Szkice Węglem streszczenie

Szkice węglem” – streszczenie szczegółowe

Szkice węglem, czyli epopeja pod tytułem: Co się działo w Baraniej Głowie

Rozdział pierwszy, w którym zawieramy znajomość z bohaterami i zaczynamy się spodziewać się, że coś więcej nastąpi.

Mijała czwarta po południu. We wsi Barania Głowa, w kancelarii wójta panowała cisza. Wójt – Franciszek Burak pisał coś na papierze. Zołzikiewicz – gminny pisarz stał pod oknem, dłubał w nosie i opędzał się od natarczywych much, „szczególniej nęciła je wypomadowana, woniejąca goździkami głowa pana Zołzikiewicza...” Wójt zasugerował pisarzowi, by z uwagi na swoją funkcję, wystosował odpowiednie pismo do wójta sąsiedniej gminy w sprawie dostarczenia metryk „włościan baraniogłowskich” niezbędnych do przeprowadzenia planowanych spisów wojskowych. Zołzikiewicza oburzyła ta prośba, poczuł się urażony. Za dyshonor uważał pisanie do wójta – zwykłego chłopa. Twierdził, iż jego urząd zobowiązuje go do wysyłania pism jedynie komisarzowi lub naczelnikowi. Przypomniał, że z komisarzem pił kiedyś herbatę, a to wielkie wyróżnienie. Burak sam musiał redagować oficjalny list. Po chwili odczytał go, lecz pismo było niezrozumiałe, ironiczne i zakończone niczym kazanie: „Amen”. Wójt nie miał talentu pisarskiego, posiadał go natomiast Zołzikiewicz, który po przeczytaniu Burakowego pisma, postanowił pomóc nieudolnemu „redaktorowi”. List Zołzikiewicza był precyzyjny, zrozumiały i typowo urzędowy.

Przyszłe spisy wojskowe miały być świetną okazją do pozbycia się ze wsi „ladaców”, jednostek demoralizujących społeczeństwo. Za takiego niektórzy uważali Rzepę – chłopa „skorego do bitki i do wypitki”. Rzepa jednak miał żonę i rocznego syna, przez co raczej nie kwalifikował się na żołnierza. Zołzikiewicz zaproponował Burakowi oddelegowanie Rzepy w miejsce wójtowego syna, którego również spisy uwzględniały. Wójt planował „wykupić” chłopaka za osiemset rubli, ale pisarz przekonywał go, że wysłanie Rzepy do wojska, zaoszczędzi mu tego wydatku, a przy okazji gmina pozbędzie się hulaki. Burak sądził inaczej: „ – Oj, panie pisarzu! Panie pisarzu! musi panu nie o pijaństwo chodzi, ino o Rzepową, a to tylo obraza boska.”

Zołzikiewicz upomniał wójta, by nie liczył tak bardzo na utrzymanie posady. Pewne sprawy z przeszłości, gdyby wyszły na jaw, mogły go pozbawić urzędu. Pisarz opuścił kancelarię. Po drodze spotkał kilku kosiarzy. Pokłonili mu się grzecznie i z uznaniem, wszak był wyedukowanym człowiekiem. Zołzikiewicz znał swoją wartość i żądał szacunku. Niejednokrotnie rozpierała go duma. Czuł się lepszy od innych.

Pierwsze nauki Zołzkiewicz pobierał w Osłowicach – stołecznym mieście powiatu osłowickiego. „W siedemnastym roku życia doszedł już młodociany Zołzikiewicz do klasy drugiej (...)”, ale jego edukację przerwały burzliwe czasy powstania narodowego (styczniowego). Porzucił pióro, założył żołnierskie buty i korzystał z uciech, jakie niósł ze sobą obowiązek służby ojczyźnie. „Życie obozowe, śpiewy, obłoki tytoniowego dymu, romantyczne przygody na kwaterach (...), życie takie (...) – harmonizowało z namiętną i burzliwą duszą Zołzikiewicza.” Spełniały się jego marzenia, rodem z awanturniczych powieści. Kiedyś odważnie przeskoczył płot we Wrzeciądzy (okolicznej wsi), którego żaden śmiałek nie mógł pokonać. Innym razem jednak potwornie go okaleczono ciosem w plecy. Uznał wtedy, że przysłuży się ogółowi swoją inteligencją. Znał dobrze wszystkich mieszkańców powiatu osłowickiego i sporo o nich wiedział. Został więc donosicielem. W czasie akcji pacyfikacyjnych jego informacje były szczególnie cenne. Dzięki temu piął się po szczeblach urzędniczej kariery i pracował jako gminny pisarz.

Jego ulubioną powieścią była „Izabela hiszpańska” – romans z rozwiniętym wątkiem miłosnym. Zołzikiewicz czuł szczególny pociąg do płci pięknej.

Wracając z kancelarii, spotkał gromadę dziewcząt z sierpami na ramionach. Zagadnął do nich: „- Jak się macie, sikory!” Pochwycił kilka panien w ramiona, ściskając je i całując. Były zachwycone. „Wyelegantowany” pisarz podobał im się, ponieważ był ważną personą w powiecie. Przechodząc obok jakiegoś gospodarstwa, Zołzikiewicz usłyszał rozmowę dwóch kobiet. Jedna z nich obawiała się, że jej syn zostanie powołany do wojska. Druga doradzała przyjaciółce, by udała się w tej sprawie do pisarza, bo „jak o nie zaradzi, to nikt nie zaradzi.” Zafrasowana kobieta zmartwiła się jeszcze bardziej, ponieważ idąc po poradę do Zołzikiewicza, musiałaby mu zapłacić rubla, a takich pieniędzy nie miała. Z wójtem łatwiej dało się porozumieć. Wystarczyło mu podarować kurę, masło, trochę lnu i już okazywał zainteresowanie problemem.

Naraz rozległ się turkot bryczki. Jechało nią dwóch mężczyzn. Powoził Franek, o którym przed chwilą mówiły wiejskie baby. Pasażerem był młody akademik (student). Młodzik uszczypliwie zapytał pisarza o fryzurę: „Cóż, zawsze pomadujesz się na dwa cale?” Zołzikiewicz pokłonił mu się grzecznie, życząc pod nosem skręcenia karku. Nie lubił go i trochę obawiał się wykształconego młodziana. Chłopak był kuzynem państwa Skorabiewskich, przyjeżdżał do nich na lato. Uwielbiał żartować i kpić z innych. Kiedyś, na posiedzeniu gminnym, nazwał Zołzikiewicza głupim, a chłopom powiedział, że nie muszą go słuchać.

Idąc dalej, Zołzikiewicz zatrzymał się w pobliżu ubogiego domostwa Rzepów. Przed drzwiami chałupy młoda kobieta czyściła len, podśpiewując przy tym. Koło jej nóg posłusznie leżał pies Kruczek. Na widok pisarza uniósł się i zaczął warczeć. Rzepowa uspokoiła psiaka i oznajmiła, że małżonek akurat pracuje w lesie. Zołzikiewicz powiedział jej o pilnej sprawie do Rzepy, jednakże taił szczegóły. Chciał je ujawnić dopiero wtedy, gdy kobieta da się pocałować, ale ona zaoponowała. Wówczas pisarz pochwycił ją w objęcia. Maria Rzepowa usiłowała wyrwać się z ramion Zołzkiewicza. Z pomocą przyszedł jej Kruczek, który napadł na niegrzecznego gościa. Poszarpał mu odzież, ukąsił i porządnie przestraszył. Przysięgając zemstę, urzędnik opuścił domostwo Rzepów.

Rozdział drugi

Niektóre inne osoby i przykre widzenia.

Wkrótce po wizycie Zołzikiewicza do domu wrócił Rzepa. Przyjechał wraz z cieślą Łukaszem na dworskim wozie. Rzepa był silnym młodym mężczyzną, „rosłym jak topola”. W lesie trudnił się wyrębem drzew. Nie było mu równych. Bogaty kupiec z Osłowic – Dryśla, widząc jego siłę i spryt, dawał mu czasem kilka groszy na wódkę. Skłonność do alkoholu była niewątpliwie wadą Rzepy. Gdy pił, stawał się agresywny. „Raz Damazemu, parobkowi dworskiemu, zrobił taką dziurę we łbie, że Józwowa, gospodyni folwarczna, zaklinała się, że mu duszę przez nią widać.” Innym razem, jako siedemnastoletni młodzian, pobił się w karczmie z wojakami na przepustce. Ówczesny wójt – dziedzic Skorabiewski, skarcił go wtedy za ten uczynek, ale i pochwał mu nie żałował. Podziwiał siłę chłopaka, który w pojedynkę „zwyciężył” siedmiu żołnierzy. W okolicy szeptano, że Rzepa to nieślubny syn Skorabiewskiego, ale to były tylko plotki, choć faktycznie „(...) matkę Rzepy znali wszyscy, a ojca nikt.”

Rzepa, dzięki reformie uwłaszczeniowej, wszedł w posiadanie chałupy i kawałka ziemi, a ponieważ był gospodarnym chłopem, wiodło mu się dobrze. Ożenił się z piękną Marysią i doczekał syna. Pić lubił, co niektórzy mu wypominali, ale dodawał wtedy: „- Piję, to za swoje (...).”

Nikogo się nie bał, jedynie przed pisarzem odczuwał lęk. Miał on swoje źródło w przeszłości. Kancelista sporo o nim wiedział. Rzepa, jako piętnastolatek, przewoził tajne dokumenty podczas powstania styczniowego. Ów fakt mógł świadczyć na jego niekorzyść, zwłaszcza w trudnych czasach popowstaniowych, gdy karano spiskowców. To dlatego Rzepa czuł respekt przed pisarzem.

Kiedy wrócił z lasu, małżonka powitała go z płaczem. Opowiedziała o wizycie urzędnika, „tylko o bałamuctwie pisarza zataiła”. Przestrzegła przed możliwością powołania Rzepy w „sołdaty”. Chłop nie wierzył, że zostanie wezwany do służby wojskowej. Miał przecież żonę, dziecko i gospodarstwo. Wiekowo także nie kwalifikował się na wojaka. Obiecał żonie osobiście porozmawiać z Zołzikiewiczem. Wziął ze sobą rubla i udał się do pisarza. Ten mieszkał w czworakach położonych nad stawem.

W momencie, gdy Rzepa przekraczał progi domu pisarza, ów z pasją czytał „Izabelę hiszpańską”. Pomieszczenia zajmowane przez urzędnika wyglądały na wyjątkowo zaniedbane. „W pierwszej izbie nie było nic, tylko trochę słomy i para kamaszów, druga była zarazem salonem i sypialnia. Stało tam łóżko nie zaścielane prawie nigdy, na łóżku dwie poduszki bez poszewek, z których sypało się pierze; obok stół, na nim kałamarz, pióra, książki kancelaryjne (...), dwa brudne kołnierzyki angielskie, słoik pomady, gilzy do papierosów i wreszcie świeca w blaszanym lichtarzu z rudym knotem i muchami potopionymi w łoju koło knota.”

Zołzikiewicz leżał w pościeli, śledząc dalsze dzieje bohaterów powieści. Nie zauważył nawet wejścia przybysza, wcielał się akurat w rolę generała Serrano, któremu piękna Izabela obiecała opatrzyć ranę. W istocie pisarz odniósł ranę w starciu z psem Rzepów. Kruczek podarł mu odzież i pokąsał. Ból nasilał się. Pisarz przestraszył się, widząc Rzepę. Sądził, iż ten przyszedł „policzyć się” z nim za uwodzenie małżonki, ale chłop, kładąc na stole rubla, rzekł:

„ – Jelmozny pisarzu a to ja przyszedłem wedle... tej branki.”

Zołzikiewicz desperacko wygonił interesanta.

Rozdział trzeci

Rozmyślania i eureka

Ukąszenie przez psa nie było zbyt groźne. Kanclerz, podczas krótkiej domowej kuracji, miał czas na rozmyślania. Dumał, jakby tu umieścić Rzepę w spisach wojskowych. Gdyby się okazało, że zrobił coś nielegalnie, mógłby za to „zapłacić” urzędem. Zrozumiał swój nietakt. Niepotrzebnie nachodził Rzepową i straszył ją, niepotrzebnie także obiecywał Burakowi zaciągnąć Rzepę na listę poborowych. Jednoznacznie stwierdził: „Jestem osłem!”Do jego apetytu na Rzepową dołączyła również niechlubna chęć zemsty. Pragnął powetować sobie krzywdę doznaną od Kruczka. W końcu coś wymyślił.

Rozdział czwarty, który by można zatytułować: Zwierz w sieci

Kilka dni później w karczmie baraniogłowskiej zebrali się wójt, Rzepa i ławnik Gomuła. Rozmawiali o wojnie prusko – francuskiej i cechach Francuzów. Tęgo przy tym popijali. Jeden z nich, pragnąc wykazać się mądrością, zapytał o imię pierwszego rodzica. Towarzysze zgodnie odpowiedzieli: „Jadam”, co miało oznaczać Adam, wówczas spytał o „przezwisko” tegoż Adama. Nie wiedzieli, na co „mądrala” przytoczył fragment pieśni kościelnej, z której wynikało, że pseudonim praojca ludzkości brzmiał „Skruszyła”:

Gwiazdo morza, któraś Pana

Mlekiem swoim wykarmiła!

Tyś śmierci szczep, który wszczepił

Pierwszy rodzic, skruszyła.”

Mężczyźni potwierdzili, zgadzając się z tą „mądrością”.

Gomuła narzekał na Francuzów, nazywając ich „bałamutnym narodem”. Wspomniał historię swojego sąsiada – Stacha, u którego niegdyś jakiś Francuz rezydował. Obudził się Stach pewnej nocy i zobaczył w łóżku żony Kaśki owego obcokrajowca. Mówił kobiecie: „Mnie się widzi, że to Francuz cościć kiele ciebie majstruję? (...) A powiedzże mu, żeby sobie precz poszedł!” Baba zupełnie nie wiedziała, jak spełnić prośbę małżonka, bo nie znała ani słowa po francusku.

Pili dalej. Rzepa był coraz bardziej pijany, stawał się agresywny, ale po kolejnej szklance araku tylko się rozczulił i mężczyźni wymieniali między sobą uściski. Wójt Burak nadmienił o urzędowym dokumencie, nadesłanym niedawno, w którym zezwalano chłopom na gospodarowanie dworskim lasem. Należało jednak złożyć potwierdzające podpisy. Znienacka do karczmy wszedł Zołzikiewicz. Potwierdził słowa wójta. Każdy gospodarz miał otrzymać część boru i ogrodzić ją płotem. Koszta budowy płotów pokrywał rząd. Każdemu przypadało w udziale pięćdziesiąt rubli na ten cel. Rzepa, początkowo niechętny nowemu pomysłowi, po krótkich kalkulacjach zgodził się złożyć podpis na dokumencie. Pisarz wyjął papier, a wójt mrugał w tym czasie znacząco do ławnika Gomuły. Na świadka wezwano arendarza – karczmarza Szmula. Rzepa podpisał dokument, wziął od kancelisty pieniądze i zamówił kolejne szklanki araku. Potem usnął. Małżonka nie przyszła po niego. Domyślała się, że jest pijany, nie chciała narażać się na obelgi. Mąż szanował ją, ale gdy popił, nie zawsze kontrolował swoje zachowania i słowa.

Nad ranem Rzepa obudził się w karczmie, nie wiedząc zupełnie, skąd ma pieniądze. Wezwał karczmarza, by mu to wyjaśnił. Szmul opowiedział o podpisanym dokumencie, w którym Rzepa zgadzał się na pobór do wojska w zastępstwie za syna Buraka. Przeraził się chłop, bo dopiero zrozumiał, że zastawiono na niego pułapkę. Wrócił do chałupy. Naprzeciw wybiegła Rzepowa, wyzywając małżonka od pijaków. Kiedy opowiedział o całym zajściu, kobieta zaczęła lamentować. Wrzeszczał dzieciak w kołysce, ujadał Kruczek. Zdezorientowane i wystraszone wieśniaczki powybiegały z mieszkań, a Rzepowa szlochała jeszcze głośniej. Kochała męża i bała się go stracić.

Rozdział piąty, w którym poznajemy ciało prawodawcze Baraniej Głowy i głównych przywódców

Następnego dnia w Baraniej Głowie odbyło się posiedzenie sądu gminnego. W tym celu zebrali się ławnicy z całej gminy. Nie było wśród nich panów - szlachty. Stosowali oni zasadę nieinterwencji - nie wtrącali się w sprawy włościan. Jeżeli ktoś ze szlachty, zwanej także „inteligencją” miał ważną sprawę do omówienia, wystarczyło, że w dzień poprzedzający „rozprawę” sądową – debatę nad sprawami gminy, zapraszał do siebie na obiad i wódkę pana Zołzikiewicza. Podczas konsumpcji, utrzymanej w poważnym tonie, pisarz nadmieniał o swoich dobrych relacjach z naczelnikiem powiatu i komisarzem. Damy siedziały wówczas dziwnie speszone, a pan domu dość szybko żegnał się z wielce szanownym gościem, wręczając mu przy wyjściu szeleszczący banknocik. Miało się wtedy pewność, że sprawa zostanie rozwiązana pomyślnie.

Przed naradą kancelista Zołzikiewicz zwykł mawiać do wójta, że poprzedniego dnia gościł u Mieciszewskich, Skorabiewskich lub Ościeszyńskich. Pisarz „bowiem trzymał w ręku Buraka i ławnika Gomułę”. Miał decydujący wpływ na decyzje podejmowane podczas gminnych „obrad”: „(...) pan Zołzikiewicz w niektórych tylko sprawach zabierał głos i tłumaczył sądowi, jak należy ze stanowiska prawnego na rzecz się zapatrywać; resztę zaś spraw, zwłaszcza nie poprzedzonych niczym szeleszczącym, pozostawaił samodzielnemu uznaniu sądu i podczas przebiegu ich spokojnie dłubał w nosie, ku wielkiemu zaniepokojeniu ławników, którzy wówczas czuli się po prostu bez głowy.”

Początkowo na posiedzeniach bywał pan Floss, dzierżawca Małych Postępowic. Ów dziedzic, w przeciwieństwie do zapatrywań szlachty i chłopów, uważał, że „inteligencja” powinna brać udział w sądach gminnych. Obydwie warstwy społeczne uznawały go za „odmieńca”, gdyż panom nie wypadało siadać na jednej ławie z chłopami. Dla szlachty takie „bratanie się” było poniżające, włościanie natomiast mówili: „jensze panowie tego nie robią”. Zołzikiewicz patrzył na Flossa niezbyt przychylnym okiem, gdyż ten niczym nie starał się zasłużyć na jego „przyjaźń” – nie wręczał mu szeleszczących papierków.

Ponadto Floss na jednym z posiedzeń nakazał pisarzowi milczenie. Uraziło to dumę Zołzikiewicza, nazwał więc Flossa w obliczu całej gminy dorobkiewiczem, bo ten akurat nabył wieś Kruchą Wolę. Dotknięty ławnik przestał bywać na rozprawach i nikt już nie zakłócał porządku obrad. Gmina rządziła się swoimi prawami, stosując zasadę „zdrowego chłopskiego rozumu”.

Na ostatnim zebraniu podjęto kwestię naprawy gościńca wiodącego do Osłowic. Problem stanowiło sfinansowanie projektu. Gmina nie chciała wyłożyć pieniędzy z własnego budżetu, na co „jeden (...) z miejscowych senatorów wyraził światły pogląd, że gościńca nie ma potrzeby naprawiać, bo można jeździć przez łąkę pana Skorabiewskiego.” Łąka szlachcica zapewne zostałaby zdewastowana, na szczęście Skorabiewski dzień wcześniej zaprosił pana Zołzikiewicza na obiad i wręczył mu łapówkę. Pisarz czuł się więc w obowiązku zabrać głos w tej sprawie. „ – Ja chcę powiedzieć, żeście durnie” – rozpoczął przemowę, po chwili poparł go jeden z ławników, przypominając, że wiosną łąka pana Skorabiewskiego jest nieprzejezdna. Zasugerowano inne rozwiązanie - koszta naprawy gościńca miał pokryć dwór. Tę propozycję także podważył Zołzikiewicz. Ostatecznie powzięto decyzję, że wszyscy „działacze” gminni, z ławnikami włącznie, sfinansują odbudowę drogi. Wójt i ławnik Gomuła wielkodusznie zobowiązali się dopilnować naprawy gościńca, aby „wykręcić się” od płatności. Jeden z „senatorów” nie bardzo rozumiał: „ – A wy to dlaczego nie będzieta płacić?” – pytał. Gomuła miał niepodważalny argument: „ – A coże my tu będziem darmo pieniądze dawać, kiej tego, co wy zapłacita, wystarczy.”

Baraniogłowskie „ciało” prawodawcze zamknęło temat gościńca. Nagle do izby wpadła para prosiąt, obrady przerwano i rozpoczęto pogoń za intruzami. Zwierzęta zbliżyły się do pana Zołzikiewicza i poplamiły mu spodnie dziwną, zielonkowatą mazią. Plama, jak się później okazało, była niezmywalna. Nie pomagały żadne detergenty. Schwytano natrętów i wyrzucono za drzwi. Na „wokandzie” znalazła się kolejna sprawa: woły włościanina Środy najadły się koniczyny z pola pana Flossa, a potem padły z rozdęcia. Środa domagał się sprawiedliwości. Zrozumiałe było, że umyślnie wpuścił zwierzęta na teren dziedzica, lecz gdyby nie rosła na nim koniczyna, a owies lub pszenica, woły „cieszyłyby się dotychczas najlepszym i najpożądańszym zdrowiem (...)”. Za „przewinienie” nietrafnego siewu nałożono na Flossa karą grzywny.

Następnie rozstrzygano inne sprawy cywilne, w których czasem głos zabierał pisarz. Później sądzono sprawy kryminalne. Oskarżonych często umieszczano w nowoczesnym, „cywilizowanym” areszcie – w ciasnych i brudnych komórkach, z towarzystwem świń. Z takiego „więzienia” stróż przywiódł przed oblicze sądu parę kochanków – wiejskiego Romea – Wacha Rechnio i Julię – Baśkę Żabiankę. Dziewczyna oskarżała ukochanego o zdradę. Rzekomo Wach zdradził Baśkę z Jagną – panną służącą we dworze. Podobno doszło na tym tle do kłótni i rękoczynów. Wach nie przyznawał się do winy, twierdził, że pomógł Jagnie wyciągać wiadra z wodą ze studni. Baśka miała swoje argumenty: „Nie przy studnie ja jego z Jagną widziałam (...), ino widziałam, jak poszli w żyto i tam z pięć pacierzy siedzieli.” Baraniogłowski sąd skazał niesfornych kochanków na dodatkowy dwudziestoczterogodzinny areszt oraz zapłatę – po rublu srebrem od każdego. W dokumentach pisarz zanotował połowę żądanej kwoty – były to pieniądze przeznaczone „na kancelarię”, druga, nienotowana część szła na „nieprzewidziane wypadki” Zołzikiewicza, wójta i ławnika Gomuły.

Wszyscy mieli się już rozchodzić, gdy do izby weszło małżeństwo Rzepów. Kobieta była blada i zapłakana. Rzepa stał hardo, z podniesioną głową. Rzepowa opowiedziała o „spisku”, którego ofiarą padł jej maż - o tym, jak spito go w karczmie i podstępem zmuszono do podpisania dokumentów, w których deklarował się zgłosić do wojska w miejsce Burakowego syna. „Oto przyszła na skargę na wójta i na pisarza: przed... wójta i pisarza.” Wawrzon Rzepa spokorniał, Rzepowa, ciągle płacząc, prosiła ławników o zmiłowanie. Twierdziła, że zrozpaczony małżonek poprzysiągł zabić ją, dziecko i spalić gospodarstwo. W „sołdaty” iść nie zamierzał.

Ławnicy mieli ponure miny i początkowo chcieli pomóc Rzepom, ale Zołzikiewicz zagroził wszystkich „morskim sądem”, której to instytucji nikt nie znał, ale każdy się przestraszył. Uznał, że żaden z „senatorów” nie powinien zabierać głosu w sprawie zawartego kontraktu, a wspólne picie wytłumaczył „obyczajem” finalizującym podobne transakcje. Zaczęto naigrywać się z Rzepy ironicznymi sugestiami, by przed wojskiem najął sobie parobka: „on cię zastąpi i przy chałupie, i przy kobiecie.”

Wtrącił się pisarz, przypominając pogróżki Rzepy, o których wspomniała jego małżonka. Kobieta zaczęła protestować, ale sąd nie zwracał na to uwagi. W trosce o porządek publiczny skazano Rzepę na dwa dni aresztu w chlewku i karę pieniężną. Słysząc to, Rzepa rzucił wójtowi pieniądze, którymi ten go przekupił. Wszczął awanturę, ale pobito go i siłą umieszczono w więzieniu. Rzepowa, nieprzytomna z rozpaczy, wracała do chałupy. Żałował jej wójt i zastanawiał się, jak zadośćuczynić kobiecie: „Albo im dołożę jeszcze ćwiartczynę grochu, albo co?” Pewien stary ławnik mówił tymczasem innym ławnikom, że gdyby w gminnych sądach uczestniczyli szlachcice, to nie dochodziłoby do takich absurdów. Potem wsiadł na wóz i odjechał, „bo on nie był z Baraniej Głowy.”

Rozdział szósty, Imogena

Przebiegły plan Zołzikiewicza w pełni się realizował. Wójt był z tego powodu tak samo zadowolony jak pisarz. Udało mu się zaoszczędzić kilkaset rubli. Zołzikiewicz na swoim planie także zarobił. Wójt zapłacił mu dwadzieścia pięć rubli. Pieniądze przydały się kanceliście, ponieważ miał dług u krawca z Osłowic – Srula, który zaopatrywał całą okolicę w „cisto paryską” garderobę.

Zołzikiewicz starał się dbać o modny wygląd. Bardzo podobała mu się córka pana Skorabiewskiego – panna Jadwiga. Potajemnie się w niej podkochiwał. Idąc z wizytą do Skorabiewskich, starał się dobrze wyglądać. Na Marysię Rzepową miał jedynie „apetycik”. W niektóre wieczory siadał na ławce przed czworakami, przygrywał na harmonijce i nucił tęskne pieśni. Wyobrażał sobie pannę Jadwigę jako jedną z bohaterek romansów lub powieści awanturniczych, które namiętnie czytywał. W jednej z fantazji całował zgrabną nóżkę panienki przyobleczoną w cienkie pończochy. Kiedyś omal nie zdradził się ze swoim uczuciem. Przechodząc obok dworskich zabudowań, dostrzegł suszące się na sznurze spódnice dziewczyny. Podbiegł i zaczął je całować. Zobaczyła to dworska dziewka – Małgośka i pobiegła do dworu ze skargą, że „pan pisarz nos se w panienki spódnice wyciero.”

Podczas wizyt Zołzikiewicza we dworze panna Jadwiga patrzyła na niego obojętnie – „jak by patrzyła na płot, kota, na talerz lub coś podobnego”. Modne i fantazyjne stroje, które zakładał przed wizytą u Skorabiewskich, miały przykuć uwagę dziewczęcia. Wyobrażał sobie czasem, że jest rewizorem lub podrewizorem, wówczas dama z pewnością zaszczyciłaby pisarza przyjaznym spojrzeniem, a może i obdarzyła uczuciem.

Tymczasem zaostrzał się „apetycik” urzędnika na Rzepową. Kobieta, nie dość, że piękna, wydawała się Zołzikiewiczowi nieprzystępna, a przez to bardziej atrakcyjna, lecz gdy wspomniał zajście z Kruczkiem, budził się w nim gniew i pragnienie zemsty. Rzepowa po zajściu w sądzie postanowiła szukać pomocy u wyższych instancji. Najpierw poszła do księdza do Wrzeciądzy. Chciała wyjść wcześniej, by spotkać się z nim jeszcze przed sumą, ale sporo czasu zajęła jej praca w gospodarstwie, bo Rzepa siedział jako aresztant w chlewku. Gdy przyszła, nabożeństwo już trwało. Podobnie jak inne kobiety przed wejściem do kościoła założyła buty - podczas drogi niosła je w ręku. Młodszy z kapłanów – ksiądz Czyżyk prawił właśnie kazanie, starszy – ksiądz Ulanowski, z trzęsącą się głową i wyłupiastymi oczami, siedział niedaleko ołtarza. Duchowny wtrącał do homilii obce nazwiska uczonych, przestrzegał swoje „owieczki” przed fałszywymi prorokami i mędrcami, następnie przedstawił niezwykle plastyczną wizję piekielnych cierpień, których doznają dusze potępione. Rzepowa niewiele rozumiała z tego, o czym mówił duchowny, podobnie zresztą jak większość wiernych, ale pomyślała, że „juści musi pięknie mówić, kiej tak krzyczy, że aż cały w potach stanął, a ludziska to tak wzdychają jakby ostatnią parę mieli puścić.” Po kazaniu zaczęła się suma. Rzepowa modliła się w skupieniu. Ogromnym przeżyciem była dla niej chwila wystawienia Przenajświętszego Sakramentu. Na widok monstrancji tłum zaintonował pieśń liturgiczną, uderzono w dzwonki i dzwony, zabrzmiały organy. Z oczu Rzepowej popłynęły łzy. Rozmodlona padła na twarz i wydawało jej się, że małe skrzydlate aniołki unoszą ją w „wiekuistą szczęśliwość”, gdzie nie ma Zołzikiewicza, wójta i spisów wojskowych.

Po skończonej ceremonii i długiej modlitwie skierowała się w stronę plebanii. Wikary jadł obiad, ale zaprzestał konsumpcji na wieść o czekającej na niego zapłakanej kobiecie. Rzepowa opowiedziała mu o swoich strapieniach, błagała o poradę. Kapłan nakazał, by zawierzyła swoje troski Bogu i modliła się w pokorze. Tłumaczył Rzepowej: „Nieszczęście, jakie przytrafiło się waszemu mężowi, uważajcie jako karę bożą za ciężki grzech pijaństwa i dziękujcie Bogu, że karząc go za życia, może odpuści mu po śmierci.” Zasmucona kobieta wróciła do domu.

Rozdział siódmy, Imogena

W niedzielne popołudnie na spacer wyszła panna Jadwiga wraz z młodym kuzynem Wiktorem. Spacerowali po baraniogłowskiej okolicy, rozmawiając o literaturze. Obydwoje odświętnie ubrani pośród ubogich wiejskich chałup wyglądali jak istoty z innej planety. Odznaczali się na tle wiejskiego krajobrazu. Mówili o poezji i muzyce tak, że nikt z prostych ludzi pewnie by ich nie zrozumiał. Wieśniacy pili w tym czasie w karczmie, „i w prostackich słowach o prostych prawili rzeczach”.

Para spacerowiczów natknęła się podczas wędrówki na sporej wielkości kałużę. By ją ominąć, należało przejść w pobliżu domostwa Rzepów. Idąc, dostrzegli zmartwioną i zapłakaną Rzepową. Panienka Jadwiga pozdrowiła ją. Kobieta podeszła do dziedziczki, rzuciła się do stóp i płacząc opowiadała o swoim nieszczęściu. Dama bolała nad losem Rzepowej, lecz nie wiedziała, jak jej pomóc. Doradziła, by ze swoim problemem udała się do dworu.

Rozdział ósmy, Imogena

Rzepowa zabrała dziecko i ruszyła do dworu. Na miejsce dotarła w momencie, gdy państwo pili kawę po obiedzie. Wizytę złożył Skorabiewskim także rewizor gorzelany Stołbicki oraz księża z Wrzeciądzy. Domownicy i goście rozmawiali. Rewizor uchodził za nihilistę – człowieka, który nie akceptuje norm etyczno – społecznych. To on zwracał się do przygłuchego i starego księdza Ulanowskiego, by opowiedział historię pewnej bitwy. Ową historyjkę wszyscy już znali, ale zawsze budziła śmiech zebranych, ponieważ sam uczestnik nie pamiętał, gdzie ta słynna bitwa miała miejsce, kto wtedy i z kim walczył. Żartowano z księdza Ulanowskiego. Wesołe rozmowy przerwało przybycie Rzepowej. Dziedzic zdenerwował się, widząc chłopkę. Kazał jej poczekać, ponieważ miał gości i nie mógł niegrzecznie opuścić towarzystwa. Rzepowa postanowiła czekać. Państwo tymczasem bawili dalej. Zmieniano zastawę i nakrycia. Kiedy się ściemniło, podano kolację.

Rzepowa nakarmiła dziecko piersią i maleństwo zasnęło. Czekała, bo wierzyła, że dziedzic z pewnością wstawi się za nią u naczelnika lub komisarza. Modliła się i wspominała przeszłość: kiedyś jej nieboszczka matka wykarmiła pannę Jadwigę. Patrzyła na zmienianą zastawę, widziała, jak państwo spożywają kolację. Głód dawał jej znać o sobie, czekała już dobrych kilka godzin. Kilka łez popłynęło po jej twarzy, gdy pomyślała: „że w pańskim stanie, to zawsze jest więcej szczęścia niż w prostym.” Na widok dymiących półmisków myślała o jedzeniu: „Oj, żeby mi choć też kosteczki dali ogryźć!”, ale nawet nie śmiała pokazywać się Skorabiewskiemu na oczy. Gdy wszyscy odjechali, zdobyła się na odwagę i zbliżyła do dziedzica. Skorabiewski mimo szczerych chęci, nie pomógł kobiecie. Tłumaczył, że nie wtrąca się w sprawy gminy, taką złożył obietnicę: „Wy macie swoją gminę, a jak gmina wam nie poradzi, to do naczelnika znacie drogę (...)”. Dziedzic konsekwentnie stosował zasadę nieinterwencji.

Rozdział dziewiąty, Imogena

Rzepa po opuszczeniu aresztu poszedł prosto do karczmy, a stamtąd ruszył do dworu. Wobec pana Skorabiewskiego był trochę niegrzeczny i natarczywy. Podobnie jak Rzepowa usłyszał o zasadzie nieinterwencji. Zwracając się do dziedzica, napomknął, że panowie w obecnych czasach myślą tylko o sobie. Wyrzucono go za drzwi. Wspominał tę niefortunną wizytę żonie, po czym dodał; „Podpalić by ich, psiowiary.” Skorabiewski odesłał Rzepę do naczelnika. Rzepowa zdecydowała pójść tam osobiście. Obawiała się niekontrolowanej reakcji męża w urzędzie. Rzepa pił kilka następnych dni, ona zaś „zdała wszystko na bożą wolę i we środę, wziąwszy dziecko, wyszła do Osłowic.”

Droga była daleka, liczyła, że spotka dobrych ludzi, którzy podwiozą ją kawałek. W międzyczasie posiliła się i szła skrajem lasu. Około południa przejeżdżał tamtędy Żyd z Wrzeciądzy – Herszek. Wiózł gęsi na sprzedaż do miasta. Chciała się przysiąść, ale Herszek nie pozwolił, dopóki nie zapłaci złotego. Takiej sumy nie posiadała, miała tylko jeden czeski (moneta o najniższym nominale). Za tak niską sumę woźnica nie chciał jej zabrać.

Przechodziła w pobliżu kościoła poreformackiego, „w którym dawniej była Matka Boska cudowna”. Pod kościołem siedział okaleczony dziad i błagał o jałmużnę. Rzepowa chciała mu dać mniejszą sumę, ale żebrak obrzucił ją klątwą. Podarowała więc biedakowi czeskiego - „na chwałę bożą”. Wkrótce stanęła na osłowickim rynku. Bała się zgubić. Wypytywała autochtonów (tutejszych mieszkańców) o komisarza i naczelnika. Komisarz podobno wyjechał do guberni, a naczelnika należało szukać w powiecie.

Od tej pory szukała powiatu. Wskazano jej okazały budynek, przed którym „parkowały” bryczki i powozy. Weszła do środka. Onieśmielił ją widok wielu tajemniczych drzwi i niekończących się korytarzy. Nad drzwiami wisiały tabliczki z napisami, których nie rozumiała. Weszła do obcej sali. Stało w niej mnóstwo interesantów. Urzędnik palił papierosa i wypisywał jakieś kwity. Panowie przekazywali mu pieniądze. Była to kasa powiatu. Rzepowa czuła się zdezorientowana. Gdy kolejka zmalała, zapytała o naczelnika.

Wskazano jej kolejne drzwi. Zobaczyła przed nimi chłopa, ponowiła pytanie, ale mężczyzna nie potrafił jej pomóc. Spytała innego, lecz ten nawet nie chciał jej słuchać. Weszła jeszcze do innej izby, ale stamtąd ją przepędzono. Po raz kolejny znalazła się na zatłoczonym korytarzu. Usiadła w jakimś kącie i postanowiła czekać. Potknął się o nią szlachcic, którego czasem widywała w kościele. Spytała o naczelnika, wskazał jej drzwi, lecz zalecił, by teraz go nie nachodziła, ponieważ urzędnik był zajęty. Długo czekała, nim naczelnik wyszedł. Za nim pędziło kilku panów, każdy z jakąś sprawą. Rzepowa wypadła na środek korytarza, padła na kolana i urywanymi zdaniami usiłowała tłumaczyć, z czym przyszła. Onieśmielona nie potrafiła właściwie się wyrazić. Jej mowa przypominała bełkot. Wciąż powtarzała: „Burak!, Rzepa!, Rzepa! Burak, o!” Panowie śmiali się i uznali chłopkę za pijaną. Naczelnik kazał jej przedstawić sprawę gminie, a gmina powinna zwrócić się do niego. „Trzasnąwszy jakby z bata ostatnim, poszedł spiesznie dalej (...).”

Dziecko Rzepowej płakało. Kobieta wyszła z gmachu i ruszyła w drogę powrotną. Panował upał, ale na niebie zbierały się chmury. Zdesperowana Rzepowa wracała do domu. „Owo koło błędne, głębokie a przebolesne poczucie bezradności, niemocy i przemocy, ta rola liścia wśród burzy, głuche poznanie, że znikąd ratunku, ani z ziemi, ani z nieba (...)” – to wszystko panna Jadwiga zapewne świetnie oddałaby właściwym słowem, wszak była osobą wykształconą, ale prosta chłopka cierpiała tylko w milczeniu. Malec popłakiwał. Miał gorączkę. Na niebie zbierały się coraz ciemniejsze chmury. Błyskało. Naprzeciwko szedł jakiś pijany mężczyzna. Zataczał się wkoło i próbował zaciągnąć Rzepową w żyto. Popchnęła go i upadł, a po chwili celował w nią kamieniem. Uciekała, lecz kamień trafił ją w tył głowy. Kobiecie ciekła krew. Była coraz słabsza. Straciła przytomność. Gdy ją odzyskała, zauważyła nadjeżdżający powóz. Młody panicz Ościeszyński jechał wraz z guwernantką ze dworu. Zawołał Rzepową, by siadała, po czym dodał: „Ale na ziemi, na ziemi.” Żartowniś odjechał. W oddali pobrzmiewał jego śmiech. Potem całował się z guwernantką.

Rzepowa odpoczywała jeszcze około godziny. Ją i dziecko trawiła gorączka. Po cichu podśpiewywała. Wiatr rozwiał jej włosy. Nieopodal uderzył piorun. Modliła się. Biegła resztkami sił. Burza zaczynała swój szaleńczy taniec. Kobieta chciała wydostać się z lasu i dotrzeć do pobliskiej chałupy młynarza. Wiał silny wiatr, padało. Rzepowa wzywała pomocy, ale wicher tamował jej oddech. Zdjęła odzież i otuliła nią dziecko. Podczołgała się w kierunku brzozy, modliła się i czekała. Wichura minęła. Nastał wieczór, zapadła ciemność. Po chwili na drodze zaterkotały koła wozu. To Herszek wracał z Osłowic, sprzedawszy w mieście gęsi. Zabrał ze sobą Rzepową.

Rozdział dziesiąty, Zwycięstwo geniuszu

Dwa wozy spotkały się w drodze – Herszka i Rzepy. Mąż, widząc nadciągającą burzę, wyjechał po kobietę. Rzepowa przeleżała w łóżku całą noc i następny dzień, potem wstała, bo dziecko czuło się znacznie gorzej niż ona. Kumy okadzały chłopaka święconymi wiankami, a kowalka, Cisowa, „zażegnywała chorobę z sitem w ręku i czarną kurą.” Malec w końcu poczuł się lepiej. Rzepa pił bez umiaru, skarcił żonę za „latanie po miastach” i zaniedbywanie syna. Rzepowa spojrzała na męża oczami pełnymi łez. Wzbudziło to litość w Wawrzonie. Padł jej do nóg, przepraszał. Obydwoje płakali. Zgoda między małżonkami nie trwała długo, niebawem Rzepa znów siedział w gospodzie i często wracał do chałupy pijany. W dodatku prawie nie odzywał się do Maryśki. Wbił wzrok w ziemię i milczał. Kobieta także milczała. Zajmowała się domem i gospodarstwem.

Rzepę nawiedzały złe myśli. Poszedł do spowiedzi, ale ksiądz Czyżyk nie udzielił mu rozgrzeszenia. Miał się stawić w kościele nazajutrz, ale uprzednio odwiedził karczmę. Po pijanemu mówił, że skoro Pan Bóg nie chciał mu pomóc, zaprzedał duszę diabłu. Sąsiedzi zaczęli unikać Rzepów, rodziły się plotki. Pewnego dnia wyschła studnia w gospodarstwie Marii i Wawrzona. Rzepowa poszła po wodę do innej, stojącej przed gospodą. Chłopi żartowali z niej, nazywając żołnierką i diabłową. Krawiec Szmul, gdy ujrzał kobietę, doradził, by skorzystała z „pomocy” Zołzikiewicza, skoro zawiodły wszystkie instancje wyższe. Pisarz rzekomo zobowiązywał się podrzeć dokument, gdy tylko Rzepowa go odwiedzi. Wieczorem pisarz leżał w samej bieliźnie na swoim łóżku. Czytał. Nagle ktoś zapukał do drzwi. To była Rzepowa. Zołzikiewicz otworzył jej, wiedział, że przyszła w sprawie kontraktu. Objął kobietę wpół, przycisnął do siebie i pocałował. Maria blada jak płótno wyszeptała: „ – Dziej się wola boża!”. Pisarz zgasił świecę.

Rozdział jedenasty, Skończona niedola

Była późna noc, gdy zaskrzypiały drzwi w chacie Rzepów. Maria przekroczyła próg i zobaczyła małżonka siedzącego na skrzyni. Była przekonana, że mąż pije w gospodzie. Padła przed Wawrzonem, tłumacząc się ze zdrady. Chciała ratować chłopa przed wojskiem. Opowiedziała o całym wydarzeniu. Zołzikiewicz oszukał ją, dokumentu nie zniszczył, a Rzepową zwymyślał i wypędził. Rzepa wydobył ze skrzyni siekierę. Kazał żegnać się żonie ze światem i położyć głowę na skrzyni. Ona błagała o miłosierdzie, wzywała pomocy, lecz on był bezlitosny. „Rozległo się głuche uderzenie, potem jęk i stuk głowy o podłogę (...)”, Rzepa zadawał kolejne ciosy. Maria zmarła pod naporem uderzeń. Wkrótce paliły się zabudowania dworskie, pod które zdradzony mąż podłożył ogień.

Epilog

W epilogu autor zdradza czytelnikowi, że Rzepa i tak nie poszedłby do wojska. Zawarta umowa była niewystarczająca. Chłopi jednak nie znali zasad rekrutacji. Inteligencja pozostawała bierna wobec spraw włościan. Najwięcej na umowie skorzystał Zołzikiewicz. Ten wiedział trochę na temat spisów wojskowych, doskonale obmyślił cały plan. Zaspokoił swój „apetycik” na Rzepową. Czworaki – „rezydencję” pisarza Rzepa także chciał spalić, ale zaalarmowały urzędnika krzyki ludzi. Dzięki temu ocalał. Dalej był pisarzem w Baraniej Głowie, tyle że liczył już na posadę sędziego. Skończył czytać kolejną powieść. Coraz śmielej marzył o pannie Jadwidze.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Szkice Weglem - Streszczenie, Polski
Szkice Węglem streszczenie 2
szkice węglem, Teksty, opracowania, streszczenia
Streszczenia, Szkice węglem, Szkice węglem - Henryk Sienkiewicz
szkice węglem, Teksty, opracowania, streszczenia
Problematyka noweli H Sienkiewicza Szkice węglem
Szkice węglem- problematyka, Wypracowania, sciagi i inne - szkola, Jezyk polski
SZKICE WĘGLEM
szkice weglem
Szkice węglem, Polski
H. Sienkiewicz-Szkice Węglem Nowela, NAUKA
szkice węglem
Szkice węglem
szkice węglem, Pozytywizm
Szkice węglem-Sienkiewicz(1), Lektury Okresy literackie
szkice weglem, Narrator doskonale pamięta historię małżeństwa z naprzeciwka
Szkice weglem Tresc