dystrykcie, ale również zajmował się działaniami praktycznymi. Musiał wzrokowo identyfikować wszelkie chemiczne środki bojowe zrzucone w jego rejonie przez amerykańskie samoloty oraz meldować o nich władzom dystryktu. Znał trzy podstawowe - spray rozpylany z samolotów, który zabijał drzewa i rośliny, ale był nieszkodliwy dla ludzi i zwierząt - zapewne osławiony obecnie defoliant “Agent Orange”, “dymne kulki” zrzucane z samolotów, które powodowały łzawienie, suszenie w gardle i trudności w oddychaniu - zapewne granaty z gazem łzawiącym “Cry Baby”; i wreszcie proszek zrzucany z samolotów w metalowych beczkach lub workach, wywołujący wymioty, suchość w gardle i ogólne nudności. Dystrykt Cu Chi i Żelazny Trójkąt miały stać się głównym obiektem amerykańskich ataków chemicznych w czasie całej wojny.
Jedynym indywidualnym środkiem obrony przeciwko tym substancjom były produkowane lokalnie maski przeciwgazowe wykonywane z nylonowego materiału (często pochodzącego ze spadochronów) i zaopatrzone w filtr z granulek węgla drzewnego i płótna. Maski wyposażano w elastyczne taśmy, dzięki którym można było szybko je zakładać oraz zdejmować i zazwyczaj okazywały się skuteczne. Binh wspominał również, że Amerykanie stosowali pewien tajemniczy środek chemiczny, który nazywał “iperik”. Ten preparat palił skórę, a jedynym środkiem obrony przed nim było ukrycie się w tunelach na okres kilku godzin i doczekanie momentu, gdy osiadł na ziemi. W miarę jak wojna stawała się coraz bardziej zacięta, coraz rzadziej spotykany stawał się luksus wykonanej chałupniczo maski. Żołnierze oraz cywile w coraz większym stopniu byli zmuszeni do używania przykładanych do ust i nosa pasków materiału nasączonego moczem. Niekiedy posługiwali się również maskami zdobytymi na Amerykanach.
Kapitan William Pelfrey, który przez jakiś czas walczył w tunelach, postrzegał je z typowo zachodniej perspektywy. “- Było tam obrzydliwie. Wietnamczycy załatwiali tam swoje potrzeby fizjologiczne i odór ciała i potu był czymś oczywistym, ale kiedy schodziłeś na dół i zaczynałeś oddychać tym powietrzem, niekiedy po prostu mdlałeś, dosłownie mdlałeś”.
System latryn był z konieczności prymitywny. Kiedy było to możliwe, w komorach zakopywano wielkie kamienne dzbany i używano je jako zbiorniki kloaczne. Gdy były już pełne, korkowano je ziemią i pozostawiano. Często taki luksus był nieosiągalny, a wtedy wykopywano dziurę w ziemi i zapełniano odchodami. Trudno wyobrazić sobie warunki sanitarne w cuchnących i dusznych tunelach, w których duża liczba osób musiała przebywać przez kilka dni bez przerwy.
“- Gdy nasz ryż zamókł, nie było miejsca, w którym moglibyśmy go wysuszyć. Wówczas musieliśmy gotować i jeść zepsuty ryż. Czy wiecie, co to znaczy?” - pytał Vien Phuong. Amerykański żołnierz, który badał tunele, zetknął się z tak potwornym, obezwładniającym smrodem, że natychmiast zwymiotował. Był przekonany, że trafił na kolejny cmentarz w tunelu - w rzeczywistości był to magazyn zepsutego ryżu.
“- Żywność w tunelach psuła się bardzo szybko - wyjaśniał Vien Phuong. - Najcenniejszym środkiem płatniczym w podziemiach były plastikowe albo metalowe pojemniki, które Amerykanie porzucali na pobojowiskach nad nami. Były mocne i używaliśmy ich, żeby przechować suche jedzenie. Przykrywaliśmy każde pudełko nylonowymi płachtami ze spadochronów. Przez prawie pięć lat mój osobisty dobytek ograniczał się do tego, co mogłem zmieścić w plecaku. Miałem szeroki, amerykański pas wojskowy, do którego przymocowana była amerykańska manierka. Miałem też zrobioną ze spadochronów nylonową płachtę, długą na 2,5 metra, którą, gdy było to możliwe, mocowałem kołkami pod sufitem, żeby ziemia nie osypywała się na mnie, zwłaszcza w czasie amerykańskich działań na powierzchni. Posiadałem też nylonową, wodoodporną pelerynę na porę deszczową, hamak, lampę wykonaną ze starej buteleczki po mentolu, sztylet, karabin i worek z ryżem. On zresztą był najcięższym moim dobytkiem, ponieważ ważył dziesięć kilogramów. Głównymi problemami, od których nigdy nie byliśmy w stanie się uwolnić, były - niedożywienie i malaria”.
Nawet drobne, drażniące czynniki, wkrótce przekształcały się w niezwykle dręczący i nie dający się wytrzymać problem. Tunele były wylęgarnią maleńkich organizmów, niewidocznych gołym okiem. Podobno były na wpół zwierzętami, na wpół roślinami i były rozmaicie nazywane “vetsami” albo “chiggersami”. Rozmnażały się i żyły -razem z dywizjonami moskitów - na ścianach i sklepieniach tuneli. Przy fizycznym kontakcie, nawet ze skórą okrytą ubraniem, organizmy te przenikały w głąb ciała i żyły tuż pod skórą. Pozostawały tam przez mniej więcej trzy miesiące i powodowały - jak przekonali się sami autorzy - nieznośne swędzenie. Kapitan Linh, któremu te pasożyty obrzydzały życie twierdził, że żyły początkowo na czubkach korzeni drzew. Okazywały się szczególnie nieprzyjemne, ponieważ były w stanie przenikać do dowolnej części ciała, powodując ostre, miejscowe podrażnienia, które nawet gdy minęło, łatwo powracało przy pocieraniu. Pasożyty mógł usunąć jedynie sanitariusz wyposażony w igłę i trochę alkoholu (jeżeli był osiągalny). Nawet kapitan Linh musiał przyznać: “Po jakimś czasie ludzie bali się schodzić do tuneli z powodu tych stworzeń. Przysparzały nam mnóstwo kłopotów”.
Niekiedy tunele rzeczywiście zapadały się pod ciężarem czołgów i ofiary były miażdżone lub zasypywane żywcem, niekiedy również bomby lub pociski trafiały bezpośrednio w sklepienie tunelu, wywołując identyczny efekt. Czasem ludzie mieli po prostu pecha. Człowiek, który obecnie jest szefem policji w mieście Tay Ninh dostał od swojego dowódcy jednodniowy urlop, by mógł odwiedzić żonę, która pracowała jako pielęgniarka w tunelach. Dopiero co się pobrali, ale właściwie się nie widywali. Ponieważ była to małżeńska wizyta, parze przydzielono na noc osobne pomieszczenie. Gdy byli razem, zabłąkana bomba przebiła sklepienie. Nie eksplodowała, ale jej statecznik obciął mężczyźnie nogę.
W swoim komentarzu, który znakomicie pasowałby do mieszkańców tuneli Cu Chi, Robert McNamara, ówczesny sekretarz obrony, przypominając słuchaczom o niskiej skuteczności amerykańskiej strategii bombardowań Wietnamu Północnego, powiedział: “- Ich gospodarka ponownie jest prosta i rolnicza, mieszkańcy nie znają współczesnych wygód i udogodnień, które dla nas, na Zachodzie są czymś oczywistym... ich morale nie zostało złamane, ponieważ nawykli do dyscypliny, a nędza i śmierć nie są im obce”.
W chwili, gdy wypowiadał to prorocze oświadczenie, dystrykt Cu Chi przekształcał się właśnie w Ziemię z Żelaza.
7
URODZONA W TUNELU
Dang Thi Lanh urodziła się w Sajgonie w 1945 roku. Dwadzieścia dwa lata później, 23 lutego 1967 roku jej pierwsze dziecko przyszło na świat w tunelach Cu Chi Była to córeczka, której nadano imię Tranh Thi Hien. Jej miejscem urodzenia była dziura w ziemi w Phu My Hung, niedaleko rzeki Sajgon. Oddział położniczy mieścił się w podziemnej komorze. Pod sklepieniem zawieszony był nylon z amerykańskiego spadochronu, by ziemia nie spadała na położnicę. Tranh Thi Hien wyrosła na zdrową nastolatkę. Jej tłuściutka figurka i zdrowy wygląd sprawiają, że robi wrażenie dobrze odżywionej, wiejskiej dziewczynki. Nikt by nie przypuszczał, że była kiedyś chudziutkim, urodzonym w tunelu niemowlęciem, które urodziło się z krzykiem w czasie, gdy na powierzchni szalała bitwa.
Wojna bardzo szybko przyniosła śmierć rodzinie jej matki - Dang Thi Lanh. Jej matka i ojciec zostali zabici w odrębnych, ale przypadkowo przeprowadzonych w tym samym czasie atakach amerykańskich śmigłowców szturmowych. Jedyny brat poległ w czasie operacji Armii Republiki Wietnamu w Bau Lach w 1964 roku. Ale na twarzy Dang Thi Lanh, na której maluje się ów cień przyjaznego usposobienia, którego źródłem jest domieszka chińskiej krwi, nie ma śladu, jaki sprawiły jej te straty. Drobna i silna, po wojnie miała urodzić jeszcze jedną córkę.
“- Byłam w składzie zespołu kulturalnego działającego w tunelach: śpiewałam, tańczyłam i grałam w przedstawieniu zatytułowanym “Cay Chuong” (Bambusowe kołki), w całości opowiadającym o wojnie. Występowaliśmy w podziemnym pomieszczeniu i sztuka cieszyła się wielkim powodzeniem. Mój mąż, Tran Van Thien był wówczas asystentem lekarza i pracował w wiosce Phu My Hung. Czasami nie widywaliśmy się przez wiele miesięcy. Kiedyś byliśmy rozdzieleni przez cały rok, Zanim zniszczyli wioskę, mogło się zdarzyć, że on pracował na powierzchni, a ja pod ziemią i nie mogliśmy się spotkać.
Gdy byłam w ciąży, pracowałam przez cały czas. W czasie operacji “Cedar Falls” nie mieliśmy nic do jedzenia poza suchym ryżem i solą. W tym czasie bez przerwy żyłam pod ziemią. Przez piętnaście dni nie widziałam dziennego światła ani nie oddychałam świeżym powietrzeni. Kiedy Amerykanie byli dosłownie nad nami - ich żołnierze, czołgi i spychacze - wciąż występowaliśmy z naszym zespołem. Robiliśmy to każdego dnia i nawet udawało nam się prowadzić próby. Komora, w której prezentowaliśmy zazwyczaj nasze przedstawienia znajdowała się na pierwszym poziomie; byłam o wiele za gruba, by móc przecisnąć się przez włazy na drugi poziom. W miarę jak czas rozwiązania zbliżał się, czułam się coraz bardziej zmęczona i było mi bardzo gorąco. Mój dowódca zgodził się, abym mniej pracowała. Wiedziałam, że dziecko wkrótce się urodzi i obiecali mi, że lekarz będzie na miejscu.
Dzień przed narodzinami mojej córki, śpiewałam, tańczyłam, a nawet udało mi się trochę kopać tunel krótką motyką od siódmej do dziesiątej wieczorem. Potem przez półtorej godziny gotowałam jedzenie dla trzydziestu sześciu członków naszej trupy. Poszłam spać około jedenastej trzydzieści i jak zwykle położyłam się w hamaku zawieszonym w pomieszczeniu, które dzieliłam z dziewięcioma innymi kobietami z zespołu. Następnego dnia, około dziesiątej rano poczułam bóle. Moi towarzysze wezwali lekarza. Przeszłam do innego tunelu i po drodze musiłam przeczołgać się przez odcinek o szerokości zaledwie metra. Zajęło mi to wiele czasu, było mi bardzo gorąco i źle się czułam z powodu braku powietrza. Potem jednak znalazłam się w pomieszczeniu, które nazywali chłodnym pokojem, ponieważ było w nim bardzo dużo otworów. Łóżka nie było, ale wisiał w nim hamak. Pokój miał powierzchnie osiem na osiem metrów i 1,8 metra wysokoci. Ściany, sufit i podłoga były pokryte amerykańskim nylonem ze spadochronów. Żeby coś zjeść, musiałam wstać z hamaka i położyć się na podłodze. W dalszym ciągu był to ryż i sól. Znajdował się tam pisarz Vien Phuong”.
Vien Phuong również dobrze pamięta to wydarzenie. “- Była bardzo dobrą tancerką i członkiem zespołu kulturalnego. Tańczyła w Nha Be, ale kiedy dowiedzieliśmy się, że jest w ciąży, wezwaliśmy ją z powrotem do Cu Chi, ponieważ, choć trudno w to uwierzyć, w Cu Chi było bezpieczniej niż w Nha Be. Kiedy wróciła do Cu Chi, zasugerowaliśmy, że powinna wyjść na powierzchnie i żyć wśród ludzi, ale odmówiła. Powiedziała, że jest aktorką, a poza tym jest dobrze znana przez ludzi i marionetki [pracujące dla rządu południowo wietnamskiego]. Powiedziała, że gdyby mieszkała na terenie kontrolowanym przez wroga zostałaby aresztowana. Kobieta spodziewała się pierwszego dziecka. Wszyscy żyliśmy wówczas pod ziemią, na powierzchni nie ocalały już żadne domy. Gdy poczuła pierwsze bóle, pomyśleliśmy, że urodzi dziecko rano, a właśnie wtedy nieprzyjaciel zazwyczaj przeprowadzał swoje ataki. Wiedziałem, że nadeszła pora na sprowadzenie położnej, która odebrałaby dziecko, jedyna pielęgniarka w naszym odcinku tunelu nie mogła sama tego zrobić. Wyszedłem z tunelu, żeby ją sprowadzić. W górze krążył samolot, a ja biegłem i próbowałem się przed nim kryć. Wystarczyło, by zobaczyli choć jednego człowieka, a atak zacząłby się znowu. Wreszcie udało mi się : przesłać wiadomość do lekarza, w wojskowym szpitalu. Przybył, ale w ostatniej chwili”.
Dang Thi Lanh wspomina dalej: “- Mam wrażenie, że lekarz przybył około pierwszej. Zeszłam już z hamaka i leżałam na macie rozesłanej na podłodze. Tam właśnie i urodziła się moja córka. Była gorąca woda, lekarstwa i bandaże. Poród trwał około godziny. Był bardzo, bardzo bolesny. Nie było zmiany ubrania, dla dziecka mieliśmy tylko chustkę do nosa. Obawiałam się zakażenia, bo wszędzie naokoło było tak wiele ziemi, ale musiało tam być dość czysto, bo nic się nie stało. Położyli moją córkę w innym hamaku i mogłam dać jej trochę mleka z piersi, ale było go bardzo mało. Noworodek był przy mnie przez dwadzieścia cztery godziny i pił trochę osłodzonej wody, kiedy nie mogłam dać mu mleka. Kiedy wielka amerykańska operacja dobiegła końca, zabrali mnie i niemowlę do Trung Lap, gdzie opiekowało się nami miejscowe stowarzyszenie matek. W dzień teren kontrolowany był przez nieprzyjaciela, ale w nocy przez komunistów. Sześć miesięcy później wróciłam do tuneli i znowu tańczyłam i śpiewałam w dawnym zespole. Mój dziadek opiekował się Tran Thi Hien.
Pozostałam w tunelach do 1968 roku, wzięłam udział w ofensywie Tet, w Go Vap. Potem wróciłam do tuneli i byłam w nich do 1970 roku, a następnie przeniosłam się do Sajgonu, by pracować dla rewolucji. W lipcu schwytali mnie i na trzy miesiące posłali do więzienia. Byłam torturowana przez żołnierzy Armii Republiki Wietnamu i Amerykanina, który znajdował się w celi. Bili mnie i przepuszczali przez moje ciało prąd elektryczny. W końcu, 19 maja 1975 roku połączyłam się z moją córką. Miała wtedy już prawie osiem lat. Bardzo rzadko ją widywałam od chwili, gdy zostawiłam ją z moim dziadkiem. Utraciłam całe jej dzieciństwo. A potem połączyłam się z moim mężem. Był bardzo ciężko ranny i od tej pory nie mógł pracować. Otrzymujemy państwową rentę, mieszkamy w jednym pokoju. To co przeżyliśmy, było tego warte. Czy zrobiłabym to znowu? Bardzo trudno odpowiedzieć na to pytanie. To było bardzo cenne doświadczenie. Tranh Thi Hien ma obecnie szesnaście lat, chodzi do szkoły, uczęszcza na wieczorowe kursy i chce zostać lekarką. Moją drugą córkę Tranh Dang Minh Hien urodziłam w szpitalu. To było miłe. Poszło o wiele lżej”.
8
SZCZURY TUNELOWE
Tunele do rodzenia dzieci, do zakładania szpitali, do ukrywania się, do walki - amerykańscy dowódcy, którzy przybywali do Wietnamu nigdy dotąd nie zetknęli się z czymś podobnym. Po początkowych, bolesnych doświadczeniach stało się jasne, że aby skutecznie prowadzić wojnę w tunelach, będą musieli wypracować nowe, wojskowe umiejętności i - muszą zrobić to szybko.
W czasie operacji “Crimp” w styczniu 1966 roku, amerykańscy dowódcy byli zaskoczeni skalą i rozległością systemu tuneli Viet Congu, ale powinni być na to przygotowani. Już w 1963 roku Armia Republiki Wietnamu, która przegrywała wojnę z rosnącymi w siłę oddziałami Viet Congu, przestrzegała amerykańskich doradców, informując o istnieniu tuneli. Na przykład w prezydenckim pałacu w Sajgonie odbyła się odprawa Armii Republiki Wietnamu przeprowadzona przez oficerów ze strefy taktycznej III korpusu. Jej materiały zostały przetłumaczone na angielski i transkrybowane na żądanie szefa wywiadu w amerykańskim Dowództwie Pomocy Wojskowej w Wietnamie (MACV). Odprawa przedstawiła dwumiesięczne operacje Armii Republiki Wietnamu w Żelaznym Trójkącie oraz inne działania w lesie Ho Bo. Prowadzący odprawę oficer Armii Republiki Wietnamu był w posępnym nastroju: “Tunele zapewniają nieprzyjacielowi znaczne możliwości stawiania oporu i znajdują się w rejonach kontrolowanych przez Viet Cong. Żeby całkowicie zniszczyć system tuneli Viet Congu, musimy przeprowadzić długotrwałą operację i być przygotowani, że zapłacimy wysoką cenę”.
Podczas dwumiesięcznej operacji dwudziestu żołnierzy Armii Republiki Wietnamu zostało zabitych, a sześćdziesięciu rannych. Osiem pojazdów było uszkodzonych przez miny. Armia Republiki Wietnamu twierdziła, że zabito dziesięciu partyzantów Viet Congu. Operacja rzeczywiście okazała się kosztowna.
Prowadzący odprawę oficer mówił dalej ponuro: “- Musimy przyznać, że jest nam bardzo trudno wykrywać zamaskowane okopy i tunele Viet Congu, ponieważ są tak zręczie i precyzyjnie budowane. Krótkotrwałe operacje oczyszczające w rejonie bazy Viet Congu przeprowadzane przez jednostki, które nie dysponują wiedzą o terenie i dokładnymi informacjami, rzadko kiedy przynoszą oczekiwane rezultaty”. Oficer Armii Republiki Wietnamu z pewną dozą dokładności opisywał konstrukcje i systemy obronne, zwracając nawet uwagę, że “...wrzucanie granatów gazowych do tuneli jest bezcelowe, ponieważ są one zaopatrzone w przegrody, które powstrzymują dym”. “- Wojenne psy” Armii Republiki Wietnamu, powiedział, nie mają odwagi wchodzić do tuneli. Udzielił różnych porad na temat sposobów wykrywania tuneli, takich jak zwracanie uwagi na świeżo wykopaną ziemię, albo uprawy prowadzone w nieoczekiwanych miejscach. Mówił dalej: “Konieczne jest sondowanie zaostrzonym kijem poszczególnych grobów usytuowanych daleko od wiosek. Jeżeli kij nie uderzy w wieko trumny, możemy mieć pewność, że grób jest w rzeczywistości zamaskowanym wejściem do tunelu”.
Faktem, który z zadziwiającą jasnością ujawnił się w czasie odprawy było to, że żaden żołnierz Armii Republiki Wietnamu nigdy nie zapuścił się w głąb tunelu, by go zbadać lub nawiązać walkę z Viet Congiem. Oficerowie nie brali pod uwagę możliwości wysłania kogoś z takim zadaniem. Zostało to potwierdzone przez byłego partyzanta Viet Congu, kapitana Nguyen Thanh Linha, który powiedział, że żołnierze Armii Republiki Wietnamu nie tylko nigdy nie wchodzili do tuneli, ale nawet niekiedy wykrzykiwali do siedzących w środku partyzantów pozdrowienia, na przykład: “- Spijcie dobrze, chłopaki, żebyście mogli dziś w nocy pójść do roboty!” Czasami ukrywali nawet wejścia do tuneli przed swoimi przełożonymi, albo nie składali meldunku o swoim odkryciu, obawiając się, że otrzymają rozkaz wykonania następnego logicznego kroku, czyli zbadania znalezionych obiektów. W czasie odprawy w 1963 roku wspomniano o “zwalczaniu tego sposobu prowadzenia walki przez Viet Cong”, nie przekazując zarazem żadnej konkretnej sugestii - w jaki sposób to zrobić i ograniczając się jedynie do uskarżania na trudności. Jedyną proponowana taktyką było otaczanie wejścia do tunelu Viet Congu i oczekiwanie, by partyzanci sami wyszli. Nic więc dziwnego, że kiedy amerykańska armia przybyła w 1965 roku, Viet Cong był, mówiąc dosłownie, doskonale okopany, a jego tunele tworzyły rozległy, stały system.
Odprawa trafiła do pęczniejących akt MACV i odniesienia do niej pojawiają się w dokumentach napisanych wiele lat później. Generał brygady Richard Knowles, który w 1966 roku objął dowództwo 196 brygady piechoty, przypominał sobie odprawy prowadzone przed wyjazdem ze Stanów Zjednoczonych przez oficerów oddziałów specjalnych, którzy mieli doświadczenia z Wietnamu. “- Słuchaliśmy ich godzinami - powiedział. - Przy okazji dowiedziałem się sporo szczegółów o tunelach. Najwidoczniej południowo wietnamskie wojska pozostawiały je w spokoju. Zdawałem sobie sprawę z istnienia podziemnych obiektów, ale nie z ich znaczenia dla działań Viet Congu w Wietnamie Południowym. Dopiero później w pełni doceniliśmy to zjawisko”.
Generał brygady Ellis W. Williamson wprowadził M 173 brygadę powietrzno-desantową do Żelaznego Trójkąta w październiku 1965 roku i napisał później: “Żelazny B Trójkąt został dokładnie przeszukany i zbadany, a wszystkie nieprzyjacielskie oddziały i obiekty zniszczone”. Istotnie, jego oddziały wkroczyły do tego rejonu i zburzyły szereg budynków mieszkalnych i zabiły pewną ilość mieszkających tam ludzi. Ale jeden z dowódców kompanii Wlliamsona, kapitan Henry B. Tucker, dokonał bardziej realistycznej oceny: “Spaliliśmy budynki, ale nic nie mogliśmy zrobić z umocnieniami. Były cholernie głęboko wkopane”, Dowód, że generał Williamson się mylił, można znaleźć w fakcie, że rok później, dokładnie w tym samym rejonie trzeba było przeprowadzić potężną operację - “Cedar Falls”, I nawet po zniszczeniu i wyludnieniu terytorium spowodowanym w 1967 przez działania o charakterze “szukaj i niszcz”, główne uderzenie na Sajgon w czasie ofensywy Tet w 1968 roku, zostało wyprowadzone właśnie z Żelaznego Trójkąta.
W wojskach lądowych Stanów Zjednoczonych, dowódca po każdej operacji musiał załączyć do swojego meldunku l po walce notę zatytułowaną “Zdobyta wiedza”. Operacja “Crimp” przeprowadzona w dystrykcie Cu Chi na począłku 1966 roku, okazała się otrzeźwiająca nauczką. Pomimo optymistycznego (jeżeli nie życzeniowego) tonu tych meldunków i powtarzanych zapewnień o odniesionych sukcesach, które później okazały się iluzoryczne, informacje o tunelach dowodzą, jak poważnym i nieprzewidzianym problemem się okazały. Z meldunku 173 brygady powietrznodesantowej Williamsona:
System fortyfikacji w obrębie SO [strefy operacyjnej] był rozległy i skomplikowany w stopniu, z jakim brygada nigdy się nie zetknęła. W jego skład wchodziły wzajemnie wspierające się okopy i bunkry, oraz labirynt wielopoziomowych tuneli, z których część została zbudowana z żelazobetonu. Tunele były chronione kontrolowanymi przez operatora minami odłamkowymi kierunkowego działania, a w rejonach podejść i włazów znajdowały się liczne miny-pułapki. Wiele z tych systemów okopów mogło pomieścić batalion Viet Congu. Tunele były wznoszone przez długi czas i są odporne na uderzenia artyleryjskie i bombowe - z wyjątkiem trafień bezpośrednich. Są znacznej długości i posiadają tak wiele wejść, że całkowite ich zniszczenie wymagałoby użycia dużych ilości wojsk oraz przynajmniej jednego miesiąca intensywnego stosowania środków do tłumienia zamieszek i materiałów burzących.
Z pośpiechem, zaledwie dwa miesiące po zakończeniu operacji “Crimp” MACV opublikował tajny raport zatytułowany “Operacje przeciwko kompleksom tuneli”, rozprowadzony następnie wśród wszystkich amerykańskich dowódców w Wietnamie. Bazował na doświadczeniu zdobytym przez australijskie i amerykańskie jednostki w czasie niedawnych operacji w strefie taktycznej II korpusu. Podkreślał problemy związane z wykrywaniem i badaniem “bojowych” zespołów tuneli w “strefach wojennych” i “rejonach baz Viet Congu”. Ów tajny raport wykazuje, że po roku zaangażowania w Wietnamie w umysłach analityków wojskowych budziła się już świadomość, jak trudna jest ta wojna. Napisali oni, co następuje:
Te kompleksy stanowią groźne i niebezpieczne przeszkody dla obecnych operacji, z którymi należy się uporać w systematyczny, staranny i profesjonalny sposób... Przesłuchania jeńców wskazują, że wiele kompleksów tuneli jest wzajemnie ze sobą połączonych, ale łączniki zabezpieczone klapami albo zablokowane przez metr lub półtora ziemi, są znane jedynie wybranym osobom i używa się ich jedynie w sytuacjach alarmowych. Poszlaki wskazują również na istnienie wzajemnych połączeń o poważnej długości, np. 5-7 kilometrów, którymi stosunkowo duże grupy ludzi mogą być przerzucane z jednego rejonu do drugiego, zwłaszcza z jednego “bojowego” kompleksu do drugiego. Tunele “bojowych” kompleksów kończą się w dobrze umocnionych schronach bojowych, które w wielu przypadkach mają w polu ostrzału lądowiska w strefie wojennej lub naszej bazy...Istnienie kompleksu tuneli w pobliżu rejonu operacji stwarza ciągłe zagrożenie dla całego personelu przebywającego w tym rejonie. Żadna strefa zawierająca kompleksy tuneli nie może być” nigdy uważana za całkowicie oczyszczoną.
W operacji “Crimp” badania oraz likwidacja tuneli były głównie improwizacją. Nie dysponowano wiedzą i do- świadczeniami, z których można by było skorzystać. Żołnierze sami opracowywali sposoby pomiaru i czołgania się tunelami, niektórzy dusili się pod ziemią w wyniku stosowania granatów dymnych, inni ginęli na minach i w pułapkach zakładanych przez Viet Cong. Raport MACV wymienia zagrożenia związane z badaniem podziemnych konstrukcji. Głównym zaleceniem było stworzenie wyspecjalizowanych pododdziałów o nowych umiejętnościach wojskowych, dostosowanych do potrzeb wojny wietnamskiej:
Wyszkolona grupa tunelowa jest niezbędna do prowadzenia szybkiego i dokładnego badania oraz neutralizowania tuneli Viet Congu. Grupy tunelowe powinny znajdować się w stanie ciągłej gotowości, aby zapewnić natychmiastową, specjalistyczną pomoc. Członkowie grup tunelowych powinni być ochotnikami. Klaustrofobia i panika może spowodować niepowodzenie misji, lub śmierć jej członków.
Stworzenie tych pododdziałów miało okazać się jednym z fenomenów w historii amerykańskich sił zbrojnych: powstania piechoty, która chlubiła się niezbyt atrakcyjną, ale groźną nazwą “Szczurów Tunelowych”.
O ile sierżant Stewart Green był pierwszym niechętnym badaczem tuneli w Wietnamie, kapitan Herbert Thornton był pierwszym z nowych szczurów tunelowych. Chociaż 25 dywizja piechoty początkowo nazywała ich tunelowymi gońcami, a w australijskiej armii mówiło się o nich jako o “fretkach”, określenie “szczury tunelowe” stało się ostatecznie oficjalnie uznanym mianem tych ludzi w siłach zbrojnych na Zachodzie. Ta zdecydowanie pozbawiona negatywnej konotacji nazwa stała się źródłem ich dumy i ducha bojowego. Thornton w chwili przybycia do Wietnamu w 1965 roku był oficerem chemicznym “Wielkiej Czerwonej Jedynki” i stacjonował w Di An, tuż na południe od Żelaznego Trójkąta, na wschód od rzeki Sajgon. Herbert Thornton w 1966 roku był czterdziestoletnim, łysiejącym południowcem o okrągłej twarzy. Miał szczęście, że dożył do dzisiaj. Pewnego razu czołgał się tunelem za żołnierzem z 25 dp, który uruchomił minę-pułapkę. Podmuch wyrzucił Thorntona z tunelu w powietrze. Nie został ranny, ale ogłuchł na jedno ucho. Jego towarzysz został pogrzebany pod ziemią i nigdy go nie odnaleziono.
Pluton chemiczny Thorntona został obarczony szczególną odpowiedzialnością za niszczenie tuneli i w tej właśnie roli brał udział w operacji “Crimp”. Piechota uznała, że gaz CS - użyty razem z materiałami wybuchowymi - będzie najlepszym sposobem uniemożliwienia nieprzyjacielowi korzystania z jego podziemnych kryjówek. Gdy zawierający sproszkowany CS granat eksplodował, kryształki substancji osadzały się w ścianach tunelu. Sublimujący się z nich gaz boleśnie drażnił skórę i płuca każdego, kto przechodził obok. Skuteczne działanie kryształków trwało około tygodnia, dopóki nie zmyła ich naturalna wilgoć. Innym sposobem uniemożliwiania korzystania z tuneli było pompowanie acetylenu przy pomocy dmuchawy ogrodowej “Sears Roebuck”, kompresora powietrznego stosowanego w kraju do rozpylania pestycydów na drzewa. Sprowadzano go w dużych ilościach do Wietnamu i przezwano już wcześniej “potężną kruszyną”. Acetylen podpalano, co powodowało wypalenie tlenu z powietrza. Dodatkowo używano ładunków wybuchowych do wysadzania poszczególnych odcinków tuneli.
Gdy oficerowie wywiadu zaczęli analizować znaleziska z tuneli - dokumenty takie, jak spisy podatkowe Viet Congu i spisy osobowe, mapy baz Stanów Zjednoczonych, na przykład: bazy lotniczej Bien Hoa oraz Cu Chi - taktyka niszczenia podziemnych obiektów została uznana za krótkowzroczną. (Premier Wietnamu Północnego Pham Van Dong powiedział kiedyś “Amerykanie lubią zdobyte dokumenty, zadbaliśmy, żeby mieli ich mnóstwo”). W konsekwencji, kapitan Thornton oraz jego ludzie otrzymali rozkaz badania tuneli przed ich wysadzeniem.
Zadanie to wymagało nie tylko specyficznych umiejętności, ale również - co zostało zauważone i docenione - szczególnego typu temperamentu i odwagi. Szczury tunelowe miały obowiązek wykonywać najmniej wdzięczne i stresujące zadania: setki metrów czołgania się po ciemnych jak sadza, wąskich i niskich tunelach wykopanych pod ziemią, ze świadomością, że w każdej chwili grozi im nagła śmierć. Silnie uzbrojone jednostki Viet Congu j kryły się w swoich podziemnych schronach przez większą cześć dnia. Dodatkowo w każdym tunelu znajdowało się mnóstwo min i pułapek. Były tam ogniste mrówki, szczury (prawdziwe) i inne stworzenia. W wilgotnych, czarnych dziurach wykopanych dla drobnych i szczupłych Wietnamczyków, większość Amerykanów z trudem była w stanie opanować klaustrofobię. Generał Bernard Rogers, wówczas zastępca dowódcy “Wielkiej Czerwonej Jedynki” opisał zadania szczurów: “- Zgrzany, brudny, łapiący powietrze, przeciskał na czworakach ciało przez wąskie i płytkie otwory, nigdy nie wiedząc, czy tunel nie zawali się za nim, ani, co może znaleźć za następnym zakrętem - czując przypływ adrenaliny przy każdym dźwięku. Niewątpliwie, taki współczesny bojowy grotołaz należy do szczególnego gatunku”.
Generał Fred Weyand, który w 1966 roku dowodził f 25 dywizją piechoty, powiedział o tych ludziach: “- Nie ma nikogo bardziej ciekawskiego niż amerykański żołnierz, zwłaszcza jeżeli podejrzewa, że gdzieś na dole jest nieprzyjaciel. Przekonałem się, że w każdej kompanii, która znalazła się w rejonie tuneli, szczur tunelowy stawał się swego rodzaju szajbniętym bohaterem. Mieliśmy tam facetów, którzy byli cholernie dumni demonstrując swoim kumplom, że to oni odznaczają się taką niezwykłą odwagą. Zadziwiające, na co ludzka istota może K się zdobyć w tego rodzaju sytuacji”. Herbert Thomton: “-To wymaga specyficznej osobowości. Trzeba mieć badawczy umysł, cholernie dużo odwagi i wiele prawdziwej smykałki, jeżeli chodzi o świadomość tego, czego można dotknąć, a czego nie, jeżeli chce się zostać przy m życiu. Możesz się tam wysadzić w powietrze w mgnieniu oka, jeżeli nie będziesz przez cały czas czujny i ostrożny. Tam nie było złych dni. Wszystkie były dobre, jeżeli się i je przeżyło”.
Dlaczego Thornton sądził, że specjaliści tunelowi byli potrzebni? “- Początkowo próbowaliśmy zorganizować i zespoły tunelowe w całej dywizji i w rezultacie nasi ludzie obrywali, ponieważ nie mieli dość wiedzy, aby umiejętnie wejść do tunelu”. Jak twierdził, nikt w jego plutonie chemicznym nie zginął w czasie roku, który spędził w Wietnamie podczas tego przydziału. Ale inni żołnierze piechoty ze zwykłych kompanii liniowych, ochotnicy lub działający na rozkaz, ginęli w tunelach - niekiedy w straszliwy i zdumiewający sposób. Jednym ze sposobów walki Viet Congu było poderżnięcie żołnierzowi gardła lub uduszenie go garottą, w chwili gdy przechodził przez właz łączący dwie sekcje tuneli. Thornton brał do swojego oddziału jedynie ochotników. Jeżeli rozkazałeś człowiekowi, żeby wszedł do tunelu - mówił - wychodził stamtąd j prawie natychmiast i meldował, że ma długość zaledwie trzech czy czterech metrów, nawet jeżeli w rzeczywistości był o wiele dłuższy. Ale nawet doświadczeni ochotnicy mogli utracić pod ziemią zimną krew, wpaść w panikę i z krzykiem wyskoczyć pospiesznie z włazu. Wtedy zwalniano ich od dalszych zadań penetrowania tuneli.
“- Nie lubiłem, gdy moi ludzie znajdowali się pod ziemią zbyt długo - wspomina pułkownik Hylton, który zastąpił Herberta Thomtona na stanowisku oficera chemicznego. - Jeżeli zaczynali panikować, jak to się niektórym zdarzało, mówiłem im tylko “- Wynoś się stamtąd do diabła!” Można było się zorientować kiedy wpadają w panikę, ponieważ dzwonili i mówili: “- Nie mogę iść dalej, muszę się stąd wydostać”. Przez cały czas miałem na górze sierżanta i jeżeli zdarzyło się, że łączność ulegała zerwaniu, schodziliśmy na dół, aby sprawdzić, co się dzieje. Wychodzili; niektórzy płakali i chociaż byli ochotnikami, nie pozwalałem im wracać, dopóki nie odpoczęli trochę. Ale musieli sami do mnie przyjść i powiedzieć: “- Pułkowniku, chcę znowu iść!” To jest robota, do której nie można ludzi zmuszać. Sądzę, że zgłaszali się na ochotnika, bo było to na swój sposób podniecające. Widzieli, jak robię to ja, stary, siwy facet. Dochodzili do wniosku, że jeżeli ja mogę to robić, to oni tym bardziej! Gdy przyjechałem do Wietnamu jako oficer chemiczny, nigdy nie podejrzewałem, że będę się czołgał na kolanach i łokciach pod ziemią”.
Martwych lub rannych szczurów tunelowych wyciągano na zewnątrz przy pomocy sznurów albo kabla telefonicznego, lub też przy pomocy strażackiego chwytu, przy którym związane dłonie rannego zakładano na szyję pełznącego ratownika. Nie pozostawiono w tunelu żadnego poległego, ale wydobywanie ciał narażało innych ludzi na niebezpieczeństwa. Większość - ale nie wszystkie szczury tunelowe - byli drobnymi ludźmi, którzy bez trudności wciskali się w wąskie włazy i poruszali w ciasnych korytarzach. Wielu z nich było hiszpańskojęzycznymi Amerykanami - Portorykańczykami albo Meksykanami.
Działający w bazie Di An wywiad wkrótce poinformował Viet Cong o specjalnych zadaniach realizowanych przez kapitana Thorntona. Chociaż miał stosunkowo niską rangę, uznano go za cel godny uwagi. Komuniści rozkolportowali informacje o nagrodzie za zabicie Thomtona. Za głowę eksperta od tuneli wyznaczono cenę. Mimo to zdołał przeżyć i stał się tunelowym guru. W marcu 1966 roku otrzymał polecenie przeszkolenia żołnierzy z nowo przybyłej dywizji “Tropikalnych Błyskawic” w “szkole tunelowej” w bazie w Cu Chi. W 1967 roku, po operacji “Cedar Falls” obowiązki szczurów tunelowych w “Wielkiej Czerwonej Jedynce” zostały przekazane l batalionowi inżynieryjnemu. Pododdział chemiczny zajmował się wówczas działaniami defoliacyjnymi, natomiast saperzy mieli doświadczenie w wysadzaniu obiektów. W następnych latach poczucie więzi szczurów tunelowych wzrosło do tego stopnia, że mieli nawet swoją odznakę i (nieoficjalne) naszywki naramienne. Na odznace przedstawiony był szary gryzoń trzymający pistolet oraz latarkę, a także motto w kuchennej łacinie Non Gratun Anus Rodentum (Niewart szczurzej dupy).
Szczury z 1 inżynieryjnego działały w grupach mniej więcej dwunastoosobowych dowodzonych przez porucznika albo podoficera. Jednym z nich był “zwiadowca Kita Carsona”, były partyzant Viet Congu, który przeszedł na stronę rządową i znał tunele z własnego doświadczenia. Młodsi oficerowie z “Wielkiej Czerwonej Jedynki” zdobywali wyróżnienia i odznaczenia wykonując zadania szczurów tunelowych. W 25 dywizji (“Tropikalnych Błyskawic”) stacjonującej tuż za rzeką Sajgon w Cu Chi, obowiązywała zasada, że oficerom nie pozwala się na badanie tuneli. W dywizji tej, w każdej kompanii był ochotnik - szczur tunelowy, zazwyczaj w stopniu szeregowca. Cieszył się prestiżem wśród kolegów, ale nie posiadał specjalnego statusu.
Do służby szczura tunelowego zgłaszano się z różnych powodów - niekiedy, by zrekompensować sobie życiowe problemy w domu, albo by potwierdzić swoja męskość w najtrudniejszych warunkach. Gdy udało się im wreszcie pokonać strach i dojść do przekonania, że przeżyją niektórzy nawet polubili to zajęcie. Godzili się z milczącą ciasnotą tuneli, gdzie cała wojna wietnamska została sprowadzona do ostatecznego starcia, walki jednego przeciwko jednemu. Dla szczurów światełko w tunelu zazwyczaj oznaczało partyzanta ze świecą. Pułkownik Thomas Ware, z dwudziestej piątej, wspomina jednego ze swoich ludzi; “- Był taki jeden blady, pryszczaty facet, który właził wszędzie. Pamiętam, że kiedy pewnego razu był na dole, usłyszeliśmy strzał. Wyciągnęliśmy go na górę i okazało się, że jest ranny. Poszedłem odwiedzić go w szpitalu a on nie mógł doczekać się kiedy wróci do oddziału. Następnym razem, kiedy go zobaczyłem, znowu był w tunelu”. Major William Pelfrey również z 25 dywizji piechoty, był dowódcą pochodzącego z Zachodniej Wirginii szczura tunelowego, szeregowca Shorta.
“- Znajdowaliśmy się na północ od Cu Chi - wspomina Palfrey - i natrafiliśmy na zespół bunkrów. Wysadziliśmy go, otworzyliśmy dziurę i Short zszedł na dół, żeby ją sprawdzić. Przeszedł jakieś dziesięć, dwanaście metrowi i znalazł właz prowadzący na niższy poziom. Podniósł klapę, a wtedy wybuchła mina-pułapka i tunel zawalił się na niego. Został zasypany twarzą do dołu. Przeczołgaliśmy się do niego, przywiązaliśmy liny do jego stóp i próbowaliśmy go wyciągnąć, ale nie udało się. Musieliśmy więc przekopać się do niego od góry. Znajdował się na głębokości czterech metrów. Zajęło nam to trzydzieści minut niezłego uwijania się. Gdy zobaczyliśmy jego stopy, poruszał nimi. Był w stanie oddychać, ponieważ miał dłonie pod twarzą. Kiedy go wydostaliśmy, był na wpół przytomny. Poszedł do szpitala, ale sam się wypisał. W szpitalu pomyśleli, że się urwał i wysłali żandarmerię, żeby go szukała. A w rzeczywistości wrócił prosto do jednostki. Jego koncepcją R&R (rekonwalescencja i odpoczynek) było przyłączenie się do mnie na patrolu. Po prostu nie dało utrzymać się tego faceta z dala od tuneli”.
Byli szczególnym gatunkiem ludzi, których specjalne i przerażające zadania wyodrębniały spośród innych. Wśród amerykańskich żołnierzy w Wietnamie jedynie piloci śmigłowców i członkowie LRRP (long - rangę reconnaissance teams - patroli zwiadowczych dalekiego zasięgu) tak konsekwentnie stykali się ze śmiertelnym niebezpieczeństwem i cieszyli się podobną reputacją. Szczury byli zawodowcami, którzy nie wahali się zabić, samotnikami, którzy uzyskiwali satysfakcję podejmując się zadań, o jakich żaden inny żołnierz nie miałby ochoty nawet myśleć. Niektórzy byli ludźmi niezwykle agresywnymi o mrocznych i zaskakujących motywach działania, odnajdującymi swoje prawdziwe powołanie w podziemnych przejściach. Inni byli zupełnie zrównoważonymi osobnikami, którzy zostali tak okaleczeni przeżyciami, że teraz chcieli wyrzucić je z pamięci.
Harold Roper był szczurem tunelowym w 25 dp w początkowym okresie wojny w 1966 roku. “- Czułem wówczas większy strach niż kiedykolwiek później lub potem - wspominał. - Viet Cong zbierał po bitwie swoich zabitych i składał ich na dole, w tunelach. Nie chcieli, żebyśmy policzyli ich poległych. Wiedzieli, że zależy nam na takiej statystyce. Znalezienie ich nie było przyjemne, ale zabiliśmy ich, więc nie miało to znaczenia. Gorzej, jeżeli leżeli tam od tygodnia - śmierdziało koszmarnie! Wszystko tam gniło bardzo szybko z powodu wilgoci. Kilkakrotnie trafiłem na rozkładające się ciała. Nie brzydziłem się. Byłem po prostu zwierzęciem - wszyscy byliśmy zwierzętami, byliśmy psami, wężami, brudem. Nie można nas uznać za istoty ludzkie - ludzie nie robią takich rzeczy jak my. Bytem szczurem-mordercą o zatrutych zębach. Wyszkolono mnie bym zabijał - i zabijałem. Kiedy to wspominani, wszystko wydaje mi się zupełnie nierzeczywiste. Nienaturalne. Mam niemal wrażenie, jakby robił to ktoś zupełnie inny. To nie byłem naprawdę ja, ponieważ teraz nawet bym nie pomyślał, żeby zrobić ponownie coś podobnego”.
Roper został poważnie ranny przy wybuchu miny, umieszczony w szpitalu, a następnie ewakuowany do kraju. Przez wiele lat cierpiał na koszmary senne. Jak wielu innych szczurów tunelowych, niemal przez dziesięć lat nie mógł się zmusić do opowiadania o swoich przeżyciach. Zbiorowe doświadczenie wojny w tunelach zostało niemal utracone. Dopiero teraz niektórzy z nich zgadzają się wspomnieć - często z bólem - co wtedy robili.
9
NIEWART SZCZURZEJ DUPY
Tunelowy szczur wyróżniał się - dumny i samotny - z szeregów najlepiej wyposażonej armii świata. Nie dla niego był standardowy ekwipunek piechoty: stalowy hełm, kompletny mundur polowy, kamizelka kuloodporna, lekkie buty dżunglowe, pas z szelkami, manierka, automatyczny karabin M-1 albo M-16 i zapasowa ładownica z amunicją. Wręcz przeciwnie, szczur tunelowy wiedział, że im mniej bierze ze sobą w duszną ciemność, tym większe ma szansę przeżycia. Im bardziej próbowano go uzbrajać, tym silniej uświadamiał sobie, że ani siła ognia, ani uzbrojenie czy nowoczesna technika, nie da mu przewagi nad niewidzialnym wrogiem.
Po operacji “Crimp”, gdy zaczęli pojawiać się ochotnicy - szczury tunelowe, praktyka wkrótce wykazała, że nóż, pistolet i latarka są podstawowymi instrumentami walki i przeżycia w tunelach Cu Chi. Na dobrą sprawę w nielicznej grupie żołnierzy tunelowych zachodził wyraźny odwrót od wysoko rozwiniętej techniki wojennej. Musieli ponownie nauczyć się, w jaki sposób starannie planować walkę prowadzoną twarzą w twarz - jak to określali: jeden na jeden - bez wsparcia ogniowego ani przewagi w uzbrojeniu. Stawali się niemal obsesyjnie dbali o najdrobniejsze nawet szczegóły wyposażenia, uznając tylko jeden typ pistoletu, albo pedantycznie porównując klingi różnych noży. Odkryli na nowo satysfakcję, jaką daje klasyczna walka bez broni, w której siła, odwaga i spryt miały większe znaczenie niż potężne wsparcie powietrzne i artyleryjskie.
Każdy szczur miał latarkę, którą nosił w specjalny sposób, by nie stać się oświetlonym celem. Jeżeli upuściło się latarkę i stłukło żarówkę, bardzo łatwo było wpaść w panikę, dlatego nauczyli się zmieniać żarówkę po omacku, w ciemności, siedząc w kucki, klęcząc lub leżąc.
Żaden ze szczurów nie akceptował standardowego wojskowego modelu Colta .45 (11,43 mm). Był zbyt duży, nieporęczny i głośny. Dokonanie wyboru własnej broni krótkiej było przywilejem szczura tunelowego i każdy szukał takiej, która najbardziej by mu odpowiadała. Różnili się w poglądach w sprawie tłumika. Niektórzy bez niego by nie wystrzelili, z powodu ogłuszającego huku wystrzału. Inni nie chcieli używać tłumika, ponieważ przedłużał lufę, co utrudniało szybkie wydobycie broni.
Szeregowiec Harold Roper kupił Smith & Wessona .38 (9,6 mm) za dwadzieścia pięć dolarów od pilota śmigłowca i kiedy trzeba, używał go obok strzelby śrutowej. Większy rozrzut śrucin, jaki dawała strzelba czynił z niej potencjalnie celniejszą broń, choć może niekoniecznie równie zabójczą jak pistolet. Starszy sierżant Flo Riviera “załatwił” sobie niemieckiego Lugera i udało mu się zapewnić oficjalny przydział strzelby do tłumienia rozruchów. “- Ta śrutówka była rzeczywiście poręczna, huk rozwalał bębenki w uszach, ale jeżeli było coś przed tobą - na pewno trafiłeś”. Plutonowy Gilbert Lindsay, Amerykanin pół krwi japońskiej, nosił własny .38, ale gdy znajdował się w tunelu, zawsze trzymał go w lewej ręce”. “- Robiłem to na wypadek, gdyby facet miał zamiar obciąć- mi dłoń. W takim wypadku wciąż miałbym zdrową rękę, którą mógłbym pisać, podetrzeć tyłek, no wiecie, cokolwiek robić. Utrata prawej ręki wydawała mi się czymś równym utracie przyjaciela. Byłem przerażony taką możliwością”. Major Randy Ellis również wolał Smith & Wessona .38 bez tłumika, ale martwił się, ze daje za małą siłę ognia w porównaniu z AK-47 Viet Congu. Zorganizował więc sobie karabinek M-2 ze “spadochroniarską” kolbą, który po jej złożeniu miał długość około pięćdziesięciu pięciu centymetrów. Tę broń nazywano “armatą”, i jeżeli Ellis prowadził do dziury drużynę szczurów tunelowych, zawsze niósł ją numer trzeci. Jeżeli szpica (żołnierz który posuwał się pierwszy) podejrzewał, że przed nim znajduje się partyzant, prosił, by mu podano “armatę”. Sierżant Bernard Justen odrzucił specjalnie wytłumiony .38 z unikatowym celownikiem o zwiększonym poborze światła, na rzecz własnej, prostej Beretty .25 (5,5 mm) Jeżeli szczur kiedykolwiek brał pod ziemię karabinek, był to zdobyczny AK-47; w założeniu miał on dezorientować partyzantów swoim charakterystycznym odgłosem strzałów.
Chociaż żołnierze-szczury byli zadowoleni z nowo wyuczonych, staroświeckich umiejętności bojowych, ich dowódcy bez przerwy tęsknili do nowych technicznych rozwiązań problemu. Wymagały one jednak bardziej zdrowego rozsądku niż krzemowych czipów. Tymczasem w kraju naukowcy z entuzjazmem przygotowywali nowe systemy uzbrojenia, z których wiele na nic się nie przydało.
W 1962 roku zostało w Maryland założone Laboratorium Wojny Ograniczonej (Limited Warfare Laboratory - znane jako LWL), którego zadaniem było (w ramach przyspieszonego programu) przygotowanie sprzętu przeciwpartyzanckiego, który byłby w stanie sprostać operacyjnym potrzebom armii w wojnie ograniczonej. W 1967 roku dziewięćdziesiąt procent projektów było adresowane na wietnamski teatr wojenny. Niektóre okazały się przydatne: skuteczny środek przeciwko pijawkom, radar przenikający listowie, posiłek zawierający tysiąc kalorii w dwustuosiemdziesięciogramowym pakiecie. Jednak duża cześć “nowinek”, przeznaczonych bezpośrednio do walki w tunelach, okazała się niewypałami.
7 sierpnia 1966 roku w wyniku poważnych badań na temat przewidywanych wymogów nowego rodzaju wojny w tunelach, LWL opracował i przekazał zarówno do l, jak i 25 dywizji Tunelowy Zestaw Eksploracyjny do praktycznego przetestowania. Składał się on z trzech przedmiotów: po pierwsze, zamiast powszechnie stosowanej standardowej latarki, rewolucyjna lampa umocowana na czapce. Aby szczur tunelowy miał obie ręce wolne, lampę zaopatrzono w specjalny uruchamiany zębami przełącznik. Po drugie, zestaw zawierał system łączności zaopatrzony w czuły mikrofon o “kostnym przewodzeniu dźwięku”, mocowany w tyle głowy, lub na taśmie wokół gardła. Odbiór zapewniała słuchawka w uchu, niezbędne przewody miały być prowadzone najpierw do pasa, a potem do szpuli z przewodem. Trzecim elementem był rewolwer kalibru 0.38 o lufie długości dziesięciu centymetrów z integralnym tłumikiem i małym, służącym do celowania, źródłem bardzo intensywnego światła. Do kompletu w zestawie znajdowały się zatyczki, które należało wkładać do uszu w czasie strzelania.
Wzruszone taką troską o ich dobro i pomyślność działań, szczury tunelowe ostrożnie i podejrzliwie zaczęli badać zestaw w warunkach bojowych. Od samego początku wszystko zaczęło iść pod włos. Uruchamiany naciskiem zębów przełącznik źle działał, sama lampa, mocno przytwierdzona do czapki, szybko zsuwała się szczurowi na oczy, ponieważ bez przerwy ocierała się o strop tunelu. Sytuacja pogarszała się, gdy nieszczęsny szczur zaczynał się pocić - co było nieuniknione, gdy schodził do tunelu. Wkrótce okazało się też, że słuchawka systemu łączności nie ma zwyczaju trzymania się mocno w uchu, ale wciąż z niego wypada, a przewody zaczepiają się o podłoże tunelu albo o zakręty.
Specjalnie przystosowany rewolwer .38 okazał się totalną katastrofą. Z umocowanym tłumikiem i źródłem światła był zdecydowanie za długi i nieporęczny. Światło celownicze okazało się nieskuteczne, lub wręcz bezużyteczne, ponieważ było rozpraszane i tłumione przez większą oraz mocniejszą latarkę na czapce (o ile ta nie zjechała na twarz). Tłumik również nie spełniał założonego zadania, a kabura rewolweru okazała się zbyt duża, by stosować ją w podziemiach. Tunelowy Zestaw Eksploracyjny został z wyrazami wdzięczności zwrócony do LWL i nigdy już o nim nie słyszano. Jednak pewien jego element - zestaw łącznościowy - w równie niesławny i krótki sposób pojawił się ponownie trzy lata później. Został wynaleziony radiotelefon przeznaczony specjalnie do stosowania w tunelach. Jego dość pompatyczna nazwa brzmiała TELCAS (Tunnel Explorer, Locator, & Communications System - Tunelowy system badania, lokacji i łączności). Drużyna szczurów tunelowych l dywizji otrzymała rozkaz wypróbować i ocenić ten złożony system, którego przeznaczeniem było zarówno umożliwienie prowadzenia rozmowy między znajdującymi się w tunelach i tymi, którzy czekali na powierzchni, jak i elektroniczne śledzenie szczurów pełzających po tunelach.
Ci zaś bardzo szybko zorientowali się, że system zniekształca głos do tego stopnia, że nie sposób, by ktokolwiek coś zrozumiał, a sposób śledzenia jest zbyt czasochłonny, a przez to niebezpieczny. A potem odkryli jeszcze drobiazg, który producent powinien był uwzględnić, i zanim w ogóle zabierał się do projektu - urządzenie było zbyt duże, by przenieść je przez włazy w tunelach.
Podpułkownik James Bushong, który w stopniu kapitana był wówczas, w marcu 1966 roku, oficerem chemicznym 2 brygady l dywizji, nie zostawił suchej nitka na tym urządzeniu: - Zestaw łączności był zupełnie nie zadowalający. Musiałeś ciągnąć za sobą całe te metry przewodu. A poza tym, jedną z rzeczy, którą źli chłopcy lubili używać przy sporządzaniu swoich pułapek, był nasz przewód telefoniczny. A kiedy jesteś w ciemno - jeden kawałek przewodu jest taki sam jak drugi. Zorientowaliśmy się, że przekazywanie informacji z ust do ust jest o wiele skuteczniejsze i ma lepsze działanie psychologiczne.
Potem podsunęli nam lampy górnicze. Wspaniałe, dopóki jesteś na dole sam. Ale jeśli na dole jest również ktoś, kto ma ochotę zrobić ci coś przykrego, to lokowanie na swojej czaszce jasnego punktu, w który można celować nie jest na dobrą sprawę czymś, co mogło by dać d przewagę”.
Dwa lata później, w lipcu 1969 roku, Laboratorium Wojny Ograniczonej wynalazło nową broń dla szczurów tunelowych: bezgłośną broń ręczną, zdolną do “rażenia ruchomych celów ogniem niecelowanym”, Zaproponowano mianowicie “wyważony, zwarty konstrukcyjnie, sześciostrzałowy, bębenkowy, z odsłoniętym kurkiem i systemem samonapinającym, zmodyfikowany rewolwer Smith & Wesson .44 (11 mm) magnum o wadze 1085 gramów”. W rewolwerze stosowany był specjalny pocisk zawierający 15 śrucin o polu rażenia zbliżonym do naboju strzelby śrutowej, ale prawie całkowicie bezdymny i nie dający płomienia wylotowego. Nazwany Bronią Tunelową zasługiwał na lepszy los niż go spotkał, ale w 1969 roku walka w tunelach stała się tak wyrafinowana, że nawet potencjalnie pożyteczny, nowy rewolwer nie zainteresował wyjątkowo konserwatywnych szczurów tunelowych.
Dwaj prowadzący prezentacje pracownicy, latający do Wietnamu z ramienia LWL, aby sprzedawać broń, od samego początku zdawali sobie sprawę, że będą mieli duże kłopoty z przekonaniem szczurów, iż broń jest rzeczywiście śmiercionośna. Mieli rację. Szczury, które używały jej w walce, ogromnie polubiły jej wymiary. Rewolwer pozwalał pokonywać szybko zaokrąglone zakręty w tunelach i strzelać, odsłaniając zaledwie dłoń i broń. Odgłos strzału przypominał pistolet na kapiszony (co było dobrą rzeczą) - ale trafienia nie zawsze były śmiertelne co, dla odmiany, dobre nie było). W rzeczywistości zdarzyło się kilka wypadków, kiedy nawet nie zdołały obezwładnić trafionego przeciwnika. Używane przez niektóre i szczury strzelby śrutowe zawsze przynajmniej poważnie kaleczyły. Amunicja miała również niepokojąco wysoki procent niewypałów.
Według demonstratorów, odmienne techniki stosowane przez szczury z l i 25 dywizji, również utrudniały ocenę prób. W “Wielkiej Czerwonej Jedynce” szczury często oddawały trzy wystrzały w wejście do tunelu, a potem za każdy ostry zakręt. Podobna procedura stosowana była, gdy napotykali na właz albo fałszywe ściany. Natomiast w 25 dp miano zwyczaj wrzucać do włazów granaty, miny i gaz “aby zniechęcić nieprzyjaciela do ostrzeliwania personelu eksplorującego”. Prawda jednak była taka, że techniki stosowane przez szczury w ogóle nie były standardowe. Do 1969 roku sposoby prowadzenia wojny w tunelach udoskonaliły się i zasadniczo unikano niszczenia tuneli, dopóki nie wydobyto na powierzchnię broni, dokumentów i od czasu do czasu, wziętych do niewoli partyzantów. Istotnie, Nowa broń nie zrobiła większej kariery wśród szczurów, którzy byli już zirytowani wszystkimi nieudanymi nowinkami technicznymi podrzucanymi im przez LWL. Broń Tunelowa podzieliła los Tunelowego Zestawu Eksploracyjnego, aczkolwiek historia ta ma pewne zadziwiające uzupełnienie.
Według Richarda Keoga, który był oficerem amunicyjnym l dywizji, LWL rozwiązało problem amunicji i rzeczywiście przedstawiło nowy, o bardzo dużej mocy obalającej pocisk do krótkolufego .44. “- Był to pocisk rozpadający się na cztery segmenty, co zwiększało powierzchnie rażenia - wspominał. - Nie robił małej, zgrabnej dziurki. W rzeczywistości po prostu rozszarpywał trafionego człowieka. Był bardzo dobry na krótkich dystansach. Lufa .44 została skrócona do 7,6 cm i dodano połączenie obrotowe. Wyprodukowano około siedemdziesięciu pięciu sztuk tej broni; stosowano ją przez sześć miesięcy, a potem nagle wycofano. Prawdopodobnie nowe, śmiercionośne i ciche “segmentowe” pociski, które zastąpiły mniej skuteczne 15 śrucinowe, były sprzeczne z postanowieniami Konwencji Genewskiej określającymi, jaka broń jest “dopuszczalna”.
To, jak sprawnie ręczna broń może zabijać, zaczęło mieć ogromne znaczenie dla szczurów tunelowych z chwilą, gdy uświadomiono sobie, że nic i nigdy nie skłoni przebywających w tunelach partyzantów do poddania się. Major Ellis wspomina, że jego drużyna otrzymała megafony, aby za ich pośrednictwem namówić partyzantów do opuszczenia tunelu. “- Doszliśmy do wniosku, że jest to o wiele mniej niebezpieczne niż schodzenie na dół. Ale nigdy nie zdołaliśmy kogokolwiek nakłonić do wyjścia z tuneli. Ostatecznie zacząłem więc uważać, że jeżeli spotkamy w tunelu człowieka, będziemy musieli mieć całkowitą pewność, że go zabijemy. Zranienie partyzanta nic nie dawało. Pewnego dnia pojawiło się paru facetów z nową amunicją .44 magnum. Pocisk z nierdzewnej stali był nieduży, a w jego dolnej części było coś w rodzaju małych dziurek. Miał napęd gazowy. Wyrzucał śruciny i jego zasięg wynosił mniej więcej siedem metrów. Pokazali nam go i strzelaliśmy na górze do sylwetek, ale to nie była broń, która zabijała”. W 25 dp sierżant Robert Baer, doświadczony szczur tunelowy, także przekonał się, że znajdujący się w tunelu członkowie Viet Congu po prostu odmawiają poddania się, nawet wówczas, gdy są w oczywisty sposób zablokowani i daleko od jakiegokolwiek tajnego wyjścia. Opracował sposób wyganiania ich na otwartą przestrzeń wrzucając do tunelu granaty dymne lub rakiety oświetlające. Wypalały one cały znajdujący się tam tlen i niekiedy doprowadzały do wymuszonego złożenia broni przez nieprzyjaciół. Najczęściej jednak partyzanci woleli samobójczą śmierć od niewoli.
W maju 1969 roku Baer został doprowadzony do płytkiego tunelu przez wziętą do niewoli pielęgniarkę wojsk pómocnowietnamskich. W dziurze były jeszcze dwie pielęgniarki z WAL i jeden komunistyczny żołnierz. Miejscowy zwiadowca z plutonu Baera starał się skłonić ich do wyjścia. Prowadzenie rozmowy pomiędzy powierzchnią i takim małym podziemnym schronem przychodziło bez trudu. Jedenastoosobowa drużyna Baera czekała poza linią strzału z tunelu. Przez prawie pół godziny zwiadowca próbował bezskutecznie namówić całą trójkę do poddania się. W końcu Baer rozkazał obrzucić kryjówkę granatami odłamkowymi. Po ostatecznym ostrzeżeniu trójki w tunelu, Baer usłyszał pojedynczy wystrzał. Amerykanie wrzucili do dziury granaty. Gdy było już po wszystkim i wydobyto ciała, przekonano się, że kobiety strzeliły towarzyszowi w plecy, aby osłonić się jego ciałem przed granatami.
Nóż i bagnet stały się najlepszymi przyjaciółmi szczura tunelowego. Broń, równie stara jak sama wojna, powróciła do łask w ciemności, gdzie dotyk i silne nerwy decydowały, czy ktoś przeżyje, czy nie. Nóż używany był jako sonda albo narzędzie bezgłośnego zabijania. Trzeba było w absolutnej ciemności odnajdować miny-pułapki, po omacku, delikatnie sondując podłogę, boki oraz sklepienie tunelu, zdając się na instynkt - poszukiwać cienkich, charakterystycznych drucików, albo korzeni drzew, które “nie pasowały” w tym miejscu. W ciemności, w której najgłośniejszym dźwiękiem było brzęczenie moskitów, słuch stawał się niemal idealnie wyczulony. Szczur tunelowy posuwał się zazwyczaj groteskowo powoli, na każdym bowiem pokonywanym centymetrze kryło się niebezpieczeństwo nagłej eksplozji, ostatniego, straszliwego błysku przed śmiercią. W stawianiu czoła wyzwaniu, którego zasady były bezwzględne, kryło się coś więcej niż tylko element perwersyjnej satysfakcji, czy nawet podniecenia. Uczucie odosobnienia w tych niekończących się, czarnych dziurach było często mile widziane. Wielu szczurów odmawiało zabierania ze sobą sprzętu łączności, a wielu, którzy to robili, nie używało go. Co można było powiedzieć i co warto było usłyszeć z powierzchni tutaj, na dole, gdzie najdrobniejszy nawet szelest wymagał natychmiastowego zinterpretowania i reakcji?
Porucznik Jack Flowers z typową dla szczurów pogardą traktował wszelkie próby zorganizowania łączności pomiędzy tunelem a powierzchnią. “Nigdy nic nie działało - powiedział. - Kiedy trzeba było, mówiliśmy do siebie, Gdy nawiązano kontakt, ten który to zrobił strzelał pięć razy. W ogóle, jeżeli było więcej niż trzy strzały, wiedzieliśmy, że ma kłopoty. Jeżeli wystrzelił sześć razy, wtedy zdawaliśmy sobie sprawę, że kłopoty są poważne, bo nie miał czasu ponownie naładować broni”. Plutonowy Arnold Gutierrez posługiwał się swoim sprzętem łączności, ale nie do rozmawiania. Opracował “Język klikowy”, w którym włączenie aparatu - pojedyncze, dwukrotne, albo wielokrotne - zgodnie z ustalonym kodem, przekazywało na powierzchnię najbardziej podstawowe informacje. Niekiedy dmuchał, albo cicho gwizdał w mikrofon, ale odżegnywał się od mówienia i nie zez walał na dwustronną łączność.
Jednak jej brak powodował inne zagrożenia. Spocony, ubrudzony ziemią, bez koszuli i nakrycia głowy, niewielki szczur tunelowy wyskakujący nagle z niewykrytego do tej pory włazu, często stawał się celem własnych wojsk. Sierżant Gilbert Lindsay przeżył właśnie coś takiego. “- Wciąż powtarzałem drużynie, która czekała na powierzchni: - Słuchajcie, kiedy stamtąd wyjdę, będę miał brudne włosy i mogę wyglądać jak Charlie”. Na to oni odpowiadali: “- Nie martw się Larry, będziemy na ciebie czekali. No cóż, kiedy siedziałem tam na dole, bawiłem się w kreta, i tak dalej, nadeszła dla nich pora żarcia. No i co zrobili? Zostawili tę pieprzoną dziurę, usiedli sobie i zaczęli jeść swoje racje żywnościowe. A wtedy na zmianę przyszli zupełnie nowi ludzie z całkiem innej jednostki. Zacząłem wyłazić i krzyczę: - “Okay, wyłażę -proste jak parasol. No dobra. Nagle wyłażę, wystawiam głowę, rozglądam się i co ja widzę? Lufę M-16 wycelowaną prosto w moją czachę i cholernie dużo bardzo nieprzyjaznych twarzy za tym M-16. Serce nagle zaczęło mi łomotać, ale trzeba się było uśmiechać i wołać: “- Hej, jestem swój, jestem Amerykaninem. Ale oni wciąż się nie uśmiechają; no to mówię im, kto wygrał ligę baseballa ; w 1962, kto był prezydentem Stanów, i całe to gówno. Wtedy oni zaczynają się śmiać, a mnie wcale nie było do śmiechu”.
We wczesnym okresie badań tuneli, podejmowano próby sporządzenia ich planu, ale łatwiej byłoby zrobić mapę wydm na Saharze. Plutonowy Bernard Justen brał ze sobą na dół kompas, ale nawet wtedy szybko tracił poczucie kierunku. Harold Roper posługiwał się bardziej naukowymi metodami. Zostawiał na górze dwóch żołnierzy ze swojej drużyny. Jeden z nich miał przenośne radio “walkie-talkie”, a drugi kompas i pióro. Roper brał także ze sobą do tunelu radio z wciśniętym na stałe przyciskiem nadawania, dzięki czemu mógł bez przerwy do niego mówić. Miał ze sobą kompas oraz pistolet i czołgając się tunelem, bez przerwy przekazywał wskazania kompasu. “- Przypominało to zawieszenie w wodzie, kręcenie się i obracanie z zamkniętymi oczami. Całkowicie traciło się poczucie kierunku”.
“- Próbowaliśmy system kompas-radio. Nie wiedzieliśmy, co właściwie robimy - wyznał major Herbert Thornton. - Schodziliśmy na dół zawsze parami; jeden posuwał się z przodu wyszukując miny i pułapki, drugi mówił do mikrofonu, sprawdzał wskazania kompasu a jednocześnie starał się powiedzieć tym na powierzchni, jak wygląda mapa tuneli. A ci tam na górze usiłowali wyrysować to wszystko na planszy i powiązać z innymi, odnalezionymi poprzednio włazami. Po jakimś czasie nie byliśmy w stanie określić, czy przesunęliśmy się o dziesięć metrów, czy dziesięć mil”.
Ostatecznie najlepszym elementem wyposażenia szczura tunelowego okazało się jego niemal perfekcyjnie przystosowane ciało, którego każdy element miał gwarancje jakości. Skutecznie działający szczur musiał na ochotnika zejść na dół i pozostawać tam, stawiając czoła zagrożeniom nie porównywalnym z niczym, z czym mógłby się kiedykolwiek zetknąć na powierzchni. Nawet, jeżeli według amerykańskich standardów był mikrusem, w tunelach komunikacyjnych musiał pokonywać zakręty, przez które mógł się przecisnąć jedynie szczupły Wietnamczyk. Musiał opanować odruchową skłonność do hiperwentylacji i pamiętać, że zwycięstwo może osiągnąć jedynie wtedy, gdy opanuje własny strach. Czubki palców i słuch stawały się dla niego tym samym, co laska dla niewidomego. Po jakimś czasie był w stanie “wywąchać” znajdującego się przed nim nieprzyjaciela, czując nie tylko zapach ciała, ale również jego obecność. Przypominał w tym momencie nietoperza, stworzenie, które posługuje się prymitywnym sonarem do wykrywania obiektów w ciemności. Major Jack Pryor zabraniał swoim szczurom tunelowym palenia, żucia gumy i jedzenia cukierków, ponieważ to nie tylko narażało ich na wykrycie, ale również zmniejszało ich zdolność wyczuwania nieprzyjaciela.
Arnold Gutierrez najsugestywniej przekazał to, co naprawdę działo się z zawodowym szczurem w tych, wywołujących napięcie nerwowe i poczucie samotności, tunelach. “-Mogłem wywąchać partyzanta, słowo daję, potrafiłem wyniuchać Charliego. I nie chodzi tu tylko o pot czy mocz. Były momenty, kiedy słyszałem oddech, naprawdę bardzo cichy. Słyszałem go, wiedziałem, że tam jest i nie szedłem dalej. Po prostu powtarzałem sobie: W tym ciemnym zakamarku tunelu jest dom zwierzęcia, gryzonia. Tak, potrafiłem wywąchać Charliego. A on mnie. Woda kolońska, płyn po goleniu - wtedy właśnie przestaliśmy ich w ogóle używać”. Ale istniało coś więcej. Węchowy trop, który mówił ci, że ktoś jest w tunelu. Po jakimś czasie byliśmy tak wyczuleni, że kiedy tamten ktoś mrugnął powieką, naprawdę wiedziałeś, że jest tam, za rogiem i wcale się już nie kryje. Po prostu siedzi i czeka. Byli tymi, których nigdy nie zabijałeś. Po prostu cofałeś się, wychodziłeś na górę i mówiłeś tym na powierzchni. że tunel jest “zimny”.
10
POWSTRZYMAĆ AMERYKANÓW!
Do 1966 roku Wietnam już od niemal dwudziestu pięciu lat toczył wojnę z rozmaitymi wrogami. Po Japończykach j przyszli Francuzi, a teraz na scenie pojawiły się Stany Zjednoczone z ich niewyobrażalną potęgą i zaciekłością. W ciągu roku od chwili, gdy piechota morska wylądowała na plaży w Da Nang, co miesiąc przywożono 850 000 ton zaopatrzenia dla Amerykanów, ich sojuszników z Armii Republiki Wietnamu i symbolicznych oddziałów z Australii, Nowej Zelandii, Filipin, Tajlandii i Korei. GI zjadali około dziesięciu milionów polowych racji żywnościowych miesięcznie, zużywali 80 000 ton amunicji i spalali 36 370 000 litrów benzyny i oleju napędowego. W maju 1966 roku w Wietnamie znajdowało się ćwierć miliona amerykańskich żołnierzy. Przeciętny żołnierz zużywał codziennie 154 kilogramy żywności, ubrania, amunicji, paliwa i innych elementów zaopatrzenia. Samoloty kosztujące od miliona do dwóch milionów dolarów, tracono w tempie jednego dziennie. Pod Sajgonem znajdowały się już dwie słynne amerykańskie dywizje piechoty - l i 25. Do ich zadań wojskowych włączono odpowiedzialność za zneutralizowanie tuneli Cu Chi. Aby sprawnie funkcjonować, każda dywizja potrzebowała wyposażenia o wartości 100 milionów dolarów: w tym 6 780 karabinów po 122 dolary od sztuki, osiemnaście lekkich czołgów, 32 dżipy i 4 wielkie równiarki drogowe.
Znajdujący się w dwustu kilometrach tuneli i w ich pobliżu Wietnamczycy byli gorzej zaopatrzeni w pieniądze i sprzęt wojskowy. System obronny tuneli Cu Chi miał ewolucyjny charakter i swoją skuteczność zawdzięczał mieszaninie uporu, elastyczności i sprytu. Jego technika często przypominała tę, stosowaną w średniowiecznych wojnach w Europie.
Konwencjonalna obrona tuneli była wykluczona. Viet Cong nie dysponował ani ludźmi, ani bronią, a poza tym polityka realizowana przez komunistów w Wietnamie Południowym nigdy nie zakładała stawienia Amerykanom czoła w regularnej bitwie prowadzonej w jednym miejscu. Przeszukiwanie tuneli wymagało zaangażowania wielu GI i było wielkim zyskiem osiąganym niewielkimi kosztami. Podstawowym środkiem obrony, jak podkreślał komunistyczny podręcznik budowy i obsługi tuneli, były maskowanie i zachowanie w tajemnicy dokładnej lokalizacji tuneli. Niemi i głusi wieśniacy, vietcongowski odpowiednik sycylijskich chłopów, którzy złożyli przysięgę “omerty”, byli pierwszą linią obrony.
Mimo to jednak tunele musiały mieć jakiś system obronny. Nie mogły pozostawać na łasce każdego amerykańskiego patrolu pieszego, który natknąłby się na właz albo szyb wentylacyjny. Powolny rozwój strategii obrony tuneli w rezultacie zawdzięczał bardzo wiele bacznym obserwacjom poczynionym przez kapitana Linha w czasie operacji “Crimp”.
“- Zdumiewali się wszystkim, co widzieli - powiedział - wszystko wydawało się im dziwne i nowe: dżungla, owoce, bawoły, a nawet kurczaki. Raz za razem stawali i patrzyli, a nawet podnosili z ziemi. Byli nie tylko łatwym celem dla naszych snajperów. Uświadomiłem sobie, że najlepszym sposobem zabijania ich będzie jeszcze większa ilość min-pułapek. Po “Crimp” zastawialiśmy ich coraz więcej. Bytem pewien, że dobrze się nam przysłużą”.
Pomimo początkowego braku materiałów wybuchowych (który wkrótce rozwiązała 25 dywizja, gdy zaczęła ostrzeliwać Cu Chi), chałupnicza produkcja min-pułapek zaczęła rozkwitać. Ci, którzy mieli dostęp do materiałów wybuchowych, zapalników i prymitywnych warsztatów w tunelach produkowali przede wszystkim miny DH-5 i DH-10. Stanowiły one kopie skutecznej amerykańskiej miny odłamkowej kierunkowego działania i były stosowane przede wszystkim przeciwko lekkim pojazdom opancerzonym - gąsienicowym i półgąsienicowym oraz - co było nieuniknione - przeciwko nieostrożnym piechurom. Detonowały pod wpływem nacisku albo - co było zaskoczeniem - odpalano je zdalnie. Generał dywizji Willis E. Williamson, dowodzący 173 brygadą powietrznodesantową dokładnie przypomina sobie, jak po raz pierwszy o nich usłyszał. “- Byliśmy w terenie zaledwie kilka dni, gdy podszedł do mnie młody, nadmiernie zdenerwowany porucznik i powiedział: “Te ruchome pola minowe doprowadzają nas do szaleństwa”. Stracił mnóstwo ludzi i nie wiedział, jak ma walczyć w takiej sytuacji. Zapytałem go: “- Ruchome miny, o czym ty mówisz?” Uczyliśmy się wszystkiego o minach, ale w literaturze nie było nic o ruchomych polach minowych, A teraz nagle ten porucznik, w samym środku bitwy, mówi, że pola minowe się ruszają. Koncepcja o której nikt z nas nawet nie śnił. I miał rację, całkowitą rację”.
W Wietnamie spodziewano się konwencjonalnych pół minowych - stacjonarnych, czyli zakładanych przez zakopanie w ziemi. To, z czym zetknął się generał nie było odosobnionymi, zdalnie detonowanymi minami, ale procedurą, dzięki której Viet Cong mógł nie tylko odpalać miny prądem elektrycznym ze stanowiska dowodzenia, ale również -jeżeli nieprzyjaciel nie podszedł wystarczająco blisko - był w stanie przenieść miny w inne miejsce. Koncepcja “ruchomych pół minowych” była kolejnym przykładem optymalnego wykorzystania ograniczonych środków. W tych okolicznościach, pewna ilość min odbywała niekiedy długie wędrówki.
DH-5 i DH-10 wykonywano z prymitywnie obrobionej stali, miały kształt spodka i zawierały około pięciu lub dziesięciu funtów (2,26 lub 4,5 kg) materiału wybuchowego. Miny stały na dwunogach, obrócone w odpowiednim kierunku, lub były zakopywane kilkanaście centymetrów pod ziemią. Zadawały straszliwe rany. Jeden z amerykańskich oficerów medycznych wyjaśniał:
[Były] nafaszerowane setkami stalowych kulek i kilkoma funtami materiału wybuchowego... straszliwa siła i wyrzucane przez nią kulki sprawiały, że eksplozja odpalanej zdalnie miny miała skutek wystrzelonych jednocześnie siedemnastu dwunastokalibrowych strzelb śrutowych, załadowanych grubym śrutem. Oczywiście, istniało duże prawdopodobieństwo, że trafiony taką bronią ulegnie utracie: ręki, nogi lub głowy. I w wielu wypadkach tak się działo.
Szczur tunelowy, porucznik David Sullivan z “Wielkiej Czerwonej Jedynki” wspominał szczególnie sprytną pułapkę Viet Congu. Właz do tunelu pozostawiano odsłonięty, by zwabić Amerykanów. Gdy szczurzy zespół schodził w dół, by przeprowadzić rozpoznanie, partyzanci w tunelu wiedzieli, że inni GI najprawdopodobniej zbiorą się naokoło włazu, by ubezpieczać kolegów i zachować z nimi łączność. Wtedy, przy pomocy przewodu prowadzonego pod ziemią odpalono minę ukrytą w pobliskim krzaku. Sullivan utracił w ten sposób kilku ludzi. Partyzanci czekali aż usłyszą szczurów w tunelu, a wtedy powodowali eksplozję miny i masakrowali ludzi na zewnątrz. W powstałym zamieszaniu szczury odstępowały od badań, a partyzanci znikali w podziemnych przejściach.
Odmianą DH-10, której obawiano się najbardziej, była osławiona stożkowa “Skacząca Betty” o trzech wąsikach sterczących spod powierzchni ziemi. Trącenie stopą jednego z nich powodowało wybuch niewielkiego ładunku wyrzucającego minę w powietrze na wysokość około metra, gdzie eksplodowała, rozsiewając odłamki na wysokości pachwiny. To była straszliwa broń.
Za pomysłowość w dostosowaniu się do miejscowych warunków prowadzenia walki, chłopscy partyzanci z położonej w dystrykcie Cu Chi wioski Nhuan Duć zasługiwali na najwyższą nagrodę. Właśnie To Van Duc wynalazł przeciwśmigłowcową minę-pułapkę. Znana była jako mina trzcinowa i przez dłuższy czas była skutecznym (a dla Amerykanów nader zagadkowym) rozwiązaniem problemu, w jaki sposób niszczyć śmigłowce przerzucające do dżungli ludzi i sprzęt. Początkowo, gdy desanty ze śmigłowców dostarczały coraz więcej oddziałów w rejon tuneli, partyzanci bez powodzenia usiłowali zwabić maszyny na zaminowane lądowiska. W strefie lądowania umieszczano cztery granaty i łączono je krzyżowo drutami naciągowymi. W przypadku lądowania śmigłowca, granaty miały detonować jeden po drugim. Ale w porównaniu z tym systemem wynalazek To Van Duca przypominał konfrontacje promu kosmicznego z samolotem Dakota.
Świadom prostego fizycznego faktu, że łopaty wirnika śmigłowca tworzą silny, skierowany ku dołowi podmuch, rolnik zaproponował rozmieszczenie min DH-10, na wierzchołkach drzew w rejonie, w którym można się było spodziewać stosunkowo niskiego przelotu śmigłowców, albo w który dałoby się je zwabić do zejścia na niewielką wysokość w celu dokonania rozpoznania. Nader skomplikowany system drutów naciągowych zakładano w gałęziach drzewa lub wysokiego krzewu, które uginając się pod podmuchem wirnika śmigłowca napinały druty powodując eksplozję miny pod maszyną.
Potwierdzenie skuteczności tego systemu - i stosunkowo udanej próby przeciwdziałania - znajdujemy u szczura tunelowego kapitana Billa Pelfreya, oficera oddziałów specjalnych przydzielonego do 25 dywizji piechoty w Cu Chi. W grudniu 1966 roku był on w pododdziale przygotowującym lądowiska do desantu śmigłowcowego. Zadaniem jego kompanii było ubezpieczenie “gorących” stref lądowania na okres wystarczający do przyziemienia śmigłowców. “- Do tej pory traciliśmy wiele śmigłowców na minach i pułapkach. Mieli dość pomysłową minę, którą ustawiali w taki sposób, że gdy śmigłowiec próbował lądować, podmuch od wirnika szarpał krzewem, a to powodowało odpalenie miny”.
Zazwyczaj znajdował miny w krzakach. “- Były dobrze zamaskowane listowiem. Ale można było je zauważyć. Jeżeli bowiem ustawiono je dzień lub dwa dni wcześniej, listowie zaczynało więdnąć i można było rozpoznać te, różnicę. Kiedy je znaleźliśmy, zazwyczaj unieszkodliwialiśmy je wysadzając małym stugramowym ładunkiem minerskim”.
Miny i tunelowe pułapki były tanie w produkcji, skuteczne psychologicznie i powodowały poważne obrażenia fizyczne. Jedną z takich min był zwykły pocisk artyleryjski zakopany w ziemi i zaopatrzony w zapalnik naciskowy, detonujący pod wpływem ciężaru ludzkiego ciała. ,Jeden z dowódców batalionu naszego pułku nastąpił na pocisk kalibru 155 mm założony jako mina pułapka -odnotował oficer medyczny. - To, co z niego zostało, nie wystarczyło do wypełnienia foliowej torby niewiele większej od tej na zakupy. W gruncie rzeczy... rozerwało go na strzępy”.
Według standardów Viet Congu, były to nader wyrafinowane pułapki. Z drugiej strony ewolucyjnej tabeli uzbrojenia znajdowały się typy, które bliższe były raczej okresowi Wojny Dwóch Róż7, niż wysoce stechnicyzowanej wojnie w Wietnamie. Należała do nich na przykład kusza z bełtem, normalnie używana do polowania przez mniejszości etniczne zamieszkujące pogórze. Viet Cong dostosował ją do obrony tuneli. W zamaskowanej jamie do krawędzi otworu mocowano kuszę. Bełt umieszczany był na napiętej cięciwie, a prosty mechanizm spustowy uruchamiany był przez sznur naciągowy przeciągnięty przez ścieżkę lub korytarz. Podobną, historyczną proweniencje miało urządzenie przypominające średniowieczną buławę bojową - ciężka kula z gliny, ze sterczącymi z niej zaostrzonymi bambusowymi kołkami. Podwieszano ją na pozornie niewinnej lianie do gałęzi drzewa. Po uwolnieniu przez sznur naciągowy, kula z dużą siłą przelatywała wzdłuż ścieżki.
Była też mina kokosowa, czyli wydrążony orzech wypełniony materiałem wybuchowym, a następnie przykryty kamieniem, który służył jako element rażący - nie była zabójcza, ale napędzała strachu. Stosowano także miny bambusowe. Sporządzano je z dużego odcinka bambusa, którego wnętrze wypełniano śrubami, nakrętkami, tłuczonym szkłem, albo kawałkami żelaza, oraz niewielką ilością plastycznego albo sproszkowanego materiału wybuchowego. Detonacje powodował zapalnik tarciowy, uruchamiany przez drut naciągowy.
Najbardziej popularną komunistyczną miną-pułapką był granat z drutem naciągowym umocowanym do zawleczki. Używano go we włazach, albo we wnętrzu tuneli. W początkowym okresie wojny granaty pochodziły z chałupniczej produkcji i zaopatrzone były w drewniane trzonki, albo wykonywano je z puszek po Coca-Coli wypełnionych materiałem wybuchowym wydobytym z amerykańskich niewybuchów. Ulubioną taktyką było umieszczanie na ścieżkach w dżungli lub koło tuneli granatu z wyjęta zawleczką, włożonego do puszki odpowiednich rozmiarów. Pociągnięcie za drut naciągowy wydobywało z puszki granat, który automatycznie odbezpieczał się i eksplodował. Podobny system stosowany był przy wejściach albo w głębi tuneli. Często sznur naciągowy wykonywano z korzeni drzew. Eksplozja nawet niewielkiego granatu wewnątrz tunelu powodowała niewyobrażalne obrażenia u każdego, kto znajdował się w pobliżu i mogła doprowadzić do zawalenia się sklepienia oraz pogrzebania intruza pod zwałami ziemi.
Istniała nawet pułapka wykonywana z pojedynczego naboju karabinowego. Utrzymywany był w pionowej pozycji przez dwa bambusowe paliki i ustawiony na małej, drewnianej podstawie, a odpalał pod naciskiem stopy. Wszędzie wokół tuneli znajdowały się również osławione pułapki z zaostrzonymi bambusowymi palikami (punji). Niekiedy Viet Cong wykopywał tygrysie jamy pułapki, a jeżeli GI wpadł do którejś z nich, nabijał się na bambusowe pale. Pułapka była wykonywana w takich rozmiarach, by łatwo ją można było zamaskować gałęziami i liśćmi, ale jej głębokość była na tyle duża, że stopa ofiary opadała na paliki siłą wystarczającą do przebicia wzmocnionej podeszwy buta GI. W bardziej wyrafinowanej wersji paliki wkopywano w ścianki jamy, ale ostrzami skierowanymi w dół co sprawiało, że wydobycie stopy było jeszcze bardziej bolesne. Niekiedy paliki smarowano odchodami, aby powodować zakażenie, czasem zaś trucizną, którą partyzanci nazywali “Trąba słonia”. Podobno powodowała śmierć w ciągu dwudziestu minut od przedostania się do krwiobiegu. Była nawet pułapka na niedźwiedzie wykonywana z zatrutych palików bambusowych lub metalowych kolców. Ofiara, stając na niej uruchamiała dwie deski, albo stalowe płytki z umocowanymi drewnianymi lub metalowymi kolcami. Płytki obracały się, wbijając kolce w nogę nieszczęśnika tuż ponad miejscem chronionym przez cholewkę buta. Na poziomie twarzy mocowano bambusowy bat o długości około półtora metra, zakończony kolcem przypominającym haczyk na ryby. Całe urządzenie było napięte i utrzymywane w pozycji przez sznur połączony z kolejnym przeciągniętym przez ścieżkę drut naciągowy.
Niekiedy Viet Cong sięgał po oryginalne, choć w pewnym stopniu makabryczne, środki miejscowej wojny psychologicznej. Pewnego razu, po amerykańskim ataku na kompleks tuneli, kapitan Linh obserwował beznamiętnie jak GI zeskoczył z czołgu i nastąpił na minę DH-5. Jej eksplozja urwała Amerykaninowi nogę. Po ewakuowaniu śmigłowcem rannego i odejściu patrolu, Linh podniósł nogę. Na wyrzuconym pudełku po amerykańskich racjach polowych napisał po angielsku słowo “niebezpiecznie”, a potem powiesił nogę i tabliczkę na drzewie pozbawionym liści przez ostrzał artyleryjski. Dla lepszego efektu dorysował jeszcze czaszkę i skrzyżowane piszczele. Było to w czasie pory suchej i wysuszona noga wisiała tam przez kilka tygodni, będąc, według kapitana Linha, skutecznym środkiem odstraszającym.
Istnieją przypuszczenia, choć nigdy tego nie udowodniono do końca, że Viet Cong mógł hodować w tunelach szczury zakażone dymienicą morową, traktując je jako prymitywną formę wojny biologicznej przeciwko amerykańskim żołnierzom. Na początku marca 1967 roku pieszy patrol z kompanii A, 3 batalionu 4 pułku kawalerii 25 dywizji piechoty wszedł do tunelu w prowincji Hau Nghia, mniej więcej półtora kilometra na północny zachód od miasta Cu Chi. W środku znaleźli trzy martwe szczury, wszystkie przywiązane za szyję. Odnaleziono również strzykawkę i ampułkę z żółtym płynem, a także klatki do łapania tych gryzoni. Dowódca patrolu natychmiast porozumiał się ze specjalistami wywiadu przydzielonymi do 521 medycznego pododdziału wydzielonego (wywiadowczego), który dokonał badania dziwacznego zjawiska. Okazało się, że jeden ze szczurów był nosicielem dymienicy.
Zupełnie niewinne wytłumaczenie tego znaleziska może wynikać z faktu, że partyzanci, którzy często żywili się szczurzym mięsem sami musieli wiedzieć, czy jedzą zakażone szczury. Jeżeli natomiast, z drugiej strony, do powszechnej świadomości GI przenikała informacja, że Viet Cong posługuje się w tunelach zarażonymi szczurami, sam proces badania podziemnych systemów mógł stać się jeszcze bardziej pracochłonnym i powolnym procesem niż do tej pory. I chociaż wszystkich amerykańskich i sprzymierzonych żołnierzy zapobiegawczo szczepiono przeciwko dymienicy, prowadzono bardzo staranną obserwację profilaktyczną.
Niestety, odtajniona ostatnio korespondencja wojskowa odnosząca się do dziwnej historii uwiązanych szczurów jest niekompletna. Przejawiało się w niej poważne zaniepokojenie na najwyższych szczeblach hierarchii wojskowej w Waszyngtonie i Sajgonie.
We wnętrzu tuneli niekiedy znajdowały się fałszywe ściany, pokryte cienką warstwą gliny. Za nimi czekał partyzant Viet Congu z bambusowymi włóczniami. Gdy szczur tunelowy wolno posuwał się przed siebie, partyzant obserwował go przez dziurę w przepierzeniu i w odpowiednim momencie dźgał włócznią ofiarę. Podobny los oczekiwał nic nie podejrzewającego GI, który wpadł w pułapkę, nazywaną przez Amerykanów lakonicznie “Przepraszam za to”. Była to jama, do której wpadała ofiara. Tuż obok niej, oddzielona jedynie cienką ścianką z gipsu i gliny, znajdowała się druga jama, w której oczekiwał Wietnamczyk. W chwili, gdy GI trafiał w pułapkę, partyzant zakłuwał nieszczęsną ofiarę włócznią.
Pułapki i zasadzki powodowały nieproporcjonalnie wysoką liczbę ofiar wśród piechoty i pozostawały źródłem wielkiego niepokoju taktyków w Wietnamie. W czasie całej wojny pułapki były przyczyną 11 procent śmiertelnych ofiar wśród Amerykanów i 17 procent zranień. Śmiertelność udało się ograniczyć jedynie dzięki doskonałemu amerykańskiemu systemowi ewakuacji rannych śmigłowcami (Medevac).
Poważne straty powodowane były również zakażeniami ran. Generał dywizji Spurgeon Neel, były naczelny chirurg w Ministerstwie Wojsk Lądowych, wyjaśnił: “Rozległe zakażenia zmuszały chirurga do wyboru pomiędzy radykalnym usunięciem potencjalnie nadającej się do uratowania tkanki, a bardziej zachowawczym podejściem, które mogło pozostawić źródło infekcji”. Podstępne pułapki wewnątrz i tuż koło tuneli, wywoływały wśród piechurów strach w stopniu wystarczającym, by zmniejszyć ich skuteczność bojową. Dysponująca świetnym wyposażeniem technicznym piechota walczyła zazwyczaj tylko w dzień i była ewakuowana śmigłowcami na noc; nie zawsze zmieniała trasę patrolu po to, by odkryć długie kompleksy tuneli. Wszyscy wiedzieli o pułapkach... a o to czego oko piechura nie dostrzegło, oficera nie bolało serce.
W odkrywczym studium przeprowadzonym przez generała broni Juliana J. Ewella, byłego dowódcy H grupy polowej w Wietnamie zostało wykazane, że przynajmniej połowa min pułapek odnaleziona przez żołnierzy 9 dywizji została wykryta za pośrednictwem eksplozji - innymi słowy, zdetonowana przez ofiarę. Czterdzieści sześć procent ofiar pochodziło z wypadków zbiorowych, spowodowanych przez nierozważne skupianie się żołnierzy w jednym miejscu. W 1969 roku miny pułapki były najpoważniejszą przyczyną strat w 9 dywizji. Gdy 25 dywizja piechoty przybyła do Cu Chi i jej dowództwo zorientowało się jak poważny problem stanowi minowa obrona tuneli, została zorganizowana specjalna szkoła nazwana “Szkołą Tuneli, Min i Pułapek”. Zajęcia prowadzono na terenie linii obronnych i korzystano w nich z oryginalnych tuneli Viet Congu wykopanych pod dywizyjnym stanowiskiem dowodzenia. Dowódcy pododdziałów wyższego szczebla sporządzali skomplikowane analizy statystyczne min-pułapek stanowiące coś w rodzaju rozbudowanego programu badań rynku. Do nowiutkiego komputera wojskowego wprowadzano dane, “... dając im możliwość przedstawiania i badania problemu przy minimalnej pracy o charakterze urzędniczym” - odnotował generał.
Jeżeli zewnętrzna linia obrony nie zdołała powstrzymać przeciwników, następną tworzyły tak zwane “pajęcze dziury”. Były one wspaniale zamaskowanymi jamami, wykopanymi na wysokość ramion strzelca, niedaleko każdego z trzech wejść do tunelu i połączonymi krótkimi łącznikami z głównym systemem. W każdej z nich stał jeden, a niekiedy dwóch doskonale chronionych snajperów Viet Congu i stamtąd ostrzeliwali atakujących. Kiedy sytuacja stawała się zbyt niebezpieczna, wycofywali się przez łącznik do głównego podziemnego systemu. Żaden system wykrywania nie był w stanie znaleźć, określić położenie i zniszczyć wszechobecnych snajperów w ich “pajęczych dziurach”. Mogli oni być (i często byli), ostrzeliwani przez moździerze, artylerię, traktowani napalmem i atakowani przez czołgi. Im dłużej jednak snajper walczy?, w tym większym stopniu realizował podstawowe zadanie - angażować możliwie jak największą liczbę nieprzyjaciół, wiązać ich, odwracać uwagę od prawdziwego celu, czyli zespołu tuneli, przy którym pełnił swą samotną straż.
Tunele nie były nie do zdobycia, ale ich siła wynikała z solidnych inżynierskich podstaw i mądrego, twórczego systemu obrony zapewniających im o wiele większą możliwość przetrwania na polu walki, niż w rzeczywistości na to zasługiwały. Przez całe pięć lat pozwalały komunistom sprawować skuteczną kontrolę nad dystryktem Cu Chi. Amerykanie i ich sprzymierzeńcy z Armii Republiki Wietnamu dysponowali jedynie krótkoterminową dzierżawą na powierzchni. Tytuł nieograniczonej własności tkwił głęboko w niewzruszonej trwałości ziemi.
11
ZWIERZĘTA
Zwierzęta i owady w wietnamskiej dżungli szybko uznały tunele Cu Chi za odpowiednie środowisko. Wiele już się zaadaptowało do podziemnego życia, a teraz gospodarz - człowiek - pozostawił zachęcające ślady, dzięki którym mogły się pożywić. Często okazywało się, że dzielą tę samą przestrzeń z ludźmi obu walczących stron.
Starszy sierżant Robert Baer
Ostatni tunel do którego wszedłem ... Śmiertelnie boję się szczurów, ale wpełzłem na dół, zacząłem schodzić do dziury i usłyszałem szmer. Zaalarmował mnie i adrenalina zaczęła mi buzować. Dziura była głęboka na jakieś dwa metry, potem skręcała w lewo i wchodziła do komory o powierzchni jakichś trzech metrów kwadratowych. Dotarłem do miejsca, z którego widziałem otwór i położyłem latarkę przed sobą. Kiedy więc latarka leżała sobie na ziemi, oświetlając pomieszczenie, ja z przeciwległego rogu rozejrzałem się naokoło. W rogu siedział szczur na tylnych łapach i szczerzył zęby. Przysięgam, że był to największy szczur jakiego w życiu widziałem. No cóż, po prostu odbiła mi palma, po prostu odbiła mi palma. Strzelałem, wrzeszczałem i krzyczałem, znowu strzelałem z mojej czterdziestki piątki. Chłopaki mnie wyciągali, a ja wciąż strzelałem i w końcu wydostałem się na górę. Jak już mówiłem, zawsze trzymałem wybuchowe klamoty tuż obok dziury. Złapałem odłamkowy i rzuciłem go w dół, potem złapałem ogłuszający, również go tam wrzuciłem, a potem odtoczyłem się na bok. Musiałem głupio wyglądać, ponieważ byłem sparaliżowany ze strachu. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek tak się bał. I wtedy sobie odpuściłem. To była ostatnia dziura, do której wszedłem. Ten cholerny szczur mnie zawrócił.
Porucznik Jack Flowers
W tunelach Cu Chi partyzanci mieli zwyczaj używać pudełek ze skorpionami z przyczepionym drutem naciągowym i to była pułapka. Jeżeli pociągnąłeś sznur, pudło otwierało się i skorpiony wyłaziły do tunelu. Jeden z moich ludzi został użądlony; wylazł z wrzaskiem i nie wszedł już nigdy do żadnego tunelu. Ale skorpion nie może cię zabić, a poza tym zawsze mieliśmy medyka na górze.
Chi Nguyet (Siostra Światło Księżyca) – partyzantka
W naszym rejonie, podobnie jak w wielu innych, był specjalny gatunek bardzo złośliwych pszczół. Były dwa razy większe od zwyczajnych. Nie zbierały miodu, ich użądlenie było straszliwie bolesne. Badaliśmy zwyczaje tych pszczół bardzo uważnie i tresowaliśmy je. Zawsze miały czterech wartowników i jeżeli się je zaniepokoiło albo naruszyło ich spokój, wzywały cały rój, żeby atakował intruza. Umieściliśmy więc pewną ilość uli na drzewach wzdłuż drogi prowadzącej od posterunku Armii Republiki Wietnamu do naszej wioski. Pokryliśmy je lepkim papierem, od którego sznurki prowadziły do bambusowej pułapki, którą ustawiliśmy na drodze. Następnym razem, gdy nadszedł patrol wroga, pułapka została uruchomiona i papier został zerwany z ula. Pszczoły natychmiast zaatakowały. Żołnierze uciekali jak oszalałe bawoły i zaczęli wpadać na nasze pułapki z zaostrzonymi palikami bambusowymi. Odeszli niosąc i wlokąc swoich rannych. Z posterunku musieli poprosić przez radio o pomoc, ponieważ komendant dystryktu Armii Republiki Wietnamu wysłał z innego posterunku kompanię wojska ze śmigłowcami. Tym razem ustawiliśmy sporo uli. Kiedy nieprzyjaciel nadszedł, żołnierze zobaczyli kupy ziemi, które wyglądały jak wykopane niedawno pułapki. Oficer rozkazał wiec swoim ludziom, aby usunęli ziemię i odsłonili pułapki. Ale pod ziemią ukryte były ule i kiedy pszczoły zostały zaniepokojone w tak brutalny sposób, zaczęło się wielkie zamieszanie. Pszczoły, setki pszczół zaatakowały ich i prawie natychmiast trzydziestu żołnierzy zostało wyeliminowanych z działania. Znowu musieli się wycofać. Bardzo nas to zachęciło i zaczęliśmy szkolić pszczoły specjalnie do celów obronnych.
Pułkownik Do Tan Phong
Przez jakiś czas w 1966 roku używaliśmy przeciwko Amerykanom szerszeni. Tresowanie ich było bardzo długim procesem. Gdy zapytałem o to jednego z naszych treserów, wyjaśnił mi, że można tresować szerszenie, ponieważ po jakimś czasie rozpoznają zapach tresera i nie atakują go. Treserzy używali długich drągów, żeby ustawiać gniazda szerszeni w miejscach, przez które - ich zdaniem - miały przechodzić oddziały nieprzyjaciela. Szerszenie były bardzo cenne. Nieprzywykli do naszego klimatu ludzie z Zachodu dostawali gorączki po ich użądleniu.
Najwięcej problemów miałem z tą cholerną stonogą, tyle, że nie była to stonoga. Nie wiem. Musiałem do niej strzelać, strzelałem za każdym razem, gdy ją zobaczyłem. To nie był wąż, bo miał nogi jak stonoga. Strzelałem do nich. Miały ponad piętnaście centymetrów długości. Takiego zielonkawego koloru. Waliłem do nich ze spluwy. Nie chciałem, żeby się do mnie zbliżały.
Kapral Bili Wilson
Raz ugryzła mnie stonoga. Ta cholera miała chyba dobre dwadzieścia centymetrów długości i myślałem wtedy, że umrę - myślałem, że zostałem zatruty, całe ramię ; miałem odrętwiałe. Wyczołgałem się stamtąd i zacząłem wydzierać się o medyka. Myślałem, że umrę, jak amen w pacierzu.
Kapral Gilbert Llndsay
Mieli tam wielką dziurę, a ja tę kiepską latarkę i sprawdzałem korytarz, aby się upewnić, że nie ma tam więcej pułapek ani czegoś w tym rodzaju i nagle poczułem, że jestem obserwowany. Wziąłem latarkę, a była bardzo słaba i odwróciłem się, świecąc na ścianę - a tam były te dwa gigantyczne pająki. Myślę, że na dole bałem się. bardziej pająków niż czegokolwiek innego. Kiedy jest się z nimi oko w oko, tak blisko, no wiecie, blisko do ściany, są cholernie duże. Przypomniałem sobie o bagnecie, wyjąłem go i chciałem dziabnąć nim pająki. No wiecie, nie miałem zamiaru do nich strzelać. Niedobrze było dostawać świra z powodu dwóch pająków, a wtedy one wlazły do dziury, którą kopałem. I do diabła z tym. Po prostu zasypałem dziurę ziemią. Kopałem tam, ponieważ mój wykrywacz sygnalizował, że jest tam metal i już znaleźliśmy kilka pocisków moździerzowych. Kiedy te pająki wlazły do tej dziury, przestało mnie obchodzić, co w niej jest. Cokolwiek było tkwi tam razem z tymi pająkami.
Starszy sierżant Robert Baer
...i jedna dziura wydała mi się czarniejsza niż jakakolwiek do tej pory. Przez moment miałem wrażenie, że tracę równowagę, ponieważ zdawało mi się, że dziura się porusza. Kiedy znowu tam zaświeciłem, przekonałem się, ze jest to po prostu masa pająków - tylko pająki. Cała komora - ściany i sufit były czarną, ruchoma masą pająków. Jestem pewien, że byty tam z naturalnych przyczyn. Wiecie, to były czarne pająki z purpurowymi, lub koloru morskiej wody plamami, wielkie jak paznokieć kciuka. Oblazły mnie, ale nie wiem, czy mnie ugryzły, ponieważ nie zachorowałem, ani nic w tym rodzaju.
Plutonowy Rick Swofford
Tak, pamiętani, kiedy weszliśmy do dużego tunelu. Zszedłem tam i niczego w dole nie było. Ale Wietnamczycy mnie nie obchodzili, nie bałem się ich, ponieważ ich przerobiłem na sieczkę [wysadziłem w powietrze]. Ale te pieprzone węże, pająki i temu podobne... Kiedyś zszedłem na dół i założę się, że był tam milion pająków. Oblazły mnie całego i musiałem się cofać rakiem, a kiedy wylazłem z powrotem, cały byłem pokryty pająkami i musieli mnie z nich otrzepać. Nigdy tego nie zapomnę, bo omal nie wystąpiłem ze szczurów tunelowych. Pająki. I to do tego w obcym kraju. Nie wiedziałem, czy są jadowite, czy nie.
Plutonowy Pedro Rejo Ruiz
Widziałem na dole takie pająki, że nie uwierzylibyście. Rzeczywiście strzelałem do nich, do pająków wielkich, jak moja dłoń. Po prostu do nich strzelałem. Bęc.
Kapitan Herbert Thomton
Używaliśmy tam również środków owadobójczych z powodu wielkich, ognistych mrówek. Jeżeli napotkaliśmy ogniste mrówki, a dopadały cię, zanim się zorientowałeś, wtedy wyciągaliśmy te małe buteleczki z środkiem owadobójczym i przebijaliśmy je bagnetem. Po prostu robiliśmy dziurkę. Wtedy pękały, oblewając cię całego. Trzeba było najpierw nałożyć maskę, ponieważ ta substancja mogła przyprawić o mdłości. Jeżeli ciebie, to co dopiero mówić o mrówkach. Kiedy tylko mogliśmy dostać taśmę klejącą, używaliśmy ją oklejając nasze mankiety i zaklejając w ogóle każdy możliwy otwór, żeby uniemożliwić mrówkom włażenie nam do butów. Ponieważ kiedy czołgasz się na rękach i kolanach, zanim się zorientujesz, że są tutaj, okazuje się, że już cię całego oblazły, a potrafiły naprawdę dobrze gryźć. Środek owadobójczy pomagał, jeżeli go miałeś, ale oczy, nos uszy i usta zawsze były szczególnie narażone na ukąszenia ognistych mrówek.
Kapral Bill Wilson
Było tam wiele rzeczy, które napędzały człowiekowi cholernego pietra. Na mnie tak działały nietoperze. Kiedy się czołgasz przez naprawdę wąski tunel, masz po prostu tylko tyle miejsca, by się przepychać, strącałeś te wszystkie nietoperze, które zaczynały lecieć na ciebie, czepiały się pleców, i czuło się je tam, wplątywały się we włosy... Czułeś je, jak przesuwają ci się po plecach, po tyłku, nogach i znikają. Dostawałem od tego dreszczy.
Plutonowy Rick Swofford
Czasami dostawałeś cykora i otwierałeś ogień, a nietoperze zaczynały nadlatywać tunelem. Jeden nietoperz wczepił się facetowi w okolicy pachwiny i ugryzł go, a ten wyciągnął swoją .38 i rozwalił go.
Nguyen Truong Nghi – partyzant
Pewien gatunek jadowitego węża - można było niekiedy napotkać w tunelach - miał od czterdziestu do pięćdziesięciu centymetrów długości, trójkątne ciało i czerwone ubarwienie; inny gatunek miał około trzydziestu centymetrów długości, okrągłe ciało i czarne oraz czerwone zabarwienie. Ludzie, których ugryzły te węże, umierali błyskawicznie.
Kapitan Herbert Thornton
Mieli tam na dole węże, naprawdę mieli węże. Pamiętam, że znalazłem je przywiązane w szwalni i w jednym pomieszczeniu szpitalnym. Mieli bambusową żmije, która była bardzo jadowita i wszyscy dobrze o niej wiedzieli. No cóż, jeżeli schodzisz w dół tunelem z latarką w ręku i widzisz cholernego węża, mniejsza o to jakiego, pierwszym odruchem jest zabić to cholerstwo. A ponieważ w tunelu nie możesz dobrze się zamachnąć, żeby mu przyłożyć, musisz go zastrzelić. To daje siedzącym w głębi tunelu znak, że nadchodzisz. Węże były przywiązywane w jakimś miejscu tunelu kawałkiem drutu. Charlie miał jakiś sposób, żeby odwiązać drut i odciągnąć węża z drogi.
Porucznik Jack Flowers
Brali węża - nazywaliśmy je wężami jednego kroku, dwóch albo trzech kroków. Wszystko to były żmije bambusowe. Nie były bardzo długie, ale cholernie jadowite; kiedy cię ugryzła, mogłeś zrobić jeszcze tylko jeden albo dwa kroki. Wietnamczycy w jakiś sposób przywiązywali żmiję drutem wewnątrz bambusa. Gdy szczur tunelowy przechodził dołem, potrącał bambus, a wtedy żmija wypadała, i gryzła go w kark albo w twarz. Wtedy krew z trucizną bardzo szybko dociera do serca. Musiałeś pamiętać, że kiedy posuwasz się tunelem, musisz oświetlać latarką nie tylko ściany, ale również strop.
Plutonowy Pedro Rejo Ruiz
Był piechurem, i wąż wpełzł mu do spodni. I co wtedy zrobili? Dotknęli węża, a kiedy podniósł głowę, złapali go przez spodnie. Przytrzymali, rozcięli facetowi spodnie i zabili węża. W tym czasie GI zemdlał. Mieli zwyczaj wieszać węże pod sufitem - nazywaliśmy go wężem ćwierć kroku, ponieważ kiedy cię ugryzł, mogłeś zrobić ćwierć kroku i byłeś martwy. Brali kawałek bambusa, mniej więcej tej długości, brali węża, wiązali go tuż pod łbem, wsadzali do bambusowej rurki i mocowali ją do sufitu. A kiedy trąciłeś rurkę, wąż już cię miał.
Nguyen Khac Vien
Te szczury tunelowe, chociaż dobrze wyposażone i specjalnie szkolone, nie zawsze jednak dostatecznie uwzględniały to, co niewidzialne i nie dające się przewidzieć... Pewnego dnia szczur tunelowy z wykrywaczem min ostrożnie wszedł do tunelu... dobrze wyszkolony w unikaniu pułapek na ziemi, powoli posuwał się do przodu. Nagle dotknął głową czegoś, co przypominało duże salami, podniósł rękę, żeby to odsunąć, ale coś długiego i zimnego owinęło mu się wokół szyi. Nie miał czasu krzyknąć, ani wyciągnąć noża, ponieważ wąż już mocno owinął mu się wokół karku i mocno ugryzł w twarz. Na zewnątrz inne szczury tunelowe czekały na swojego towarzysza. W końcu dowódca grupy wysłał jednego z nich do tunelu. Ten człowiek wyszedł wkrótce później, blady i zadyszany, ciągnąc za sobą fioletowe zwłoki szczura tunelowego.
Starszy sierżant Robert Baer
Z jednej dziury wyciągnąłem dwumetrowego boa dusiciela i zabiliśmy go. Potem obdarliśmy go ze skóry i wszyscy mieliśmy opaski na głowy i różne inne rzeczy zrobione z wężowej skóry.
12
BAZA CU CHI
Pod koniec 1966 roku, gdy kapitan Linh i jego pododdział zalegał w pełnych robactwa tunelach, ciągnących się pod dystryktem Cu Chi, kilka kilometrów dalej amerykańscy żołnierze mieszkali w klimatyzowanych pomieszczeniach przekraczających stopniem komfortu granice wyobraźni ich przeciwników. Jedna z największych i najbardziej umocnionych baz zbudowanych przez Amerykanów w Wietnamie znajdowała się właśnie w Cu Chi Stanowiła element łańcucha baz, które generał Westmoreland postanowił rozmieścić wokół Sajgonu.
Wielka, rozciągająca się na dużym obszarze baza, która stała się tymczasowym miastem w samym środku wiejskiej okolicy, była do czasów wojny wietnamskiej wyjątkowym, wojskowym tworem. Z jednej strony od 1965 roku rozmieszczano tam potężne jednostki wojskowe dysponujące wsparciem broni pancernej, artylerii i śmigłowców oraz odpowiednim zapleczem logistycznym, kwatermistrzowskim i remontowym. Z drugiej strony, nie było linii frontu. Wojna toczyła się w chwili, gdy strony nawiązywały kontakt bojowy. Była to “wojna terenowa” a jedyne bezpieczne miejsce amerykański dowódca miał w swojej bazie, zaopatrywanej przez silnie bronione konwoje ciężarówek. “W związku z charakterem tej wojny - wyjaśniał Westmoreland - jednostki taktyczne muszą być rozrzucone na całym terytorium kraju we wszystkich możliwych miejscach. Brak rozbudowanego systemu transportowego zmusza duże jednostki raczej do zakładania własnych baz logistycznych, niż do korzystania z jednego, centralnego ośrodka zaopatrzenia obsługującego szereg jednostek”. Innymi słowy, duże połacie Wietnamu nie mogły być, i nigdy nie były, zabezpieczone. Dowódcy Viet Congu podeszli do amerykańskich baz z pragmatyzmem i optymizmem, poddając je okresowym, nękającym ostrzałom moździerzowym i rakietowym. Obozy zawsze stanowiły wdzięczne cele. Każdy wystrzelony do nich pocisk prawie zawsze powodował straty w ludziach i sprzęcie, a poza tym powodował nerwowość Amerykanów i zmuszał ich do ciągłej czujności. Żadna amerykańska baza - w tym również sam Sajgon - nie uniknęła ostrzału.
Baza Cu Chi została wzniesiona w 1966 roku w rejonie znanym Wietnamczykom pod nazwą Dong Zu, co oznacza “pole spadochroniarzy”. Żołnierze wojsk powietrznodesantowych Armii Republiki Wietnamu ćwiczyli tam w czasach Diema na dawnej plantacji orzeszków ziemnych. Rozciągała się ona pomiędzy miastem Cu Chi, mniej więcej czterdzieści kilometrów na północny zachód od Sajgonu, a porzuconą plantacją kauczukową Fil Hol, która, z kolei, graniczyła z południowym brzegiem rzeki Sajgon, za którą był Żelazny Trójkąt. Leżało ono nie tylko pomiędzy główną strategiczną drogą lądową i rzeczną do Sajgonu, ale również blisko miejsca, słusznie uważanego za najsilniejsze centrum działalności Viet Congu - według komunistów, były to tereny wyzwolone. Opuszczona plantacja kauczuku miała stać się stałym punktem, z którego przeprowadzano ataki rakietowe i moździerzowe. Nieco dalej, na obszarze tak zwanego lasu Ho Bo, leżała wioska Phu My Hung, gdzie mieściły się: stanowisko dowodzenia Viet Congu rejonu Sajgonu, dwa szpitale i ośrodki szkoleniowe.
Baza Cu Chi mieściła się na dobrą sprawę w samym sercu najbardziej podziurawionego tunelami obszaru w Wietnamie Południowym, sceny najbardziej niszczących operacji prowadzonych w czasie wojny. Sieć tuneli była dla Amerykanów źródłem udręki od momentu ich przybycia, do chwili odejścia.
Do Bazy Cu Chi przylegała wioska Nhuan Duc. Była zapewne, najbardziej frontowa wioską w Wietnamie Południowym i w 1976 roku została uhonorowana przez zgromadzenie narodowe Wietnamu tytułem Wioski-Bohatera. Z niej też wywodziło się kilku odznaczonych medalami bohaterów Viet Congu, w tym również rolnik To Van Duc wynalazca miny, która unieszkodliwiła tak wiele śmigłowców. Dzisiaj w Nhun Duc ponownie zajęto się w pewnym stopniu uprawą roli, natomiast w czasie wojny, wszystko co znajdowało się powyżej powierzchni ziemi, uległo zupełnemu zniszczeniu. Będą musiały minąć dziesięciolecia, zanim lasy i plantacje staną się równie gęste jak w 1963 roku. Zanim 173 brygada powietrznodesantowa oraz 3 brygada 1 dywizji piechoty przeprowadziła w styczniu 1966 roku operację “Crimp”, by oczyścić teren pod budowę bazy Cu Chi, cała okolica była bombardowana przez artylerię oraz specjalnie przystosowane do zrzucania bomb burzących - strategiczne bombowce B-52. Wszystkie domy zostały zniszczone. Kobiety dzieci i starzy ludzie z Nhuan Duc zostali przeniesieni przez żołnierzy Armii Republiki Wietnamu do wioski strategicznej w Trung Lap. Ale zdolni do walki mężczyźni i dziewczęta, którym NFW polecił i trzymać się blisko nieprzyjaciela, pozostali w tunelach. Podejmowane przez nich próby uprawiania w nocy zielonych warzyw zostały udaremnione przez środki roślinobójcze rozpylane z samolotów. Stworzono białą strefę, Operacja “Crimp” miała za zadanie oczyścić rejon z Viet Congu i sprawić by 25 dywizja piechoty mogła bezpiecznie założyć bazę w Dong Zu, nieopodal miasta Cu Chi. Ale “Crimp” częściowo okazał się niepowodzeniem. Wielu partyzantów zdołało przetrwać na tym terytorium, nie znaleziono i nie zniszczono też dużej części ich podziemnych umocnień. Gdy na początku 1966 roku przybyła nowa dywizja, nic o tym nie wiedząc, rozbiła swoje namioty dokładnie nad istniejącą siecią tuneli Viet Congu. Huynh Van Co, pomysłowy dwudziestodziewięcioletni miejscowy partyzant, nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu. On i dwaj inni członkowie jego komórki postanowili ukryć się na tydzień w tunelu, zaopatrzeni w mały zapas suszonego ryżu. Co noc ukradkiem wyłaniali się ze swojego włazu i wywoływali zamieszanie, ustawiając kierunkowe miny odłamkowe, rzucając granaty, zabijając oraz raniąc amerykańskich żołnierzy w namiotach. GI nie mieli pojęcia, skąd następowały ataki. Pociski moździerzowe wystrzeliwane zza linii obronnych przez innych partyzantów Viet Congu potęgowały chaos i pomagały ukryć fakt, że Huynh Van Co działa wewnątrz obozu. Jego ludzie dokładali wszelkich starań, by każdej nocy przed powrotem na sen do kryjówki w tunelu, kraść żywność Amerykanom. Trwało to przez siedem nocy, zanim trzyosobowa grupa Viet Congu wycofała się przez tunel połączony z większym systemem, znanym jako “pas koło wioski Trung Lap”. Ani ich, ani tunelu nigdy nie wykryto.
Huynh Van Co został kapitanem głównych sił Viet Congu i dowodził plutonem Dac Cong - oddziałów specjalnych, czyli komandosów. Zginął w 1969 roku w czasie walki z wojskami Armii Republiki Wietnamu od bomby napalmowej, zrzuconej przez amerykański samolot. Akt mianowania go Bohaterem, wisi obecnie w niewielkim domku z bambusa i blachy falistej, należącym do jego siostry, pani Hyunh Thi Bia, w zadrzewionym przysiółku, półtora kilometra od miast Cu Chi. Wyblakła fotografia, na której widnieje młodzieńcza i zadziwiająco niewinna twarz umieszczona jest tuż obok zasnutego pajęczyną oficjalnego portretu Ho Chi Minha. Akt mianowania, podpisany przez premiera Pham Van Donga głosi: “Naród pamięta”.
Innym miejscowym bohaterem był Pham Van Coi, który poprowadził zuchwały atak na bazę Cu Chi w kwietniu 1966 roku, gdy mieszkający pod namiotami Amerykanie byli wciąż jeszcze słabo chronieni. Pamiętający go wietnamscy wieśniacy bez wyjątku przypisują mu i jego dwóm kolegom zabicie kilkudziesięciu Amerykanów. Wszyscy trzej zdołali przeżyć atak, Pham Van Coi dowodził partyzantami z Nhuan Duc do momentu, gdy zginął w zasadzce w 1967 roku.
Usytuowanie bazy Cu Chi nad czynnymi tunelami było, mówiąc skromnie, darem niebios dla Viet Congu. Amerykańska 173 brygada powietrznodesantowa działała w rejonie Cu Chi od stycznia 1966 roku i jej zadaniem było zabezpieczenie przybycia większych jednostek. Jej dowódca, generał brygady Ellis W. Williamson, obserwował z rozbawieniem przybycie 25 dywizji piechoty. “- Przywieźli ze sobą z Hawajów mnóstwo małych domków - powiedział - małych baraczków i temu podobnych. Zaczęli je składać i bardzo im ich zazdrościliśmy. Ale też traktowaliśmy ich z pewną dozą krytycyzmu. Nie potrafiliśmy zrozumieć, dlaczego, na Boga Ojca, nie mogą usiąść na tyłku i zabezpieczyć teren. 25 dywizja przyjechała, usadowiła się w Cu Chi i bez przerwy szarpała się z wrogiem wokół własnych rejonów zakwaterowania. Dosłownie śmialiśmy się z nich. Myśleliśmy sobie: co to za jednostka, która nie potrafi nawet ubezpieczyć własnego rejonu zakwaterowania? A wtedy zaczęło się wyjaśniać, że system tuneli jest rzeczywistością.
25 dywizja nie uświadamiała sobie, że biwakuje na wulkanie. Znaleźli się prosto w samym centrum bardzo wybuchowej sytuacji. Nie mogli sobie po prostu wyobrazić, jak to możliwe, że wysyłają patrole - każą ludziom poruszać się po terenie całkowicie pozbawionym przeciwnika, aż nagle w nocy - ta, ta, ta, ta! Ostrzelany został namiot kwatermistrza. To samo z namiotem zbrojmistrza. Jednostka wsparcia została skotłowana. A każdy potem powtarza: “Skąd się oni tu wzięli? Moja linia obrony jest szczelna. Nikt się przez nią nie przedostał tej nocy. Wiem to na pewniaka”. Przeciwnik jednak przeniknął. Przeszedł pod ziemią i wyszedł na górę”.
Dowódca 25 dywizji, generał dywizji Fred Weyand sam przyznał, że dokonany przez niego wybór miejsca na bazę powodował początkowo problemy. “— Rozmawialiśmy ze śmiechem o tym, że przeszliśmy do bazy Cu Chi uważając, że rejon został już zabezpieczony. Gdy już się znaleźliśmy na miejscu, myśleliśmy, że możemy rozkładać łóżka i spać w otwartych namiotach. Okazało się, że to pomyłka. Viet Cong mógł wówczas bezkarnie pojawiać się w środku nocy, ostrzelać nas i spowodować rozmaite straty. Uświadomiliśmy sobie, że są tutaj tunele i stopniowo zaczęliśmy zdawać sobie sprawę z ich rozmiarów. A teraz, gdy mamy już tę świadomość, załatwiamy ten problem najlepiej jak potrafimy”.
Wysłał nowo sformowaną drużynę szczurów tunelowych 1 dywizji, by pomogła odszukać podziemia Cu Chi. Kapral Bernard Justen posłużył się napalmowym miotaczem płomieni, by wypalać niektóre ze znalezionych tuneli. Według jego słów: “Nikt nie ma zamiaru dyskutować z miotaczem płomieni”. Wysłał jednego ze szczurów, by zbadał tunel i żołnierz ten wyłonił się na powierzchnie - ku zdziwieniu wszystkich zainteresowanych - w samym środku parku samochodowego 25 dywizji.
Wkrótce załogi budowlane wyposażone w cement i buldożery zaczęły przekształcać bazę Cu Chi w ufortyfikowany obiekt. Tunele jednak pozostały. Kapitan Thomas A. Ware był dowódcą batalionu w 25 dp Wspominał: “- Gdy dywizja założyła ten obóz, odkrywali tunele przez wiele miesięcy, jeżeli nie przez rok. Został tam zabity jeden z moich najlepszych poruczników. Jego pluton zobaczył, jak Viet Cong odpala pocisk z granatnika rakietowego i chowa się do swojego tunelu. Znajdowali się tuż za Charliem i ten porucznik zszedł na dół, a potem spróbował podnieść klapę włazu. Zastrzelili go, zabili z AK-47, oddając serię przez pokrywę włazu. Wystarczyło, że wygarnęli do góry. Trzeba było bardzo uważać, jeżeli chciało się być zbyt dzielnym i wykazywać przesadną inicjatywę”. W końcu 25 dp udało się zakorkować wszystkie tunele, chociażby przy pomocy spychaczy wyrównujących teren pod budynki. To znaczy, wszystkie - poza tymi -których używano do szkolenia przyszłych szczurów tunelowych. Problem podziemnego dostępu do bazy został rozwiązany, ale kłopoty dalekie były od rozwiązania. W ciągu następnych lat miały nastąpić dalsze ataki z zewnątrz i wewnątrz linii obrony.
Przez cztery lata Cu Chi było kwaterą główną amerykańskiej jednostki, której pododdziały zaczęły przybywać na początku wiosny 1966 - dywizji “Tropikalnych Błyskawic”. 25 dp była w pewnym sensie amerykańską Legią Cudzoziemską - nigdy nie służyła na kontynencie amerykańskim. Została sformowana z mniejszych jednostek stacjonujących na Wyspach Hawajskich w listopadzie 1941, na miesiąc przed tym, jak Japończycy zaatakowali Pearl Harbor - ostrzeliwując przy okazji koszary 25 dp z broni maszynowej. W 1942 roku dywizję rzucono do wojny na Pacyfiku, gdzie zdobyła swoją (obecnie oficjalną) nazwę “Tropikalnych Błyskawic” za szybkość z jaką zluzowała piechotę morską na Guadalcanalu. Toczyła bez przerwy walki na południowym Pacyfiku i na Filipinach, a po kapitulacji Japonii, okupowała Osake. W 1950 roku 25 dp wysłano w śniegi Korei, gdzie chlubnie uczestniczyła w walkach przez całą tę wojnę. W 1955 roku powróciła do macierzystej bazy, na wyspę Oahu. Odznaką naramienną dywizji jest błyskawica na tle czerwonego liścia taro (taro jest bulwiastą rośliną o bogatych, charakterystycznych liściach typową dla wysp Oceanu Spokojnego); jej dewizą jest: “Gotowi uderzać... wszędzie i zawsze”.
Na Hawajach, 25 dywizja od 1955 do 1963 roku przygotowywała się do wojny przeciwpartyzanckiej w azjatyckich dżunglach i była jedyną jednostką w wojskach lądowych Stanów Zjednoczonych, która przeszła tego rodzaju szkolenie. Inteligentnie przewidując inspirowane przez komunistów ruchy powstańcze w Azji, Pentagon rozkazał, by żołnierze 25 dywizji zapoznawali się z warunkami panującymi w dżungli. Uczyli się dawania sobie rady z tropikalnymi zagrożeniami, takimi jak owady, węże i choroby. U stóp góry Koolau na Oahu w 1956 roku założone zostało Specjalne Centrum Szkoleniowo Orientacyjne Wojny w Azji (SAWTOC - Special Asian Warfare Training & Orientation Center). Było ono zorganizowane na wzór brytyjskich ośrodków szkoleniowych przygotowujących do walki w dżungli. Na Hawajach, poza szkoleniowym centrum walki przeciwpartyzanckiej z dwunastoma makietami wiosek azjatyckich, znajdowała się Stacja Postępowania Honorowego - symulowany północno-koreański obóz jeniecki, w którym GI poddawani byli kontrolowanemu upokarzaniu i brutalnemu traktowaniu. Techniki tortur stosowane przez Czerwonych demonstrowane były przez strażników w mundurach wojsk Korei Północnej - wszyscy byli azjatyckiego pochodzenia. Niektórzy GI doznawali poważnego wstrząsu psychicznego stykając się z przerażającym realizmem tego obozu. Gdy został ujawniony, rozpoczęły się protesty społeczne i obiekt ten został zamknięty.
Do 1962 roku “wojna specjalna” w Wietnamie pomiędzy komunistami a Armią Republiki Wietnamu (z amerykańskimi doradcami) toczyła się na całego. Jednostki 25 dp zostały wysłane do obozu “Kobra” w Korat w Tajlandii, ówczesnego sojusznika USA w SEATO. Urządzono tam imitację wietnamskiego terenu, włącznie z makietą wioski, którą nazwano Ban Kara Eboo, zamieszkałą przez agresywnych GI w chłopskich strojach a także -kilku chętnych do pomocy Tajów. W szkoleniu kładziono nacisk na współdziałanie z ludnością: zachęcanie jej, by skierowała swoje sympatie w stronę rządu, a tym samym zdradziła znane jej miejsca pobytu wszystkich partyzantów. Sceneria była autentyczna, ale daleko odbiegała od wietnamskich realiów. Nie brała pod uwagę odwiecznej ksenofobii Wietnamczyków i ich tradycji sprytnego udawania posłuszeństwa wobec władzy. Nie przewidziano również największego taktycznego atutu Viet Congu - systemu tuneli. Ironią losu był również fakt, że chociaż 25 dp szkolono w prowadzeniu wojny partyzanckiej, wiele operacji, w których dywizja uczestniczyła w Wietnamie przypominało typowe dla “wielkiej wojny” działania -z udziałem tysięcy żołnierzy, pojazdów opancerzonych, i śmigłowców miotających się po okolicy w poszukiwaniu nieuchwytnego przeciwnika.
Na początku 1963 roku na żądanie MACV “Tropikalne Błyskawice” oddelegowały do Wietnamu setkę strzelców pokładowych, aby zapewniali wsparcie ogniowe ze śmigłowców przewożących żołnierzy Armii Republiki Wietnamu. Byli oni pierwszymi Amerykanami wypełniającymi inne funkcje niż doradcze. W 1965 roku zaczęło się główne zwiększanie obecności amerykańskich wojsk w Wietnamie i brygada z 25 dp została przerzucona drogą powietrzną do Pleiku na centralnym płaskowyżu, gdzie spodziewano się największego zagrożenia ze strony generała Giapa. Jednakże główne siły dywizji pod dowództwem generała dywizji Franka Weyanda, szczupłego, wolno mówiącego Kalifornijczyka, zostały skierowane do Cu Chi, które w 1966 roku stało się jego kwaterą główną. Weyand dowodził dywizją do marca 1967 roku. Wtedy mianowano go dowódcą korpusu i został wreszcie ostatnim dowódcą wszystkich amerykańskich wojsk w Wietnamie. Ponieważ dywizja stacjonowała w bazie przez całą wojnę, zdobyła sobie przezwisko “Gwardii Narodowej Cu Chi”.
Miejsce budowy przyszłej bazy Cu Chi poddano starannym oględzinom. Oficerowie 25 dp badali mapy rejonu jeszcze w wygodnych warunkach Hawajów, a oddział czołowy, kierowany przez dowódcę zaopatrzenia dywizji, przeprowadził inspekcję w terenie. Miała być, zgodnie z wojskową nomenklaturą, obiektem “półstałym”. Jej lokalizacja została wybrana nie tylko ze względu na dogodność obrony, ale również zaopatrzenia w wodę, meliorację i inne elementy oceny terenu. “- Wybrałem Cu Chi - oznajmił generał Weyand - ponieważ znajdowało się w takiej odległości od gęsto zaludnionego centrum Sajgonu, by stanowiło swego rodzaju piorunochron od nieprzyjaciela. Wybraliśmy konkretny teren ze względu na topografię. Było to miejsce leżące powyżej lustra wody, gdzie można było rozmieścić czołgi i ciężarówki bez obawy, że zatoną w czasie pory monsunowej. Nasza artyleria miała stąd odpowiedni zasięg, dzięki czemu obszar mógł być zabezpieczony przed jakąkolwiek istotną, stałą działalnością przeciwnika”. Niestety, właśnie fakt, że teren znajdował się dwanaście metrów powyżej lustra wody, umożliwiał Viet Congowi wydrążenie pod jego powierzchnią tak wielu tuneli.
W bazie wyznaczono rejony dla poszczególnych batalionów, ułożono drogi i linie telefoniczne. Ale priorytetowe znaczenie miało stworzenie zewnętrznej linii obrony. Spychacze oczyściły okoliczne pola uprawne, aby oczyścić pole ostrzału. Wzniesiono wieże obserwacyjne oraz rozmieszczono w odpowiednich punktach kryte stanowiska ogniowe, ziemny wał, zapory z drutu kolczastego, reflektory i pola minowe.
Wziąwszy pod uwagę, że żołnierze “Tropikalnych Błyskawic” byli na wojnie, ich warunki życia były luksusowe w stopniu, o jakim nie śmiały nawet marzyć wcześniejsze pokolenia służących w tropikach GI. Zanim dywizja opuściła Hawaje, otrzymała przygotowane zawczasu zestawy namiotowo-latrynowe, które wzniesiono w Cu Chi. Były one używane jedynie do momentu, kiedy zbudowano drewniane baraki i klimatyzowane pomieszczenia biurowe z blachy stalowej. Dywizja przywiozła ze sobą maszyny do produkcji lodów, ruchome chłodziarki o pojemności 1840 decymetrów sześciennych, dziesięciowatowe prądnice, lodówki i składane łóżka. Dodatkowo sprowadzono szafy na akta, biurka, krzesła, stoły, szafy pancerne, narzędzia i sprzęt łączności. Dopóki nie założono odpowiedniego systemu zaopatrzenia w wodę, prysznice brano pod zaimprowizowanymi zbiornikami wykonanymi ze skorup bomb. Grupy budowlane wykonały schrony obsługi technicznej, zbiorniki paliwa, bunkry amunicyjne, drogi i lądowiska śmigłowców. Armia chwaliła się, że Cu Chi dysponuje dosłownie wszystkimi urządzeniami, jakie można znaleźć w stałej bazie Wojsk Lądowych Stanów Zjednoczonych, w tym kluby dla oficerów, podoficerów i szeregowców; klub Organizacji Stanów Zjednoczonych (United States Organisation - USO), stację radiową, zakłady fryzjerskie, boiska, miniaturowe pola golfowe, baseny i kaplice. Kierowanie obozem stało się samo w sobie skomplikowanym zajęciem. Baza pochłaniała lak wiele sił i środków, że stała się “ogonem, który macha psem”.
Po ukończeniu prac w połowie 1966 roku, baza Cu Chi stała się imponującym miejscem. Zajmowała teren 607 hektarów, a jej zewnętrzna linia obrony miała dziewięć i pół kilometra długości. Przez cały czas na jej terenie żyło, pracowało i bawiło się ponad 4500 mężczyzn i kilka kobiet — nie licząc całej armii wietnamskich pracowników, którzy wykonywali wszystkie najbardziej podstawowe prace. Przed bramą główną znajdowała się tablica z napisem ALOHA. 25 HAWAJSKA DYW. PIECH. ST. ZJEDN. W środku znajdowało się stanowisko dowodzenia dywizji, elegancki, piętrowy budynek z trzema szczytami na pochyłym, krytym blachą dachu. Przed nim stały dwa maszty flagowe. Na jednym z nich wisiała flaga Stanów Zjednoczonych, na drugim żółta z trzema czerwonymi paskami, flaga Republiki Wietnamu. Flaga wietnamska była pretekstem mało sympatycznego żartu: “Jeśli nie są czerwoni, są żółci”8. Pod masztami znajdował się plac apelowy i ogromne lądowisko dla śmigłowców o kształcie i kolorystyce dokładnie powtarzającym dywizyjna odznaką naramienną - żółtą błyskawicę na tle czerwonego liścia taro. Ale pomimo tych i innych prób upiększania, w bazie nigdy nie panował spokój. Bez przerwy rozlegał się huk wielkich dział rozmieszczonych na terenie, prowadzących ogień “nękający i izolujący” jakąkolwiek działalność nieprzyjaciela w strefach swobodnego ognia, okalających bazę w dużym promieniu . Powietrze wibrowało od furkotu przybywających i odlatujących śmigłowców.
Rakietowy i moździerzowy ostrzał Cu Chi prowadzony był zazwyczaj od strony plantacji Fil Hol i bardzo wcześnie armia założyła tam wysunięty posterunek obserwacyjny nazwany “Ann-Margaret”, ulokowany przed lasem drzew kauczukowych. “Ann-Margaret” składał się z dziesięciu głęboko wkopanych schronów bojowych otoczonych polami minowymi. Każdy pluton 25 dywizji piechoty spędził miesiąc na tym posterunku. Nie obyto się bez tragedii. Żołnierze jednego z plutonów weszli na pole minowe założone wcześniej przez inny pododdział. Każdy kto usiłował pomóc rannemu koledze, był rażony przez miny typu “Skacząca Betty”, które eksplodowały na wysokości pasa. Niektórzy żołnierze zginęli, pozostali odnieśli ciężkie rany. Sanitariusze i obsługa karetek pogotowia odmówili zbliżenia się do miejsca wypadku. Ostatecznie, dopiero po dwudziestu minutach przybyła pomoc śmigłowców. W 1967 roku posterunek obserwacyjny “Ann-Margaret” został opuszczony, jako nieopłacalny do utrzymania.
Gdy 25 dp zadomowiła się w Wietnamie, uświadomiono sobie, że jej podlegający stałej rotacji żołnierze powinni otrzymywać specjalne przeszkolenie w warunkach miejscowych, a także konieczność podzielenia się z miejscowymi jednostkami Armii Republiki Wietnamu pewną częścią swojej ciężko zdobytej wiedzy na temat taktyki Viet Congu. W bazie Cu Chi z dumą pokazywano zwiedzającym gościom, Akademię Tropikalnych Błyskawic”. W jej skład wchodziła również Szkoła Tuneli Min i Pułapek. W gęsto zarośniętym rejonie na zachodniej krawędzi bazy, miejscowi Wietnamczycy instruktażowe obsługiwali sto pięćdziesiąt metrów tuneli Viet Congu - ale tym razem dla Amerykanów, za niecałego dolara dziennie. Przyszłe szczury tunelowe zapoznawały się tu w kontrolowanych i bezpiecznych warunkach z uczuciem podziemnej klaustrofobii, a także z fałszywymi ścianami, ślepymi odgałęzieniami i pułapkami.
Gdy podpułkownik James Bushong był oficerem chemicznym 25 dp, odpowiadał za szkolenie szczurów tunelowych. “- Podstawową sprawą w szkole szczurów tunelowych - powiedział - była odpowiednio wczesna selekcja tych, których nam przysyłano”. Plutonowy Arnold Gutierrez również był instruktorem w szkole szczurów tunelowych. Stwierdził, że zaledwie kilku kandydatów było odpowiednio silnych psychicznie, by zajmować się tą pracą. Większość wyczołgiwała się z tunelu natychmiast po wejściu. Nie wracali tam już i według słów Gutierreza - “strefili”. Przez pięć miesięcy, z pięćdziesięciu uczniów zapamiętał jedynie pięciu, którzy zakwalifikowali się jako szczury tunelowe.
W szkoleniowym systemie tuneli 25 dp, w ramach szkoły tresury psów Cu Chi, były również szkolone owczarki niemieckie i alzackie. O ile jednak Wojska Lądowe Stanów Zjednoczonych używały psów jedynie do pełnienia służby wartowniczej albo wywąchiwania narkotyków w koszarach, w Wietnamie stawały się one zwiadowcami albo tropicielami. Zarówno one, jak i ich przewodnicy stali się bardzo poszukiwani ze względu na umiejętność wczesnego ostrzegania przed zawsze prawdopodobnymi zasadzkami Viet Congu. W szkole uczono psy reagowania na poddźwiękowe gwizdki, niesłyszalne dla ludzi i wykrywanie Viet Congu po zapachu. Stało się to łatwiejsze, gdy na tereny kontrolowane przez Viet Cong, takie jak Żelazny Trójkąt, zaczęto rozpylać defolianty i inne chemikalia. Psy były w stanie rozpoznać każdego, kto był w tym rejonie. Jednak Viet Cong znalazł pomysłowy sposób zwodzenia psów. Po zdobyciu na czarnym rynku lub kradzieży z baz pewnej ilości amerykańskiego mydła toaletowego, partyzanci zaczęli się nim myć, nadając sobie zapach, który psy natychmiast identyfikowały jako należący do swoich. Pieprz rozsypany na ziemi odstraszał psy tropiące od wejść do tuneli.
Psy okazały się niezbyt przydatne w badaniach tuneli. Głównym powodem była ich niezdolność do wykrywania pułapek. W tunelach często były zabijane lub kaleczone przez granaty z drutami naciągowymi, co stało się tak stresujące dla przewodników, że odmówili wysyłania podopiecznych do tuneli. (To niepowodzenie było jednym z powodów utworzenia w 1966 roku po operacji “Crimp” zespołów szczurów tunelowych).
Na terenie bazy Cu Chi znajdował się 12 Szpital Ewakuacyjny, posiadający dwanaście oddziałów, obiekt służby zdrowia na 400 łóżek, ulokowany w półokrągłych barakach z blachy falistej. Były one ustawione naokoło placu w kształcie litery U i połączone zadaszonymi chodnikami. Rannym w terenie żołnierzem najpierw zajmowano się w batalionowym punkcie opatrunkowym. Tam go bandażowano, dawano morfinę, i ładowano do śmigłowca sanitarnego, którym przewożono go do szpitala ewakuacyjnego. Mógł się znaleźć na stole operacyjnym w godzinę od momentu zranienia. “12 Ewakuacyjny” obsługiwał bazy Cu Chi, Tay Ninh i Dau Tieng. Miał dwa oddziały intensywnej terapii - jeden dla przypadków chirurgicznych, drugi dla oparzeń. Jeden oddział był zawsze pusty na wypadek gwałtownego napływu ofiar z większej bitwy, byt także oddział pierwszej pomocy znany pod nazwą “masówki”. W czasie suchej pory w 1966 i 1967 roku “masówka” miała miejsce przynajmniej raz w miesiącu. Dziesiątki rannych, zakrwawionych i obandażowanych ludzi leżało na noszach przed salami operacyjnymi. Tam chirurdzy wojskowi przeprowadzali selekcję - oceniali, kto wymaga natychmiastowej operacji, kto może poczekać godzinę lub dwie, a w którym wypadku operacja będzie stratą czasu, bo ranny nie ma szans na ratunek. “Masówka” była gorączkowym, pełnym hałasu, wykrzykiwanych poleceń i zakrwawionych fartuchów wydarzeniem. Był tam również oddział dla wietnamskich cywilów. Ci, z kolei, znaleźli się tu, ponieważ mieli pecha: trafili pod grad bomb i pocisków artyleryjskich, którymi obrzucano miejsca, gdzie podejrzewano obecność Viet Congu. W szpitalu pracowało około trzydziestu lekarzy i sześćdziesiąt pielęgniarek, z których część była żonami oficerów 25 dp.
Wśród bardziej zadziwiających elementów wojskowego wyposażenia technicznego, jakie mieściło się za wałami i drutem kolczastym bazy Cu Chi, były komputery INIVAC 1005 i NCR 500, które po raz pierwszy wyruszyły na wojnę. Kierownictwo wojskowe pokładało coraz większą wiarę w ich zdolność rozwiązywania skomplikowanych problemów wojny wietnamskiej. Były instalowane w przyczepach zaparkowanych przed taktycznym centrum operacyjnym dywizji. Każdy najdrobniejszy kontakt 25 dp z otaczającym ją Viet Congiem, był wprowadzany do komputerów tworząc ogromny bank danych wywiadowczych, dzięki któremu - miano nadzieję -uda się w analityczny sposób przewidzieć, gdzie można będzie znaleźć nieprzyjaciela, i jaki rodzaj działań przeciwko niemu przyniesie sukces. Komputery zawierały stale uzupełniane listy znanych lub podejrzewanych sympatyków Viet Congu i były połączone z innymi wojskowymi komputerami w Wietnamie, takimi, jak System Oceny Wiosek, znajdujący się w naczelnym dowództwie Wojsk Lądowych Stanów Zjednoczonych w Sajgonie. SOW określał przypuszczalny stopień poparcia dla Viet Congu w każdej wiosce na terenie całego kraju. Oceny były notorycznie zbyt optymistyczne. Opierały się na niepewnych danych wywiadowczych, dostarczanych przez często skorumpowanych urzędników Armii Republiki Wietnamu, którzy mieli skłonność do zbyt pochlebnej oceny własnej działalności w swoich rejonach.
Zaopatrywanie mieszkańców tej ogromnej bazy w wymagane przez nich wygody i środki do prowadzenia walki stawało się operacjami wojskowymi samymi w sobie. Nazywano je operacjami “Roadrunner” (Struś Pędziwiatr) i angażowały poważną część energii 25 dywizji piechoty. Baza Cu Chi była zaopatrywana drogą lądową z położonego niedaleko Sajgonu i Long Binh, największego wojskowego ośrodka magazynowego w Wietnamie. Codziennie przeciętnie cztery konwoje po sześćdziesiąt pojazdów w każdym, znane pod nazwą “Cu Chi Express”, wykonywały te krótką, ale niebezpieczną podróż. Przez pierwsze dwa lata spędzone przez 25 dp w Cu Chi, prawie każdy taki konwój związany byt ze stratami w ludziach i pojazdach spowodowanymi minami i zasadzkami Viet Congu. Po zmierzchu nie podróżowano. Uszkodzone lub palące się pojazdy zatrzymywały konwoje i powodowały, że stawały się one celem dla ognia moździerzowego, rakietowego i broni małokalibrowej. Poprzedni dowódca l dywizji piechoty ze smutkiem przyznał, że “... skuteczne operacje konwojowe były możliwe jedynie dzięki wzajemnie wspierającym się artyleryjskim grupom ogniowym wzdłuż szlaku komunikacyjnego”. Trzeba było przeprowadzać operacje typu “szukaj i zniszcz” tylko po to, by oczyścić główne drogi. Do 1968 roku 25 dp wypracowała procedury mające zmniejszyć straty w konwojach. Tak więc, pojazdy przewożące paliwo lub amunicję były umieszczane w ogonie kolumny, dzięki czemu cały konwój nie mógł zostać zatrzymany przez płonące ciężarówki, a poza tym, w jego skład włączane były ciągniki, które ściągały unieruchomione pojazdy z drogi. Dowódca konwoju towarzyszył pojazdom na pokładzie śmigłowca. Wcześniej organizowano osłonę śmigłowców szturmowych nad przewidywanymi miejscami zasadzek. Roślinność przydrożna była systematycznie usuwana przez spychacze.
W wielkich bazach zmęczone walką w terenie wojska miały do dyspozycji specjalne ośrodki wypoczynkowe, znane pod nazwą “Holiday Inn”. Taki właśnie ośrodek w bazie Cu Chi, w którym pododdziały do wielkości kompanii mogły odpocząć, nosił nazwę “Waikiki East” (jak znana plaża na Hawajach). Znajdował się on w niewielkiej odległości od głównego urzędu pocztowego. Był tam duży basen pływacki i klub dla szeregowców. Pododdziały, które znajdowały się w polu ponad miesiąc, miały prawo do czterdziestu ośmiu godzin odpoczynku. Wymieniano im mundury i buty, Każdego wręczani odbywało się smażenie steków na wolnym powietrzu, koncerty .zespołów muzyki pop z Sajgonu, albo występy wykonawców przybyłych ze Stanów Zjednoczonych. Wypijano ogromne ilości zimnego piwa, a wietnamskie tancerki tańczyły przy akompaniamencie elektrycznych gitar. Każdy piechur mógł również spodziewać się - w czasie rocznego pobytu w Wietnamie - pięciodniowego urlopu wypoczynkowego. Co miesiąc przewożono ich do Bangkoku, Tokio, Manili, Australii, na Hawaje i do innych odpowiednio rozrywkowych miejsc.
W bazie przebywały również młode, ładne Amerykanki, znane pod nazwą “Pączkowych Laleczek”. Były to ochotniczki Amerykańskiego Czerwonego Krzyża zajmujące się sprawami rekreacji. Nosiły mundurki z jasnoniebieskiej kory, kapelusze z szerokimi rondami, tenisówki i uśmiechały się do wszystkich. Organizowały żołnierzom rozmaite gry i zabawy oraz przyrządzały napoje i przekąski. Te pogodne dziewczyny stanowiły część krajobrazu wielu baz wojskowych w Wietnamie.
Pomimo panujących w bazie wygód, żołnierzom 25 dp od czasu do czasu przypominano o otaczającej ich wrogości społeczeństwa, którego podobno przybyli bronić. Oczywiście, dzieci uśmiechały się, inni kręcili przy żołnierzach w nadziei na resztki z ich cudownej technicznej i konsumpcyjnej cywilizacji, ale każdy GI wiedział, że żadnemu Wietnamczykowi nie można w pełni ufać. Żołnierzom nie pozwalano opuszczać bazy, chyba, że mieli oficjalne zezwolenie na wykonanie określonego zadania. Samo miasto Cu Chi było strefą zakazaną, i pod żadnym pozorem nie wolno było poruszać się w nim po godzinie siódmej wieczorem. Kontakt z Wietnamczykami zazwyczaj ograniczał się do zbrojnego śmigłowcowego rajdu do jakiejś wioski, w celu sprawdzenia, czy w jej domostwach nie ukrywa się Viet Cong, albo załatwienia jakichś spraw związanych z pracującymi w bazie Wietnamczykami. Tubylcy byli pracownikami fizycznymi, fryzjerami, pracownikami pralni, księgowymi, kelnerkami, pomocnikami w kostnicy i “palaczami gówna” (których zadaniem było spalanie zawartości beczek o pojemności 250 litrów po uprzednim wymieszaniu jej z benzyną). Żołnierze przemycali do bazy prostytutki, zwane “dziewczynkami bum-bum”. Jeden ze sposobów polegał na wwożeniu dziewczyny do bazy karetką pogotowia, której łóżko było kolejno wykorzystywane przez młodych żołnierzy za trzy, cztery dolary “za numer”. Niekiedy dziwki przemycano do bazy we wnętrzu pustych cystern na wodę. Pułkownik John Fairbank, poprzednio oficer informacyjny w Cu Chi, pamięta jeden wypadek, gdy żołnierze schowali tuzin dziewcząt do pustej cysterny na benzynę. Zanim jednak przejechali przez posterunek policji wojskowej przy bramie głównej, wszystkie dziewczyny zmarły na skutek uduszenia. Były tam “pralnie” i “myjnie samochodowe” - ,Eve”, “Fairlady”, “Sexy” - usytuowane jedna przy drugiej, tuż za bazą, by obsługiwać tych żołnierzy, którzy mieli zezwolenie na wyjście poza bramę. W takich miejscach, za niewielkie pieniądze można było kupić marihuanę i heroinę - handel, który zdaniem władz amerykańskich był jednym ze sposobów zdobywania środków finansowania wojny przez Viet Cong. Na wypadek gdyby wizytujący kapelani albo gwiazdy filmowe zadawały kłopotliwe pytania, jako przykrywka burdelu dla oficerów służyła, znajdująca się przy bramie głównej, restauracyjka prowadzona przez żony koreańskich pracowników budowlanych. Ale baza Cu Chi gościła nie tylko duchownych czy artystów, W1966 roku odwiedził ją Robert McNamara, ówczesny minister obrony i cały zastęp dziennikarzy oraz ekip telewizyjnych. W końcu była położona wygodnie, bo blisko Sajgonu.
Pomimo tych zakłóceń, dwudziesta piąta była na wojnie - i to nie tylko z niewidocznym wrogiem znajdującym się z drugiej strony drutów. Była również piąta kolumna we wnętrzu bazy, nieprzyjaciel, któremu łatwo było działać w warunkach stosunkowo niedbale funkcjonującego systemu bezpieczeństwa, który uwzględniał rozrywkowe potrzeby żołnierzy, oraz konieczność korzystania z miejscowej siły roboczej w celu obsługiwania tego ogromnego kompleksu. Wietnamscy pracownicy bazy mieszkali w położonych nieopodal strategicznych wioskach. W teorii byli oni sprawdzeni przez miejscową policję. W rzeczywistości, niektórzy z nich byli partyzantami korzystającymi z tuneli wokół bazy i większość pracowników była w kontakcie z miejscową organizacją NFW. Viet Cong surowo traktował fraternizację z Amerykanami, poza kontaktami o wyłącznie handlowym charakterze. Na przykład wiedziano, że Wietnamka pracująca w urzędzie pocztowym stara się o pozwolenie na małżeństwo z amerykańskim żołnierzem. Pewnego ranka jej głowę znaleziono na słupie przed bramą główną. Była tam również kartka z następującym tekstem: “To spotka Wietnamczyków, którzy zadają się z wrogiem”. Za wykonywanie takich wyroków odpowiedzialna była specjalna grupa egzekucyjna Viet Congu.
Wietnamscy pracownicy bazy Cu Chi, przychodząc i wychodząc każdego dnia, ustawiali się w kolejce do przeliczenia i kontroli. Jednak co tydzień znajdowano w bazie bombę albo minę pułapkę. Można było odnieść wrażenie, że ulubionym miejscem ich podkładania były jadalnie. Jedna z takich bomb spowodowała 3 stycznia 1969 roku dziesiątki ofiar. Dzisiaj niewielu wietnamskich pracowników cywilnych przyznaje, że kiedykolwiek pracowali dla Amerykanów. Na przykład pani Le Thi Thien jest pracującą samodzielnie krawcową, mieszkającą w wiosce Phuoc Hiep niedaleko Szosy Nr l, w pobliżu miasta Cu Chi. W czasie wojny pracowała jako kelnerka w klubie oficerskim w bazie. Wspomina: “- Musiałam tam pracować, ponieważ moja rodzina była bardzo biedna. Większość wiosek w tym rejonie została zniszczona przez bomby. Byłam zmuszona do pracy dla Amerykanów, by pomagać mojej niewidomej matce. Polecono mi, żebym obserwowała wszystko w bazie i meldowała miejscowej kadrze”. Człowiekiem, któremu składała raporty był Ho Van Nhien, który wciąż jest funkcjonariuszem partyjnym w Phuoc Hiep, “- Każda wioska wysyłała szpiegów - powiedział. - Otrzymywałem wiele meldunków. Niektórzy byli robotnikami wypełniającymi worki z piaskiem. Informowali mnie, gdy Amerykanie przeprowadzali operację. Dziewczyna z baru (pani Le Thi Tien) donosiła o wszystkich podsłuchanych rozmowach, które była w stanie zrozumieć. Przekazywałem te wiadomości dalej komitetowi dystryktowemu, dzięki czemu mogli przygotować się do odparcia każdego ataku”. Opisał, w jaki sposób meldunki wywiadu przedstawiające szczegóły przyszłych operacji “szukaj i zniszcz” były zapisywane na małych kartkach papieru, owijane w nylon i ukrywane we włosach kurierek, które wzbudzały mniej podejrzeń u policji. Inny agent, Ho, pracował w punkcie rejestracji grobów, kostnicy w bazie Cu Chi, gdzie przygotowywano zwłoki Amerykanów do przewozu do kraju. Dzięki temu Viet Cong miał o wiele dokładniejsze informacje na temat liczby amerykańskich strat, niż kiedykolwiek ogłoszono to publicznie. Fryzjerzy w obozie również znajdowali się w doskonałym miejscu, by zbierać dane wywiadowcze.
Plutonowy Arnold Gutierrez przypomina sobie incydent związany z fryzjerem. On i jego patrol byli w lesie Ho Bo i znaleźli się pod ogniem strzelca wyborowego, siedzącego na drzewie. Gutierrez miał radio i dlatego stał się głównym celem. Został ranny w ramię. Patrol ostrzelał drzewo z karabinu maszynowego i strącił snajpera. Okazalo się, że jest to trzynastoletnia dziewczyna - Co gorsza, córka jednego z pracujących w obozie wietnamskich fryzjerów, zaufanego przyjaciela żołnierzy. Dziewczyna była w tunelach od dziesiątego roku życia. Tej samej nocy fryzjer został powieszony. W styczniu 1967 roku, w czasie operacji “Cedar Falls” szczury tunelowe znalazły dokument Viet Congu wymieniający dziesiątki sympatyków pracujących w bazie Cu Chi, Na liście znajdowało się czternastu fryzjerów z bazy - wszyscy, którzy w niej pracowali.
Skomplikowany system obronny Cu Chi okazał się w pełni usprawiedliwiony, ponieważ baza była ciągle atakowana z zewnątrz. Ze względu na budzącą grozę amerykańską obecność na tym terenie oraz na trwały charakter budynków i konstrukcji, jak i pełne zniszczenie i wyludnienie całej okolicy, Viet Cong zawsze uważał Cu Chi -podobnie jak inne amerykańskie bazy - za zniewagę i wyzwanie. Truong Ky, jeden z najważniejszych oficerów sztabowych Viet Congu, oświadczył w 1967 roku: “- Będziemy w dalszym ciągu otaczać i trzymać w uścisku ich bazy wszędzie, gdzie je założą”. Potwierdza to protokół przesłuchania jeńca Viet Congu, Ngo Van Gianga (sporządzony w styczniu 1968 roku). Przesłuchiwany oświadczył: “-Niektóre stałe amerykańskie bazy wojskowe są niedaleko rejonów działania Viet Congu. Prostytutki działające wokół tych obozów sprawiły, że było nam łatwo poznać system obronny i siłę takiego posterunku. W nocy Amerykanie wystrzeliwują rakiety oświetlające, by ułatwić sobie obserwację okolicy, ale nieświadomie pomagają również naszym saperom w zorientowaniu się, jak wtargnąć na posterunek”.
Viet Cong nie tylko odpalał pociski moździerzowe i rakietowe na bazę Cu Chi, ale, choć trudno w to uwierzyć, przeprowadzał na nią zuchwałe ataki z otaczających tuneli. Brały w nich udział najwyżej trzydziesto-czterdziesto-osobowe grupy partyzantów, a niekiedy nawet jeszcze mniejsze, czasami klasyczne trzyosobowe grupy Viet Congu. Niektóre powodowały ogromne straty materialne, na przykład w śmigłowcach i czołgach, a także ofiary wśród amerykańskich żołnierzy. Ataki były niezwykle denerwujące, a ich psychologiczne i propagandowe znaczenie było o wiele ważniejsze od osiągnięć wojskowych. Viet Cong udowadniał Amerykanom, że żaden z ich obiektów nie jest niedostępny, że jako przeciwnik jest dzielny i gotowy do poświecenia samego siebie i będzie zawsze powracał, nawet po zniszczeniu jego wiosek. Dwadzieścia lat wcześniej Ho Chi Minh ostrzegł Francuzów: “- Możecie zabić dziesięciu moich ludzi za każdego waszego, ale nawet wtedy wy przegracie, a ja wygram”.
Gdy Amerykanom udało się zablokować wszystkie tunele przebiegające pod bazą Cu Chi, Viet Cong stworzył skomplikowaną sieć tuneli, okopów i stanowisk strzeleckich naokoło niej. Ów pierścień tuneli nazwał “pasem”. (Tym samym sposobem posłużono się w 1954 roku, w czasie oblężenia Francuzów w Dien Bien Phu). “Pas” łączył większość wiosek położonych naokoło bazy Cu Chi, w tym również Trung Łap, Nhuan Duć i Phu Hoa Dong. Co pięćdziesiąt metrów odgałęzienie tunelu prowadziło w stronę samej bazy. Jeden zespół odgałęzień kończył się na dobrze bronionych stanowiskach strzeleckich rozmieszczonych na brzegach strumienia płynącego wzdłuż północnej granicy Cu Chi. Stanowiska strzeleckie, ulokowane na końcach każdego odgałęzienia, były doskonale zamaskowane i otoczone pułapkami “punji” oraz minami. Te gniazda oporu dysponowały szerokimi, często nakładającymi się na siebie sektorami ostrzału, a także dominowały nad którąś z dróg przecinających dystrykt. Ponieważ odgałęzienia prowadziły do głównego systemu tuneli Cu Chi, Viet Cong, używający stanowisk do nękania nieprzyjaciela, miał, w przypadku wykrycia lub ostrzału, bezpieczne drogi odwrotu. Same tunele miały wielopoziomową konstrukcję, która chroniła je przed działaniem materiałów wybuchowych i gazu CS.
“Pas” był stale wykorzystywany do infiltracji prowadzonych przez oddziały sił głównych Viet Congu z bezpieczniejszych rejonów Strefy Wojennej C w prowincji Tay Ninh albo z Kambodży. Atakowały one albo samą bazę Cu Chi, albo maszerowały dalej, by prowadzić mnę akcje zaczepne w samym Sajgonie lub jego okolicach. Jedną z osób, które pracowały i walczyły w “pasie” była pani Vo Thi Mo, partyzantka, która ocalała z drużyny pozostałej za liniami przeciwnika w Nhuan Duć. W roku 1966 wciąż była jeszcze nastolatką, ale pełną poświęcenia dla sprawy, w którą wierzyła. “Naszym rejonem walki był pas wokół bazy Dong Zu (Cu Chi). Moim obowiązkiem było przeprowadzać regularne oddziały z Nhuan Duć do Dong Zu. W czasie dnia szłam nie kryjąc się do Dong Zu, by obserwować drogę, zasieki, teren - trasy, którymi można było przeniknąć do bazy. Potem w nocy byłam przewodniczką grup zwiadowczych, które miały obserwować bazę. Regularne oddziały przeprowadzały atak. Miałam obowiązek prowadzić powracające oddziały i pomagałam nieść rannych. Niekiedy jechałam tam legalnie, z wydaną przez “marionetki” kartą tożsamości, na motorowerze Honda. W samej bazie byłam prowadzona przez oficera łącznikowego. Zbierałam informacje o działaniach Amerykanów od kobiet w bazie, takich, jak sprzątaczki czy prostytutki. Kierowałam piętnastoma komórkami. W ten sposób znaliśmy już wcześniej nazwy, czas i miejsca niektórych wielkich operacji, takich jak “Cedar Falls”.
Dopiero w lutym 1969 roku, po trzech latach istnienia bazy Cu Chi, obóz stał się obiektem zuchwałego i niszczącego ataku Viet Congu, który przebił się przez jej linie obrony. Został on wyprowadzony z najmniej oczekiwanego miejsca: nie z osławionego lasu Ho Bo czy Fil Hol, ale od strony miasta Cu Chi, rejonu uważanego za kontrolowany przez siły rządowe. Miejscowi partyzanci, tak jak pani Mo, przeprowadzili główne siły Viet Congu wokół “pasa” do wybranego miejsca ataku. Poprzedni dzień atakujący przespali w tunelach. W samym środku nocy, niedostrzeżeni przez wartowników, saperzy Dac Cong, czyli oddziałów specjalnych, wyczołgali się do przodu, aby oczyścić przejście przez pole minowe i zapory z drutu kolczastego. A potem trzydziestu dziewięciu żołnierzy Viet Congu, trzy trzynastoosobowe drużyny, w składzie których było kilka kobiet, przeszły do bazy. Ich głównym celem, podobnie jak w przypadku wielu innych ataków Viet Congu, było zniszczenie najbardziej znienawidzonej i wzbudzającej lek broni wroga - śmigłowców. Wiedzieli dokładnie, gdzie je znaleźć. Przy pomocy ładunków wybuchowych, partyzanci wysadzili w powietrze czternaście CH-47 Chinook, wielkich śmigłowców do przewozu wojska, wszystkie, jakie znajdowały się wówczas w Cu Chi. Wiadomość, że Viet Cong jest “pomiędzy drutami” wywołał panikę. Obrońcy odpalali upiorne flary spadochronowe, by oświetlić bazę i wykryć atakujących. Strzelanina wybuchała ze wszystkich stron, słychać było syk i huk odpalanych granatników rakietowych. Sanitariusz z 12 Szpitala Ewakuacyjnego tak później wspominał te noc: “Chłopaki potwierdziły, że partyzanci są wewnątrz bazy. Powiedzieli, że nieprzyjaciel zabił trochę naszych ludzi i wysadził trochę śmigłowców. Wiadomość, że Viet Cong znalazł się pomiędzy naszymi drutami napędziła rannym chłopakom porządnego stracha. Mnie również przestraszyła i przez resztę nocy, za każdym razem gdy w jakimś oddziale otwierały się drzwi, serce wywijało mi koziołka i zamierałem, na pół oczekując, że będą to oni. Strzelanina, rakiety i flary - trwało to przez wiele godzin”. Zginęło trzydziestu ośmiu Amerykanów, ale wszyscy partyzanci, poza trzynastoma, wycofali się cali i zdrowi, rozpływając się przed świtem. Wybrali drogę odwrotu odmienną od tej, którą przeniknęli do bazy. Wiedzieli, że ogień artyleryjski przeorze rejon, z którego, zdaniem przeciwnika, nadeszli.
Szczególną ironią losu był fakt, że 25 dp dowodził wówczas generał dywizji Ellis W. Williamson. Był on w 1966 roku dowódcą 173 powietrznodesantowej i z wielką pogardą wyrażał się o kłopotach, jakie początkowo dwudziesta piąta miała z tunelami pod bazą. Zniszczenie tak wielu śmigłowców w czasie, gdy to on sprawował dowództwo, było - jak stwierdził - koszmarnym przeżyciem.
Wówczas, w 1966 roku, gdy budowa bazy Cu Chi została dopiero ukończona, na ów atak trzeba było czekać jeszcze trzy lata. Zakładając tak ogromną bazę (i inne, podobne do niej) generał Westmoreland przeszczepił do Cu Chi mały fragment Ameryki. Ale Viet Cong nie został wyparty i naśladował Amerykanów - walcząc i grając równie ostro, jak oni.
13
W Boże Narodzenie 1966 roku artysta Pham Sang podnosił morale Viet Congu w tunelu pod dystryktem Cu Chi, w zasięgu ognia artyleryjskiego z bazy, a w tym samym czasie Bob Hope robił to samo w 25 dywizji piechoty. Pham Sang zadbał, by funkcjonariuszom partyjnym i partyzantom przekazano ustne zaproszenia do wzięcia udziału w niewielkim przedstawieniu w podziemiach,
Na powierzchni - tysiące GI siedziało z puszkami piwa w rękach w świetle słonecznym, na tej samej wietnamskiej ziemi, wznosząc przeraźliwe okrzyki na widok wdzięków kolejnej Miss Świata. Śmiechem i wiwatami przyjmowali dowcipy i patriotyczne wypowiedzi najbardziej lubianego w wojsku komika, ubranego w groteskowo obwieszony odznaczeniami mundur polowy i uzbrojonego w kij golfowy. “Kiedy wylądowałem w Tan Son Nhut - dowcipkował - powitano mnie salutem z dziewiętnastu dział. Jedno z nich było wasze”. Przy akompaniamencie wybuchów śmiechu, mówił dalej: “Mamy dziś w Cu Chi bardzo mieszaną widownię”. Uśmiech, znajome zawieszenie głosu, i pointa: “ Jesteśmy tak blisko od miejsca, gdzie toczą się walki, że musieliśmy dać Viet Congowi połowę biletów”! Klasyczny dowcip, niezbyt odległy od prawdy. Dziesięć minut po rozpoczęciu występu Boba Hope, dwaj partyzanci, którzy prześlizgnęli się przez linie obronne Cu Chi zostało zabitych, a jeden wzięty do niewoli. Aktor słyszał strzelaninę.
W zespole Hope'a znajdowały się również “Golddiggers”, trupa trzynastu długonogich artystek, które śpiewały i tańczyły przy akompaniamencie Lesa Browna i jego “Band of Renown”. Wystarczyło, by supergwiazdy takie jak Rachel Welch czy Jill St. John weszły jedynie na scenę w modnej wówczas minispódniczce, a publiczność dostawała amoku. Piosenkarki takie, jak Connie Francis i Nancy Sinatra, wyśpiewywały najnowsze przeboje.
Pham Sang w teatrze ziemi, w tunelach występował z takimi pieśniami jak: “Ten, który przyjdzie do Cu Chi, spiżowej fortecy ziemi z żelaza, policzy zbrodnie wyrządzane wciąż przez wroga”. Jego widownia wstawała wówczas, jeżeli wysokość pomieszczenia na to pozwalała. Szczególnie popularne były dwie pieśni czasu wojny. Jedną była miłosna piosenka: “Róża Ziemi z Żelaza”, drugą zaś satyryczna, o sajgońskich poborcach podatkowych, zatytułowana “400 piastrów podatku”. Zarówno on, jak i Bob Hope znaleźli się tu, aby podtrzymać bojowego ducha zmęczonych i tęskniących za domem chłopaków. Przedstawienie Hope'a było wystarczająco wielkie i profesjonalne, by sfilmowała go amerykańska sieć telewizyjna. Tunelowi artyści Viet Congu występowali natomiast w ciasnych komorach podziemnych, na nagim klepisku. W czasie, gdy scenę Bob Hope'a oświetlało zachodzące wietnamskie słońce, jedynymi światłami w czasie występu Pham Sanga były małe lampki wykonane z trzciny bambusowej, wypełnione olejem kokosowym i zaopatrzone w spalający się wolno knot.
Wietnamscy artyści tunelowi byli jedyną w swoim rodzaju grupą aktorów, którzy na ochotnika dzielili życie mieszkańców tuneli. Byli oni przeważnie członkami partii komunistycznej, zdecydowanie sprzeciwiający się temu, co uważali za świadome rozmywanie tradycyjnej wietnamskiej kultury przez rząd Diema. Artyści ci byli zwerbowani przez Narodowy Front Wyzwolenia już w 1960 roku. W czasie następnych pięciu lat, przybycie amerykańskich żołnierzy z ich odmiennymi tradycjami kulturowymi i ciągłe zaniedbywanie wietnamskiego dziedzictwa historycznego przez kolejne rządy w Sajgonie, spowodowały dalsze zamieszanie, wykorzystane przez komunistów. Partia była przekonana, że Wietnamczykom trzeba przypominać o ich kolonialnej przeszłości i związanej z nią obcej dominacji i wyzysku. Łącząc swoją odmianę socjalizmu z tradycyjnym wietnamskim nacjonalizmem, mieli nadzieje stworzyć nową kulturę. W tunelach ważne było nie tylko zafascynowanie widowni, ale przede wszystkim podniesienie morale walczących. To, co Bob Hope robił w kwaterze głównej 25 dp należało wykonywać również w tunelach - z podobnych powodów i często z analogicznymi rezultatami.
To właśnie rumiany i pełen entuzjazmu Pham Sang otrzymał polecenie stworzenia teatru i zespołu pieśni i tańca w Phu My Hung, w dystrykcie Cu Chi, gdzie pracował jako urzędnik. Najpierw przeniesiono go do wydziału propagandy w komitecie dystryktowym Hoc Mon i wkrótce został sekretarzem dystryktowego komitetu frontowego. Pham Sang zaczął wojnę, chociaż jej nie zakończył, jako partyjny robol. Jest jednym z bardzo niewielu czołowych tunelowych artystów, któremu udało się przeżyć, Nie miał wcale teatralnej przeszłości. W1955 roku siedział w więzieniu za polityczne przestępstwa przeciwko nowemu rządowi prezydenta Diema. Z nudy nauczył się pisać sztuki o wojnie partyzanckiej. W przeciwieństwie do przedstawień tworzonych w dominującym politycznym stylu, jego dzieła nie były trzygodzinnymi wielkimi rozprawami polemicznymi, ale niezwykle zwartymi piętnastominutowymi scenkami. Była to forma dramatyczna, najodpowiedniejsza w czasie tunelowych spektakli, często przerywanych przez ostrzał artyleryjski, bombardowania czy ataki piechoty.
Komitet dystryktowy uznał Sanga za najbardziej obiecującego i płodnego autora tekstów piosenek i dramatopisarza rejonu. Wkrótce sąsiednie prowincje Tay Ninh i Binh Duong zaczęły wystawiać jego utwory. Kierowanie grupą artystyczną Phu My Hung dało byłemu urzędnikowi wyjątkową szansę na nową karierę. Jako zarządzający, pisarz, przyjmujący do pracy i zwalniający artystów, był w bardzo dogodnej sytuacji umożliwiającej wystawianie własnych utworów. Do 1965 roku i przybycia Amerykanów do Wietnamu, jego zespół rozrósł się do stu młodych mężczyzn i kobiet. Front polecił mu podzielić grupę na trzy trupy po trzydzieści osób. Następnie, w miarę jak pod powierzchnią zaczęło być coraz ciaśniej i nieprzyjemnie, trupy te dzieliły się na dalsze, jeszcze mniej liczebne zespoły.
Rosnąca sława i znaczenie Pham Sanga jako aktora, kierownika i pisarza sprawiały, że tam gdzie się udawał, miejscowa ludność kopała dla niego specjalne komory w tunelach, by zechciał pozostać w nich i pisać dalsze pieśni i sztuki. W podziemnym społeczeństwie, którego właściwie nie stać było na udzielanie jakichś przywilejów politycznych czy związanych z warunkami życia, był to rzadko spotykany zaszczyt.
W 1966 roku Pham Sang mógł na dobrą sprawę pracować jedynie w tunelach, ponieważ na powierzchni stało się zbyt niebezpiecznie. Pod ziemią pisał bez końca przy świetle przerobionej z buteleczki na penicylinę lampki oliwnej. Jak wszyscy twórcy toczył ciągłą walkę z tymi, których uważał za biurokratów, na przykład z tunelową strażą bezpieczeństwa. Można było odnieść wrażenie, że bardziej obchodzi ich jego lampka niż pieśni i sztuki. Polecili mu wykonać do niej abażur, a kiedy już to zrobił, rozkazali mu zakryć płomień całkowicie materiałem, pozostawiając jedynie maleńki otwór o wymiarach monety, przez który padało światło. Artysta prawie nie mógł pisać w tych warunkach i uskarżał się na nie z goryczą. Ale ludzie ze służby bezpieczeństwa wciąż go upominali, ostrzegając, że technika rozwinęła się w stopniu, który bardziej zakrawa na fantazję, niż jego sztuki. Mówili o latających nisko amerykańskich samolotach zwiadowczych, które są w stanie wykryć maleńkie źródło światła, niewidoczne nawet dla ludzkiego oka i o amerykańskich nocnych celownikach zdolnych spotęgować istniejące światło 70 000 razy. Phang Sang nie bardzo mógł w to uwierzyć. Przecież w końcu był pod ziemią., - Jak mogę pisać, jeżeli nie mogę mieć światła? - mruczał pod nosem. Wszystkie moje najlepsze sztuki przeciwko Amerykanom są napisane w nocy, w tunelach, czyli tam, gdzie najbardziej jest mi potrzebne światło”. Podobnie jak w przypadku wielu jego kolegów-artystów, scena stała się jego światem. A walka? No cóż, walka była dla żołnierzy.
Jego dzieła wkrótce zaczęły być wystawiane przed mieszanymi widowniami składającymi się z żołnierzy i cywilów, którzy podejmowali ogromne ryzyko przedostając się do tuneli. Występy odbywały się najczęściej w pomieszczeniach konferencyjnych tuneli, albo nawet w specjalnie wykopanych salach teatralnych, w których mogły się pomieścić dziesiątki ludzi. Jeżeli w czasie przedstawienia rozpoczął się ostrzał artyleryjski albo bombardowanie, widzowie mogli przenieść się do mniejszych i bezpieczniejszych tuneli komunikacyjnych. Niektórzy wczołgiwali się do specjalnych schronów przeciwlotniczych w tunelach, posiadających specjalnie wzmocnione, stożkowe sklepienia. Niekiedy, w czasie przerw pomiędzy operacjami nieprzyjaciela, lub gdy Amerykanie przechodzili z działań dziennych do nocnych, zespół Pham Sanga mógł prowadzić próby na powierzchni. Ale ogólnie rzecz biorąc, ostrzały były przeszkodą dla ciągłości przedstawień Sanga. W 1967 roku tylko 25 dywizja piechoty wystrzeliwała na dystrykt Cu Chi niemal 200 000 pocisków miesięcznie.
Najwdzięczniejszą widownię tworzyli ludzie z 267 pułku (Quyet Thang), regionalnej jednostki, która broniła rejonu Cu Chi. Phan Sang cieszył się popularnością wśród wielu młodych żołnierzy, dla których jego piosenki były jedynymi momentami wytchnienia w następujących po sobie okresach monotonii i zagrożenia.
Właśnie przy pomocy przyjaciół z 267 pułku Phan Sang wpadł na pomysł, który wszyscy uznali za mądry i zuchwały plan. Razem ze swoim bliskim kolegą Bay Lap, który wówczas kierował zespołem muzycznym dystryktu Cu Chi, Pham Sang uznał, że nadeszła pora dać nieprzyjacielowi szansę docenienia jego pieśni i sztuk. Nadszedł również czas dokonania czegoś więcej, aby nawrócić “marionetki”, a Sang był przekonany w granicach rozsądku, że jego sztuka zdoła przerzucić most nad polityczną przepaścią. Niektóre przedstawienia w tunelach miały miejsce w odległości zaledwie 200 metrów od nieprzyjacielskich posterunków. Pham Sang nabrał przekonania, że mógłby zorganizować przedstawienie na powierzchni, niedaleko od posterunku Armii Republiki Wietnamu, który strzegł strategicznej wioski. Przecież trudno wykluczyć, myślał Sang, że sama tylko jakość rewolucyjnego przedstawienia może przeciągnąć niektórych zdezorientowanych żołnierzy Armii Republiki Wietnamu na stronę komunistów. Takie wydarzenie nie przeszło by bez echa w kwaterze głównej dystryktu, a może nawet regionu.
Najpierw musiał wyszukać razem z Bay Lap odpowiednie miejsce. Powinno znajdować się kilkaset metrów od posterunku Armii Republiki Wietnamu, ale oprócz tego mieć osłonę z odpowiednio bujnej roślinności i być położone blisko wejścia do tunelu, co w razie konieczności zapewniłoby możliwość szybkiego odwrotu. Gdy tylko znaleziono takie miejsce, Pham Sang posłużył się swoimi przyjaciółmi z pułku, by uzyskać bezcenne głośniki, mikrofony i prądnice. Władza Bay Lap była tu niezbędna, by nakłonić inne sekcje tuneli do wypuszczenia na kilka godzin ze swoich rąk bezcennego sprzętu. Ostatecznie, całe niezbędne wyposażenie zostało zebrane i śpiewacy czekali w tunelu, Sang wybrał porę występu na czwartą trzydzieści po południu, kiedy światło jest jeszcze odpowiednie, a powietrze staje się nieco chłodniejsze. Sprzęt został ostrożnie wyniesiony na zewnątrz i rozmieszczony w ukryciu, jakieś 150 metrów od posterunku wartowniczego Armii Republiki Wietnamu. Śpiewacy ukradkiem przeszli na stanowiska. Garstka chłopców z 267 pułku przeczołgała się w zarośla, by ochraniać artystów. Na sygnał Pham Sanga włączono prąd i głośniki pełną mocą ryknęły patriotyczną pieśń w stronę zaskoczonych żołnierzy Armii Republiki Wietnamu. Pomiędzy dwoma pieśniami wygłoszone zostały polityczne apele, wzywające południowych Wietnamczyków, by przyłączali się do komunistów. Teraz, spoglądając wstecz, Pham Sang przyznaje, że było to nieco naiwne przedsięwzięcie. W rezultacie, po krótkiej przerwie artyści otrzymali odpowiedź. W ich stronę poleciała lawina ognia z broni małokalibrowej i ręcznej. W czasie późniejszego, niezbyt dostojnego odwrotu do bezpiecznego wnętrza tuneli i starań by ocalić wyposażenie, utracono sporo dumy i kilka głośników. Eksperymentu już nie powtórzono, a przyszłość polityczna Pham Sanga przez jakiś czas pozostała na niezmiennym poziomie.
W samych tunelach przedstawienia trwały pięć minut, potem gaszono wszystkie światła, by umożliwić wymianę powietrza przez otwory wentylacyjne, a potem spektakl trwał dalej. Czasami powietrze było tak ciężkie, że widowni zabraniano przyłączania się do patriotycznych pieśni, aby oszczędzać resztkę tlenu. Gdy amerykańskie samoloty przelatywały nad nimi, straż bezpieczeństwa polecała wstrzymać spektakl, ale widownia czekała cierpliwie na zakończenie alarmu. Niektórzy ludzie szli ponad dziesięć kilometrów przez nieprzyjacielski, opanowany przez Armię Republiki Wietnamu teren, tylko po to, aby go obejrzeć.
Najpopularniejsza pieśń tego okresu - dzieło Pham Sanga - nosiła tytuł “Cu Chi, bohaterski kraj”. Jej słowa brzmiały:
Jesteśmy ludźmi z Cu Chi, którzy idą naprzód, by zabijać
wrogów.
Idziemy przez niebezpieczeństwa, kule i ogień, by walczyć
za rodzinną ziemię.
Nasz kraj jest fortecą stawiającą opór Amerykanom,
Cu Chi jest bohaterskim krajem.
Sadzimy maniok na wszystkich kraterach i niech się pokryją
zielenią.
Zabijamy Amerykanów ich własnymi pociskami i bombami,
Zabijamy wrogów i zwiększamy produkcje
Oto nasze wspaniałe zwycięstwa.
Niektóre pieśni były piosenkami miłosnymi. Ale Bay Lap, surowiej przestrzegający linii partii niż Pham Sang, upierał się, że nawet pieśni miłosne powinny zawierać aktualne przesłanie. Pham Sang napisał więc mieszany tekst - jak sam przyznaje, nienajlepszy - którego pierwsza linijka brzmiała: “Kocham cię, i czekam na ciebie, bojowniku wolności, wspólnie walczmy dalej z wrogiem”. Bay Lap miał głębokie przeświadczenie, że głównym zadaniem tej pieśni jest skłonienie żołnierzy, by dzielniej walczyli, a dziewcząt, by ciężej pracowały. Pham Sang, który zaczął uświadamiać sobie istotę artystycznej niezależności chciał, aby pieśń miała przede wszystkim romantyczny charakter. Przegrał. Bay Lap jest obecnie zastępcą dyrektora wydziału kultury miasta Ho Chi Minh, Pham Sang nie pracuje już w przemyśle rozrywkowym.
Stopniowo zaczęły narastać konflikty pomiędzy Sangiem a partią. Uważał, że jego artyści nie zawsze traktowani są sprawiedliwie. Nie lubił, by nakazywano mu, co ma pisać - w końcu w teatrze musiało być miejsce na nieco swobody. I wydaje się, że zaczął mieć pewne drobne wątpliwości, co do ogólnego kierunku rewolucji. Według niego: “- Komitet Dystryktu Cu Chi sprawował patronat nad zespołem kulturalnym Cu Chi, ale członkowie trupy nie posiadali sprecyzowanego statusu, jakim cieszą się obecnie, w latach osiemdziesiątych, aktorzy i artyści. Były chwile, kiedy musieliśmy znosić wiele trudności. W czasie pory suchej, kiedy tylko było to możliwe, dawaliśmy przedstawienia. W czasie pory deszczowej i ciężkich walk nie zawsze mogliśmy występować. Wtedy byliśmy zmuszeni zarabiać na życie pracą fizyczną.
Moi aktorzy i aktorki stawali się robotnikami sezonowymi, którzy orali, siali i zbierali ryż w “bezpiecznych” strefach. Byli prawdziwymi aktorami, a teraz musieli wykonywać tego rodzaje prace. Musieli nawet pracować po kolei jako robotnicy najemni. Nie było takich przepisów, jakie mamy obecnie. Teraz artyści i aktorzy mogą otrzymywać swój miesięczny przydział ryżu. Front karmił nas tylko wtedy, gdy byliśmy w rozpaczliwej sytuacji. Niektórzy moi koledzy, na przykład Ut Tho - jest teraz kierownikiem kina w Dystrykcie 5 - pracowali jak niewolnicy, aby utrzymać siebie i swoich towarzyszy. Ut Tho pracował rok po roku jako robotnik fizyczny tylko po to, żeby utrzymać się przy życiu”.
W 1968 roku polecenia COSVN stanowczo głosiły, że tunele mają służyć przede wszystkim prowadzeniu walki. Wykorzystywanie ich do celów rozrywkowych nie znajdowało się wysoko na liście priorytetów. Aby w ogóle mieć możliwość wykorzystywania tuneli do występów, Pham Sang dawał przedstawienia pod ziemią wyłącznie dla przedstawicieli hierarchii partyjnej, urzędników i żołnierzy. Główna publiczność - przyjaciele, chłopi niedzielni robotnicy - musiała zajmować miejsca w teatrach na świeżym powietrzu. Wykorzystywano w tym celu leje po bombach zrzucanych z B-52 o głębokości do dziesięciu metrów, które były bardzo wąskie na dole i bardzo szerokie na górze. Pham Sang uświadomił sobie ich architektoniczny potencjał - były miniaturowymi amfiteatrami. Ich główną zaletą było to, że można było z nich korzystać bez ciągłych zastrzeżeń ze strony funkcjonariuszy partyjnych. W twardej ziemi na dnie leja po bombie żłobiono maleńką scenę. Ściany miały na tyle łagodny spadek, że można było tam siedzieć, a na krawędziach lejów drążono specjalne, płytkie podziemne schrony.
Rozpoczęło działalność kilka najniezwyklejszych scen w historii teatru - świadectwo wytrwałości i pomysłowości aktora , nadające nowe znaczenie najstarszej dewizie teatralnej: “Przedstawienie musi trwać”. Chociaż nie było kulis, kurtyn i świateł, spektakle odnosiły ogromne sukcesy. Było tu więcej powietrza i na swój sposób przedstawienia stanowiły rodzaj zuchwałego symbolu. Pham Sang cieszył się swoją sztuką, a Bay Lap - politycznym uznaniem. Zasady bezpieczeństwa były mniej surowe, a widownia niemal z pogardą traktowała ostrzał artyleryjski. Dopóki pociski padały w odległości mniejszej niż sto metrów od amfiteatru, wszyscy zostawali na miejscach, a dopóki pozostawali widzowie - artyści grali nadal. Jeżeli wybuchy zbytnio się przybliżały, ludzie chowali się w tunelach leja i czekali, ale i wówczas często dalej śpiewali pieśni. Były to wspaniałe noce i do dzisiaj ci, którzy pozostali z dawnego zespołu Cu Chi, zbierają się na dorocznych spotkaniach w mieście Ho Chi Minh i łzy kręcą im się w oczach na wspomnienia tych wspaniałych chwil.
Pod koniec 1969 roku Pham Sang przekonał się, że coraz trudniej jest wędrować z kurcząca się stale grupą po rejonie, który sta! się sceną zaciekłych amerykańskich nalotów lotniczych i artyleryjskich. Ofensywa Tet nie zdołała zakończyć wojny i sytuacja komunistów zdecydowanie się pogorszyła. Teraz zahartowana w bojach 25 dywizja piechoty przeprowadzała na całym terenie wielkie operacje wymiatające przy użyciu dużych jednostek zmechanizowanych. Sang również się zmieniał. Na początku był jeszcze partyjnym “robolem”. Był zadowolony z życia. Zwycięstwo Viet Congu wydawało się wówczas nieuniknione. Po nim nastąpiłyby polityczne awanse i Sang nie mógł sobie wyobrazić, by wdzięczna partia o nim zapomniała. Ale do 1969 roku jego postawa się wykrystalizowała. Sang miał temperament artysty i nigdy nie czuł wojskowych ciągotek. Dla niego odgłos trąbek oznaczał bardziej podniesienie kurtyny, niż wezwanie do broni. Jednak walka i wspólnie znoszone trudy, krzyki rannych w tunelach, pełne udręki spojrzenia młodych żołnierzy wywarły na nim wrażenie. Jak dawniej nienawidził Amerykanów, ale dostrzegał również hipokryzję i niekonsekwencje wewnątrz partii. Bay Lap - były przyjaciel - uosabiał w oczach Pham Sanga wszystkich tych, którzy byli zdolni wiązać swoje kariery z niekończącą się, straszliwą wojną. Jak daleko sam zaszedł tą drogą? Jak to się stało, że po czterech latach walk, wciąż nie brał udziału w walce? Czy same tylko patriotyczne pieśni zdołają w końcu wypędzić Amerykanów? Te pytania wciąż go dręczyły.
Był kierownikiem Zespołu Kulturalnego Podstrery l Cu Chi, żałośnie niewielkiej i pstrej grupki około trzydziestu artystów, gdy otrzymał rozkaz (zazwyczaj zgłaszał się na ochotnika) wystawienia spektakli we wsiach Phuoc Hiep i An Tinh, niedaleko Trang Bang. Aby do nich dotrzeć, musiał poprowadzić swoją trupę przez Szosę Nr l na północ od Suoi Cut i pokonał całą tę trasę bez przeszkód. Wszyscy przybyli do An Tinh tuż przed północą i zdołali zorganizować sobie noclegi w chatach wieśniaków. Jednak o siódmej rano Amerykanie wylądowali śmigłowcem na drugim końcu wioski, co spowodowało natychmiastowe odwołanie przedstawienia Pham Songa. Przypadkiem, jego własna siostrzenica, Vo Thi Mo, dowodziła składającym się wyłącznie z kobiet wioskowym plutonem samoobrony. Pham Song spotkał się z nią, aby omówić sytuację. Oświadczyła, że kobiety oczywiście zostaną i będą walczyć. Tym samym nie było nic, co uniemożliwiałoby wujkowi Phamowi i jego artystom włączenie się do walki. Sang zrobił unik, oznajmiając w niezbyt taktowny sposób: “Jak możecie walczyć? Przecież jesteście tylko garstką kobiet. Jeżeli zaczniecie strzelać ze swoich karabinów, Amerykanie przyjdą i skręcą wam karki”. Obraźliwe stwierdzenie, że kobiety nie zasługują na śmierć od kuli, było oczywiście niesprawiedliwe, tym bardziej że sam Pham Sang zaczął długi odwrót.
Zebrał swój zespół i ponownie przekroczył Szosę Nr l kierując się do Suoi Loi w przysiółku Vuon Trau, który stanowi część wioski Phuoc Hiep. Tłumaczył się, twierdząc, że jest odpowiedzialny za bezpieczeństwo artystów, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że do ucieczki skłaniało go jeszcze inne uczucie. Próbując jak najbardziej oddalić się od Amerykanów, wpadł na dowódcę 7 pułku wojsk Wietnamu Północnego, który oczywiście uznał, że Pham Sang i jego trupa przybyli, aby zapewnić rozrywkę jego ludziom. “Tak się cieszymy, że jesteście -powiedział Sangowi. - Zostańcie, proszę, na noc i wystąpcie dla nas jutro wieczorem”. Pham Sang odparł: .Amerykanie wylądowali za drogą. To nie jest odpowiednia pora na wystawienie sztuki”. Ale dowódca nie chciał nawet o tym słyszeć. “Wiesz jakimi dysponujemy siłami? Nie powinieneś się bać. Mamy tu dwa pułki. Uważasz, że nie zdołamy obronić twojego zespołu”? Tak wiec, Sang i jego grupa zatrzymali się na nocleg, a żołnierze LAW nakarmili ich.
Następnego ranka samotny samolot zwiadowczy zaczął krążyć nad nimi. Dwadzieścia minut później Amerykanie wylądowali w dwóch rzutach po osiemnaście śmigłowców w każdym. Czołgi i wspierana przez artylerię piechota również ruszyła się i siły te otaczały teraz przysiółki Mit Mai, Vuon Trau i Suoi Loi. Nagle pełne optymizmu zapewnienia pułkownika LAW zaczęły brzmieć niewiarygodnie. Nawet dwa pułki Wietnamczyków nie byłyby w stanie przeciwstawić się siłom, które Amerykanie rzucili do walki.
Trzydziestoosobowa grupa Pham Sanga rozproszyła się, on zaś na jakiś czas wycofał się do podziemnego schronu, który został specjalnie dla niego wykopany - w uznaniu jego statusu i sławy. Odszukał go tam dowódca LAW i - pomijając milczeniem własne rady z poprzedniego dnia - zasugerował, że może byłoby bezpieczniej dla Pham Sanga, gdyby spróbował odejść, ponieważ za chwilę rozpocznie się długa i zażarta bitwa. Po raz kolejny Pham Sang przygotował się do ucieczki.
“Ruszyłem sam i wkrótce spotkałem młodszego mężczyznę. Zapytałem go, czy dobrze zna okolice. Odpowiedział; - Doskonale znam ten rejon - tu jest moja rodzinna wioska. Powiedziałem: - Wydostańmy się stąd razem. Pozwoliłem mu więc prowadzić, bo powiedział, że zna tę okolicę. Wyprowadził nas prosto do miejsca, skąd wyjeżdżały amerykańskie czołgi. Zapytałem go: - Czy nie znasz innej drogi? - ale nie zareagował. Zaproponowałem, żebyśmy się ukryli w kępie bambusów, doczekali ciemności, a potem poszukali drogi ucieczki. I chociaż wszędzie naokoło było dużo miejsca, jeden czołg skierował się prosto w stronę naszej kryjówki, jakby wiedział, że tam jesteśmy. Gdybym nie odskoczył na bok, przejechałby mi prosto po brzuchu. Mój towarzysz drżał jak liść. Przyciągnąłem go do siebie, ale nie mógł powstrzymać dreszczy. Powiedziałem mu: - Kurwa twoja mać! Nasi żołnierze walczą, poświęcając swoje życie, a my nie robimy nic, tylko się ukrywamy. Jeżeli mamy tu umrzeć, niech się tak stanie. Ale kiedy wygłosiłem te, jak sądziłem, bohaterskie słowa, podniosłem głowę i zobaczyłem amerykański czołg tak blisko, że mogłem dostrzec na gąsienicy plamki rdzy, maleńkie jak źdźbła trawy. Amerykanin przy karabinie maszynowym obracał go i mój towarzysz zerwał się, krzycząc: - Poddaję się! Pomyślałem sobie: - To już koniec ze mną”.
Właśnie w tym momencie swego życia, gdy leżał z twarzą wciśniętą w ziemię, upokorzony i o włos od śmierci, po raz pierwszy w tej wojnie Pham Sang zdobył się na odwagę. Działacz partyjny, autor pieśni i sztuk, które miały zachęcać do walki innych, nagle odnalazł własną motywację. Mógł się poddać, mógł umrzeć, albo uczynić to, do czego od tak dawna zachęcał innych. Mógł stawić opór.
Udało mu się zobaczyć i usłyszeć, jak jego nieszczęsny towarzysz jest brutalnie przesłuchiwany przez Amerykanów. Kiedy GI zajmowali się swoim jeńcem, Pham Sang zdołał się niepostrzeżenie przeczołgać do znajdującej się w pobliżu kępy bambusów. W zaroślach zostawił małe radio, ubrania w worku i większą część swojej przeszłości. Zabrał ze sobą karabin, dwa granaty i płachtę maskującego materiału z amerykańskiego spadochronu. Ale kiedy odpełzał centymetr po centymetrze, usłyszał, że jego towarzysz wymienia jego nazwisko. Amerykanie pobiegli, by przeszukać kępę bambusów, odszukali porzucone wyposażenie, ale nie znaleźli człowieka. Wrócili, by z nowym zapałem zająć się nieszczęsnym jeńcem.
Gdy Pham Sang nieco się oddalił od Amerykanów, z niepokojem uświadomił sobie, że ci przygotowują się do utrzymania terenu i pozostają tu na nocleg. Dalsze poruszanie się byłoby szaleństwem i Sang przez jakiś czas pozostał w tym samym miejscu. Jeden GI podszedł wyjątkowo blisko do jego kryjówki i zaczął kopać okop na noc. Sang wyjął zawleczki z obu granatów i trzymał je w pogotowiu. Gdyby został odkryty, zabrałby ze sobą Amerykanina, albo rzuciłby jeden granat, zacząłby uciekać, a potem rzuciłby drugi w prześladowców. Nie do wiary, ale nieprzyjaciel go nie zauważył. Wietnamczyk spostrzegłby mnie już dziesięć razy, pomyślał Sang, muszą mieć bardzo zły wzrok. Żołnierz, skończywszy okop, wyciągnął spray do odstraszania moskitów i obficie spryskał wszystko dookoła. W pewnym momencie znalazł się tak blisko Pham Sanga, że gdy palący płyn prysnął mu w twarz, dramaturg jedynie nadludzkim wysiłkiem zdołał powstrzymać kaszel i wymioty.
Gdy żołnierz odszedł, by przyłączyć się do towarzyszy, Sang ostrożnie włożył znowu zawleczki do granatów i spróbował przeczołgać się na nowe miejsce. Mógłby się poddać; mniej by cierpiał. Zamiast tego jednak, przez następne sześć godzin, od siódmej wieczorem do pierwszej w nocy, Pham Sang, wielki komunistyczny aktor i kierownik zespołu przedzierał się przez amerykańskie linie. Krwawiąc z licznych ranek i zadrapań, na wpół oszalały z pragnienia, niosąc teraz ze sobą jedynie narzędzia do zabijania, albo popełnienia samobójstwa, jak wielki robak pełzał po wrogim terenie, aż wreszcie znalazł się dokładnie w tym samym miejscu, w którym rozpoczął wlokącą się bez końca dobę - w Suoi Loi. Powrócił tam w chwili, gdy oba komunistyczne pułki przygotowywały się do wyjścia z amerykańskiej pułapki. Po godzinie zaczął się kontratak przeprowadzony na odcinku o długości 500 metrów. Przebiegał po mokradłach, gdzie Amerykanie nie mogli w pełni wykorzystać czołgów.
Całkowicie wyczerpany Pham Song mógł teraz tylko dokuśtykać do małego tunelu, który wykopano dla niego poprzedniego dnia. Przede wszystkim musiał się przespać. Z ulgą osunął się w cuchnąca jamę, która miała go osłonić i ukryć przez pozostałą część nocy. Zaledwie jednak zamknął oczy, usłyszał zbliżające się na powierzchni kroki. Tylko on i mała grupka partyzantów-kopaczy wiedziała o istnieniu tego tunelu - wszyscy inni przebijali się przez amerykańskie linie. Drobne kawałki ziemi spadły na twarz Pham Sanga. Ktoś próbował podnieść klapę. To mogli być tylko Amerykanie.
Sang ponownie wyciągnął zawleczkę z granatu i zacisnął broń w dłoni. Drugą ręką chwycił blokadę klapy, zwykły kij przeciągnięty przez drucianą pętlę. Jeżeli przegra tę milczącą walkę i klapa się otworzy, albo drut pęknie - rzuci granat. Zlany potem, z zakrwawionymi palcami, w tej coraz bardziej nierównej walce, która trwała już prawie piętnaście minut, Sang cofnął wreszcie rękę i pozwolił klapie się otworzyć. Gdy przygotował się do rzucenia granatu, odezwał się głos, mówiący po wietnamsku: “To ja, to ja, wujku Pham”. Był to jeden z młodych partyzantów, który otrzymał rozkaz obrony tyłów. Widział jak Pham Sang chowa się w tunelu, a teraz prosił o schronienie - dla siebie i aż ośmiu swoich towarzyszy.
Mały tunel Sanga mógł pomieścić jedynie czterech i to z ogromnym trudem, a wtedy byłoby tam wyjątkowo ciasno. Gdyby klapa była zamknięta, wszyscy by się podusili, jeżeli zostanie otwarta i amerykańska piechota przyjdzie i zobaczy ją, zostaną schwytani lub zabici. Ktoś musiałby pozostać na straży, nie spać i pilnować całą noc, pozwalając młodym partyzantom przetrwać pod ziemią. Sang powiedział ludziom: “Jesteśmy w trudnej sytuacji. Dam wam schronienie, ale sam będę pilnował włazu. Nie pozwolę nikomu innemu pełnić warty. Zostanę na powierzchni i pozwolę wam spać. Jeżeli nieprzyjaciel nadejdzie, zaniknę właz. Nawet gdybyście mieli się udusić i umrzeć pode mną, musicie siedzieć cicho. Jeżeli któryś z was krzyknie, zdetonuję granat i wszyscy zginiemy”. Żołnierze zgodzili się. Był to drobny gest, ale dla Pham Sanga miał wyjątkowe znaczenie. Pompę i rewolucyjną retorykę, która tak wspaniale brzmiała ze sceny, zastąpiła przyziemna rzeczywistość walki o życie.
Następnego dnia, gdy słońce wstało nad polem bitwy i zmęczeni ludzie wyszli z tunelu, Sang zajął się wraz z nimi poszukiwaniem i identyfikacją ciał zabitych i rannych. Przez kilka godzin pracowali tak intensywnie, że nie uświadomili sobie, że Amerykanie odchodzą. Bitwa się skończyła. Jego zespół pieśni i tańca, któremu udało się wyniknąć z amerykańskiej pętli z o wiele mniejszymi niż on kłopotami, uznał, że został zabity. Wysłali nawet wóz zaprzężony w wołu, z miejscowym woźnicą, aby odnalazł i przywiózł ciało Pham Sanga z pola bitwy. Pisarz nie skorzystał jednak z wysłanego po jego ciało wozu i na piechotę wrócił do bazy w Phu My Hung. Gdy ponownie spotkał się ze swoimi artystami, płakali, widząc go żywym. Pham Sang również uronił łzę.
W 1972 roku wszystkie skecze Pham Sanga, nuty pieśni i notatki zostały utracone, gdy skrzynka w której się znajdowały, została zagrzebana w tunelu trafionym bezpośrednio bombą z B-52. Nieszczęścia prześladowały go nawet po powrocie z wojny w 1975 roku. Jego żona miała kochanka, który był “marionetką”, informatorem policyjnym. Mężczyzna ten został aresztowany przez zwycięskich komunistów, ale później uwolniony. Wkrótce ożenił się z żoną Sanga.
Do 1979 roku Pham Sang pracował w Wydziale Kultury i Informacji miasta Ho Chi Minh. Ale ziarna uporu i wątpliwości zasiane w Suoi Loi nie znikneły. Nie był tak naiwny, by wyobrażać sobie, że pokój przyniesie rozwiązanie wszystkich problemów Wietnamu. Wciąż pozostawały zasadnicze pytania o dalszą drogę nowego, zjednoczonego narodu. Z czasem, gdy różnice zdań pomiędzy Pham Sangiem i jego przełożonymi stawały się coraz wyraźniejsze, poprosił o zwolnienie z Wydziału Kultury i Informacji. Znalazł się poza przemysłem rozrywkowym.
Po latach większość jego artystów zmarła, lub się rozproszyła. Gorączka wojny przerodziła się nieuchronnie w nudę pokoju. Poza tym Hanoi potrzebuje teraz innych pisarzy, by realizowali inne cele, mobilizowali naród przeciwko nowym wrogom państwa. Pokój nie przyniósł wolności kulturalnej, ale Pham Sang pozostaje optymistą. Odwrócił się od teatru. Zbyt wiele dowiedział się o prawdziwym świecie, by dalej wierzyć w scenę.
Ożenił się ponownie i jest inspektorem podatkowym w dystrykcie Binh Thanh.
14
OPERACJA “CEDAR FALLS
Do 1967 roku tunele Cu Chi były dla Amerykanów źródłem ciągłych kłopotów. Viet Cong tak zorganizował swoje miejscowe i regionalne oddziały, że zagrożone atakami były nie tylko bazy, takie jak Cu Chi, ale i bezpieczeństwo samego Sajgonu stało się problematyczne. Generał Westmoreland musiał w końcu zająć się tą coraz trudniejszą sytuacją. Większa cześć dystryktu Cu Chi w dzień była kontrolowana przez Armię Republiki Wietnamu i Amerykanów, ale w nocy panował tam Viet Cong. Partyzanci nie pojawiali się z powietrza - musieli mieć schrony, żywność i uzbrojenie. Większość potrzeb zaspokajały dostawy z rejonu przyległego do Cu Chi, wielkiej bazy Viet Congu położonej tuż obok Sajgonu, o groźnej nazwie Żelaznego Trójkąta. Przez dwa lata Amerykanie traktowali Trójkąt z respektem i ostrożnością, ale w 1967 roku Westmoreland postanowił przeprowadzić największą i najbardziej niszczącą operację tej wojny. Zamierzał zdobyć Żelazny Trójkąt i jego tunele by zlikwidować zagrożenie Sajgonu i otaczających go baz, takich jak Cu Chi.
Trójkąt był naturalną fortecą o powierzchni ponad stu kilometrów kwadratowych porośniętych dżunglą i kolczastymi krzewami, pod którymi znajdowała się plątanina tuneli i bunkrów Viet Congu. Jego wierzchołek znajdował się u zbiegu rzek Sajgon i Thi Tinh, tworzących obydwa boki figury. Podstawą była linia przebiegająca od wioski Ben Suc na wschód, do stolicy dystryktu Ben Cat. Podobnie, jak leżący po drugiej stronie rzeki Sajgon, dystrykt Cu Chi - Żelazny Trójkąt panował nad prowadzącymi do Sajgonu strategicznymi drogami lądowymi i wodnymi. W 1967 roku był już od dwudziestu lat miejscem schronienia partyzantów i opierał się wszelkim próbom zdobycia go przez przeciwnika. Była to komunistyczna enklawa położona niecałe czterdzieści kilometrów od stolicy. Nazwę tę nadał jej Peter Amett, korespondent Associated Press, który pierwszy zauważył, że teren ten pod względem koncentracji sił przeciwnika, przypomina Żelazny Trójkąt z czasów wojny koreańskiej. Zanim przybyli tu w 1965 roku Amerykanie, Armia Republiki Wietnamu przeprowadzała okresowe wypady na ten obszar, nie odnosząc żadnych sukcesów. Operacja “Sunrise” w 1963 roku stanowiła próbę zapędzenia ludności do wiosek strategicznych. Całkowicie spaliła na panewce i Viet Cong zaczął ponownie sprawować kontrolę nad całym regionem.
W listopadzie 1964 roku cały pułk Armii Republiki Wietnamu wspierany przez lotnictwo i artylerię przez dziesięć dni na próżno przeczesywał dżungle w Trójkącie. Wkrótce potem Westmoreland zaprosił na rodzinny obiad do swojej willi w Sajgonie amerykańskiego kapitana, który brał udział w tej operacji jako doradca. W czasie tego wieczornego spotkania młody oficer przedstawił trudności związane z wyparciem tak doskonale okopane-go przeciwnika z jego pozycji. Jedynym rozwiązaniem -stwierdził - wydaje się być wypalenie wszystkiego na całym terytorium. Westmoreland przypomniał sobie radę, jaką udzielił mu w 1964 roku legendarny generał Douglas MacArthur: “Żeby zwyciężyć partyzantkę będzie pan musiał sięgnąć po taktykę spalonej ziemi”. Westmoreland postanowił zastosować tę właśnie metodę.
Na początku następnej pory suchej polecił, by terytorium zostało spryskane z powietrza niszczącym roślinność chemicznym defoliantem, znanym pod nazwą “Agent Orange”. Dwa miesiące później Żelazny Trójkąt przekształcił się w suchą jak pieprz ogniową pułapkę. Za pośrednictwem ulotek i umieszczonych na śmigłowcach głośników, ostrzeżono ludność cywilną i nakazano, aby opuściła teren. Następnie oblano wszystko z powietrza benzyną i natychmiast podpalono napalmem i bombami zapalającymi. Płomienie strzeliły wysoko w niebo. A potem miało miejsce niewiarygodne zjawisko. Wysoka temperatura spowodowała w wilgotnym, tropikalnym powietrzu procesy, które skutkowały gigantycznym oberwaniem chmury. Jak opisywał to “Time”: “Straszliwa ulewa. .. zgasiła pożar lasu i Viet Cong - bezpieczny i nietknięty ogniem - pozostał dalej ukryty w swoich pieczarach”. Deszcze monsunowe wkrótce przywróciły życie dżungli.
Wyprawa 173 brygady powietrznodesantowej do Żelaznego Trójkąta pod koniec 1965 roku zadała pewne straty przeciwnikowi, ale po raz kolejny udowodniła, jak trudno jest uniemożliwić powstańcom korzystanie z ich umocnień. Od tej pory jednostki amerykańskie trzymały się daleko od tej strefy. Gdy Westmoreland zorientował się, że Żelazny Trójkąt wciąż funkcjonuje jako komunistyczny bastion, postanowił przeprowadzić potężne i ostateczne natarcie, które całkowicie zniszczy tę fortecę. Miał to być podręcznikowy przykład taktyki “szukaj i zniszcz”.
“Nieszczęśliwie się złożyło - napisał Westmoreland -że amerykańska strategia w Wietnamie stała się znana jako strategia “szukaj i zniszcz”. Być może dlatego, że określenie to stało się synonimem bezcelowego pętania się po dżungli i bezładnego niszczenia, Westmoreland wprowadził inne zwroty, takie, jak “ofensywne wymiatanie”, czy “rozpoznanie walką”. Zasada jednak pozostawała la sama. Duże, zmechanizowane siły szukały przeciwnika, aby narzucić mu walkę, obiektów, by je zniszczyć - albo też jednego i drugiego. Potem amerykańskie wojska przesuwały się dalej, albo wracały do bazy. Przy tego rodzaju działaniach nie mogło być zdobyczy terenowych, w związku z tym jedyną miarą sukcesu stało się wyniszczenie: uzyskiwanie maksymalnej liczby zabitych wrogów i jednoczesne utrzymanie własnych strat na minimalnym poziomie. Stąd też wynikała wielkość sił zaangażowanych w operacje wymiatania w strefie taktycznej III korpusu i statystyczna obsesja liczenia ciał zabitych partyzantów Viet Congu. W wojnie na wyniszczenie - a Westmoreland z czasem zorientował się, że taką prowadzi - innego wyjścia nie było.
Operacje “szukaj i zniszcz” otrzymywały zazwyczaj nazwy amerykańskich miast, takich jak Attleboro czy Junction City. Wojska były przerzucane śmigłowcami lub transporterami opancerzonymi do rejonu, w którym podejrzewano obecność Viet Congu. Piechota rozsypywała się w tyralierę i szukała nieprzyjaciela, a starsi oficerowie krążyli w górze na pokładach śmigłowców, kierując działaniami przez radio.
Generał brygady Joseph A. McChristian był u Westmorelanda zastępcą szefa sztabu do spraw rozpoznania. W 1966 roku skrupulatnie zbierał i wprowadzał do komputera wszelkiego rodzaju dane wywiadu - poczynając od ilości sampanów przepływających rzeką Sajgon, kończąc na sprawdzaniu ilości wysyłanego do jakiegoś rejonu drewna do produkcji trumien. Tego rodzaju “analiza wzorów działania” w połączeniu z przesłuchaniami jeńców i zbiegów przekonała go, że w Żelaznym Trójkącie należy podjąć szybkie działania. W swojej pracy The Role of Military Intelligence 1965-1967 (Rola wywiadu wojskowego w latach 1965-1967), napisał: “Wietnam dostarczył wielu przykładów, jak wielkie znaczenie ma wywiad dla wsparcia operacji. “Cedar Falls” klasycznym był tego przykładem. Obmyśliłem tę operacje i zarekomendowałem ją generałowi Westmorelandowi”. McChristian wiedział, że dowództwo IV Okręgu Wojskowego Viet Congu (rejon Sajgonu) często przenosi się z miejsca na miejsce. Odniósł jednak wrażenie, że dzieje się to w “Trapezoidzie”, jak Amerykanie nazywali las Thanh Dien na północnym skraju Trójkąta. (Mylił się: zazwyczaj znajdowało się za rzeką Sajgon w dystrykcie Cu Chi). Wierzył, że szybko przeprowadzona operacja “szukaj i zniszcz” na obszarze Trapezoidu i Żelaznego Trójkąta zdoła zdemaskować i pokrzyżować plany Viet Congu związane z samym Sajgonem. W 1966 roku można było odnieść wrażenie, że sabotażyści Viet Congu są w stanie atakować niemal bez przeszkód. W tym okresie w Sajgonie miało miejsce więcej zamachów terrorystycznych, niż kiedykolwiek dotąd.
Operacja “Cedar Falls” (nazwana od miasta w stanie Iowa) została zaplanowana na 8 stycznia 1967 roku. Jej cele były okrutne i bezkompromisowe. W pierwszym etapie ludność wioski Ben Suc zostanie usunięta z miejsca zamieszkania, a sama miejscowość zrównana z ziemią. Wszystkie pozostałe wsie na terenie Żelaznego Trójkąta zostaną potraktowane w ten sam sposób. Głównym zadaniem operacji było zlokalizowanie usytuowanego w tunelach dowództwa IV OW, zbadanie kryjówek, a następnie zniszczenie ich wraz z innymi odnalezionymi tunelami. Gdy ludność cywilna zostanie ewakuowana z Żelaznego Trójkąta, cały teren zostanie pozbawiony roślinności i ogłoszony strefą swobodnego ataku.
Operację poprzedziły trwające tydzień “zmiękczające” naloty B-52. Wojna w Wietnamie zaczęła się jako działania przeciwpartyzanckie polegające na tropieniu partyzantów w dżungli. Natomiast “Cedar Falls” była operacją wielu dywizji, w której zaangażowano ponad 30 000 amerykańskich żołnierzy - największą, jaką do tej pory przeprowadzono w Wietnamie.
8 stycznia 1967 roku wioska Ben Suc - zamieszkała dotąd przez około 3 500 osób - została starta z powierzchni ziemi. Jej późniejsze odrodzenie się świadczy, jak wielkie znaczenie miały tunele w udaremnianiu Amerykanom realizacji ich celów w operacji “Cedar Falls” i w całej wojnie wietnamskiej. Tak długo, jak tunele nie zostały zlikwidowane, nie złamany został również ani duch, ani skuteczność działania partyzantów.
Bien Suc znajdowała się w strategicznym punkcie, na przeprawie przez rzekę Sajgon, na północnym brzegu, naprzeciwko Phu My Hung w dystrykcie Cu Chi. Był to zachodni wierzchołek Żelaznego Trójkąta. Wioskę uważano za zamożną. Większość jej mieszkańców pracowała na roli, hodując melony, grapefruity i orzechy nerkowca, Ponieważ codziennie odbywał się tu targ, miejscowość mogła się poszczycić również wieloma sklepami, apteką i kilkoma restauracjami. Gdy Narodowy Front Wyzwolenia przeszedł w 1960 roku do ofensywy, sterroryzował niewielki posterunek Armii Republiki Wietnamu w Ben Suc, zmuszając policjantów do oddania broni. Miejscowym przywódcą ruchu był Pham Van Chinh, który wówczas miał dwadzieścia trzy lata. Dzisiaj, już po sześćdziesiątce, jest wioskowym sekretarzem organizacji partii komunistycznej. Wygląda na jakieś czterdzieści pięć lat, usta ma pełne złotych zębów, grube okulary w zielonej oprawce, a także rozluźniony, władczy sposób bycia. Wspomina, że pod koniec 1964 roku wzmocniony posterunek Armii Republiki Wietnamu został ostatecznie rozpędzony przez Viet Cong, który zamordował wyznaczonego przez rząd wójta wioski i założył własną administrację. Wioskę zaliczono do “strefy wyzwolonej”, a wszyscy jej mieszkańcy byli zobowiązani pomagać Frontowi. Wymagało się od nich, by wstępowali do rozmaitych przybudówek partyjnych; organizacji dla młodych mężczyzn i kobiet, musieli płacić Viet Congowi podatki i wykonywać tego rodzaju powinności, jak kopanie tuneli. Młodzi ludzie byli werbowani do partyzantki, młode dziewczyny zostawały pielęgniarkami albo zakładały pułapki i informowały mieszkańców wioski o miejscu, w którym się znajdują.
Gdy wojna nasiliła się w 1965 roku, Ben Suc została pierwszy raz zbombardowana i kilka budynków zostało zniszczonych - pomimo że Viet Cong, jak na ironię, wywiesił ponidniowowietnamską flagę w samym centrum wioski w nadziei, że zapewni mu to ochronę przed bombardowaniami. Potem ludzie zaczęli kopać pod domami schrony dla siebie, a nawet dla zwierząt domowych. Gdy życie w schronach stało się czymś codziennym, pomiędzy domami i częściami wioski wykopane zostały tunele łączące. Liczba mieszkańców Ben Suc stale rosła, ponieważ przybywali tu uciekinierzy z innych zbombardowanych wiosek, na przykład z Phu My Hung z drugiej strony rzeki. Pham Van Chinh przyznał, że Ben Suc była “bramą do Sajgonu” i jednostki głównych sił Viet Congu bez przerwy przechodziły przez miejscowość. Chinh miał pod swoja komendą sześćdziesięciu pięciu partyzantów na miejscu oraz dwustu dalszych stacjonujących w okolicznych przysiółkach, którzy niczym pospolite ruszenie, trzymali broń w domu i byli zawsze gotowi do działania. Dysponował również setkami metrów tuneli. Ciągnęły się od przeprawy przez rzekę pod wioską w stronę znajdujących się dalej na północ mateczników Viet Congu w lesie Thanh Dien i “Tajnej Strefie Long Nguyen”.
Pod koniec 1966 roku naczelne dowództwo Viet Congu w COSVN otrzymało dane wywiadowcze uprzedzające o mającej nastąpić operacji “Cedar Falls”. Jak zwykle decyzję o podjęciu lub zaniechaniu walki pozostawiono miejscowemu dowódcy Viet Congu, pułkownikowi Tran Hai Phungowi z IV Okręgu Wojskowego. Ostrzeżony zawczasu, rozsądnie wycofa? największe pododdziały sił głównych w tym rejonie: 272 pułk piechoty na bezpieczne tereny Kambodży. W tym samym czasie miejscowi partyzanci otrzymali rozkaz pozostania na miejscu. Pham Van Chinh powiedział, że nie otrzymał dokładnej daty “Cedar Falls”, ale został ostrzeżony, że operacja jest nieuchronna i na Ben Suc zostanie skierowana główna siła uderzenia.
Ponieważ Amerykanie zakładali, że podejścia do Ben Suc będą silnie zaminowane i pełne pułapek, a wioski bronić będzie batalion Viet Congu, zaplanowali nową formę przeprowadzenia ataku. Cały batalion, pięciuset ludzi l batalionu 26 pułku piechoty “Błękitnych Łopaciarzy”, pod dowództwem przyszłego sekretarza stanu podpułkownika Alexandra M. Haiga, został przerzucony do centrum wioski sześćdziesięcioma śmigłowcami UH-1. Była to największa liczba śmigłowców, jaką kiedykolwiek użyto do tego rodzaju ataku. Ta wielka, przesłaniająca niebo armada przypominająca rój warczącej, nieprzyjaznej szarańczy, wzbiła się z bazy Dau Tieng o 7.30. Lecąc dwoma równoległymi szeregami, po trzydzieści śmigłowców w każdym, śmigłowce desantowe przeleciały ponad zasnutą poranną mgłą ziemią, na miejsce, które uważano za “gorące” lądowisko - do Ben Suc. Był to niespokojny lot, ponieważ każdy śmigłowiec zostawiał za sobą zawirowania powietrza, w których poruszały się następne maszyny. Utrzymywały bezpieczny pułap, ale po godzinie zniżyły się na wysokość czubków drzew i aby zdezorientować nieprzyjacielskich obserwatorów na ziemi i skierowały się w przeciwną stronę niż Ben Suc. Potem sześćdziesiąt maszyn wykonało gwałtowny zwrot o sto osiemdziesiąt stopni nad głowami oszołomionych chłopów i ich bawołów, po czym ruszyło nad polami ryżowymi do szarży na centrum wioski. Tam batalion szybko desantował się ze śmigłowców i ruszył biegiem, by zająć stanowiska obronne. Gdy żołnierze wylądowali w wiosce, na las Thanh Dien, na północy, spadły planowe uderzenia artyleryjskie i lotnicze, których celem było odcięcie wszystkich dróg ewakuacji. Wkrótce śmigłowce z głośnikami i południowowietnamskimi spikerami na pokładach zaczęły krążyć nad wioską. Następnie, nadano po wietnamsku obwieszczenie: “- Uwaga mieszkańcy Ben Suc! Jesteście otoczeni przez wojska Republiki Wietnamu i aliantów. Nie uciekajcie, ponieważ zostaniecie wówczas zastrzeleni jako Viet Cong. Pozostańcie w domach i oczekujcie na dalsze polecenia”.
W Ben Suc nie było znaczącego oporu i wszystkie straty poniesione przez Amerykanów spowodowane zostały przez miny-pułapki. Wieś została otoczona i zabezpieczona, a po krótkim czasie desantowano śmigłowcami batalion Armii Republiki Wietnamu, by przeszukać wioskę i przesłuchać jej mieszkańców. Była to ta sama jednostka, którą trzy lata wcześniej wypędzono z tej miejscowości. Oficerowie śledczy przesłuchali około 6 000 mężczyzn kobiet i dzieci z Ben Suc oraz okolicznych przysiółków. Wszyscy oni otrzymali rozkaz zebrania się w dawnym budynku szkolnym. Prowadzący śledztwo uznali, że dwadzieścia osiem osób może być członkami Viet Congu. Żołnierze Armii Republiki Wietnamu stosowali swoje typowe metody przesłuchania - bicie tych, którzy udzielali nie takich odpowiedzi, jakich się po nich spodziewano. Reporter, Jonathan Schell był świadkiem, jak żołnierze Armii Republiki Wietnamu stosowali wobec wieśniaka torturę wodną, kneblując ich namoczoną szmatą i wlewając im wodę do nosa. Tego samego dnia wszyscy znajdujący się w wiosce mężczyźni w wieku od piętnastu do czterdziestu pięciu lat zostali przewiezieni śmigłowcami Chinook do komendy policji prowincji na dalsze przesłuchania. Ci, których uznano za nie związanych z Viet Congiem, mieli być wcieleni do armii południowowietnamskiej.
Generał dywizji William Depuy, dowódca “Wielkiej Czerwonej Jedynki” został przewieziony śmigłowcem do Ben Suc w ślad za Haigiem i jego ludźmi. “- Nie miałem wątpliwości - powiedział - że jest tu wiele różnych agend Viet Congu. Gdy batalion Ala Haiga wszedł do Ben Suc, wyłuskaliśmy dwóch facetów, którzy kierowali kształceniem młodzieży Viet Congu. Obaj znali rosyjski i prze-Moskwie. Byli bardzo inteligentnymi Ludźmi”.
Następnego dnia wszyscy pozostali mieszkańcy wioski zostali wywiezieni z całym dobytkiem, jaki mogli przenieść, oraz zwierzętami, które mogli spędzić. Przewieziono ich ciężarówkami, barkami desantowymi z II wojny światowej i śmigłowcami transportowymi Chinook. Nawet generał Bernard Rogers (wówczas zastępca dowódcy “Wielkiej Czerwonej Jedynki”) w swoim sponsorowanym przez wojsko i wyraźnie ulukrowanym sprawozdaniu z “Cedar Falls” dał wyraz wzruszeniu, nazywając to masowe przesiedlenie ludności “żałosnym i smutnym epizodem”. “Można się było spodziewać - napisał w 1973 roku - że wyrzucenie tych wieśniaków wywoła uczucia niechęci i tak się stało”.
Przymusowe wyludnienie Ben Suc było pierwszym z wielu tego typu działań w całym Wietnamie Południowym, które “oczyściły” terytorium z ludzi mogących udzielać pomocy partyzantom i armii Północnego Wietnamu. Wokół Sajgonu i innych miast powstały duże skupiska przesiedlonej ludności. Generał Westmoreland w swoich wspomnieniach A SoldierReport (Raport żołnierza) próbował rozwiać “nieporozumienia”, które tego rodzaju działania wywoływały w Stanach Zjednoczonych. Napisał:
Miejscowe społeczności były zinfiltrowane przez macki rejonowych baz Viet Congu. W niektórych przypadkach wręcz włączone do systemu obrony, a ludzie do tego stopnia sprzyjali Viet Gongowi, że nie licząc ciągłych działań bojowych, jedynym sposobem ustanowienia kontroli, było usuniecie mieszkańców i zniszczenie wioski... To, że w wielu wypadkach lepiej było przesiedlać ludzi z rejonów od dawna życzliwych wobec Viet Congu - znalazło swoje smutne potwierdzenie później, w miejscowości zwanej My Lai.
W My Lai, w marcu 1968 roku setki cywilnych mieszkańców wioski zostało wymordowanych z zimna krwią przez kompanię 23 dywizji piechoty (Americal) podczas operacji “szukaj i zniszcz”. Brutalna logika Westmorelanda obnażyła pewien frustrujący fakt związany z wojną wietnamską, który był źródłem dumy dla komunistów. Była to wojna ludowa, w której Viet Cong był organicznie zintegrowany z ludnością cywilną i chłopcy z amerykańskich miast i farm przekonali się, że nie sposób odróżnić ich od siebie.
Gdy ostatnia ciężarówka z ludźmi i barka ze zwierzętami opuściły Ben Suc, do działa przystąpiły grupy wyburzeniowe. Pokryte strzechami domy zostały oblane benzyną i spalone, tak, że pozostały czarne, osmalone szkielety budynków, spalone meble, a także wejścia do znajdujących się wszędzie schronów przeciwlotniczych. Potem do pracy przystąpiły spychacze, równając z ziemią wszystkie budynki, ogrodzenia i cmentarze. Następnie saperzy l dywizji umieścili w leju pośrodku zniszczonej wioski cztery i pół tony materiałów wybuchowych oraz cztery i pół tysiąca litrów napalmu, zasypali je ziemią i u-bili wszystko spychaczami. Zapalnik chemiczny spowodował eksplozję materiałów wybuchowych. Oczekiwano, że wybuch zniszczy wszystkie znajdujące się w pobliżu, a nie odnalezione tunele. “Jeden z głównych celów “Cedar Falls” został osiągnięty - napisał Rogers. - Wioska Ben Suc przestała istnieć”.
Była to jednak zaledwie uwertura do operacji “Cedar Falls”. Główne siły wojsk amerykańskich miały być teraz rzucone na pozostałą cześć Żelaznego Trójkąta. Pod koniec pierwszego dnia, cały amerykański korpus zosta? przesunięty na pozycje wzdłuż jego boków. Na wschód od rzeki Thiu Tinh znajdowała się l dywizja Depuya i 173 brygada powietrznodesantowa. Na zachód od rzeki Sajgon, w dystrykcie Cu Chi rozmieszczono 25 dywizję piechoty Weyanda i 196 lekką brygadę piechoty. Dowódca wszystkich tych sił, generał broni “Jack” Seaman, wyobrażał sobie, że “młot” jednostek na wschodzie był wzniesiony, aby uderzyć w “kowadło” wojsk blokujących teren na zachód od rzeki Sajgon i zmiażdżyć znajdujące się miedzy nimi wszystkie ugrupowania Viet Congu. Kawaleria powietrzna kontrolowała całe terytorium z powietrza. O świcie 9 stycznia ta gigantyczna machina drgnęła i ruszyła do akcji.
Na początku operacji 196 lekka brygada piechoty przeczesała pełen tuneli las Ho Bo w Cu Chi. Początkowo udało się im jedynie “odkryć niewielkie ilości zapasów wroga”. Generał brygady Richard T. Knowles zdał sobie sprawę, że niezwykle pilną rzeczą jest opracowanie sposobu wykrycia doskonale zamaskowanych wejść do tuneli. Odnalezienie podziemnych instalacji miało mieć najistotniejsze znaczenie dla dalszej realizacji “Cedar Falls”. Miał świetny pomysł. Rozkazał, aby pojazdy, takie jak transportery opancerzone, wlokły za sobą przez las całe drzewa. Dzięki temu powstawały za nimi ścieżki przeczesanego pyłu, czyste jak świeży śnieg. “A wtedy, rankiem - powiedział - mogliśmy zobaczyć, gdzie partyzanci wyszli ze swoich dziur i w jaki sposób wrócili. Gdzie się czołgali, a potem, w którym miejscu wstali i pobiegli. Jedna rzecz wynikała z drugiej i tak znaleźliśmy włazy”. Takie wczesne odkrycia tuneli miały doprowadzić do istotnych sukcesów, odniesionych w dalszej części trzytygodniowej operacji.
Inne jednostki również znajdowały tunele. Po zajęciu Ben Suc, saperzy l dp zaczęli niszczyć okoliczną dżunglę spychaczami. Ich dowódca, podpułkownik Jospeh M. Kiernan (zginaj w katastrofie śmigłowca w czerwcu 1967 roku) wspominał wówczas: “Przypuszczam, że było to jakieś osiem hektarów poprzerastanej karłowatą roślinnością dżungli... Całe to miejsce było tak pełne tuneli, że gdy moje spychacze przewracały pieńki drzew, partyzanci wyskakiwali zza maszyn. Schwytaliśmy sześciu, czy ośmiu jednego ranka. Po prostu wyskakiwali z tuneli, a myśmy ich zgarniali”.
Inny batalion “Wielkiej Czerwonej Jedynki” został przerzucony śmigłowcami do lasu Thanh Dien na północ od Ben Suc. Wiedziano, że Thanh Duć jest rejonem wypoczynku i uzupełnień Viet Congu, ale większość partyzantów przezornie rozproszyła się i napotkany opór był niewielki. Istotnie, niektóre jednostki meldowały, że zaobserwowano “nieznaną liczbę żołnierzy Viet Congu uciekających na rowerach na południe”. Odkryto tunele, bunkry i magazyny ryżu, a l batalion 28 pułku dokonał znaczącego znaleziska. Po dostaniu się pod ostrzał pododdziału Viet Congu, w wyniku którego czterech GI zostało zabitych, a czterech rannych, kompania B l batalionu natrafiła na ogromny podziemny kompleks medyczny, w którym znajdowała się ponad tona medykamentów, w dużej części kupionych w Sajgonie. Obrońcy powstrzymywali “Czarne Lwy” do chwili ukończenia ewakuacji wszystkich rannych partyzantów. Był w istocie zorganizowany naprędce pluton farmaceutów, dowodzony przez lekarza Vo Hoang Le. Oni także rozpłynęli się w dżungli. Doktor Le otrzymał później za ten czyn odznaczenie i powierzono mu kierownictwo wszystkich obiektów medycznych w rejonie Cu Chi i Żelaznego Trójkąta.
Tymczasem czołgi l J pułku kawalerii pancernej zaczęły toczyć się przez Żelazny Trójkąt, od Ben Cat do rzeki Sajgon. Właściwie nie nawiązały żadnego kontaktu. Najpierw zakręciły w prawo i ruszyły na północ, przedzierając się przez splątane zarośla, aby połączyć się z piechotą przerzuconą śmigłowcami do wioski-widma Ben Suc. Tam czołgi znowu zawróciły na południe i przedarły się do wierzchołka trójkąta u zbiegu obu rzek. W taki oto sposób, przynajmniej teoretycznie, Trójkąt został zdobyty i opanowany. Saperzy i piechota posuwali się za wozami bojowymi, nawiązując sporadycznie kontakty bojowe z tymi nielicznymi miejscowymi partyzantami, którzy otrzymali rozkaz pozostania na miejscu. Ale amerykańscy dowódcy coraz wyraźniej uświadamiali sobie pewien niewygodny fakt. Większość zgromadzonej ogromnej potęgi i techniki wojskowej równie dobrze mogłaby pozostać w swoich bazach. Okazała się niepotrzebna w bitwie, ponieważ Viet Cong postanowił nie walczyć. Chociaż wszyscy zabici Wietnamczycy zostali uznani za partyzantów a setki innych zastosowały sensowną metodę podporządkowania się, albo pozornego przejścia na stronę rządową, większe komunistyczne jednostki, które normalnie znajdowały się w strefie operacji “Cedar Falls” - po prostu znikły.
Opisane w meldunku po akcji doświadczenia 173 powietrznodesantowej były typowe:
Nieprzyjaciel nigdy nie występował w sile większej od drużyny i zazwyczaj tworzył grupy składające się z dwóch lub trzech ludzi. Na początku napotykano niewielkie, mniej więcej trzyosobowe grupy robocze, mieszkające nad obsadzonymi drzewami kanałami, zapewne z zadaniem zebrania możliwie jak największych ilości ryżu z okolicznych pól ryżowych... Zdobyto niewiele broni i za każdym razem, gdy było to możliwe, nieprzyjaciel wycofywał się, nie podejmując dłuższej walki ogniowej. Kontakt bojowy rzadko kiedy trwał dłużej, niż dwie do pięciu minut.
Podobnie działo się w czasie przeprowadzonej rok wcześniej operacji “Crimp”.
Z jednym wyjątkiem. Druga brygada dywizji “Tropikalnych Błyskawic” została przerzucona śmigłowcami z bazy Cu Chi na zachodni brzeg rzeki Sajgon do wioski Phu Hoa Dong. Był to pierwszy wypadek, gdy wojska działały poza swoimi bazami - jednocześnie na obu brzegach rzeki. W związku z tym jednostki Viet Congu bez trudu unikały wykrycia, przenosząc się z dystryktu Cu Chi do Żelaznego Trójkąta lub na odwrót. Pomimo powtarzanych uderzeń lotniczych i zaporowego ognia artyleryjskiego, zablokowany w Phu Hoa Dong batalion Viet Congu postanowił stawić opór. Jak stwierdzał meldunek po akcji dwudziestej piątej: “Był to jedyny wypadek w czasie całej operacji, kiedy Viet Cong wybrał walkę”.
Wojska były najbliższe realizacji prawdziwych celów “Cedar Falls” 18 stycznia, dziesięć dni po rozpoczęciu operacji. Szczury tunelowe z l batalionu 5 pułku - “Rysiów” - pod dowództwem kapitana Billa Pelfreya odkryły rozległy kompleks tuneli nad strumieniem Rach Son, płynącym do rzeki Sajgon ze środka dystryktu Cu Chi. Tunele prowadziły pod wąskim pasem otwartej przestrzeni pomiędzy plantacją Fil Hol na południu i lasem Ho Bo. Odnaleziono tysiące dokumentów, które zostały następnie wywiezione w workach przez śmigłowce. Szczury spędziły cztery dni badając kręte sztolnie systemu.
Dla sto dziewięćdziesiątej szóstej była to imponująca zdobycz. Poza workami dokumentów, znaleziono tam również maszynę do pisania, meble, kobiece ubrania (w tym staniki i ao dais, tradycyjny strój), flagi Viet Congu i inne przedmioty świadczące, że tunele byty częścią kwatery głównej. Pól miliona dokumentów po przetłumaczeniu dostarczyło informacji, które skłoniły generała broni Jonathana Seamana do określenia znaleziska “największym wywiadowczym przełomem tej wojny”. Wśród różnych znalezisk były również “materiały kryptograficzne” - zakodowane meldunki, które pozwalały rozszyfrować inne przechwycone dane wywiadowcze. Zdobyto także szczegółowe mapy rejonu Sajgonu i bazy lotniczej Tan Son Nhut oraz plany nieudanego ataku Viet Congu, który nastąpił miesiąc wcześniej. Generał brygady Richard Knowles pospieszył na miejsce odkrycia. Pamiętał, że jeden z dokumentów “...ujawniał, w jaki sposób przesuwali drużyny z Kambodży do rejonu Cu Chi, a następnie do Tan Son Nhut. Informował, gdzie pozostawali w tunelach w dzień i gdzie pobierali broń. Mieli szczegółowo zaznaczone miejsca postoju wszystkich naszych samolotów. Nawet symbole samolotów wyglądały jak prawdziwe. Wszystko było przedstawione w logicznej kolejności: kiedy każde działo ma strzelać, ile ma być odpalonych pocisków moździerzowych, ile rakiet - klasyka! Poza tym znaleźliśmy mapę z wieloma istotnymi szczegółami, pokazującą, gdzie w samym środku Sajgonu zamierzali zorganizować zasadzkę i zabić ministra obrony Roberta McNamarrę”. (Zamach, który miał być przeprowadzony w połowie 1966 roku został udaremniony przez zmianę planu dnia obiektu zamachu. Niedoszły zabójca Nguyen Van Troi został schwytany i wykonano na nim wyrok śmierci). Ten sam stos dokumentów zawierał spis adresów najważniejszych Amerykanów przebywających w Sajgonie, w tym również generała Westmorelanda. Bili Pelfrey, który dowodził ich analizą, powiedział: “- Największą część stanowiły kwity podatkowe, niektóre nawet sprzed dwudziestu lat. Były tam również listy sympatyków - tych, którzy wymagali politycznego szkolenia, zasługiwali na karę i tak dalej. Mieli amerykańskie instrukcje techniczne, przetłumaczone na wietnamski”. Natrafiono też na spis współpracowników Viet Congu, w którym znajdowali się wszyscy fryzjerzy pracujący w bazie Cu Chi.
Ponieważ zdobycz tę uznano za ogromne osiągnięcie, generał Westmoreland osobiście poleciał śmigłowcem na miejsce, aby porozmawiać ze szczurami tunelowymi. Towarzyszyli mu inni VlP-owie, reporterzy i ekipy telewizyjne - pomimo że w tunelach wciąż znajdowały się miny pułapki, a w zakamarkach podziemnych systemów kryła się również pewna liczba partyzantów. Szczury tunelowe ścigały ich. Zrezygnowali po lustracji kilometrowego odcinka. Starszy podoficer tego zespołu, plutonowy James Lindsay zginął pod ziemią, zabity przez minę-pułapkę. Gdy Pelfrey uznał, że w systemie nie ma już nic godnego uwagi, tunele wypełniono gazem CS, a następnie wysadzono przy pomocy materiałów wybuchowych.
Na temat tego, czym w rzeczywistości był kompleks tuneli, na który natrafiła 196 lekka brygada piechoty, nie ogłoszono żadnego oficjalnego komunikatu. Ze wzglądu na ilość zdobycznych dokumentów, generał Bernard Roberts uważał, że “odkryto prawdopodobnie kwaterę główną IV Okręgu Wojskowego, albo przynajmniej znaczącą jej część”. W gruncie rzeczy jednak “Cedar Falls” nie odnalazła tego celu, podobnie jak politycznego zarządu głównego Viet Congu na rejon Sajgonu. Odnalezione i zniszczone tunele są obecnie wyraźnie zaznaczone na mapach i w dokumentach przechowywanych w dowództwie wojskowym miasta Ho Chi Minh. Mieściło się w nich jedynie stanowisko dowodzenia dystryktu Cu Chi. Na mapach zaznaczono również tunele ewakuacyjne prowadzące na południe.
Najważniejszym zadaniem wojsk w czasie 3 tygodni spędzonych w strefie operacyjnej “Cedar Falls”, było uczynienie Żelaznego Trójkąta miejscem nie nadającym się do dalszego wykorzystywania przez Viet Cong - jako bezpiecznej kryjówki. Powierzono je dwóm wyspecjalizowanym rodzajom wojsk inżynieryjnych - grupom spychaczy i szczurom tunelowym. W operacji “Cedar Falls” wykorzystano aż pięćdziesiąt osiem spychaczy różnego typu, w tym spychacze-czołgi i cztery traktory z pługiem “Rome”. Czołg-spychacz był średnim czołgiem, M-48, wyposażonym w lemiesz. Pancerz chronił załogę przed minami i snajperami, a piechota posuwała się za maszynami, by przeszukiwać teren i niszczyć przeciwnika. Te zespoły spychaczy i piechoty stanowiły czołowy rzut lądowego natarcia na Żelazny Trójkąt, dzięki czemu saperzy znaleźli się w miejscu, do którego nie przywykli - na pierwszej linii. Traktory z pługami “Rome” nazywanymi “kłami dzika” były groźnymi maszynami do oczyszczania terenu. Ważące sześćdziesiąt ton pojazdy gąsienicowe D7E, wyposażono w specjalnie zakrzywiony lemiesz spychacza o ostrej, wysuniętej dolnej krawędzi z utwardzonej stali, która mogła łamać drzewa o niemal metrowej średnicy pnia. Lemiesz nazwany był od nazwy miasta, w którym był produkowany, Rome w stanie Georgia. “Belka od bólu głowy” umieszczona nad fotelem operatora chroniła go przed spadającymi odłamkami, a wzmocniona kabina zabezpieczała przed atakiem. Grupy spychaczy oczyściły wielkie, o szerokości osiemdziesięciu metrów przesieki wzdłuż i wszerz całego Żelaznego Trójkąta, dzięki czemu każdy obiekt poruszający się po strefie swobodnego ataku mógł być wykryty i zlikwidowany z powietrza.
Saperzy z l dywizji piechoty pozostawili swój znak na zniszczonym terytorium. Przy pomocy spychaczy wycięli w dżungli wielkie polany, nadając im kształt zarówno odznaki dywizyjnej - wielkiej jedynki - jak i odznaki saperów - zamku o trzech wieżach. Ogółem zrównano jedenaście kilometrów kwadratowych dżungli, mniej więcej jedną czwartą powierzchni Trójkąta. Jak stwierdził jeden z reporterów pod koniec operacji: “- Gdyby Stany Zjednoczone postawiły na swoim, od tej chwili nawet wrona lecąca przez Trójkąt musiałaby zabierać ze sobą lunch”.
W czasie “Cedar Falls” szczury tunelowe z rozmaitych jednostek doskonaliły swoją technikę penetracji i walki. Problem polegał na tym, że tunele odkrywano tak często, iż pod ziemię schodziło zbyt wielu niewyszkolonych i niedoświadczonych ludzi. W rezultacie następowały wypadki, które powodowały “niebojowe” straty śmiertelne. Na przykład szeregowiec z 4 batalionu 503 pułku udusił się 22 stycznia, ponieważ wcześniejsza eksplozja granatu wypaliła cały den w tunelu. Kilku samozwańczych szczurów tunelowych straciło rozeznanie miejsca i wyszło na powierzchnie w stanie zupełnej dezorientacji. W jednym wypadku dwa oddzielne zespoły tunelowe badały niezależnie od siebie ten sam system tunelowy i tylko duża doza szczęścia spowodowała, że nie postrzelały się nawzajem pod ziemią. Jednym z wyników “Cedar Falls” było uznanie działań szczurów tunelowych za cenioną i wyspecjalizowaną umiejętność i w przyszłości zespoły te były już lepiej zorganizowane.
Gdy operacja dobiegła końca, a wojska opuściły rejon działania i powróciły do baz, dowódcy ocenili rezultaty. Jak zwykle w Wietnamie, meldunki po akcji zawierały najbardziej entuzjastyczne opinie. Skala zniszczeń była bezdyskusyjna. Zameldowano o zniszczeniu setek bunkrów, tuneli i “struktur” (budynków), wyznaczony teren został całkowicie wyludniony. Zdobyto imponującą ilość materiału wojskowego Viet Congu: setki sztuk broni i min, ponad 7 000 mundurów i niemal 4 000 ton ryżu – ilość wystarczająca do wyżywienia przez rok 13 000 partyzantów. Przejęto pot miliona stron dokumentów. 750 zabitych Wietnamczyków zgłoszono jako “potwierdzonego nieprzyjaciela”, wzięto do niewoli 280 podejrzanych o przynależność do Viet Congu. Największym powodem do chluby było uwzględnionych w statystyce 576 “nawróconych Chieu Hoi” - rzekomych partyzantów, których “nawrócono” przy zastosowaniu technik wojny psychologicznej. Wszyscy oni okazali się albo miejscowymi partyzantami - lecz nie żołnierzami sił głównych - “albo elementami wsparcia działań bojowych”, czyli zwykłymi rolnikami i wieśniakami. Zginęło siedemdziesięciu dwóch Amerykanów, a 337 zostało rannych. Generał broni Seaman meldował w tym czasie: “- W ciągu dziewiętnastu dni II grupa polowa “Wietnam” przekształciła Żelazny Trójkąt z bezpiecznego schronienia w śmiertelną pułapkę dla Viet Congu, a następnie w wojskową pustynie. Lata pracy poświęcone na kopanie tuneli i gromadzenie zapasów zostały zniweczone... Strategiczna baza nieprzyjaciela została zdecydowanie zaatakowana i zniszczona”. Niestety, były to jedynie życzenia.
Ocena generała Westmorelanda była skromniejsza i bardziej realistyczna. Określił operację “Cedar Falls” jako “...poważnie zakłócającą. -. działania nieprzyjaciela w rejonie Żelaznego Trójkąta. Dowody wskazują, że takie też były granice jej sukcesu - czasowe zakłócenie”. W dowództwie nowo utworzonej prowincji Song Be, obejmującej tereny, które były kiedyś Żelaznym Trójkątem, autorom pokazano tajny do tej pory meldunek armii wietnamskiej, zatytułowany “Lekcje wojny”.
Armia Stanów Zjednoczonych zgłosiła zniszczenie w czasie “Cedar Falls” 525 tuneli. Jednakże major Nguyen Quot wyznaczony przez dowódcę IV Okręgu Wojskowego Viet Congu do oceny zniszczeń, stwierdził: “- Po operacji przeprowadziłem inspekcję tuneli i przekonałem się, że Amerykanie nigdzie nie odnaleźli ani nie zniszczyli odcinka o długości przekraczającej pięćdziesiąt metrów. Materiałami wybuchowymi zlikwidowali zaledwie około stu tuneli oraz wiele cywilnych schronów przeciwlotniczych”. Na przykład, każdy dom w Ben Suc miał podziemny schron, połączony tunelem z innymi schronami. Oczywiście, większość z nich się zawaliła, podnosząc statystykę zniszczonych tuneli. Jednakże bomby i “wymiatania” przeprowadzane w czasie operacji przez piechotę zmechanizowaną, rzeczywiście zniszczyły wszystkie obiekty medyczne Viet Congu.
Dżungla została zniszczona, co doprowadziło do odsłonięcia terenu i uczyniło go nadającym się do dalszej obserwacji i kontroli. Generał Rogers z entuzjazmem wyrażał się o umiejętnościach wojsk inżynieryjnych i zastosowaniu przez nie czołgów-spychaczy i pługów “Rome”, do “zmieniania oblicza Wietnamu”. “Oczyszczenie Żelaznego Trójkąta -napisał - robiło szczególne wrażenie. Jednakże zniechęcającym aspektem takiego działania jest fakt, że dżungla wkrótce znowu odrośnie”. Tak się stało. Podobnie jak w wielu innych częściach programu “Cedar Falls”, niszczenie roślinności w strefie musiało być stale powtarzane.
Co gorsza, zaledwie dwa dni po zakończeniu “Cedar Falls”, generał Rogers stał się świadkiem niepowodzenia realizacji jednego z głównych celów przeprowadzanych działań, czyli uniemożliwienia nieprzyjacielowi wstępu na ten obszar. “Nie minęło wiele czasu, a mieliśmy dowody, że nieprzyjaciel powrócił. Zaledwie dwa dni po zakończeniu “Cedar Falls” przeprowadzałem inspekcję Żelaznego Trójkąta z pokładu śmigłowca i ujrzałem wielu ludzi jadących na rowerach albo poruszających się na piechotę, którzy sprawiali wrażenie Viet Congu... W czasie przerwania ognia na okres Tet, między 8 a 12 lutego, Żelazny Trójkąt znowu sprawiał wrażenie, że dosłownie pęka w szwach od partyzantów. Widać było jak wjeżdżają do Trójkąta, wyjeżdżają z niego i wędrują po całym terytorium”.
Zawiodło nawet wysiedlenie ludności Ben Suc. Zdumiewające, ale Phan Van Chinh i jego partyzanci, zgodnie z otrzymanymi rozkazami, dalej “trzymali się ziemi”. Ukryli się we fragmencie liczącego l 700 metrów systemu tuneli, którego konstrukcja przetrwała, pomimo odkrycia i zniszczenia trzech wejść w czasie “Cedar Falls”. Do tuneli pompowano gaz acetylenowy i wodę z rzeki, podziemny system był jednak na tyle skomplikowany i wielopoziomowy, że zapewnił bezpieczeństwo tym partyzantom, którzy nie stali się ofiarami pierwszej fali ataku. “Gdy zabrano ludzi - wspominał Chinh - było nam trudno. Oni popierali partyzantów, swoich synów i braci. Zniszczenie domów obudziło we mnie straszliwą nienawiść. Wróg zmienił kraj w pustynie. Nie pozostało ani jedno drzewo. Ale wciąż mogłem liczyć, że w czasie “Cedar Falls” będzie przy moim boku walczyło ponad 200 ludzi”. Chinh otrzymał rozkaz, aby ukryć się i czekać z rozpoczęciem odbudowy tuneli na odejście wroga. Za pośrednictwem łączników Viet Congu nawiązał kontakty z przesiedlonymi chłopami. Chociaż Ben Suc i pozostała cześć Trójkąta stały się od tej pory strefą swobodnego ataku i regularnie spadały tu bomby oraz pociski artyleryjskie, co oczywiście uniemożliwiało odbudowe jakiegokolwiek domu, mieszkańcy wioski powoli wracali na ziemię przodków. Pod koniec roku ponad tysiąc wieśniaków znalazło się z powrotem w Ben Suc. Gdy partyzanci odbudowywali tunele niezbędne do sprowadzenia głównych sił Viet Congu z Kambodży do Żelaznego Trójkąta, Cu Chi i samego Sajgonu, powracający chłopi już mieszkali w dawnych schronach przeciwlotniczych, lub też kopali nowe podziemne komory i tunele, często dzielone wspólnie przez kilka rodzin. Powierzchnia tych ukryć porosła trawą, maskując je dobrze.
Zaledwie cztery miesiące po “Cedar Falls”, plutonowy Bili Wilson z batalionu “Czarnych Lwów”, wprowadził sześcioosobowy patrol-zasadzkę między ruiny Ben Suc od strony bazy “Wielkiej Czerwonej Jedynki” w Lai Khe. Była noc i padał ulewny deszcz monsunowy. Nagle zapłonęła błyskawica i Wilson zobaczył cały batalion armii północnowietnamskiej maszerujący główną ulicą wioski w stronę rzeki i Cu Chi. Żołnierze wietnamscy mieli ręczne wózki i ciężką broń. Ludzie z patrolu Wilsona byli tak sparaliżowani, że nie ośmielili się wystrzelić, aby nie zdradzić swojej pozycji. Poczekali aż Wietnamczycy przejdą, a potem z głupimi minami polecili przez radio artylerii położyć zaporę ogniową na przewidywanej trasie oddziału przeciwnika. Ben Suc nie została odebrana nieprzyjacielowi i w dalszym ciągu stanowiła dla niego główny punkt tranzytowy. Partyzanci wciąż znajdowali się w tunelach wioski, które ochroniły ich przed uderzeniami w czasie “Cedar Falls” i udaremniły realizację podstawowych celów operacji.
Ale najbardziej oczywisty dowód nieskuteczności “Cedar Falls” i podobnych operacji “szukaj i zniszcz” pojawił się rok później. Uroczystości święta Tet, nowego roku księżycowego, w 1968 roku upamiętniły się, obejmującą cały kraj, serią ataków Viet Congu na bazy i miasta, nie wyłączając Sajgonu. Ofensywa ta wytrąciła Amerykanów z równowagi i wyznaczyła początek końca ich zaangażowania w Wietnamie. A najbardziej niszczące uderzenie - na sam Sajgon - miało być zadane prosto z Żelaznego Trójkąta.
15
W czasie Operacji “Cedar Falls”, gdy niszczono powierzchnię ziemi, w dole - w tunelach - chirurdzy Viet Congu walczyli z czasem, by ratować życie Wietnamczyków. Jeden z nich stał się legendą i bohaterem narodowym. Oto jego historia.
Doktor Vo Hoang Le jest jednym z najbardziej niezwykłych ludzi, którzy w czasie wojny wietnamskiej działali po stronie komunistów. Od 1967 roku był kierownikiem wydziału medycznego IV Okręgu Wojskowego Viet Congu, który obejmował Cu Chi i Żelazny Trójkąt. Prowadził prowizoryczne szpitale w podziemnych tunelach, które po najbardziej niszczących bitwach musiały się uporać z napływem rannych żołnierzy Viet Congu. Był również frontowym chirurgiem, doskonalącym techniki operacyjne w najbardziej niesprzyjających warunkach wojennych, borykając się z brakami i trudnymi warunkami. Wykonywał operacje mózgu, używając mechanicznego wiertła i amputacje bez stosowania środków znieczulających. Był ciężko ranny w pierś i stracił połowę prawej dłoni. Obecnie, pułkownik-lekarz kieruje szpitalem wojskowym w mieście Ho Chi Minh. Mężczyzna o mocno zarysowanej szczęce i szczerej twarzy, prowadzi rozmowę z ożywieniem i bezpośredniością rzadko spotykanymi wśród wietnamskich komunistów na wyższych szczeblach władzy. Jest Bohaterem Rewolucji, podziwianą i szanowaną postacią. Opowiadając o swych doświadczeniach i przeżyciach jest w stanie zafascynować całą sale, wypełnioną doświadczonymi weteranami Viet Congu.
Urodził się W 1933 roku, w prowincji Ben Trę obejmującej deltę Mekongu, jako jedno z jedenaściorga dzieci. Czworo jego rodzeństwa zginęło w czasie wojny. Ojciec, bojownik Viet Minhu, został schwytany i skazany na śmierć przez władze francuskie. Młody Le był najpierw łącznikiem, a potem kurierem Viet Minhu. Po zwycięstwie w 1954 roku członkowie Vieth Minhu - w tym również Le i jego bracia - “przegrupowali” się do Wietnamu Północnego. Matka Le została uwięziona przez reżim Diema - jako była uczestniczka ruchu oporu - i poddana torturom. Zmarła dwa lata po zwolnieniu z wiezienia w 1962 roku. W Wietnamie Północnym Le został przeszkolony jako lekarz partyzancki. Powrócił na południe w 1961 roku. W Żelaznym Trójkącie poznał swoją przyszłą żonę, która również była komunistką i ożenił się z nią 2 listopada 1962 w czasie ceremonii polegającej jedynie na złożeniu publicznego oświadczenia. Nguyen Thi Tham pochodziła z Sajgonu i miała wykształcenie farmaceutyczne. Byli razem przez tydzień, po czym żonę przydzielono do pracy agenturalnej NFW w Sajgonie. Połączyli się ponownie w 1963 roku, po rozbiciu tajnej organizacji w Sajgonie. Mieli czworo dzieci. Dwoje z nich urodziło się w dżungli i zginęło później od pocisków artyleryjskich i bomb.
Le zdobył kwalifikacje lekarskie bez odbycia formalnych studiów medycznych. W Viet Congu został “asystentem lekarza” i uzyskiwał wszelkie dostępne informacje od chirurgów, u boku których pracował. “Uczyłem się od lekarzy, od przyjaciół i z książek - powiedział. -Miałem przyjaciela, który były specjalistą od jamy brzusznej i omawiałem z nim ten temat i praktyczne przypadki. Nasza szkoła znajdowała się wszędzie: w tunelach, w lasach, przy łóżku pacjenta”. Według słów doktora Bruce Mazata, oficera wywiadu medycznego Wojsk Lądowych Stanów Zjednoczonych w Sajgonie w 1969 roku, Le był “lekarzem wyszkolonym w czasie pracy”. Swój pierwszy zastrzyk zrobił oficerowi dowodzącemu całym Viet Congiem, generałowi Tran Van Tra. Generał skłonił go, aby kontynuował naukę. Le spędził więcej czasu studiując na Północy i w 1966 roku uzyskał stopień Bac Si, czyli lekarza medycyny. Został przydzielony do wydziału medycznego IV Okręgu Wojskowego w szpitalu dla rekonwalescentów o kodowej nazwie C-4, położonym, w dystrykcie Ben Cat, tuż na północ od Żelaznego Trójkąta. Przybył tam tuż przed rozpoczęciem operacji “Cedar Falls”.
Gdy Amerykanie odkryli tunelowy szpital, w którym pracował dr Le, byli zaskoczeni. Plutonowy Bill Wilson był szczurem tunelowym w kompanii B 2 batalionu 28 pułku piechoty “Czarnych Lwów”. Zazwyczaj zakładał na głowę opaskę, która wchłaniała pot, brał sztylet sprężynowy i rewolwer dowódcy kompanii, po czym samotnie schodził w mrok pod ziemią. W kwietniu 1967 roku jego batalion wziął udział w operacji “Lam Son '67”, “wymiataniu” na południe od Phu Loi i w odległości zaledwie 14,5 kilometra od Sajgonu. W Lai Thieu żołnierze odnaleźli właz do tunelu. “Wetknąłem do środka latarkę i zobaczyłem wielkie pomieszczenie, o wysokości niemal trzech metrów wypełnione bielizną pościelową. Z drugiej strony znajdowały się drzwi, a za nimi korytarz o długości, mniej więcej, trzystu metrów. Pod ścianami stały łóżka ze zwiniętymi śpiworami. Był to ogromny, podziemny szpital. W drugim końcu korytarza zobaczyłem palące się świece. Znajdowała się tam sala operacyjna. Znaleźliśmy wszelkiego rodzaju medykamenty: lekarstwa ofiarowane przez kwakrów z Pennsylwanii; większość zapasów i leków pochodziło z Francji. Pod ziemią znajdowały się dwie sale operacyjne, a w nich butle z tlenem”. Jak zauważył, jedna z sal operacyjnych była wentylowana przy pomocy pomysłowego otworu wentylacyjnego z umieszczoną u wlotu zapaloną świecą. W rezultacie, gorące, zatęchłe powietrze było zasysane do szybu. Ciężko rannego partyzanta Viet Congu układano na stole operacyjnym przy pomocy prymitywnej windy, płyty o rozmiarach drzwi, opuszczanej z powierzchni na głębokość 5 metrów, z której następnie przesuwano pacjenta na stół. Wilson zauważył płócienne worki zawierające kawałki ludzkich ciał. Ogółem odnalazł osiem podziemnych oddziałów szpitalnych. Był to jeden z wielu podziemnych szpitali, które szczury tunelowe odkryły w czasie wojny w Wietnamie.
Istniały dwa rodzaje szpitali Viet Congu. Jednym był wysunięty punkt pierwszej pomocy, usytuowany w pobliżu pola walki, w którym wykonywano najpilniejsze zabiegi. Były to punkty opatrunkowe. Mieściły się zazwyczaj w kompleksie tuneli i obsługiwali je: częściowo przeszkolony pomocnik lekarza (felczer), pielęgniarki i sanitariusze. Pełnoetatowy szpital pułkowy, albo dystryktowy, znajdował się na tyłach, w bezpieczniejszej strefie i umieszczony był w bunkrach o ścianach wyłożonych bambusem oraz pokrytych zamaskowanymi dachami z liści palmowych. Bunkry połączone były tunelami z podziemnymi schronami. Tu chirurg, wraz ze swoim asystentem i anestezjologiem, mógł przeprowadzać operacje w odpowiednio wyposażonej sali operacyjnej. Punkt pierwszej pomocy mieścił trzydziestu pacjentów, szpital - stu, lub więcej. Jak zwykle medycy Viet Congu kradli sprzęt nieprzyjaciela, albo - przy każdej nadarzającej się okazji - wykorzystywali zdemontowane części wyposażenia przeciwnika. Ściany podziemnych sal operacyjnych pokryte były nylonem ze spadochronów. Instrumenty chirurgiczne wykonywano z metalowych częściach pochodzących ze strąconych śmigłowców (szczur tunelowy Harold Roper znalazł pewnego razu w tunelu demontowany właśnie silnik lotniczy). Plastykowa izolacja przewodów elektrycznych, za pośrednictwem których detonowano miny kierunkowego działania były używane do transfuzji krwi, zamiast przewodów z polietylenu.
Energię elektryczną, która stanowiła w tunelach ciągły problem, zapewniały w najlepszym wypadku - wykorzystywane w charakterze prądnic silniki motocyklowe Honda, w najgorszym - dostosowane rowery. Luksusowe wyposażenie, jak aparatura rentgenowska, było jedynie w najbezpieczniejszych strefach tyłowych, niedaleko Kambodży. W czasie operacji chirurdzy nosili fartuchy, ale nie mieli gumowych rękawic. Na głowach mieli umocowane lampy, podobne do górniczych. Instrumenty sterylizowano w szybkowarach. Podobnie jak ich amerykańscy odpowiednicy pracowali, by za wszelką cenę ocalić życie. W czasie trzech dni i nocy po operacji “Cedar Falls”, Vo Hoang Le wykonał ponad osiemdziesiąt operacji, śpiąc zaledwie kilka minut pomiędzy kolejnymi zabiegami.
Większość rannych żołnierzy Viet Congu odnosiła obrażenia zadane odłamkami w czasie bombardowań, albo ostrzału artylerii. Wielu tych, którzy odnieśli rany piersi lub brzucha, umierało przed otrzymaniem pomocy. Istniały trzy powody tak wysokiej śmiertelności partyzantów. Pierwszym był brak płynów do kroplówek na polu walki, co powodowało zgony z wykrwawienia i wstrząsu. Drugim - był długi czas transportu rannego do najbliższego punktu pierwszej pomocy. Przenoszono go w hamaku umocowanym do drąga niesionego przez dwóch ludzi. Ewakuacja trwała kilka godzin i opóźnienie to w wypadku cięższych ran miało często śmiertelny skutek. Trzecim okazywały się minimalne możliwości udzielenia pomocy chirurgicznej w mieszczącym się w tunelu punkcie opatrunkowym. Za pocieszający fakt można natomiast uznać, że przeżywali niemal wszyscy żołnierze Viet Congu lub Ludowej Armii Wietnamu, którym udało się dostać do szpitala.
Nawet szpitale pułkowe dysponowały niewieloma urządzeniami do transfuzji krwi. Krwi nie można przechowywać bez schładzania w lodówce, te zaś - najczęściej na naftę - były rzadkością. Dr Vo Hoang Le opracował własny system. “- Udawało się nam przeprowadzać transfuzje krwi, przetaczając pacjentowi jego własną krew. Na przykład, jeżeli towarzysz miał ranę brzucha i krwawił, ale nie nastąpiła perforacja wnętrzności, zbieraliśmy jego krew, filtrowaliśmy ją, wlewaliśmy do butelki i wprowadzaliśmy do jego tętnic. Na froncie przeprowadzaliśmy takie właśnie transfuzje. Cały nasz personel medyczny miał ustalone grupy krwi. Przeprowadzaliśmy również analizę krwi pacjenta. Jeżeli okazywało się, że mam taką samą grupę krwi, jak on - oddawałem mu swoją krew”. Znajdujące się w tunelach szpitale Viet Congu zajmowały się nie tylko rannymi. Malaria była przyczyną wielu zgonów i obniżonej sprawności a także największym medycznym problemem Viet Congu poza obrażeniami odniesionymi na polu walki. (Amerykanie borykali się dokładnie z tym samym). W Wietnamie w 1969 roku, najpopularniejszą odmianą przenoszonej przez moskity gorączki malarycznej była falciparum, odporna na standardowe leki przeciwmalaryczne. Zdobyte dokumenty wskazują, że w danym okresie niemal połowa każdej jednostki Viet Congu cierpiała na zimnicę i wymagała leczenia szpitalnego. Chorzy miotali się i pocili w wysokiej gorączce do momentu spadku temperatury. Funkcjonariusze polityczni byli dokładnie szkoleni w zapobieganiu i zwalczaniu tej choroby. Inne choroby u partyzantów wywoływane były antysanitarnymi warunkami panującymi w przypominających ścieki tunelach - byty to: dyzenteria wywołana przez ameby, grzybice skóry oraz pasożyty przewodu pokarmowego. “- U wszystkich ludzi, których badaliśmy w obozach jeńców wojennych z Viet Congu i Ludowej Armii Wietnamu - stwierdza amerykański lekarz - gdzie mieliśmy możliwość pobrania próbek stolca, w stu procentach przypadków stwierdzaliśmy obecność pasożytów przewodu pokarmowego - takich jak tasiemiec, obleniec, tęgoryjec dwunastnicy. Pasożyty te wysysają krew z wnętrzności, co stanowi bardzo częstą przyczynę chronicznych anemii”. Plan Medyczny IV Okręgu Wojskowego Viet Congu na lata 1966-1967 stwierdza: “Najistotniejszą sferą działań profilaktycznych jest rozwiązanie problemów związanych z wodą i odchodami”. Złe zaopatrzenie w żywność powodowało choroby wywołane awitaminozą, na przykład beri-beri. Przede wszystkim, jak zauważył doktor Mazat, tworzył się zamknięty krąg potęgującego się wycieńczenia - niska liczba czerwonych ciałek krwi zmniejszała w rezultacie zdolność dostarczania organizmowi tlenu. Wywoływane to było dietą o niskiej zawartości protein oraz przez malarie. Zwiększało to również ryzyko zachorowania na malarię i zmniejszało odporność organizmu na wstrząs spowodowany ranami.
Ludowa Armia Wietnamu chlubiła się tym, że wytwarzała własne lekarstwa, z których wiele - na przykład antidotum na ugryzienie żmii bambusowej - opierało się na starych, orientalnych formułach i lekach ziołowych. W praktyce jednak ogromna większość medykamentów była kupowana lub kradziona w południowo wietnamskich agendach rządowych i wojskowych. Antybiotyki, takie jak penicylina ulegały szybkiemu rozkładowi, jeżeli były przechowywane w magazynach usytuowanych w dżungli lub tunelach. Ludowa Armia Wietnamu była również odpowiedzialna za zdrowotny stan ludności ze względu na liczbę wiosek oraz dystryktów, w których sprawowała władzą. Duża część jej medycznej struktury była skierowana na organizowanie przychodni dla wieśniaków. Jednak wydział medyczny IV Okręgu Wojskowego miał zadanie obsługiwać wyłącznie partyzantów z pierwszej linii frontu. Utworzony został w 1963 i jego rejon działania obejmował całe dystrykty Cu Chi i Ben Cat oraz sięgał na północ, w głąb prowincji Tay Ninh aż do gór Nui Ba Den. Połowę personelu stanowiły kobiety. W 1966 roku wydział dysponował dwoma pełnymi zespołami chirurgicznymi (określanymi jako C3 i C5), plutonem farmaceutycznym (C6), plutonem dentystycznym, administracją i sześcioma, w niniejszym lub większym stopniu mobilnymi, zespołami wysuniętych punktów pierwszej pomocy (wszystkie określane literą C i odpowiednią cyfrą). Oba zespoły chirurgiczne znajdowały się w dystrykcie Cu Chi: C5 znajdował się w dystryktowym szpitalu wojskowym Cu Chi w przysiółku Ho Bo, niecałe dwa kilometry od amerykańskiej bazy Cu Chi. C3 mieścił się w Phu My Hung nieopodal wojskowej i politycznej kwatery głównej Viet Congu dowodzonych przez pułkowników Tran Hai Phnga i Mai Chi Tho. Każda z tych niezmiernie wrażliwych na atak baz wydziału medycznego stała się obiektem ataków podczas operacji “Cedar Falls” w styczniu 1967 roku.
Podczas “zmiękczających” nalotów B-52 poprzedzających “Cedar Falls”, szpital C3 został nieodwracalnie uszkodzony. Zginął naczelny chirurg i jego asystent, doktor Vo Van Chuyen, objął kierownictwo. Dr Chuyen pochodził z Cu Chi, zdobył kwalifikacje medyczne w Hanoi i w 1962 roku powrócił na południe. Rozkazał, aby wszystkich pacjentów oraz cały sprzęt przerzucono z Phu My Hung za rzekę Sajgon do strefy dla rekonwalescentów zwanej C4, w lesie Thanh Dien na północny zachód od Ben Cat. Miejscową ludność zmobilizowano, by przenosiła rannych w hamakach. Świeżo upieczony doktor Vo Hoang Le został właśnie przydzielony do C4; jego żona, Nguyen Thi Tham służyła w plutonie farmaceutycznym C6, stacjonującym wówczas kilkaset metrów dalej na południe. W C6 znajdował się ogromny magazyn medykamentów. W C4 szybko założono nowy szpital. Doktor Le przejął kierownictwo, gdy dr Chuyen powrócił do Cu Chi, aby podjąć próbę zreorganizowania tego, co pozostało z tamtejszych służb medycznych.
9 stycznia 1967 roku l batalion 28 pułku piechoty wchodzącego w skład “Wielkiej Czerwonej Jedynki”, został przerzucony śmigłowcami do Ben Suc, dwa kilometry od C6 i C4. Amerykanie po raz pierwszy znaleźli się w tym rejonie i Viet Cong wiedział, że bardzo prawdopodobne jest uderzenie na północ przez las Thanh Dien. Chociaż Vo Hoang Le był lekarzem, okazało się, że jednocześnie jest najwyższym stopniem oficerem obu jednostek medycznych. Grupa farmaceutyczna liczyła siedem osób, łącznie z żoną Le. Ich “pajęcze dziury” byłyby pierwszymi, na które natknęliby się Amerykanie nacierający na północ. Farmaceuci mieli zaledwie cztery stare rosyjskie karabiny K-44, jeden automatyczny karabinek i pistolet maszynowy Thompson. Dr Le miał poza tym swój oficerski rewolwer kalibru .45. Zwołał zebranie i omówił sytuacje. C6 był wielkim magazynem medycznym, a w C4 znajdowało się sześćdziesięciu rannych. Medycy nigdy dotąd nie walczyli z Amerykanami i większość z nich wolała natychmiastowy odwrót. Dr Le musiał skłonić ich do zmiany decyzji.
“- Po zorganizowaniu naszych stanowisk bojowych -wspominał -zwołałem zebranie całego personelu i podjęliśmy uchwałę: Bojownicy o wolność nie poddadzą się. Nie pozostało nam nic innego, jak tylko walczyć i zginąć. Nie pozwolimy wrogowi wziąć nas do niewoli”. Doktor Le był w rozterce. Inne jednostki Viet Congu otrzymały rozkaz unikania strat oraz zachowania zdolności bojowej i wycofania się tunelami. Le uważał, że ma zobowiązania przede wszystkim wobec swoich pacjentów i postanowił ich bronić. Każdemu członkowi plutonu medycznego przydzielono stanowisko w “pajęczej dziurze”, z której miał ostrzeliwać nadchodzących Amerykanów. Poszli na nocleg, dręczeni złymi przeczuciami. Dr Le pamięta dobrze te chwile. “Pakując zapasy medykamentów jednostki otworzyliśmy z żoną skrzynkę po karabinie maszynowym, w której znajdował się nasz osobisty dobytek. Znaleźliśmy fotografię naszego jedynego dziecka, którym od chwili urodzenia opiekowała się moja rodzina. Tęskniliśmy za nim bardzo. Mieliśmy zamiar zobaczyć go po zakończeniu nalotów B-52, nie uświadamialiśmy sobie bowiem, że wróg ma zamiar przeprowadzić wielką operację. Gdy popatrzyliśmy na zdjęcie naszego dziecka, żona zauważyła, że być może nigdy go więcej niż zobaczymy. Pocieszyła się jednak mówiąc, że niektórzy towarzysze może przeżyją bitwę i powiedzą naszemu synowi, że jego rodzice walczyli dzielnie i poświęcili swoje życie. Będzie z nas dumny.
Gawędziliśmy jakiś czas, leżąc w hamakach. Powiedziałem wtedy: - Być może w jutrzejszej bitwie któreś z nas zginie. Mogę zostać zabity, ranny lub wzięty do niewoli. Gdybyś mogła wybrać jedną z tych ewentualności, która najbardziej by ci odpowiadała? - Moja żona myślała przez chwilę a potem odpowiedziała: - Wolałabym, aby nie doszło do żadnej z nich. Gdybym jednak musiała wybierać, wolałabym, żebyś ty zginął. Nasz syn i ja bylibyśmy bardzo nieszczęśliwi, ale zabierałabym go, żeby odwiedzał twój grób i opowiadałabym mu historię twojego życia. Żylibyśmy wówczas z twoim obrazem w pamięci. Nie chcę, żebyś został wzięty do niewoli, ponieważ wróg użyłby nieludzkich sposobów, aby cię torturować i przesłuchiwać i mógłby też cię złamać. Może nie byłbyś w stanie tego wytrzymać, przekazałbyś im informacje i został zdrajcą. Gdybyś zdradził naszą stronę, wróg mógłby oszczędzić ci życie. Połączyłbyś się znowu ze mną i naszym synem, który cale życie musiałby znosić hańbę, że ma ojca zdrajcę. Byłby nieszczęśliwy i nie szanowałby ciebie. Jeżeli chodzi o mnie - gdybym musiała żyć z mężem-zdrajcą - zniosłabym to być może, ze względu na nasze przysięgi, ale nie byłabym szczęśliwa. Wolałabym wówczas wybrać twoją śmierć.
Tak więc, przed bitwą, żona umocniła moją determinację. O świcie poszedłem skontrolować nasze stanowiska, a potem wróciłem do naszego bunkra. Żona pokruszyła kulkę ryżu, posypała ją odrobiną cukru i kazała mi zjeść, ponieważ gdy zacznie się walka, nie będzie na to czasu. Wziąłem do ust pierwszy kęs, gdy usłyszałem gałązki trzaskające pod nogami. Podniosłem głowę i zobaczyłem trzech zbliżających się Amerykanów. Byli wielcy, silni i przestraszeni. Dałem znak swoim ludziom i powiedziałem: - Amerykanie nadchodzą! - Prawdę mówiąc, byłem trochę przestraszony. Gdy znaleźli się w odległości pięciu metrów, wystrzeliłem trzy pociski i wszyscy trzej upadli. Ci, którzy szli za nimi natychmiast cofnęli się i otworzyli ogień ze wszystkich rodzajów broni: karabinów maszynowych, miotaczy granatów, wszystkiego, co mieli. Strzelali bez przerwy przez jakieś piętnaście minut. Kiedy przestali, podniosłem głowę, W odległości pięciu metrów leżało trzech martwych Amerykanów. Powiedziałem żonie oraz towarzyszom, którzy byli w bunkrze, że wcale nie trudno trafiać i zabijać Amerykanów, a potem zaproponowałem, aby wyszli i obejrzeli ciała. Moja żona spostrzegła, że leżą tam trzy karabiny i poprosiła, żebym osłonił ją ogniem, podczas gdy ona wyjdzie i je zabierze. Przebiegła krótki odcinek i wróciła z trzema karabinkami automatycznymi M-16 i pewną ilością amunicji. Amerykanin podczołgał się do przodu i próbował odciągnąć za nogi jednego z martwych kolegów. Strzeliłem do niego i znieruchomiał”.
Meldunek po akcji 3 brygady l dywizji piechoty Stanów Zjednoczonych związany z wydarzeniami w dniu 10 stycznia, mówi:
O 12.30 kompania B l batalionu 28 pułku piechoty zlokalizowała rozległą bazę w sąsiedztwie współrzędnych siatki mapy 619379 i została zaatakowana przez oddział Viet Congu o nieznanej liczebności, w wyniku czego czterech żołnierzy zginęło w walce, a czterech odniosło rany.
Dr Le opowiadał dalej: “- Po ich odwrocie nastąpiło intensywne bombardowanie i ostrzał artyleryjski. Nasze stanowiska zostały obrzucone bombami napalmowymi i ostry odór płonących zwłok Amerykanów wdarł się do naszych schronów. Płonący napalm przesączył się do tunelu i musieliśmy odgarniać go na bok kawałkami drewna. Dwukrotnie nie udało im się dotrzeć do naszych stanowisk, ale zorientowałem się, że jeżeli będziemy walczyli dalej - skończy nam się amunicja i zostaniemy wzięci do niewoli. Postanowiłem więc wycofać się do C4. Zaproponowałem, aby jeden z nas na ochotnika poszedł do C4 i polecił im, żeby ostrzelali nieprzyjaciela, odwracając jego uwagę, a my w tym czasie przebiegniemy do nich. Nie było tunelu łącznikowego tylko otwarta przestrzeń. Początkowo brakło ochotników, aż w końcu zgłosiła się moja żona. Byłem wstrząśnięty, ale nie mogłem zabronić jej iść. Bałem się, że zostanie zabita. Dałem jej M-16 i pożegnała się z nami wszystkimi. Powiedziałem, żeby wyszła z bunkra i zaczęła biec, kiedy policzę do trzech. Gdy wyruszyła, zorientowałem się, że nikt do niej nie strzela.
Pół godziny później usłyszałem, że C4 zaczyna atakować wroga od tyłu i pluton farmaceutyczny oraz ja ruszyliśmy jedyną ścieżką, na której nie założyli min. Po drodze podniosłem amerykański plecak, w którym znajdowała się mapa. Zaznaczone były na niej pozycje C6 i C4, a także skierowane w ich stronę strzałki. W ten sposób zorientowaliśmy się, że nieprzyjaciel nie trafił na nas przypadkowo, ale posiadał dane wywiadowcze i miał zamiar nas zniszczyć. Zreorganizowałem obronę szpitala i wydałem broń wszystkim zdolnym do walki rannym. Pomiędzy 14.00 a 16.00 odparliśmy wszystkie ataki nieprzyjaciela na pozycję C4, ale o 17.00 nieprzyjaciel zajął stanowiska C6 i zaczął obrzucać nas bombami i pociskami, Ani jeden schron w tunelach nie ustrzegł się uszkodzeń.
“- Tej nocy poruszyłem sprawę wycofania się. Niektórzy towarzysze byli przeciwko temu pomysłowi. Pytali: - W którą stronę mamy się kierować? Skąd wiemy, gdzie są wojska nieprzyjaciela? Jak przeniesiemy wszystkich naszych rannych? Przypomniałem im, że jeśli zostaniemy, następnego dnia nie zdołamy odeprzeć natarcia. Nawet dobrze uzbrojony batalion nie byłby w stanie obronić naszej bazy przed następnym atakiem, a co dopiero gromadka medyków. Poczyniliśmy wiec przygotowania do wymarszu. Zostawiliśmy w kryjówkach w tunelach sześciu rannych - mieli amputowane nogi, albo rany głowy i nie mogli chodzić. Z rannymi zostały dwie pielęgniarki, żeby się nimi opiekować. Postanowiłem wycofać się na północ przez las. Nieprzyjaciel ostrzeliwał go z artylerii i niektórzy towarzysze uważali, że zostaniemy zabici. Przyznałem, że rzeczywiście, niektórych z nas może to spotkać, ale sukcesem będzie, jeżeli przeżyje połowa z nas, albo nawet dwoje lub troje. Jeżeli zostaniemy, nieprzyjaciel zabije lub weźmie do niewoli wszystkich. Wyruszyliśmy wiec, a z nami pięćdziesięciu czterech rannych żołnierzy. Przeszliśmy przez ogień artyleryjski. Ustaliliśmy, że każdy zabity będzie pozostawiony tymczasowo w leju po pocisku i później pogrzebany we właściwy sposób. Każdy ranny zostanie opatrzony i zostanie mu udzielona pomoc, by mógł kontynuować marsz. W czasie tej przeprawy dwoje ludzi zostało rannych, ale nikt nie zginął”.
Gdy następnego dnia żołnierze “Wielkiej Czerwonej Jedynki” opanowali drugą bazę medyczną, dr Le, większość jego personelu i pacjentów znikli już w głębi dżungli. Pluton farmaceutyczny musiał przerzucić tonę medykamentów, w tym 500 000 ampułek penicyliny; zostały tam również należące do Le książki, czasopisma medyczne i komplety instrumentów chirurgicznych. Generał William Depuy, dowódca dywizji, przyleciał śmigłowcem by obejrzeć zdobycz. Nazwał ją “gigantycznym składem medycznym”.
Obydwa zespoły chuirurgiczne IV Okręgu Wojskowego zostały w czasie “Cedar Falls” wyłączone z działania. C5 nakryła ogniem ciężka artyleria. Cztery osoby z personelu zginęły, jeden chirurg zastał ranny, reszta zniknęła. Całe wyposażenie i medykamenty utracono w chwili, gdy 13 stycznia odkryli je w Ho Bo żołnierze 2 batalionu 22 pułku piechoty, wchodzącego w skład dywizji “Tropikalnych Błyskawic”.
Vo Hoang Le i jego grupa po opuszczeniu C4 ruszyła na północ przez las Thanh Dien. “- Tuż za Bau Tran natrafiliśmy na czołówkę zwiadu naszego okręgu. Rozmawialiśmy, idąc przez ogień artyleryjski, ponieważ tam gdzie wróg prowadził ostrzał, nie mogło być jego patroli. Około trzeciej nad ranem dotarliśmy do dowództwa IV Okręgu Wojskowego. Byli uszczęśliwieni widząc nas. Mieliśmy ze sobą pamiątkę po bitwie: odznakę naramienną “Wielkiej Czerwonej Jedynki”. Byłem zaskoczony, gdy zorientowałem się, z kim walczyliśmy, Hai Thanh, szef logistyki, powiedział mi, że uznał już nas za martwych”. Pułkownik Tran Hai Phung, dowódca okręgu, osobiście pogratulował Le i jego żonie. Pluton farmaceutyczny C6 został nagrodzony proporcem “Zabójcy Amerykanów”, a żona Le otrzymała tytuł “Bohaterki -Zabójczym Amerykanów”. Zaszczyty posypały się i na doktora.
Następnego dnia dowództwo okręgu ucierpiało na skutek nalotu B-52. Dr Le opowiadał: “Moja żona była z dwoma towarzyszami w podziemnym schronie, który został trafiony. Po bombardowaniu całe czterdzieści minut zajęło nam odszukanie schronu i odkopanie poszkodowanych. Tamtych dwoje nie żyło. Moja żona została ciężko ranna. Krew sączyła się jej z nosa i uszu, nie oddychała. Dałem jej pocałunek życia (tj. sztuczne oddychanie metodą usta-usta). Wtedy zorientowałem się, że ma przebite płuco, a ucisk spowodował przesunięcie jej serca na prawą stronę klatki piersiowej. Tam gdzie się znajdowaliśmy nie mieliśmy sprzętu, żeby przeprowadzić stosowną operaję”- Nguyen Thi Tham ewakuowano i poddano czteromiesięcznemu leczeniu w szpitalu COSVN. Gdy wyzdrowiała, wysłano ją do rodzinnego Sajgonu, aby wzięła udział w tajnych przygotowaniach do ofensywy Tet w styczniu 1968 roku. Skutki obrażeń odniesionych podczas nalotu spowodowały jej zgon w roku 1982,
Tymczasem w styczniu 1967 roku, po ewakuacji żony, dr Le otrzymał rozkaz powrotu do rejonu Cu Chi i podjęcia próby zreorganizowania tego, co pozostało z wydziału medycznego. Rozpoczął pracę. W kwietniu został naczelnym kierownikiem służb medycznych. W maju, cztery miesiące po “Cedar Falls” (i miesiąc po operacji “Manhattan”, obejmującej również las Thanh Dien, w czasie której 2 batalion 28 pp ponownie odkrył puste obiekty C6 i C4), dr Le mógł zameldować, że wszystkie podległe mu jednostki medyczne powróciły na miejsca zajmowane przed obydwoma wspomnianymi operacjami i działają ponownie. Szpital chirurgiczny C5 był całkowicie odtworzony i obsadzony personelem. Sukces ten rzuca światło na dwa podstawowe fakty związane z wojną w Wietnamie: jednym z nich jest energia i szybkość, z jaką Viet Cong odbudowywał swoje uszkadzane obiekty znajdujące się w tunelach. Drugim, była mała skuteczność działań prowadzonych przez wojska lądowe. Polegały one na krótkotrwałych operacjach “wymiatających” prowadzonych w danym rejonie, co pozwalało Viet Gongowi wracać i podejmować działalność na nowo.
Oficjalny meldunek dr Le dotyczący tego okresu został zdobyty i przetłumaczony w październiku 1967 roku, odtajniono go w Waszyngtonie w 1984 roku. Ujawnia on, że “Cedar Falls” była wówczas niewątpliwą katastrofą dla stacjonujących w tunelach jednostek zaplecza Viet Congu. Wydział medyczny został niemal całkowicie wyłączony z działania. Jednakże reakcja członków partii na ten dotkliwy cios była pozytywna i konstruktywna. “Po bitwie i rozbiciu C6 przez amerykańskich agresorów -głosi przetłumaczony raport - Partia i jej kierownictwo uświadomiło sobie nowe potencjalne możliwości samoobrony”. Od tej też pory każda jednostka wydziału medycznego nie była już jednostką niebojową, ale została wyposażona w nowoczesną broń, a jej członkowie, nie wyłączając dziewcząt, otrzymali drugą funkcję - partyzanckiego plutonu. Po drugie - Le i inni lekarze przeprowadzili wnikliwą samokrytykę, zajmując się nawet najmniejszymi przeoczeniami, by w ten sposób doprowadzić rozbity wydział medyczny z powrotem do formy. Chirurdzy byli zbyt zadowoleni ze swoich sukcesów i nie potrafili przeanalizować przyczyn śmierci niektórych pacjentów. Medycy traktowali rannych bezdusznie lub brutalnie -jeden - podobnie jak Patton - uderzył rannego żołnierza. Krytykowano przeciążone punkty pierwszej pomocy za przesyłanie rannych od jednego do drugiego. Obciążenie komunistycznego systemu służby zdrowia barwnie komentuje relacja zamieszczona w raporcie:
Towarzysz Thieu został ranny w nogę odłamkami pocisku. Krew płynęła mu z tętnicy, w związku z czym założyliśmy na nogę opaskę uciskową i wysłaliśmy go do szpitala wojskowego Cu Chi [C5] na leczenie. Tam odmówiono jego przyjęcia. Został wtedy wysłany do C3, który był przeciążony rannymi z bitwy pod Cay Trac [w czasie operacji “Cedar Falls]. Następnie ewakuowano go do ośrodka lecznictwa otwartego, gdzie nie przyjęto go również. Wreszcie został wysłany z powrotem do C5. W związku z dużym opóźnieniem zabiegu, trzeba było amputować mu nogę. W C3 wielu oficerów medycznych i lekarzy - chcąc uniknąć kłopotów - odmawiało zbadania jego przypadku. Towarzysz Thieu był tak rozgniewany, że wykrzyknął następujące słowa: ,,- Wolę raczej umrzeć, niż być wciąż przerzucany z jednego miejsca do drugiego. Mam nadzieję, że zastrzelicie mnie i zakończycie moje życie”. Konieczność amputacji nogi towarzysza Thieu wynikała z faktu, że opaska uciskowa na jego nodze była założona na dłużej niż dziesięć godzin. Amputacja powinna zostać przeprowadzona w C3, a nie w C5. Starszy oficer polityczny Okręgu Wojskowego poinformował sekretarza komitetu partyjnego wydziału medycznego O wydarzeniu i polecił mu przeprowadzić zebranie poświecone krytyce, które stanowiłoby lekcję dla jednostek medycznych. Towarzysz Thieu powiedział: “- Zwykły lekarz w burżuazyjnym kraju jest lepszy od lekarza komunistycznego, ponieważ ma zawodowe sumienie”. Była to bolesna nauczka, która powinna stale przypominać naszemu partyjnemu kierownictwu, aby nie zaniedbywało ideologicznego kształcenia naszych kadr medycznych.
Vo Hoang Le powróci J do lasu Thanh Dien, tuż na północ od Żelaznego Trójkąta. Był kwiecień 1967 roku i Amerykanie w niektórych miejscach zniszczonych już przez “Cedar Falls” rozpoczynali właśnie uzupełniającą operację “Manhattan”. Broniąc rejonu szpitala przed amerykańską bronią pancerną, Le został trafiony w prawą rękę przez strzelca wyborowego. “- Mój mały palec był przyczepiony do reszty dłoni zaledwie maleńkim paskiem skóry. Bardzo silnie krwawiłem, dlatego oderwałem sobie palec. Zawsze mieliśmy przy sobie trochę bandaży, wiec założyłem sobie opatrunek. Wciąż jednak krwawiłem. Wziąłem gumowy pasek od moich sandałów i założyłem opaskę uciskową. Zoperował mnie towarzysz w szpitalu. Moja dłoń była zupełnie bezużyteczna i dlatego zacząłem pisać lewą ręką - obecnie piszę obydwoma. Musiałem nauczyć się trzymać skalpel, kleszcze czy igłę w lewej ręce. Po roku ćwiczeń wróciłem do chirurgii i przeprowadzałem lewą ręką operacje mózgu i brzucha”.
Reprezentowane przez Le podejście do pracy było realistyczne i pragmatyczne. Wiedział, że warunki są tak złe, że wielu jego pacjentów umrze. Na przykład, ranny żołnierz Viet Congu bardzo łatwo mógł zarazić się gangreną. “- Gangrena mogła postępować z szybkością dwóch, trzech centymetrów na godzinę. Gdyby nic się nie robiło, zejście było nieuniknione. Musieliśmy amputować ręce i nogi, nawet jeżeli nie mieliśmy środków do znieczulania ogólnego albo miejscowego. W przeciwnym razie pacjenci by umarli. Jeżeli pacjent nie był w stanie znieść bólu, mógł umrzeć od wstrząsu, ale musieliśmy skorzystać z tych 50% szansy. Jeżeli przeprowadziliśmy amputację - rokowania były właśnie takie, gdybyśmy tego nie zrobili - umarłby na pewno. Gdy dysponowaliśmy nowokainą, do amputacji używaliśmy pięćdziesięciu centymetrów sześciennych, podczas gdy w normalnych warunkach do znieczulenia zakończeń nerwowych konieczny jest litr. Ale w rzeczywistości operacja była właściwie cięciem żywego ciała. Pacjent mógł zemdleć z bólu, a wtedy cuciliśmy go już po wszystkim. Gdy się nam udawało, nie zawdzięczaliśmy tego tylko naszym umiejętnościom technicznym, ale również duchowi naszych pacjentów, ich woli życia dalej - dla zemsty.
Gdy nieprzyjaciel zaatakował plantację Dai Thit, nasz zespół chirurgiczny pracował na tyłach pułku Quyet Thang [z regionalnych sił Viet Congu]. Operowaliśmy żołnierza rannego w brzuch, gdy pojawiły się nieprzyjacielskie czołgi. Zdjęliśmy fartuchy, włożyliśmy pacjenta do hamaka, schwyciliśmy nasz sprzęt i pobiegliśmy. Dotarliśmy do następnej wioski, gdzie partyzantom udało się powstrzymać czołgi minami. Zatrzymaliśmy się, żeby kontynuować operację w hamaku. Instrumenty były wówczas już brudne, wiec wysterylizowaliśmy je zapalonym alkoholem. Zaszyliśmy przebicia we wnętrznościach, a potem zaszyliśmy jamę brzuszną nylonowymi nićmi wyciągniętymi z nieprzyjacielskiego spadochronu. Ranny żomierz przeżył.
Brakowało nam instrumentarium do operacji mózgu. Kupiłem wiertarkę, której mechanicy używają do robienia otworów w stali, razem z wiertłami 10 i 12 mm i używałem jej do trepanacji czaszek rannych żołnierzy. Kiedyś prowadziłem operację czaszki zastępcy dowódcy plutonu wioski Thai My w dystrykcie Cu Chi. Był ranny odłamkiem granatu moździerzowego, który wbił mu się w głowę na głębokość trzech centymetrów. Początkowo pomyślałem, że rana jest prosta i pozwoliłem przeprowadzić operację innemu lekarzowi. Gdy jednak odłamek został usunięty, lekarz zauważył, że przeciął żyłę prowadzącą wewnątrz czaszki od przodu do tyłu, zwaną zatoką strzałkową. Jej naruszenie powoduje obfity krwotok, i jeżeli się go nie powstrzyma, pacjent umiera w ciągu pięciu minut. Krew tryska i nie sposób jej zatamować. Nie można zatrzymać krwotoku wewnątrz czaszki przy pomocy tamponu, jak robi się to ze zwykłą raną. Jeżeli chce się założyć klamry albo zaszyć żyłę wewnątrz czaszki, trzeba dokonać trepanacji. Gdy kolega nie mógł zatrzymać krwawienia, posłał po mnie. Po przyjściu wetknąłem palec do rany, by zahamować upływ krwi, a potem posłużyłem się dłutem do żłobienia kości, żeby wyłamać fragmenty czaszki z obu stron rany. Mógłbym wtedy podwiązać odsłoniętą żyłę. Trzeba było szybko operować. Nieprzyjaciel był wszędzie wokół nas i musieliśmy skończyć do czwartej rano, żeby przenieść pacjenta w bezpieczne miejsce.
Okazało się, że żyła jest poszarpana i nie sposób zamknąć jej klamerkami. Jeżeli pozostawi się ją tak jak jest, pacjent umrze. Wpadłem na nowy pomysł. Zwinąłem długi odcinek gazy, tworząc z niego tampon, nasączyłem w “Thrombin Roussel” - płynie powstrzymującym krwotoki - i na chwilę wprowadziłem go do żyły, aby zatrzymać krwawienie. Następnie wynieśliśmy pacjenta i ukryliśmy go. Umieściliśmy hamak na środku otwartego pola i przykryliśmy trawą. Sami schowaliśmy się w tunelach. Wieczorem operowałem go powtórnie. W końcu nie byłem w stanie znaleźć sposobu podwiązania żyły. Zmieniłem tampon, ponownie namoczywszy go w “Thrombin Roussel”, żeby tymczasowo powstrzymać krwawienie. Przenieśliśmy pacjenta do szpitala C5 w tunelu w Ho Bo, by tam się nim zaopiekowano. Zasugerowałem, żeby go ewakuowano do wielkiego szpitala w strefie COS VN, gdzie będzie go mógł obejrzeć specjalista, ale w rejonie Ho Bo aktywność nieprzyjaciela była tak wielka, że nie sposób było przetransportować rannego. Dwadzieścia dni później wróciłem do C5 i z zaskoczeniem dowiedziałem się, że pacjent opuścił szpital. Pozostawiłem instrukcję, by zmieniono tampon po piętnastu dniach i powtórzono procedurę, gdyby ponownie zaczęło się krwawienie. Powiedziano mi, że gdy usunięto tampon z żyły, krwi już nie było, pacjent czuł się dobrze i wrócił do jednostki. Zapytałem doktora Trong Quang Trunga, który był moim nauczycielem, czy kiedykolwiek przedtem zastosowano taką metodę. Odpowiedział, że nigdy dotąd nic takiego nie robiono, że jest to nowa technika. Doktor Hoi Nam, lekarz wojskowy i mój przyjaciel, stosował ją później, aby uratować wielu ludzi.
Po ofensywie Tet w 1968 roku, mieliśmy zespoły chirurgiczne, które podążały za jednostkami prowadzącymi ataki w samym Sajgonie. Znajdowaliśmy się w Hoc Mon, na północnych przedmieściach Sajgonu, w odległości wielu kilometrów od najbliższego punktu pierwszej pomocy w tunelu lub szpitalu. Nieprzyjaciel przeszedł do przeciwnatarcia i wysłał wojska, by penetrowały okolicę. W jaki sposób mogliśmy opatrywać rannych? Nie mogliśmy pozostać wśród ludzi w wiosce. Musieliśmy operować w nocy w środku zalanych pól. Przywiązaliśmy mały sampan do czterech słupków, żeby się nie kołysał i kładliśmy na nim deskę zamiast stołu operacyjnego. W czasie operacji stałem po pas w wodzie. Amerykańskie śmigłowce przelatywały w górze świecąc reflektorami. Gdybyśmy mieli białe fartuchy, bylibyśmy doskonale widoczni i ostrzelano by nas. Żeby się zamaskować, zbudowaliśmy nad sampanem konstrukcje i pokryliśmy ją roślinnością bagienną. Operowałem przy świetle małej latarki elektrycznej z reflektorem osłoniętym w taki sposób, że padał z niego tylko mały punkcik światła. Pielęgniarka, która trzymała latarkę, musiała oświetlać skalpel i ruchy rąk chirurga. W czasie dnia rannych ukrywano w specjalnie wykonanych betonowych schronach do połowy zanurzonych w wodzie - na zalanych polach. Zespoły medyczne ukrywały się, gdzie kto mógł - w krzakach i kępach bambusa. Jeżeli mogliśmy, w porze nocnej ewakuowaliśmy rannych łodziami, ale kiedy nieprzyjaciel przeciął nam drogę wzdłuż kanału Hoc Mon i rzeki Sajgon, byliśmy zmuszeni pozostawiać rannych pod opieką miejscowej ludności. Nasze pielęgniarki ukrywały leki w łodziach i podróżowały wodą, aby opiekować się rannymi w ich kryjówkach”.
W 1969 roku w lesie Thai Thanh, Le wraz z dwoma członkami ochrony osobistej, wpadł w zasadzkę zorganizowaną przez amerykański patrol. Ochroniarze odpowiedzieli ogniem, ale przed doktorem Le upadł ręczny granat. “Zobaczyłem przed sobą błysk światła i usłyszałem wybuch. Upadłem i poczułem ból ogarniający całe ciało. Krwawiłem, nie wiedziałem gdzie jestem kontuzjowany, ale musiałem wydostać się z miejsca zasadzki. Zacząłem biec, czułem krew wypływającą z rany w piersi i powietrze uciekające przez nią przy każdym oddechu. Zdałem sobie sprawę, że mam przedziurawione płuco i ręką powstrzymywałem powietrze przed dostawaniem się do rany. Starałem się poruszać dalej, ale wkrótce poczułem się zupełnie wyczerpany i nie mogłem już biec. Poprosiłem towarzyszy, żeby obandażowali mi ranę kawałkiem nylonowej płachty, której używaliśmy do osłony przed monsunowym deszczem. Nie byłem w stanie iść, w związku z czym zrobili dla mnie hamak i zawiesili go na drągu zrobionym z gałęzi drzewa. Ale okazało się, że nie da się nieść hamaku przez las. Powiedziałem im, żeby mnie podtrzymywali i pomogli mi iść. Zatrzymywaliśmy się co kilka metrów, żebym mógł złapać oddech. Wreszcie dotarliśmy do starego kompleksu szpitalnego w tunelach, który został porzucony, gdy 11 pułk kawalerii powietrznej spacyfikował te okolicę. Nikogo tam nie było. Zapytałem towarzyszy, czy mają igłę do cerowania ubrań i powiedziałem im, żeby zaszyli mi ranę. Uważali, że umrę z bólu, ponieważ nie było środków znieczulających, ale zapewniłem ich, że umrę jeżeli jej nie zaszyją. Zrobili więc, o co ich prosiłem.
Rana się zagoiła, ale blizna jest dość nieregularna, ponieważ nie została zaszyta według chirurgicznych zasad. Przeżyłem, ale coraz częściej brakowało mi tchu, ponieważ krew wypełniała moje ranne płuco. Miałem ze sobą igłę oraz strzykawkę. Namówiłem jednego z towarzyszących mi partyzantów, żeby wbił mi igłę w pierś, a następnie odciągnął krew - choć igła nie była wysterylizowana. Wyciągnął trochę krwi i mogłem już lżej oddychać. Powtarzaliśmy ten zabieg za każdym razem, gdy zaczynało mi brakować oddechu. Pozostaliśmy w tunelach kilka dni, Wysterylizowaliśmy igłę i strzykawkę, gotując je w starej puszce z amerykańskich racji żywnościowych. Miałem ampułkę antybiotyku - streptomycyny - i wieczorami prosiłem ich, aby wynosili mnie na zewnątrz i robili mi zastrzyk. Miałem ze sobą również garnek miodu, który nakładałem na ranę. Po piętnastu dniach moja rana się zagoiła”. Od pokoleń miód znany jest Wietnamczykom jako środek odkażający - po skwaśnieniu, zabija bakterie. Konieczność zmusiła dr Le i jego kolegów do zastosowania tego leku, typowego dla medycyny ludowej, i to uratowało mu życie.
Atmosfera panująca w tunelowych szpitalach Viet Congu - podobnie jak warunki w jakich dokonywano zabiegów chirurgicznych na okrętach Nelsona - była koszmarna. Nawet wydajne i sterylne sale operacyjne w amerykańskich bazach, takich jak Cu Cni, stawały się miejscem koszmarów i cierpień, widziały straszliwie zmasakrowane ciała i zniszczone młode istnienia. W przypadku Viet Congu trudności było wiele: nie tylko brak leków i sprzętu. Przede wszystkim konieczność pracy w wyrytych w ziemi dziurach, co chroniło przed bombardowaniami lotniczymi i artyleryjskimi. Vo Hoang Le sam dysponował tym, co najbardziej podziwiał u swoich pacjentów, znoszących amputacje bez znieczulenia i z męstwem przyjmujących cierpienia. Był to duch bojowy. “Lekarze wojskowi w Wietnamie - powiedział - są wyszkoleni, by mogli prowadzić walkę i przejmować dowodzenie w bitwie. Nie powinniście być zaskoczeni faktem, że my, lekarze, walczyliśmy w czasie tej wojny. Ludzie mnie pytali: -Powołaniem lekarza jest ratowanie życia. Czy walka i zabijanie nie odbierały panu człowieczeństwa? - Ja sam rozumiem człowieczeństwo następująco. Gdy nieprzyjaciel wkracza do mojego kraju, niszczy miasta i wioski, zabija współziomków, towarzyszy i bezbronnych rannych, musisz go zabić i obronić swoich braci. Oto człowieczeństwo”.
Plonem Operacji “Cedar Falls” było 5765 “nawróconych Chieu Hoi”, czyli uciekinierów z Viet Congu. Ośrodek zbiorczy Chieu Hoi dla prowincji Binh Duong (obejmującej Ben Cat i Żelazny Trójkąt) przyjął ich więcej w czasie “Cedar Falls”, niż podczas całego poprzedniego roku i niemal połowę z nich stanowili partyzanci. Ich dezercje były rezultatem amerykańskich PSYOPS - operacji psychologicznych - które stawały się coraz potężniejszą bronią w walce z kryjącym się w tunelach Viet Congiem i stanowiły stały element życia partyzantów. PSYOPS odniosły sukces w Wietnamie, podrywając morale komunistycznego ruchu oporu i wojsk. Wiele mówiący jest fakt, że w czasie rozpoczętych w 1968 roku paryskich negocjacji pokojowych, pierwszymi żądaniami strony północnowietnamskiej były: zaprzestanie zrzucania ulotek przez Stany Zjednoczone oraz przerwanie wszelkich operacji psychologicznych w Wietnamie. Było to potwierdzenie wysokiego stopnia wyrafinowania i skuteczności PSYOPS.
Nawet kapitan Nguyen Thanh Linh, który przez pięć lat wytrwale znosił koszmary i trudy życia w tunelach Cu Chi, za poważne zagrożenie uznawał megafony umieszczone na śmigłowcach. Wspominał: “- Najbardziej popularną formą wojny psychologicznej było ciągłe zagrożenie - ze strony B-52, czołgów i innego współczesnego uzbrojenia. Ale na nas, Wietnamczyków, od stuleci walczących z najeźdźcami, takie metody zastraszania nie działały. Mieliśmy jednak słabe punkty: tęskniliśmy za naszymi żonami i rodzinami. Od dwudziestu lat walczyliśmy z Francuzami i Amerykanami. Pięć lat nie widziałem żony i mojego drugiego dziecka. Brakowało nam cieplejszych stron życia. Niekiedy przez sześć, siedem miesięcy byliśmy głodni- Puszka ryżowej zupy była posiłkiem czterech mężczyzn, w lejach po bombach szukaliśmy roślin, by je ugotować. A potem, w nocy, gdy wychodziliśmy z tuneli, amerykańskie głośniki nadawały głosy dzieci wołających w naszym jeżyku: Mamusia nie może spać, kocha cię i plącze za tobą! Albo głos aktorki mówił: Drogi mężu, czemu tak długo cię nie ma? Twoja matka wypłakuje sobie oczy. Czasem znali nawet nasze nazwiska i niekiedy mówili, że nasze żony wzięły sobie innych mężczyzn. Trwało to całą noc. Możecie sobie wyobrazić, co to znaczyło dla żołnierza w tunelu, który od lat oddzielony był od swoich bliskich? Z całą pewnością miało to psychologiczny wpływ na morale naszych żołnierzy.
Kapitan Phan Van On należał do regionalnych sił partyzanckich w Cu Chi. On również był od lat rozdzielony z rodziną. Mieszka obecnie w wiosce Nhuan Duc, przylegającej do dawnej bazy Cu Chi. Zaskakujące, że szczerze przyznaje, iż w czasie wojny od czasu do czasu młodzi partyzanci uciekali i poddawali się siłom rządowym. Nie posiadali “słusznych zapatrywań”, nie dysponowali wystarczająco “silnymi przekonaniami”. Dyscyplina partyjna miała swój stopień wytrzymałości, a życie w tunelach, pod bombami, w zagrożeniu atakami gazowymi, wystarczało, by wystawić wole kontynuowania walki żołnierzy na poważną próbę. Dla niektórych wiejskich chłopców, zmobilizowanych siłą w szeregi partyzantki - zagwarantowane po przejściu na stronę rządową ułaskawienie i pomoc finansowa - były pokusami trudnymi do odparcia.
Chieu Hoi oznacza “otwarte ramiona” i było koncepcją wprowadzoną za czasów prezydenta Ngo Dinh Diema 17 kwietnia 1963 roku, w tym samym okresie, co program wiosek strategicznych. Podobnie, jak wiele innych pomysłów wprowadzanych w Wietnamie Południowym, nie był dziełem samych Wietnamczyków, ale zasugerowali go sajgońskiemu rządowi amerykańscy i brytyjscy eksperci, tacy jak sir Robert Thompson. Tych, których skłoniono do dezercji nazywano Hoi Chanh, co znaczy “nawróceni”, albo “powracający”. Właściwie nie zarejestrowano w czasie całej wojny dezercji żadnego wysoko postawionego komunisty, ale tysiące szeregowych partyzantów postanowiło -jak określił to meldunek “Wielkiej Czerwonej Jedynki” - że “wolą zmienić strony, niż walczyć”. Jakimi technikami posługiwały się PSYOPS, by doprowadzić do tak wyraźnej zmiany nastroju?
“- Nigdy w historii Stanów Zjednoczonych nie używaliśmy w tak szerokim zakresie taktyki wojny psychologicznej, jak w Wietnamie” - twierdzi kapitan Andris Endrijonas oficer PSYOPS 25 dywizji piechoty działający w lipcu 1968 roku w bazie Cu Chi. “- W ubiegłym miesiącu zrzuciliśmy nad strefą operacyjną dywizji około 22 miliony ulotek, a w dzienniku działań odnotowano dziewięćdziesiąt osiem godzin emisji głośnikowych”. W czasie wojny udoskonalono sztukę audycji nadawanych przez głośniki z powietrza. Megafony, o mocy do 1000 watów, były instalowane na śmigłowcach obserwacyjnych lub szturmowych i odtwarzano z nich specjalnie zarejestrowane wietnamskie audycje nad rejonami, gdzie podejrzewano, że ukrywa się Viet Cong. Przekonano się również, że w nocy są lepsze warunki nadawania, a poza tym nocne audycje nękały Viet Cong (i wszystkich innych) odbierając sen. Kapitan Lee Robinson z Fort Pierce, w stanie Floryda, inny oficer PSYOPS, służył jako G-5 -oficer do spraw cywilnych i PSYOPS - w l dywizji piechoty. Gdy w czasie wojny przeprowadzono z nim wywiad w bazie Lai Khe, tak opisywał swoją prace: “Jednym z najlepszych tematów, na jaki natrafiliśmy była audycja z apelem rodziny”. Zasadniczo jest to taki nostalgiczny tekst, który sprawia, że nasi odbiorcy mysią o domu i rodzinach, które pozostawili. Nękaliśmy ich również tak zwaną “Zbłąkaną Duszą”. Były to niesamowite dźwięki, które miary udawać nie mogące znaleźć” ukojenia dusze zabitych nieprzyjaciół. Nieprzyjaciel podobno bardzo przesądnie traktuje sprawę pogrzebania w bezimiennym grobie, ponieważ jeżeli nie zostanie we właściwy sposób pochowany -jego dusza nie będzie mogła spocząć. Przesądy sięgają głęboko - mogą być świadome, ale i podświadome. Nieprzyjaciel zdaje sobie sprawę, że dźwięki te są nadawane z magnetofonu na śmigłowcu, co wcale jednak nie ułatwia pokonanie strachu, jaki ludzie żywią wobec jęczących i wyjących duchów”,
Były również inne, jeszcze bardziej rafinowane metody stosowania głośników, niż w operacji “Zbłąkana Dusza”. Jeżeli żołnierz Viet Congu został skłoniony do dezercji i został Hoi Chanh, jego postępek był jak najszybciej wykorzystywany do celów propagandowych. Namawiano go, aby zarejestrował na taśmie apel do dawnych towarzyszy i przekonał by wyszli ze swoich podziemnych kryjówek. Procedurę udoskonalono jeszcze bardziej po wynalezieniu przez oficerów “Wielkiej Czerwonej Jedynki” systemu “Early Word” (Wczesne słowo). Eliminowało to konieczność rejestrowania nagrania przez Hoi Chanh. Zamiast tego, mógł zostać namówiony, by skłonił byłych towarzyszy do identycznego kroku natychmiast po przejęciu go przez wojska amerykańskie lub południowowietnamskie - nawet w ogniu walki. Jeżeli Hoi Chanh mógł w ogólny sposób wskazać, gdzie znajdują się żołnierze Viet Congu lub Wietnamu Północnego, wręczano mu radio polowe PRC-25 i proszono, aby zwrócił się po nazwisku do dawnych przyjaciół i zaapelował, by się poddali. Transmisja naziemna była przejmowana przez odbiornik w śmigłowcu unoszącym się w górze i na żywo przekazywana przez głośnik do nieprzyjaciela w dole. Cały system był automatyczny i wymagał jedynie pilota sterującego śmigłowcem.
Za każdym razem, gdy jakiś teren lub wioska były przeczesywane przez Amerykanów lub wojska rządowe, wszyscy mężczyźni pomiędzy piętnastym a czterdziestym piątym rokiem życia byli zatrzymywani i wysyłani do komendy policji danej prowincji na przesłuchanie. Oczywiście, wśród setek aresztowanych niektórych uznawano za podejrzanych o przynależność do Viet Congu, a innych za dezerterów lub uchylających się od służby w Armii Republiki Wietnamu. Każdy uznany za członka Viet Congu wyższego szczebla, był wysyłany do Połączonego Wojskowego Centrum Filtracyjnego. Resztę zazwyczaj przekazywano do ośrodków Chieu Hoi, a następnie wcielano do południowowietnamskich sił zbrojnych. Bez względu na to, kim rzeczywiście byli poprzednio, ich liczba zniekształcała statystyki Chieu Hoi, których przez większą część wojny było przeciętnie ponad 20 000 rocznie. W ośrodkach Chieu Hoi panowały względnie wygodne warunki, a regulamin był łagodny i to specjalne traktowanie miało pomóc w skłonieniu dezerterów do współpracy. W całym Wietnamie Południowym istniało około czterdziestu takich ośrodków, a “reedukacja” Hoi Chanh trwała około ośmiu tygodni. Potem, jeżeli istniała taka możliwość, wysyłano ich z powrotem do rodzinnych wiosek, często znajdujących się na terenach NFW, aby prowadzili rozmowy z rodzinami i przyjaciółmi. Większość jednak wcielano do Armii Republiki Wietnamu. Inni zaciągali się do krążących po prowincji uzbrojonych południowowietnamskich grup propagandowych, albo zostawali zwiadowcami w armii amerykańskiej.
Amerykańskie plutony piechoty w coraz większym stopniu zaczynały polegać na zwiadowcach Kita Carsona, czyli Hoi Chanh nazwanych tak na cześć bohatera Dzikiego Zachodu, który był zwiadowcą kawalerii Stanów Zjednoczonych na terytoriach zamieszkałych przez wrogie indiańskie plemiona. Wietnamscy zwiadowcy potrafili w instynktowny sposób dostrzec niebezpieczne sytuacje, które młodzi, “zieloni” i zmieniający się często amerykańscy żołnierze - uczyliby się rozpoznawać bardzo wysokim kosztem. Znali warunki, mówili miejscowym jeżykiem i doskonale orientowali się w metodach stosowanych przez Viet Cong. Przeszkoleni jako żołnierze, dobrze karmieni i otoczeni opieką, zwiększali siłę amerykańskich plutonów strzeleckich, osłabianych nieobecnością żołnierzy chorych, rannych, lub przebywających na wypoczynku.
Szczury tunelowe szczególnie wiele zyskały na programie Chieu Hoi. W ich zespołach zawsze znajdowali się, tak zwani zwiadowcy Kita Carsona, którzy przed dezercją z Viet Congu często działali w tunelach. Znali ich strukturę i prawdopodobne lokalizacje pułapek. Podejmowali się pertraktacji ze znajdującymi się w sytuacji bez wyjścia partyzantami lub żołnierzami Ludowej Armii Wietnamu. Służyli bez przerw i w pełnym wymiarze godzin. W rezultacie, każdy z nich wkrótce dowiadywał się więcej o wojnie tunelowej widzianej od amerykańskiej strony, niż członkowie pododdziałów, którym towarzyszyli. Ci bowiem zmieniali się ciągle, w związku z systemem rocznej rotacji. Ale nigdy im do końca nie ufano.
Oficjalny amerykański raport “Doskonalenie zdolności bojowej” potwierdza, że zwiadowcy Kita Carsona byli nie w pełni wykorzystywani, w związku “pewnym, podświadomym uczuciem niepewności, wynikającym z faktu wykorzystywania komunistycznych dezerterów w jednostkach frontowych”. Armia Republiki Wielnamu traktowała ich z podejrzliwością i pogardą. Wszyscy “nawróceni” są niegodni zaufania i zajmowanie się nimi - jest stratą czasu - oznajmił pewien oficer ARVN swojemu amerykańskiemu koledze, pułkownikowi Stuartowi Herringtonowi. W końcu, wiążąc się najpierw z komunistami a potem przechodząc na stronę rządową - Hoi Yhanh był podwójnym zdrajcą. Albo i wielokrotnym. Amerykański analityk wojskowy “Cincinattus” napisał w swojej książce Self Destruction (“Samozniszczenie”):
Cynicy sądzą - i ich stanowisko potwierdza pewna ilość materiałów dowodowych dostarczonych przez dezerterów z Viet Congu - że partyzanci poddawali się wówczas, gdy przebywali w dżungli na tyle długo, aby zasłużyć na pewien okres wypoczynku i regeneracji sił. Ponieważ Viet Cong nie miał własnych obiektów tego typu, zgłaszali się oni do strony rządowej w ramach programu Chieu Hoi i byli wyłączeni z walk na okres pozwalający im dobrze się odżywić i odzyskać wytrzymałość. Kiedy wracali do formy, ponownie znikali w dżungli, by dołączyć do swoich towarzyszy. Są pewne dane wskazujące, że stosując przyzwoite i nie wzbudzające podejrzeń odstępy czasu, niektórzy vietcongowcy zmieniali strony, niekiedy, aż pięć razy.
Jeżeli nawet jest to prawdą - istnienie setek dezerterów, było stałym powodem zmartwienia Narodowego Frontu Wyzwolenia i przyczyniło się do jego stopniowego rozpadu.
W wiosce Trung Lap, w dystrykcie Cu Chi mieszka były dowódca oddziału Viet Congu - Pham Van Nhanh. Pięćdziesięcioletni, ma sześcioro dzieci, grzywę sterczących, czarnych włosów, złote zęby i co jest dziwnym, a także charakterystycznym znakiem szczególnym, dwa kciuki w lewej dłoni. W czasie wojny wraz z drużyną partyzantów ukrywał się w tunelu niedaleko Trung Lap. Jego lokalizacje zdradził południowowietnamskim służbom specjalnym dezerter Chieu Hoi - zwany Bay - były członek jego własnego pododdziału. (W gruncie rzeczy, większość funkcjonariuszy specjalnych sił policyjnych było Hoi Chanh). Szczególną specjalnością Baya była umiejętność wyszukiwania i rozbrajania min Viet Congu, z których część poprzednio sam wykonał i ustawił. Był w stanie doprowadzić drużynę policji prosto do klapy włazu Pham Van Nhana i unieszkodliwić otaczające je miny.
Dlaczego były partyzant Bay zdezerterował i zdradził swoich dawnych towarzyszy? “- Poddał się, ponieważ nie mógł już dłużej znieść bombardowań, ostrzałów artyleryjskich i toksycznych chemikaliów - powiedział Pham Van Nhanh. - Nie mógł już wytrzymać trudów i niebezpieczeństw. Kiedy w końcu porzucił walkę przeciwko Amerykanom, aby odpokutować swoją przeszłość próbował wykonywać trudne zadania, takie jak rozbrajanie min”. Co stał się z Bayem? Zniknął po zwycięstwie komunistów w 1975 roku i zapewne uciekł z kraju. Pham Van Nhanh niechętnie przyznaje, że “nawróceni” Chieu Hoi stanowili groźny problem dla Viet Congu i byli najmocniejszą kartą Amerykanów. Wiedzieli dokąd prowadzić wojsko i gdzie są miny i pułapki. Wywoływali poważny konflikt lojalności wśród rodzin i innych mieszkańców wiosek wspierających partyzantów. Poza tym, Hoi Chanh byli głównym atutem wywiadowczej kampanii “Feniks”, służącej zidentyfikowaniu komunistycznych funkcjonariuszy wyższego szczebla.
Po upadku Sajgonu w 1975 roku, komuniści zdołali przechwycić w nienaruszonym stanie wszystkie akta programu Chieu Hoi. Zmusili wszystkich, których zidentyfikowali jako dezerterów, by wrócili do swoich dawnych jednostek i poddali się osądowi dawnych towarzyszy. Ich los łatwo sobie wyobrazić.
17
WYNALAZKI
I WOJENNA RUTYNA
Zanim jeszcze walki naziemne zaczęły przekształcać się w wojnę na wyniszczenie - strategię, która była dowodem braku strategii - Amerykanie zaczęli w coraz większym stopniu ufać swojej przytłaczającej przewadze w technice wojennej. W końcu to właśnie najbardziej niszcząca broń, ze wszystkich dotąd znanych, zakończyła radykalnie II wojnę światową w Japonii. To właśnie utrwaliło w świadomości amerykańskich wojskowych przeświadczenie o korzyści, jaką może zapewnić zastosowanie najnowocześniejszych broni.
W czasie wojny partyzanckiej w Wietnamie ta zależność od techniki powodowała poważne trudności. Nieprzyjaciel nie mógł prowadzić tego rodzaju wojny. Był do tego stopnia pozbawiony sportowego ducha, by sięgać do bardzo prymitywnych sposobów walki. W takiej sytuacji bardzo wyrafinowana technika wojskowa okazała się mało skuteczna. Tak też się stało w wojnie tunelowej.
Po pierwsze, Amerykanie byli zdezorientowani faktem, że muszą toczyć walkę z przeciwnikami, którzy żyją w dziurach w ziemi. Podręcznik MACV ,,Hole Hunting” (Polowania na dziury), prezentował protekcjonalne i żartobliwe stanowisko wobec tego rodzaju zmagań. Hasło: “Znajdź, zlokalizuj, zniszcz” - było podsumowaniem sugerowanej przez autora taktyki zwalczania Viet Congu w tunelach. Reprezentowało również wczesne i uproszczone podejście do technologicznej niższości, biedy i głupoty, które rzekomo gnieżdżą się w czarnych tunelach.
Był to zresztą pogląd reprezentowany przez samego głównodowodzącego. Senator William Fulbright, który w owym czasie był przewodniczącym senackiego Komitetu Stosunków Międzynarodowych wspominał, że prezydent Johnson “...był przekonany, iż tak prymitywne społeczeństwo jak Wietnamczycy, nie jest w stanie stawić skutecznego oporu nieograniczonej potędze Stanów Zjednoczonych”.
Wśród wyższych dowódców dominował również pogląd, że Wietnam nie jest wojną, ale raczej wydłużoną w czasie akcją policyjną. Nie ma więc potrzeby znosić zwykłych trudów. W odróżnieniu do konfliktu w Korei, który niekiedy stawał się męczarnią nie do zniesienia dla wojsk Narodów Zjednoczonych, świadoma decyzja wyższych dowódców uczyniła wojnę w Wietnamie łatwiejszą i wygodniejszą dla żołnierzy. Na każdego piechura, który tkwił w zapyziałym bunkrze jakiejś odległej i niebezpiecznej pozycji ogniowej gdzieś w dżungli, przypadało czterech lub pięciu jego kolegów śpiących smacznie na prześcieradłach, często w klimatyzowanych sypialniach, w wielkich, bezpiecznych bazach.
Jak już to wykazywaliśmy, szczur tunelowy należał do elity amerykańskiej armii w Wietnamie. Wyposażony w nóż, krótką broń palną i latarkę, szczur wyglądał i zachowywał się jak prawdziwy wojownik. Ogromna dbałość o zachowanie sprawności fizycznej, czujności i użycie klasycznych narzędzi walki sprawiały, że przypominał bardziej samuraja, niż typowego żołnierza amerykańskiego lat sześćdziesiątych.
Istnieje niewiele dowodów, które potwierdzałyby, że dowódcy jednostek w pełni rozumieli długofalowe znaczenie tuneli Cu Chi, czy też wiedzieli, w jaki sposób się z nimi uporać. W konsekwencji, wygodnickie poleganie na technicznych rozwiązaniach - takich, które nie stwarzałyby zbyt wielkiego zagrożenia dla ludzi - nigdy nie utraciło swojego powabu. Wietnam stał się laboratorium i poligonem wielu nowych systemów. Niektóre działały dobrze, inne były komicznie nieskuteczne. Mimo że z ich założeniem było ochronienie życia amerykańskiego żołnierza, wiele z nich nie sprawdziło się w niezwykłej wojnie toczonej w tunelach.
Czasem można odnieść wrażenie, że jedynymi którzy skorzystali z tej obfitości nowego uzbrojenia, byli niecierpliwi, młodzi naukowcy w kraju, którym poluzowano finansową smycz. Fundusze na badania i rozwój spływały do rządowych laboratoriów i gabinetów wielkich zleceniobiorców, chętnych, by mieć swój udział w działaniach wojennych. Część tych wojskowych wynalazków była użyteczna, część - chybiona.
Były tam półtonowe bomby kasetowe, które otwierały się w powietrzu rozsypując setki śmiercionośnych min-pułapek przeciw ludziom (niektóre z nich były upodobnione do pomarańczy i wybuchały w chwili podniesienia z ziemi). Ruchome stanowiska radarowe mogły wykryć intruzów z odległości niemal kilometra. Istniały “kosiarki stokrotek” - bomby o wadze 680 kg, które były w stanie wyrwać w szczycie wzgórza lej o stumetrowej średnicy, mogący posłużyć do natychmiastowego urządzenia w nim stanowiska wsparcia ogniowego. Używano groźnych bomb CBU-55, które wysysały całe powietrze z ogromnego obszaru ogarniętego eksplozją. Powstało “straszydło”, samolot o napędzie tłokowym, przenoszący wystarczającą ilość flar, by oświetlić w nocy obszar o promieniu ponad półtora kilometra i jednocześnie wystrzelić 6000 pocisków na minutę. Bez względu na to, jaki nowy problem wojskowy niepokoił zainteresowanych wysoko rozwiniętą techniką generałów, zawsze znalazł się jakiś naukowiec, gotów dostarczyć coś nowego, nie zważając - ile to kosztuje.
Jeżeli naukowcy myśleli, że zdołają odciąć Południe od Północy (przez jakiś czas im się to udało), to w porównaniu z takim zadaniem wykrycie i zniszczenie tuneli Cu Chi powinno okazać się niewielką operacją. Zabrali się więc do realizacji projektu, który mógłby spowodować, że najwięksi wynalazcy zzielenieliby z zazdrości. Po pierwsze, rozumowali naukowcy, skoro tak trudno jest znaleźć człowieka pod ziemią - należy czekać aż wyjdzie na powierzchnię, a potem zlokalizować go i zlikwidować. Dostarczyli wiec “Wyniuchiwacza Ludzi” - czyli “Węchowy Wykrywacz Osobowy”. To montowane na śmigłowcu urządzenie stosowane było do “...wykrywania obecności ludzi, dzięki pobieraniu zapachów zarówno płynnych jak i stałych naturalnych ludzkich produktów pocenia się i wydalania”. Innymi słowy - wykrywało ludzi “wyczuwając” zapach amoniaku i metanu wydzielanego przez kał i mocz. General Electric Company otrzymała kontrakt Pentagonu, który początkowo znany był jako XM2 Detektor Ukrytych Osób - Sprzęt Lotniczy. Śmigłowiec z “Wyniuchiwaczem Ludzi” na pokładzie latał nad rejonami, w których przewidywano, że mieszkańcy tuneli wyjdą, by odetchnąć świeżym powietrzem. Sprzęt ten nie był doskonały. Ulegał częstym awariom i nie był w stanie odróżnić “dobrych” facetów od “złych”. A ponieważ większość znajdujących się na powierzchni grup Viet Congu miała skłonność do pospiesznego rozpraszania się z chwilą usłyszenia śmigłowca, trudno było wykryć i zaatakować przeciwnika. Poza tym “Wyniuchiwacz” reagował na każdy rodzaj odoru produktów wydalania, w związku z czym Viet Cong zaczął zostawiać fałszywe tropy, umieszczając na przykład - w dość niesportowy sposób - worki z bawolim moczem wzdłuż najbardziej prawdopodobnych tras przelotów śmigłowców z tą aparaturą. Mocz przyciągał odwetowe uderzenia lotnicze jak muchy. Najbliższy doradca wojskowy generała Westmorelanda, generał dywizji William Depuy stwierdził autorytatywnie: “Nigdy nie było to urządzenie szczególnie przydatne. Fakt, że obecnie ich nie posiadamy, może być na to wystarczającym dowodem”.
Inną nowoczesną aparaturą stosowaną w wojnie przeciwko tunelom był ADSID - Air Delivered Seismic Intruder Device (Zrzutowe urządzenie sejsmicznego wykrywania intruzów). Komuniści nazywali je “Drzewem Tropikalnym”. Był to niewielki - przypominający bombę przedmiot - o długości dziewięćdziesięciu i średnicy piętnastu centymetrów. Zrzucony z samolotu, wbijał się w ziemię i wystawiał studwudziestocentymetrową antenę zamaskowaną tak, by przypominała roślinność dżungli. Aparatura przekazywała sejsmiczne dane wywiadowcze - kroki, wstrząsy wywoływane przez ciężarówki i inne, temu podobne. Samolot krążący w tym rejonie transmitował zakodowaną informację do centrum odbioru. Operujący tam dowódca słysząc odgłosy aktywności w rejonie, mógł zażądać artyleryjskiego lub lotniczego nalotu na komunistów, którzy zbyt hałaśliwie zachowywali się na powierzchni.
Kapitan Linh stwierdził, że zarówno “Drzewo Tropikalne” jak i wcześniejszy amerykański detektor ludzi, rzeczywiście sprawiały problemy ukrywającym się w tunelach. “- Amerykanie wykorzystali nasze słabości - powiedział. - Często zbieraliśmy się przed tunelami, żeby śpiewać. To charakterystyczna cecha rewolucjonistów. Nie mieliśmy żołdu, lecz jedynie wspaniałego ducha. Uważaliśmy, że w nocy jesteśmy bezpieczni, ale myliliśmy się”. Początkowo Amerykanie używali prymitywnej wersji Wzór Jeden - stwierdził kapitan Linh - przypominający pudełko nadajnik radiowy, zrzucany na czerwono-niebieskim spadochronie. Miał on jednak niedługą żywotność baterii i był łatwy do wykrycia. Natomiast “Drzewo Tropikalne”, dzięki swojemu maskowaniu i akumulatorowi o długim okresie funkcjonowania, bywało źródłem kłopotów. Jeden z członków drużyny tunelowej Linha wysłanej w celu zebrania ryżu, po wykonaniu zadania został przy studni na powierzchni, aby się umyć i trochę rozluźnić na świeżym powietrzu. Po kilku minutach znalazł się pod ciężkim, celnym ogniem artyleryjskim. Zdołał uciec, ale cała okolica została zniszczona. “- Nie potrafiłem zrozumieć, jak się to stało, pozostawiłem wiec to miejsce w spokoju na kilka tygodni” - powiedział Linh.
Gdy następnym razem Viet Cong przybył w to miejsce, Linh osobiście dowodził swoimi ludźmi. Przemykali wolno przez dżunglę, oczyszczając nowe ścieżki. Zadanie zrealizowano pomyślnie. Był zmierzch i znowu wydawało się, że można w tym miejscu odpocząć godzinę lub dwie. Ludzie zagotowali wodę na herbatę, a później, pijąc ją, zaczęli rozmawiać i śmiać się głośno. Niemal natychmiast przeleciał nad nimi amerykański samolot rozpoznawczy, a zaraz potem zaczął się nalot. Linh i jego ludzie rzucili się do najbliższego wejścia do tunelu. On sam znalazł się w nim ostatni, i chwilę później bomba trafiła w tunel. Linh stracił przytomność - bomba nie wbiła się jednak w ziemię - uszedł z życiem. Gdy go ocucono, przeprowadził swoich ludzi tunelami do miejsca oddalonego o mniej więcej kilometr i stamtąd obserwowali trwający przez kilka godzin nalot. Po jego zakończeniu wrócili, by zobaczyć zniszczenia i znaleźli swoją pierwsza serię “Drzew Tropikalnych”. Były to dawno już postawione urządzenia, które eksplozje bombowe wyrzuciły z ziemi.
Linh zabrał znalezioną aparaturę do Phu My Hung, gdzie zbadano ją, aby poznać zasadę działania. Viet Cong ustalił, że jeżeli uda się podejść bezszelestnie do “Drzew Tropikalnych” i połączyć ze sobą cztery czy pięć sterczących anten, nadajnik przestaje funkcjonować. W taki też sposób je później unieszkodliwiano - jednak tylko wtedy, gdy obserwatorzy rejestrujący miejsca upadku bomb, byli wystarczająco bystrzy, by ustalić miejsca, w którym spadły ADSID-y.
Amerykanie wykorzystali w tej grze jedną kartę atutową. Opisał to szczur tunelowy, porucznik David Sullivan: “Działało to zupełnie nieźle. Udawaliśmy, że śmigłowce startujące po zabraniu desantu, lub po innej akcji, “gubiły” radia PRC-25. Obserwatorzy Viet Congu oczywiście widzieli, jak wypadają. W rzeczywistości radia te były celowo zrzucane i posiadały specjalnie spreparowane anteny. Często partyzanci zabierali takie radia “z pluskwami” do podziemi - co doprowadziło do odkrycia kilku tuneli”.
Jednak był to szczyt technicznego wyrafinowania, w porównaniu z innymi gadżetami - albo jak nazywali to Amerykanie “gizmo” - które pochodziły z laboratoriów w Stanach Zjednoczonych. Projekt “Pluskwa”, sponsorowany przez Laboratorium Wojny Ograniczonej (LWL -Limited War Laboratory), został prawie wdrożony. Polegał on na taktycznym zastosowaniu pluskiew (albo według nomenklatury LWL: “żerujących na ludziach insektów”) w celu ostrzegania żołnierzy piechoty przed zbliżającymi się partyzantami Viet Congu. William Beecher z “New York Timesa”, który odwiedził LWL, opisuje ów projekt następująco: “Ponieważ pluskwy “wydają okrzyk podniecenia” w chwili, gdy wyczują obecność pokarmu, czyli w tym wypadku ludzkiego ciała, laboratorium zaprojektowało pojemnik dla insekta, wyposażony we wzmacniacz dźwięku... gdy dysponujący pluskwą patrol zbliżał się do nieprzyjacielskiej zasadzki, uszczęśliwione okrzyki insektów wyczuwających znajdujący się przed nimi posiłek, miały ostrzec żołnierzy”. Projekt upadł, gdy okazało się, że pluskwy nie są w stanie kontrolować swego podniecenia. Stawały się tak szaleńczo uszczęśliwione samym tylko faktem, że są niesione przez amerykańskich żołnierzy, że były zbyt zajęte “omdlewaniem z rozkoszy”, by ostrzec swoich opiekunów o komunistycznej zasadzce.
W 1967 roku w rejonie Cu Chi było tak wiele tuneli, że każde dokładniejsze poszukiwania musiały doprowadzić do odnalezienia nowych włazów. Porucznik Jerry Sinn, dowódca jednej z dwóch drużyn szczurów tunelowych w “Wielkiej Czerwonej Jedynce” obliczył, że w czasie “Cedar Falls” pługi “Rome” odsłaniały na każdym kilometrze kwadratowym Żelaznego Trójkąta od trzydziestu do czterdziestu wejść do tuneli. Nie zniechęciło to jednak naukowców w Marylandzie. Wynaleźli coś zupełnie nowego. Zaprezentowali Detektor Ukryć Terenowych - Przenośny Magnetometr Różnicowy. W czasie prób w Stanach Zjednoczonych wydawało się, że działa świetnie. Aparat przypominał nieco wykrywacz metali i rzekomo identyfikował zmiany gleby w miejscach, w których wykopano tunele. Czujnik przekazywał wówczas operatorowi dźwiękowy sygnał ostrzegawczy. Teoretycznie należało jedynie nosić ze sobą sprzęt, ustawić go, wbić czujnik w ziemię, poczekać na odczyt i - bingo! Takie przynajmniej były założenia.
Jednak w im większym stopniu szczury tunelowe zaczynały poznawać tunele, tym mniej potrzebowały sprzętu. Mimo to jednak ważący 46 kilogramów Przenośny Magnetometr Różnicowy (PRM) został dostarczony do Cu Chi w celu przetestowania. Przywiózł go zespól NETT (New Equipment Training Team - Zespół Szkolenia Obsługi Nowego Wyposażenia) LWL składający się z dwóch podoficerów z Marylandu i jednego przedstawiciela producenta. Szkolenie rozpoczęło się w starych tunelach Viet Congu w bazie Cu Chi i po dwunastu godzinach wszyscy biorący w nim udział oświadczyli, że wiedzą jak pracować z PMR. Potem nastąpiło szkolenie operacyjne i pojawiły się pewne problemy. Waga i nieporęczność PMR sprawiły, że wyjątkowo trudno było transportować go przez zarośla. Jeden z operatorów, który próbował nieść go poruszając się wśród typowej, gęstej roślinności zemdlał z wyczerpania i został pozostawiony przez własnych kolegów.
W czasie prób w warunkach bojowych nieszczęśni operatorzy przekonali się, że ustawienie, przetestowanie i obsługa nieporęcznej aparatury zajmuje tak wiele czasu, że drużyna piechoty, której zadaniem było ubezpieczać operatora szła po prostu dalej, jak zwykle nie mając ochoty tkwić na terenie kontrolowanym przez Viet Cong. Pozostawiony bez wsparcia kolegów, operator miał skłonność do rzucania się w pościg za swoją ochroną. W miarę trwania prób, zastosowanie PMR zmniejszyło się tak drastycznie, że operacyjne zastosowanie jednego aparatu było mniejsze, niż raz w tygodniu. W czasie wszystkich testów PMR wykrył tylko jeden tunel - o długości zaledwie trzech metrów, a w dodatku opuszczony. I odnalazł go jedynie dzięki temu, że żołnierze zespołu uprzednio wykryli wzrokowo położony w pobliżu ważny kompleks podziemny. W czasie tej akcji operator odebrał wiele fałszywych sygnałów spowodowanych znajdującymi się w ziemi odłamkami metalu (tak było w całym Wietnamie). Duża ilość kanałów, rowów i pól ryżowych w rejonie Cu Chi dodatkowo ograniczała rozmiary poszukiwań. Pięć z ośmiu PMR zepsuło się, a najistotniejsze elementy, jakim były głowice czujników i obrotowe złącza “bez przerwy ulegały obluzowaniu”. Dowódcy jednostek i szczury tunelowe zauważyli, że większość tuneli została wykryta przy pomocy tak staroświeckiego narządu -jakim jest oko i zespół LWL wrócił do domu. PMR nigdy więcej nie użyto w Wietnamie.
Niezrażeni naukowcy w kraju zaprezentowali Sejsmiczny Detektor Tuneli (ACG-35/88M) (U). Była to kolejna rewelacja, tym razem wykorzystująca stosowaną w sonarze zasadę wykrywania obiektów przy pomocy dźwięku, czyli użycia elektroniki do tego, co szczury tunelowe robiły przy pomocy zmysłów. W porównaniu z SDT nawet PMR wyglądał jak różdżka wróżbity. Do obsługi potrzebnych było aż dwóch operatorów, z których jeden obsługiwał wbijane w ziemie sondy, drugi zaś służył jako juczne zwierzę do przenoszenia podłączonego do nich ciężkiego, elektronicznego sprzętu. Ponownie wstępne szkolenie rozpoczęto w Szkole Tuneli, Min i Pułapek 25 dywizji piechoty w obrębie bazy Cu Chi. I sprzęt znowu poddano ocenie w warunkach bojowych.
Przysłany drogą powietrzną z Waszyngtonu zespół opiniujący przekonał się, że przy suchym podłożu wykonanie sondowań na obszarze zaledwie czterech i pół metrów kwadratowych zajmuje całą godzinę. Raz za razem połączenie pomiędzy urządzeniem i ziemią albo zawodziło, albo trwało tak długo, że towarzyszący zespołowi oceniającemu pododdział piechoty przezornie brał nogi za pas, zamiast służyć jako cele dla strzelców wyborowych z tuneli. Pozostawiona swojemu losowi dwuosobowa obsługa ze względu na rozmiary i wagę - jak dotąd -bezużytecznej aparatury, miała “trudności” z szybkim poruszaniem się po dżungli. Sejsmiczny Detektor Tuneli również nigdy nie powrócił do Wietnamu.
Sprawa wykrywania tuneli miała pozostać przecenianym problemem, gdy tymczasem ich niszczenie - było konsekwentnie niedoceniane. Paradoksalnie w jedynej dziedzinie, w której wysoko rozwinięta technika rzeczywiście była niezbędna nie została wykorzystana. Przeprowadzono niewiele naukowych badań konstrukcji tunelów, nie postarano się też pojąć znaczącej roli pokryw włazów oddzielających poszczególne poziomy, które działały równie skutecznie jak klapy włazów w okręcie podwodnym. Z wyjątkiem wielkich operacji wojskowych jak “Cedar Falls”, jednostki bardzo niechętnie pozostawały w terenie przez noc, by doprowadzić do końca likwidację tuneli. Co najważniejsze, na najwyższych szczeblach dowodzenia nie rozumiano prawdziwej roli tuneli Cu Chi. Wszystkie te czynniki pozwoliły komunistom przez długi czas zachować podziemne kompleksy w stanie praktycznie nienaruszonym.
Podpułkownik James Bushong, oficer chemiczny 25 dywizji przyznał, że nigdy nie znaleziono skutecznego sposobu niszczenia tuneli, czy też choćby uniemożliwienia wykorzystywania ich przez komunistów. Wciąż nie wie, w jaki sposób - bez użycia zakazanej broni chemicznej - zrealizowałby to zadanie obecnie. Generał brygady Richard Knowles, przyznając, że nie doceniano znaczenia tuneli Cu Chi, uważa jednocześnie, że sam charakter tej wojny wykluczał możliwość planowych działań, które doprowadziłyby do ich zniszczenia. Był dowódcą 196 lekkiej brygady piechoty i prowadził wojnę manewrową, w której kluczowe zastosowanie znalazły wszędobylskie śmigłowce. “Jednym z problemów przy badaniu tych tuneli była konieczność zostawienia całego tego wyrafinowanego sprzętu, zejścia do ciemnego tunelu i zajmowania się czymś, co wymagało czasu, cierpliwości i było bardzo nużące. Dowódcy, podobnie jak ich podwładni lubią dynamiczne sytuacje, w których można zdobyć uznanie. Nie można było też ściągnąć do tych dziur dziennikarzy i, w rezultacie - sprawa nie była godna uwagi.
Po “Cedar Falls” w pełni zdawałem sobie sprawę z istnienia tych tuneli, ale nie z ich znaczenia dla przeciwnika... Wolałbym uważać, że wtedy w pełni docenialiśmy ich znaczenie, chociaż nie dysponowaliśmy odpowiednią techniką [pozwalającą na ich zniszczenie]... Jestem przekonany, że moglibyśmy tego dokonać. Ale nie mieliśmy cierpliwości, czasu; wydawało się że jest zbyt wiele innych, bardziej efektownych rzeczy, które odwracały naszą uwagę”.
W związku ze stosunkowo niewielką odległością dzielącą rzekę Sajgon od wielu systemów tunelowych uznano, że zatopienie będzie łatwym i dogodnym sposobem zniszczenia tuneli. W rzeczywistości metoda okazała się kosztownym i czasochłonnym niepowodzeniem. 3 grudnia 1967 roku l batalionowi 27 pułku wyznaczono zadanie zniszczenia wielkiego kompleksu odkrytego przed jedenastoma dniami. Postanowiono go zatopić, ponieważ źródło wody było względnie blisko głównego wejścia do tuneli. Najpierw spychacz musiał oczyścić trasę przez dżunglę, W związku z brakiem węży strażackich trzeba było koniecznie przedłużyć kanał, używany jako miejsce czerpania wody. Gdy to wykonano, trzeba było przekopać rów - znowu przy pomocy spychacza - od wejścia do tunelu do końca (wciąż za krótkiego) węża. Ponieważ od strony wody ziemia była bardzo twarda, trzeba było przekopać nowy rów metodą wybuchową przy pomocy ładunków wydłużonych (ładunki wybuchowe w kształcie torpedy o długości nieco ponad półtora metra). W ten właśnie sposób wykonano dwieście pięćdziesiąt metrów rowu.
Następnie z bazy Cu Chi trzeba było przywieźć śmigłowcem dwie wielkie pompy i dalsze 1000 metrów węża strażackiego. Ponieważ instalowanie pomp i węża sprawiało dalsze problemy, trzeba było dostarczyć śmigłowcami l pluton, kompanii A, 65 batalionu inżynieryjnego. Teraz rejon zaczął sprawiać wrażenie, jakby były to wykopy pod fundamenty Tamy Bouldera. Przy pomocy spychacza ułożono w rowie dodatkowy wąż. Wreszcie rozpoczęto pompowanie i przez następne trzydzieści osiem godzin do jednego kompleksu tunelów pompowano trzy tysiące sześćset trzydzieści dwa litry wody na minutę. Jednak akcja ta zupełnie nie zdołała zniszczyć tuneli. Woda po prostu spływała. A więc w desperacji, do wnętrza razem z wodą wpuszczono ładunki burzące i zdetonowano je. Ale nawet wówczas zburzeniu uległ jedynie fragment tunelu.
Kapitan Herbert Thornton uznał zatapianie tuneli za stratę czasu., - Nawet gdybyśmy wpuścili do tuneli całą rzekę Sajgon albo pole ryżowe, nic by to nie dało - wyjaśnił. - Rzecz w tym, że glinka laterytowa w czasie pory suchej wchłaniała wodę. W czasie pory deszczowej też nie miało to znaczenia, ponieważ te ich klapy i tak trzymały mocno”. Pułkownik Thomas Ware, były dowódca batalionu w 25 dp, również przekonał się, że metoda jest bezużyteczna. “- Może przez chwilę sprawiało im to jakieś kłopoty, ale szczelne klapy włazów trzymały. Charlie zawsze wracał”.
Z wojskowego punktu widzenia zabieg polegający na wrzucaniu do tuneli granatów w nadziei, że eksplozja w jakiś sposób doprowadzi do ich zawalenia, okazał się również przejawem naiwności. Do tuneli wchodzili również żołnierze, którzy nie byli szczurami i nie mieli ochoty angażować się w badania. Granaty robiły mnóstwo huku, podnosiły kłęby kurzu i były skutecznym narzędziem zabijania w walce na małe odległości, ale próba niszczenia nimi tuneli przypominała wyczerpywanie rzeki łyżeczką do herbaty. Powszechnie stosowano również ładunki burzące, ładunki C4 i plastyczne materiały wybuchowe. Często zakładano również, że eksplozja spowodowała “zablokowanie” tunelu, jednak po wybuchach nie weryfikowano prawdziwych rozmiarów zniszczeń.
Plutonowy Bill Wilson, szczur tunelowy w l dywizji, badał tunele po niszczących eksplozjach. “- Wkładali tam całe skrzynie materiałów wybuchowych i detonowali je -to nic nie dawało. Powodowało jedynie powstawanie szczelin w ścianach, tu i ówdzie wyrywało dziurę, ale nie niszczyło głównych elementów konstrukcji”. Szczur tunelowy Bernard Justen zachował fotografie “zniszczeń” wywołanych przez osiemnastokilogramowe ładunki burzące. Widać na nich, że ściany nie uległy zawaleniu, ponieważ glinka laterytowa stała się twarda jak beton. Wielu szczurów tunelowych było przekonanych, że przy budowie tunelu rzeczywiście używano betonu; w rzeczywistości była to jedynie twarda jak skała - glina.
Gilbert Lindsay, służący w 25 dp szczur, którego matka była Japonką, powiedział, że granaty jedynie “wzbijały kurz”. Postępując w nieco bardziej racjonalny sposób, jego drużyna próbowała mieszanek ładunków wybuchowych, kopania dziur i jednoczesnego umieszczania wielu ładunków, podpiłowywania drewnianych podpór piłami łańcuchowymi i starannego “implodowania” strategicznych odcinków tuneli. (Następnie wycofywali się na noc, ponieważ pozostawanie na miejscu akcji było niebezpiecznie). Z bezpiecznego schronienia w położonej nieopodal bazie wsparcia ogniowego, z konsternacją słyszeli jak Viet Cong odbudowuje tunele. “- Byli pomysłowymi ludzikami. Nigdy nie mówili - nie”.
Generał brygady Ellis W. Williamson, dowódca 173 powietrznodesantowej podczas operacji “Crimp”, wyraził swoje zdanie na ten temat może w nieco wulgarny, ale obrazowy sposób: “- Było to niemal jak próba użyźnienia szesnastohektarowego pola pierdnięciem, albo zasypania Wielkiego Kanionu widłami. Pracowałeś, pracowałeś, pracowałeś, wysadzałeś, wywalałeś w powietrze i znowu pracowałeś, a systemy tuneli wciąż istniały. Były tak rozległe i głębokie, i w tak wielkiej ilości, że zniszczenie ich było fizyczną niemożliwością”. Sprawa ta była przyczyną ciągłej irytacji generała. Wynikała ona nie tylko z technicznych niepowodzeń Amerykanów (którzy w końcu zrzucili w Wietnamie więcej bomb, niż w czasie całej II wojny światowej), ale również z faktu, że tunele stanowiły nieodłączną część wietnamskiej kultury. Nic dziwnego, że naukowcy zaczęli powracać na scenę, aby rozwiać mit o niezniszczalności tuneli. Tym razem zaproponowali produkt do robienia największego “bum” - nowy, płynny materiał wybuchowy do niszczenia podziemnych konstrukcji. 3 października 1968 roku drużyna szczurów tunelowych “Wielkiej Czerwonej Jedynki” dowodzona przez porucznika Earla H. Culpa została przerzucona drogą powietrzną do trzy stumetrowego tunelu “testowego”, odkrytego rok wcześniej i porzuconego przez Viet Cong. Szczury, już od dawna uodpornione na ekscentryczne pomysły naukowców, otrzymały rozkaz podjęcia współpracy. Naukowcy powiedzieli im, że nowy płynny materiał wybuchowy zostanie dostarczony na miejsce do godziny trzeciej trzydzieści. Ale do zmierzchu nie pojawił się nikt. Szczury, poirytowane bezsensowną stratą czasu, spędziły noc na położonych niedaleko pozycjach obronnych 11 brygady kawalerii pancernej i powróciły do tunelu rankiem. W końcu ludzie z Zespołu Koncepcyjnego z USARV (United States Army in Vietnam - Wojska Lądowe Stanów Zjednoczonych w Wietnamie) przybyli z nowym wynalazkiem. Szczury łaskawie pozwoliły im zająć się pracą. Do jedenastej trzydzieści system został ustawiony i płynny materiał wybuchowy zaczął spływać do tunelu. Dokładnie po dwóch minutach wąż się skręcił i trzeba było zaprzestać pompowania. Potem wąż bez przerwy plątał się i zatykał. Szczury siedziały w pobliżu paląc papierosy, opalając się lub drzemiąc. Coraz bardziej zdenerwowani, nieprzyzwyczajeni do panującego w południe upału i ogarnięci wątpliwościami technicy postanowili dać sobie spokój i detonować tę ilość materiału wybuchowego, która już została wpompowana do tunelu. Niestety, kiedy spróbowali to zrobić, ładunek pobudzający eksplodował, natomiast główny - nie. Wtedy członkowie zespołu uprzejmie poprosili drużynę szczurów o drobną pomoc. Czy mogliby zbadać tunel i zorientować się - dla dobra nauki - co się popsuto? Szczury zwróciły uwagę, że tunel został zatruty przez ładunek pobudzający. Nastąpiło długie oczekiwanie na dostarczenie masek przeciwgazowych. Kontrola systemu wykazała, że wąż i przewody do zapalarki splątały się w tunelu. Szczury całą godzinę rozsupływały węzły i reperowały wąż, a kiedy już się z tym uporały, podniesieni na duchu naukowcy postanowili przeprowadzić kolejną próbną eksplozję. Szczury były niezbyt zachwycone tym pomysłem, ale decyzja zapadła. Gdy nastąpił próbny wybuch, cały system tuneli wyleciał w powietrze, powodując obrażenia trzech członków drużyny szczurów. Ledwo uniknięto bójki na pięści pomiędzy nimi a naukowcami. Drużyna, razem ze swoimi rannymi została przerzucona drogą powietrzną z powrotem do Lai Khe. Zespół koncepcyjny wrócił do swoich gabinetów i rewelacyjny płynny materiał wybuchowy został wycofany.
Zastosowanie gazu do zniszczenia lub zatrucia odcinków tuneli przyniosło ograniczony sukces. Najpopularniejszym był acetylen. Po uszczelnieniu wszystkich możliwych wyjść z tuneli i otworów wentylacyjnych, “potężne kruszyny”, dmuchawy przemysłowe, wtłaczały do tuneli ten niezwykle łatwopalny gaz. Następnie koło wejścia umieszczano pół kilograma lub kilogram zwykłego materiału wybuchowego i detonowano go, co przy pewnej dozie szczęścia powodowało eksplozję łańcuchową w podziemiach. Były jednak pewne ograniczenia. Szczelne klapy włazów uniemożliwiały dalsze rozprzestrzenianie się gazu, który również uciekał z tuneli, podmuchy wsteczne niekiedy niszczyły generatory, a obsługą systemu musieli zajmować się dobrze wyszkoleni, sprawni żołnierze. Co więcej, jeden podwójny generator wytwarzał gaz w ilości pozwalającej na zniszczenie zaledwie pięćdziesięciu metrów tunelu na głębokości około dwóch metrów. W czasie wczesnych, porównawczych prób niszczenia tuneli prowadzonych przez nowo przybyłą do Cu Chi 25 dp, uznano początkowo, że materiały wybuchowe są o wiele skuteczniejsze. Bardzo pouczające są dane dotyczące ilości wyposażenia niezbędnego do zniszczenia zaledwie pięćsetmetrowego tunelu:
10 podwójnych generatorów,
136 kilogramów karbidu (który po zmieszaniu z wodą wytwarza acetylen),
227 litrów wody,
9 ładunków burzących o wadze 1,8 kg,
4 skrzynki nabojów wiertniczych,
300 kilogramów materiałów wybuchowych.
Wszystko to było potrzebne do zniszczenia 500 metrów tunelu, a przecież -jeżeli Amerykanie mieli wygrać wojnę w Wietnamie - należało zlokalizować i zniszczyć około 240 kilometrów podziemnych pomieszczeń.
Rozumie się chyba samo przez się, że nie trzeba było długo czekać na powrót naukowców. Ustalili oni, że cały problem polega na rozmiarach generatorów i dmuchaw. Stwierdzili, że to co większe - jest lepsze. Po odpowiednich analizach zalecili przeprowadzenie prób polowych trzech nowych benzynowych dmuchaw, które pompatycznie nazwano “Spłuczkami Tunelowymi”. Były to: Model K “Buffallo Turbine”, “Mars Generator” i “Resojet”.
Rzekomo przenośny “Buffalo Turbine” ważył, choć trudno w to uwierzyć - 365 kilogramów. “Mars” - 79,3 kilograma, ale zużywał 27 litrów benzyny na pół godziny. Dwóch silnych żołnierzy musiało przetaczać “Resojeta”, który również miał niesamowite pragnienie, zużywając jedenaście litrów paliwa na piętnaście minut. Paliwa nie można było uzupełniać w czasie funkcjonowania sprzętu. Szczury tunelowe z coraz większym rozbawieniem obserwowały próby polowe w warunkach bojowych. Widok ważącej prawie 400 kilogramów dmuchawy wleczonej po polach ryżowych, bagnach i po dżungli w temperaturze przekraczającej 37 stopni Celsjusza i ogromnej wilgotności, wywoływało jedynie pełne współczucia kręcenie głową garstki zawodowców, obserwujących to wszystko.
Wiadomość rozeszła się szybko i okazało się, że żołnierze nagle zaczynają niedomagać gdy planowane jest użycie groteskowo ciężkiej “Buffalo Turbinę”. Przewożenie jej śmigłowcami, a potem ładowanie do transporterów opancerzonych lub dżipów, by dostać się w pobliże wejść do tuneli stało się tak niepraktyczne, że w końcu z dmuchawy tej po cichutku zrezygnowano.
“Resojetowi” powiodło się niewiele lepiej. Wprawdzie mniejszy i lżejszy, był mimo wszystko źle przystosowany do działań w dżungli. Gdy starano się go wypróbować przy wejściu do tunelu, nie chciał zastartować w ulewnym deszczu. “Mars” przynajmniej dotarł na miejsce, ale nagle przekonano się, że do tunelu tłoczone są gazy spalinowe o temperaturze 537 stopni Celsjusza. “- Uważa się, że jest to niebezpieczne, jeżeli w podziemiach znajdują się nasi żołnierze” - stwierdził sucho meldunek wojsk lądowych. Szczury tunelowe były tego samego zdania i postanowiły trzymać się z daleka od tego urządzenia. Chociaż “Mars” otrzymał zielone światło, na wietnamskim polu walki utrzymała się tylko “maleńka kruszyna”.
Tak więc, ostatecznie zwyczajna, ludzka - a nie naukowa - pomysłowość okazała się najbardziej skuteczna w czasie walk w tunelach. Najlepszy sposób ich likwidacji został najprawdopodobniej opracowany przez młodego podpułkownika piechoty morskiej, odkrywcę kilku tuneli w swoim sektorze niedaleko Chu Lai, w pobliżu strefy zdemilitaryzowanej. Podpułkownik Oliver był dowódcą batalionu w grupie bojowej “Oregon”, jednostce o sile dywizji dowodzonej przez generała dywizji Richarda Knowlesa. Opowiedział on historię Olivera ze smutkiem i z bolesnym uczuciem, że jest mądry po fakcie.
Pułkownik Oliver bezskutecznie ścigał kompanię Viet Congu niedaleko Quang Thai. Kompania operowała w okolicy i wywoływała spore zamieszanie. Batalion Olivera przez wiele tygodni na próżno ścigał nieuchwytnych komunistów, poirytowany faktem, że pododdział o sile kompanii jest w stanie bawić się z nimi w kotka i myszkę. Pewnego wczesnego poranka, w czasie dokładnie prowadzonej operacji “wymiatania”, jego żołnierze znaleźli kilka bunkrów i tuneli. Oliver uznał, zupełnie zresztą słusznie, że jest to baza kompanii Viet Congu. Batalion nie dysponował szczurami tunelowymi, nikt też w jego składzie nie posiadał doświadczenia w prowadzeniu walk w tunelach. Większość dowódców batalionów zapewne zażądałaby uderzenia artyleryjskiego lub lotniczego, wrzuciło do dziur parę granatów i zameldowało zniszczenie kompanii Viet Congu. Ale pułkownik Oliver był żołnierzem piechoty morskiej innego pokroju. Zorganizował intensywny program szkolenia żołnierzy w rozpoznawaniu bunkrów, szybów wentylacyjnych i włazów do tuneli. Wyjaśnił swoim oficerom, jak mają uczyć podwładnych poszukiwania tuneli sondując ziemię bagnetami lub metalowymi prętami. Sporządzał staranne plany układu podziemnych obiektów. Mógłby zwrócić się o pomoc do naukowców, ale nie zrobił tego.
Dopiero po przeprowadzonym szkoleniu zwrócił się do swojego generała z prośbą o wydanie zezwolenia na przeprowadzenie operacji. Knowles zgodził się. Plan był wyjątkowo prosty. Cały teren miał być zajęty i utrzymany tak długo, jak będzie to konieczne. Zostanie zorganizowana obrona okrężna i utrzymana, bez względu na to co się zdarzy. A potem cały batalion miał zbadać obszar centymetr po centymetrze, jak policjanci, poszukujący w zaroślach broni mordercy. Różnica polegała jedynie na tym, że żołnierze sondowali i prowadzili wizualne poszukiwania tuneli. Operacja okazała się pełnym i jedynym w swoim rodzaju - sukcesem. Generał Knowles twierdzi, że w Południowym Wietnamie nigdy nie zdarzyło się nic podobnego. Wyciągnięto z ziemi całą kompanie Viet Congu i po niewielkich wymianach ognia i kolejnych wypadkach poddawania się do niewoli, z liczącego dziewięćdziesięciu dwóch żołnierzy pododdziału, osiemdziesięciu dziewięciu zostało zabitych, rannych lub wziętych do niewoli. “- Wiedzieliśmy, że liczba ta jest dokładna -powiedział Knowles - ponieważ schwytaliśmy dowódcę kompanii Viet Congu i zmusiliśmy go, by odczytał spis osobowy, podczas gdy my, na tej podstawie, identyfikowaliśmy zabitych i rannych, jednego po drugim. To było niesamowite. Zacząłem z wielkim entuzjazmem traktować tę technikę. Generał Abrams został właśnie mianowany zastępcą dowódcy MACV. Poinformowaliśmy go o tym i zaraziliśmy swoim entuzjazmem”.
Był sierpień 1967 roku i pułkownika Olivera poproszono o pomoc w organizowaniu Szkoły Tunelowej, w której nauczano by tej prostej i skutecznej taktyki. Jednakże w północnym sektorze - strefie taktycznej I korpusu - nie było poważniejszych problemów z tunelami. Wiadomości o nowych sposobach walki nie zdołały przedostać się na południe, do coraz bardziej sfrustrowanych dowódców l i 25 dp, którzy bez przerwy starali się spacyfikować wrogie terytoria w strefie taktycznej III korpusu i bronić Sajgonu, a jednocześnie zwiększyć bezpieczeństwo własnej bazy. Dzieło pułkownika Olivera nie zostało upowszechnione i w dystrykcie Cu Chi Viet Cong uparcie siedział pod ziemią.
Kolejka służby generała dywizji Charlesa M. Duke'a, który dowodził wszystkimi żołnierzami wojsk inżynieryjnych w Wietnamie, kończyła się w maju 1968 roku. W tajnym, końcowym raporcie do dowódcy wojsk inżynieryjnych napisał: “Sposoby prowadzenia oraz doktryna wojny przeciwko tunelom wciąż jest w powijakach. Szereg urządzeń, których celem ma być udzielanie pomocy w wykrywaniu, badaniu i niszczeniu kompleksów tunelowych znajduje się dopiero w stadium opracowania lub prób eksploatacyjnych. Jak dotąd, żadne z nich nie okazało się w pełni udane. Powinno się kontynuować wysiłki w tym kierunku... Pozostało jeszcze wiele do zrobienia”. A przecież wojska Stanów Zjednoczonych były w Wietnamie już całe trzy lata.
18
“SZCZUR SZEŚĆ” I “BATMAN”
Amerykanie docenili znaczenie tuneli w chwili, gdy ich liczebność w Wietnamie osiągnęła swój szczytowy poziom -ponad pół miliona żołnierzy w połowie 1968 roku. I chociaż niektóre lekcje wojny w tunelach pozostały nie przyswojone, operacja “Cedar Falls” przyniosła przynajmniej jeden widoczny rezultat: podjęto decyzje, aby nie pozwalać nie-przeszkolonym żołnierzom wchodzić do tuneli. Pod ziemią miało miejsce zbyt wiele “niebojowych”, śmiertelnych strat. Po tej operacji dowódca jedynej dywizji, która dysponowała zorganizowanym zespołem szczurów tunelowych - “Wielkiej Czerwonej Jedynki” - przeniósł obowiązek realizacji tych zadań z plutonu chemicznego na pododdziały wojsk inżynieryjnych, wyspecjalizowane w użyciu burzących materiałów wybuchowych. W czerwcu 1967 roku oficjalnie powołano zespół szczurów tunelowych, który był elementem sekcji wywiadu i rozpoznania l batalionu inżynieryjnego. Dowódcą zespołu był porucznik, znany jako “Szczur Sześć”. “Sześć” było dywizyjnym kryptonimem dowódcy. Dowódca l batalionu inżynieryjnego miał kryptonim “Diehard (Zawzięty) Sześć”, a zespól stał się znany jako “Zawzięte Szczury Tunelowe”.
Pomocnikami “Szczura Sześć” byli dwaj plutonowi. Plutonowy Robert Batten był w zespole szczurów od początku jego istnienia, a następnie zgłosił się na ochotnika na dwie dodatkowe kolejki służby. W konsekwencji przebywał w Wietnamie przez trzy lata. Powszechnie znany jako “Batman”, stał się szczurem tunelowym, którego najbardziej szanowano. Właśnie ten rudowłosy, mniej więcej dwudziestopięcioletni mężczyzna z New Jersey - a nie oficerowie - został uznany za twórcę reputacji elitarnej jednostki, jaką cieszyła się drużyna szczurów tunelowych. W czasie jego służby zespół mógł się poszczycić tym, że na jego koncie zapisano ponad stu zabitych nieprzyjaciół. Podobnie jak kapitan Herbert Thornton, znalazł się na liście “dziesięciu najważniejszych celów Viet Congu”, w towarzystwie znanych generałów. Był też jedynym umieszczonym na niej podoficerem. Przesłuchiwani jeńcy z Viet Congu znali jego nazwisko.
Batten był nieprzychylnie nastawiony do czarnych i nie zgadzał się, aby którykolwiek z nich został szczurem tunelowym - i żaden z nich nie zgłosił się na ochotnika. W zespole było natomiast wielu Latynosów -jeden z oficerów nazwał ich typami napoleońskimi. Większość ludzi zgłaszających się do drużyny szczurów miała doświadczenie wielu miesięcy służby w Wietnamie, choć przebywała tam zalewie jeden rok. Oficerowie zmieniali się jeszcze częściej; przeciętny okres służby “Szczura Sześć” wynosił cztery miesiące. Zespół liczył około siedmiu, ośmiu ludzi, z wyjątkiem krótkiego okresu w 1968 roku, kiedy działały dwa zespoły szczurów. Żołnierze otrzymywali dodatkowe pięćdziesiąt dolarów miesięcznie, jako dodatek za niebezpieczną służbę. Każdy zespół miał swojego sanitariusza i radiooperatora, w jego składzie znajdowało się również dwóch zwiadowców Kita Carsona o długim stażu - Tiep i Hien. Obydwaj byli nastolatkami, znali jednak tunele z okresu służby w Viet Congu. Obdarzano ich ograniczonym zaufaniem. Nigdy nie pozwalano im “iść w szpicy”, czy też wchodzić do tunelu jako pierwszym. Szczury nosiły charakterystyczne kapelusze “wojowników z dżungli”, które miały odróżniać ich od wyposażonych w stalowe hełmy towarzyszy broni. Stacjonowali w bazie Lai Khe, skąd przerzucano ich śmigłowcami, aby zbadali tunele znalezione w strefie działania któregoś z batalionów. Żołnierze przeszkoleni byli w desantowaniu się ze śmigłowca techniką zjazdu na linie. Na noc zazwyczaj powracali do bazy Lai Khe. I chociaż wiele akcji szczurów tunelowych okazało się “zimnych” - nie nawiązano wtedy kontaktu z nieprzyjacielem - zazwyczaj przeprowadzenie ich było uzasadnione odnalezionymi magazynami ryżu, amunicji, materiałów wybuchowych, broni i dokumentów Viet Congu.
Najbardziej pomyślna operacja odbyła się od 9 do 11 sierpnia 1968 roku. 11 brygada kawalerii pancernej pod dowództwem pułkownika George Pattona III (syna generała z II wojny światowej) i 5 dywizja Armii Republiki Wietnamu otoczyła wioski Bung Dia, Chanh Long i Bou Dai - o których wiedziano, że są kontrolowane przez Viet Cong. Wezwano zespół szczurów tunelowych. Dowodził nim tylko plutonowy, Robert Batten, “Batman”. Tunele były “gorące”. Pierwszego dnia w Bung Dia, wypędzono na powierzchnie pięciu partyzantów, którzy zostali wzięci do niewoli przez Armię Republiki Wietnamu. Następnego dnia w Chanh Long wykryto siedmiu partyzantów. Trzech zabito w wymianie ognia pod ziemią, pozostałych wzięto do niewoli. Dalszych piętnastu poddało się, gdy szczury odnalazły ich w kryjówkach pod łóżkami i pomieszczeniami mieszkalnymi, a w jednym wypadku, pod stertą nawozu w chlewie. Dzień później, w czasie tej samej operacji, “Batman” i jego ludzie weszli do tunelu prowadzącego z wioski Bou Dai. Ogromna liczba - 150 partyzantów Viet Congu dostała się do niewoli, gdy jeden po drugim wycofywali się z tunelu. Starcie pod ziemią miało ciężki przebieg i trzech szczurów zostało rannych. Wszyscy zostali nagrodzeni Brązową Gwiazdą, a “Batman” trzecim Fioletowym Sercem (za rany odniesione w walce). Został ranny czołgając się jako pierwszy, ale posuwał się dalej naprzód, dopóki nie zemdlał. Inne szczury kontynuowały akcję, wypierając partyzantów z tuneli pod lufy Armii Republiki Wietnamu.
Porucznik Jack Flowers był “Szczurem Sześć” od lutego do sierpnia 1969 roku. Rozpoczął studia, ale porzucił naukę w koledżu w Indianie i został powołany do wojska. Był niskim, twardym i zajadłym chłopakiem o krótko ostrzyżonych najeża włosach i wydatnej, wysuniętej dolnej szczęce. Miał antywojenne zapatrywania, a w czasie studiów dręczyła go obsesja, że inni są zabijani w jego imieniu. Jedna z jego przyjaciółek była duńską komunistką - spędził z nią rok w Danii. Po powrocie został zmobilizowany. Gdy znalazł się w wojsku, wysłano go do szkoły oficerskiej i po kilku krótkich przydziałach na terenie Stanów Zjednoczonych pojechał do Wietnamu jako podporucznik w korpusie wojsk inżynieryjnych. Został wyznaczony na stanowisko dowódcy plutonu w l batalionie inżynieryjnym w Lai Khe. Baza ta, znajdująca się kilka kilometrów na północny wschód od Ben Cat, znana była jako “Rakietowe Miasto” z powodu zamiłowania miejscowego Viet Congu do ostrzeliwania jej rakietami. W pewnych okresach 1969 roku spadało ich na bazę ponad sto dziennie.
Flowersowi powierzono nadzór nad wyrębem drzew, oczyszczaniem lądowisk itp. Po kilku tygodniach poczuł się boleśnie dotknięty, gdy pilot śmigłowca, którego zmusił do czekania, nazwał go “REMF”, poza tym oświadczył szyderczo:, - Muszę zabrać paru facetów, którzy walczyli cały dzień”. Co oznaczało REMF? Inny oficer wyjaśnił mu: “rear-echelon motherfucker” (co w wolnym tłumaczeniu znaczy tyle co: “tyłowy skurwysyn”) i Flowers uznał, że określenie to dobrze pasuje do niego. Był to (zazwyczaj mile widziany) los ogromnej większości Amerykanów służących w Wietnamie - bycie częścią ogromnego “ogona” tworzonego przez jednostki logistyczne i wsparcia, obsługujące stosunkowo niewielką liczbę nieszczęsnych piechurów, prowadzących działania bojowe. Flowers miał właśnie zamiar zostać zupełnym REMF-em, oficerem informacyjnym przy dywizyjnej kwaterze głównej w Di An, kiedy nieoczekiwanie poproszono go, by na ochotnika objął stanowisko “Szczura Sześć” - czyli według jego własnych słów “najgorszą i najbardziej niebezpieczną robotę dla oficera w całym batalionie”. Nagle zobaczył tę wojnę z innej strony. Przypomniał sobie widok martwego, zmasakrowanego piechura, którego dwa tygodnie wcześniej wyciągano przy nim z tunelu i poczuł przypływ wojowniczości. Poproszono go, aby wziął udział w wojnie. Nikt więcej nie nazwie go REMF. Ku własnemu ogromnemu zdziwieniu, przyjął propozycje.
Tej nocy jadł kolację z batalionowym S-2, czyli oficerem wywiadu. Flowers dokładnie zapamiętał te rozmowę: “-Będziesz miał jeden problem, Jack, i jest nim “Batman”. “- Batman”? A ja myślałem, że on jest kluczem do szczurów”. “- Jest. I na tym polega problem. On również o tym wie. Gdyby nie był w armii, pewnie siedziałby w jakimś mamrze. Pozornie jest taki, jak każdy inny podoficer, dość uprzejmy, trzyma ludzi w karności, okazuje szacunek stopniom wojskowym, i tak dalej. Ale w środku jest wredny. Nikt o zdrowych zmysłach nie lubiłby zajęcia szczura tunelowego, a on - tak. Twoim najważniejszym zajęciem będzie nauczyć się od niego wszystkiego, co wie, a mimo to utrzymać się na swoim stanowisku. W środowisku szczurów panuje zasada: “Pod ziemią nie ma stopni”. Nie próbuj też zostać bohaterem. Oni wiedzą co trzeba robić i “Batman” jest bardzo dumny z faktu, że żaden z jego szczurów nie został zabity”. “- A ilu było rannych?” - Kapitan roześmiał się. - “Myślę, że z tego również jest dumny. Każdy został przynajmniej raz ranny”.
Następnego dnia Flowersa przedstawiono “Batmanowi”, człowiekowi, który na ochotnika został w Wietnamie trzy razy dłużej, niż było to konieczne. Flowers zapamiętał również i tę rozmowę: “- Dlaczego plutonowy pozostał w terenie tak długo? “- Ponieważ lubię wykurzać stamtąd żółtków. Myślą, że uda im się odsiedzieć w tych dziurach. No cóż, takiego grzyba im się uda, jeżeli “Batman” do nich pójdzie”. “- Czy dwa lata wojny to nie dosyć dla każdego?” “- Nie, jeżeli jest to jedyne, co się ma”. Popatrzył porozumiewawczo na porucznika. “- Ułoży się nam razem doskonale, jeżeli nie będziesz mi się pętał pod nogami. W przeciwnym razie może będę musiał cię wynieść nogami do przodu. Zdarzają się tu dziwne rzeczy. Ludzie przypadkowo dostają kulkę w plecy”.
“Fragging” było nazwą morderstwa popełnianego na oficerach lub podoficerach przez ich podwładnych. Najczęściej narzędziem zbrodni był granat odłamkowy9 wturlany do baraku. Jeżeli dowódca był w niebezpieczny sposób niekompetentny, czasem szeregowcy pozbywali się go. Działo się tak szczególnie po 1969 roku, kiedy to decyzja nowo wybranego prezydenta Nixona o wycofaniu amerykańskich wojsk, poderwała morale żołnierzy. Ostrzeżenie, jakie “Batman” udzielił Flowersowi, nie było żartem. Ten jednak potraktował je nie tyle jako groźbę, co wyzwanie. Musiał pogodzić się z faktem, że nic nie wie o tunelach i początkowo będzie musiał całkowicie polegać na ogromnym doświadczeniu “Batmana”. Ale w przeciwieństwie do niektórych poprzedników, ten “Szczur Sześć” chciał osobiście dowodzić pod ziemią swoją drużyną i nie miał zamiaru żądać od żołnierza, by zrobił coś, czego on sam nie mógłby wykonać. Innymi słowy, chciał dowodzić szczurami tunelowymi zarówno teoretycznie jak i praktycznie i przejąć role, którą do tej pory spełniał plutonowy Batten. Uznał, że “Batman” może pozostać niekwestionowanym przywódcą drużyny jedynie przez następne trzydzieści dni. Potem Flowers powinien już wiedzieć wystarczająco dużo, by przejąć dowództwo.
W jego karierze “Szczura Sześć” najważniejsze były stosunki z “Batmanem”. Ten człowiek był odznaczonym bohaterem i urodzonym szczurem tunelowym - wrednym, agresywnym i równie ostrym jak jego chytry przeciwnik, czującym się jak w domu na podziemnym polu walki, gdzie najmniejszy Wad mógł okazać się fatalny, a walka została sprowadzona do starcia pojedynczych żołnierzy. Twardy typ, pogardliwie traktował studencką przeszłość Flowersa oraz jego ambicje młodszego oficera, który znalazł się w wojsku z poboru. Z punktu widzenia Flowersa, “Batman” niezdrowo rozkoszował się swoją pozycją, ale był jednocześnie zahartowanym wojownikiem, którego należało szanować i podziwiać. Porucznik potrzebował aprobaty “Batmana” i właśnie lęk przed negatywną opinią plutonowego sprawił, że Flowers dążył do osiągnięcia sukcesu w niebezpiecznej działalności, do której zgłosił się na ochotnika.
A potem spotkał szczurów. Byli ubrani w czyste, odprasowane mundury i wyglansowane buty. Nad kieszenią na piersi mieli przyszytą odznakę szczurów z nonsensownym, łacińskim mottem “Niewart szczurzej dupy”. Flowers otrzymał jedną z tych odznak, ponieważ w czasie pobytu w Wietnamie był w tunelu. Natychmiast wyczuł, że szczury są osobliwymi ludźmi. Byli to dobrze umotywowani zawodowcy, dysponujący własnym kodeksem i zasadami postępowania, które Flowers musiał uszanować.
Potem dla młodego oficera nastąpił okres ostrego szkolenia. Jedną z umiejętności, którą musiał opanować w specjalnie skonstruowanym zaułku - była walka wręcz na czworakach. Istniały określone zasady działania w tunelach. Nie wolno było nigdy oddać w ciemności więcej niż trzy strzały z rzędu z rewolweru. Jeżeli wystrzeliło się sześć, nieprzyjaciel wiedział, że jesteś bez amunicji. Gdy wychodziło się z tunelu, przez całą drogę należało gwizdać “Dixie”, ponieważ amerykańscy żołnierze na powierzchni mieli skłonność do traktowania wychodzących z tuneli zabłoconych postaci jako nieprzyjaciół i strzelali do nich. Tydzień po tygodniu Flowers zaliczał kolejne akcje w tunelach i zdobywał doświadczenie. Większość tuneli była “zimna”, kilka okazało się “gorących”, wymagały ustawienia ładunków wybuchowych i pogrzebania (jak wierzyły szczury) tkwiących w nich partyzantów Viet Congu.
W marcu 1969 roku nieprzyjaciel wrócił do Żelaznego Trójkąta i dwudziestego szóstego szczury tunelowe zostały ponownie wezwane przez pułkownika George'a Pattona. Zauważono, że północnowietnamscy żołnierze po zaciekłej bitwie nad rzeką Sajgon, zniknęli w kompleksie tuneli. Pewien dowódca czołgu zszedł za nimi do podziemi i natychmiast zginął na minie-pułapce. Gdy przybył Flowers ze swoim zespołem, “Batman” zabrał ze sobą jednego żołnierza do tunelu. Flowers usłyszał tam wystrzały i wybuchy granatów, a kilka minut później “Batman” pojawił się na dnie szybu wejściowego i oświadczył, że jego partner został ranny. Żołnierz, krwawiący z odniesionych w ręce i nogi ran po odłamkach, został wyciągnięty na powierzchnię. A potem wynurzyła się głowa “Batmana”: “- Te kutasy zrobiły nas w jajo - oświadczył. - Siedzą na klapie włazu”. Flowers zapytał plutonowego, co jego zdaniem należy teraz zrobić, a “Batman” oświadczył, że powinni dobrać się do północnowietnamskich żołnierzy. “Batman” zdziwił się, gdy Flowers uparł się, że zejdzie na dół osobiście. Zdaniem porucznika, plutonowy zdobył już dosyć medali, a ranny był w końcu jednym z jego ludzi.
Flowers wszedł do tunelu i podążył za Batmanem do pierwszego zamkniętego włazu w sklepieniu. W powietrzu wisiał dym od granatu, który ranił pierwszego szczura tunelowego. “Batman” ostrożnie pchnął do góry klapę, a następnie oddał trzy szybkie strzały w ciemność. Potem wziął latarkę i wsunął głowę w otwór. “- Daj mi swój pistolet” - polecił Flowersowi. Porucznik wręczył mu broń i zaczął ładować pistolet “Batmana”. Wietnamski żołnierz ukryty w tunelu wycofał się; być może czekał ich długi pościg. “Batman” ruszył przed siebie i wkrótce natrafił na kolejną klapę - tym razem włazu prowadzącego w dół. Flowers posuwał się kilka metrów za nim, w odległości w której wybuch granatu nie byłby śmiertelny. “Batman” zajął się nową klapą w ten sam sposób co poprzednią. Podniósł ją i zaczął strzelać. Nagle z dołu oddano serię z broni automatycznej. Ziemia rozbryznęła się wszędzie, a “Batman” upadł na wznak. Flowers pomyślał, że plutonowy został trafiony i podczołgał się do niego, “Batman” nie był ranny, ale okruchy ziemi trafiły go w twarz i zaprószyły oczy. Flowers podczołgał się do niego i “Batman” wskazał mu mały otwór o wymiarach trzydzieści na trzydzieści centymetrów. “- Strzelaj tutaj”. Porucznik oddał trzy strzały i ponownie naładował broń, gdy tymczasem “Batman” siedział, trąc oczy i mówił do siebie, mobilizując się psychicznie do dalszego pościgu. “- Te kutasy. No proszę, znowu próbują mnie zabić”. Spróbował przecisnąć się obok Flowersa, ten jednak powiedział: “- Masz już swoje dwa włazy”. (Ponieważ stres i napięcie bywało ogromne, istniała zasada, że idący w szpicy szczur powinien zostać zmieniony po przejściu dwóch włazów). “Batman” z odległości piętnastu centymetrów spojrzał mu nieprzytomnie w oczy i ustąpił. Flowers przecisnął się obok niego i opuścił się w dół przez właz.
Wystrzelił trzykrotnie pełznąc na niższy poziom tuneli, a potem oddał następne trzy strzały, gdy na kolanach zbliżył się do zakrętu tunelu z latarką w jednej, a pistoletem w drugiej ręce. “Batman” zszedł na dół w ślad za nim. Potem tunel biegł prosto przez następne prawie dziesięć metrów i kończył się ścianą. W jej pobliżu ze sklepienia osypało się trochę ziemi, zdradzając obecność prostokątnego włazu prowadzącego do góry na następny poziom. Flowers trzymał latarkę nieruchomo, oświetlając klapę.
Północnowietnamski żołnierz najwyraźniej leżał tuż nad włazem. “Batman” wsunął się obok Flowersa i chciał pchnąć ją do góry, ale porucznik powstrzymał go. Był w końcu “Szczurem Sześć”, szedł w szpicy i uparł się, że sam da sobie radę. “Batman” odczołgał się kilka metrów do tyłu. Flowers czuł spowodowane lękiem napięcie, pot spływał mu do oczu. Cofnął się pod ścianę i usiadł pod włazem znajdującym się jakieś trzydzieści centymetrów nad jego głową. Umieścił między nogami latarkę, kierując jej światło w gore, A potem oparł dłoń o klapę i popchną lekko. “Batman” odciągnął kurek pistoletu, Flowers zaś zacisnął palce na swoim. Potem wziął w płuca wielki haust wilgotnego powietrza i pchnął mocniej klapę. Ustąpiła. Przekręcił ją i położył na ukos na framudze. Za chwilę odsunął ją na bok i zacząć strzelać w ciemność.
Trzydzieści centymetrów nad brudną i lśniącą od potu twarzą Flowersa, klapa powoli obróciła się i wsunęła ponownie we framugę. Zamarł w bezruchu - żółtek tam był! Nagle pokrywa włazu przesunęła się znowu. Coś poleciało w dół, na kolana Flowersa, tuż przed jego nosem. Sparaliżowany na ułamek sekundy obserwował jak przedmiot upada, a potem uświadomił sobie niebezpieczeństwo i wrzasnął: “Granat”!
Amerykański granat M-26 ma stalową skorupę, w której znajduje się zwinięta stalowa taśma. Eksplozja ładunku kruszącego rozrywa taśmę i skorupę na ponad siedemset mniejszych i większych odłamków, rażących śmiertelnie na odległość do pięciu metrów. Detonuje po wyjęciu zawleczki zwalniającej dźwignie spustową, która powoduje eksplozję spłonki inicjującej. Działanie kwasowego opóźniacza trwa pięć do siedmiu sekund, a potem spłonka powoduje wybuch prawie pół kilograma ładunku kruszącego.
Wiele lat później, w koszmarnych snach, Jack Flowers widzi granat lecący w dół, jakby w sekwencji stop-klatek na zwolnionym filmie, spadający hipnotycznie, w nierównym, szarpanym rytmie...
Nie wie, jak daleko zdołał się odczołgać, zanim przez tunel przewaliła się eksplozja. Straszliwie dzwoniło mu w uszach, nogi mu krwawiły, ale wciąż się czołgał. “Batman” również się wycofywał, gdy porucznik dotarł do niego. Plutonowy oświetlił latarką jego poszarpany, zakrwawiony mundur. I nagle Flowersa zaczęła dręczyć myśl, że upuścił pistolet. “Batman” poradził mu, by zapomniał o broni i czołgał się dalej. Tunelem wstrząsnął następny wybuch. Północnowietnamski żołnierz starał się wykończyć tunelowe szczury, może nawet ścigał je. Flowers na oślep pełzł pospiesznie przez różne poziomy. Gdy wreszcie dostrzegł światło dnia i wyciągnął ręce, by pochwycić dłonie ludzi na powierzchni - zemdlał. Gdy odzyskał przytomność medycy wyciągali mu z poranionych nóg odłamki granatu. Pułkownik George Patton III stał nad nim.
Wyjście z tunelu znajdowało się pod jednym z czołgów Pattona. Wietnamczycy byli w pułapce. Flowers podjął jednak decyzję zaniechania dalszego pościgu. Tiep i Hoi Chanh, starali się namówić północnowietnamskich żołnierzy do poddania się, ale bez skutku. Przy każdym wejściu do tunelu zostały założone ładunki wybuchowe, których jednoczesna eksplozja miała doprowadzić do zwalenia się podziemnych ukryć. “Batmanowi” i Flower-sowi od wcześniejszych eksplozji granatów popękały bębenki w uszach. Gdy śmigłowiec ewakuacyjny zabrał ich do szpitala, tunel zawalił się. Nieprzyjaciel zginął zmiażdżony zwałami ziemi. Następnego dnia pułkownik Patton polecił odkopać ciała, by umieścić poległych nieprzyjaciół w statystyce.
Flowers wspominał później, o czym myślał na szpitalnym łóżku. “- Gdybym był Johnem Wayne, złapałbym granat, podniósł klapę i odrzucił go temu skurwielowi. Gdybym był Audie Murphym, nakryłbym granat własnym ciałem, aby ocalić “Batmanowi” życie, a moja matka otrzymałaby przyznany mi pośmiertnie Medal Honoru. Ale ponieważ byłem Jackiem Flowersem - zacząłem czołgać się jak wszyscy diabli”. Obydwu szczurom dowódca dywizji przyznał Brązową Gwiazdę. Pomimo swojego instynktu samozachowawczego, Flowers został ranny pod ziemią. Stał się równy “Batmanowi”.
Po kilku tygodniach, na początku kwietnia, Flowers i szczury tunelowe wrócili do Żelaznego Trójkąta, tym razem szkoląc pluton saperów Armii Republiki Wietnamu w sztuce badania i niszczenia tuneli. Południowi Wietnamczycy używali do wysadzania podziemnych ukryć trotylu, który był mniej poręczny w użyciu i wyrafinowany niż plastyczny materiał wybuchowy C4, stosowany przez Amerykanów. Pod koniec drugiego dnia odnaleziono stary, ale niedawno odnowiony tunel i Flowers uznał, że będzie to idealne miejsce treningu dla jego południowowietnamskich towarzyszy broni. Do szybu wejściowego opuszczono ładunki trotylu i ułożono je przy wlocie tunelu. “Batman” wyrażał się o uczniach pogardliwie: “Z tych cholernych małych małp nigdy nie będzie szczurów tunelowych”.
Flowers opuścił się w głąb szybu, aby nadzorować przygotowania do wybuchu. Na ścianach szybu znajdowały się wgłębienia na kolana i łokcie. Tiep, zwiadowca Kita Carsona, nadzorował żołnierzy przenoszących trotyl z przygotowanej sterty w głąb tunelu. Flowers spojrzał do góry na okrągły wycinek nieba. Żołnierz południowo-wietnamski spoglądał w dół, trzymając skrzynkę ze spłonkami, które miano umieścić w ładunkach. W tej samej chwili, na powierzchni rozległa się silna eksplozja i następną rzeczą, jaką Flowers zobaczył, był spadający na niego deszcz cienkich, srebrnych tulejek. Zakrył głowę rękami. Siedział właśnie na dwudziestu dwóch kilogramach trotylu.
Spłonki łatwo eksplodują i od wielu lat nieostrożni żołnierze tracili w wypadkach palce i oczy. Nigdy nie przenosi się ich w tym samym pojemniku co materiały wybuchowe. Spłonka upuszczona na beton eksploduje, podobnie jak spłonka zaciśnięta w imadle. Poza tym, wywołuje detonację wszelkich materiałów wybuchowych znajdujących się w pobliżu. Tymczasem Flowers siedział na trotylu, a obok niego leżało rozrzucone całe pudełko detonatorów. “- Batman!” - wrzasnął. A potem polecił przerażonemu Tiepowi i żołnierzom, by wycofali się w głąb tunelu i posłali po Mortona, innego szczura tunelowego, który znajdował się w przodzie. Na górze pojawił się “Batman”. Wyglądało na to, że Viet Cong odpalił rakietę do transportera opancerzonego i na powierzchni trwa wymiana ognia. Ale Flowers nie ośmielił się poruszyć. Z tunelu wyłonił się Morton i z wytrzeszczonymi oczami zaczął ostrożnie zbierać spłonki. Tymczasem “Batman” odnalazł południowowietnamskiego żołnierza, który je upuścił. Okazało się, że była to nowiutka skrzynka zawierająca pięćdziesiąt sztuk detonatorów. Pozostało w niej zaledwie siedem. A więc wysypały się czterdzieści trzy. Morton starannie zbierał wszystkie, które był w stanie dostrzec. Trzydzieści dwie. Flowers wciąż się nie ruszał. Wówczas Morton przesunął kostki trotylu, których nie przyciskał ciężar ciała Flowersa. Znalazł trzy kolejne spłonki, brakowało ośmiu. “Batman” spojrzał w dół i postanowił opuścić w dół linę, owiązać nią Flowersa i podciągnąć go do góry, dzięki czemu Morton mógłby przesunąć pozostałe kostki trotylu. Opuszczono linę i Flowers powoli został podniesiony. Z kolan stoczyła mii się spłonka i Morton podniósł ją szybko. Gdy porucznikowi udało się wreszcie stanąć, pojawiły się trzy kolejne detonatory. Pozostał więc już tylko jeden. “Batman” powoli wyciągał Flowersa na powierzchnię. Gdy ten zbliżył się już do otworu szybu, “Batman” zatrzymał się: “- O kurwa!” - zawołał. Wyciągnął w dół rękę i Flowers poczuł, jak dotyka jego głowy. Ostatnia spłonka leżała na jego kapeluszu.
Flowers wkrótce utracił Mortona. Kilka tygodni później badali system tuneli w “Łapawicy”, w rejonie bazy Viet Congu na wschód od Lai Khe, który miał kształt rękawicy do baseballa. Morton, który posuwał się w szpicy, dotarł do prowadzącego w górę włazu i przecisnął się. A potem krzyknął przeraźliwie. Denny Morton pochodził z Cleveland w stanie Ohio. Miał dziewiętnaście lat i wstąpił do wojska w dniu swoich osiemnastych urodzin. Zgłosił się na ochotnika do Wietnamu i do szczurów tunelowych. Miał idealne wymiary szczura - metr sześćdziesiąt wzrostu, był szczupły i żylasty. Otrzymał już Brązową Gwiazdę i Fioletowe Serce, a teraz miał otrzymać następną.
Flowers usłyszał trzy strzały, a potem głos “Batmana”. Gdy porucznik dotarł do włazu, “Batman” stał w nim, a Morton tarzał się po dnie tunelu, zakrywając twarz rękami. Między jego palcami płynęła obficie krew. “- Skurwysyn pchnął go nożem - wyjaśnił Batman. - Chyba załatwił mu oko”. “Batman” strzelał, a Flowers zaczął ciągnąć Mortona z powrotem tunelem. Morton jęczał, gdy przesuwali go etapami, po kilkadziesiąt centymetrów. Kiedy wyciągnęli go na powierzchnię, był nieprzytomny. Twarz miał pokrytą zaschnięta krwią i ziemią. Wielkie cięcie biegło od linii włosów, przez grzbiet nosa i lewy policzek. Gdy ewakuowano Mortona śmigłowcem, Flowers wciąż nie wiedział, czy chłopak ma jeszcze prawe oko.
Piętnastego maja 1969 roku przypadała DEROS (datę of estimated return from overseas - data przewidywanego powrotu ze służby zamorskiej) plutonowego Roberta Battena. Nie pozwolono mu przedłużyć pobytu, ani zgłosić się do następnej kolejki służby. Chciał dalej zabijać żółtków, ale na szczeblu dywizji zapadła decyzja o odesłaniu go do domu. Był czterokrotnie ranny, podczas gdy limitem były dwie rany. Kilka dni przed opuszczeniem Wietnamu, Flowers pił z “Batmanem”. A ten wygłosił wówczas swoją opinię o poruczniku. Flowers postanowił naśladować odwagę i zajadłość podoficera, ale “Batman” nie dał się zwieść. W jego przepowiedni brzmiały nutki pogardy. “- Nie jesteś zabójcą “Szósty”, i na tym polega twój problem. Jesteś zupełnie niezły, uważam cię za najlepszego “Szóstego” jakiego kiedykolwiek miałem, ale kiedyś coś spierdolisz. Charlie nie zabił szczura od dość dawna. A ty albo pozwolisz, żeby cię załatwił, albo - co gorsza -załatwisz sam siebie”.
Flowers dowiedział się, że “Batman” wystąpił z wojska, kiedy odrzucono jego ostatni wniosek o ponowne wysłanie do Wietnamu. Wrócił do New Jersey i pracował na budowach. Nowym plutonowym został Peter Schultz. Dobry podoficer i specjalista od niszczenia obiektów, był jednak silnie zbudowany i miał ponad metr osiemdziesiąt centymetrów wzrostu - czyli zupełnie nieodpowiednią budowę, jak na szczura. Był całkowicie zależny od tunelowej wiedzy Flowersa. A tracąc “Batmana”, “Szósty” stracił swoiste ubezpieczenie. Miał wrażenie jakby utracił prawą rękę, źródło ostatecznej wiedzy o tunelach. Coraz większy zakres prac i odpowiedzialności przytłaczały Flowersa. Dowodził w jednej akcji po drugiej, ale ogarniało go coraz większe zmęczenie, a razem z nim, lęk. W jednym z tuneli nieprzyjaciel detonował wielką minę, która całkowicie go zasypała. Plutonowy Schultz odkopał go, nieprzytomnego, po pięciu minutach.
Koniec nastąpił w ostatnich dniach czerwca 1967 roku w Żelaznym Trójkącie, gdzie odkryto bazę Viet Congu w trakcie budowy. Były tam nawet plecione kosze i długie bambusowe drągi, którymi wydobywano wykopaną ziemię z tuneli. Szczury badały kolejno jamy, w których Viet Cong lub północnowietnamscy żołnierze szukali schronienia, gdy l batalion 4 pułku kawalerii przybył do tego sektora. Wszystkie okazały się “zimne”. Wreszcie pozostał tylko jeden otwór. I wszyscy w drużynie szczurów tunelowych wiedzieli, że na dole musi być przynajmniej jeden nieprzyjaciel. Flowers uświadomił sobie, że każdy w drużynie schodził już tego dnia do tunelu - poza nim samym. Plutonowy Schultz zaproponował, że weźmie jednego z wietnamskich zwiadowców i zbada ostatni otwór. Jednak Flowers wiedział, że jako dowodzący oficer, sam musi wykonać najniebezpieczniejsze zadanie. Jak zwykle najpierw wrzucono do szybu granat, ale każdy szczur wiedział, że był to jedynie hałaśliwy sygnał ostrzegawczy. Viet Cong miał już wieloletnie doświadczenie, jak chować się za zakrętami tunelu, by uniknąć bardzo ograniczonych skutków eksplozji.
Dziura miała około pięciu metrów głębokości i nad dnem zakręcała nieco w bok. Flowers wiedział, że nie ma połączenia z innymi szybami, a więc jeżeli jego teoria jest słuszna, ktoś powinien czekać na niego na dole. Posłał po siedzisko z rzemiennej plecionki, na którym mógł zostać opuszczony do dziury. Dwaj najsilniejsi żołnierze mieli luzować linę do momentu gdy Flowers znajdzie się metr nad dnem szybu, a potem na dany znak upuścić go, zaskakując zaczajonego Charliego. Porucznik oceniał sytuacje spokojnie: Jedynym oczekującym go problemem było przeżycie samego końca tej wędrówki. Mogło to być starcie, którego od dawna się spodziewał. Reszta jego drużyny patrzyła na niego posępnie. Gdy Flowers przekraczał brzeg szybu, dwaj wietnamscy zwiadowcy byli niemal bliscy łez, natomiast nowych żołnierzy cała ta sytuacja przerażała. Schultz zaproponował porucznikowi drugi pistolet. Flowers odmówił, ale polecił, żeby go załadować i przygotować do rzucenia mu na dół. Jeżeli usłyszą cokolwiek innego niż wystrzały z jego broni, mają go wyciągnąć.
Flowers rozpoczął swój powolny zjazd. Ogarnął go strach, który nie uznaje stopni wojskowych i opanowuje każdego młodego człowieka stającego w obliczu śmierci. Gdy porucznik Flowers wspominał swoje dotychczasowe życie, wciąż pojawiał mu się obraz “Batmana” powtarzającego “- Spieprzysz sprawę, spieprzysz”. Ocierał się stopami i łokciami o ścianki szybu, strącając grudki ziemi, które mogły poinformować kryjącego się pod nim Charliego, że schodzi w dół. Flowers wyobrażał sobie, jak nieprzyjaciel klęczy na dole, opierając się o ścianę tunelu z AK-47 ustawionym na ogień ciągły. W otworze o średnicy około stu dwudziestu centymetrów, trudno mu będzie chybić. Dwadzieścia pocisków rozszarpie Flowersa w ciągu czterech sekund. Wiedział, że pierwszy strzał z jego pistoletu musi zabić partyzanta. Powinien wycelować prosto w jego twarz, trafienie w korpus nie obezwładni go na tyle, by uniemożliwić mu wypuszczenie serii z AK-47. Flowers obrócił się, trzymając lewą rękę przed piersią i unosząc prawe ramię, by osłonić skroń, zmniejszyć skutki ran, które zapewne odniesie. Znalazł się metr nad dnem i dal Schulzowi znak, by puszczono linę. Nadszedł decydujący moment.
Flowers uderzył stopami o ziemię i zaczął strzelać. Pierwszy pocisk trafił w czoło partyzanta, drugi w policzek, trzeci w gardło, czwarty, piąty i szósty wbiły się w tors. Czując jak krew dudni mu w mózgu, Flowers pociągał za spust, słysząc, jak iglica trzaska w pustej komorze nabojowej. Schultz na odgłos strzałów natychmiast rzucił w dół naładowany pistolet swojemu “Szczurowi Sześć”. Broń z trzaskiem poleciała w głąb szybu. W wilgotnym powietrzu szybu wił się kordytowy dym.
Flowers patrzył tępo przed siebie, nie wierząc własnym oczom. Nie było żadnego nieprzyjacielskiego żołnierza, żadnego przeciwnika z karabinem, a jedynie ściana z sześcioma dziurami wywierconymi obok siebie w ziemi. Sześcioma. Plutonowy Schultz i pozostali, patrzyli w dół na swojego dowódcę. “Szczur Sześć” spotkał swojego wroga. Gdzieś w głowie Flowersa śmiał się “Batman”.
Dwa dni później, w Lai Khe, zastępca dowódcy batalionu zwolnił Flowersa ze stanowiska dowódcy zespołu szczurów tunelowych i kazał mu wracać do kraju. “- Nie każ mi mówić tego, co sam dobrze wiesz. Jesteś skończony. Stoczyłeś swoją wojnę. Zniknij na trzy tygodnie, a potem zapomnij o Wietnamie i szczurach tunelowych”.
Po tym jak Flowersa wyciągnięto z szybu i powiedziano mu, że na dole nie było nikogo, nie padło ani jedno słowo - ale wszyscy wiedzieli. Surowe przepisy dotyczyły Flowersa w takim samym, nie dopuszczającym żadnych kompromisów stopniu, jak każdego innego szczura tunelowego. Plutonowy Schultz poszedł do zastępcy dowódcy i powiedział mu, co się stało: zaufanie ludzi do ich przełożonego zostało podważone, porucznik może okazać się dla nich niebezpieczny. Dla dobra ich morale Flowers został szybko przeniesiony z Lai Khe do Di An, gdzie nie trzeźwiał przez tydzień, następnie zaś do Bien Hoa, a stamtąd do kraju. Po prostu zniknął. Nie było pożegnań, ani przekazania dowództwa.
W1984 roku w restauracji na szczycie drapacza chmur w Filadelfii, gdzie pracował jako makler giełdowy, Jack Flowers analizował koniec swojej wojny. “Szczur Sześć” umarł. Zginął w jakimś tunelu Żelaznego Trójkąta. “Batman” miał racje. Charlie mnie nie załatwił. To ja załatwiłem sam siebie”.
19
V0THI MO-PARTYZANTKA
Ma drobną, ładną twarz o doskonałych, białych zębach, które jakimś cudem ocalały, pomimo niedoborów wapnia w tunelowej diecie. Jej skóra jest miękka jak jedwab, a jej gładkość zdaje się zadawać kłam trzydziestu ośmiu latom życia. Malaria spowodowała, że szybko się męczy i wcześniej niż inni zaczyna odczuwać wzmagający się upał. Inne rany, na szczęście, pozostają niewidoczne, ukryte pod jej prostym strojem roboczym z niebieskiej, bawełnianej tkaniny - rana nogi, blizna na piersi (obie najmniejsze, ale zarazem najboleśniejsze dla kobiety), a odłamek pocisku tkwi na zawsze w górnej części jej prawego ramienia i jak zawsze, w przypadku ran zadanych przez odłamki, boleśnie przypomina o zmianach temperatury. Jest autentycznie skromną bohaterką, której trzeba przypominać nazwy jej odznaczeń. Zabiła wielu szczurów tunelowych. Nazywa się Vo Thi Mo.
W gruncie rzeczy bohaterki to nic nowego w Wietnamie. Od dawna zajmują otaczane czcią miejsca w historii tego narodu. Trung Trac razem ze swoją siostrą Trung Nhi przewodziła pierwszemu wielkiemu powstaniu przeciwko Chińczykom w 40 roku n.e., a trzecia utytułowana dama, Phung Thi Chinh podobno urodziła dziecko w samym środku bitwy i walczyła nadal z noworodkiem umocowanym do pleców. Gdy Chińczycy dwa lata później rozpoczęli kontrofensywę, kobiety te wybrały samobójczą śmierć i utopiły się. Dwa wieki później, jeszcze słynniejsza bohaterka, Trieu Au - swego rodzaju wietnamska Joanna d'Arc - również stanęła na czele buntu przeciwko chińskim najeźdźcom. Pokonana, pomimo heroicznej walki, również popełniła samobójstwo w wieku dwudziestu trzech lat, spełniając tradycyjną już zasadę “lepsza śmierć niż niewola”.
Vo Thi Mo nigdy nie była zmuszona do takiego wyboru, ale gdy weszła do tuneli Cu Chi, by walczyć z Amerykanami, była spadkobierczynią niezwykłej wietnamskiej tradycji. W kraju tym emancypacja kobiet była wyjątkowa, zarówno według azjatyckich, jak i europejskich standardów. Wietnamskie kobiety mogły dziedziczyć ziemie, być współwłaścicielkami własności męża, kierować większością finansowych spraw związanych z prowadzeniem interesów i domu, a także - oczywiście - walczyć na wojnie.
Zanim jeszcze przyszli Amerykanie, Narodowy Front Wyzwolenia stworzył specjalne stowarzyszenia kobiece, zwłaszcza w bezpieczniejszych, kontrolowanych przez komunistów wioskach i przysiółkach - w tym oczywiście również w bardzo nacjonalistycznym dystrykcie Cu Chi. Kobiety pomagały rodzinom, których synowie wstąpili do oddziałów regionalnych. Opiekowały się wymagającymi pomocy partyzantami, organizowały kursy wiedzy o zdrowiu, zakładały niewielkie kliniki położnicze i punkty pomocy medycznej. Inne były starannie szkolone przez funkcjonariuszy dystryktowej organizacji partyjnej do agitowania niezaangażowanych młodych ludzi, a nawet żołnierzy Armii Republiki Wietnamu.
Jedną z osób, którym przypisuje się rozpoczęcie 17 stycznia 1960 roku wojny partyzanckiej przeciwko sajgońskiemu rządowi była Nguyen Thi Dinh, wieśniaczka z prowincji Ben Tre. Została później zastępcą naczelnego dowódcy sił zbrojnych Narodowego Frontu Wyzwolenia.
Wybrane członkinie stowarzyszenia kobiet w Cu Chi stały się zbrojnym oddziałem w 1963 roku. Udział młodych kobiet w walce u boku mężczyzn nie był niczym nowym, natomiast rewolucyjną była koncepcja stworzenia wyłącznie kobiecej jednostki bojowej. W 1963 roku powołano specjalną kompanię - C3 - a jej dowódcą została Tran Thi Gung. Jej kwalifikacje współcześni oceniali wysoko i uważali ją za zuchwale odważną, obdarzoną wyobraźnią i bezlitosną bojowniczkę. Zmarła w 1973 roku i na jej miejsce wyznaczono nową kobietę-dowódce o pseudonimie “Trong”.
Na fotografii widać dwie członkinie C3 pozujące zawadiacko w swoich mundurach - czarnych piżamach, parcianych pasach, płóciennych kapeluszach i charakterystycznych chustach w biało-czarną kratkę owiniętych wokół szyi i zawiązanych na wielki węzeł. Reszta wyposażenia była standardem Viet Congu - sandały Ho Chi Minha i - w początkowym okresie - karabinki K-44, zwane “Czerwona kolba”.
W czasie roku działalności, kobieca kompania C3 odniosła pierwszy znaczący sukces w walce, opanowując niewielki posterunek wartowniczy w Phu My Hung i zabijając jego dowódcę. Jednostka zdobyła tak wielki szacunek, że zaproponowano jej - i propozycja ta została przyjęta - wspólne szkolenie z F-100, pododdziałem sił specjalnych Viet Congu. W czasie gdy Vo Thi Mo została zastępcą dowódcy plutonu w C3, kobiety poznawały i z wyraźnym entuzjazmem stosowały taktykę małych ugrupowań, opanowały posługiwanie się krótką i długą bronią ręczną, rzut granatem, zakładanie przewodów naciągowych i odpalanie min, a także metody skrytobójstwa.
Właściwie nic dziwnego, że Vo Thi Mo aspirowała w C3 do oficerskiego stopnia. Jej ojciec był bojownikiem Viet Minhu i walczył z Francuzami uzbrojony w stary karabin z okresu II wojny światowej, a gdy ten się rozleciał, używał bambusowych włóczni. Walka z cudzoziemcami okupującymi ich ziemię była w rodzinie Mo czymś równie naturalnym jak hodowla kukurydzy i orzeszków ziemnych w ich małym gospodarstwie. Miała siostrę i dziewięciu braci, z których szósty, ósmy i dziewiąty zginęli w wojnie z Amerykanami. Miała piętnaście lat i wciąż pomagała w pracach domowych, kiedy o piątej rano pierwszego dnia operacji “Crimp” ich dom został zniszczony przez bomby. Dzień wcześniej rodzice zostali ostrzeżeni o ataku Amerykanów i na wszelki wypadek wstali przed świtem i razem z córkami ukryli się w podziemnym schronie, takim, jakie znajdowały się w niemal każdym domu w wiosce.
“To był zamożny rejon, z wieloma drzewami owocowymi, mnóstwem bydła. Życie nie było łatwe, ale nasza uczciwa praca zapewniała nam godziwą egzystencję. Gdy przyszli Amerykanie, zniszczyli całą okolicę. Bombardowali i ostrzeliwali z artylerii do dziesiątej rano, a potem ich oddziały wylądowały na plantacjach Go Lap, AN Phu i Dat Thit”.
Stosunkowo bezpieczna wewnątrz tunelu, piętnastolatka rozmyślała o zniszczeniu jej domu, należącej do rodziny ziemi, bydła, grobów przodków i ich sposobu życia. A wszystko to uczynił kraj, o którym wiedziała jedynie tylko jedno - jak się nazywa. Tam, gdzie siedziała skulona, nie było większych problemów niż jej maleńka i nieistotna egzystencja wpisana w powtarzający się wolno płododajny cykl natury. Nawet gdyby wierzyła, że tu i w taki właśnie sposób zaczyna się obrona “wolnego świata”, nie pozbawiłoby to jej bólu i łez. Nie był też pociechą przekazany jej przez ojca sekret - że ich schron i tunel w rzeczywistości łączy się z następnymi tunelami i mogą bezpiecznie, niepostrzeżenie wydostać się z tego piekła do miejsca, gdzie nie grozi im śmierć. Jej smutku nie zmniejszyła też jego następna wiadomość - że są tam składy gotowanego ryżu, ryżu zmieszanego z cukrem i czystej wody do picia. Ale cierpienie piętnastolatki uświadamiającej sobie, że jej dzieciństwo uległo zniszczeniu, znikło, gdy ogarnęły ja silniejsze emocje. Zrodzona w płomieniach jej domu nienawiść do amerykańskiego żołnierza przenikała ją na wskroś. Przez wiele miesięcy była dla niej pociechą, poduszką pod policzkiem, powodem utrzymania się przy życiu. Rok później miała poprowadzić inne kobiety - bezdomne, wdowy, sieroty - do długiej i trudnej bitwy o odzyskanie dziedzictwa. Ich bazą stały się tunele Cu Chi.
Ironią losu jest fakt, że to mężczyzna opisał część trudów z jakimi zetknęły się żyjące w tunelach bojowniczki. Wśród Wietnamczyków obojga płci istnieje silne poczucie skromności, według zachodnich standardów graniczące wręcz z pruderią. Major Nguyen Quot, który spędził niemal dziesięć lat w tunelach Cu Chi, opisał, jak trudne i nieprzyjemne było dla kobiet życie pod ziemią.”Kobiety, które miały okres, napotykały poważne trudności z zachowaniem osobistej czystości. Jeżeli brakowało wody, co zdarzało się często, albo jeżeli musiały pozostawać pod ziemią z powodu toczących się na powierzchni walk, wtedy higiena osobista stawała się bardzo poważnym problemem. Kobiety często poświęcały wodę, którą dostawały do gotowania, aby wyprać w niej ubrania, ale ponieważ trudno je było wysuszyć pod ziemią, nakładały wilgotne i suszyły je ciepłem własnego ciała. Na początku mieliśmy ubikacje - wielkie dzbany - ale w miarę jak życie stawało się coraz trudniejsze z powodu bombardowania i ostrzału, dzbany stawały się luksusem. Były to czasy wielkich osobistych wyrzeczeń”.
Vo Thi Mo początkowo udawało się od czasu do czasu wyjść na powierzchnię i myć się w wypełnionych wodą lejach w czasie dających się przewidzieć przerw w ostrzale artyleryjskim. Na szczęście, ciężka artyleria polowa w bazie Cu Chi funkcjonowała w oparciu o sztywny grafik, W1966 roku istniały jeszcze nadające się do użytku studnie, chociaż - po jakimś czasie - zostały specjalnie zatrute przez nieprzyjaciela, który wrzucał do nich padlinę. Były momenty, kiedy warunki w tunelach stawały się dla kobiety tak nieprzyjemne, że cieszyła się z faktu, że jest partyzantką, ponieważ dzięki temu mogła wyjść na powierzchnie i walczyć. Niekiedy dzięki temu miała możliwość zaczerpnięcia świeżej wody w wiosce strategicznej, a czasem zdobycie takich luksusów jak kawałek mydła, czy nawet zmianę odzieży.
Pierwsza prawdziwa bitwa Vo Thi Mo odbyła się w przysiółku Xom Bung wioski Cay Diep. Była już zastępcą dowódcy wioskowego plutonu partyzanckiego i na zebraniu dano jej pod komendę kobiecą drużynę partyzancką. Przeprowadzający zwiad walką pododdział 25 dywizji piechoty z bazy Cu Chi posuwał się w kierunku przysiółka Bu Lap. Amerykańska piechota została zaatakowana przez jej pluton. Śmigłowiec dowiózł posiłki i po krótkiej, nierozstrzygniętej walce, Amerykanie wycofali się. Vo Thi Mo wysłała pluton do tunelu na wypoczynek, a sama objęła wartę na powierzchni. Po kilku godzinach usłyszała groźny łoskot czołgów zbliżających się od mostu Rach Son. Pełzły drogą Nr 15, na której starannie ustawiono już miny i pułapki z żelaznymi i bambusowymi kolcami. Vo Thi Mo przywołała swoje dziewczęta i poleciła przygotować się do walki z czołgami. Było to podręcznikowe starcie w wojnie partyzanckiej. Z jednej strony występował silnie uzbrojony średni czołg M-48 - podstawowy sprzęt amerykańskiej broni pancernej w Wietnamie - a przeciwko niemu garstka nastoletnich partyzantek, uzbrojonych w przestarzałe karabiny K-44 oraz kilka granatów. Walczyły wzdłuż drogi, na której ustawiono wykonane chałupniczo miny i pułapki z bambusowymi kołkami.
“Zobaczyłam czołg w odległości 500 metrów ode mnie i rozkazałam plutonowi zająć stanowiska. Dziewczyny były bardzo zdenerwowane, bo niektóre nigdy dotąd nie widziały takiego wielkiego czołgu, który był aż tak niedaleko i jeszcze się zbliżał. Mina na której się poderwał, została ustawiona przez bohatera To Van Duca (człowieka, który wymyślił minę strącającą śmigłowce). Czołg zatrzymał się natychmiast, bo był bardzo poważnie uszkodzony. Stanął przy małej chacie, w której czekałyśmy. Nieprzyjaciel zaciekle strzelał, próbując jednocześnie naprawić maszynę. Pracowali przy czołgu od jedenastej do czwartej po południu, ale nie zdołali go naprawić. Strzelałyśmy z naszych karabinów do Amerykanów, ale nie trafiłyśmy żadnego”.
Amerykanie przysłali na pomoc drugi czołg. Ten również trafił na minę, zadygotał i znieruchomiał. Okazało się, że podwładne Vo Thi Mo są zmuszone walczyć z obydwoma uszkodzonymi czołgami z okopu, znajdującego się pomiędzy nimi. Gdy skończyły im się magazynki z amunicją do karabinów, rzucały w oba czołgi granatami. Powoli Amerykanie zdołali naprawić jeden czołg, podjechać nim do drugiego i w końcu odholować go. Jak w przypadku większości bitew tego typu, nie było w niej zwycięzców i zwyciężonych, chociaż Amerykanie mogli już wyciągnąć z niej mało pocieszające wnioski. W końcu ich jedynym osiągnięciem było, że nie dali się zniszczyć w starciu pomiędzy dwoma M-48,a garstką dziewczyn-partyzantek i jednym dziesięcioletnim łącznikiem.
Dystryktowy komitet partii nie był zadowolony z faktu, że plutony żeńskiej kompani C3 nawiązały bliski kontakt bojowy z Amerykanami. Dziwne - komitet nie miał nic przeciwko temu, by kobiety prowadziły walkę wręcz z żołnierzami południowowietnamskimi, ale starano się nie dopuszczać do sytuacji, w których jakaś partyzantka dostałaby się do niewoli amerykańskiej. Nie była to sztywno przestrzegana reguła, lecz raczej niepisany zwyczaj, wynikający bardziej z kulturalnych i rasowych przesądów niż doświadczenia bojowego. Vo Thi Mo konsekwentnie zniechęcano do walki ze ścigającymi partyzantów amerykańskimi szczurami tunelowymi. Jednak ten przeciwnik nie budził jej respektu, “Kiedyś po bitwie wycofaliśmy się do tunelu, zeszliśmy na dolny poziom, przeszliśmy trochę i znowu wróciliśmy na górny poziom. Szczur tunelowy był tuż za nami. Amerykanie są wielcy i nie zawsze mogli przejść” przez nasze włazy. Ten szczur pokonał dolny poziom, ale gdy próbował znowu przedostać się w górę, nie mógł przejść przez otwór. Byłam z Uta, starym partyzantem, który teraz już nie żyje. Pilnował drugiego włazu. Gdy Amerykanin próbował się przecisnąć, utknął... Starzec pchnął go nożem i Amerykanin umarł. Zostawiliśmy go tam”.
Celowe zwabianie szczurów tunelowych w śmiercionośne pułapki pod ziemią było taktyką Viet Congu stosowaną w pierwszym okresie walk i często wiązało się ze szczególnie nieprzyjemnymi sposobami zadawania śmierci. Dwóch lub trzech szczurów prowokowano, by zeszli bez przeszkód na niższy poziom, tak jak opisała to Vo Thi Mo. Nawet jeżeli nie potrafiono przewidzieć jak tęgi jest idący w szpicy szczur, wiadomo było, że prędzej czy później napotka spore trudności z przeciśnięciem się przez wąski właz prowadzący na powierzchnię. Musiał wychodzić głową do przodu. Nie miał wyboru.
Początkowo, w tym jednym koszmarnym momencie całkowitej bezradności, obrońcy tunelu po prostu strzelali do pojawiającego się żołnierza. Wkrótce jednak udoskonalili tę technikę. Gdy pechowy szczur posuwający się w szpicy ostrożnie przeciskał przez otwór ręce i głowę, czekał tam na niego partyzant uzbrojony we włócznię z zaostrzonego bambusa, albo nawet zaopatrzoną w żelazny grot. Ze straszną siłą wbijał ją oburącz w gardło GI. Żołnierz zostawał przyszpilony do ściany, a jego ciało tkwiło we włazie jak groteskowy korek w butelce, utrzymywany w miejscu przez włócznię opierającą się o obie ścianki włazu. Posuwające się za nim, szczury tunelowe nie mogły ani rzucać granatów, ani ściągnąć kolegi w dół. Jedynym rozwiązaniem było wycofanie się tą samą drogą. Oczywiście Viet Cong miał przygotowane odpowiednie plany uatrakcyjnienia im tej podróży powrotnej.
Vo Thi Mo wspominała wściekłość Amerykanów, gdy ich koledzy umierali w taki właśnie sposób. Reagowali na to, ciskając ciężkie ładunki wybuchowe albo granaty do tuneli, co oczywiście nie mogło spowodować większych strukturalnych zniszczeń. “- Pewnym problemem było dla nas stosowanie przez nich gazu - wyjaśnia - ale zaczęliśmy go zatrzymywać specjalnie przyciętymi pniami drzew kauczukowych. Zatykaliśmy nimi tunele w najwęższym miejscu uniemożliwiając jego dalsze rozprzestrzenianie. Sposób okazał się skuteczny, ale gdy Amerykanie zaczęli używać “Agent Orange” do zatruwania naszej ziemi, zabrakło nam drzew kauczukowych”.
Pozostawała w pasie blisko bazy Cu Chi i razem ze swoimi dziewczętami zorganizowała pierwszą siatkę szpiegowską, która zinfiltrowała bazę 25 dywizji piechoty. Następnie dowodziła atakami snajperów na GI, którzy byli na tyle nierozsądni, że próbowali urządzać sobie kąpiele w wypełnionych kraterami lejach po bombach za zasiekami pierwszej linii obrony. Przechodząc tunelami wydrążonymi pod polami ryżowymi po obu stronach mostu Ben Muong, dziewczęta Vo Thi Mo, mogły docierać do “pajęczych dziur” znajdujących się w odległości zaledwie 500 metrów od bazy. Amerykańscy żołnierze na własnej skórze nauczyli się, że wypady na kąpiele w lejach, nawet tuż za zasiekami, groziły śmiertelnym niebezpieczeństwem.
Pod koniec 1967 roku Vo Thi MO dowodziła liczącym dwadzieścia cztery kobiety plutonem partyzantek, który otrzymał rozkaz przeprowadzenia razem z męską kompanią Viet Congu ataku na duży posterunek południowowietnamski w Thai My, na zachód od miast Cu Chi. Oba plutony - męski i kobiecy - wchodziły w skład drugiej grupy uderzeniowej. Vo Thi Mo była również zastępcą dowódcy tej grupy.
Posterunki wojskowe Armii Republiki Wietnamu w dystrykcie Cu Chi miały zazwyczaj krótki i burzliwy żywot. W rejonie, który przez całą wojnę pozostał niespacyfikowany i stanowił centrum działalności Viet Congu w pobliżu Sajgonu, trudno było zachować nawet nominalną obecność agend rządowych. Żołnierze reżimu od dawna doszli do porozumienia ze swoimi komunistycznymi ziomkami, w myśl którego mieli nie podejmować żadnych dziatań w tunelach - to niebezpieczne zadanie pozostawiano przede wszystkim Amerykanom. Żołnierze południowowietnamscy byli źle opłacanymi poborowymi, zbyt biednymi, by łapówką załatwić sobie zwolnienie ze służby, a niejednokrotnie dowodzili nimi skorumpowani oficerowie. Z nielicznymi, bohaterskimi wyjątkami, było to wojsko niezbyt zasługujące na zaufanie, szczególnie w Cu Chi, gdzie jednostki były ciągle otoczone przez wrogą ludność. Nic więc dziwnego, że posterunek w Thai My był otoczony aż piętnastoma rzędami zasieków, z czego cztery były wykonane z drutów kolczastych. Posterunek miał jedno stanowisko wartownicze, umieszczone wewnątrz rozległego systemu zapór. W odległości kilkuset metrów od niego znajdował główny budynek stanowiska dowodzenia, gdzie większość obrońców miała swoje kwatery i stanowiska bojowe. Przeprowadzenie skutecznego ataku na posterunek wymagało bardzo ciężkiej amunicji, którą partyzanci nie dysponowali, lub zręcznego zastosowania materiałów wybuchowych (które posiadali), połączone z typową dla komandosów umiejętnością sforsowania tych jedenastu zapór.
Atakujący zaplanowali wykorzystanie w jak największym stopniu światło księżyca, aby przesunąć przez zasieki miny o kierunkowym działaniu DH-10 i jak najszybciej przebić wybuchem przejście przez te groźne ogrodzenia do samego posterunku. Gdy zaczęło się natarcie, główna grupa zdołała utorować wybuchami przejście przez zaledwie pięć zapór. Dziewczęta Vo Thi Mo sforsowały dziewięć pozostałych, gdy natarcie utknęło. Kilka min było przechowywanych w tunelach, zawilgotniały i nie eksplodowały. Atak załamał się. Cały plan został przeniesiony na następny miesiąc, tak, by ponownie zbiegł się z pełnią księżyca. Tym razem jednak, dzięki odniesionemu poprzednio sukcesowi, Vo Thi Mo awansowała na zastępcę dowódcy głównej grupy szturmowej. Składała się ona z dwóch jej dziewcząt oraz jednego mężczyzny. Każde z nich miało dwie miny DH-10, tym razem dokładnie sprawdzone. Początkowo wszystko układało się pomyślnie. Miny eksplodowały zgodnie z planem, grupa przeskoczyła przez splątany drut kolczasty, pokonała przeszkody, przerywając te, których w inny sposób nie dało się sforsować. W ciągu pięciu minut dotarli do wieży strażniczej. Jak dotąd wszystko było w porządku - z wyjątkiem tego, że Vo Thi Mo straciła spodnie w drutach kolczastych. Stała z pewnym zakłopotaniem z nowym AK-47 w ręku, w czarnej górze piżamy i majtkach. Ale walkę trzeba kontynuować.
Wieża strażnicza stawiła niewielki opór i Vo Thi Mo wysłała łącznika (tego samego dziesięciolatka, który brał udział w walce z czołgami), by wrócił za druty i uzyskał w dowództwie Viet Congu pozwolenie zdobycia głównego posterunku. Ponieważ partyzanci Viet Congu byli poddani surowej dyscyplinie i podlegali scentralizowanemu dowództwu, nawet w ogniu bitwy łącznik musiał biegać pod ogniem tam i z powrotem, przenosząc meldunki do dowództwa i nowe rozkazy od dowództwa na linie frontu. Vo Thi Mo otrzymała zezwolenie zaatakowania głównego posterunku i polecenie przyprowadzenia jeńców, o ile będzie to możliwe. Gdy przedarła się aż do stanowiska dowodzenia Armii Republiki Wietnamu, znalazła dwóch żołnierzy kryjących się w podziemnym schronie. Kazała im się poddać, co zrobili, ale kiedy sięgnęła do kieszeni po przewód elektryczny, aby związać im ręce, uświadomiła sobie, że niema ani spodni, ani drutu. Jeńcy wytrzeszczali oczy na niezwykły ubiór bojowy tej niezwykle atrakcyjnej siedemnastolatki.
W tej właśnie chwili owładnęła nią dość bezsensowna myśl. Obsesyjnie chciała związać swoich jeńców. Normalnie użyłaby w tym celu swojej czarno-białej chusty, którą zazwyczaj miała na szyi, ale zostawiła ją przed atakiem, ponieważ białe kwadraciki byłyby widoczne w świetle księżyca. Nieszczęsny łącznik znowu otrzymał polecenie przedostania się wąską ścieżką przebitą ładunkami wybuchowymi w jedenastu rzędach zasieków, aby poprosił dowództwo o kilka szali.
W tej właśnie chwili główny posterunek wartowniczy Armii Republiki Wietnamu rozpoczął kontratak. Vo Thi Mo na chwilę została zablokowana razem z dwoma jeńcami. Jeden próbował uciec i zastrzeliła go na miejscu, drugi przyjął na siebie wybuch ręcznego granatu rzuconego z wieży przez własnego towarzysza. Vo Thi rozejrzała się i zobaczyła, że druga grupa uderzeniowa wciąż ma kłopoty z dotarciem do stanowiska dowodzenia. Na kilka niebezpiecznych minut atakujący partyzanci Viet Congu zostali przyciśnięci ogniem. Wtedy właśnie wrócił goniec, wprawdzie bez szali, ale za to z rozkazem wycofania się. Wyprowadziła ciężko rannego jeńca za druty i wróciła bezpiecznie do własnej bazy. Operacja, w której zginęło kilku żołnierzy Armii Republiki Wietnamu - a pozostałych później ewakuowano do Phuoc Hiep - była uważana za bezsprzeczny sukces.
Wkrótce po tym ataku komuniści rozpoczęli w 1968 roku ofensywę Tet. Vo Thi Mo została wówczas ranna i gdy przebywała w szpitalu otrzymała osobisty telegram od pani Nguyen Thi Binh (wówczas członkini Komitetu Centralnego Narodowego Frontu Wyzwolenia) informujący ją, że cały kobiecy pluton został nagrodzony Medalem Zwycięstwa trzeciej (najwyższej) klasy. Motywowano to jego dzielnością w dwóch szturmach na Thai My.
W czasie dwóch lat, kiedy walczyła w kobiecej kompanii C3, nienawiść Vo Thi Mo do Amerykanów narastała. Była kiedyś w tunelu, gdy bezpośrednie trafienie bomby zabiło kobietę, którą zaledwie kilka dni dzieliło do rozwiązania i drugą, która w czasie nalotu karmiła dziecko piersią. “Kiedy pierwszy raz zabiłam Amerykanina, poczułam entuzjazm i jeszcze większa nienawiść. Myślałam, że chciałabym zabić wszystkich Amerykanów, aby mój kraj zaznał pokoju. Wielu ludzi w mojej wiosce zabiły bomby i pociski. W jednym schronie ponad dziesięcioro moich przyjaciół zginęło od bomb napalmowych. Wiecie, jak pali się napalm. Gdy wydobyliśmy ciała, miały jedynie powykręcane i zwęglone kończyny. Te bitwy podsycały moją nienawiść. Nie myślałam o sobie, nie myślałam o trudach. Amerykanie uważali Wietnamczyków za zwierzęta, chcieli eksterminować nas wszystkich i zniszczyć wszystko, co mieliśmy”.
Gdy poznajemy te jej uczucia, jej ostatnia akcja w Cu Chi wydaje się paradoksem, chyba, że przyjmiemy optymistyczną interpretację, zgodnie z którą wrodzona czułość i współczucie kobiety może przezwyciężyć nawet ślepą nienawiść. Przedziwny incydent, który zapewne nie miałby miejsca, gdyby dotyczył mężczyzny. Vo Thi Mo, zabójczym Amerykanów, zakończyła nim swoją wojskową służbę w Cu Chi.
Wydarzenie to miało miejsce później, tego samego roku w Cay Diep. W dwóch różnych miejscach toczyło się tam wiele bitew z Amerykanami. Pluton kobiecy został czasowo przydzielony do większej, mieszanej kompanii Viet Congu. W czasie pierwszego starcia z patrolami piechoty amerykańskiej, komuniści ponieśli tak wielkie straty, że musieli wycofać się do tyłowej bazy w tunelach. Jak zwykle, Vo Thi Mo pozwoliła plutonowi zejść pod ziemię, by dziewczęta napiły się tam i odpoczęły, a sama pełniła wartę w “pajęczej dziurze”. Razem z nią był jej wierny goniec. Była na stanowisku zaledwie jakieś dwadzieścia minut, gdy prosto z zarośli wyszło dwóch amerykańskich żołnierzy i usiadło w odległości zaledwie dziesięciu metrów od wylotu jej lufy. Kilka minut później przyłączył się do nich trzeci. Vo Thi Mo po prostu nie mogła uwierzyć w swoje szczęście. Mężczyźni byli niczym nie osłonięci, pojawili się jakby znikąd, nie podjęli żadnych czynności obronnych, a teraz byli siedzącymi celami przed jej świetnie zamaskowanym stanowiskiem. Wystarczyłyby trzy pociski i Amerykanie nie byliby w stanie nawet sięgnąć po swoje M-16, które trzymali niedbale na kolanach. Zacisnęła dłonie na AK-47. Już leżała w pozycji strzeleckiej. Wystarczyło, by wstrzymała oddech i wolno ściągnęła spust.
Trzej Amerykanie siedzieli, tworząc niewielki trójkąt. Wyjęli listy i fotografie, zaczęli pokazywać je sobie nawzajem. Vo Thi Mo zaciekawiona pierwszymi ludzkimi odruchami, jakie kiedykolwiek zaobserwowała u nieprzyjaciela, wstrzymała ogień. Mężczyźni czytali listy. Patrzyła, niezdolna się poruszyć. Robili to, co zawsze i wszędzie robią żołnierze. Skazawszy ich na śmierć postanowiła dać swoim ofiarom jeszcze kilka sekund na myśli o najdroższych. Jej młody towarzysz zerknął na nią i uniósł brwi.
Amerykanie wyjęli ciastka i cukierki. Rozmawiali, jedli. Aż nagle zaczęli płakać. Jeden z nich wyjął chusteczkę i najpierw wytarł oczy kolegi, a potem swoje. Vo Thi Mo nic nie rozumiała. Czy byli to rzeczywiście trzej sadystyczni mordercy, niszczący jej kraj? A może zmobilizowano ich i wysłano do Wietnamu wbrew ich woli i teraz są załamanymi, tęskniącymi za domem ludźmi, którzy pragną jedynie do niego powrócić? Po raz pierwszy od chwili, gdy widziała jak jej dom niszczą amerykańskie bomby, Vo Thi Mo pozwoliła by w jej myślach zakiełkowało ziarenko wątpliwości. To, czego była milczącym świadkiem było tak niezwykłe i wymowne, że słowa były zupełnie zbędne.
W tym okresie Front ogłosił, że każdy, kto zabije trzech Amerykanów automatycznie otrzyma Wojskowy Medal Zwycięstwa pierwszej klasy (za sześciu dostawało się drugą klasę, a za dziewięciu zabitych Amerykanów, niezwykle cenioną, klasę trzecią). Jak widać, statystyka nie była jedynie amerykańską manią. Była o naciśnięcie palca od odznaczenia.
Trójka GI płakała przez chwilę, a potem żołnierze porwali listy i fotografie i razem z pozostałą żywnością ułożyli z nich maleńki stos. Łącznik, również uzbrojony w karabinek K-44, ostrożnie uniósł broń w dobrze znanym geście, ale Vo Thi Mo przytrzymała jego dłoń i pokręciła głową. Właściwy moment minął i przekroczona została granica pomiędzy obowiązkiem i uczuciami. Zrozumiała to. Jej uczuć nie był w stanie stłumić ani Front, ani jej własne szkolenie. Żadna doza nienawiści nie mogła jej teraz zmusić do zabicia tych trzech, młodych żołnierzy, którzy płakali w ukryciu, zupełnie jak Wietnamczycy. Kiedy wstali, pozwoliła im odejść.
Odbyło się krótkie partyjne śledztwo. Łącznik otrzymał rozkaz złożenia zeznań, ale kochał się w Vo Thi Mo i zeznawał wyłącznie na jej korzyść. Komisarz polityczny z dowództwa dystryktu był rozgniewany, ale uważnie wysłuchał jej wyjaśnień. Bez względu na to, co czuł, słuchając jak ta siedemnastoletnia dziewczyna wyjaśnia, dlaczego darowała życie trzem amerykańskim żołnierzom, odłożył wydanie wyroku i zarządził wizję lokalną. Z ogromną powagą niewielka komisja polityczna razem z dziewczyną i małym łącznikiem przybyła na miejsce przed pajęczą dziurą. Na ziemi, tak jak mówiła Vo Thi Mo, znaleźli porwane listy i fotografie oraz cukierki i ciastka. Członkowie komisji byli równie zdezorientowani jak ona. I nie było formalnego wyroku. Nagle komuniści zaczęli pokpiwać i śmiać się. Jowialnie żartowali z niej: “- Stałaś się dobra i ludzka dla Amerykanów. Zabójczyni Amerykanów stała się ich miłośniczką”.
Nie ma logicznego wyjaśnienia dziwnego zachowania trzech młodych Amerykanów. Listy i fotografie mogły należeć do kolegów zabitych w czasie wcześniejszych walk tego dnia, albo mogły pochodzić od ich rodzin. Jest też możliwe inne wyjaśnienie tej sytuacji. Gdy straty amerykańskiej piechoty rosły w czasie wojny, żołnierze wysłani na patrole, “wymiatanie” lub zadanie “szukaj i zniszcz” coraz częściej stosowali własną odmianę taktyki; “szukaj i unikaj”. Opuszczali bazę, wyruszali w dżunglę, znajdowali sobie bezpieczne miejsce i po prostu odsiadywali tam czas wyznaczony na wykonanie zadania. Niekiedy wystawiali własne ubezpieczenie, a potem spali, pisali listy, palili, jedli swoje racje i zabijali czas. Następnie pakowali plecaki i wracali do bazy, meldując, że nie nawiązali kontaktu z nieprzyjacielem. Przekazany przez Vo Thi Mo opis ich zachowania może również sugerować, że żołnierze palili marihuanę, powszechnie używaną przez GI, nawet w warunkach polowych. Objawami świadczącymi o paleniu marihuany są: przesadne reakcje emocjonalne, w tym również śmiech lub płacz i nagłe uczucie głodu. Niektóre z bardziej wyrafinowanych akcji “szukaj i unikaj” wiązały się również z zabieraniem nie-zarejestrowanej nigdzie, zdobytej wcześniej broni Viet Congu i zdawania jej, jako dowodu starcia z nieprzyjacielem. Jeżeli Vo Thi Mo zrezygnowała z zastrzelenia żołnierzy zajmujących się czymś właśnie takim, było to przynajmniej małym zwycięstwem naturalnej sprawiedliwości.
Vo Thi Mo pozostała w kompanii kobiecej C3 aż do końca wojny. Zaledwie rok wcześniej wyszła za mąż za inżyniera melioranta. Prosta, partyjna uroczystość odbyła się w lesie niedaleko granicy z Kambodżą. Po wojnie wróciła do Cu Chi. Jej rodzice jakimś cudem przeżyli. We trójkę poszli na miejsce, gdzie stał ich dom rodzinny. Lejów po bombach było i jest tam tak wiele, że odbudowa była niemożliwa. Tak też miało pozostać. Nowy dom powstał w Tay Ninh, gdzie obecnie pracuje mąż Vo Thi Mo. Mają trzech synów i jedną córkę.
20
DRUŻYNA SZCZURÓW TUNELOWYCH
Do 1969 roku, przynajmniej jeżeli chodzi o “Wielką Czerwoną Jedynkę”, taktyka szczurów została doprowadzona niemal do doskonałości. Dawne czasy szkolenia w czasie pracy i niespodzianki “doświadczenia bojowego” zostały zastąpione przez organizację i profesjonalizm. Szczury tunelowe z batalionu inżynieryjnego, który przejął obowiązki od pododdziału, spotykały się z entuzjastycznym poparciem ze strony dywizji.
W bazie Cu Chi 25 dywizji piechoty szczury tunelowe nie były zorganizowane w tak doskonały sposób. Wciąż powoływano ich albo do plutonów piechoty, które mogły natknąć się na tunele, albo do 65 batalionu inżynieryjnego, obarczonego szerszym zakresem obowiązków związanych z niszczeniem podziemnych obiektów Viet Congu. Ich metody działania obejmowały użycie pługów “Rome” (zastosowanych w czasie operacji “Cedar Falls”) do zdejmowania warstwy ziemi nad kompleksami tuneli. Była to taktyka, której brakowało finezji działania drużyny szczurów tunelowych. Przeprowadzona przez 25 dp operacja “Kole Kole”, trwająca od maja do grudnia 1967 roku doprowadziła do odkrycia 577 tuneli, ale liczne meldunki po akcji rzadko kiedy wspominają o szczurach tunelowych. W przeciwieństwie do “Wielkiej Czerwonej Jedynki”, stacjonującej dalej na północ, za rzeką Sajgon w Lai Khe, 25 dp nie stawiała na pierwszym miejscu sprawy lokalizowania i niszczenia tuneli. Generał Fred Weyand, który dowodził dywizją, gdy przybyła ona do Wietnamu, nie był nadmiernie zaniepokojony ich istnieniem. “- Były tu - tutejsi mieszkańcy zawsze korzystali z nich, aby się ukrywać i przenosić z miejsca na miejsce, ale nigdy nie uważałem ich za poważne zagrożenie dla dywizji... nie było sposobu, aby zablokować je wszystkie. Przypuszczam, że gdybyśmy to zrobili, to cóż - wykopaliby je znowu”.
Tej nonszalancji w traktowaniu wojskowego znaczenia tuneli nie podzielali dowódcy l dp. W rezultacie, powołań” formalnie drużyny szczurów tunelowych, oficjalnie je nazwali, pozwolili używać własną odznakę i motto oraz dyskretnie popierali elitarny charakter ich działalności.
Po przymusowej rezygnacji Jacka Flowersa z dowodzenia drużyną, nowym “Szczurem Sześć” został porucznik Randolph Ellis, a razem z nim pojawił się nowy zespół. Ellis dowodził drużyną “Alpha”, natomiast porucznik Jerry Sinn, blondyn o młodzieńczej twarzy, który niedawno przybył do Wietnamu, objął dowództwo drużyny “Bravo”. W plutonie szczurów tunelowych służyło ogółem trzynastu ludzi. Wszyscy byli ochotnikami i wszyscy przeszli poważne psychologiczne i medyczne badania przed pozytywnym rozpatrzeniem ich zgłoszeń. Ellis i Sinn w przyszłości opracowali rozmaite techniki, ale ogólne dowodzenie “Parszywą Trzynastką” było skoordynowane. (W 25 dp zasadą było, że oficerowie nie schodzili do tuneli). Chociaż indywidualizm był popierany, Ellis i Sinn dbali o dyscyplinę w swoich pododdziałach i każdy, stosując podstawowe metody regulaminowe, zasłużył sobie na podziw i szacunek podwładnych. Okres takich rywalizacji, jak w przypadku Flowersa i “Batmana” minął. W drużynach byli ludzie równie wredni jak “Batman” - urodzony na Kubie Pete Rejo był jednym z nich - ale autorytet oficera nigdy więcej nie był już w tak oczywisty sposób wystawiany na próbę.
Właśnie w 1969 roku zaczęła się kształtować charakterystyczna i typowa osobowość szczura. Każdy był indywidualistą, ale podporządkowywał swoją indywidualność działaniu zespołowemu. Wiele cech, jakie odnajdujemy u członków brytyjskiego Special Air Service czy amerykańskich Oddziałów Specjalnych, były wyraźnie widoczne u ludzi, którzy zgłaszali się do służby w jednostkach szczurów tunelowych. Wszyscy byli szczupłej budowy ciała. Mieli skłonność do rezygnowania z większości ziemskich przyjemności, dostępnych dla mężczyzn w czasie wojny, zwłaszcza w czasie wojny w Wietnamie. Czuli wstręt do narkotyków, nie mieli obsesji seksu, i nie zajmowali się grami hazardowymi. Większość mówiła obcymi jeżykami, dużo czytali i poszukiwali raczej samotności niż rozrywek dostarczanych przez kluby dla podoficerów czy szeregowców. Byli niebezpiecznymi ludźmi - dla wroga, dla knajpianych pyskaczy, batalionowych tyranów, którzy mogli poczuć chętkę wykorzystania ich niewielkiego wzrostu. Jeżeli zachowywali się w niezdyscyplinowany sposób na polu walki, działo się tak z powodu zniecierpliwienia, jakie wywoływali u nich oficerowie, których uważali za głupich albo obojętnych. Tego rodzaju indywidualizm nie jest czymś niezwykłym w jakichkolwiek siłach zbrojnych - wielu pilotów śmigłowców w Wietnamie miało podobne cechy. Ludzie muszą się takimi urodzić i sprytny oficer rekrutacyjny wie, jak ich odnaleźć i wykorzystać.
Porucznik Randy Ellis dokładnie wiedział, jakiego rodzaju ludzi chce mieć w swojej drużynie. Jeżeli zdarzyły się pomyłki w rekrutacji, a było to nieuniknione, w drakoński sposób wykorzystywano Artykuł 15: każdy wyrok wynikający z prawa wojskowego, bez względu na to, jak drobne było wykroczenie, powodował natychmiastowe usuniecie z drużyny. Wprowadzony przez niego regulamin działania szczura tunelowego opierał się na kilku podstawowych, surowo przestrzeganych zasadach. Do tunelu nigdy nie wchodzi mniej niż trzech ludzi, pełen zespół eksploatacji tunelu zazwyczaj liczy sześciu ludzi, nigdy zaś mniej niż pięciu. Dwóch ludzi zawsze pozostaje przy wejściu do tunelu, aby przekazywać zaopatrzenie, albo najszybciej, jak to możliwe udzielić pomocy szczurowi, który ma jakieś kłopoty. Idący w szpicy szczur (był nim zazwyczaj Pete Rejo) nigdy nie był od następnego w mniejszej odległości niż pięć metrów. W rezultacie, gdyby został zabity przez granat, drugi członek zespołu ocalałby. Jeżeli szczury natrafiły na rozgałęzienie tunelu, jeden żołnierz pozostawał przy nim, aby kontrolować posuwanie się kolegów i zapobiec poruszaniu się w kółko, lub zwabieniu ich przez Viet Cong w pułapkę. Aby zapobiec dużej ilości śmiertelnych wypadków zdarzających się przy forsowaniu włazów - gdzie tylko było to możliwe - wysadzano klapy dynamitem. Granatów używano jedynie w ostateczności, ponieważ spalały zbyt wiele tlenu. Rozwiązana została nawet sprawa ryzyka związanego z wychodzeniem z tunelu przez do tej pory nie odkryty właz i narażania się na postrzelenie przez własne wojska. Wszystkie szczury tunelowe otrzymały świecące na czerwono latarki (wiedziano, że Viet Cong takich nie posiada) i wychodząc na powierzchnię, szczur wystawiał najpierw latarkę i dawał nią sygnał, a dopiero potem wysuwał głowę.
Cała “Parszywa Trzynastka” z głęboką pogardą traktowała wszelkie wynalazki wojskowych naukowców i była wierna swojemu podstawowemu wyposażeniu, na które składały się: pistolet, przewód telefoniczny, bagnet lub nóż i latarka. Nigdy nie przyjęły się żadne gadżety i “cudowne” maszyny.
Standardową procedurą stosowaną przez Randy'ego Ellisa było wprowadzanie drużyny do tunelu “na paluszkach”, żeby przyłapać możliwie jak najwięcej kryjących się w nim partyzantów Viet Congu. Była to taktyka, która prowokowała najniebezpieczniejszą reakcję rozwścieczonego, przestraszonego i zdesperowanego przeciwnika, zaskoczonego we własnym tunelu. Tak właśnie potoczyły się wydarzenia w dniu, w którym Ellis zdobył swoją Brązową Gwiazdę.
2 lutego 1970 roku drużyna “Alpha” otrzymała rozkaz wejścia do niewątpliwie “gorącej” dziury na skraju plantacji Michelina. Ellis był numerem trzecim, szeregowy Virgil Franklin szedł w szpicy, a dowodzący podoficer, plutonowy Cox, szedł jako drugi. Batalion piechoty z l dp został przerzucony jako desant śmigłowcowy, w rejonie lądowania nastąpiła wymiana ognia i Charlie, jak zwykle, znikł. Ellisowi pokazano najbardziej prawdopodobne wejście do tunelu. Po cichu, zgodnie z wszystkimi przyjętymi procedurami, trzy szczury wślizgnęły się do szybu. Wprowadzona przez Ellisa zasada głosiła, że żaden człowiek w zespole nie może znaleźć się poza zasięgiem wzroku jednego z kolegów, nawet wówczas, gdy czołga się najwęższym tunelem komunikacyjnym, albo forsuje najostrzejsze nawet zakręty. Skręcając w prawo, Franklin na moment zniknął i w chwili, gdy Ellis zaczął się tym niepokoić, w tunelu rozległ się trzask AK-47 i struga przypominających świetliki zielonych pocisków świetlnych wbiła się w glinę nad i tuż obok lewego ramienia Ellisa. Słyszał każdy kolejny wystrzał z pistoletu Franklina - liczył je wszystkie - i wiedział, że jego szpica jest w poważnych kłopotach, Cox przeczołgał się pięć metrów do Franklina, który leżał poważnie ranny w brzuch, prawą rękę i ramię. Ellis odruchowo przekazał Coxowi nowy magazynek z nabojami .38, aby podał go Franklinowi, ale szeregowiec był ciężko ranny i nie mógł się ruszać.
Wolno i z trudem Cox i Ellis ciągnęli rannego z powrotem. Aby dostać się bezpiecznie do szybu mieli do pokonania około trzydziestu metrów, Ellis wówczas złamał zasady, i po ewakuowaniu Franklina, wrócił sam do tunelu, dotarł do kałuży krwi znajdującej się w miejscu, w którym żołnierz został trafiony i zanim wycofał się do wlotu tunelu, cisnął w mrok dwa granaty. Być może był to głupi i niepotrzebny wyczyn - bądź co bądź nieodłączny element bohaterstwa. Ale jego próba wyparcia w pojedynkę partyzantów z tunelu zakończyła się, gdy wieczorem zaczęło się ściemniać. Oczywiście, żelazną zasadą było, że walki w tunelach musza się zakończyć po zapadnięciu zmroku. W ciemnościach nie można było mieć gwarancji, że nieprzyjaciel wypłoszony w nocy na powierzchnię zostanie zlikwidowany, lub wzięty do niewoli, ani też że szczur sam bezpiecznie wydostanie się z włazu. Opuszczając wlot do tunelu, Ellis obficie rozsypał wydawany żołnierzom proszek do stóp przed samym otworem i na dno szybu. Powróciwszy o świcie następnego dnia, musiał wiedzieć, czy Viet Cong pojawił się tu znowu, żeby zaminować właz na jego powitanie. Ale chociaż na warstwie proszku nie było żadnych śladów, następny ranek przyniósł ostateczne rozczarowanie. Najwyraźniej partyzanci uciekli. Za zimną krew pod ogniem i pomyślne ewakuowanie rannego towarzysza, Ellis otrzymał Brązową Gwiazdę (V).
Porucznik Jerry Sinn, dowódca drużyny szczurów tunelowych “Bravo”, był zupełnie odmiennym typem człowieka. Z usposobienia bardziej saper niż piechur (piętnaście lat później dowodził l batalionem inżynieryjnym), uważał, że jedynym celem działalności szczurów jest niszczenie tuneli. Nie dla niego było ciche wchodzenie do tunelu, przypadkowe starcie z zapędzonym do narożnika partyzantem, błyskawiczne zdobycie dokumentów i broni. Postępując według tych samych elementarnych reguł, co jego przyjaciel i towarzysz Randy Ellis, Jerry Sinn nie wierzył w prowadzony ukradkiem zwiad. Sądził, że powinien dać Charliemu dość czasu, by wyniósł się stamtąd przed wejściem szczurów. “- Za każdym razem, gdy przechodziłem przez właz, albo zmieniałem miejsce, najpierw wsuwałem latarkę do środka, wtykałem pistolet i strzelałem. I wciąż uważałem, że moim zadaniem jest zebranie możliwie jak najwięcej danych wywiadowczych, zniszczenie kompleksu tuneli i uniemożliwienie nieprzyjacielowi dalszego korzystania z nich. Nie rozmawiacie z bohaterem”.
Tak więc, dowodzona przez Sinna drużyna “Bravo” nie prowadziła walk ogniowych w tunelach, nie ponosiła strat w podziemiach. Ale dociekliwy, młody oficer badał starannie skutki działania gazu i materiałów wybuchowych w tunelach i w dużej mierze był odpowiedzialny za udoskonalenia ładunków wybuchowych C4 tak, że czyniły największe (choć wciąż zupełnie niewystarczające) zniszczenia ścian tuneli i nadkładu.
Ogólnie rzecz biorąc, był to najbardziej efektywny okres dla szczurów tunelowych “Wielkiej Czerwonej Jedynki” i wątpić należy czy mogli oni uczynić coś więcej, by uniemożliwić nieprzyjacielowi korzystanie z tuneli. Taktyka, wyposażenie, wyszkolenie i personel były odpowiednie. Pod surowym, ale pełnym entuzjazmu dowództwem obu oficerów, powstał niezwykle odważny i bezwzględny zespół szczurów. Było logiczne, że Randy Ellis wybrał sierżanta Pete Rejo na szefa swojego pododdziału i starszego szpicy. Rejo był zabójcą komunistów, działającym z tego rodzaju spokojnym i kontrolowanym pragnieniem zemsty, jakie każdy oficer szczurów pragnąłby wykorzystać. Gdy przybył Ellis, Rejo był już w Wietnamie od mniej więcej roku i pracował jako swego rodzaju żywy wykrywacz min w obszarze działania “Wielkiej Czerwonej Jedynki”, w strefach wojennych C i D. Szczupły, liczący sto siedemdziesiąt siedem centymetrów wzrostu Kubańczyk spędził wczesną młodość w Hawanie, strzelając od czasu do czasu do ludzi Castro i nabywając zdecydowanej niechęci do komunizmu. Podczas gdy większość stronników dyktatora Batisty taktownie kupowała sobie bilet w jedną stronę na Florydę, młody Rejo wziął należący do ojca rewolwer .38 i strzelał do brodatych rewolucjonistów. Miał sporo szczęścia, że udało mu się wówczas umknąć z życiem, a jeszcze więcej, gdy w 1968 roku zajmował się wykrywaniem min w Wietnamie, na szosie Nr 13. To właśnie Rejo, z chudą, spiętą twarzą, na której nie drgał żaden mięsień, pierwszy odkrył miny, umieszczone pod nimi w charakterze pułapek granaty i wreszcie znalazł partyzantów, którzy chałupniczo przerabiali zdobyty amerykański sprzęt.
W trzech różnych wypadkach Pete Rejo zaglądał śmierci w twarz, kiedy to nastąpił na minę, uruchomił jej zapalnik - a wybuch nie nastąpił. Garstka tych, którzy usłyszeli odgłos uderzającej iglicy w minie-pułapce i przeżyli, by móc o tym opowiedzieć, nie znajduje właściwie słów, by opisać chwilę jaka nastąpiła po ostrym, metalicznym dźwięku obwieszczającym zagładę. Rejo zbadał minę i przekonał się, że jest zupełnie sprawna. Jego koledzy nazywali go człowiekiem-macką saperską i po jakimś czasie żart przybrał fizyczną postać. Wyczuwał miny. Nawet gdy jego drużyna przeczesała kilkakrotnie podejrzany teren i zaklinała się na wszystko, że jest czysty, jeżeli Pete Rejo czuł minę -była tam na pewno i osobiście ją wykopywał.
To samo, co spowodowało, że Rejo zajął się wykrywaniem min, wkrótce skłoniło go do przekwalifikowania się na szczura tunelowego. W rezultacie -jak wielu szczurów - spędził w Wietnamie trzy lata, czyli trzy razy dłużej - niż wymagano. W tym kraju i w tunelach trzymało go uczucie perwersyjnego podniecenia, które każdy może znaleźć w zakamarkach swojej duszy, ale niewielu chce je zrealizować. W przeciwieństwie do swojego dowódcy Ellisa, który chciał zdobywać jeńców i dokumenty oraz niszczyć tunele, i w przeciwieństwie do Sinna, który chciał mieć to wszystko za sobą, sierżant Pete Rejo przede wszystkim pragnął zabijać komunistów w tunelach. Gdyby chciał, mógłby to pragnienie uzasadniać bardzo różnorodnie. Mógł na przykład twierdzić, że jest to element wiecznej walki z komunizmem, albo że czyni to dla honoru flagi, że walczy w obronie demokracji w Wietnamie, Azji i wolnym świecie. Udowadniał kumplom, jak prawdziwym jest Amerykaninem, i jak skuteczny może być amerykański żołnierz. Naprawdę jednak potrzebował bodźca. W kulminacyjnym punkcie każdej operacji, jeżeli miał szczęście, natrafiał na nieprzyjaciela. A w tunelach nie brał jeńców. Jego psychika była pełna paradoksów. “-Kochałem tę robotę. Nieprzyjaciel trafiał nas, a potem chował się w dziurach i wiedziałem, że musimy iść za nim na dół - bo gdzie indziej mogli by się podziać? Chyba że jeszcze głębiej? Ja też zszedłbym głębiej. Lubiłem to bardzo, jak cholera. Prawdę mówiąc, kiedy mnie informowali, że na dole jest Viet Cong, rozklejałem się. Leciałem tam sto mil na godzinę. Dla mnie było to jak polowanie. Mówili mi: “- Hej, mamy tam coś na dole, a ja już byłem gotów. Chciałem być pierwszy na dole, chciałem iść natychmiast nie opieprzać się, ale iść po niego”.
Tak więc zabił wielu ludzi głęboko pod ziemią, tam gdzie był zdany sam na siebie, chociaż jego drużyna szła za nim. Ten szczupły, wysoki i lekki Kubańczyk, który stawał na minach i przeżył, który błagał, by mógł iść w szpicy więcej razy, niż zezwalały na to przepisy, stawał się spięty i niespokojny tylko wtedy, gdy nie mógł zejść do “gorącej” dziury. Oczywiście Ellis był surowym oficerem. “- Trzymał się przepisów, był bardzo surowy. Nie mogę powiedzieć. Ale kiedy jesteś tam na dole, jeden na jednego, wtedy nie ma żadnych przepisów”.
W uzasadnieniu do jego Army Commendation Medal (Medal Pochwalny Armii V klasy) opisana jest działalność człowieka bez nerwów. Mówi się tam o odwadze szczura tunelowego, który wbrew wszystkiemu - chociaż w tunelu mógł znajdować się partyzant, który zdążył już ranić dwóch jego kolegów z drużyny - natychmiast zgłosił się na ochotnika, by zejść pod ziemie, poszukać dokumentów i zniszczyć tunel. W uzasadnieniu napisano również, że Rejo wszedł do “gorącej” dziury, pomimo że jego podwładni sami skazili ją gazem CS, że odmówił nałożenia maski przeciwgazowej i nie zwracając uwagi na własne bezpieczeństwo przeszedł przez kompleks tuneli i zniszczył go ładunkami wybuchowymi. W uzasadnieniu nie ma natomiast informacji - nie wiedział o tym fakcie dowódca Rejo, porucznik Randy Ellis - że sierżant znalazł w tunelu północnowietnamskiego żołnierza. Kierując się zapachem nieprzyjaciela, podobnie jak wcześniej kierował się zapachem min i nie zwracając uwagi na palący, duszący CS, Rejo dosłownie wyżłobił sobie drogę w tunelu komunikacyjnym, który stał się tak wąski, że musiał go poszerzać przy pomocy noża. Randy Ellis podążał dość daleko, ale starał się trzymać w odległości pozwalającej mu osłonić Rejo. Na powierzchni życzyli sobie jeńców. W takich przypadkach obowiązywała zasada, że bierze się ich tylko wtedy, gdy istnieje rozsądny procent prawdopodobieństwa, że uda się ich przeprowadzić niebezpieczną drogą powrotną do włazu, a jednocześnie zachować w tych sześćdziesięciocentymetrowych dziurach kontrolę nad jeńcem. Było to wykonalne. Ale nie w przypadku Pete Rejo.
Wciąż poszerzał nożem tunel, gdy natknął się twarzą w twarz na komunistycznego żołnierza armii północno-wietnamskiej uzbrojonego w AK-47. Nigdy się nie dowiemy, dlaczego komunista nie strzelił do szczura, aczkolwiek fakt, że Rejo nie postąpił zgodnie ze swoim instynktem i nie zabił żołnierza można częściowo wyjaśnić otrzymanym rozkazem wzięcia jeńca. Rejo chełpił się, że nie wykopano jeszcze tunelu, w którym nie potrafiłby zawrócić i zrobił to, ryzykując, że dostanie kulą w tył głowy. Podczołgał się z powrotem do Bllisa i powiedział: “- Elly, zamów mi ładunek kumulacyjny”. Poinformował oficera, że nie może przedostać się dalej i nadszedł właściwy moment, by wysadzić tunel. Pominął milczeniem obecność północnowietnamskiego żołnierza, skulonego w rogu małej komory w odległości zaledwie kilkudziesięciu centymetrów. Czemu Rejo nie powiedział o tym Ellisowi? “- No cóż, ponieważ wiedział, że mam szajbę. Gdybym nie przemilczał, nie pozwoliłby mi zrobić tego co chciałem. Randy był zawodowcem. A ja byłem zabójcą. Rozumiecie, co chcę powiedzieć?”
W końcu dostarczono Rejo 18-kilogramowy ładunek burzący i powrócił, żeby go ustawić. Przeczołgał się z powrotem, aby sprawdzić, czy znajdzie wietnamskiego żołnierza, ale go nie zobaczył. Aż nagle, nie musiał go już widzieć. Mógł go poczuć - zapach potu i ciała nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Ustawiając ładunek, zastanawiał się, ilu ich zginie, gdy tunel się zawali. Zastanawiał się, dlaczego go nie ostrzelali - przecież był tak prostym celem. Sytuacja przypominała wcześniejsze przypadki z minami, które nie wybuchły. Po eksplozji, chciał zejść na dół tylko dlatego, by potwierdzić, że zabił tego żołnierza. Ale Ellis powstrzymał go. Drużyna szczurów otrzymała następne wezwanie.
Dali mu dziesięć dni po to, by poleciał na Guam, gdzie otrzymał amerykańskie obywatelstwo - i spełnił tym samym największe marzenie od opuszczenia Kuby. Mógłby zostać w tunelach na zawsze, gdyby nie kończyło się zaangażowanie Ameryki w ten konflikt. Nawet wtedy prosił, by pozwolono mu zostać. Gdy działalność drużyn szczurów dobiegła końca i Amerykanie zaczęli się wycofywać, Rejo ubłagał swoich przełożonych, by pozwolili mu przenieść się do jednostki lotnictwa szturmowego l dywizji kawalerii powietrznej. Latali bardzo nisko, tuż nad dżunglą, strzelając do ludzi na ziemi z szybkostrzelnych karabinów maszynowych, odpalających 6000 pocisków na minutę. To było coś dla Rejo. Ale w końcu powiedzieli mu, że jest wystarczająco długo w Wietnamie i musi wracać do domu.
Jednak nawet te ciężko zapracowane medale i amerykańskie obywatelstwo nie przyniosły Rejo spokoju. Żenił się i rozwodził trzykrotnie. Nigdy nie rozmawia z przyjaciółmi o walkach w tunelach ani nie uczestniczy w hałaśliwych spotkaniach weteranów. Ale kupił sobie strzelbę śrutową, kalibru .22, oraz kilka noży i zaczął polować na sarny, łosie i kojoty wśród wzgórz Kolorado. Poluje samotnie.
Rick Swofford również walczył w drużynie Ellisa. W przeciwieństwie do Rejo nie dręczyły go mroczne i sprzeczne siły tkwiące w człowieku. Miał dwadzieścia lat, gdy znalazł się w armii i wylądował w Wietnamie, gdzie wypełniał worki z piaskiem w wojskach inżynieryjnych. W 1969 roku sława szczurów tunelowych stała się tak wielka, że wydawali mu się oni legendą. Ellis uznał, że może wykorzystać tego twardego, żądnego sławy żołnierza i wziął go do siebie. Swofford był specjalistą w stosowaniu materiałów wybuchowych i jego talent w precyzyjnym zastosowaniu ładunków niszczących był dokładnie tym, czego potrzebowała drużyna Alpha. Jeżeli użyło się za dużo, mogło to być niebezpieczne, za mała ilość nie dawała rezultatów, nieumiejętne obchodzenie się z nimi było zagrożeniem dla wszystkich w tunelu - a Swofford potrafił robić wszystko tak, jak się należy. Peter Rejo nie lubił zuchowatego chłopaka i świecił mu w oczy swoim stopniem do momentu, gdy Swofforda nie zaczęło to wkurzać. Szczury tunelowe nie posługiwały się na tej wojnie stopniami wojskowymi, ani też nie stosowały hierarchii jaka istniała poza ich jednostką. Swofford rzucił wyzwanie Rejo i stoczyli pojedynek na pieści, który trwał tak długo, aż obydwaj nie byli w stanie utrzymać się na nogach. Potem zostali wiernymi przyjaciółmi. Swofford uwielbiał blichtr swojej drużyny. Ich charakterystyczna odznaka wywoływała zazdrość za każdym razem, gdy wchodzili do klubu podoficerskiego.
Właśnie Rock Swofford wysadził w powietrze tunel, w którym Franklin został postrzelony a Ellis zdobył swoją Brązową Gwiazdę. Był to trudny, pełen napięcia okres dla drużyny “Alpha”. Swofford zszedł na dół z Ellisem zabierając ze sobą dwadzieścia pięć skrzynek, czyli ogółem około stu trzydziestu kilogramów materiału wybuchowego C-4. Musieli przeciągnąć wszystko, skrzynka po skrzynce przez długi kompleks tuneli i zdetonować je dokładnie w tym samym czasie. Każda skrzynka, widziana od góry miała kształt kwadratu o wymiarach czterdzieści pięć na czterdzieści pięć centymetrów i oba szczury były już bardzo zmęczone. A wtedy zorientowali się, że wzięli ze sobą zaledwie czterdzieści pięć centymetrów lontu prochowego. Użycie go do zdetonowania takiej ilości materiału wybuchowego było wyjątkowo niebezpieczne. Ellis zapytał go: “- Swofford, czy lont jest wystarczająco długi?”, na co Rick, który oglądał za dużo westernów, odpowiedział, zapalając go papierosem: “- Nie, lepiej zacznij już biec, Elly”. Oczywiście, bieganie w tunelu było niemożliwe, ale zawodowcy wyczołgiwali się zadziwiająco szybko, choć w może niezbyt dystyngowany sposób, zdzierając sobie skórę z łokci i kolan. W chwili, gdy obaj mężczyźni wyskoczyli z szybu jak korki z butelki, sto trzydzieści kilogramów C-4 eksplodowało. Podmuch znokautował Swofforda. Tunele wylatywały w powietrze jak na zwolnionym filmie. Setki ton ziemi i kamieni zawisły w powietrzu. Użycie stu trzydziestu kilogramów materiału wybuchowego było luksusem, ale w tym właśnie tunelu raniono Virgila Franklina.
Gdy ziemia opadła, wszyscy zobaczyli, że Swofford rozmieścił ładunki tak idealnie, że cały nadkład ziemi przykrywający labirynt tuneli został zdjęty jak skalp z głowy. Ujrzano tunele, których w ogóle nie wykryto w czasie dotychczasowych poszukiwań. Ellis wybaczył Swoffordowi teatralny gest, A Rick był uszczęśliwiony.
Gdy szczury tunelowe l dywizji doskonaliły swoje wyjątkowe umiejętności, prowadząc indywidualne pojedynki w tunelach i często wygrywając je, 25 dywizja w Cu Chi na drugim brzegu rzeki Sajgon, wdrażała bardziej pracochłonną metodę rozprawiania się z tunelami. Na długo po oficjalnym powołaniu w “Wielkiej Czerwonej Jedynce” grup szczurów tunelowych, 25 dp w dalszym ciągu trzymała się swojej taktyki angażowania wojsk inżynieryjnych, ale bez specjalizacji i ciągłości działania, typowej dla poczynań kolegów walczących dalej na północ, w obronnym pierścieniu wokół Sajgonu. W maju 1968 roku meldunek operacyjny analizujący doświadczenia wyniesione z operacji .Atlanta” wykazywał, że piechurzy z 25 dp w dalszym ciągu posługiwali się pługami ,,Rome” w celu odsłonięcia subtelnej plątaniny tuneli Cu Chi. Przypominało to golenie się potłuczoną butelką. Sprzęt był potężny i kosztowny, cały proces czasochłonny, a wynikom brakowało dokładności. Był to hałaśliwy i prymitywny sposób uporania się z tunelami.
Można mieć wątpliwości, czy pełnoetatowe drużyny szczurów tunelowych były w stanie odkryć i zablokować tunele pasa otaczającego bazę Cu Chi. Wypady Amerykanów do tuneli były bardzo częste, ale nigdy całkowicie nie zlokalizowano ani nie zniszczono podziemnych labiryntów. W rezultacie jeszcze w lutym 1969 roku komuniści byli w stanie przeprowadzić swój zadziwiająco udany atak na bazę, w którym wykorzystali zarówno stare, jak i nowe tunele. Jeńcy z Viet Congu zeznali, że ukrywali się w pasie tuneli wokół bazy trzy, cztery dni przed atakiem. Innymi słowy, przez całe trzy lata, jakie minęły od chwili przybycia 25 dp, jej dowództwo w Cu Chi wciąż nie było w stanie kontrolować terenu wewnątrz własnych zasieków. Co więcej, baza stałą się ogromną fortecą, zmuszoną do poświęcania coraz więcej czasu, energii i pieniędzy na żywienie i bronienie samej siebie. Zdecydowane podejście dowództwa do sprawy niszczenia tuneli, mogło pozwolić dywizji na luksus prowadzenia bardziej ofensywnych działań. Jednak tam, gdzie powstawały “pół-etatowe” drużyny szczurów tunelowych, ich szkolenie i taktyka stanowiły odbicie nie tyle naukowego podejścia saperów, ile narwanych sposobów piechoty.
“Rock”, “Chicago”, Jackson, Funchez Wright i Manifold tworzyli taką właśnie drużynę. “Rock” nazywał się Floro Rivera, był plutonowym, szefem drużyny. Ani on, ani żaden inny żołnierz drużyny, nie zgłosił się na ochotnika. Wszyscy należeli do elitarnych “Wilczurów” 2 batalionu 27 pułku piechoty wchodzącego w skład 25 dywizji. “Wilczury” zostali zorganizowani w 1901 roku w Fort McPherson, w stanie Georgia. Psie przezwisko pojawiło się później, pod koniec I wojny światowej, kiedy rosyjscy białogwardziści przyrównywali zaciekłość jednostki do cech wilków.
Gdyby Flo Rivera służył jako saper w “Wielkiej Czerwonej Jedynce”, miałby szansę stać się legendarnym szczurem tunelowym. Był, podobnie jak Thornton, Ellis czy Rejo, urodzonym szczurem, W zaistniałej sytuacji jednak on i jego zorganizowana ad hoc drużyna nie zdobyła sławy i uznania kolegów z Lai Khe. W przeciwieństwie do l dp, tu drużyną nie dowodził oficer. Dowódca plutonu nawet nie schodził do dziur. Kiedy więc stało się oczywiste, że “Wilczury” potrzebują kogoś, kto zerwie z dotychczasową improwizacją w wojnie tunelowej, powiedziano Riverze, że ma zajęcie.
Urodził się na Hawajach, a jego rodzice byli Filipińczykami. Matka zmarła, gdy był niemowlęciem i ojciec, skromny robotnik na plantacji, musiał wychować trzech synów. Obaj starsi bracia Rivery służyli w czasie II wojny światowej, a potem wyjechali. Wychowanie było surowe. Ojciec nauczył go, aby nigdy się nie cofał, jeżeli uważa, że ma racje. Poznał sztukę walki na pięści i wkrótce został utalentowanym bokserem wagi muszej. Jeżeli Flo postąpił niewłaściwie, ojciec prał go na kwaśne jabłko. Pewnego dnia, gdy miał zaledwie dziewięć lat, ojciec dał mu wielki nóż i oznajmił, że teraz jego kolej, aby zabić świnię. “Nie zrób jakiegoś błędu. Widziałeś jak to robię -ostrzegł go ojciec. - Zabij ją jednym uderzeniem, pierwszym. Jeżeli zrobisz to źle, stłukę cię jak nigdy. Jeżeli masz kiedykolwiek używać noża, musisz być w tym dobry”. Świnia zginęła natychmiast, a Flo Rivera nauczył się posługiwać nożem jak Davy Cockett.
Bardzo kochał i obawiał się swojego ojca. W wieku dwudziestu lat wstąpił do wojska, żeby zostać żołnierzem zawodowym. Nieustępliwość i nie przyjmowanie rozkazów od głupków wkrótce spowodowało, że trafił do aresztu. Wierzył w dyscyplinę, ale nigdy nie mówił “proszę”. Byli wredni podoficerowie, którzy chcieli go złamać, ale im się to nie udało. Szanował jedynie skuteczność i dyscyplinę. “Jeżeli starszy szeregowy karze mi skoczyć, skoczę. Jeżeli kapral rozkaże mi wykonać: padnij i umrzyj -zrobię to”. Każdy mógł przepowiedzieć, że Rivera może zostać jednym z tych legendarnych sierżantów, których przeznaczeniem było poprowadzić ludzi z honorem do walki. Ale jak na razie upór wystawił jego karierę na poważną próbę. W czasie służby w Niemczech, pułkownik dowiedział się o jego talencie bokserskim i poprosił go, by walczył jako przedstawiciel jednostki. Rivera właśnie obiecał narzeczonej, że zerwie z boksem, więc podziękował za zaszczyt. Pułkownik łagodnie zwrócił uwagę, że nie jest to zaproszenie, lecz rozkaz. Rivera nie powiedział “proszę”. Zasalutował i wyszedł z gabinetu. Pułkownik załatwił, by dawano mu najgorsze prace, jakie można było znaleźć w bazie, a także całą serię nocnych służb wartowniczych. Rivera w dalszym ciągu o nic nie prosił, i jego wojskowa kariera wisiała już na włosku, gdy sprytny sierżant sztabowy wziął go na stronę i poradził mu kompromis. “Nie boksuj się, zostań trenerem drużyny” - powiedział. Rivera zgodził się i wojna z dowódcą dobiegła końca.
Był znakomitym kandydatem do działań w tunelach -drobny, muskularny, bardzo silny i nieustraszony. Szkolenie w czasie pracy nie sprawiało mu żadnych kłopotów, ale przekształcenie drużyny w szczury tunelowe, owszem. Niektórzy, jak wielki, powolny, czarnoskóry Jackson nie nadawali się - z racji swojej budowy. Inni mieli taką samą ochotę na włażenie do dziur, jak na poderżnięcie sobie gardła tępą brzytwą. W przeciwieństwie do Ellisa, Rivera nie mógł wybrać sobie ludzi. Najpierw doszedł do porozumienia z dowódcą plutonu, kapitanem Gavinem, sympatycznym młodym oficerem, który całą tę brudną robotę pozostawił Riverze, pozwalając mu postępować z ludźmi tak, jak uzna za słuszne. Podoficerowie, tacy jak Rivera, byli równie rzadkim zjawiskiem, jak róże na pustyni i jeżeli zaczynali działać, lepiej było zostawić ich w spokoju. Rivera uzyskał pełnię władzy.
Zebrał drużynę w bazie Cu Chi i poinformował ich, iż jest zaszczycony i dumny z tego, że pragną zostać szczurami tunelowymi. Najpierw zapadła krótka cisza - nikt nie wiedział, o czym Rivera mówi. A potem zaczęły się podnosić ręce. Drużyna wiedziała wszystko o tunelach. Nie raz znajdowali się pod ogniem Viet Congu, gdy partyzanci wyskakiwali z tunelu nawet w obszarze samej bazy. Byli “Wilczurami”, a nie foksterierami. Rivera dał im jeszcze jedną szansę przemyślenia decyzji. Obiecał, że w czasie każdej operacji za każdym razem sam będzie schodził na dół. Nie mają się czego bać - będzie razem z nimi. Zapadła szydercza cisza. Nie mógł ich prosić, ani też dalej powoływać się na swój stopień. Poczekał na pierwszą odmowę, a kiedy padła, po prostu wyzwał żołnierza do walki. Był to niemoralny i nielegalny postępek. Zaproponował dygoczącemu szeregowcowi wybór: nóż albo pistolet z jednym nabojem. Nie walczyło się z Riverą na noże, chyba, że chciało się następnego dnia być wysłanym do kraju w worku na zwłoki. Pojedynek na pistolety był równie mało atrakcyjny.
Używał tego sposobu kilkakrotnie, za każdym razem, gdy czuł, że dyscyplina w plutonie się rozsypuje. Nie była to sprawa osobistej dumy lub zachowania twarzy - był na to zbyt dobrym żołnierzem, ale nie udałoby mu się skłonić grupy piechurów do działań w tunelach bez zastosowania metody kija i marchewki. A Rivera wiedział wszystko o tym, jak używać kija. Nikt nigdy nie przyjął wyzwania sierżanta. I co ważniejsze, nikt nigdy nie zameldował, że takie wyzwanie zostało rzucone. Gdyby sprawa się wydała, Rivera oczywiście stanąłby przed sądem wojennym.
Powoli, w bólach i z kłopotami, zaczęła powstawać drużyna szczurów Rivery. “Chicago” był mniejszy nawet od niego i zazwyczaj szedł w szpicy. Szkolenie w czasie pracy ukształtowało pewne oczywiste zasady. Nikt, nigdy nie szedł sam. Wkrótce przyjęto standardowe wyposażenie szczurów. Bez przerwy trwało szkolenie w wykrywaniu pułapek.
Problem stanowił Jackson. Nie chodziło o to, że był niechętnym, czy złym żołnierzem. Po prostu, był zbyt wielki i niezgrabny. Na swoich szerokich ramionach nosił kaem plutonu, ale w walce w tunelach okazał się nieprzydatny. W czasie działań w tunelach najczęściej pełnił jedynie służbę wartowniczą przy wejściu. Zdaniem Rivery wciąż niebezpiecznie nie interesował się działaniami kolegów, a przez to stanowił słaby punkt pododdziału. Pewnej nocy, daleko od bazy, pluton biwakował na terytorium nieprzyjaciela. Gdy zorganizowano linię obrony, Rivera wyznaczył warty i poszedł spać. Obudził się w środku nocy, a kiedy przeprowadził kontrolę posterunków, zastał Jacksona śpiącego. Zabrał potężnemu szeregowcowi karabinek M-14, a wtedy Jackson obudził się i próbował pchnąć Riverę bagnetem. Ten jednak w ułamku sekundy wyciągnął nóż i skaleczył szeregowca w szyję. O świcie Rivera rozkazał mu złożyć oficjalny meldunek o incydencie dowódcy kompanii, kapitanowi Gavinowi. Obydwaj żołnierze popełnili wykroczenia kwalifikujące ich do postawienia przed sądem wojennym. Gdy Jackson wszedł do namiotu oficera, Rivera połączył się z Gavinem telefonem polowym i opowiedział mu, co się właściwie zdarzyło. Kapitan oznajmił Riverze, żeby się nie martwił, a potem wyjaśnił Jacksonowi, iż ma szczęście, że żyje. Incydent został zakończony.
Ale napięcie pomiędzy Riverą i Jacksonem pozostało. Wciąż, zdaniem sierżanta, był zagrożeniem dla dyscypliny plutonu. Nieco później, gdy pluton stacjonował w bunkrach na linii obrony bazy Cu Chi, VietCong zaczaj! intensywnie posługiwać się otaczającym ją pasem tuneli, by atakować znajdujących się w niej Amerykanów. Pododdział Rivery nagle dzień w dzień dostawał się pod ogień snajpera. Niemal dokładnie o tej samej porze snajper uzbrojony w karabinek K-44, oddawał kilka strzałów do plutonu, który w odpowiedzi z bezsilną wściekłością i bez powodzenia zasypywał ogniem plantację drzew kauczukowych. Rivera zwrócił uwagę na jedno drzewo wśród zarośli i uznał je za stanowisko snajpera. Nie mógł jednak pojąć, w jaki sposób strzelec wyborowy dostaje się na drzewo, skoro cały okoliczny teren był całkowicie zajęty przez jego drużynę.
Nie po raz pierwszy sierżant Flo Rivera popełnił poważne wykroczenie, kwalifikujące go do postawienia przed sądem wojennym. Wezwał Jacksona i polecił mu przejść się dość szybkim krokiem koło drzewa i zrobić' ten spacer tuż przed porą lunchu. “Nie zatrzymuj się -ostrzegł szeregowca. - Jeżeli to zrobisz, oberwiesz. Kiedy zacznie strzelać, nie stawaj”. Jackson, który już oduczył się dyskutowania z podoficerem, rozpoczął spacer zgodnie z planem. Rivera ustawił dwa karabiny maszynowe. Jeden wycelowany był w górną, a drugi w dolną cześć drzewa, Jackson znalazł się w odległości około stu metrów od wyznaczonego miejsca, gdy snajper zaczął strzelać. Wielki GI zemdlał, a w tej samej chwili Rivera otworzył ogień jednocześnie z dwóch kaemów. Na ziemie poleciały liście, kawałki drewna i jedno podziurawione ciało. Żołnierze ocucili wodą Jacksona i wszyscy poszli zbadać drzewo. Okazało się, że wnętrze pnia było wydrążone i wisiała w nim lina opadająca do tunelu wykopanego pod drzewem. Snajper mógł wiec wspiąć się miedzy gałęzie wewnątrz pnia i dlatego przez cały czas pozostawał niewidoczny. Jackson uprzejmie poprosił sierżanta, aby w przyszłości nie używał go w charakterze żywej przynęty. Rivera zgodził się i obaj uznali, że rachunki zostały wyrównane.
Podobnie jak Ellis w Lai Khe, Rivera, kierując się zdrowym rozsądkiem opracował coś, co nazwał koleżeńskim ubezpieczeniem w tunelach. Nikt nie schodził pod ziemie sam, nikt nie zapuszczał się zbyt daleko bez osłony. Przed każdym badaniem tunelu, Rivera przeprowadzał próby, ustalając najdrobniejsze szczegóły; kto pójdzie w szpicy, kto będzie osłaniał, jak daleko dojdą i kto ubezpieczy właz. Drużyna zaczęła działać w zgrany sposób i Rivera był coraz bardziej dumny ze swoich ludzi. Zaczęli cieszyć się w bazie pewną sławą, chociaż byli tylko jedną z wielu grup “półetatowych” szczurów tunelowych.
Nie było wielkich, bohaterskich walk w tunelach. 25 dp prowadziła politykę badania i niszczenia tak wielu podziemnych kompleksów, jak było to możliwe, nie istniały jednak jakieś konkretne instrukcje. Ale drużyna Rivery miała swoje wielkie chwile. Odnaleźli podziemną salę konferencyjną, na ścianie której wisiała elegancka flaga z sierpem i młotem, często znajdowali dokumenty, magazyny ryżu i broni. Poznali również niebezpieczeństwo związane z wychodzeniem przez odkryte włazy i narażanie na ostrzał swoich wojsk. Rivera ochraniał swoich ludzi na swój własny sposób. Po kilku groźnych incydentach postanowił, że w czasie gdy będzie miał ludzi pod ziemią, tylko jego drużyna będzie przebywała w sąsiedztwie tunelu. Jeżeli na ten święty teren wkroczyły jakieś inne “Wilczury”, mały sierżant natychmiast rozkazywał im się stamtąd wynosić. Większość słuchała go. Ci którzy tego nie zrobili, byli zwymyślani i najczęściej odchodzili. Natomiast każdy, kto nie reagował na taką metodę perswazji, nagle znajdował się oko w oko ze zwariowanym podoficerem z trzydziestką ósemką w garści. Wtedy wycofywali się. Tyle razy składano meldunki na jego oburzające zachowanie, że przestało to być nowością. Jego dowódca plutonu nigdy go nie opuścił i nigdy nie pozwolił, aby jakaś skarga została złożona na piśmie. Nikt z drużyny nie został zabity ani ranny. Dzięki szczęściu i zdrowemu rozsądkowi RAvera dotrzymał umowy jaką z nimi zawarł, gdy wyznaczył ich na ochotnika do tej służby. Zrozumieli, że wywiązał się z danego słowa. W zamian, pomimo frustracji powodowanej zbyt wieloma “zimnymi” tunelami, walczyli zaciekle na powierzchni. Każdy członek drużyny, w tym również Jackson i kapitan Gavin, był ranny.
Rivera otrzymał dwie Srebrne Gwiazdy, trzy Brązowe i Army Commendation Medal. Odszedł z 25 dp i Cu Chi po otrzymaniu przydziału do Armii Republiki Wietnamu na stanowisko specjalnego doradcy. Następnie wysłano go do Korei, ale brak akcji znudził go. W końcu powrócił na Hawaje i pracuje w cywilu w odległości stu metrów od bazy wojskowej.
21
ZWYCIĘZCY I POKONANI
Ofensywa Tet w styczniu 1968 roku była kulminacyjnym punktem działalności w tunelach. Skoordynowana seria niszczących ataków przeprowadzonych przez Viet Cong na Sajgon, została zaplanowana i przygotowana w tunelach Cu Chi i Żelaznego Trójkąta w odległości zaledwie trzydziestu sześciu kilometrów od stolicy, gdy w tym samym czasie MACV uspokajał amerykańskie społeczeństwo, że szala wojny przechyla się na ich stronę. Psychologiczne oddziaływanie ofensywy Tet było tak ogromne, że stała się ona zwrotnym punktem wojny, początkiem końca. “— Bez tuneli - oświadczył generał broni Richard Knowles - nie byłoby ofensywy Tet”. Po jej zakończeniu, gdy zdziesiątkowanych partyzantów zastępowały w walce regularne wojska Wietnamu Północnego, rola tuneli proporcjonalnie się zmniejszyła. Ale w 1968 roku odgrywały one decydująca rolę.
Tam ukrywała się elita południowowietnamskich partyzantów - Dac Cong. Byli to saperzy lub komandosi, którzy przeprowadzali najbardziej zuchwałe ataki i akty sabotażu. Niekiedy zaledwie trzyosobowa grupka Dac Congu przenikała do ogromnej bazy wojsk Stanów Zjednoczonych lub Armii Republiki Wietnamu i siała tam spustoszenie. Obecnie Dac Cong wchodzi w skład armii wietnamskiej. W czasie wojny byli oni zorganizowani w bataliony, z których najważniejszym był F-100. Powołany w 1965 roku stacjonował w tunelach w wiosce Ań Tinh nieopodal dystryktu Cu Chi. Jej członków rekrutowano spośród mieszkańców samego Sajgonu i szkolono w prowadzeniu działań partyzanckich w mieście. Większość z nich nosiła miejskie ubrania i prowadziła pozornie zwyczajne, legalne życie “integrując się z nieprzyjacielem”. F-100 znajdowało się pod osobistą komendą dowódcy wojskowego komunistycznego IV okręgu wojskowego, pułkownika Tran Hai Phunga, Jego zaszyfrowane rozkazy były przekazywane do bazy drogą radiową, a kurierki zapewniały łączność dowództwa z agentami w Sajgonie. Nikt inny w Viet Congu nie znał lokalizacji tajnej bazy batalionu. Pododdział ten miał w swoim dorobku długą listę ataków rakietowych i terrorystycznych zamachów bombowych na obiekty w Sajgonie, wśród których w 1967 roku znalazła się również ambasada amerykańska, oraz szereg regularnych ataków na posterunki policji, nocne kluby i restauracje, co spowodowało, że stolica stała się nerwowym i niebezpiecznym miejscem. Ale w czasie tradycyjnego okresu świątecznego w Wietnamie, uroczystości nowego roku księżycowego 31 stycznia 1968 roku -F-100 miał znaleźć się w czołówce pełnowymiarowej ofensywy wojskowej przeprowadzonej wewnątrz stolicy.
Decyzja o przeprowadzeniu ogólnokrajowej ofensywy Tet w 1968 roku była podjęta na najwyższych szczeblach partii Lao Dang w Hanoi. W lipcu 1967 roku w stolicy na Północy odbył się pogrzeb zmarłego na raka byłego dowódcy wojskowego Centralnego Biura na Wietnam Południowy, generała Nguyen Chi Thanha. Wydarzenie to stało się okazją do przeprowadzenia narady politycznych i wojskowych przywódców z całego Wietnamu, Ulegając naleganiom generała Giapa, zgodzili się przerwać zaistniałą sytuację -przeprowadzając Ogólną ofensywę i powszechne powstanie w czasie następnych świąt nowego roku księżycowego. Był to niemal świętokradczy krok, który mógł wywołać głębokie oburzenie wśród przeciętnych Wietnamczyków. Ale samo jego nieprawdopodobieństwo mogło być najlepszym sposobem zamaskowania działań, a poza tym, istniał historyczny precedens, kiedy to w 1789 roku wietnamscy patrioci posłużyli się podobnym podstępem w walce z chińskimi okupantami w Hanoi. Ofensywa była zaplanowana w najściślejszej tajemnicy. Wojnę w Wietnamie Południowym zamierzano przenieść ze wsi do miast i miasteczek w nadziei, że ich mieszkańcy przyłączą się NFW i wystąpią czynnie przeciwko rządowi prezydenta Thieu, Celem operacji było obalenie reżimu w Sajgonie oraz przekonanie amerykańskiego społeczeństwa w roku wyborów, że wojna jest daremna i nie do wygrania.
Ludzie i broń do ataków na Sajgon gromadzono w tunelach Cu Chi i Żelaznego Trójkąta. Następnie przenoszono sprzęt i personel coraz bliżej granic miasta, a w przeddzień ataku, do specjalnie przygotowanych, zakonspirowanych miejsc na jego terenie. Broń przewożono w pojazdach rolniczych, trumnach w czasie fałszywych pogrzebów i przy pomocy innych podstępów. Cztery tysiące partyzantów przedostało się do miasta razem z tłumami szykującymi się do święta Tet. Amerykanie zostali zupełnie zaskoczeni i późniejsze śledztwo miało ujawnić poważną klęskę wywiadowczą.
W końcowych dniach stycznia zostały zaatakowane amerykańskie i południowowietnamskie obiekty w ponad stu miastach, miasteczkach i bazach. Dwa długie oblężenia - odległego Khe Sanh i zajętej przez Viet Cong cytadeli w Hue - przedłużyły cierpienia spowodowane Tet '68. Ale przeprowadzone przez F-100 ataki na biura w samym sercu Sajgonu wywarły o wiele większe wrażenie i efekt psychologiczny. Te samobójcze akcje Viet Congu zmieniły bieg wojny na korzyść komunistów. Po Tet, wielu Amerykanów zaczęło wątpić, czy uda się im doprowadzić w Wietnamie do sytuacji, którą chociaż w przybliżeniu można by nazwać zwycięstwem.
Komisarz polityczny IV okręgu wojskowego Viet Congu, Mai Chi Tho, zaplanował ataki w zlokalizowanej w tunelach bazie niedaleko Ben Cat w Żelaznym Trójkącie. Istnieje fotografia, na której widać go w otoczeniu grupy młodych oficerów Viet Congu, wśród których jest również kilka dziewcząt, stojących z poważnymi minami wokół stołu z mapami i planami. “W czasie ofensywy Tet - powiedział - byłem w Żelaznym Trójkącie. Pracowaliśmy dzień i noc. Był to okres wyjątkowo intensywnej i tajnej działalności. Wielu naszych oficerów musiało w tajemnicy przeprowadzić rozpoznanie celów. Poruszali się po Sajgonie, korzystając ze sfałszowanych dokumentów. Członkowie naszej piątej kolumny, żołnierze i oficerowie, działający na terenie nieprzyjacielskich obiektów wojskowych, składali nam meldunki. Przychodzili i po kilku godzinach wracali na swoje posterunki. Byłoby to niemożliwe, gdyby kwatera główna była zbyt daleko. Dlatego właśnie Cu Chi było takie ważne. Właśnie w tunelach czyniono przygotowania do ofensywy, gromadzono broń i zapasy, zbierano wojska. Były szczególnie cenne po tym, jak ofensywa nie zdołała zrealizować założonych celów, ponieważ stanowiły podstawę następnych ataków”.
Na całym obszarze Wietnamu Południowego miasta i miasteczka były atakowane przez Viet Cong. W samym Sajgonie grupy komandosów zdobyły radiostację, ambasadę Filipin i inne rejony miasta, zaatakowały pałac prezydencki, kwaterę główną MACV w bazie lotniczej Tan Son Nhut i ambasadę Stanów Zjednoczonych, która była nowo wybudowanym, betonowym obiektem obronnym przy głównym bulwarze miasta. Gdy dwa samochody Viet Congu podjechały tam we wczesnych godzinach rannych, południowowietnamscy policjanci uciekli. Partyzanci przebili ładunkami wybuchowymi otwór w otaczającym ambasadę murze i obronę musieli podjąć pełniący służbę żołnierze piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych i policji wojskowej. Wkrótce wszyscy, poza jednym, członkowie grupy szturmowej zginęli i cały atak został przez obecnego na miejscu zdarzenia amerykańskiego oficera określony lekceważąco jako “nieistotne działania plutonu”. Jednakże wiadomość o incydencie wstrząsnęła całym światem. W innych miejscach Wietnamu szkody były o wiele większe - dziesięć stolic prowincji dostało się pod czasową kontrolę Viet Congu - a kluczowe amerykańskie bazy zaopatrzeniowe i lotniska zostały ostrzelane ogniem artyleryjskim. Garstka partyzantów, przedostająca się za mur ambasady, zwróciła uwagę całego zgromadzonego w Sajgonie korpusu prasowego i zniszczyła rezultaty wieloletniej propagandy sukcesu prowadzonej przez Joint U.S. Public Affairs Office (Połączone Biuro Spraw Publicznych Stanów Zjednoczonych), czyli amerykańskiej agencji informacyjnej.
Rozpatrywane ze ściśle wojskowego punktu widzenia operacje Viet Congu w czasie ofensywy Tet, były w przeważającej części niepowodzeniami. Ten fakt był jednak bez znaczenia. W tym okresie poziom amerykańskich strat był większy niż w czasie wojny koreańskiej. Nastąpiła chwila bolesnej szczerości - zawsze będącej rzadko spotykanym towarem w Wietnamie. Opinia społeczna i polityczna w Stanach Zjednoczonych nigdy nie otrząsnęła się z tego szoku i dwa tygodnie później prezydent Johnson oświadczył, że nie będzie ubiegał się o reelekcję.
Ironią losu było, że Viet Cong również nigdy nie otrząsnął się ze skutków tej operacji. Teoretycznie bataliony północnowietnamskich wojsk miały wesprzeć pierwsze ataki saperów Viet Congu, ale nie zdołano wykorzystać przewagi wynikającej z zaskoczenia. Pomimo niemal idealnej koordynacji ataków na terenie całego kraju, ich oddziaływanie zostało osłabione, ponieważ były tak bardzo rozproszone. Ataki zostały odparte - z ogromnymi stratami - wszędzie poza Hue i Sajgonem, a stolicę zdołano spacyfikować w ciągu tygodnia. W walkach zginęło ponad czterdzieści tysięcy partyzantów Viet Congu, osłabiając ten ruch w nieodwracalny sposób. Ofensywy nie wsparło powszechne powstanie, ponieważ jego szansę powodzenia były dla pragmatycznych wietnamskich mieszkańców miast zbyt małe. Generał Tran Van Trą osobiście stwierdził, że ofensywa zaszkodziła atakującym w równym stopniu, co obrońcom. Komunistyczny dowódca wojskowy w Wietnamie Południowym po wojnie opublikował swoje pamiętniki. Zostały one natychmiast zakazane przez Hanoi, a sam autor zniknął, stając się, zapewne, ofiarą czystki. Napisał w nich, co następuje:
Nie powinniśmy obawiać się mówienia o błędach. W czasie Tet w 1968 roku nie oceniliśmy właściwie specyficznej równowagi sił - naszych i nieprzyjaciela, nie uświadomiliśmy sobie w pełni faktu, że przeciwnik wciąż dysponuje poważnym potencjałem, podczas gdy nasz jest ograniczony. Chociaż na wszystkich polach bitew istniała doskonała koordynacja, wszyscy działali bardzo dzielnie, poświęcając swoje życie, ponieśliśmy wielkie straty w sile żywej i sprzęcie, zwłaszcza zaś wśród kadry różnego szczebla, co poważnie nas osłabiło. Później nie byliśmy w stanie nie tylko utrzymać naszych zdobyczy, ale również musieliśmy w 1969 i 1970 roku przezwyciężyć ogromne trudności, aby rewolucja mogła przetrwać burzę.
Ale Tran Van Tra w miesiąc po Tet 1968 rozkazał przeprowadzić następne ataki oraz - kolejne - przez cały rok 1968, próbując utrzymać intensywność działań wojennych i zniwelować rozczarowanie wywołane faktem, że komuniści nie spełniają swoich idealistycznych obietnic. Należało przekonać Viet Cong, że zwycięstwo jest jednak w zasięgu ręki i dlatego ataki - i wyniszczenie -trwały dalej. Odpowiedzią Amerykanów był cios zadany żelazną pięścią. Przez pozostałą część pory suchej i zimę fale śmigłowców i transporterów opancerzonych przerzucały wojska prowadzące wielkie operacje “szukaj i zniszcz”, które ogarnęły rejony baz Viet Congu. (W czasie jednej z takich operacji miała miejsce masakra mieszkańców My Lai.)
Zdziesiątkowani partyzanci wycofali się do swoich podziemnych kryjówek, w dużej mierze utraciwszy bojowego ducha. “- W Nhuan Duc, niedaleko bazy w Cu Chi, pozostało nas tylko czterech bojowników - wspominał miejscowy dowódca, kapitan Nguyen Thanh Linh. - Walczyliśmy kilka dni w miastach i opuściliśmy wiejskie tereny. Rzuciliśmy całe nasze siły do walki i utraciliśmy kluczowe kadry. Gdy Amerykanie przeszli do kontruderzenia, nie mieliśmy już dobrych ludzi. Zostaliśmy prawie bez amunicji. Nasze rezerwy żywności zmniejszały się z dnia na dzień. Na nas czterech mieliśmy zaledwie pięćdziesiąt gram ryżu dziennie. Jedliśmy ryby z rzeki Sajgon i bardzo dużo szczurów. Niektórzy obawiali się, że możemy utracić Cu Chi. Można było powiedzieć, że Amerykanie wygrywają taktycznie, jeżeli nawet nie strategicznie”.
Ataki na Sajgon w czasie ofensywy Tet przeprowadzone zostały z dawnych ośrodków Viet Congu w dystrykcie Cu Chi i Żelaznym Trójkącie. Tym razem amerykańskie naczelne dowództwo postanowiło raz na zawsze zlikwidować te zryte tereny, niszcząc całkowicie środowisko naturalne. Chemiczne defolianty okazały się tylko czasowo skuteczne. Plantacje Fil Hol, lasy Ho Bo i Boi Loi oraz Żelazny Trójkąt były systematycznie niwelowane pługami “Rome”. Śmigłowce Chinook siały “amerykańską trawę”, którą okresowo podpalano. Był to specjalnie wyhodowany gatunek szorstkiej trawy, która paliła się szybko i łatwo. Pułkownik Thomas A. Ware dowodził w operacjach “wymiatających” batalionem 25 dp. “Spędzaliśmy czas w lesie Ho Bo, w Fil Hol i Żelaznym Trójkącie. Myślę, że wycięliśmy około pięciu i pół tysięcy hektarów lasu. Codziennie natrafialiśmy na tunele. Czasem zapadały się pod naszymi ciężkimi spychaczami lub czołgami. Niekiedy po prostu wysadzaliśmy w powietrze wejścia do nich”.
Wspomina Mai Chi Tho: “Tak, Amerykanie zryli spychaczami cały rejon, nie pozostał tam ani jeden dom czy drzewo. Można było stanąć na brzegu rzeki Sajgon i bez żadnych przeszkód widzieć biegnącą w odległości około jedenastu kilometrów szosę Nr l. Musieliśmy przebywać w krótkich odcinkach tuneli. Mieliśmy ograniczone możliwości prowadzenia wojny. Nie działaliśmy za dnia, jedynie w nocy”.
Ludność zamieszkująca wioski w większej części znikła. Przeciętnie, od 1965 roku ponad milion południowo-wietnamskich wieśniaków rocznie było przesiedlanych, bądź uciekało przed bombami, pociskami oraz defoliantami i stawało się uchodźcami zamieszkującymi kontrolowane przez stronę rządową miasta. To zniszczyło system podatkowy Viet Congu i jego zaplecze zaopatrzeniowe. A w strefach swobodnego ataku i tak nikt nie był w stanie przez dłuższy okres utrzymać się przy życiu.
“- Drzewa były pozbawione liści - wspomina kapitan Linh. - W tunelach było bardzo gorąco. Jeżeli nie zacieralibyśmy naszych śladów na ścieżkach, śmigłowce wykryłyby je. Największym sukcesem Amerykanów były wtedy dwa uzbrojone śmigłowce z 25 batalionu lotniczego - Cobry. Na ich przednich częściach były wymalowane spiczaste zęby i czerwone paszcze magicznego zwierzęcia. Nazywaliśmy je czerwonogłowymi bestiami. Latali nimi dwaj niezwykle celni czarni strzelcy pokładowi. Wystarczyło, by dostrzegli nasz cień, a natychmiast kierowali swoje kaemy, żeby strzelać i zabijać. Zginęło wielu naszych żołnierzy. Latali nisko, szybko i byli zabójczo celni. Zrobiliśmy kukły trzymające podniesione karabiny, żeby ich zwabić i ostrzelać. Jeden ze śmigłowców rozbił się w bazie Cu Chi. Pochowaliśmy wszystkie ofiary czerwonogłowych bestii w jednym miejscu, żeby były ostrzeżeniem dla wszystkich. Znajdowało się tam pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt grobów i co dwa trzy dni przybywał nowy. Teraz już nie ma tego cmentarza”.
Pisarz Vien Phuong wrócił w 1971 roku do dystryktu Cu Chi z bezpiecznego schronienia w Kambodży. “Cały obszar Cu Chi był porośnięty “amerykańską trawą” i bambusem. W każdej wiosce pozostało około czterech partyzantów, innych ludzi nie było... Partyzanci jedli liście, żeby utrzymać się przy życiu i obmywali rany wodą z solą. Musiałem żyć w przykrytej nylonową płachtą dziurze, na dnie leja”.
Był to najbardziej mroczny okres. Ironią losu było, że gdy ostatnie amerykańskie jednostki wycofały się na początku lat siedemdziesiątych, Viet Cong przyznawał się do klęski. Egzystencja partyzantów stała się tak niezwykle ciężka, że nawet stanowczy kapitan Linh oświadczył, że w latach 1969 i 1970 morale załamało się i było wielu Hoi Chanh, dezerterów z Viet Congu. “Zbyt trudno się wówczas żyło, najmniejszy błąd mógł okazać się fatalny”.
W lutym 1970 roku z resztką swojej drużyny ukrywał się w tunelu położonym kilkaset metrów od linii obrony bazy Cu Chi. Było to ten sam tunel, skąd Dac Cong ruszył 26 lutego 1969 roku do ataku i zniszczył wiele śmigłowców. Linh wspominał: “- Codziennie amerykańskie wojska przechodziły nad moją głową. Nie mieli pojęcia, że tam jesteśmy, więc nas nie szukali. Słyszeliśmy szczękające całą noc metalowe gąsienice czołgów. Słyszeliśmy jak Amerykanie śmieją się i żartują. Żyliśmy tam cały miesiąc, ale kiedy wyszedłem na powierzchnie, zostałem schwytany”. Dla kapitana Linha wojna się skończyła. Po pięciu latach w tunelach został jeńcem.
Z powodu zwiększającej się liczby Hoi Chanh, Viet Cong doznał następnego niepowodzenia, który dodatkowo przyspieszył jego upadek. Poza strefami swobodnego ataku Viet Cong w dalszym ciągu posiadał w wioskach polityczną i samorządową infrastrukturę. Posługując się danymi wywiadowczymi uzyskanymi od Hoi Chanh, Amerykanie zaproponowali ujawnienie znajdujących się w tunelach kryjówek kadry partyjnej i ostateczną likwidacje infrastruktury NFW.
Program o nazwie “Phoenix” został opracowany przez Roberta Kromera byłego pracownika CIA i zastępcę do spraw pacyfikacji generała Westmorelanda. Przezywany “Palnik”, przygotował w 1967 roku projekt nazwany CORDS (Civil Operations and Revolutionary Development Support - Agencja wspierania akcji obywatelskiej i rozwoju wsi) i narzucił go rządowi prezydenta Thieu. “Phoenix” był najistotniejszym elementem tego programu i miał być od 1969 roku wprowadzany pod kierunkiem CIA przez południowowietnamską policje, wojsko i jednostki pomocnicze w ramach zarządzonej przez prezydenta Nixona polityki wietnamizacji. Celem programu “Phoenix” było ujawnienie i likwidacja zakonspirowanego aparatu komunistycznego w Wietnamie Południowym. Na początku lat sześćdziesiątych Viet Cong sparaliżował administracje rządu sajgońskiego, systematycznie mordując mianowanych wójtów wsi i innych urzędników państwowych. Jeżeli udałoby się zniszczyć miejscowe struktury kadry, aktywistów i pomocników, wtedy - zakładano - dałoby się przełamać zaczarowany krąg, mechanizm dzięki któremu jednostki partyzanckie, rozbite w wyniku amerykańskich działań wojskowych, były systematycznie odtwarzane dzięki pracy NFW wśród ludności. Ostatecznie jednak “Phoenix” okazał się mieszaniną korupcji, nieskuteczności, brutalności i morderstw. Ale, połączony z wyludnieniem terenów wiejskich, zdołał w poważnym stopniu nadwerężyć struktury organizacyjne Viet Congu, doprowadzić do ujawnienia tuneli i zmusił generała Tran Van Tra do wyprowadzenia dywizji regularnej armii północno wietnamskiej.
W pierwszej fazie “Phoenixa” przeprowadzano zbiór i weryfikację danych wywiadowczych o Viet Congu, uzyskanych przede wszystkim od jeńców i Hoi Chanh. Tam, gdzie było to możliwe, w szeregach Viet Congu umieszczano szpiegów. Pham Van Nhanh, były dowódca partyzantów z wioski Trung Lap w dystrykcie Cu Cni powiedział, że w czasie “Phoenixa” “...jednym ze sposobów stosowanych przez przeciwnika było szkolenie ładnych dziewcząt, które później infiltrowały naszą organizację. Uwiodły one pewną liczbę naszych funkcjonariuszy i zebrały informacje o naszych strukturach organizacyjnych i działalności”. Policja poddawała presji rodziny w wioskach strategicznych, zmuszając je, by namawiały młodych ludzi do ujawnienia partyzantów i skorzystania z przywilejów Chieu Hoi. Weteranka, pani Nguyen Thi Dinh, jedna z przywódczyń Viet Congu, powiedziała amerykańskiemu reporterowi Stanleyowi Karnowowi. “- Nigdy nie obawialiśmy się dywizji wojsk, ale umieszczenie w naszych szeregach paru agentów stwarzało nam ogromne kłopoty”.
Druga faza - wykorzystanie - została przeprowadzona przez specjalnie przeszkolone jednostki narodowej policji południowowietnamskiej i Armii Republiki Wietnamu. Zaopatrzeni przez dystryktowy ośrodek “Phoenixa” w nazwiska i adresy, wpadali do wiosek, aby rozprawić się z osobami podejrzewanymi, że są urzędnikami i sympatykami Viet Congu. To zazwyczaj oznaczało zabójstwo lub aresztowanie. William Colby, szef sajgońskiej placówki Centralnej Agencji Wywiadowczej, który kierował programem, był zmuszony przyznać, że “Phoenix” stał się kwintesencją wszystkich negatywnych aspektów wojny. Ale odniósł powodzenie. Według jego oceny, w rezultacie zastosowania programu, ponad 60 000 agentów Viet Congu zostało zabitych, ujętych lub zneutralizowanych - liczba ta obejmuje również Chieu Hoi. Z 20 000 zabitych, twierdził stanowczo Colby na przesłuchaniach przeprowadzonych w Kongresie w 1971 roku, większość zginęła w walce. Inni świadkowie mówili jednak o odwetowym charakterze operacji i powszechnym stosowaniu zabójstw i tortur. W każdym jednak razie, wiejskie struktury Viet Congu zostały w dużym stopniu zdezorganizowane. Po zakończeniu wojny wielu czołowych komunistycznych działaczy w Wietnamie przyznało, że okres realizacji “Phoenixa” był dla nich najgorszy. Jeden z wyższych oficerów, pułkownik Bui Tin nazwał operację “podstępną i okrutną”, spowodowała ona “stratę tysięcy naszych kadrowych działaczy”. Zdradzenie lokalizacji baz w tunelach, zmusiło ocalałych partyzantów i wojska północnowietnamskie do masowego wycofywania się w bezpieczne rejony za granicą Kambodży, gdzie miały oczekiwać na odejście wojsk amerykańskich. Na wiosnę 1970 roku jednostki amerykańskie i Armii Republiki Wietnamu przeprowadziły krótki, ale niszczący wypad przeciwko komunistycznym bazom w neutralnej Kambodży, zmuszając północnowietnamskie wojska do wycofania się jeszcze dalej.
Pod koniec 1971 roku, “Phoenix” zadawał poważne straty. Szczególnie cennym Hoi Chanh był Nguyen Van Tung, sekretarz partii komunistycznej w An Tinh, dystrykcie przyległym do Cu Chi. Kazał on za dokonanie gwałtu stracić młodego partyzanta, który okazał się bratankiem wysokiego komunistycznego urzędnika. Obawiając się zemsty, zgłosił się do Armii Republiki Wietnamu. Jego zeznania doprowadziły do aresztowania ponad trzystu komunistycznych sympatyków i wykrycia licznych baz w tunelach. Był wśród nich tajny punkt dowodzenia komandosów F-100 w An Tinh. Został opanowany w czasie operacji Armii Republiki Wietnamu, poprzedzonej nawałą artyleryjską, po której Hoi Chanh przeprowadził Armię Republiki Wietnamu przez pola minowe do tuneli. Wszyscy znalezieni w nich partyzanci zostali zabici lub wzięci do niewoli. Wśród zdobytych dokumentów były zeszyty z wklejonymi wycinkami prasowymi na temat “zwycięstw” F-100 - to znaczy zamachów bombowych w Sajgonie - oraz notes zawierający spis ponad sześćdziesięciu agentów w Sajgonie. Podane tam były ich prawdziwe nazwiska, adresy oraz instrukcje w sprawie tajnych spotkań i skrzynek kontaktowych. Wszyscy ci agenci mieli całkowicie legalny status. Ich nazwiska zostały przekazane Wydziałowi Specjalnemu w Sajgonie. Aresztował on pięćdziesięciu agentów, ale nie zdołał odnaleźć szefa do spraw operacyjnych batalionu, dwudziestoletniej dziewczyny Nguyen Thi Kieu. Ocalała i później mianowana została bohaterką rewolucji. Zespół saperski został zlikwidowany. Do końca wojny w Sajgonie nie było większych aktów sabotażu - przede wszystkim dlatego, że nie można już było utrzymywać partyzanckich baz w tunelach.
Najbardziej decydujący cios w walce przeciwko tunelom został zadany z powietrza. 31 października 1968 roku, prezydent Johnson rozkazał zakończyć bombardowania Wietnamu Północnego, czyniąc w ten sposób gest, który miał przyspieszyć podjecie rozmów pokojowych w Paryżu. Strategiczne bombowce B-52 zostały przystosowane do przenoszenia ponad stu bomb burzących. Od dawna przeprowadzały naloty ze swoich lotnisk w bazie lotniczej Andersen na Guam i U-Tapao w Tajlandii. Te potężne, latające na wysokim pułapie samoloty nigdy nie widziały celu. Naprowadzano je i kierowano bombardowaniem za pośrednictwem radaru naziemnego znajdującego się w odległości trzystu dwudziestu kilometrów. Ze względu na możliwy błąd nawigacyjny nie zezwalano na zrzut bomb w odległości mniejszej niż trzy kilometry od własnych oddziałów. Gdy wstrzymano bombardowania Północy, w dyspozycji dowódców na Południu znalazło się więcej maszyn. Generałowie postanowili użyć bombowców w celu przeprowadzenia zmasowanych bombardowań stref swobodnego ataku. W nalotach miano użyć bomb burzących o wadze 340 i 220 kilogramów.
Zrzucano je seriami pozostawiającymi półtorakilometrowy pas całkowitego zniszczenia. Okolicę przeorywały rzędy eksplozji. Tony ziemi - razem z drzewami, budynkami i ludzkimi ciałami - strzelały wysoko w górę. Nalot B-52 można było zobaczyć, usłyszeć i poczuć z odległości trzydziestu dwóch kilometrów: grzmiącą symfonię zniszczenia, która wstrząsała ziemią i kaleczyła ją nieodwracalnie. W Cu Chi i Żelaznym Trójkącie w 1969 roku pozostało niewiele roślinności i jeszcze mniej ludzi - jedynie garstka partyzantów w niezwykle trudnych warunkach kryła się wciąż w tunelach. Dla nich, najbardziej niszczącymi bombami B-52 nie były te, których zapalniki nastawiono na wybuch w powietrzu lub przy zetknięciu z ziemią, ale te o opóźnionym działaniu, które eksplodowały po zagłębieniu się na ponad metr w ziemię. Wybuch takiej bomby powodował miejscowe trzęsienie ziemi, które niszczyło najtrwalsze nawet ściany tuneli. Leje po nich, które wciąż szpecą krajobraz, miały głębokość do dziesięciu metrów. Te wielkie jamy przerywały system tuneli, czyniąc go nie nadającym się ani do użytku, ani do naprawy. “Pięciometrowy lej wystarczył, by zniszczyć tunel - powiedział major Nguyen Quot. - Bomby B-52 drążyły leje o głębokości dwudziestu metrów. Otwory wentylacyjne zasypywała wyrzucona ziemia i szczątki. Gdy system tuneli został zablokowany w kilku miejscach, powietrze nie mogło krążyć i uwięzieni pod ziemią ludzie dusili się. Dywanowe bombardowania B-52 odniosły skutek tam, gdzie zawiódł gaz CS i ładunki niszczące szczurów tunelowych - doprowadziły do tego, że Viet Cong nie mógł korzystać z tuneli”.
Ale ten wojskowy sukces przyszedł zbyt późno, by wywrzeć wpływ na losy wojny. Długa, nierozstrzygnięta wojna na wyniszczenie, szok ofensywy Tet 1968 i ogromna niepopulamość wojny w kraju - już zadecydowały o wycofaniu się Ameryki z Wietnamu.
Partyzanci Viet Congu zostali zdziesiątkowani w nierównej walce, ale potężna, regularna armia Wietnamu Północnego znajdowała się na miejscu, gotowa kontynuować wojnę. W grudniu 1970 roku Komitet Centralny partii Lao Dong w Hanoi, podjął oficjalną uchwałę o odstąpieniu od działań powstańczych i podjęciu operacji wojskowych siłami dużych jednostek. Wojna partyzancka została właściwie przegrana. Zajmujący się problemami Azji, Chalmers Johnson napisał w 1973 roku: “Vo Nguyen Giap przyznał, że w walkach w latach 1965-1968 utracono 600000 ludzi... Co więcej, około roku 1970, przynajmniej 80 procent codziennych działań bojowych w Wietnamie Południowym prowadzonych było przez jednostki regularnej Ludowej Armii Wietnamskiej (LAW)... Autentyczni, ubrani w czarne piżamy partyzanci z Południa... tworzyli nie więcej niż 20 procent komunistycznych sił zbrojnych”. Najazd wiosną 1972 roku został przeprowadzony przez północno wietnamskie oddziały wyposażone w czołgi i artylerię.
W 1972 roku siły lądowe Stanów Zjednoczonych były już, jednostka po jednostce, wycofywane z Wietnamu. Aby to zrekompensować, prezydent Nixon zwiększył pomoc wojskową dla Wietnamu Południowego. Zaczęła to być wojna Armii Republiki Wietnamu. Pod koniec 1970 roku większa część dywizji “Tropikalnych Błyskawic” powróciła na Hawaje i przekazała bazę Cu Chi 25 dywizji Armii Republiki Wietnamu, stacjonującej poprzednio w położonym nieopodal Duć Hoa. 25 dywizja Armii Republiki Wietnamu cieszyła się mamą opinią wśród amerykańskich oficerów, ponieważ za wszelką cenę unikała walki i prowadziła układy z Viet Gongiem. W 1967 roku więcej jej żołnierzy zginęło w wypadkach drogowych, niż w czasie walki. Pewien amerykański generał stwierdził, że dywizja “wypięła się na wojnę”. Przez rok amerykańskie dowództwo dążyło do zdymisjonowania dowódcy 25 dp Armii Republiki Wietnamu, generała Phan Trong Chinha, który ostatecznie został wysłany w styczniu 1969 roku na “urlop zdrowotny”. Jego dywizja miała rzekomo chronić zachodnie skrzydło Sajgonu w czasie Tet 1968. W następnych latach sytuacja niewiele się poprawiła. Generał Tran Quoc Lich, mianowany dowódcą 25 dp Armii Republiki Wietnamu przez prezydenta Thieu, został wyrzucony w 1974 za sprzedaż ryżu Viet Congowi. Sprzedaż żywności, sprzętu wojskowego, uchylanie się od obowiązków sprawiły, że dywizja była niezdolna do walki i nie dysponowała żadną siłą bojową. W kulminacyjnym punkcie wojny w 1975 roku, 25 dp Armia Republiki Wietnamu była wyłączona z działań od roku, a jej dowódca siedział w areszcie oskarżony o korupcję.
Porozumienie o przerwaniu ognia podpisane w Paryżu w styczniu 1973 roku przez Henry Kissingera i Le Duc Tho, pozwoliło Stanom Zjednoczonym w honorowy sposób wycofać się z wojny, ale dało jednocześnie komunistom całkowitą kontrolę nad wielkimi połaciami Wietnamu Południowego. Pozwolono, by na tych terenach pozostało trzysta tysięcy północnowietnamskich wojsk. Po ofensywie Tet, Armia Republiki Wietnamu ograniczyła się do obrony miast i kilku posterunków, opuszczając całkowicie tereny wiejskie. Armia północnowietnamska umacniała swoją obecność. Gdy w 1973 roku ponownie zaczęły się walki, komuniści stopniowo powiększali zdobycze terytorialne. Zdarzające się co pewien czas bitwy pomiędzy wzmocnioną i dozbrojoną Ludową Armią Wietnamu a zdemoralizowaną Armią Republiki Wietnamu miały miejsce przez cały rok 1974. Północnowietnamskie wojska rozpoczęły swoją ofensywę w grudniu tego roku. Uderzając z gór na równiny wybrzeża, a stamtąd na pogórze, wojska północnowietnamskie otoczyły Sajgon z szybkością, która zdumiała nawet je same. W kwietniu 1975 roku byty gotowe zająć miasto.
Zniszczony Żelazny Trójkąt miał wciąż swoją rolę do odegrania. Tuż przed ostatecznym szturmem Sajgonu, generałowie Van Tien Dung (naczelny dowódca) i Tran Van Tra przenieśli swoje wysunięte stanowiska dowodzenia z bezpiecznego, dawno już “wyzwolonego” Loc Ninh do tego, co zostało z bazy w tunelach w dystrykcie Ben Cat. W tym właśnie miejscu Mai Chi Tho planował w 1967 roku atak na Sajgon w ramach ofensywy Tet. Była to -oświadczył Van Tien Dung w swoim sprawozdaniu z upadku Wietnamu Południowego - “.. .położona na północny zachód od Ben Cat, stara baza jednej z naszych jednostek do działań specjalnych z Sajgonu. Z niej właśnie nasze oddziały specjalne przez wiele lat przeprowadziły wiele ataków na Sajgon, zadając ciężkie straty Amerykanom i ich lokajom”. Dwa dni później pojawili się tam dwaj inni wysokiego szczebla Wietnamczycy z Północy, którzy nie potrafili zrezygnować z obecności w miejscu historycznych wydarzeń. Był to sekretarz Centralnego Biura na Wietnam Południowy i członek Biura Politycznego Pham Hung i Le Duc To, który podpisał w 1973 roku porozumienie o zawieszeniu broni i brat Mai Chi Tho. Gdy czołgi zbliżyły się do prezydenckiego pałacu w Sajgonie doprowadzając trzydziestoletnią wojnę Wietnamu o niepodległość do końca, dowodzący nimi generałowie i politycy, otrzymali te dobrą wiadomość w dawnej bazie zlokalizowanej w tunelach, w miejscu, gdzie w czasie tych długich zmagań toczyły się najbardziej zaciekłe walki.
22
REFLEKSJE
Tunele Cu Chi stały się dla wietnamskich komunistów symbolem ich uporu i wytrwałości w wojnie przeciwko Amerykanom od 1965 do 1973 roku. “Opór - napisał von Clausewitz, dziewiętnastowieczny teoretyk wojskowy - jest formą działania mającą na celu zniszczenie sił nieprzyjaciela w ilości, która zmusi do porzucenia swoich zamiarów”. To właśnie osiągnął Viet Cong. Pułkownik Harry Summers, współczesny amerykański badacz amerykańskiego niepowodzenia w Wietnamie, napisał, że celem komunistów w Wietnamie Południowym było “zmęczenie nas”, a następnie dodał: “Byli w stanie dokonać tego dzięki oszczędnej gospodarce siłami - działań Viet Congu zaopatrywanego i wspieranego przez wybrane regularne jednostki północno-wietnamskie”. Amerykańskie siły zbrojne zostały postawione w sytuacji patowej przez przeciwnika, który znajomością psychologii i sprytem nadrabiał brak samolotów i czołgów. Aby walczyć z wrogiem w jego fortecach, Amerykanie musieli wypracować umiejętności wojskowe tak przyziemne - w dosłownym znaczeniu - że odniesienie sukcesu nie wynikało z zastosowania nowoczesnej broni czy siły ognia, ale najzwyklejszej odwagi przy stawianiu czoła najstarszym i najbardziej pierwotnym lękom, rodzącym się w czasie pościgu w mrocznych zakamarkach kryjówki.
G.K. Chesterton napisał, że “...odwaga jest pojęciem niemal wewnętrznie sprzecznym. Oznacza silne pragnienie życia, przybierające formę gotowości do śmierc”. Niewielu walczących w tunelach partyzantów przeżyło. Viet Cong może uczciwie twierdzić, że odniósł zwycięstwo, ale to Wietnam Północny zdobył chwałę i władze. A gdy amerykańskie szczury tunelowe wróciły do domu, ich dzieje i odwaga również zostały zignorowane i przytłoczone powojennymi kompleksami i oskarżeniami, które wstrząsały Ameryką.
Sama tylko ziemia została szczodrze nagrodzona, gdy tunele zaczęły poddawać się działaniu czasu i natury kończących to, co rozpoczęły bomby B-52. Całemu dystryktowi formalnie przyznano tytuł “Żelaznej Ziemi Cu Chi”.
Dawne podziemne stanowisko dowodzenia w Phu My Hung jest zachowane jako pamiątka wojny tunelowej. Podziemne sale konferencyjne i kręte tunele komunikacyjne zostały pieczołowicie zabezpieczone. Dzisiaj są spokojnym miejscem. Pracuje to kustosz, który utrzymuje wszystko w należytym porządku. Jest i księga pamiątkowa zawierająca uprzejme wyrazy podziwu, wpisywane przez komunistyczne delegacje. Ci, którzy próbują sami przekonać się, jak wyglądała egzystencja w tunelach i wyprawiają się na krótką wycieczkę po podziemiach, bardzo szybko padają ofiarą klaustrofobii, albo mrówek i moskitów, które stały się nowymi strażnikami podziemi. W wioskach dystryktu Cu Chi resztki tuneli padają ofiarą zaniedbania. Włazy próchnieją, jamy osypują się. Młodzi nie mogą uwierzyć, że Wietnam kiedykolwiek będzie znowu toczył walkę na własnej ziemi. Starsi nie są tego tacy pewni.
Historia, która tak często jest instrumentem propagandy zwycięzców, teraz może zarejestrować prawdę o tunelach. Ci, którzy przeżyli, mówią ze szczerym szacunkiem o dawnych przeciwnikach. Jak w przypadku większości wojen, nienawiść wygasa. Pamięta się jedynie, jak słaby zwyciężył silnego, a także - jak walczący po obu stronach znaleźli w sobie nowe źródła odwagi i wytrwałości - trwałe źródło inspiracji płynące z bolesnej wojny.
KALENDARIUM
GŁÓWNYCH WYDARZEŃ
WOJNY WIETNAMSKIEJ
1945
2 września. Komunistyczny Viet Minh pod przywództwem Ho Chi Minha przejmuje władze w Hanoi i proklamuje niepodległość.
22 września. Powrót francuskich wojsk do Wietnamu.
1946
19 grudnia. Viet Minh rozpoczyna w Indochinach ośmioletnią wojnę przeciwko Francuzom.
1950
26 czerwca. Początek wojny koreańskiej.
1953
27 lipca. Zawieszenie broni w Korei.
1954
7 maja Francuzi poddają się Viet Minhowi w Dien Bien Phu. 20 lipca Porozumienia genewskie dzielą Wietnam na Północny i Południowy ze stolicami w Hanoi i Sajgonie
1955
26 października. Ngo Dinh Diem zostaje prezydentem Wietnamu Południowego i odwołuje wybory uzgodnione w Genewie.
1959
Maj. Wietnam Północny rozpoczyna przerzucanie personelu i broni na Południe szlakiem Ho Chi Minha prowadzącym przez Laos i Kambodże.
Przybycie pierwszych amerykańskich doradców wojskowych do Wietnamu Południowego. Październik. Prezydent Diem wprowadza prawa delegalizujące komunistów i były Viet Minh
1960
8 listopada. John F. Kennedy zostaje wybrany prezydentem Stanów Zjednoczonych, występuje o wsparcie Diema.
20 grudnia. Powołanie Narodowego Frontu Wyzwolenia Wietnamu Południowego (Viet Congu) i wznowienie wojny partyzanckiej. Ponowne rozpoczęcie budowy tuneli w dystrykcie Cu Chi i innych rejonach.
1962
8 lutego. W Sajgonie powołane zostaje Amerykańskie Dowództwo Pomocy Wojskowej w Wietnamie (MACV).
30 lutego. Rozpoczęcie programu wiosek strategicznych w Wietnamie Południowym.
1963
2 stycznia. Viet Cong zadaje klęskę południowowietnamskiej armii (ARVN) pod Ap Bac. Kwiecień. Wprowadzenie programu amnestyjnego Chieu Hoi dla Viet Congu.
l listopada. Prezydent Diem zamordowany podczas przewrotu wojskowego w Sajgonie.
22 listopada. Prezydent Kennedy zostaje zamordowany. Lyndon Jonhson obejmuje urząd.
1964
20 czerwca. Generał William Westmoreland obejmuje dowództwo MACV.
Listopad. Nieudana operacja Armii Republiki Wietnamu w Żelaznym Trójkącie.
1965
25 luty. Początek amerykańskich bombardowań Wietnamu Północnego.
8 marca. Pierwsze amerykańskie jednostki przybywają do Da Nang.
5 maja. Przybycie 173 Brygady Powietrznodesantowej St. Zjed. i pierwszych jednostek australijskich.
27 czerwca. 173 Powietrznodesantowa przeprowadza wymiatanie w Żelaznym Trójkącie.
Paździemik-listopad. Bitwa w dolinie la Drang na centralnym płaskowyżu.
Październik. Przybycie l Dywizji Piechoty Stanów Zjednoczonych (Wielkiej Czerwonej Jedynki) do Bazy Lotniczej w Bien Hoa.
1966
Styczeń. Operacja “Crimp” w dystrykcie Cu Chi i jej kontynuacja, Operacja “Buckskin” w tym samym rejonie.
12 stycznia. Ppłk. George S. Eyster śmiertelnie ranny.
Luty. l Dywizja Piechoty St. Zjedn. Przenosi się do bazy Di An.
Marzec. 25 Dywizja Piechoty (Tropikalnych Błyskawic) przybywa do Cu Chi.
Wrzesień. Operacja, Attleboro” Strefie Wojennej C, w prowincji Tay Ninh.
1967
7-26 stycznia Operacja “Cedar Falls” w Żelaznym Trójkącie i dystrykcie Cu Chi
Luty. l Dywizja Piechoty zakłada bazę Lai Khe.
Luty-kwiecień. Operacja, Junction City” w Strefie Wojennej C.
6 lipca. W Hanoi umiera generał Nguyen Chi Thanh komunistyczny dowódca na Południu.
3 wrzesień. Generał Nguyen Van Thieu zostaje wybrany prezydentem Wietnamu Południowego.
1968
31 stycznia. Rozpoczyna się ogólnokrajowa ofensywa Tet przeprowadzona przez Viet Cong w Sajgonie i innych miastach, po której następują oblężenia Hue i KheSanh.
16 Marca. Masakra w My Lai.
31 Marca. Prezydent Johnson ogłasza zawieszenie bombardowań i oznajmia, ze nie będzie się starał o powtórny wybór.
4 Maja. Dalsze ataki Viet Congu - “mini-Tet”.
Maj. Rozpoczynają się wstępne rozmowy pokojowe w Paryżu.
Czerwiec. Generał Creighton Abrams przejmuje dowodzenie od gen. Westmorelanda.
30 września. Siły Stanów Zjednoczonych w Wietnamie osiągają najwyższy poziom 537 800 żołnierzy.
31 października. Prezydent Johnson zaprzestaje bombardowań Wietnamu Północnego. 5 listopad. Richard Nixon wybrany prezydentem USA i obiecuje wycofanie wojsk amerykańskich i wietnamizację wojny.
1969
26 luty. Atak Viet Congu na bazę Cu Chi niszczy śmigłowce Chinook.
10 czerwca. Utworzenie Tymczasowego Rządu Rewolucyjnego Viet Congu.
3 września. Ho Chi Minh umiera w Hanoi.
1970
27 Marca. Najazd amerykańskich wojsk na Kambodżę.
15 kwietnia, l dywizja piechoty St. Zjedn. opuszcza Wietnam.
Grudzień. Amerykańska 25 dywizja piechoty opuszcza Wietnam; Cu Chi przejmuje 25 dywizja Armii Republiki Wietnamu.
1971
18 sierpnia. Wycofanie ostatnich oddziałów australijskich i nowozelandzkich.
1972
21 lutego. Prezydent Nixon składa wizytę w Chinach.
30 Marca. Wielkanocna ofensywa wojsk północnowietnamskich na Południu.
12 sierpnia. Ostatnie amerykańskie oddziały opuszczają Wietnam.
1973
27 stycznia. Henry Kissinger i Le Duc Tho podpisują w Paryżu porozumienie o zawieszeniu ognia.
1974
9 sierpnia. Prezydent Nixon ustępuje ze stanowiska.
1975
30 kwietnia. Sajgon zdobyty przez wojska północnowietnamskie.
1976
2 lipca. Proklamowanie Zjednoczonej Socjalistycznej Republiki Wietnamu. Sajgon przemianowany na miasto Ho Chi Minh.
SŁOWNIK
ADSID Air-delivered seismic intruder-detection device; (Zrzutowe Urządzenie Sejsmicznego Wykrywania Intruzów) mikrofon i nadajnik zrzucany w rejonie, gdzie spodziewana jest działalność przeciwnika.
AK-47 Zaprojektowany w ZSRR karabinek automatyczny Kałasznikowa kalibru 7.62 mm. Używany przez komunistyczne oddziały.
ARVN (Arvin) Armia południowowietnamska (Armia Republiki Wietnamu).
B-52 Strategiczny bombowiec adaptowany do konwencjonalnego bombardowania Wietnamu. Baza ogniowa Umocnione stanowiska artylerii.
“Cedar Falls” Operacja “szukaj i zniszcz” przeprowadzona w styczniu 1967 roku w Żelaznym Trójkącie i dystrykcie CuChi.
Charlie Skrót od “Victor Charlie” oznaczający VC, czyli Viet Cong.
Chieu Hoi Program amnestyjny pozwalający partyzantom Viet Congu bezpiecznie przejść na stronę rządową.
Chinook Śmigłowiec transportowy CH-47.
CIA Centralna Agencja Wywiadowcza.
Cobra Śmigłowiec szturmowy AH-1 G.
COSVN Centralne Biuro na Wietnam Południowy. Komunistyczne dowództwo na Południu. CS Gaz łzawiąco-obezwładniający.
IV OW Okręg wojskowy Viet Congu obejmujący okolice Sajgonu i teren samej stolicy.
Dac Cong Oddziały specjalne Viet Congu.
DEROS. Data przewidywanego powrotu ze służby zamorskiej. Koniec służby amerykańskiego żołnierza w Wietnamie.
DH-5, DH-10 Produkowane przez Viet Cong miny odłamkowe o kierunkowym działaniu. DMA Strefa zdemilitaryzowana.
Fragging Zabójstwo oficera lub podoficera przez własnych żołnierzy. Nazwa utworzona od granatu odłamkowego (fragmentation grenade).
Hoi Chanh Dezerter przechodzący na stronę rządową w ramach programu Chieu Hoi.
LAW Ludowa Armia Wietnamu.
M-16 Karabinek piechoty USA kalibru 5.36 mm.
M-60 Amerykański karabin maszynowy kalibru 7.62 mm.
MACV (Macvee) Dowództwo Pomocy Wojskowej w Wietnamie
MEDCAP Program cywilnej akcji medycznej. Program pomocy medycznej dla mieszkańców wsi, prowadzony przez wojska Stanów Zjednoczonych i Armię Republiki Wietnamu. Nawrócony Dezerter z Viet Congu.
NFWWP Narodowy Front Wyzwolenia Wietnamu Południowego.
Pajęcza dziura Stanowisko snajpera VC w wylocie tunelu.
Partia Lao Dong Wietnamska Partia Robotnicza (tj. komunistyczna).
Phoenix Oparta o dane wywiadowcze kampania mająca na celu likwidację infrastruktury Viet Congu.
Pług “Rome” Specjalnie zaprojektowany lemiesz spychacza do oczyszczania terenu. PSYOPS Operacje psychologiczne.
Strefa swobodnego ataku Rejon, w którym każdy zaobserwowany człowiek jest uznany za wroga i cel dla żołnierzy amerykańskich.
Strefa Taktyczna ni Korpusu Okręg wojskowy Armii Republiki Wietnamu. Teren między Deltą Mekongu a centralnym płaskowyżem w Wietnamie Południowym.
Tet Wietnamskie święto nowego roku księżycowego, obchodzone jako święto narodowe.
“Tropikalne Błyskawice” 25 dywizja piechoty Stanów Zjednoczonych.
“Wielka Czerwona Jedynka” l dywizja piechoty Stanów Zjednoczonych.
Zielone Berety Amerykańskie oddziały specjalne.
“Zwiadowca Kita Carsona” Były partyzant Viet Congu służący jako przewodnik dla wojsk amerykańskich.
Żelazny Trójkąt Opanowany przez Viet Cong rejon pomiędzy rzekami Thi Tinh i Sajgon, niedaleko dystryktu Cu Chi.
1 Skrót oznaczający “Governement issue" - przydział rządowy, potoczne określenie żołnierza wojsk lądowych Stanów Zjednoczonych (przyp. tłum.)
2 Odznaka za odniesione rany (przyp. tłum.).
3 “Charlie" - popularnie stosowane przez amerykańskich żołnierzy określenie wietnamskiej partyzantki komunistycznej. Powstało z przyjętego sposobu literowania skrótu VC (Viet Cong). Litery te przy literowaniu podawane są jako “Victor Charlie".
4 Ngo Dinh Diem był ministrem spraw wewnętrznych w rządzie cesarza Bao Daia w 1933 r.
5 Zapewne chodzi o karabin Mosina, wz.44 (przyp. tłum.).
6 Zapewne chodzi o P-64, którego roboczą nazwą był CZAK. Był to pierwszy skonstruowany w Polsce pistolet, po pistolecie VIS z 1935 r., nie istniał wiec żaden pistolet skonstruowany w roku 1954, jak sugerowałoby oznaczenie cyfrowe. Poza tym, litera K oznacza w skrótach karabin (przyp.tłum.)
7 Wojna domowa w Anglii w latach 1455-85 pomiędzy gałęziami królewskiej dynastii Plantagenetów - Lancasterami (czerwona róża w herbie) i Yorkami (biała róża). Wg, Mata Encyklopedia Wojskowa T. I, s. 343, Warszawa, 1967 (przyp. tłum.).
8 W języku angielskim zwrot “be yellow" (“być żółtym") oznacza “być tchórzem" (przyp. tłum.).
9 “Fragging" jest słowem utworzonym od “fragmentation grenade": granat odłamkowy i w wolnym tłumaczeniu można by oddać jego sens neologizmem “zodłamkować kogoś" (przyp. tłum.).