2 W poszukiwaniu zgubionej drogi

Opowiadanie to jest kompletem do "Wysokich Lotów" i ma stanowić coś w rodzaju ich uzupełnienia.
Podziękowania dla Nesmin, która pierwsza zauważyła, jak ciekawym materiałem na postać jest Ronald Potter - zwłaszcza jako syn. I jako starszy brat.

W POSZUKIWANIU ZAGUBIONEJ DROGI

Just a toerag on the run.
How did I get here?
What have I done?
When will all my hopes arise?
How will I know him?
When I look in my father's eyes.
My father's eyes.


Then the light begins to shine
And I hear those ancient lullabies.
And as I watch this seedling grow,
Feel my heart start to overflow.

Where do I find the words to say?
How do I teach him?
What do we play?
Bit by bit, I've realized
That's when I need them,
That's when I need my father's eyes.
My father's eyes.


Then the jagged edge appears
Through the distant clouds of tears.
I'm like a bridge that was washed away;
My foundations were made of clay.

As my soul slides down to die.
How could I lose him?
What did I try?
Bit by bit, I've realized
That he was here with me;
I looked into my father's eyes.
My father's eyes.


Erick Clapton, "My Father's eyes"


* * *

Boli... Boli tak, jakby ktoś wbijał mi w ciało tysiące rozżarzonych igieł. Nie, to za mało. Ojciec powiedział kiedyś, że skutków zaklęcia Cruciatus nie można opisać słowami. Miał rację - jak zwykle zresztą...
Głowa pęka z bólu, zupełnie jakby ktoś chciał rozłupać mi czaszkę od środka. Ostrożnie otwieram oczy i wtedy ten ból eksploduje ze zdwojoną siłą. Nad sobą widzę sufit.... A więc jednak jesteśmy już w Szpitalu Świętego Munga. Przewieźli mnie tutaj z Kuwejtu, za pomocą turbośwista*. Leżę na niewidzialnych noszach. Szybko zaciskam powieki, bo sufit zaczyna nagle niebezpiecznie wirować. Niedobrze mi... Takie mdłości miałem tylko raz w życiu - kiedy wybraliśmy się z Danem* na swoją pierwszą Ognistą Whisky Ogdena.

Nikt nie ostrzegł nas, że trunek ten może stanowić supersilną dawkę uderzeniową, zwłaszcza dla szesnastoletnich kandydatów na alkoholików, którzy dotychczas raczyli się jedynie kremowym piwem.
Zaraz... Kto niby miał nam to powiedzieć...? Wujek George podchodził do tego typu spraw raczej niefrasobliwie; pewnie wynikało to z przeświadczenia, że Weasleyowie zostali przez naturę wyposażeni w "twarde głowy" i poradzą sobie z każdą ilością procentów. Natomiast ojciec... odkąd pamiętam miał ze mną dobry kontakt, tylko na temat zgubnych skutków picia... no cóż, jakoś się nie zgadało. Może dlatego, że tak bardzo dbał o swój wizerunek Sławnego Pottera...? Kieliszek do kolacji w siedzibie chorwackiego ambasadora, a przed pracą tylko i wyłącznie butelka kremowego...? Niesprawiedliwy jestem, wiem.
W każdym razie ja i Dan wyobrażaliśmy sobie wtedy, że jesteśmy bardzo sprytni. Ominęliśmy szerokim łukiem Trzy Miotły i zakotwiczyliśmy w Świńskim Łbie. Tamtejsze męty przyglądały nam się podejrzliwie, a my czuliśmy się tacy dorośli, mogąc powiedzieć niedbale: "Whisky, proszę!". Potem kiwaliśmy już tylko na barmana takim wystudiowanym, lekceważącym gestem. Podpatrzyliśmy ten gest u innych "gości".
Pamiętam dokładnie pięć takich kiwnięć, bo później urwał mi się film. Nie mam pojęcia w jaki sposób dotarliśmy do Hogwartu... zresztą Dan też tego nie wie, choć do dzisiaj utrzymuje, że zafundował sobie osiem kolejek, zanim gospoda rozpłynęła się w wirze mętnych barw. Podejrzewam, że zadziałał u nas wtedy pewien... hmm... automatyzm ruchów. Ile to już razy wracaliśmy z Hogsmeade do szkoły przez Miodowe Królestwo? Nie potrafię powiedzieć... Przemykaliśmy się zawsze ukradkiem obok posągu jednookiej wiedźmy, a ja błogosławiłem w duchu ojca za jego pelerynę niewidkę i za Mapę Huncwotów. Cóż, tym razem też się udało. Nie zmienia to jednak faktu, że następnego dnia obudziliśmy się w zarzyganym dormitorium, które, na domiar złego, zamiast stać spokojnie w miejscu, wirowało prędko wokół własnej osi. Nasi współlokatorzy ewakuowali się w pośpiechu ze strefy rażenia, rzucając na siebie zaklęcie bąblogłowy. Któryś z chłopaków pobiegł po McGonagall. Chyba nigdy nie widziałem jej w takim stanie, ani wcześniej, ani później... Była sina ze złości, sapała groźnie przez rozdęte nozdrza i - co najgorsze - nie krzyczała. Ojciec zawsze powtarzał, że kiedy opiekunka Gryfindoru nie podnosi głosu, to jest już bardzo źle. W tym wypadku nie wrzasnęła ani razu... może to i lepiej, z uwagi na to, że łeb pękał mi na dwoje. Mówiła strasznym, świszczącym szeptem. Osobiście zawlokła nas na kurację wstrząsową do pani Pomfrey, a następnie dopilnowała byśmy własnoręcznie posprzątali dormitorium bez użycia magii. Na koniec wlepiła nam obojgu miesięczny szlaban u Snape'a... Nie pamiętam, co wtedy robiliśmy - takich szlabanów było w naszej szkolnej karierze bardzo dużo - ale niewątpliwie coś obrzydliwego. W końcu Mistrz Eliksirów od wielu lat konsekwentnie tępił plemię Potterów... no i Weasleyów przy okazji też, za jednym zamachem. Niewątpliwie stara dobra Minerwa wiedziała, jak nam dopiec. A dla uzyskania lepszego efektu wezwała następnego dnia do szkoły oboje rodziców. Ojciec wtedy...

* * *

Stop. Chyba przenoszą mnie na szpitalne łóżko. Ciekawe, czy to ten oddział dla beznadziejnych przypadków? Boli... Niech już przestaną... Myślałem, że Cruciatus działa tylko wtedy, kiedy ktoś celuje w ciebie różdżką. Czyżbym przespał jakiś kurs? Gobliny zabezpieczają "swoich" łamaczy dodatkowym zaklęciem. To wiem. Na szkoleniu w Egipcie już na pewno nie spałem. Może to efekt skrzyżowania dwóch uroków? A może tamci poczęstowali mnie czymś więcej niż Crucio...
Niech ci uzdrowiciele zostawią mnie w spokoju...! Szarpią mnie... Błysk światła... Chcę krzyczeć, ale z ust wyrywa się tylko cichy jęk. Wypowiadam słowo, które przez cały ten czas plątało mi się gdzieś po głowie:
- Mamo...
- Spokojnie, panie Potter - to któryś z magomedyków - Spokojnie, pańska matka zaraz tu będzie...
A ojciec, mam ochotę zapytać. Co z ojcem? Jego też chciałbym zawołać, ale nie potrafię. Nie mam już siły... A może... nie chcę...?
I w ogóle, o czym ja myślę? Czy każdy facet jest tak szurnięty, by w chwili zagrożenia wspominać konsekwencje swojej pierwszej whisky...? Nie... Po prostu chciałem uciec w tamto wspomnienie, żeby choć na chwilę zapomnieć o bólu...
- Ron...
Mama... Już przyleciała. Czuję jej chłodną dłoń na swoim czole.
- Co się stało?- głos jej drży - Niech pan mi powie, jak zamierzacie mu pomóc...? Dlaczego się nie budzi?! - mama już prawie krzyczy.
Chcę jej wytłumaczyć, że wszystko będzie dobrze, że ją słyszę, że wiem, że tu jest... Nie mogę. Co się ze mną dzieje?!
- ...musimy czekać. Kilka minut temu stracił przytomność. Nie potrafimy ustalić, czym go zaatakowano. Dopóki się tego nie dowiemy, nie będziemy w stanie go wyleczyć... - głos któregoś z uzdrowicieli jest chłodny i opanowany. Nie ma to jak sławny, mungowski profesjonalizm.
- Czy... - mama mówi bardzo cicho, muszę wytężyć słuch, żeby ją zrozumieć - Czy on może... czy może się zdarzyć, że mój syn nigdy się nie obudzi...?
- Proszę być dobrej myśli, pani Potter - znowu ten zimny, pozbawiony emocji głos - W miarę możliwości postaramy się złagodzić ból. Ale naprawdę nie mogę w tej chwili powiedzieć, jak długo to potrwa...
Podaje mi jakiś eliksir... Czuję w gardle piekącą ciecz... Chwila walki o oddech... i cudowne uczucie ulgi. Gdybym jeszcze mógł jakoś uspokoić mamę... Siedzi przy mnie, cały czas słyszę jej cichy płacz. Gdybym tylko zdołał otworzyć oczy i powiedzieć jej...
Myśli mi się plączą. A więc to tak. Teraz wiem już, że być może z tego nie wyjdę. To dziwne, ale... nie boję się. Tak, wiem, ojciec powtarza, że tylko głupcy nie odczuwają strachu, ale nic na to nie poradzę... Jeśli to jest umieranie... takie zawieszenie w próżni, gdzieś między jawą a snem...
Pamiętam, jak ojciec opowiadał kiedyś o swojej walce z bazyliszkiem. Ja i Lily* słuchaliśmy go jak zaczarowani, bo bardzo rzadko wspominał takie... przygody z czasów młodości. Mówił, że kiedy potwór wbił mu kieł w ramię, komnata zaczęła rozpływać się przed oczami... Cóż, mnie nic się nie rozpływa... i nawet przestało wirować, skubane! Nie ma też żadnego cholernego światełka na końcu tunelu, o którym czytałem w mugolskich książkach. W bibliotece dziadków Granger było bardzo wiele potężnych tomiszczy, nie tylko medycznych... Z któregoś z nich dowiedziałem się, że kiedy człowiek umiera, całe życie wyświetla mu się przed oczami, w ułamku sekundy. Taaak... Jestem zmuszony zweryfikować te bzdury: NIE MA ŻADNEGO PRYWATNEGO POKAZU SLAJDÓW. Chyba, że sam go sobie zafunduję. Będę oglądał poszczególne sceny... Pamiętam wiele z nich bardzo dokładnie. Ojciec mówi, że tę dobrą pamięć odziedziczyłem po mamie...
Ta pamięć to chyba jedna z moich nielicznych zalet... Bo niestety, prawda jest taka, że choć mam dwadzieścia cztery lata, niczego Wspaniałego dotychczas nie udało mi się w życiu osiągnąć. Krótko mówiąc: psuję w pięknym stylu wszystko, czego tylko się dotknę. To straszne, zwłaszcza jeśli jest się synem Wielkiego Pottera. Wszyscy spodziewają się po tobie jakichś Wspaniałych Rzeczy... zupełnie, jakby fakt, że jesteś dzieckiem Najsłynniejszego z Aurorów determinował twoją własną potęgę. Co oni sobie wyobrażają, do stu tysięcy sklątek?! Że pełnia mocy zapisana jest w genach?! No dobra, przyznaję, że pewne umiejętności mogą być dziedziczne. Ojciec pewnie nie wyrósłby na tak potężnego czarodzieja, gdyby moi dziadkowie nie byli całkiem dobrzy w te klocki. Nikt nie potrafi tego jednoznacznie wytłumaczyć. Jednak faktem jest, że w ostatecznym rozrachunku nie liczy się to, z jakiej rodziny pochodzisz, bo magiczne zdolności są darem samym w sobie. Ich pełnię osiągasz stopniowo, z wiekiem. I możesz albo je rozwijać, albo zmarnować swoje szanse; to zależy już tylko od ciebie.
Ojciec tłumaczył mi kiedyś, że to, co robimy z własnym życiem, to magia w najgłębszym tego słowa znaczeniu. Najznakomitsi uczeni badają tę kwestię w Departamencie Tajemnic, ale do dziś nie udało im się ustalić, dlaczego jedni są potężniejsi od innych i zwykle dokonują słusznych wyborów, podczas gdy ci pozostali przez całe życie poszukują właściwej ścieżki...
Cóż, wygląda na to, że ja zmarnowałem wszystkie swoje szanse, co do jednej. Ojciec wykrzyczał mi to w twarz w trakcie naszej ostatniej kłótni. Powiedział mi, że...
Cholera. Znowu on. Pojawia się średnio w co piątej mojej myśli. Nie potrafię się od niego uwolnić, odmieniam go przez wszystkie przypadki. Ojciec, ojca, ojcu, z nim, o nim... Nie, to nie paranoja. Po prostu ciekawi mnie, czy ktokolwiek zastanawiał się, jak to jest: być synem słynnego Harry'ego Pottera, dorastać w cieniu tego, czego on dokonał...
Otóż, nie jest wcale łatwo... Nie, nie chcę, żeby ktokolwiek pomyślał, że się skarżę, albo że miałem trudne dzieciństwo. Nic z tych rzeczy... Ojciec doskonale sprawdził się w swojej roli. To tylko ja... Cholera... Nie potrafię powiedzieć, kiedy poplątały nam się ścieżki... Jak to się stało, że nie potrafimy już do siebie trafić...? Może rzeczywiście powinienem zrobić teraz rachunek sumienia. Powinienem wyświetlić sobie przed oczami kolejne epizody z mojego życia... wróć, z naszego życia.

Odkąd pamiętam miałem takie... silne poczucie jedności. Niezachwiane przekonanie, że Potterowie powinni trzymać się razem. To właśnie ojciec zawsze to podkreślał... To on tak bardzo o to dbał.
Moje pierwsze wspomnienie z nim związane? Barwne, nieco zamazane obrazki. Poszliśmy wtedy na łąkę... To chyba ta, którą teraz, niedawno, nabyli na własność jacyś mugole... Położona malowniczo w małej kotlince, niedaleko jeziora w Dolinie Godryka. Ile mogłem mieć wtedy lat...? Dwa z ładnym kawałkiem**, jak sądzę, bo wkrótce potem urodziła się Lily... Mama musiała być już na ostatnich nogach, jak przez mgłę przypominam sobie jej zwiewną, kwiecistą sukienkę, opinającą ciasno wypukły brzuszek. Czy tłumaczyli mi wtedy, że będę miał rodzeństwo? Nie wiem. Ale na pewno było mi strasznie przykro, bo nie pozwalano mi tarzać się z nią po trawie ani robić "moja moja" - która to zabawa polegała na ściskaniu jej z całej siły.
Za to do woli tarzał się ze mną wówczas ojciec. Walczyliśmy tak... "na niby". Właziłem mu na brzuch, porykując radośnie, niczym mały niedźwiadek. Pozwalał mi wygrywać, zawsze. Czułem się takim prawdziwym, silnym facetem, kiedy powalałem go na łopatki. A potem, gdy już udało mi się go "pokonać", chichotałem wesoło, zwrócony twarzą do ziemi, bo urządzał mi Wielkie Łaskotki. Pamiętam jeszcze intensywny zapach suchej trawy i śpiew ptaków...
Już wtedy chronił mnie ze wszystkich sił... Nie godził się z tym, że mogę kiedyś w życiu przegrać... i że, być może, powinienem być na tę przegraną przygotowany...
Kolejna krótka migawka. Czułem na twarzy powiew wiatru znad jeziora. Ten wiatr dawał mi takie cudowne poczucie wolności. Biegłem... bardzo szybko, przynajmniej w moim odczuciu. Miękka trawa uciekała w pośpiechu spod moich czerwonych sandałków. Ojciec złapał mnie w tym pędzie i zaczął obracać się dookoła własnej osi, ze mną w ramionach. Zielony dywan zawirował, zobaczyłem fruwające w powietrzu sandałki... Gdzieś w oddali słyszałem śmiech mamy i jej głos:
- Harry...! Puść go, wariacie! Będziecie obaj pijani jak Mundugus!
Posłuchał jej. Potem miałem się dowiedzieć, że zwykle, prędzej czy później, przyznaje jej rację i spełnia jej zachcianki. Postawił mnie na ziemi i spojrzał na mnie z góry. Pamiętam, że natychmiast wyciągnąłem do niego ręce.
- Sama widzisz, Hermiono... Jestem pewien, że najbardziej spodobał mu się ten gwizd powietrza w uszach. Będzie z niego szukający jak nic, zobaczysz...
- O Merlinie... Poślubiłam szaleńca - mama westchnęła z rezygnacją - A jeśli nasze drugie dziecko okaże się dziewczynką? Czy jej też będziesz... hmmm... wpajał miłość do quidditcha już w kołysce?
- Pewnie tak - ojciec wziął mnie na ręce i zaczął podrzucać... wysoko, coraz wyżej.
Chyba piszczałem z radości... Byłem tak niedaleko tej błękitnej przestrzeni, która rozpościerała się tuż nad moją głową. A kiedy opadałem nieco w dół, czułem takie cudowne łaskotanie w żołądku. I twarz ojca była wtedy bardzo blisko - niezmiernie fascynowały mnie błyszczące szkła okularów... No i jeszcze jego duże, silne dłonie - moje ręce, w porównaniu z nimi, wydawały się bardzo małe...
Instynktownie wyciągnąłem w górę ramiona.
- Taaaki duży jestem! - zaśmiała się mama - Taki duży! Ron, pokaż jeszcze raz, jak rośniesz. Jaki jesteś duży?
Rzeczywiście, chciałem być "duży"... Kto wie, może już wtedy podświadomie czułem, że powinienem być równie Wielki jak on? Tak samo sławny...? Może domyślałem się, ze trudno będzie mu dorównać...
Musiałem się w krótkim czasie bardzo zmęczyć całą tą zabawą... Przypominam sobie, że przytuliłem się w końcu do jego kraciastej koszuli i schowałem nos w takim miękkim zagłębieniu, gdzieś pomiędzy szyją a ramieniem. Mój ojciec pachniał latem... suchą trawą, wiatrem i jeszcze czymś, co wtedy trudno mi było nazwać. Później przekonałem się, że to zapach papierosowego dymu, którym nasiąkało jego ubranie w ministerstwie zmieszany z wodą po goleniu, jaką mama kupowała mu każdego roku na Gwiazdkę i na urodziny.
Jednak mimo wszystko, tym co najbardziej utkwiło mi w pamięci z tamtych wydarzeń nie jest ani paleta zapachów, ani też mój pierwszy podniebny lot. Jest to coś zupełnie innego - fakt, że czułem się taki... bezpieczny. Dopiero wiele lat później zrozumiałem, że celem ojca było właśnie to - poczucie bezpieczeństwa, które mógł ofiarować mnie i Lily. Stabilizacja. Rodzina, która bez względu na wszystko zawsze trzyma się razem. Słowem: coś, czego jemu samemu zawsze brakowało...

* * *

- Ciii... Nie płacz, nic mu nie będzie...
Ojciec! Jednak przyleciał. Ciekawe ile czasu mu to zajęło? Ile kazał mi na siebie czekać...? Jaka ważna sprawa go zatrzymała? Znowu jestem złośliwy, wiem. Tylko że po prostu... powoli tracę poczucie rzeczywistości. Nie jestem pewien, jak długo tutaj leżę... Kilka godzin? A może kilkanaście...? Ile razy podawali mi już tamten piekący eliksir?
Słyszę cichy szelest materiału - mógłbym przysiąc, że ojciec wypuścił właśnie mamę z objęć i teraz delikatnie pogładzi ją po włosach... A potem... no właśnie, co zrobi potem? Chcę, żeby usiadł obok mnie. Oczywiście nie domagam się żadnego głaskania po główce ani trzymania za rączkę. Niech tylko zostanie... Chcę wiedzieć, że jest w pobliżu... Jak zawsze... A jeśli przybył tu tylko dlatego, ze tak wypada...? Żeby mieć poczucie dobrze spełnionego obowiązku...? Cholera, strasznie głupi jestem. Przecież od początku wiedziałem, że przyleci. W końcu nigdy żadne służbowe sprawy ani wystawne przyjęcia, wydawane przez śmietankę towarzyską naszego świata, nie były ważniejsze ode mnie...

Tuż przed swoimi szóstymi urodzinami zachorowałem na najprawdziwszą, mugolską ospę. Wieczorem w Boże Narodzenie polecieliśmy - jak zwykle - do Londynu, do dziadków Granger. To pewnie tam się nią zaraziłem, od Edith. Co prawda, zarówno moi jak i jej rodzice skrupulatnie pilnowali, byśmy tym razem, wyjątkowo, nie mieli ze sobą kontaktu. Ale my oczywiście wymknęliśmy się cichcem z domów i spotkaliśmy się przy płocie, który dzielił oba ogródki. Pamiętam, że moja przyjaciółka przypominała wyglądem piegowate indycze jajo, ale absolutnie mi to nie przeszkadzało. Mieliśmy sobie wiele do powiedzenia, więc naprawdę nie miałem czasu zastanawiać się nad jej urodą. Musieliśmy tkwić przy tym ogrodzeniu wyjątkowo długo, bo kiedy moja babcia i matka Edith przekopały się w końcu przez grubą warstwę śniegu, by nas stamtąd zabrać, byliśmy już porządnie zziębnięci. Wrzaski babci towarzyszyły mi przez całą drogę do ciepłego salonu.
Na rezultaty tej gwiazdkowej eskapady nie trzeba było długo czekać. Moja własna, prywatna ospa wietrzna wykluła się niecałe trzy tygodnie później. Ojciec był wtedy jeszcze w ministerstwie, ale mama na szczęście nie miała tego dnia żadnych wykładów. Bardzo szybko opanowała sytuację. Pierwszym wolnym turboświstem wysłała do Nory Lily wraz z Mrużką; Zgredek natomiast udał się do Londynu, by uzyskać odpowiednie instrukcje od babci Granger. Wrócił po godzinie, z obrzydliwą, żółtą maścią. Z tego co pamiętam ospa jest chorobą całkowicie mugolską i nie ma na nią żadnego skutecznego eliksiru. Na domiar złego ojciec nigdy nie ufał ani lekarzom, ani uzdrowicielom ze Świętego Munga. Jedynymi uznawanymi przez Wielkiego Harry'ego Pottera metodami były te stosowane przez panią Pomfrey. Nic dziwnego - w czasach szkolnych niejednokrotnie leczyła skutecznie wszystkie jego najdziwniejsze przypadłości, a w kolejnych latach zdążyła znacznie podnieść swoje zawodowe kwalifikacje. Jednak, na moje nieszczęście, stara Poppy miała wtedy coś w rodzaju spóźnionego o jakieś dwadzieścia lat, zimowego urlopu. Zdaje się, że spędzała go na Jamajce i to bynajmniej nie sama...
Dlatego też cały ciężar wysmarowania ryczącego wniebogłosy bachora - czyli mnie - mugolskim specyfikiem, spoczął na mojej biednej matce. Był to proces długi i skomplikowany; odbywaliśmy właśnie szaleńczą gonitwę dookoła stołu w salonie, kiedy wrócił ojciec...
Musiał się bardzo przerazić, gdy rzuciło się na niego pokryte lepką, żółtą mazią stworzenie, które na domiar złego wywrzaskiwało coś o wiecznej zarazie. Biedaczek... Dotychczas, szczęśliwie, ani ja ani Lily nie chorowaliśmy na nic cięższego poza zwykłym przeziębieniem, a to mama zwalczała skutecznie, za pomocą pieprzowego eliksiru. Pewnie dlatego dziecięca choroba zakaźna przekraczała już zdecydowanie możliwości naszego troskliwego pana P. Obronnym tonem tłumaczył mamie, że nie pozwoli dziecku się tak męczyć i dopiero po długich pertraktacjach zgodził się, że ściąganie z Jamajki pani Pomfrey jest zupełnie zbędne.
Za to osobiście zaniósł mnie do łóżka - ponad jego ramieniem zobaczyłem jak mama kręci głową i wymownie wznosi oczy do nieba. Pobrudziłem mu szatę tym śmierdzącym paskudztwem, ale zupełnie się tym nie przejął... Z uwagą wysłuchał moich sugestii co do długości choroby i zapewnił, że nie będzie "wieczna", a potem zabezpieczył mnie zaklęciem, żebym nie mógł w nocy drapać tych okropnych krost. Czułem się tak, jakby ktoś nałożył mi na ręce bokserskie rękawice... potem musiałem się zdrzemnąć.
Obudziły mnie podniesione głosy dobiegające z salonu. Ostrożnie wyślizgnąłem się z łóżka i wyszedłem na korytarz na piętrze. Po przechyleniu się przez poręcz schodów, mogłem widzieć fragment pokoju na dole. W kominku tkwiła głowa dziadka Artura.
- ...bardzo ważne, Harry - mówiła właśnie głowa - Będzie albański minister, przecież wiesz, że musicie jeszcze...
- Mam gdzieś albańskiego ministra i całą jego świtę, panie Weasley - oświadczył dobitnie ojciec - Ron złapał mugolską ospę, Lily przez cały dzień siedzi w Norze...
- Nie byłem dziś w domu od rana - dziadek zamyślił się - Ale, Harry... może jednak byś...
- Ron jest chory! - w spokojnym dotąd głosie ojca zaczęły pojawiać się nagle niebezpieczne nuty - Całą tę dyplomację naszego świata mam dziś głęboko w...
- ...w pewnej tylnej części ciała - dokończyła szybko mama, wyłaniając się z kuchni.
Uspokajającym gestem położyła dłoń na ramieniu ojca.
- Przepraszam, Arturze - zwróciła się do dziadka - Ale te pertraktacje trzeba będzie przełożyć. Nie mamy dziś do tego głowy, a przyjęcie pewnie i tak będzie udane - z nami czy bez nas...
Wyglądało to na koniec rozmowy, więc wycofałem się pospiesznie; istniało duże prawdopodobieństwo, że za chwilę w mojej sypialni zmaterializuje się któryś z rodziców. Przyszedł ojciec... Bez protestów dałem się otulić kołdrą, bo strasznie zmarzłem, tkwiąc tak bez ruchu na korytarzu. Poza tym dopiero teraz z całą siłą dopadła mnie gorączka.
- Chyba mam... tep... ter... temrapaturę - poskarżyłem się cicho.
Pochylił głowę, żeby ukryć uśmiech. Po chwili dotknął mojego czoła, łaskocząc mnie w nos szerokim rękawem szaty.
- Oj, chyba masz - powiedział cicho, ale nie cofnął ręki.
Wtedy znowu powróciło tamto poczucie bezpieczeństwa. Chciałem, żeby został. Z nim nie bałem się niczego... nawet tej... pieprzonej ospy wiecznej...
- Pieprzona ospa wieczna - mruknąłem, nie zważając na jego zdziwione spojrzenie.
Wydał z siebie dziwny odgłos - coś pośredniego pomiędzy jękiem a zduszonym chichotem. Zlekceważyłem to.
- Opowiedz mi coś... - wymamrotałem w szorstki materiał - Coś fajnego...
Nie był, niestety, mistrzem w opowiadaniu bajek. Może dlatego, ze zbyt wiele przeżył i ze swoich opowieści "do poduszki" usuwał zawsze cały dramatyzm... Tak jakby od początku chciał zaoszczędzić mojej wybujałej, dziecięcej wyobraźni okrutnych scen... Czy on naprawdę wierzył, że to coś da? Że uda mu się ustrzec nas oboje - mnie i Lily - przed całym złem tego świata...? Naprawdę myślał, że życie nam takich scen nie zafunduje?
Tamtego wieczoru jego opowieść także nie była fascynująca. Mówił o dzielnym gumochłonie, zamieszkującym ogródek mugoli... Wielki Merlinie, pewnie uznał, że baśń o hipogryfach i wampirach będzie dla mnie zbyt przerażająca. Nie mam bladego pojęcia jak skończyła się ta bajka... Liczyło się tylko to, że został, siedział przy mnie, nie poszedł na tamto przyjęcie... Czułem instynktownie, że kierowało nim nie tylko poczucie obowiązku... że mnie... tego... no... wiadomo. Wtedy byłem tego pewien... A teraz...

* * *

Musiałem chyba zasnąć... o ile w moim stanie można w ogóle mówić o śnie. Ciągle czuję się taki... słaby. No i nie mogę otworzyć oczu.
- Proszę cię, wracaj do domu - to ojciec - Nie pomożesz Ronowi, jeżeli sama się rozchorujesz...
- Ale... - w głosie mamy brzmi wahanie.
- No już, uciekaj stąd - ciche cmoknięcie; pewnie pocałował ją w czoło - Siedzisz tu prawie dziesięć godzin, teraz ja zostanę.
- Ale ty siedzisz niewiele krócej - mama próbuje jeszcze raz. Znowu brzmi jak... jak ona. Znowu ma siły do walki; jego obecność chyba pomogła jej zwalczyć rozpacz. Nie ma już żadnego płaczliwego tonu, który słyszałem na początku, jej głos jest zupełnie spokojny...
- Masz się porządnie wyspać - burczy ojciec - No dalej! Potem się zamienimy...
- Ale Harry...
- Hermiono, nie bądź dziecinna! I proszę cię... - ojciec zaczyna mówić ciszej - może... zawiadom Lily. To znaczy, wiem, że oni wszyscy pewnie już śpią, ale... chyba jednak powinna już się dowiedzieć... skoro jego stan nie uległ... zmianie.
- Dobrze - szepcze mama.
Delikatny zapach konwalii... Odkąd pamiętam, zawsze używała tych perfum... Ręka na czole... Słyszę odgłos zamykanych drzwi i szuranie krzesła po podłodze. A więc on został... No tak, przecież tak wypada. To jego cholerne poczucie obowiązku... Tak silnie zakorzenione od czasu, gdy musiał poświęcać się dla czarodziejskiego świata! Stop. Muszę przecież pamiętać o wietrznej ospie. Wtedy kierował się nie tylko tym... A mama... pewnie wyśmiałaby mnie w tym momencie - opowiadała kiedyś przecież o tamtym Harrym z czasów Hogwartu, który zwykle odrabiał prace domowe na kolanie, na jakąś godzinę przed planowaną lekcją. Czyżby jednak jakaś skaza na tym pancerzu doskonałości...?
Na stado hipogryfów, skąd u mnie taka gryząca ironia?! Przecież nie mogę powiedzieć, że go nie szanuję. Nie mogę zaprzeczyć, że jest mi bardzo bliski... mimo wszystko...
Znowu zaczyna boleć... Chcę krzyczeć, ze wszystkich sił... i nadal nie potrafię. Ciekawe, czy choć odrobina tego cierpienia odbija się na mojej twarzy? Jakiś ledwiedostrzegalny, krótki grymas? Pewnie tak, bo ojciec nagle wstaje i wychodzi. Wraca po chwili, w towarzystwie jednego z magomedyków.
- ...przestaje działać. Chyba powinien dostać następną dawkę. Dlaczego nikt tego nie dopilnował? Niech się pan pospieszy! - wygląda na to, że Wielki Harry Potter naprawdę się niecierpliwi.
Uzdrowiciel pochyla się nade mną i wlewa mi do gardła jakiś płyn. Ogarnia mnie znajome uczucie ulgi... Jeszcze tylko trzaśnięcie zamykanych drzwi i znowu zostajemy sami. Delikatny ruch powietrza - ojciec ponownie przysuwa sobie krzesło.
Jest zupełnie cicho... Ta cisza doprowadza mnie do obłędu. Żadnego, nawet najlżejszego dźwięku, żadnego szmeru... A przecież tam, za drzwiami, toczy się normalne, szpitalne życie. Zaraz... no tak, pewnie rzucili na tę salę zaklęcie dźwiękoszczelne.
A ojciec... cały czas siedzi bez ruchu. Byłoby mi łatwiej, gdyby chociaż spróbował się do mnie odezwać, upewnić się czy go słyszę... Nic. Idiota ze mnie! Czego się spodziewałem? Że będzie załamywał ręce...? Że pozwoli sobie na chwilę słabości...? Na... łzy...? Przecież nie będzie żadnych łez, nigdy nie widziałem żeby płakał. I jakoś nie wierzę, że to potrafi, chociaż babcia Molly zaręcza, że ponad dwadzieścia lat temu chlipali oboje na półpiętrze, oparci o poręcz schodów w Dolinie Godryka... To było tamtej nocy, kiedy się urodziłem. Tylko że... jakoś nie wyobrażam sobie takiej scenki rodzajowej. On szlochający w ramię babci? Nigdy. Cholera, zawsze zazdrościłem mu tego opanowania. Na pewno był zahartowany... wiedział, jak radzić sobie z bólem. Życie samo go tego nauczyło - w końcu pewnie widział okropności, o jakich mnie się nawet nie śniło... Otoczył je bardzo szczelnym pancerzem, nigdy do nich nie wracał, nigdy nie opowiadał... nawet teraz, chociaż ja i Lily jesteśmy wystarczająco dorośli. Na brodę Merlina, czasami myślę, że łatwiej byłoby mi go... zrozumieć... łatwiej się z nim utożsamiać, gdyby tylko na moment zrzucił tę osłonę i... gdyby choć przez chwilę przestał przypominać jakiegoś pieprzonego cyborga! Tak, tylko że... on chyba nie może... nigdy nie mógł... pozwolić sobie na taki luksus. W końcu... chłopaki nie płaczą...*** Tak powiedział.

Miałem siedem lat, kiedy biłem się poraz pierwszy. To była walka na śmierć i życie - i doskonały pokaz moich absolutnie mugolskich umiejętności. W tak młodym wieku czarodziej nie ma prawa posiadać własnej różdżki, a cudzej nie miałem komu podprowadzić. Ojciec pilnował swojej bardzo dokładnie... chyba dawały o sobie znać aurorskie nawyki. Poza tym pierwsze miejsce w kradzieży magicznego oprzyrządowania w naszym domu i tak zajmowała zawsze moja siostra - smarkula już w wieku lat pięciu skutecznie wyprowadzała w pole wszystkich zainteresowanych, znikała z horyzontu, a po jakimś czasie odnajdywała się w łazience, na strychu, czy też w innym dziwnym miejscu, gdzie mamrotała zapamiętale "uroki", wywijając do taktu różdżką mamy.
Tamtego dnia wyszedłem więc na pobliskie boisko qudditcha nieuzbrojony. Na moje nieszczęście spotkałem tam Ericka Botta, który akurat miał ochotę na kimś się powyżywać... Nie znosiłem gościa, zresztą Dan i Tom* też go nie trawili.. Podejrzewam, że już wtedy, jako "duchowi" Gryfoni, odczuwaliśmy instynktowną niechęć do potencjalnych wychowanków domu Slytherina... no a Bott miał spore szanse takowym zostać, bo jego matka była Ślizgonką. W każdym razie bardzo szybko odkryliśmy, że najlepszym sposobem na tego cwaniaczka jest ignorowanie go. Przysięgam, że tego dnia również starałem się nie zwracać na niego uwagi. Zniosłem docinki na temat ojca ze stoickim spokojem, na stały tekst o Wielkim Aurorze, który nie rozstaje się z różdżką nawet w kiblu, zareagowałem wzruszeniem ramion. Już dawno przerobiliśmy z ojcem ten temat; wiedziałem, że mój staruszek nie jest młodszą kopią Szalonookiego i że przez ludzi bardzo często przemawia zazdrość.
Sęk w tym, że następną osobą, do której przyczepił się ten wypłosz była mama. Użył słów, które sprawiły, że ręce same zacisnęły mi się w pięści. Pociemniało mi w oczach... Następną rzeczą, którą pamiętam była rozkwaszona gęba Ericka; siedziałem mu na brzuchu i okładałem zapamiętale pięściami. Z satysfakcją odnotowałem fakt, że wybiłem mu górną dwójkę. I wcale nie miałem ochoty przestać - kipiała we mnie wściekłość, jakiej nie czułem nigdy przedtem.
Dan i Tom zdołali jakoś nas rozdzielić... czy raczej ściągnąć mnie z żałosnej kupki nieszczęść, jaką był w tamtym momencie mój przeciwnik. Do domu wróciłem samotnie - przez całą drogę zastanawiałem się, czy warto wymyślić jakąś bajeczkę. Doszedłem do wniosku, że mama i tak tego nie kupi; w końcu znała mnie na wylot, a podbite oko i rozcięta warga mówiły same za siebie. Chyba dopiero wtedy dotarło do mnie, że ta bijatyka mogła zakończyć się dużo gorzej. W końcu Bott był ode mnie wyższy i na dodatek nieco tęższy. Ojciec... Pamiętam, że zatrzymałem się na środku drogi. Dotychczas nie myślałem... nie zastanawiałem się, jaka będzie reakcja ojca. Chyba już wtedy czułem instynktownie, że on nie cierpi przemocy... że ucieka się do niej tylko w ostateczności. Pogrążony w niewesołych rozmyślaniach dotarłem do domu. Będzie krzyczał? Dotychczas nigdy na mnie nie wrzeszczał, w ogóle bardzo rzadko podnosił głos, ale... co powie na tak wzorcowy przykład mugolskiej bójki...? Będzie krzyczał??
Nie krzyczał... Nie odezwał się ani słowem, kiedy mama opatrywała mi skaleczenia. Zresztą, może to i lepiej, bo ona mówiła stanowczo za dużo.
- Gdzie ty się włóczyłeś??? Poczekaj, chodź tu bliżej z tym okiem... - przyłożyła mi lód i machnęła różdżką - A może byś tak łaskawie wytłumaczył, kto zalazł ci za skórę??? Powiesz nam, o co poszło...?
Milczałem jak zaklęty, uparcie kręcąc głową i zaciskając usta w wąską linijkę. Ojciec stał obok kominka. Założył ręce na piersi i przyglądał mi się badawczo. Mama chwilowo zrezygnowała ze śledztwa.
- Poczekaj, przyniosę jakiś eliksir na tę wargę...
Zniknęła w drzwiach kuchni. Czułem się tak, jakby przebiegło po mnie stado hipogryfów i prawdę mówiąc miałem ochotę rozryczeć się z bólu... Ojciec opuścił swoją strategiczną pozycję w rogu salonu, przyklęknął przede mną i utkwił we mnie wyczekujące spojrzenie. Natychmiast zerknąłem na sufit... potem na dywan... potem na Krzywołapa rozciągniętego na kanapie... chyba skuliłem się odruchowo, oczekując ostrej reprymendy... ale nic takiego nie nastąpiło. Powoli podniosłem głowę... Nie wydawał się jakoś specjalnie rozzłoszczony. Był raczej... zaciekawiony. Tylko jak ja miałem mu to...
- To dlatego, że on zaczął! - kurczę, przecież wcale nie chciałem tego powiedzieć, samo mi się tak... wymknęło.
- Kto? - spytał spokojnie ojciec.
- Erick Bott. Ale tato, ja musiałem, bo on powiedział coś... coś... wstrętnego!
Ojciec milczał.
- Powiedział... że mama jest tylko zwykłą szlamą i że gdyby nie ty, to byłaby nikim w magicznym świecie - wyrzuciłem z siebie.
Wstał gwałtownie. Zdążyłem dostrzec ostry błysk w jego oczach i poróżowiałe ze złości policzki.
- Co jeszcze mówił? - zapytał nienaturalnie spokojnym tonem.
- Powiedział, że pewnie mieszkałaby teraz w mugolskim Londynie, w jakiejś śmierdzącej ruderze i jeszcze nazwał ją tak... nie pamiętam, bo potem to już się tylko biliśmy.
Z twarzy ojca zniknęło całe napięcie. Ze zdumieniem zauważyłem, że uśmiecha się pod nosem.
- Dobrze zrobiłeś - stwierdził krótko.
Musiałem wyglądać jak trafiony petrificusem. Spodziewałem się solidnego ochrzanu... a tu takie coś. Nie rozumiałem wtedy... Dopiero wiele lat później mama opowiedziała mi o pewnym meczu quidditcha, po którym Słynny Harry Potter został dożywotnio zdyskwalifikowany, za udział w mugolskiej bójce...
Nie rozmawialiśmy już więcej o Ericku. Nawet jeżeli ojciec kiedykolwiek spotkał się z panem Bott, to nic mi o tym nie wiadomo. Zapamiętałem natomiast z tych wydarzeń jeszcze coś...
Ojciec wychodził już z salonu, kiedy nagle zatrzymał się w progu. Zasmarkany i obolały, musiałem przedstawiać sobą dość żałosny widok. Spojrzałem na niego przez łzy - poobijane żebra bolały nieznośnie.
Zmrużył porozumiewawczo oko.
- Pamiętaj Ron... chłopaki nie płaczą.
Wyszedł na nocną zmianę do ministerstwa, a ja zostałem z mamą, która natychmiast zaczęła zrzędzić i załamywać nade mną ręce. Ale zniosłem mężnie nawet to - pomagała mi świadomość, że on jest ze mnie dumny. Wtedy jeszcze nie znałem słowa autorytet - ale dziś wiem, że to tamtego dnia pierwszy raz świadomie zapragnąłem być taki jak on... że tamtego dnia stał się dla mnie największym autorytetem...
--------------------------
*) postacie i magiczne "wynalazki" oznaczone w ten sposób opisane zostały w I części
**) uznałam, że dzieci czarodziejów dysponują nieco lepszą pamięcią niż mali mugole
***) Harry obejrzał pewnie u teściów jeden z mugolskich filmów

- Jak to nie potraficie?! Jak to nie potraficie, do cholery??!!
Uuuu... Wygląda na to, że komuś udało się doprowadzić pewnego nad wyraz spokojnego aurora do szewskiej pasji.
- Leży tu już tyle godzin, a wy nawet nie postawiliście diagnozy!!!
- To wymaga czasu... - głos uzdrowiciela jest bardzo cichy.
- Ile?! Ile czasu, pytam???
- ...
- Ile czasu, do kurwy nędzy??!!!
Auć! A więc jest już bardzo źle. Ojciec niezwykle rzadko używa jakichkolwiek słów rodem z rynsztoka na Nokturnie, a już mugolskie przekleństwa są w jego przypadku zjawiskiem równie częstym, jak ciekawe lekcje historii magii. No i są nieomylnym znakiem, że w pobliżu nie ma akurat mamy - w jej obecności takie akcje nie miałyby w ogóle racji bytu...
Testral by się uśmiał... Dobrze, że wujek Fred nie może tego usłyszeć. Dawno temu, na jakimś rodzinnym zjeździe w Norze, zdrowo wyśmiał to moje wyobrażenie ojca, który prawie nigdy nie krzyczy. Razem z wujkiem George'm przywołali natychmiast obraz nadpobudliwego piętnastolatka, który wydzierał się z byle powodu na niewinnych ludzi, a jego słodki głosik był doskonale słyszalny w różnych częściach kraju. To właśnie jedna z tych chwil, kiedy skłonny jestem w to uwierzyć.
Taaa... Właśnie. Nie ma to jak autorytet. Osobiście poznałem jego siłę sześć lat temu, kiedy zaczynałem praktyki w ministerstwie.

Podziwiałem mojego staruszka za to, że potrafił sobie ów autorytet wyrobić; bez krzyku i zbędnych pogróżek. Po prostu wchodził do boksów aurorów, rzucał jakąś uwagę o pogodzie, żarcik, wydawał polecenie... a oni go słuchali. Na zwyczajowych, międzywydziałowych zebraniach wstawał by zabrać głos, a oni natychmiast się uciszali. Fakt, był ich szefem... i do tego szefem bardzo sławnym. Ale najdziwniejsze było to, że pomimo całego tego respektu, jaki przed nim czuli, zdawali się go zwyczajnie lubić. Międzyboksowa poczta pantoflowa przynosiła raczej pochlebne opinie na jego temat; nawet tradycyjne narzekania na pracoholizm Starego mieściły się w normie.
Zawsze mu tego zazdrościłem. Jakiś rok temu, kiedy siedzieliśmy razem przy kominku, racząc się Ognistą Whisky, wytknąłem mu w żartach to uwielbienie podwładnych. Chyba instynktownie wyczuł moją zazdrość... Natychmiast opowiedział mi o nastoletnim chudzielcu, który cierpł ze strachu, gdy miał publicznie zabrać głos i szczerze nie znosił całego zamieszania wokół swojej osoby. A potem, na piątym roku w Hogwarcie, stanął nagle przed koniecznością kierowania grupą ludzi... i ze zdumieniem stwierdził, że ludzie Ci stosują się do jego poleceń. Dalej poszło już z górki - GD rosła w siłę, a tamten chłopak odkrył u siebie... ekhm, ekhm... talenty przywódcze...
Śmiałem się wtedy... Wiedziałem, że mówi o sobie, ale jakoś nie widziałem go w roli smarkatego wypłosza. Ale on pozostał poważny.
- Pamiętaj, Ron... do wszystkiego można w życiu dojść. Wszystkiego można się nauczyć. I ty też się nauczysz. Zobaczysz... - zajrzał w swoją pustą szklankę, a potem spojrzał na butelkę, w której coraz wyraźniej widać było dno.
- Chyba wiek już nie ten - mruknął - Zaczynam moralizować jak McGonagall... a my przecież od moralizowania mamy twoją matkę. Taaak... Stanowczo za dużo tej whisky.
- Albo za mało - zaśmiałem się - I szkoda, żeby się reszta zmarnowała.
Chlusnąłem zdrowo w zgrabne naczyńko z rzniętego szkła. Wypiliśmy do dna. Ojciec spojrzał na mnie błędnym wzrokiem.
- Czy ja cię jakoś... deprawuję...?
- Wcale - uspokoiłem go - Ustawa o nieletnich czarodziejach, paragraf dwudziesty piąty, punkt E. Czasownik "deprawować" odnosi się tylko i wyłącznie do nieletnich wspomnianych w tytule. Ja takowym nie jestem.
- Aha. Ty jesteś... letni...?
- No. Ja już letni jestem.
- To dobrze. Wypijmy za to. Przynieś jeszcze jedną butelkę...
Siedzieliśmy w salonie do późnej nocy. Po jakimś czasie dopadła nas głupawka i zaczęliśmy rechotać jak rogate ropuchy. W takim właśnie nieciekawym stanie nakryła nas mama i z krzykiem odesłała do łóżek. To był chyba ostatni tego typu wieczór. Ostatni, kiedy rozumieliśmy się bez słów i cały świat mógł nam nagwizdać...

* * *

Cholera, przecież nie o tym miałem myśleć. Uczepiłem się tej nieszczęsnej butelki... Pewnie gdybym mógł się teraz porządnie nachlać, zdołałbym zapomnieć o tym bólu... O Merlinie... to jest właśnie stuprocentowy wpływ Weasleyów. W końcu, jak mawia wujek Charlie, facet bez whisky jest jak tryton bez wody. Jack i John w pełni podzielają ten pogląd, jak na jego nieodrodnych synów przystało... choć oni skłaniają się ku bardziej poetyckiej wersji: facet bez butelki jest jak zwodnik bez swojego bagienka.
Dosyć. Muszę znowu wrócić do początku, muszę szukać u źródeł. Inaczej nigdy nie uda mi się tego wszystkiego rozplątać... W którym miejscu się pogubiłem...? Mam mętlik w głowie. Błyski światła przed oczami... Pewnie zaraz znowu zacznie boleć. Chciałbym skulić się pod kołdrą, ale nie mam siły się poruszyć. Zimno...
Ojciec przestał krzyczeć. Może zrozumiał w końcu, że nic nie wskóra? A może przypomniał sobie, że to nie jego metody, że to nie przystoi Wielkiemu Potterowi...? O matko, ale dziś zgryźliwy jestem. W porządku, faktem pozostaje, że prawie nigdy nie podnosił głosu na mnie i na Lily... no dobra, nie przypominam sobie nawet, żeby w ogóle kiedykolwiek na smarkulę ryknął. W końcu była jego kochaną córeczką. Chyba tylko rozsądkowi mamy zawdzięczamy to, że moja siostra nie wyrosła na rozpuszczonego jak dziadowski bicz bachora. Natomiast ja... O tak, doskonale pamiętam moment, w którym poraz pierwszy zasłużyłem sobie na jego gniew.

To miał być kolejny wieczór spędzany pod czułą opieką Zgredka i Mrużki. Rodzice wybierali się na ślub jakiejś uniwersyteckiej koleżanki mamy; ojciec kręcił nosem na "to całe akademickie towarzystwo", a ona nie pozostawała mu dłużna, twierdząc, że środowiska ministerialne i ambasadorskie nie są wcale lepsze. Lily spała na górze ( a przynajmniej nader sprawnie markowała sen ) a ja z zachwytem obserwowałem tę ich słowną szermierkę. Uwielbiałem ją - zwłaszcza, że mama zwykle bardzo szybko wytrącała ojcu broń z ręki.
Tym razem też to zrobiła. Zakuty w garnitur, ze starannie zawiązanym krawatem oraz bardzo nieszczęśliwą miną, mruczał coś pod nosem niczym urażony niedźwiedź. Jego nieoceniona małżonka ucałowała mnie na pożegnanie i wyszła z salonu, wielce z siebie zadowolona. Ojciec poczłapał za nią. W progu odwrócił się i spojrzał na mnie z powagą.
- Pamiętaj, że jesteś teraz tutaj jedynym mężczyzną, Ron - uśmiechnął się lekko - Przypilnuj, żeby Mała czegoś nie zmalowała, dobrze?
Skinąłem głową, na znak, że wszystko będzie pod kontrolą. No tak, w końcu miałem już osiem lat, potrafiłem przecież poradzić sobie z jakąś małolatą i dwoma skrzatami. Przepełniało mnie uczucie dumy... Gdyby to było możliwe, pewnie unosiłbym się teraz kilka centymetrów nad jasnym dywanem, pokrytym zabawkami i papierkami po musach - świstusach. Chyba właśnie wtedy pierwszy raz odczułem tak silne, milczące porozumienie, jakie łączyło mnie z ojcem. O tak. Typowo męska więź. Dwaj faceci, zdecydowani bronić swojego domu i swoich kobiet własną piersią... to jest, tfu... własną różdżką... No właśnie. Różdżka. Ojciec zostawił pochopnie swoją na stoliku w przedpokoju.
Kiedy tylko przebrzmiał trzask teleportacji, moja siostra zbiegła z góry, wyraźnie spragniona towarzystwa. Blade kurczę, obiecywałem sobie stuprocentowo męski wieczór z litrami dyniowego soku, mnóstwem gumy balonowej Drooblessa i stosami ślimaków - gumiaków. Planowałem przejrzeć w spokoju swoje ukochane "Quidditch Cup", ( Cyklony* jakoś przegrywały w tym sezonie, chciałem znaleźć w prasie stosowne wyjaśnienia ) a potem jeszcze pogadać przez kominek z Danem, kiedy tylko będziemy mogli być pewni, że ciocia Katie i wujek George poszli spać. Wiedziałem, że Zgredek przymknie na to oko i nie powie nic rodzicom. Natomiast z całą pewnością nie miałem zamiaru bawić się w dom, znosić jakichkolwiek obślizgłych czułości i dowiadywać się, co też napisali w najnowszym numerze "Czarelle". Jakby mało mi było tych wszystkich atrakcji, smarkata postanowiła jeszcze pokazać mi najnowszy urok, jakiego się nauczyła "z ksiązecki mamusi".
Różdżka ojca na stoliku w przedpokoju sama się prosiła, żeby jej użyć. Zanim zdołałem zorientować się w sytuacji, Lily już nią wymachiwała. Cholera, nie dosyć, że miałem ogona, to jeszcze ten ogon postanowił wypróbowywać na mnie, Ronaldzie Potterze, te swoje, pożal się Merlinie, zaklęcia. Wściekłem się. I... no dobra, trochę też się bałem, że Młoda zrobi sobie krzywdę. Zacząłem się z nią szamotać i o mało nie wydłubałem jej oka końcem różdżki. Mimo wszystko byłem silniejszy... tylko że kiedy już, już trzymałem ten przeklęty patyk, ona wykrzyczała jakąś formułę zaklęcia, no i snop iskier trafił prosto w tę jej przeklętą różową piżamkę w nieśmiałki.
Rozpętało się istne piekło: ona wyła jak wilkołak, ja wrzeszczałem i tak właśnie zastał nas Zgredek, który dopiero co położył do łóżka lekko wstawioną Mrużkę. Błyskawicznie ocenił sytuację i rozpłynął się w powietrzu, by po chwili wrócić w towarzystwie ojca.
Cóż, zapewne zdziwił go widok dwóch wrzeszczących stworzeń, tym bardziej, że Lily nosiła na sobie wyraźne ślady nieudanej transmutacji. Miała wielkie uszy nietoperza,za którymi dyndały smętnie dwa cienkie, kasztanowe warkoczyki. Na plecach wyrosły jej okazałe skórzaste skrzydła, które rozkładały się majestatycznie za każdym razem, kiedy machała rękami - a zaznaczyć należy, że machała bez przerwy. Dopełnienie tego obrazu stanowiły pokaźne szpony, wystające z dziecięcych kapci w kształcie pufek. Pufki kwiliły żałośnie.
Ojciec odetchnął głęboko i najwyraźniej otrząsnął się z pierwszego szoku. Wziął Lily na ręce i oddał ją Zgredkowi, nakazując nałożyć jej sukienkę. Dopiero potem spojrzał na mnie i wyciągnął rękę po swoją różdżkę, którą cały czas kurczowo ściskałem w dłoni. Skuliłem się. Jeszcze nigdy nie widziałem go tak wściekłego. Chyba dopiero w tamtym momencie byłem skłonny uwierzyć, że to on jest tym, który położył kres Drugiej Wojnie. Prawie fizycznie odczuwałem tę pełnię mocy... wypełniała każdy centymetr przestrzeni...
- Co ty sobie wyobrażasz? - zapytał groźnym szeptem.
- Ja...
- Pomyślałeś co mogło się stać?! - podniósł głos - Miałeś jej pilnować, liczyłem na ciebie...
- Ale ona...
- Mogłeś zrobić jej krzywdę!! Mogłeś ją okaleczyć!!! - teraz już nie krzyczał. On się po prostu darł jak schrypnięta szyszymora.
Zaciąłem się. Zacisnąłem zęby i przysiągłem sobie, że nie powiem już ani słowa. Miałem ochotę rozryczeć się ze złości, ale przecież nie mogłem sobie na te łzy pozwolić...
Ojciec skończył swoją tyradę i zabrał Lily do Hogwartu, by zasięgnąć porady Dumbledore'a. Pomyślałem ponuro, że smarkata zapowiada się na całkiem niezłą wiedźmę, skoro nawet Wielki P. boi się zabrać za rozpykanie rzuconego przez nią uroku. A potem uświadomiłem sobie, że nie zachowałem się jak przykładny starszy brat... Może rzeczywiście nie powinienem jej szarpać, tylko spróbować inaczej...
Powlokłem się do łóżka, po drodze zabierając ze sobą Puffiego*. Wtuliłem twarz w jego miękkie futro i próbowałem zasnąć, ale ciągle miałem przed oczami zagniewaną twarz ojca, a w uszach dźwięczały mi jego słowa: Liczyłem na ciebie...
Strasznie gorzko mi było wtedy. Przecież tak bardzo chciałem zasłużyć na jego zaufanie. Okropna była świadomość, że go zawiodłem...
Wydawało mi się, że minęła wieczność zanim rozległy się kroki na dole i usłyszałem głos mamy. Z jej słów wynikało, że Lily została pomyślnie odskrzydlona, odpazurowiona i pozbawiona nadprogramowej pary uszu, a teraz należy jeszcze tylko wysłać ją do łóżka. Po chwili skrzypnęły drzwi sypialni obok i mama zeszła na parter. Czekałem, przeczuwając, co za chwilę nastąpi. Intuicja mnie nie zawiodła: nie minęły dwie minuty i opuchnięte, zasmarkane stworzenie siedziało już na mojej kołdrze, szarpiąc mnie za ramię.
- Ron! Ron, obudź się! To ja! - tak jakby to mógł być ktoś inny - Ja nie chciałam, ja powiedziałam tacie, że to ja zrobiłam, ja...
- Ciiicho - syknąłem.
Doprawdy, miała móżdżek nie większy niż gumochłon.
- Cisza - powtórzyłem - bo mama zaraz tu przyleci i zobaczysz, że...
- Ale ja nieee chcę, żebyś ty się na mnie gnieee-e-e-wał - zawyła.
Zatkałem jej dziób, zanim zdołała powiedzieć coś więcej.
- Nie gniewam się - burknąłem dla świętego spokoju.
- Ale na pe... yk... na pewno...?
O Wielki Merlinie! Najchętniej potraktowałbym ją jakąś klątwą w podzięce za tę dociekliwość. I na dodatek zaczęła ją męczyć czkawka.
- Na pewno! - odparłem z mocą.
- Rooon... - znowu zaczęła niebezpiecznie pociągać nosem.
- No już, spadaj stąd.
Odsunąłem się na bezpieczną odległość,bo nagle wpadła mi do głowy przerażająca myśl, że ona zaraz zechce mnie uściskać i może nawet - o zgrozo - wycałować.
- No już, uciekaj! - przynagliłem ją.
Zrobiła zawiedzioną minę, ale w końcu usłuchała. Puffy wybiegł za nią, podskakując radośnie.
Przewracałem się z boku na bok wpatrując się w ciemność szeroko otwartymi oczami. Po jakimś czasie wiedziałem już, że nie zasnę, dopóki...
Dojrzało we mnie pragnienie czynu. Wysunąłem się ostrożnie na korytarz; drzwi sypialni rodziców były lekko uchylone. Ze swojego miejsca widziałem toaletkę mamy - siedziała przed lustrem i szczotkowała włosy. Ojciec tkwił bez ruchu po swojej stronie łóżka, odwrócony do mnie tyłem. Widziałem jego szerokie ramiona, okryte tą samą co zawsze kraciastą koszulą, którą nazywał swoim "domowym łachem". Pochylił nisko głowę i wpatrywał się w podłogę.
- Harry... Połóż się wreszcie - odezwała się cicho mama.
- Niepotrzebnie tak na niego nawrzeszczałem - odpowiedział stłumionym głosem.
- Ale przecież oni oboje...
- Hermiono, obiecałem sobie kiedyś, że nasze dzieci...
Nie dokończył zdania, bo ciszę przerwał nagle donośny pisk.
Niestety, zbyt późno przypomniałem sobie, że nie należy podsłuchiwać. Wycofywałem się tyłem. Chciałem opuścić moją strategiczną pozycję i wrócić do łóżka... i w tych egipskich ciemnościach całym swoim ciężarem nastąpiłem na łapę Puffiemu, który akurat pałętał się po korytarzu. Donośny protest tego nieznośnego kundla z pewnością był doskonale słyszalny w całym domu. Drzwi sypialni rodziców otworzyły się gwałtownie i ojciec stanął w progu. Cofnąłem się instynktownie, przekonany, że za chwilę znowu zacznie wrzeszczeć. Ale nie... Wpatrywał się we mnie przenikliwie, ale w jego oczach nie było złości, raczej... rozbawienie.
Momentalnie wróciła mi odwaga. Powiedzenie tego, co musiałem powiedzieć było takie proste... Przecież po to tutaj przyszedłem.
- Przepraszam, tato.
- Już w porządku - odparł krótko.
Podszedł do mnie i żartobliwie zwichrzył mi czuprynę.
- No, uciekaj do łóżka - ponaglił łagodnie.
Byłem już w połowie korytarza, kiedy znowu mnie zawołał.
- Ale... uważaj następnym razem, dobrze? Lily jest młodsza i dlatego trochę... no... bardziej niemądra. Dlatego może spróbuj z nią po dobroci, co?
- Dobra - rzuciłem równie krótko i treściwie jak on.
To się da zrobić, w końcu jestem starszy i mądrzejszy...
Potem zasnąłem już bardzo szybko.

* * *

Tak mi niedobrze... Jest strasznie zimno, cały dygocę. Ojciec poprawia mi kołdrę. Potem wychodzi. Chcę za nim zawołać, przecież nie mogę zostać sam...! Nie mogę! Wraca bardzo szybko. Czuję, że przykrywa mnie jeszcze kocem. Tak lepiej... tylko nie mogę opanować tego dygotania. O, już jest cieplej. I on na pewno zostanie. Na pewno. Mogę znów spokojnie pomyśleć...

Wprawdzie nie wracaliśmy już do incydentu z nietoperzem, ale też ojciec drżał ze strachu za każdym razem, kiedy ja i Lily musieliśmy zostawać w domu sami. Dzisiaj, z perspektywy czasu, mogę powiedzieć, że tamte wydarzenia były właściwie ostatnimi z mojego beztroskiego dzieciństwa - nie licząc momentu, kiedy zajrzałem do myślodsiewni ze wspomnieniami ojca i za karę przez miesiąc nie mogłem grać w quidditcha. Generalnie jednak okres pomiędzy ósmym a dziesiątym rokiem życia raczej nie był usłany różami. Panna Bones, którą ojciec zatrudnił tuż po moich siódmych urodzinach coraz bardziej dawała mi się we znaki. Nie mogliśmy się porozumieć, gdyż przyświecały nam zupełnie różne interesy: ona chciała wbić jakieś znikome ilości wiedzy do mojej pustej głowy, ja natomiast od zawsze ponad nudne podręczniki przedkładałem boisko do quidditcha. Jedyną rzeczą w tym morzu wiedzy, którą potrafiłem strawić, były zaklęcia... jakoś tak same mi się zapamiętywały. Problem w tym, że program ich nie obejmował, bo byłem jeszcze zbyt młody... Panna Bones miała tylko nauczyć nas czytać, pisać i liczyć, edukację typowo magiczną pozostawiając nauczycielom Hogwartu.
W ostatecznym rozrachunku dużo bardziej na tych lekcjach skorzystała Lily, która od zawsze kochała te swoje "ksiązecki". Co do mnie, z ulgą witałem zawsze początek lata. Wyjeżdżaliśmy z rodzicami nad morze; zwykle w to samo miejsce, do doskonale przystosowanego czarodziejskiego kurortu w Normandii. Zabieraliśmy ze sobą Puffiego i Krzywołapa. Rodzice dostojnie spacerowali wzdłuż brzegu, trzymając się za ręce, Lily szalała z psem na plaży, a w przerwach zupełnie niespodziewanie zdołała nauczyć się francuskiego. Ja natomiast znalazłem tam odpowiednich kumpli do quidditcha, więc nie mogłem narzekać na brak zajęć.
Taka sielanka trwała zwykle jakiś miesiąc. Kiedy rodzice wracali do pracy, my udawaliśmy się turboświstem do Nory, by spędzić tam dwa ostatnie tygodnie sierpnia. Zwykle czekały już na nas wszystkie dzieciaki. Stronę francuską reprezentowali rudzielec Billy* i jego śliczna, złotowłosa siostra Gaby*. Z Norwegii przybywali Jack* i John* o czuprynach w barwie marchewki, zapatrzeni w smoki dokładnie tak, jak wujek Charlie. Była też przemądrzała Mandy*, która bezustannie usiłowała nami wszystkimi rządzić i rudy jak wiewiórka Danny o długim nosie i wrażliwych ustach. Wujka Freda i ciocię Angelinę reprezentowali godnie Alex* i mała Molly - jedyne chyba bliźnięta na świecie tak bardzo do siebie niepodobne i jednocześnie jedyne mulatki w całym tym ryżym, weasleyowskim korowodzie. Całości obrazu dopełniała śliczna blondyneczka, Alicja Longbottom, która po cioci Ginny odziedziczyła chyba tylko i wyłącznie cięty język.
Uwielbiałem te wakacje. Nigdzie chyba nie czułem się tak beztrosko i swobodnie jak tam, tak bardzo... na miejscu. Nora to był po prostu drugi dom. Może nie łączyły mnie z jej mieszkańcami więzy krwi, ale i tak wiedziałem, że ja i Lily jesteśmy nieodłączną częścią tej gromadki i że babcia Molly jest szalenie nieszczęśliwa, jeśli nie ma nas wszystkich w komplecie. Wprawdzie od kiedy Jack i John usiłowali nauczyć Mandy pływać ( w beczce z deszczówką ) babcia nie spuszczała nas z oka nawet na chwilkę. Ale śmiem twierdzić, że lubiła to zajęcie... Nora, która zimą była miejscem raczej smutnym i pustawym, każdego lata ożywała, kiedy przewracaliśmy ją do góry nogami.
Ojciec i mama żartowali, że dla zachowania równowagi powinniśmy spędzać kilka zimowych dni w Londynie, "żeby wszystkie możliwe babcie zdołały się nami nacieszyć". Tak więc w stolicy zostawaliśmy zwykle po świętach, aż do Nowego Roku - dzięki czemu rodzice mogli w spokoju uczęszczać na sylwestrowe bale. Położony na przedmieściach dom dziadków Granger był wymarzonym miejscem dla rozbrykanych wnucząt; zresztą, kupili go chyba specjalnie z myślą o nas, jak tylko przeszli oboje na emeryturę. Tuż obok nich mieszkała Edith McGregor - stuprocentowa mugolka i moja najlepsza przyjaciółka. Towarzyszka szczenięcych zabaw... słowem, równie ważny jak młodzi Weasleyowie element mojego dzieciństwa.
Kiedy się poznaliśmy, była małym, pulchnym i bezzębnym cherubinkiem, z burzą złocistych loczków na głowie. Wyjrzała zza ogrodzenia i zapytała, czy chcę pobawić się w lekarza. Byłem pewien, że chodzi jej o uzdrowiciela, ale co tam - nie wyprowadzałem jej z błędu. Instynktownie czułem, że nie powinienem mówić o istnieniu magii. Wprawdzie od końca ery Voldemorta zasady tajności nie były aż tak ściśle przestrzegane, ale i tak wiedziałem, że nasze światy dzieli nieprzekraczalna bariera...
W każdym razie poszedłem z nią wtedy. Pogoda uniemożliwiała nam zabawę na dworze, więc udaliśmy się do salonu państwa McGregor, bo rodzice Edith byli akurat na jakiejś karnawałowej zabawie... Fajnie było. Tamtego wieczoru zaczęła się nasza przyjaźń.
Co mogę o tej dziewczynce powiedzieć...? Miała tyle lat co ja i chciała zostać chirurgiem, tak jak jej mamusia i tatuś. Uwielbiała koty... Kiedy jej pupilek Puszek zginął pod kołami ciężarówki przepłakała całą noc. Dokładnie w tym samym czasie zakończył swój żywot Puffy numer jeden, więc Lily także była niepocieszona. Ryczały obydwie... Edith świetnie łaziła po drzewach, bez względu na warunki atmosferyczne. I zajadała się prażoną kukurydzą...
Zawdzięczam jej coś więcej niż wietrzną ospę, strzelanie z łuku, mugolskie rowerki dla mnie i dla Lily oraz słabość do popcornu. Zawdzięczam jej świadomość, że tak naprawdę niewiele nas dzieli... że nasze dwa światy: mugolski i czarodziejski, są do siebie bardzo podobne. Że mamy takie same marzenia. Że tak samo cierpimy i oczekujemy od życia tego samego.
Oczywiście, wtedy nie potrafiłem w ten sposób tego zdefiniować. Wtedy byłem pewien tylko jednego.
- Ożenię się z Edith - oświadczyłem uroczyście w któreś święta, opadając na kanapę obok ojca w salonie dziadków Granger.
Spojrzał na mnie z powagą, chociaż kąciki ust drgnęły mu niebezpiecznie.
- Naprawdę?
- Tak. Zamieszkamy w Dolinie Godryka, razem z tobą i mamą i będziemy mieć dużo dzieci... Dwóch dzieci - dodałem po namyśle.
- Dwoje, kochanie - wtrąciła łagodnie mama.
- No. Mówię przecież. Dwa dzieci. Bliźniaki. I będą bardzo do siebie podobne.
Widocznie moje matrymonialne zamiary przekraczały wytrzymałość mamy, bo pospiesznie wstała i wybiegła z pokoju. Słyszałem później jak zaśmiewały się w kuchni, razem z babcią...
Moje plany nigdy nie doszły do skutku. Edith zginęła w wypadku samochodowym, jakiś miesiąc przed moimi jedenastymi urodzinami. Tamtej zimy jak zwykle przybyliśmy na wakacje do Londynu. Kiedy tylko turboświst rozpłynął się w powietrzu, przywitałem się z dziadkami i rzuciłem się pędem w stronę domu McGregorów, zostawiając starszych pogrążonych w rozmowie. Ojciec złapał mnie w połowie ścieżki. Zabrał mnie do domu i dopiero tam powiedział mi co się stało. Nie wierzyłem. Chciałem krzyczeć, tupać i ciskać przedmiotami. Takie rzeczy się nie zdarzały! Edith zaraz tu przyjdzie, przecież jeszcze nigdy nie pozwoliła mi na siebie czekać. Nigdy nie zdarzyło się, żebyśmy nie przywitali się ze sobą natychmiast po przyjeździe. Wykrzyczałem mu to w twarz... Potem uciekłem na górę. Nie mogłem znieść tego współczującego spojrzenia zielonych oczu.
Siedziałem na łóżku, dławiąc się łzami. Przecież chłopaki nie płaczą... Przyszedł do mnie po chwili i usiadł obok. Milczał. Ta cisza przewiercała mi na wskroś bębenki w uszach.
- Chcę, żeby wróciła... - wyszeptałem.
Wiedziałem, ze to głupie. W tym okresie zdawałem już sobie sprawę z tego, że śmierć jest czymś ostatecznym i nieodwracalnym. Ale musiałem mu to powiedzieć. Kto wie, może wynikało to z mojego głębokiego przekonania o jego potędze...? Może jakoś irracjonalnie, podświadomie wierzyłem, że on potrafi wszystko...
- Chcę, żeby...
- Wiem, synku - pogłaskał mnie po włosach.
Nagle coś mi się przypomniało.
- Wiesz, bo twój przyjaciel też... umarł...?
- Tak.
Nie patrzył na mnie. Wzrok miał utkwiony w jakimś punkcie, ponad moją głową. Wtedy się nad tym nie zastanawiałem, ale dziś... chciałbym go zapytać, o czym w tamtej chwili myślał. Czy dotarło do niego, że wcale nie potrzeba Voldemorta, żeby jego dzieci cierpiały...? A może widział twarze tych wszystkich ludzi, którzy byli mu bliscy... i którzy nie doczekali końca Tamtej Wojny...
Tej nocy mój ojciec po prostu siedział obok, delikatnie gładząc mnie po ręce. Ta niema pieszczota przynosiła mi chyba większą ulgę, niż jakiekolwiek słowa. Kurczowo ściskałem jego dłoń... Zasnąłem z trudem.
Kiedy się obudziłem za oknami był szary, grudniowy poranek. Gdzieś z oddali dobiegało ochrypłe krakanie wron. Ojciec, dziwacznie powyginany, spał w fotelu, obok mojego łóżka. Ciągle trzymał mnie za rękę.

*) postacie oznaczone w ten sposób opisane zostały w "Wysokich Lotach"

Cisza panująca na tym oddziale doprowadza mnie do szaleństwa... Wiem, że ojciec cały czas tutaj jest; czuję zapach wody kolońskiej, zmieszany z wonią papierosowego dymu. Dziwne... Jeszcze parę dni temu nie zwracałem uwagi na zapachy. Teraz świat składa się tylko z nich... i jeszcze z dźwięków, nawet tych ledwodosłyszalnych. Ojciec nie porusza się, po prostu tkwi na tym krześle, tuż obok. Co jakiś czas do sali wsuwa się z szelestem któryś z uzdrowicieli, podaje mi eliksir i pospiesznie wychodzi. Żaden z nich nie próbuje z ojcem polemizować, chyba nie mają dla niego dobrych wiadomości... Ciągle nie wiedzą, jak mi pomóc... Zresztą, kto odważyłby się odezwać po takim ataku wściekłości w wykonaniu Wielkiego Aurora...? Tak, w Świętym Mungo wiedzą już przynajmniej, co znaczy OOWA.
OOWA... Nawet teraz mam ochotę się roześmiać. Ten skrót wymyślił dawno temu Danny...

Zima po śmierci Edith była chyba najgorszym okresem w moim życiu. Cały ten mój poukładany, dziecięcy świat, w którym ona zajmowała tak ważne miejsce, rozpadł się nagle na milion drobnych kawałeczków. Przez tydzień konsekwentnie odmawiałem jedzenia. Mama załamywała nade mną ręce, ojciec chodził jak struty, a Lily popłakiwała po kątach. Któregoś dnia usłyszałem głośną kłótnię rodziców.
- Nie zgadzam się!
- Ale Hermiono, on musi zrozumieć...
- Rozumie i bez tego! To nie jest miejsce dla dzieci!
- Nie pogodzi się z tym, jeśli... On musi po prostu... - ojciec miał wyraźne trudności z wyrażeniem myśli.
Nie wiem, w jaki sposób przekonał mamę i czy w ogóle zdołał ją przekonać. Ale nazajutrz zabrał mnie do Londynu. Państwo McGregor pochowali swoją córkę na niewielkim cmentarzu w południowym krańcu miasta. Tamtego dnia zapaliłem białą lampkę na małym, kamiennym nagrobku. Ojciec miał rację - chyba dopiero wtedy dotarło do mnie, że już nigdy nie zobaczę Edith... chociaż pogodzenie się z tym zabrało mi dużo więcej czasu. Nie byłem tam u niej już nigdy więcej. Nie potrafiłem... Chyba dlatego, że za wszelką cenę chciałem zachować w pamięci obraz małej, roześmianej dziewczynki, a ta twarda, kamienna płyta tak bezlitośnie mnie od niej odgradzała...
Jeszcze długo męczyły mnie senne koszmary. Całe szczęście, że miałem przy sobie rodziców. Reagowali na każdy najlżejszy odgłos, dobiegający z mojej sypialni. Uspokajali, kiedy zaczynałem krzyczeć. Ojciec zwykle siadał obok i zapalał nocną lampkę. Mówił cicho, że zaraz odgoni wszystkie mary. Zostawał aż do rana... Z mamą było nieco trudniej. Kładła się obok mnie na łóżku i próbowała śpiewać mi kołysanki. Fałszowała okropnie... Ale ten jej cichy głos i delikatny zapach konwaliowych perfum pomagał mi spokojnie zasnąć.
Dziś wiem już, że tamtej nocy, w której dowiedziałem się o śmierci mojej przyjaciółki, ojciec nie powiedział mi wszystkiego. Nie powiedział, że będzie bolało jak diabli... bardzo długo... aż w końcu wspomnienie Edith zacznie blednąć i pozostanie tylko jakaś dziwna mgiełka... cień dawno minionych zabaw i echo dziecięcego śmiechu. Nie powiedział, że z czasem przestanę łapać się na tym, że czekam aż ona wpadnie do salonu dziadków z radosnym kwikiem... I że tylko czasami poczuję takie delikatne ukłucie w sercu, które będzie pojawiało się w najmniej spodziewanych momentach... Potem coraz rzadziej...
Może w jego przypadku było inaczej...? Ja miałem przecież tylko dziesięć lat... Może dzieciom łatwiej jest przejść nad pewnymi sprawami do porządku dziennego. Może rzeczywiście istnieje coś takiego, jak Błogosławiony Czas...? Czas, który dla tych młodszych jest po prostu nieco łaskawszy...?
Tamtej zimy pomagali mi nie tylko rodzice. Miałem jeszcze całą drużynę Weasleyów. Zwłaszcza wujek George i ciocia Katie przesiadywali u nas bardzo często. Jeżeli rzeczywiście istnieje coś takiego jak typowo męska przyjaźń, to właśnie ona połączyła mnie z ich synem. Są ludzie, z którymi rozumiemy się bez słów, jakbyśmy znali się całe wieki, podczas gdy inni nigdy nie zdołają wzbudzić naszej sympatii, choćby nie wiem jak się starali. Daniel Weasley niewątpliwie należał do tego pierwszego gatunku. Nie potrafię określić, kiedy to się zaczęło... Jeśli wierzyć rodzinnym legendom, mama i ciocia nie mogły nawet postawić obok siebie naszych wózków, bo natychmiast zaczynaliśmy wyrywać sobie nawzajem włosy z głowy, albo okładać się grzechotkami. Potem, kiedy już nauczyliśmy się chodzić, rzucaliśmy się na siebie, urządzając na dywanie coś w rodzaju miniaturowych, mugolskich zapasów...
Osobiście tego nie pamiętam; Dan podobno też nie przypomina sobie takich sytuacji. Wiem tylko, że często graliśmy w eksplodującego durnia. I w gargulki. No i, oczywiście, w qudditcha - na wszystkich możliwych pozycjach, chociaż zawsze w tej samej drużynie. Odkąd pamiętam, on najlepiej sprawdzał się jako pałkarz...
Tamte długie, zimowe wieczory po śmierci Edith spędzaliśmy głównie nad szachownicą. A kiedy tylko pogoda na to pozwalała, Danny wyciągał mnie na boisko. Nie było chyba lepszego niż quidditch remedium na mój smutek.
Właśnie dzięki tym wszystkim zabiegom zdołałem się jakoś pozbierać. Lato w Norze nie różniło się właściwie od pozostałych wakacji niczym szczególnym - poza tym, że było to ostatnie lato przed naszym pójściem do Hogwartu. Babcia Molly była w swoim żywiole. Nic tak dobrze nie wpływało na jej psyche, jak buszowanie po Pokątnej, w poszukiwaniu podręczników dla wszystkich możliwych wnucząt. Rodzice z kolei z ulgą zostawiali jej stosowne listy i pospiesznie wracali do swoich obowiązków - w ten sposób hipogryf był syty i szczur cały.
Tamtego lata babcia zabrała ze sobą mnie i Danny'ego. Po tym, jak wymęczyła nas na przymiarce u Madame Malkin, poszliśmy do sklepu Ollivandera.
- Aaaa... Pan Potter... - stary czarodziej utkwił we mnie spojrzenie swych dziwnych, bladoniebieskich oczu - Wydawać by się mogło, że to zaledwie wczoraj pański ojciec był u mnie, by kupić swoją pierwszą różdżkę... Już wtedy powiedziałem mu, że możemy się po nim spodziewać wielkich rzeczy... A teraz pan... O doprawdy, jak ten czas... - Ollivander zniknął na zapleczu, mrucząc coś pod nosem.
Wrócił po chwili, niosąc pokaźny stos pudełek.
- O, jest i kolejny pan Weasley... Chyba wiem, czego ci potrzeba, chłopcze...
Zdjął z nas miarę i pomógł dobrać różdżki. Nie zajęło mu to dużo czasu. Moja jest cisowa, dwunastocalowa. W środku ma włókienko ze smoczego serca. Do Danny'ego pasowała najlepiej ta z wierzby, o długości czternastu cali, z włosem z ogona jednorożca. Twarz babci Molly zmieniła się nagle.
- Ja... - odchrząknęła cicho - Jest w Norze taka różdżka. Może powinniśmy ją...
- Nie, nie - uspokoił ją sprzedawca - Nie trzeba. Najlepiej będzie kupić nową, proszę mi wierzyć... Zresztą, przecież pani wie, że nie można osiągnąć wystarczająco dobrych efektów, używając różdżki innego czarodzieja.
Wyszedłem od Ollivandera zadumany. Już od dawna instynktownie czułem, że jeżeli babcia ma wśród swoich wnuków jakiegokolwiek faworyta, to jest nim właśnie Dan. Ja sam nie widziałem w nim niczego nadzwyczajnego - ot, wysoki, nieco kanciasty wyrostek, z rudą czupryną, piegami i stanowczo zbyt długim nosem. Ale kiedy babcia piekła jabłecznik, to właśnie jemu przypadał zawsze pierwszy kawałek. Kiedy Danny zamknął Mandy w komórce na miotły, żeby "nauczyć ją rozumu", jakoś mu się to upiekło, choć Jack i John już dawno zostaliby za taki wybryk żywcem obdarci ze skóry. Słowem - babcia miała do chłopaka sentyment, a ja nie potrafiłem sprecyzować dlaczego...
Tego wieczoru, gdy wróciliśmy do Nory, obejrzałem uważnie zdjęcia stojące na kuchennym kominku. Nagromadziło się tego sporo - były fotografie z hogwarckich absolutoriów niemal wszystkich członków rodziny. Uwieczniono śluby kolejnych dzieci i chrzciny wnucząt. Najnowszy egzemplarz w tej kolekcji stanowiła natomiast podobizna Billy'ego, który stał przed chatką Hagridów w Beauxbatons, trzymając za obrożę olbrzymiego brytana. Pomyślałem właśnie, że wkrótce zabraknie już na tym kominku miejsca i że w tym bałaganie nigdy nie znajdę tego, czego szukam... i wtedy dostrzegłem tamto zdjęcie. Na peronie dworca King's Cross, pomiędzy ojcem a mamą, stał wysoki rudzielec w przykrótkiej szacie. Wszyscy troje machali do mnie, roześmiani od ucha do ucha. Zamaszyste litery na odwrocie układały się w napis: czerwiec 1992. A więc byli niewiele starsi, niż my teraz... I Danny rzeczywiście był do tego człowieka podobny. No tak, to tłumaczyło, dlaczego miał fory u babci Molly...
Ron Weasley - ten, po którym odziedziczyłem imię. Najlepszy przyjaciel moich rodziców, którego nigdy nie poznałem. Dla mnie był postacią cokolwiek mityczną. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jak zginął. Po prostu założyłem, że "przez Voldemorta" - jak większość ofiar Tamtej Wojny. Mama czasami o tym człowieku opowiadała; ojciec nie wspominał go prawie nigdy... chociaż z pewnością o nim pamiętał... każdego dnia, kiedy wołał mnie po imieniu.
Dopiero wiele lat później poznałem prawdę. Dowiedziałem się, że ten człowiek uratował ojcu życie. Ale to i tak nie zmieniało faktu, że mężczyzna, któremu moi rodzice zawdzięczali tak wiele, dla mnie pozostawał jedynie mglistą sylwetką ze starej fotografii...
Tamtego lata babcia odesłała nas do domów dwa dni wcześniej niż zwykle, żebyśmy mogli się w pełni przygotować do nowego roku szkolnego. W Dolinie Godryka mama pochlipywała cicho nad moim zapakowanym kufrem, ojciec zamaszystym krokiem przemierzał pokój, chrząkając głośno, niczym wodnik kappa chory na anginę, a Lily po prostu przyssała się do nogawki moich spodni i nie odstępowała mnie nawet na krok.
Wszyscy troje odprowadzili mnie na King's Cross... Byłem tam już rok wcześniej, by pożegnać któregoś z moich kumpli. Uwielbiałem gorączkową atmosferę tego dworca - radosne, powitalne okrzyki uczniów, którzy odszukiwali się wzajemnie po długich wakacjach przeplatały się z pohukiwaniem sów i rechotaniem najróżniejszych gatunków płazów.
Danny już od pięciu minut tkwił w oknie jednego z przedziałów. Schronił się tam przezornie tuż po tym, jak ciocia Katie rzuciła się na niego, by pocałować go na pożegnanie. Co kilka sekund nerwowo pocierał sobie czoło i policzki. Odnotowałem w myślach, że muszę powiedzieć mu o śladach jaskrawoczerwonej szminki, które ciągle zdobiły mu czubek nosa.
Stałem na peronie, niepewny co robić... Hogwart kusił mnie nieodparcie całą tą swoją wielką magią. Z opowieści rodziców wnioskowałem, że musi być cudownym miejscem. Ale z drugiej strony... cholera, przecież wcale nie chciałem wyjeżdżać! Nie chciałem zostawiać swojego pokoju i boiska do quidditcha... i kumpli... Wiedziałem, że Tom i Chris pojawią się w szkole dopiero za rok...
Przez gwar rozmów i pożegnalne okrzyki wyraźnie przebijało się monotonne buczenie. Spojrzałem szybko w stronę, z której dobiegało - smarkata wisiała mamie na szyi, mocząc jej obficie łzami elegancką garsonkę i gniotąc zarzuconą na wierzch wyjściową szatę. Kurczę...! W tamtej chwili zrozumiałem, że nawet za tą małą beksą będę tęsknił...! Pożegnałem się z naszymi kobietami ( nawet pozwoliłem się na tę okoliczność wycałować ) a potem mocno uścisnąłem ojcu dłoń. Spojrzał na mnie uważnie; chyba wyczuł te moje strachy... Przyklęknął przede mną.
- No już, Ron... Uszy do góry - powiedział - Zobaczysz, to będą najwspanialsze lata w twoim życiu - zmrużył łobuzersko oczy - Wiem coś o tym...
Szybko otoczył mnie ramieniem i przygarnął do siebie.
- No dalej, uciekaj - rzucił po chwili zmienionym głosem, popychając mnie lekko w stronę drzwi wagonu.
Kiedy pociąg ruszył, wychyliliśmy się z Danem przez okno i wpatrywaliśmy się w malejące sylwetki na peronie numer 9 i 3/4. Lily ryczała na cały głos, uczepiona rękawa ojca. Wziął ją na ręce i oboje machali mi wytrwale, dopóki pociąg nie zniknął za zakrętem toru. Mama była w tym czasie zbyt zajęta, by machać - płakała akurat w ramię ojca.
Pierwsze tygodnie w Hogwarcie właściwie nie zaskoczyły mnie niczym szczególnym. Pewnie dlatego, że wszystkie tamtejsze zwyczaje znałem niemal na pamięć, z opowiadań rodziców. Jednak kiedy Hagrid przeprawiał się z nami przez jezioro, wpatrywałem się jak zaklęty w oświetlone rzęsiście okna wysmukłych wież, które majaczyły się na tle rozgwieżdżonego nieba. Chyba właśnie w tamtym momencie zrozumiałem, co ojciec miał na myśli. A potem pokochałem ten stary zamek... jego chłodne korytarze, zaczarowane sklepienie Wielkiej Sali i niekoniecznie milczącą obecność srebrzystych duchów...
Tiara szczęśliwie przydzieliła mnie i Danny'ego do Gryffindoru. Zjedliśmy kolację, Prefekt Naczelny zaprowadził nas do wieży, a my natychmiast zamelinowaliśmy się w dormitorium i zaczęliśmy wymieniać się wrażeniami. Towarzyszami naszej doli i niedoli zostali Adam Thomas, Lenny Creevey i Roger Davies Jr* ( O Merlinie, do dziś nie mogę uwierzyć, że on właśnie tak się zawsze podpisywał! ). Tamtej nocy graliśmy długo w gargulki i w durnia... Później było jeszcze wiele takich radosnych i głośnych wieczorów w tej naszej sypialni... Gdyby te ściany mogły mówić...
Lekcje... hmmm... no cóż, nie były żadną rewelacją. No dobra, przyznaję: McGonagall zaimponowała mi, zmieniając tak szast-prast katedrę w prosiaka, a prosiaka w katedrę. Uwielbiałem malutkiego, zabawnego Flitwicka - nie tylko za to, że na jego lekcjach człowiek mógł robić, co mu się żywnie podobało, ale też dlatego, że zaklęcia jakoś wyjątkowo mi podchodziły. Lekcje OPCM były z kolei równie przydługawe i jałowe, jak nauczyciel tego przedmiotu, profesor Grey - wysoki, chuderlawy i flegmatyczny blondyn z wielkimi, wystającymi zębami. Wieść gminna niosła, że od końca ery Voldemorta przestano w Hogwarcie przywiązywać wagę do tego przedmiotu; teraz jego nauczanie wynikało raczej z przywiązania do tradycji, niż z konieczności.
Niecierpliwie za to czekałem na lekcje latania na miotle. No i się doczekałem - po moim brawurowym przelocie nad zachodnią wieżą pani Hooch najpierw zrobiła się blada, następnie zielona, potem nagrodziła Gryffindor dwudziestoma punktami, a jeszcze później dla przykładu odjęła pięć z nich za moje nieposłuszeństwo i za to, że "złamałem w pięknym stylu przynajmniej tuzin szkolnych reguł!!!", czy jakoś tak... Ale co tam. Fajnie było!
No tak. Na eliksirach na przykład wcale nie było tak miło... Ojciec powiedział mi kiedyś, że Snape nie znosił mojego dziadka. Wyczuwałem też, że Wielki P. i Mistrz Eliksirów nie darzą się sympatią. Byłem więc względnie przygotowany na pewną dozę niechęci - w końcu tradycji musiało stać się zadość. Natomiast absolutnie nie spodziewałem się tak jawnej i otwartej wrogości.
W ponurym, zimnym lochu było cicho, jak po skutkach Silencio. Tekst o warzeniu chwały jakoś nie bardzo się sprzedawał. Pewnie dlatego, że wszyscy byli zbyt przerażeni, by okazać jakiekolwiek oznaki entuzjazmu. Albo po prostu nie było chętnych do zamykania w butelce sławy... Snape monotonnym głosem odczytywał listę obecności. Podniósł gwałtownie głowę, kiedy dotarł do mojego nazwiska. Poruszyłem się niespokojnie, czując na sobie jego badawczy wzrok. Miał bardzo ciemne oczy... przypominały wyglądem dwa mroczne tunele... Patrzyliśmy na siebie bez słowa. Potem nasz Mistrzunio prychnął cicho i obrzucił ciężkim spojrzeniem moją fryzurę. Cholera, przecież nie byłem bardziej rozczochrany niż zazwyczaj! Nerwowo przygładziłem włosy.
Dalej było jeszcze gorzej. Odejmował Gryfonom punkty z prędkością rozpędzonego hipogryfa. I to za co! Na przykład za to, że nie wiedziałem, czym jest tojad. Skąd ja mogłem wtedy wiedzieć czym jest tojad, do jasnej anielci?! Dan, dla odmiany, nie miał pojęcia, co to asfodelus... Wyszliśmy z zatęchłych podziemi z głębokim przekonaniem, że eliksiry nie będą raczej naszym hobby.
Całe szczęście, że istniał quidditch! Od czasów mojego ojca zmieniła się tylko jedna hogwarcka tradycja - teraz przyjmowano już do drużyny pierwszorocznych. Szedłem na eliminacje z uczuciem, że moje serce znajduje się gdzieś w okolicach żołądka. A jeśli się nie uda...? Co powie ojciec...?
Czekałem na swoją kolej, ściskając kurczowo rączkę najnowszego modelu Gromu*. A potem, kiedy wreszcie wystartowałem... Wiedziałem już, że tam, na ziemi został cały mój strach. Teraz wystarczyło tylko znaleźć znicza... przecież to takie proste...
Wypatrzyłem go bardzo szybko, przy słupku przeciwległej bramki. Gromy mają znakomite przyspieszenie. Z niczym nie można porównać tego uczucia wolności... kiedy wiatr gwiżdże człowiekowi w uszach i wciska włosy do oczu... A potem jesteś już tylko ty i ta mała, złota piłeczka...
Wygrałem te eliminacje. Kiedy zsiadałem z miotły, dostrzegłem na trybunach dostojną postać profesor McGonagall. Patrzyła na mnie... Gdyby nie jej zwykły, srogi wyraz twarzy, mógłbym przysiąc, że w oczach miała najprawdziwszą dumę. I jeszcze... wzruszenie.
Pierwsze miesiące w Hogwarcie minęły bardzo szybko. Zanim się obejrzałem, był już grudzień i wracałem na święta do Doliny Godryka. Zresztą, spędzałem święta w domu każdego roku. Ojciec nigdy nie zgodził się, żeby którekolwiek z nas zostało na Gwiazdkę w Hogwarcie. Czasami miałem do niego o to żal... Dopiero wiele lat później zrozumiałem, że on sam po prostu nigdy nie miał dokąd wracać... i chciał mieć pewność, że ze mną i Lily będzie inaczej...
Dom numer jedenaście był wymarzonym miejscem do świętowania. Rodzice odbierali nas zwykle z dworca King's Cross i przenosiliśmy się turboświstem do naszego ogrodu... Witał nas wieniec jemioły nad drzwiami i mnóstwo kolorowych magicznych światełek, unoszących się w powietrzu. Ojciec co roku mruczał ze złością "czysta komercja", a potem osobiście pomagał mamie te światełka wyczarowywać, wymachując cierpliwie różdżką i marznąc przy tym niemiłosiernie - tylko po to, by wszystko było gotowe na nasze przybycie. Ciekawe, co dostawał w nagrodę - buzi pod jemiołą...?
W rogu salonu stała zawsze ogromna choinka, spowita w anielskie włosy i iluzje własnej produkcji... Były wśród nich również wątpliwej jakości dzieła moje i Lily, które mama zabezpieczyła odpowiednimi zaklęciami i przechowywała dla potomnych. Smarkata wyczarowała swego czasu coś w rodzaju koślawych sanek ze zwichrowanym reniferem... Całkiem nieźle jej to wyszło, biorąc pod uwagę fakt, że używała różdżki mamy. Chociaż moja mała miotła i tak była o niebo lepsza. Ba, była prawdziwym arcydziełem - nawet teraz żyję w przekonaniu, że pewnie dostałbym za nią u Flitwicka przynajmniej "Z". Inna sprawa, że mama miała potężne wątpliwości, czy aby wypada zawieszać miotły na choince... Kwestię tę rozstrzygnął dopiero ojciec - stwierdził, że w końcu to dom Potterów i taka ozdoba jest jak najbardziej na miejscu.
Dziwne... Tamtej zimy, kiedy ja i Lily stworzyliśmy swoje iluzje, mama tłumaczyła ojcu, że tylko dorosły czarodziej jest w stanie nadać konkretny kształt magii, która w nim drzemie. Dlatego właśnie rodzice byli w stanie obwiesić naszą choinkę idealnie okrągłymi bombkami i smukłymi świeczuszkami o migotliwych płomykach. Natomiast kiedy daje się różdżkę dziecku, wyczarowuje ono iluzję niejako spontanicznie. Tworzy to, o czym akurat marzy... i nie jest w stanie tego kontrolować. Jestem pewien, że smarkatej śnił się tamtej nocy brodaty Święty Mikołaj... i doskonale pamiętam, jak bardzo marzyłem wtedy o nowej miotle...
Mama mówiła, że nie do końca wiadomo, dlaczego tak się dzieje. Kto wie, może to dlatego, że dzieci nie boją się marzyć...? Nie wyznaczają swojej wyobraźni żadnych granic i wierzą głęboko, że wszystkie piękne sny mogą się spełniać... A potem dorastają... i gubią gdzieś tę swoją ufność. I wówczas potrafią stworzyć już tylko ściśle określony kształt... dokładnie zaplanowany... nic ponadto...
W tamte święta mama powiedziała coś jeszcze. Powiedziała, że jedynie bardzo szczęśliwe dziecko jest w stanie wydobyć iluzję z różdżki rodzica. Że nie uda się to, jeśli mały człowiek jest smutny i brakuje mu uczucia. Ojciec spojrzał wtedy na wybrakowanego renifera Lily, który z obłędem w oczach galopował właśnie dookoła choinki i na moją miotłę, która chybotała się niebezpiecznie ponad jedną z zielonych gałązek. Potem zerknął na mnie i na Małą; leżeliśmy na dywanie, pośród papierków po cukrowych piórach i szklanek z dyniowym sokiem. A potem otoczył mamę ramieniem i przytulił głowę do jej głowy. Siedzieli tak jeszcze długo...
Kiedy tamtego roku, w pierwszej klasie, wróciłem do domu na święta, wszystko było na swoim miejscu - światełka, jemioła, choinka i renifer Lily. I czekał na mnie ktoś jeszcze...
- Babcia...?! - zawołałem z niedowierzaniem - Dziadek?!
To była chyba jedyna Wigilia w moim życiu, kiedy nie pojechaliśmy do Londynu, bo dziadkowie zostali u nas. I zarazem jedyna przerwa świąteczna, której nie spędziłem na przedmieściach stolicy. Wiedziałem, że ojciec chciał oszczędzić mi widoku pustego domu McGregorów. Rodzice Edith podobno wystawili posesję na sprzedaż...
W bożonarodzeniowy poranek, o wyjątkowo nieludzkiej porze zwaliło się na mnie coś ciężkiego. To Lily wskoczyła na moje łóżko i zaczęła ściągać ze mnie kołdrę, piszcząc radośnie:
- Ron! Ron, wstawaj! Mikołaj już był...!
Kiedy po jakimś kwadransie zszedłem na dół, smarkata siedziała pod choinką, pośród porozrzucanych pudełek i w upojeniu przeżuwała piętnastą z kolei balonówę Drooblessa, tuląc jednocześnie do siebie nową lalkę. Ja znalazłem pod drzewkiem najnowszą wersję podręcznego zestawu miotlarskiego, do której oprócz kompasu dołączony był jeszcze licznik. I książkę. "Zaklęcia na każdą okazję".
Oczaruj swoich przyjaciół i pokonaj wrogów - głosił napis na pierwszej stronie. Właśnie czytałem, jak wydłużyć potencjalnemu wrogowi włosy w nosie, kiedy w progu salonu pojawili się rodzice.
- Ron... - ojciec odchrząknął głośno i opadł na kanapę - Tam jest dla ciebie jeszcze jedna paczka...
Faktycznie, była. Nie zauważyłem jej wcześniej, bo Lily zawaliła ją jakimiś ciuchami dla tej swojej lalki. Gorączkowo rozerwałem papier. Z kartonu wysunął się obszerny płaszcz z delikatnej jak mgiełka tkaniny. Wiedziałem co to jest. Alastor Moody pokazał mi kiedyś podobny.
- Łaaał!!! Tato, nie wiedziałem, że masz pelerynę niewidkę!
- Bo już od dawna nie musiałem jej używać...
- Ale skąd... No bo przecież... nie można jej kupić ot, tak sobie. Szalonooki powiedział, że one są bardzo rzadkie...
Ojciec uśmiechnął się lekko.
- Ta akurat należała kiedyś do twojego dziadka. Potem profesor Dumbledore przekazał ją mnie, a teraz...
- ... a teraz tata daje ją tobie, bo to przecież niemożliwe, żeby Hogwart miał przed którymkolwiek z Potterów jakiekolwiek tajemnice - wtrąciła mama.
W jej głosie pobrzmiewała leciutka ironia. Po namyśle doszedłem do wniosku, że należy to zignorować i założyłem pelerynę. Miałem ochotę wrzeszczeć z radości. Niech no tylko Dan ją zobaczy! Cały zamek będzie nasz!
Nałożyłem płaszcz na głowę i okręciłem się dookoła własnej osi. O Merlinie Wspaniały...! Głos ojca sprowadził mnie na ziemię.
- Ron... Tam jest jeszcze jedna rzecz... dla ciebie...
Wyplątałem się ze zwojów materiału i spojrzałem na jasny dywan. Leżał na nim skrawek pergaminu, zwinięty w zgrabny rulonik. Musiał wypaść, kiedy rozpakowywałem płaszcz.
- Co to jest?
Ojciec podniósł się z kanapy i usiadł na podłodze. Natychmiast klapnąłem na dywan tuż obok niego i zajrzałem mu przez ramię. Ostrożnie rozwinął pergamin i, zupełnie niepotrzebnie, wygładził go takim... czułym gestem.
- Ale... to jest puste! - zawołałem rozczarowany.
Ojciec uśmiechnął się łobuzersko.
- Wcale nie. Zobacz...
Wyjął swoją różdżkę, dotknął pergaminu i powiedział:
- Przysięgam uroczyście, że knuję coś niedobrego.
Na niepozornym świstku zaczęły pojawiać się czarne linie, łączące się ze sobą wachlarzykowato. Patrzyłem na to z otwartymi ustami.
- Ale tato... to jest przecież Hogwart!
- Bardzo dokładny plan. I to jeszcze nie wszystko. Kiedy użyjesz tego w szkole, pokaże ci jeszcze, gdzie znajdują się poszczególne osoby - nauczyciele, uczniowie, Filch... nawet pani Norris.
- O jejciu! - wyrwał mi się z piersi okrzyk zachwytu - Dzięki!!!
W tym momencie na samym szczycie pergaminu zaczęły pojawiać się zielone, ozdobne litery:
"Panowie Lunatyk, Glizdogon, Łapa i Rogacz, zawsze uczynni doradcy czarodziejskich psotników..."
- Tato...
Ojciec znowu wygładził pergamin tym samym, delikatnym ruchem dłoni.
- Tę mapę narysował twój dziadek... razem ze swoimi najlepszymi przyjaciółmi. To on był Rogaczem.
- A Łapa?
- Łapa to S-Syriusz Black.
- Twój... ojciec chrzestny...?
- Tak. A Lunatykiem był... Remus Lupin.
Milczałem przez chwilę. Zastanawiam się czasami... Tylu ludzi... tak bardzo dla niego ważnych... I o wszystkich musiał mówić w czasie przeszłym. A dla mnie... oni i tak pozostawali tylko nazwiskami... Nic o nich nie wiedziałem...
Wtedy jednak dość szybko przyswoiłem sobie te informacje. Nurtowało mnie tylko jedno.
- Zapomniałeś o tym... Glizdogonie.
Twarz ojca zmieniła się raptownie; pomiędzy brwiami pojawiła się głęboka, pionowa zmarszczka.
- On też był... ich kolegą. Nazywał się Peter Pettigrew - w jego głosie usłyszałem jakieś dziwne, twarde nuty. Coś mówiło mi, że nie powinienem pytać dalej...
Dopiero wiele lat później ojciec wyjaśnił mi, jaką rolę odegrał ten człowiek w historii naszej rodziny. I musiałem przyznać, że nie była to opowieść, przeznaczona dla uszu dziecka. Znowu chciał nas chronić...
W tamte święta, kiedy wreszcie pozbieraliśmy się z ojcem z podłogi, spojrzałem na mamę i ze zdumieniem zauważyłem, że podbródek drży jej niebezpiecznie.
- Mamuś, nie martw się - uspokoiłem ją - Naprawdę nie będziemy z Danny'm zbyt często tego używać. Nie złapią nas...
Zaśmiała się cicho.
- Nie jestem taka pewna...
Jej obawy były całkowicie uzasadnione. Po tej Gwiazdce praktycznie cały Hogwart stał przed nami otworem. Peleryna i mapa wiele razy ratowały nam tyłki... chociaż oczywiście zdarzały się sytuacje, w których nawet one nie mogły pomóc.
Do naszych najbardziej spektakularnych wyczynów należało zamknięcie Crabbe'a i Goyle'a w piwnicy Miodowego Królestwa. Byliśmy wtedy w drugiej klasie. Była sobota, dzień pierwszego w tamtym roku wypadu do Hogsmeade. Ja i Dan, jak na grzecznych małolatów przystało, zostaliśmy w zamku. Do tunelu za posągiem jednookiej wiedźmy poszliśmy dopiero po zmroku, tuż przed zamknięciem sklepu. Stara wioska już od dawna nie miała przed nami żadnych tajemnic - w końcu od czego są peleryny niewidki? A w tłumie uczniów wypełniających Królestwo zawsze znajdował się jakiś usłużny starszy Gryfon, który, za odpowiednią opłatą, robił za nas zakupy i nie sypał przed nauczycielami.
Pech chciał, że tamtego dnia nie było nikogo usłużnego - tylko te dwie odmóżdżone góry mięsa, którym jakimś cudem udało się dotrzeć aż do czwartej klasy w Slytherinie. Właścicielka stała w drzwiach, pokrzykując, żeby się w końcu wynosili. Ja i Dan zdecydowaliśmy się na odwrót i wtedy mój niezawodny przyjaciel nadepnął na skraj płaszcza. Poczułem, jak materiał zsuwa się z nas, odsłaniając nam kolejno głowy i ramiona... złapałem go w ostatniej chwili. Kobieta stała do nas tyłem, więc niczego nie zauważyła. Natomiast Crabbe akurat w tym momencie odwrócił się od półek. Wyraz błogości zamarł mu na twarzy; zobaczyłem, jak szybko trąca Goyle'a w żebra.
Naciągnąłem z powrotem pelerynę i ruszyliśmy z Danem w kierunku wejścia do piwnicy, najciszej jak potrafiliśmy. Natomiast te dwa dupki odczekały, aż ekspedientka pójdzie sprawdzić tylne drzwi - i natychmiast ruszyły za nami w pogoń. Zdążyliśmy zatrzasnąć za sobą klapę w podłodze, kiedy na schodach rozległ się tupot nóg...
- Wyjmij gumę, Ron - syknął Danny.
- Hę? - zapytałem niezbyt inteligentnie.
- Gumę do żucia. Wiem, ze ojciec wykorzystuje do jej wyrabiania elementy Zaklęcia Trwałego Przylepca...
Wyjąłem z ust wielką kulkę. Zarąbiste Balonówki Weasleyów sprzedawały się na Pokątnej jak świeże bułeczki, a Dan miał ich zawsze pełne kieszenie. Starannie obkleiliśmy nimi klapę nad naszymi głowami, przeżuwając gorączkowo następne sztuki, by wzmocnić całą tę fortyfikację. Słyszeliśmy, jak Crabbe i Goyle miotają się po małym pomieszczeniu. Po chwili znaleźli naszą kryjówkę, ale oczywiście nie dali rady jej otworzyć. Byli nią tak zaabsorbowani, ze nawet nie usłyszeli, jak szczęknął zamek w drzwiach piwnicy. Widocznie właścicielka uznała, że skoro nie widać ich na górze, musieli już dawno opuścić sklep. Kiedy te dwa głąby zorientowały się w sytuacji, było już po zawodach. Nieszczęsne drzwi nie reagowały na Alohomorę; pewnie sprzedawczyni zabezpieczyła je jakimś dodatkowym, sobie tylko znanym zaklęciem. Nie było tez w pobliżu nikogo, kto mógłby usłyszeć ochrypłe ryki, dobiegające z piwnicy Miodowego Królestwa.
Ja i Danny dusiliśmy się pod klapą od tłumionego rechotu. Gdy już nacieszyliśmy się do syta swoim małym zwycięstwem, zabraliśmy pelerynę i wróciliśmy spokojnie do Hogwartu. Piekło rozpętało się dopiero jakieś trzy godziny później, około północy, kiedy Snape, wizytując sypialnie swoich wychowanków, zorientował się, ze brakuje mu dwóch sztuk. McGonagall i Filch przejrzeli listę uczniów, którzy tego dnia odwiedzali Hogsmeade. Potem okazało się, że nikt nie widział, by Ślizgoni wracali. Przeszukano cały zamek i całą wioskę - dopiero nad ranem odnaleziono dwie zguby, śpiące słodko w piwnicy Królestwa, pośród wybebeszonych, do połowy opróżnionych skrzynek z karaluchowymi blokami.
Rezultat był taki, że bladym świtem, o godzinie czwartej minut piętnaście ja i Dan staliśmy w piżamach przed obliczem Snape'a. Czułem, jak czarne oczy Mistrza Eliksirów przewiercają mnie na wylot.
- Czekam. Na. Wyjaśnienia. - wysyczał.
Milczeliśmy zgodnie, wpatrzeni w kamienną posadzkę. Cokolwiek byśmy nie powiedzieli, to i tak byłoby tylko nasze słowo przeciwko słowom Ślizgonów... Po mojej lewej stronie stała McGonagall. Minę miała bardzo nietęgą - gdybym nie znał jej tak dobrze przysiągłbym, że z trudem powstrzymuje się od ryknięcia śmiechem. Ale nie. Musiało mi się coś przewidzieć...
Snape wlepił nam szlaban. Przez wiele tygodni nawlekaliśmy później marynowane karaluchy na nitki z ropuszych jelit. Robale były śliskie i śmierdzące, a nitki zbyt cienkie; zazwyczaj zrywały się, kiedy człowiek nawlókł już całą długość i trzeba było zaczynać od początku. Stary nietoperz, wiedział jak nam dołożyć! Uparł się, że musi te karaluchy ususzyć, bo będą mu potrzebne do lekcji... Nie pamiętam, byśmy kiedykolwiek później wrzucili do jakiegoś eliksiru bodaj jednego takiego insekta!
Najdziwniejsza jednak była reakcja naszych rodziców. Snape wezwał ich do szkoły następnego dnia. Staliśmy z Danem pod drzwiami w tych zatęchłych lochach, starając się wyglądać jak dwa wcielenia niewinności. Wreszcie drzwi się otworzyły. Mama i ciocia dostojnie ruszyły w kierunku schodów - widocznie postanowiły odłożyć ewentualny ochrzan na czas nieokreślony. Natomiast nasi ojcowie spokojnie zamknęli drzwi i podeszli do nas. Milczeliśmy, czekając na gromy z jasnego nieba. Nie nastąpiły. Wreszcie, prawie jednocześnie, podnieśliśmy wzrok i... Danny aż się zakrztusił z wrażenia. Oni wcale nie byli źli...
Zarówno ojciec jak i wujek George mieli na twarzach wypisaną najprawdziwszą, dziką dumę.
Oczywiście nie poprzestaliśmy na tamtym wybryku. Kilka miesięcy później Dan dodał do Magicznego Likwidatora Wszelkich Zanieczyszczeń Pani Skower śluzu gumochłonów, który wcześniej podwędził ojcu. Zadbaliśmy, by wymyto tym specyfikiem podłogę w Wielkiej Sali. Śluz uzyskuje właściwości typowo poślizgowe dopiero po upływie dwunastu godzin. Dlatego też następnego dnia rzuciliśmy na nasze obuwie odpowiednie zaklęcie z mojej mądrej książki i pojawiliśmy się na śniadaniu jako pierwsi, by w spokoju napawać się efektami naszej działalności. Nie czekaliśmy długo.
McGonagall wywinęła pięknego orła tuż za progiem. Hagrid grzmotnął o posadzkę z głuchym łoskotem. Snape podjechał na pośladkach prawie pod stół Slytherinu, a Dumbledore zaplątał się we własne szaty i złapał się futryny, rozpaczliwie usiłując zachować równowagę. Z kolei do uczniów musiały już dotrzeć wieści o osobliwej ślizgawce. Piszczeli z radości, podjeżdżając na podeszwach do swoich stołów albo dostojnie kroczyli przez salę, zabezpieczeni zaklęciem antypoślizgowym. Niestety, nasza radość nie trwała długo - Dumbledore szybko zorientował się, co jest przyczyną tych atrakcji.
Danny był jedynym, który miał dostęp do śluzu gumochłonów, wiec podejrzenia automatycznie padły na niego. Dwa dni później staliśmy już pod drzwiami gabinetu McGonagall i przygotowywaliśmy się psychicznie na wielkie darcie - rodzice siedzieli w środku prawie piętnaście minut.
- To już nie są żarty, Po... panie Potter! - wrzeszczała nasza opiekunka - Seve... Profesor Snape omal nie złamał sobie kości ogonowej!!
Pomyślałem, że chyba zapomnieli rzucić Silencio. Zza drzwi dobiegło nas coś w rodzaju zduszonego ryku, a potem ciche: "Przepraszam, pani profesor". Mógłbym przysiąc, że to był wujek George.
- Całe szczęście, że Ron miał choć na tyle przyzwoitości, by się przyznać, że też brał w tym udział... - ciągnęła McGonagall.
- Słucham...? - w głosie ojca zabrzmiało zaskoczenie - Myślałem, że...
- Złapaliśmy tylko Dana. Ron sam do mnie przyszedł - uświadomiła go.
W gabinecie zapadła cisza. Czekaliśmy na korytarzu, starając się wyglądać na bardzo skruszonych. Ojciec wyszedł pierwszy. Podszedł do nas i ujął mnie dwoma palcami pod brodę, zmuszając, bym spojrzał mu w oczy.
- Dlaczego...?
Zdziwiłem się, że pyta o tak oczywistą rzecz.
- No bo... to właściwie ja wymyśliłem... to znaczy... my razem, więc nie mogłem pozwolić, żeby tylko on oberwał, nie? Jesteśmy przecież najlepszymi kumplami...
- No - poparł mnie Dan - Mówię ci, wujku... Normalnie poszlibyśmy za sobą w ogień...
Ojciec ze świstem wciągnął powietrze. I w oczach miał coś takiego... coś dziwnego. A potem...
- Głuptasy... - rzucił krótko.
W jego głosie brzmiała czułość. Wtedy nie rozumiałem... Dziś wiem, że on się wówczas zwyczajnie wzruszył. W końcu z nim i z Ronem Weasleyem musiało być podobnie. I tylko ten ogień, w który za sobą szli, wyglądał zupełnie inaczej...
W zamian za pokrycie Wielkiej Sali gumochłonowym specyfikiem, musieliśmy posprzątać tę melinę, w której rezydował Filch. Szlaban zapowiadał się okropnie - woźny zabrał nam różdżki i stał nam nad głowami, przywołując widma najbardziej widowiskowych, średniowiecznych tortur. Na szczęście nieco później musiał stawić się w gabinecie Dumbledore'a. Wyszedł więc jak niepyszny, a my natychmiast rzuciliśmy się do szuflad, w których ten stary piernik gromadził coś w rodzaju kryminalnych kartotek wszystkich uczniów Hogwartu.
Wujkowie Fred i George mieli tutaj całą osobną komodę. Z upodobaniem poczytaliśmy sobie zwłaszcza historię efektownego, śmierdzącego bagna, które w roku 1996 pokrywało korytarz na piątym piętrze. Zresztą, jego ogrodzone linkami pozostałości mogliśmy podziwiać do dziś; zdaje się, że to Flitwick zachował je dla potomnych.
Dowiedzieliśmy się, że w 1992 Ron Weasley czyścił puchary w izbie pamięci, a rok później pucował nocniki w skrzydle szpitalnym.
Opasła teczka ojca zawierała głównie malownicze opisy szlabanów u Snape'a, wzmianki o niejakim Gilderoyu Lockharcie i ekscytujące notatki o wyprawie do Zakazanego Lasu w towarzystwie Hagrida. To dziwne, ale... byłem wtedy z siebie dumny. Bo tamtego dnia, w szufladzie obok, znalazłem także moją własną teczkę. I ona też systematycznie zapełniała się kawałkami pergaminów, a większość z nich również stanowiły te z podpisami Snape'a. Miałem jakąś taką... ponurą satysfakcję. I... może to śmieszne, ale nigdy jeszcze nie odczułem swojej przynależności do Hogwartu tak silnie, jak w tamtej chwili. Ja po prostu stanowiłem cząstkę tego zamku... No i powoli, sukcesywnie wpisywałem się w jego historię, tak jak miliony uczniów, którzy byli tu przede mną.
Oczywiście nie zawsze było tak różowo. Naszych jedynych problemów nie stanowiły wyłącznie kolejne wybryki i szlabany.
Szczególnie parszywy okazał się dla mnie szósty rok. A zapowiadał się tak niewinnie! Przez wakacje zdążyliśmy zapomnieć o sumach i byliśmy cudownie odprężeni. Nawet kolejna porcja lekcji eliksirów, na które oboje z Danem zdecydowaliśmy się chodzić, nie mogła zepsuć nam humorów. Na dodatek właśnie wtedy pierwszy raz się zakochałem - w Lucy Davies*... ślicznej, drobniutkiej brunetce o oczach w kształcie migdałów. I na dodatek Gryfonce, jak Merlin przykazał. Był piękny, jesienny dzień, kiedy całowałem ją poraz pierwszy pod starym bukiem, nad brzegiem jeziora. Taaa... Wtedy naprawdę wierzyłem, że to ona będzie Tą Jedyną...
Cóż, Lucy dość szybko zaczęła wyprowadzać mnie z błędu. Gdy wyjeżdżałem do domu na święta, byliśmy już solidnie pokłóceni.
Osobą, która doskonale orientowała się w historii naszej znajomości, była Lily. Moja siostra nie omieszkała poinformować rodziców o zaistniałej sytuacji - przy pierwszej nadarzającej się okazji.
- A Ron ma dziewczynę - oświadczyła tonem towarzyskiej pogawędki, kiedy siedzieliśmy we czwórkę przy świątecznym obiedzie.
Efekt był mniej więcej taki, jakby pośrodku stołu wybuchła łajnobomba.
- Nazywa się Lucy Davies - ciągnęła ta mała ropucha, zlizując jednocześnie ze swojego talerza bitą śmietanę.
Kolejna rewelacja. Ojciec o mało nie udławił się jabłecznikiem babci Molly, a mama... W oczach mamy zapaliły się dziwne, figlarne ogniki.
- Jaki ojciec taki syn...? - rzuciła w przestrzeń.
Spiorunował ją wzrokiem.
- Aaaach... - westchnęła teatralnie - Potterowie jakoś nigdy nie mieli szczęścia do kobiet z tej rodziny...
- Hermiono...! - ojciec wyglądał, jakby miał wybuchnąć lada moment.
- Taaak... - ciągnęła niewinnym tonem - Może w następnym pokoleniu będzie lepiej.
Ojciec sapnął groźnie. Zerwał się od stołu, a potem usiadł z powrotem i spojrzał na mnie badawczo. Na brodę Merlina, nie rozumiałem ani słowa z tej ich potyczki. Chciałem tylko, żeby to całe przedstawienie dobiegło końca. Tak. A potem mógłbym w spokoju udusić smarkatą gołymi rękami. Wbiłem wzrok w podłogę. Czułem, że jestem czerwony jak poparzony druzgotek.
- To ja... tego... skoczę na chwilę do Chrisa - rzuciłem prędko.
Wolałem nie myśleć, jakie jeszcze informacje ma zamiar ujawnić Lily. Niedawno na przykład wlazła na nas, kiedy całowaliśmy się w pustej klasie...
Można powiedzieć, że nie zawiodłem się na mojej siostrze.
- A ostatnio to całowali się w sali OPCM - dobiegł mnie jej konspiracyjny szept, gdy nakładałem kurtkę w przedpokoju. Opuściłem rodzinne gniazdo, z hukiem zatrzaskując za sobą drzwi.
Po powrocie do Hogwartu było już tylko gorzej. Lucy chimerowała, a ja nie mogłem się zdecydować, czy znosić te jej chimery, czy raczej zakończyć naszą znajomość. Prawdę mówiąc, panna Davies była potworną miągwą. Tylko że... mimo wszystko ją... no... lubiłem. No i kiedy się godziliśmy, było całkiem... miło.
W ten oto sposób nasz związek przetrwał aż do maja. I wtedy nastąpił tamten sądny dzień.
Pożarliśmy się o jakiś bzdet, nawet nie pamiętam dokładnie... Wykrzyczała mi w twarz, że to już koniec, bo jestem nieczułym draniem, który za knut nie rozumie kobiet. Merlinie... Tak jakby kiedykolwiek istniał na świecie facet, który je rozumie!
Wracałem do dormitorium cholernie wściekły. Chyba dlatego, że to jednak ona zerwała... Moja urażona męska duma z ogromną siłą dawała o sobie znać. Ściślej mówiąc: bolała. Jak diabli. Na domiar złego, właśnie ten dzień wybrał sobie Snape, żeby dowalić mi do kolekcji następny szlaban. A eliksiry przecież musiałem zdać... W końcu miałem zostać aurorem! Fakt, że końcowe egzaminy zbliżają się wielkimi krokami, także nie poprawiał mi nastroju. I wtedy zza rogu korytarza wyłonił się Bott.
Nasza pierwsza scysja w Dolinie Godryka nie była bynajmniej jedyną. Przez lata Erick jeszcze wielokrotnie dokuczał mi sławnym ojcem i moimi sportowymi sukcesami. A tamtego dnia bezbłędnie wyczuł mój podły nastrój.
- No co, Potter? - zapytał zaczepnie - Wyglądasz, jakbyś chciał wypłakać się w spódnicę mamusi... Ta twoja laleczka dała ci popalić...? Aaaa, zapomniałem. Czego jak czego, ale dziewczyny twój sławny ojczulek nie potrafi ci załatwić. Jesteś zwyczajnym zerem, Potter. Bez niego byłbyś...
Bott nigdy nie dokończył swojej przydługawej mowy, bo odrzuciło go na ścianę. Nie pamiętam, kiedy wyciągnąłem różdżkę. Wiem tylko, że wszystko się we mnie gotowało i miałem ochotę wprasować go w ten kamienny mur. Zbierał się z podłogi, gorączkowo przeszukując kieszenie, kiedy uderzyłem ponownie. Z jego rozciętego policzka pociekła krew. Błogosławiłem w duchu pewną książkę, którą otrzymałem kilka lat wcześniej w gwiazdkowym podarunku...
- Co tu się dzieje? - cichy, jadowity głos Snape'a natychmiast sprowadził mnie na ziemię.
Cholera, nie słyszałem nawet, kiedy nadciągnął ten stary nietoperz!
- Potter, minus pięćdziesiąt punktów dla Gryffindoru. A twój szlaban u mnie potrwa do końca roku... - spojrzał z satysfakcją na moją wściekła minę - Wracajcie do swoich domów.
Nie mam pojęcia jak dotarłem do wieży. Przed oczami latały mi czerwone plamy. Minąłem gwarny, wypełniony uczniami pokój wspólny i zatrzymałem się dopiero na chłodnej klatce schodowej. Oparłem czoło o kamienną ścianę... Nie wiem, jak długo tam stałem.
W dormitorium był tylko Dan. Rozciągnięty na swoim łóżku, przerzucał niedbale najnowszy numer CKC**. Kiedy wszedłem, obrzucił mnie obojętnym spojrzeniem.
- Ciężki dzień? - zapytał.
- No.
- Lucy cię rzuciła - to nie było pytanie; raczej stwierdzenie faktu.
- Uhm - przytaknąłem smętnie.
- No to masz ją z głowy.
Przyznałem mu rację. Potem podszedłem do okna i oparłem dłonie na parapecie. Cholera, chciało mi się wyć. Nie tyle z żalu, co ze złości i upokorzenia. Czułem, ze niebezpiecznie drżą mi plecy... i bardzo pragnąłem, żeby Dan się odwrócił...
W tym momencie usłyszałem jakiś szmer. Dyskretnie zerknąłem przez ramię...
Danny siedział teraz na łóżku, tyłem do mnie. Tkwiliśmy tak w milczeniu jeszcze długo. Ciszę przerywał jedynie szelest przewracanych stron czasopisma.
Musiał słyszeć, jak pociągam nosem. I na pewno zdążył zauważyć, że drżały mi ramiona. Ale nie odwrócił się. Ani razu.
To była przyjaźń.
Kiedy się uspokoiłem, wydobyłem spod łóżka zniszczone pudełko z szachami.
- Zagrasz?
Dan z ulgą odłożył CKC.
- Jasne.
Siedzieliśmy nad szachownicą do późnej nocy. Nasi współlokatorzy musieli świetnie bawić się w salonie, bo dobiegały stamtąd radosne okrzyki.
- No...? - zapytał w końcu Dan, kiedy jego skoczek zwlókł z szachownicy moją, ostatnią już, wieżę.
Mieliśmy coś w rodzaju niepisanej umowy - nie było żadnych zwierzeń na siłę. Dobrze nam się milczało w swoim towarzystwie. Pewnie dlatego nie rozumiałem nigdy mojej siostry, otoczonej zawsze tabunem rozchichotanych przyjaciółek, które aż płonęły chęcią podzielenia się swoimi uczuciami. Przyjaźń moja i Dana rządziła się innymi prawami... ale to "no?" było dla mojego kumpla bardzo charakterystyczne. Żadnego natręctwa, a człowiek i tak miał ochotę natychmiast opowiedzieć, co leży mu na wątrobie. Więc powiedziałem... Zanim się obejrzałem, gadałem już jak nakręcony o Lucy, kolejnym szlabanie i wystąpieniu Ericka Botta.
- Parszywa świnia - skomentował Dan.
Od razu poczułem się lepiej.
Kiedy rozegraliśmy tę partię do końca, mój przyjaciel przechylił się do tyłu i położył nogi na stoliku.
- No... to właściwie najgorsze masz już za sobą - stwierdził - Teraz jeszcze czeka cię tylko OOWA... za tę bójkę...
Wytrzeszczyłem na niego oczy.
- OOWA?
- Tak jest, stary. OOWA. Opieprz Od Wielkiego Aurora.
Porwałem poduszkę z łóżka Adama i cisnąłem nią w swojego najlepszego kumpla, przewracając przy okazji kilka figur. Pozostałe uciekały w popłochu z szachownicy, piszcząc donośnie.
Dan nie pozostał mi dłużny. Po jakimś kwadransie każdy centymetr sypialni pokryty był już pierzem. A potem zostawiliśmy to wszystko i wymknęliśmy się pod peleryną na Ognistą do Świńskiego Łba. Widocznie wspomnienie zarzyganego dormitorium zdążyło w ciągu ostatniego roku bardzo zblednąć w naszej pamięci... No i ewentualny szlaban wcale nie był czymś najgorszym...
cdn

_______________________

*) postacie i wydarzenia oznaczone w ten sposób opisane zostały w "Wysokich Lotach"
**) CKC - Czasopismo Karnego Czarodzieja



- Tato... Tatusiu, obudź się...
- Lily...?
A któżby inny? Przecież cała szpitalna sala wypełnia się delikatnym zapachem konwalii... Odkąd pamiętam, smarkata zawsze ukradkiem podbierała mamie te perfumy. Używa ich do dzisiaj.
- Tato... Wyglądasz jak siedem nieszczęść. Proszę cię, wróć teraz do domu.
Ojciec lekceważy jej uwagę.
- Gdzie mama? - pyta zaspanym głosem.
- Odesłałam ją do Doliny już parę godzin temu. Zgredek dał jej eliksir nasenny.
- To dobrze.
Milczą przez chwilę.
- Co z Ronem...? - pyta w końcu Lily.
- Bez zmian. Nadal nie wiedzą co mu jest. Podejrzewają, że oprócz Niewybaczalnych zadziałał jeszcze jakiś stary urok. Nie potrafią wskazać antidotum... Musimy czekać...
Szelest. Młoda podchodzi do mojego łóżka. Czuję, jak bierze mnie za rękę. Chciałbym jej oddać uścisk... Nie mogę...
- Tato - w jej głosie brzmi wyrzut - Dlaczego nas od razu nie powiadomiliście...? Przecież...
- Nie chciałem cię martwić.Myślałem, że ci uzdrowiciele szybko sobie z tym poradzą. Ale teraz... to trwa już całą dobę i...
Ojciec urywa gwałtownie.
- Gdzie jest Lizzy? - pyta po chwili.
- Została z Wiktorem i Tatianą*, bo Władek* już drugi tydzień siedzi na tym zgrupowaniu i w ogóle nie można się z nim skontaktować. Zupełnie zwariowali przed tymi mistrzostwami, zabezpieczyli teren tak dokładnie, że nawet żony zawodników nie wiedzą gdzie szukać... Więc mój pan wpada teraz do domu średnio raz na trzy dni, całuje mnie na przywitanie i natychmiast idzie spać... - Lily mówi bardzo szybko, jakby się bała, że jeżeli przerwie, głos odmówi jej posłuszeństwa - A dziś... przyleciałabym wcześniej, ale Mała akurat spała. Nie chciałam tłuc się z nią aż do Sofii... Wezwałam Zgredka, żeby zabrał mamę do domu... Potem on wrócił, razem z Mrużką... ale przecież nie mogłam zostawić Liz tylko z nimi... Musiałam poczekać...
No tak, to akurat jest zupełnie zrozumiałe. Moja niespełna roczna siostrzenica, Elizabeth, to urocze małe stworzenie o oliwkowej cerze, wielkich czarnych ślepskach i bujnych ciemnych loczkach. Stworzenie, delikatnie rzecz ujmując, nader żywotne. Jeszcze zanim nauczyła się dobrze chodzić, zdążyła wytłuc mojej siostrze połowę zastawy stołowej i dwa kryształy, ściągnąć na siebie jakieś trzy szklanki z gorącą herbatą ( chwała Merlinowi, że istnieje zaklęcie zamrażające! ) i wyrwać Puffiemu spory pęk sierści z ogona. Jej najnowszym wyczynem było przemalowanie nieszczęsnego zwierzęcia na kolor niebieski. Dokonała tego kiedy Lily i Władek chcieli odświeżyć nieco dziecinny pokój, a potem zajęli się innymi sprawami, niefrasobliwie pozostawiając na widoku pędzel i puszkę z farbą.
Ojciec uwielbiał tę małą potworzycę. O ile swoją córkę kochał nad życie od chwili, kiedy pierwszy raz wziął ją na ręce, o tyle na punkcie jedynej wnuczki kompletnie zgłupiał, chyba jeszcze zanim pojawiła się na świecie.
Siadywał potem w salonie na Grimmauld Place i z zachwytem patrzył, jak Mała pluje jedzeniem albo rozwala grzechotki. Twierdził, że ma temperament Potterów. Teść Lily uważał, że to nieprawda, bo temperament jest typowo krumowski. W ogóle obaj panowie, gdyby tylko mogli, zapewne wyrywaliby sobie wzajemnie dzieciaka z rąk. A drażliwą kwestię temperamentów rozstrzygnęła dopiero mama, stwierdzając autorytatywnie, że Lizzy jest po prostu wybuchową mieszanką genów.
Cóż... Takiego dziecka z pewnością nie zostawia się pod opieką dwóch wiekowych skrzatów, z których jeden jest od dawna notorycznym alkoholikiem...
- Tato, proszę cię... Idź już...!
Mam ochotę się roześmiać. Niemal widzę, jak Młoda próbuje siłą wypchnąć ojca z sali.
- Ale powiadomisz nas, jak tylko... To znaczy... Nie chcę, żeby był sam, kiedy już...
- Oczywiście - w głosie Lily brzmi zniecierpliwienie - O nic się nie martw, zostanę tutaj tak długo, jak będzie trzeba. Liz już nie raz zostawała z Tatianą, poradzą sobie...
Cmoknięcie. Stuk zamykanych drzwi. Delikatny powiew powietrza - to Młoda znowu usiadła przy łóżku. O, przepraszam, już nie Młoda. Pani Krum.
Czuję, że znowu bierze moją rękę w swoje dłonie...
Cholera. Tak mi jakoś... miękko. I bardzo nieswojo. Zawsze to ja byłem starszym bratem. Powinienem być dla niej oparciem, tylko że... jakoś nie zawsze mi to wychodziło. A ostatnimi czasy role zupełnie nam się odwróciły... i to ona jest dla mnie największą podporą.
Kurczę, do dziś nie mogę się przyzwyczaić - Lilian Krum... Jak to dziwnie brzmi.
Wygląda na to, że gdzieś umknął mi moment, kiedy z małej beksy zamieniła się w rozchichotanego podlotka... A potem w dorosłą kobietę. I to całkiem mądrą kobietę.
To chyba stało się dopiero po tamtym obozie...

Pierwsze wspomnienie o niej to obraz małego, białego tłumoczka z różową buzią, który zajął moje miejsce na kolanach mamy. Tłumoczek darł się dniami i nocami, a ja zupełnie nie rozumiałem, dlaczego wszyscy tak się nad nim trzęsą... W końcu JA byłem dużo bardziej interesującym towarzystwem! Potrafiłem mówić pełnymi zdaniami, a zabawa ZE MNĄ klockami czy autkami stanowiła o wiele ciekawsze zajęcie, niż śpiewanie tłumoczkowi kołysanek, machanie grzechotką i strojenie kretyńskich min nad jej łóżeczkiem. Przecież ona nawet nie potrafiła powiedzieć nic sensownego - tylko jakieś "agugugu"...!
Tłumoczek dosyć szybko zniknął z horyzontu, a na jego miejscu pojawiło się chuderlawe dziewczątko o kościstych kolankach, z wielkimi, zielonymi oczami, równie wielkimi zębami i cienkimi warkoczykami. Dziewczątko było cholernie upierdliwe - łaziło za mną krok w krok... wszędzie, nawet na boisko. Na domiar złego ryczało głosem syreny przeciwmgielnej, kiedy nie mogło nadążyć za mną i za resztą chłopaków. Słowem: miałem najprawdziwszego ogona!
Oczywiście czasami litowałem się nad tą małą ryksą i bawiłem się z nią; najczęściej w domu, żeby Dan, Chris i Tom nie pomyśleli sobie przypadkiem, że miewam coś takiego, jak dni dobroci dla siostry. Smarkata uwielbiała zwłaszcza zabawę w "Idzie Ron". Wskakiwała mi na plecy i intonowała swoim cienkim głosikiem:
- Idzie Ron przez zagon
Wór proszku Fiuu niesie...
- ... A przez dziurkę proszek ciurkiem
Sypie się po lesie - kończyłem ponuro, maszerując zamaszystym krokiem dookoła stołu w salonie.
Później wpadłem na pomysł, jak urozmaicić tę jej zabawę. Bohaterami naszych piosenek stały się sławne osobistości czarodziejskiego świata i ważne postacie z naszego dzieciństwa.
- Leci Moody przez ogrody
Wór proszku Fiuu niesie! - ryknąłem i urwałem raptownie, nie mogąc wymyślić rymu.
- ...A Hagrida zeżre gnida
W Zakazanym Lesie! - dokończyła smarkata wielkim głosem.
- Lily...!
- No co?! Przecież sam mówiłeś, że mam wymyślić coś, co się rymnie!
- ... rymuje - poprawiłem odruchowo.
- ... i tylko nie wiem, co to ta gnida... Ale chyba coś groźnego, nie? Bo ostatnio słyszałam, jak Erick Bott mówił do ciebie "Ty gnido". Ron, co to gnida...?
Naprawdę nie czułem się na siłach, by jej to wyjaśnić. Więc zrzuciłem ją na dywan i zacząłem łaskotać. To zawsze działało - tym razem też, bo jakoś odciągnąłem jej uwagę od wszelkiego rodzaju insektów i ich larw. Czasami wprawdzie zastanawiałem się, jakim cudem nie nabawiała się potężnych siniaków, za każdym razem, kiedy upuszczałem ją na ziemię. Dopiero później zrozumiałem, że ojciec zabezpieczył całą podłogę w salonie Zaklęciem Poduszkowca...
Muszę przyznać, że smarkata dość szybko wyrosła z tego swojego "ogoniarstwa". Co więcej - zaczęła podporządkowywać sobie chłopaków w wiosce; głównie tych w swoim wieku. Łaziła z nimi po drzewach i płotach, konsekwentnie rozdzierając kolejne sukienki i gubiąc buty. Mama usiłowała po dobroci wytłumaczyć jej, że dziewczynki nie zostały do tego stworzone. Potem zdzierała sobie gardło na tych tłumaczeniach. Nie pomagało, zwłaszcza, że ojciec tylko uśmiechał się pobłażliwie i bez zmrużenia oka kupował nowe łaszki. No tak, w końcu Lily była jego ukochaną córeczką.
W każdym razie dzięki tym wszystkim jej ekscesom, ja miałem przez jakiś czas względny spokój. A potem... Cała ta historia z nietoperzem w jakiś paradoksalny sposób nas do siebie zbliżyła. To chyba właśnie tamtej nocy zrozumiałem, że jestem za nią odpowiedzialny i że to, jak ułożą się nasze stosunki, zależy tylko od nas. I że to ja powinienem być tym starszym i mądrzejszym. Od tamtej pory stałem się chyba kimś w rodzaju jej prywatnego anioła stróża.
Miała osiem lat, kiedy wpadła do myślodsiewni ze wspomnieniami ojca*. Pewnie była to po części i jego wina - w końcu zapomniał opróżnić tę cholerną miskę i poleciał na jakieś spotkanie do ministerstwa, rozrzucając po drodze stertę raportów i jakieś rachunki. Ale ja też się nie popisałem: zostawiłem smarkulę samą... Quidditch był ważniejszy, a ja byłem bardzo spragniony ostrej gry, bo właśnie niedawno skończył się mój miesięczny szlaban. Wróciłem w samą porę, by wyciągnąć moją siostrunię ze wspomnienia hogwarckiego Balu Absolwentów w roku 2000.
Tkwiła bez ruchu pod wielkim bukiem nad brzegiem jeziora i, składając nabożnie rączki, obserwowała zaręczyny rodziców. Miałem pewne podejrzenia co do wydarzeń, jakie nastąpiły później. W końcu ojciec osobiście wyciągnął mnie z myślodsiewni jakiś miesiąc wcześniej i poczęstował za tę wycieczkę właśnie zakazem gry. Przypuszczałem więc, że nie jest to scenka przeznaczona dla oczu dzieci...
Lily wrzasnęła ze strachu, kiedy dotknąłem jej ramienia, ale w końcu pozwoliła się stamtąd wyciągnąć. Jednak kiedy tylko wylądowaliśmy na dywanie w salonie, obudziła się w niej ta cholerna dociekliwość.
- Ron - zaczęła niewinnie - Więc... co się tam wydarzyło dalej?
- Nie wiem - odburknąłem - Tata zabrał mnie stamtąd w tym samym momencie, co dzisiaj ja ciebie... Zresztą, jesteś jeszcze za mała, żeby ci wytłumaczyć, czym rodzice prawdopodobnie zajęli się później na tamtym trawniku.
- Ale ja ostatnio sporo urosłam - spierała się, oburzona - Na pewno zrozumiem, jestem już duża... Powiedz, proszę!
Spojrzałem na nią z politowaniem. Całe szczęście, że szybki powrót ojca uwolnił mnie od konieczności udzielenia odpowiedzi na to pytanie. Owszem, słyszało się co nieco od chłopaków na boisku. No i obejrzało się to i owo w mugolskiej telewizji. Tylko, że... jakoś tak... instynktownie wyczuwałem, że to jednak nie ja jestem osobą, która powinna Młodą uświadamiać...
Dopiero wiele lat później zrozumiałem źródło wściekłości ojca. W końcu on wrzucał do myślodsiewni nie tylko szczęśliwe wspomnienia... Z pewnością było tam wiele strasznych obrazów, których nie mieliśmy prawa oglądać. I tylko cudem nie trafiliśmy wtedy na żaden z nich...
Kiedy poszedłem do Hogwartu, smarkata wyraźnie za mną tęskniła. W każde święta i w letnie wakacje czekała na dworcu, pragnąc natychmiast podzielić się ze mną nowinami z Doliny. Te dwa lata rozłąki dobrze nam zrobiły - zdołaliśmy od siebie w jakiś sposób odpocząć. Obawiałem się tylko, że kiedy Lily przyjedzie do szkoły, znowu będę miał ogona... Ale nie... Młoda dość szybko się zaaklimatyzowała i zanim się obejrzałem, zaczęła chodzić własnymi ścieżkami - zawsze stadnie, nigdy pojedynczo. Sporo czasu zajmowała jej nauka; z tego co słyszałem, nawet z eliksirów miała same "W". Najwyraźniej fakt, że nosiła takie a nie inne nazwisko, nie był w stanie jej w tym przeszkodzić. Już sobie wyobrażam tę kwaśną minę Snape'a, którą niewątpliwie przybierał on za każdym razem, gdy musiał sprawdzić jej genialne wypracowanie albo ocenić wywar. Ojciec natomiast podchodził do jej ocen ze stoickim spokojem - powtarzał, że absolutnie nie ma się czemu dziwić, bo Lily jest po prostu nieodrodną córką swojej matki.
Z kolei dla mnie i dla Dana ten rok był rokiem pierwszego, absolutnie legalnego wypadu do Hosmeade. Pamiętam, jak ojciec starannie rozłożył mój formularz pozwolenia i długo wpatrywał się w niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- Ekhm... - odchrząknąłem dyskretnie - Tato... Może już podpisz, co? Chłopaki na mnie czekają, za chwilę gramy...
Spojrzał na mnie wzrokiem człowieka wyrwanego z głębokiego zamyślenia. A potem uśmiechnął się szeroko umieścił na pergaminie bardzo zamaszysty hieroglif.
- Gotowe - oświadczył, zerkając na mamę, która stanęła akurat w drzwiach salonu.
Byłem pewien, że oboje myślą w tej chwili o tym samym... O tym, że ojciec nie miał nikogo, kto mógłby podpisać mu formularz... I o swoich własnych wyprawach do wioski...
O ile mnie samego przez pierwsze dwa lata do szału doprowadzał fakt, że Hogsmeade, w myśl prawa, nie stoi przede mną otworem, o tyle smarkatej jakoś wcale to nie przeszkadzało. Była zbyt zajęta dążeniem do wiedzy i swoimi czterema przyjaciółkami. Alicja, mała Molly, Agnes Thomas* i Nicole Finnigan* skutecznie wypełniały jej cały wolny czas. Chyba właśnie wtedy z dziewczęcia z wielkimi zębami moja siostra zamieniła się w wiotkiego, rozchichotanego podlotka. Strasznie dziecinna była w tym okresie. Jej wystąpienie przy świątecznym stole, kiedy to informowała rodziców o moich relacjach z Lucy Davies, nie było jedynym tego rodzaju. A potem... jakoś jej przeszło. Wyrosła z tego... I pewnie niemały w tym udział miał pewien facet...
Moja znajomość z panną Davies zakończyła się w maju. We wrześniu Lily skończyła piętnaście lat. A w okolicach października zastałem ją pod portretem Grubej Damy, w objęciach Chrisa Jordana. Ja i Dan wracaliśmy akurat cichcem do dormitorium po kolejnej wyprawie do Świńskiego Łba. Peleryna skrywała nas bardzo dokładnie. Chris patrzył na moją siostrę jak hipogryf na świeżą fretkę, więc miałem wszelkie podstawy przypuszczać, że nie wie o istnieniu dodatkowej widowni.
Natomiast Lily, która stała twarzą do nas, na pewno zorientowała się, że sterczymy przed wejściem jak kretyni, czekając, aż ktoś zwolni nam pole. Musiała usłyszeć, jak mój niezawodny przyjaciel zaklął siarczyście, kiedy o mało się z nimi nie zderzyliśmy. Zręcznie wymanewrowała swojego absztyfikanta pod przeciwległą ścianę, żebyśmy mogli przemknąć się do pokoju wspólnego. Danny poszedł pod prysznic, a ja wyciągnąłem się na łóżku i czekałem.
Nie musiałem czekać długo. Jakiś kwadrans później drzwi dormitorium uchyliły się lekko i Lily cicho wsunęła się do środka.
- Ron - zaczęła przymilnie, siadając na brzegu materaca - Mam sprawę...
Ha! Znałem ja tę sprawę, znałem. Nie ze mną te numery...!
- Słucham - burknąłem, udając pogrążonego w lekturze "Standardowej księgi zaklęć, stopień III"
- Ron... Bo wiesz... Ja i Chris... My tylko... Słuchaj... Może byś nie mówił nic w domu, co...? Po co mają się denerwować...
Taaa... Przyszła koza do woza. A po relacji o pannie Davies to niby byli w pełni zrelaksowani? Cóż za wzruszająca troska o spokój ducha naszych rodzicieli!
Podniosłem głowę znad książki, gotów na szybką i celną ripostę. Teraz udzielę jej lekcji, którą zapamięta do...
Nie udzieliłem. Wielkie zielone oczyska utkwione w mojej twarzy powoli wypełniały się łzami. I minę miała taką... żałosną. Mała beksa...
- Dobra - burknąłem na odczepnego.
W sumie miała trochę racji. Ojciec zrobił się ostatnimi czasy cholernie nadopiekuńczy. Chyba powoli docierało do niego, że jego mała córeczka dorasta. Drżał ze strachu za każdym razem, kiedy musiał wypuścić ją spod swoich skrzydeł. Pewnie nie byłby zachwycony wiadomością o małoletnim adoratorze, który obściskuje ją o północy pod portretem Grubej Damy. Im dłużej o tym myślałem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że należy oszczędzić Staruszkowi dodatkowych stresów.
A poza tym, do stu zdechłych sklątek, nie byłem przecież jakimś pieprzonym donosicielem!
- Ogłuchłaś? Mówię, że dobrze... Będę milczał jak nagrobek Urga Utytłanego.
Lily przez chwilę wpatrywała się we mnie z niedowierzaniem. A potem...
- Łiiiiii!!! - pisnęła i rzuciła mi się na szyję - Dzięki! Jesteś najlepszy! - szybko cmoknęła mnie w policzek i pobiegła w kierunku schodów.
- Wiem! - wrzasnąłem w stronę zamkniętych drzwi, przekonany, że już mnie nie słyszy.
Uh! Doprawdy, co za irytująca smarkula...!
Teraz, gdy patrzę na to z perspektywy czasu, wiem już, że tamtej nocy zakończył się kolejny etap w naszym życiu. Od tego momentu dotrzymywaliśmy wzajemnie swoich tajemnic. Skończyła się era cichej rywalizacji, zaczął się natomiast okres... swego rodzaju kooperacji. Taaak... to była naprawdę harmonijna współpraca. Hołdowaliśmy zasadzie "czego oczy rodziców nie widzą, tego ich sercom nie żal". A późniejsze wydarzenia sprawiły, że staliśmy się sobie jeszcze bliżsi...
Tamtego roku ja i Dan przebrnęliśmy szczęśliwie przez Owutemy i ukończyliśmy Hogwart. Zdjęcie z mojego absolutorium do dziś zdobi kominek w Dolinie Godryka, chociaż Krzywołap zdołał już ze sześć razy potłuc błyszczącą szybkę. Pierwszy raz dokonał tego jakiś tydzień po uroczystości. Mama była wtedy... bodajże w Brazylii, a ja i ojciec urządzaliśmy sobie bardzo udany pojedynek w salonie*. Pamiętam, że walnąłem pana P. pięknym Ekspelliarmusem... Rozwaliliśmy żyrandol, stłukliśmy wazon, który rodzice dostali w prezencie ślubnym od dziadków Granger, porozwalaliśmy poduszki i wylaliśmy na dywan magiczny wzrastacz w wersji super gigant. Mama wróciła dokładnie w momencie, gdy ojciec wskakiwał za kanapę, by wykończyć mnie ręcznie, bo jego różdżka unosiła się pod sufitem.
Za dokonane zniszczenia przepraszaliśmy czcigodną panią Potter bardzo długo. To był pierwszy tydzień moich aurorskich praktyk, więc paplałem jak najęty o pracy przy zwracających zawartość klopach; a wszystko po to, by jakoś odciągnąć jej uwagę od nieszczęsnego wazonu. Zresztą klopy same w sobie były interesującym tematem. Ten, kto twierdzi, że to zbyt trywialne zajęcie dla aurora, jest skończonym kretynem. W ministerstwie właśnie klopy są narzędziem, za pomocą którego urządza się kotom coś w rodzaju chrztu bojowego. Rano nieszczęśni nowicjusze lecą na zajęcia do AAM**, a popołudniami odbywają praktyki, czytaj: krążą pomiędzy rozmaitymi mugolskimi toaletami publicznymi. I dużo wody musi w tychże toaletach upłynąć, zanim starsi koledzy zafundują im ciekawsze zajęcia. Fakt, że przydzielono mnie akurat do biura ojca również nie wpływał korzystnie na moją sytuację. Wszyscy koledzy żyli w przekonaniu, że mam fory... Przecież byłem synem dyrektora Naczelnej Brygady Uderzeniowej... i tak dalej.
W każdym razie moja paplanina pozwoliła nam jakoś ugłaskać mamę. Dalsze jej przepraszanie pozostawiłem ojcu - w końcu chłopaki czekały na mnie na boisku. Na moje nieszczęście wróciłem po pięciu minutach... Wpadłem do domu kuchennymi drzwiami, bo w połowie drogi na stadion przypomniało mi się, że jestem cholernie głodny. Mógłbym zeżreć hipogryfa z kopytami. A kiedy Zgredek przygotowywał mi wałówkę, usłyszałem rozmowę rodziców...
- ... nie pomożesz mu, specjalnie pozwalając się rozbroić!
- Skąd...?
- Znam cię, odkąd skończyliśmy jedenaście lat i wiem, kiedy udajesz - mówiła mama - Sęk w tym, że on nie jest już dzieckiem i musi sam sobie radzić z trudnościami... Harry, wiem jak bardzo lubisz te wasze zabawy: te zażarte pojedynki "na niby" i wspólnego quidditcha... wiem, że w ten sposób chcesz wynagrodzić naszym dzieciom to, czego sam nigdy nie doświadczyłeś... co straciłeś, kiedy...
- Och, daj spokój Hermiono, nie dramatyzuj! - przerwał jej ojciec - Te twoje psychologiczne...
- Ale ja próbuję ci tylko uświadomić, że nie zatrzymasz czasu - wpadła mu w słowo - Nadejdzie taki dzień, w którym oboje będą musieli stąd odejść i zacząć żyć na własny rachunek... i ten dzień jest już bardzo bliski, więc im szybciej się z tym pogodzisz...
Mama urwała nagle. Z dalszych okrzyków wywnioskowałem, że Puffy zażył właśnie sporą porcję magicznego wzrastacza. Miałem szaloną ochotę obejrzeć go sobie w nowym, gigantycznym wcieleniu, ale coś mówiło mi, że nie powinienem zdradzać swojej obecności w domu. Z salonu dobiegł dźwięk tłuczonego szkła - to w tamtej chwili Krzywołap zdecydował się na ewakuację... Musiał przeskoczyć z kanapy na gzyms kominka i wówczas stłukł tamto zdjęcie.
Pamiętam, że miałem do ojca żal. Okropnie było przekonać się, że moja wygrana wcale nie była taka zasłużona. Cholera, on naprawdę dawał mi fory! Jaki byłem wściekły...! Chyba właśnie wtedy poraz pierwszy zacząłem się obawiać, że trudno będzie mu dorównać. I zakiełkowało we mnie przekonanie, że do wszystkiego w życiu powinienem dochodzić sam, bez jego pomocy... Ale tamtego wieczoru to był tylko krótki przebłysk. I natychmiast wpadła mi do głowy jeszcze inna myśl...
Mianowicie z całą mocą dotarło do mnie, jak ciężkim doświadczeniem jest dla ojca nasze dorastanie. Jak trudna jest dla niego świadomość, że skończy się kolejny etap... i będziemy musieli odejść. Pamiętam, że pogratulowałem sobie w duchu decyzji o zatajaniu wybryków moich i Lily... Pewnie biedak osiwiałby bardzo szybko, gdyby dowiedział się jak bliska prawdy była mama.
Bo właśnie tamtego lata zacząłem spotykać się z Agnes. A w życiu Lily pojawił się Peter Malfoy*.
Nie lubiłem faceta. Właściwie nie potrafiłem jakoś racjonalnie uzasadnić tej swojej niechęci. On po prostu nie należał do ludzi, z którymi można normalnie pogadać przy butelce Ognistej. I tyle.
Gdybym wtedy wiedział, jaką rolę odegrał jego ojciec w życiu moich rodziców, pewnie byłbym skłonny uwierzyć, że również i brak sympatii do niektórych osób zapisany jest w genach. Bzdura, wiem...
W każdym razie Malfoy zjawił się w Hogwarcie pod koniec mojego ostatniego roku. Przedtem uczył się w Durmstrangu i już samo to wystarczyło, by stał się chodzącą, sławną tajemnicą. W końcu Durmstrang cuchnął na kilometr czarną magią, jak chata Hagrida krajanką z melasy. Na domiar złego, jeśli wierzyć międzyszkolnej poczcie pantoflowej, starzy Malfoya mieli kiedyś konflikt z prawem i dlatego musieli wywędrować z kraju. A teraz cała sprawa uległa przedawnieniu, więc zamierzali wrócić - i pierwszą rzeczą, jaką zrobili, było zapisanie synusia do angielskiej szkoły...
Z tych właśnie powodów Peter szybko stał się obiektem westchnień większości uczennic. Typowe: mroczny, skrzywdzony przez los i na dodatek przystojny - chyba... Mógł przebierać jak w ulęgałkach. Ale nie. On wybrał moją siostrę. Przez ostatni miesiąc roku szkolnego wodził za nią wzrokiem, gdziekolwiek się ruszyła. Czułem w kościach, że coś się święci. I wiedziałem, że jeśli ten bubek w ogóle przystąpi do działania, to zrobi to właśnie na letnim obozie.
Dlatego na początku moich praktyk zacząłem deptać ścieżki w ministerstwie. Pisałem podania, zwiedzałem wszystkie możliwe działy, szukając jakiejś luki w prawie... i w końcu pozwolili mi wyjechać do Bułgarii. Zdecydowali się nagiąć nieco przepisy i zaliczyć mi to do praktyk, jako pracę w terenie, z młodzieżą. Ojciec musiał wiedzieć, jaki cel mi przyświeca. I z pewnością dyskretnie pociągnął za odpowiednie sznurki. Zabrałem też ze sobą Danny'ego. Wprawdzie dopiero zaczynał pracę na Pokątnej w tej całej rodzinnej firmie Weasleyów, ale wiedziałem, że wujkowie Fred i George znajdą kogoś, kogo w zastępstwie ustawią za ladą. Nie zawiodłem się. Udało się jakoś Dana "przemycić". Nadmiar młodszych opiekunów na obozie nikomu jeszcze nie zaszkodził.
Wylatywaliśmy nad ranem, z błoni Hogwartu. Ojciec pojawił się w salonie, kiedy przygotowywałem się do teleportacji. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie bez słowa.
- Ron - odezwał się w końcu - No to... uważaj na siebie. I jeszcze... miej oko na Lily, dobrze?
- Jasne.
Owinąłem się szczelniej płaszczem, bo czerwcowa noc była wyjątkowo chłodna. Podniosłem rękę w geście pożegnania.
- Ron! - zawołał ojciec - Czekaj...
Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. Miał napiętą twarz i jakąś dziwną determinację w oczach.
- No?
- Nie... Nic już - napięcie zniknęło równie szybko, jak się pojawiło - Po prostu... bądźcie ostrożni - uśmiechnął się lekko - Na razie.
- Na razie, tato.
Miałem uczucie, że nie to chciał mi powiedzieć. Ale potem, kiedy już stałem na błoniach pomiędzy innymi opiekunami, przestałem się nad tym zastanawiać.
Co do Lily i Petera, można powiedzieć, że mój instynkt działał bez zarzutu. Już pierwszego dnia byli łaskawi "zgubić się" razem w tej przeklętej jaskini. Aż oklapłem z ulgi, kiedy wynurzyli się w końcu z jednego z tuneli. A następnie krew mnie zalała - smarkata była rozczochrana jak nieboskie stworzenie, z twarzy przypominała Czerwonego Kapturka... i miała dwie gwiazdy zamiast oczu. Natomiast Malfoy nader sprawnie grał rolę nonszalanckiego wybawcy. I cały czas trzymał ją za rękę, bezczelny...!
- Zgubiłam się - wymamrotała moja siostrunia, kiedy zażądałem wyjaśnień - ale Peter pomógł mi znaleźć drogę i...
- Dzięki, stary - nie zaszczyciłem go nawet jednym spojrzeniem - ale teraz możesz już ją puścić.
Byłem z siebie dumny. Gdyby ogłoszono konkurs na wypowiedź opatrzoną najwyższą dozą sarkazmu, wygrałbym go z palcem w nosie. Malfoy spojrzał na mnie badawczo, ale zanim zdążył podjąć decyzję, Lily zdecydowała za nas obu. Wyrwała mu rękę i ruszyła z kopyta, roztrącając po drodze innych obozowiczów. Wiedziałem, że jest na mnie wściekła. Ale przecież... cholera, nie mogłem pozwolić, żeby padła ofiarą jakiegoś pieprzonego, małoletniego uwodziciela.
Następny miesiąc nie przyniósł żadnych konstruktywnych rozwiązań. Przeciwnie - było jeszcze gorzej. Peter kleił się do mojej siostry na każdym ognisku i spacerował z nią za rączkę po obozie. Starałem się czuwać nad nią z daleka, ale nie było to takie proste, zwłaszcza odkąd Lily uświadomiła mi, że zachowuję się jak pies gończy...
No ale co ja mogłem na to poradzić...? Nie podobał mi się wyraz oczu Malfoya. I to, że chwilami traktował ją jak... jak zło konieczne. Niepokoiło mnie też to, że Młoda się na to godzi, że jakoś przy nim... cichnie, że chowa do kieszeni ten swój wybuchowy temperamencik...
Na domiar złego na horyzoncie pojawił się nagle Władek Krum - tak jakbym nie miał dość roboty! On i Malfoy swoim zachowaniem do złudzenia przypominali dwa jelenie na rykowisku. Bawiło mnie, że moja mała siostra może być przyczyną aż takiego zamieszania. A jednocześnie... cóż, chyba nie muszę mówić, który z jeleni był moim faworytem. Kibicowałem cichcem Władkowi, bo... bo on z pewnością był człowiekiem, z którym można śmiać się przy butelce Ognistej. Zresztą w trakcie tego obozu zdążyliśmy już niejedną wypić...
No i istniała też pewna niepisana umowa pomiędzy mną a ojcem. Przecież musiałem dotrzymywać jej warunków...
A potem wydarzyło się coś, co zachwiało moimi postanowieniami i utrudniło wypełnianie powierzonej misji.
To była jedna z ostatnich, lipcowych nocy. Dopilnowałem, by Agnes bezpiecznie dotarła do "piątki" i ruszyłem na zwyczajowy nocny obchód terenu. Spory kawałek od namiotów, w kotlinie przy małym źródełku, siedzieli na trawie Peter i Lily. Smarkata mówiła coś szybko, wpatrzona w migotliwą powierzchnię wody. On słuchał jej uważnie, potakując od czasu do czasu. W pewnej chwili odwróciła lekko głowę i spojrzała na niego.
Kurczę, powinienem wtedy wpaść między te cholernie malownicze paprocie i rozpędzić ich na cztery wiatry...! Powinienem zamknąć Lily w namiocie i zabezpieczyć wejście silnym Colloportusem, ale... nie potrafiłem ruszyć się z miejsca.
Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że gdzieś już widziałem ten gest... ten charakterystycznie uniesiony podbródek i utkwione czyjejś twarzy oczy...
I nagle dotarło do mnie, że to Agnes w ten sam sposób patrzy na mnie... że musi zadzierać głowę, bo jestem trochę wyższy...
Peter pochylił się ku Lily. Nawet ze swojego miejsca mogłem zobaczyć, że w jego wzroku nie ma śladu zwykłej drwiny. Miał w oczach coś innego... Czułość. Pomyślałem, że powinienem współczuć Władkowi. Kiedy stamtąd odchodziłem, Malfoy przysunął się bliżej i objął Młodą. Oparła głowę o jego ramię. To było takie... ładne. Czułem, że nie wolno mi tego niszczyć. Nie wolno się wtrącać. Nie miałem prawa...
Czasami zastanawiam się, jakim człowiekiem byłaby Lily, gdyby Peter nie zginął... bo to, że zmieniła się po jego śmierci nie podlega dyskusji. Tamtego wieczoru, kiedy Draco Malfoy zabrał moją siostrę do jaskini, ja i Agnes siedzieliśmy spokojnie przy źródełku, ciesząc się swoim towarzystwem. Gdy późno w nocy wróciliśmy do obozu, było już po wszystkim. Większość obozowiczów wyjechała. W namiocie zastaliśmy tylko rodziców. Mama pakowała rzeczy, a ojciec stał w wejściu, spoglądając z niepokojem w kierunku plaży. Pamiętam, jak położył mi rękę na ramieniu.
- Chodź... - powiedział - Przejdziemy się trochę...
Ruszyliśmy razem wąską ścieżką. Opowiedział mi, co się stało wieczorem. A potem, cicho i z wyraźnym trudem, zaczął mówić o tamtej nocy... przed dwudziestu laty... o nocy, w której zginął Ron Weasley.
Ojciec wyglądał, jakby postarzał się nagle o dziesięć lat. Próbowałem wejść w jego skórę... To musiało być straszne... Nie, nie okrucieństwo i sama śmierć, ale świadomość, że tamten człowiek nie poniósł właściwie żadnej kary... aż do dziś. I myślę, że tamtej nocy, w Bułgarii, ojciec zrozumiał coś jeszcze. Dotarło do niego, że choćby nie wiem jak bardzo się starał, i tak nie zdoła uchronić mnie i Lily przed całym złem tego świata. I że choć bardzo pragnął odciąć się od przeszłości, od wszystkich strasznych wspomnień, to nigdy nie zdoła tego zrobić - bo przeszłość i tak zawsze będzie rzutowała na życie jego i jego najbliższych.
A ja... miałem jakieś zupełnie irracjonalne poczucie winy. Cholera, przecież zdawałem sobie sprawę, że nikt z nas nie był w stanie tego przewidzieć... Ale jednak... nie było mnie tam... Nie pomogłem...
O świcie wróciliśmy do Doliny Godryka. W turboświście Lily nie odezwała się ani słowem. Nie płakała. Może nie miała już siły. A może po prostu nie starczyło jej łez. Ale rozpacz, jaką widziałem w jej oczach, była sto razy gorsza...
Kurwa mać, mógłbym zabić starego Malfoya gołymi rękami... gdyby nie fakt, że ktoś mnie ubiegł. I nie miałem pojęcia, co jej powiedzieć, jak z nią rozmawiać... Bałem się, że popiszę się delikatnością słonia w składzie porcelany. Chciałem tylko, żeby z jej oczu zniknął ten dziwny wyraz... ta straszna pustka...
Rodzice zostali w pokoju Lily, dopóki nie zasnęła. Potem siedzieliśmy wszyscy w salonie i obmyślaliśmy strategię. Trzeba było jakoś wrócić do normalności... Dziś wiem, że tamte wydarzenia były po prostu kolejnym... kamieniem milowym w życiu naszej rodziny. I mogliśmy po nich jakoś funkcjonować tylko dlatego, że trzymaliśmy się razem. Wygląda na to, że silne, potterowskie poczucie jedności dało o sobie znać...
Młoda wróciła do Hogwartu. Podejrzewam, że nadmiar obowiązków był dla niej w pewien sposób kojący. Zagrzebała się w książkach, chodziła na wszystkie możliwe dodatkowe zajęcia, a w wolnych chwilach plotkowała jak zwykle, z Alicją, Molly, Nicole i Agnes. Kiedy przyjechała do domu na święta, znowu słyszeliśmy jej śmiech... ale i tak nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że wszystko się zmieniło, że kolejny etap jej życia minął bezpowrotnie, że coś się skończyło... Nie potrafiłem tylko uchwycić tej zmiany... tej zasadniczej różnicy...
Dziś wiem, że kryła się ona w oczach Lily. To już nie były oczy małej dziewczynki, zniknęła z nich cała dziecięca ufność... To były oczy dorosłej kobiety.
W tamtym okresie naprawdę podziwiałem Władka. Tkwił przy jej boku, wiernie, jak jakiś... pieprzony rycerz. Widziałem, jak zastanawia się nad każdym słowem i każdym gestem, jak stara się utrzymać dystans, jaki narzuciła. Cholera, ten facet musiał mieć nerwy ze stali. Ze stoickim spokojem znosił wszystkie jej huśtawki nastrojów. I po prostu czekał. Bardzo długo. Chociaż czasami szlag go trafiał, to fakt.
Kończył się właśnie pierwszy rok mojego szkolenia aurorskiego. Lily przyjechała do domu na wakacje, po szóstej klasie w Hogwarcie. Krum wpadł wtedy do Doliny, żeby "gdzieś z nią wyskoczyć" przed zwyczajowym wyjazdem do Normandii. Odmówiła. Po prostu przeprosiła go i poszła na górę. Czułem, że facet potrzebuje męskiego towarzystwa.
- Zostań - mruknąłem, wyciągając z barku butelkę Ognistej.
Władek spojrzał na mnie z wdzięcznością.
- Niech to szlag! - warknął po chwili, przechylając czwartą z kolei szklankę złocistego płynu - Osiwieję przez tę babę... - urwał nagle, jakby dopiero teraz dotarło do niego co powiedział.
Pokiwałem ze zrozumieniem głową. W tym momencie akurat nie miałem mu za złe, że wyraża się w ten sposób o mojej siostrze. Rozumiałem go, oj tak... W tamtym okresie Agnes też dawała mi się nieźle we znaki. Może ja bym się tak nie wywnętrzał - przed nikim, oprócz Dana - ale mimo wszystko jechaliśmy na tym samym wózku.
W milczeniu wychyliliśmy piątą kolejkę.
Na siódmym roku w Hogwarcie Lily zupełnie przepadła dla świata. Czasami miałem wrażenie, że dla niej istnieją tylko starożytne runy. I ewentualnie numerologia. Oczywiście nie było tego złego... Śpiewająco zdała Owutemy i tym samym zapewniła sobie studia w najlepszym nowojorskim instytucie. I tylko w oczach ciągle miała smutek. Widziałem, jak odwraca głowę, kiedy Agnes się do mnie przytula. I jak spuszcza wzrok, kiedy Dan obejmuje Kelly. A gdy na którejś imprezie Tom Macmillan pocałował Nicky Finnigan, Lily po prostu wstała i wyszła na zewnątrz. Cholera, nawet na jej własny Bal Owutemowy trzeba było wyciągać ją siłą! Absolutnie nie wzruszyła się faktem, że Władek specjalnie przybył na tę okoliczność z Sofii i nawet wbił się w smoking, biedaczek... Dopiero, kiedy ja i Agnes zabraliśmy się za Colloportusa, którym zablokowała drzwi, zdecydowała się łaskawie wynurzyć z pokoju i pozwoliła zabrać się do Hogwartu.
W wakacje po moim drugim roku na AAM zabrałem Agnes do Bułgarii. Natomiast rodzice i Lily pojechali jak zwykle do Normandii - podejrzewam, że starsi chcieli nacieszyć się córeczką przed jej wyjazdem do Stanów. Wpadłem tam do nich na jeden dzień. Poszliśmy z Młodą na spacer. Staliśmy właśnie w kolejce po nasze ulubione kręcone lody, kiedy przypętało się do nas jakichś dwóch palantów.
- Cześć, Mała - zaczął po angielsku jeden z nich.
"Mała" obrzuciła go pogardliwym spojrzeniem. Co do mnie - postanowiłem czekać na dalszy rozwój wypadków. Byłem przekonany, że moja słodka siostrunia potrafi radzić sobie z takimi, pożal się Merlinie, zalotnikami. Czasami miałem wrażenie, że Zaklęcie Karatecus opanowała, będąc jeszcze w kołysce.
- Spadaj - warknęła tylko.
- Uuuu... Jaka niegrzeczna dziewczynka - wtrącił drugi Don Juan - To dobrze. Lubię takie.
Wyciągnąłem różdżkę. Żaden z nich tego nie zauważył.
- Mogłabyś się chociaż trochę uśmiechnąć... No dalej, nie każ się prosić. Nie rób takiej naburmuszonej miny, Słoneczko...
Nie dokończył, bo w tym momencie promień zaklęcia trafił go w żołądek. Ze stoickim spokojem unieszkodliwiłem jeszcze drugiego amanta i pociągnąłem Lily za rękę, bo stała jak słup soli.
- No chodź...
Poszliśmy na plażę. Usiadła na piasku, zagryzła wargi i uparcie wpatrywała się w fale. A potem usłyszałem cichy szloch. No tak. Słoneczko... Nie pamiętam, żeby Malfoy kiedykolwiek zwracał się do niej inaczej...
- Lily... - nieporadnie pogłaskałem ją po głowie - No już... Nie płacz, proszę cię....
W odpowiedzi zaszlochała jeszcze głośniej. A później objęła mnie za szyję i przytuliła się do mnie. Otoczyłem ją ramieniem i niezgrabnie poklepałem po plecach.
Cholera, czy ona miała jakiekolwiek pojęcie o tym, co czuje facet na widok płaczącej kobiety??? Zwłaszcza, jeśli ta kobieta jest jego siostrą... jego małą siostrzyczką... Czułem się tak, jakbym za chwilę sam miał się rozkleić. Przed oczami stanęła mi tamta dziewczynka... Zasmarkane stworzenie z cienkimi mysimi ogonkami. Mała beksa... Tylko że teraz naprawdę miała powód, by płakać...
Jeszcze długo siedzieliśmy wtedy na plaży. Czekałem, aż Lily się uspokoi. Prawdę mówiąc, byłem wściekły. Przecież ona niczym sobie na to nie zasłużyła! A moja bezradność doprowadzała mnie do szaleństwa...
- Chciałbym ci pomóc - wyszeptałem, kiedy płacz ucichł.
Spojrzała na mnie poważnie. Na policzkach ciągle miała mokre ślady.
- Pomogłeś - odszepnęła.
Wstała z ziemi, a potem pochyliła się i szybko cmoknęła mnie w policzek.
- Dziękuję.
Rok później, gdy ukończyłem szkolenie, Lily przyjechała z Nowego Jorku na wakacje. Władek ciągle trwał wiernie na posterunku. Zastanawiałem się, jakim cudem ten facet jeszcze nie zwariował, nie wyłysiał, nie osiwiał... ani nawet - nie zrezygnował.
W każdym razie, ponieważ żadne z tych zjawisk nie miało miejsca, wszyscy spodziewaliśmy się, że z tej mąki będzie jednak chleb. Myśleliśmy, że zaręczyny są już bardzo blisko... a one wciąż nie następowały.
Pewnie dlatego przedsiębiorcza pani P. postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Któregoś wieczoru, kiedy szykowałem się na spotkanie z Agnes, usłyszałem rozmowę matki i córki.
- Nie mogę, mamo... Rozumiesz? Ja wiem, że jestem niesprawiedliwa, że to trwa już bardzo długo, że... że krzywdzę Władka... ale czuję się tak, jakbym zdradzała... - Lily urwała gwałtownie.
Znieruchomiałem. Po prawie trzech latach ona ciągle miała jakieś wątpliwości... Przez lekko uchylone drzwi widziałem fragment salonu. Mama milczała. Młoda siedziała na podłodze, opierając głowę na jej kolanach.
- Ale powiedz, mamo... czy to ma jakikolwiek sens...? - zapytała stłumionym szeptem.
- Nie muszę nic mówić - głos mamy był bardzo łagodny; uśmiechała się lekko - bo ty to sama wiesz... Zdajesz sobie sprawę, że Władek zasługuje na to, by dać mu szansę...
Lily gwałtownie podniosła głowę.
- Skąd ty to możesz wiedzieć, mamo? - spytała rozdrażnionym tonem - Przecież sama nigdy nie kochałaś dwóch... to znaczy... zawsze był tylko tata. I w ogóle jak możesz porównywać Petera do...
- Ja nie porównuję nikogo do nikogo, kochanie - przerwała jej spokojnie mama - Ja... próbuję ci tylko powiedzieć, że nie ma dwóch miłości takich samych... Mogą się tylko tak samo nazywać.
Moja siostra milczała. A ja ... no cóż, pogubiłem się w tym wszystkim. Wtedy istniała dla mnie Agnes... i tylko ona. Zależało mi na niej, byłem tego pewien. I nie widziałem większego sensu w roztrząsaniu... odmian miłości. Bo wtedy wszystko było jeszcze proste i jednoznaczne. I takie łatwe...
Kiedy ponownie zajrzałem do salonu, mama delikatnie gładziła Lily po włosach, wpatrując się w ogień na kominku.
- Będziesz wiedziała, co z tym dalej zrobić, córeczko - szepnęła.
Nie myliła się - jak zwykle zresztą. W Boże Narodzenie Młoda zakomunikowała nam, że wychodzi za Władka.
Jakieś półtora roku później świadkowaliśmy z Agnes na ich ślubie. Patrzyłem, jak ojciec prowadzi Lily do ołtarza i słuchałem, jak moja siostra powtarza słowa małżeńskiej przysięgi. Głos jej wyraźnie drżał; raczej nie z zimna, bo na dworze panował trzydziestostopniowy upał. Mała beksa...
Kiedy składałem jej życzenia, byłem już pewny, że z jej oczu zniknął w końcu tamten dziwny wyraz... Nareszcie była szczęśliwa. I chyba właśnie to szczęście ma w nich teraz... przez cały czas... Kiedy Władek wraca do domu po szczególnie długiej nieobecności. I kiedy patrzy na Lizzy.
Cóż, przyzwyczaiłem się jakoś do tej nowej Lily, która zajęła miejsce chudego, rozchichotanego podlotka. Taka jest właśnie moja siostra - dojrzała i mądra kobieta.
I tylko czasami brakuje mi tego stworzenia, które wlepiało we mnie zielone oczyska i każdą moją decyzję traktowało jak wyrok samego Merlina. Śmiejemy się, kiedy wspominamy naszą zabawę w "Idzie Ron". Lily mówi, że już niedługo będę mógł pobawić się z Liz. Jestem przekonany, że to małe diablę będzie zachwycone.

________________________________________

*) postacie i wydarzenia oznaczone w ten sposób, opisane zostały w "Wysokich Lotach"
**) AAM - Aurorska Akademia Magiczna


- Nie potrafię, rozumiesz...? Nie zniosę tego już ani chwili dłużej...!
W głosie mamy słyszę strach i rozpacz.
I jeszcze taką... bezradność. To do niej zupełnie niepodobne. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w domu to ona pociąga za sznurki. I robi to bardzo umiejętnie; tak, żeby ojciec niczego nie dostrzegł.
Cóż, babcia Granger zawsze powtarza, że jeżeli prawdą jest, że mężczyzna jest głową rodziny, to kobieta z całą pewnością jest jej szyją. Pewnie ma trochę racji... chociaż to chyba nie do końca tak wygląda. Rodzice dobrali się w parę na zasadzie zupełnych przeciwieństw. Spokojna, pedantyczna, poukładana do ostatnich granic mama oraz ojciec - wiecznie zabiegany, rozrzucający swoje szpargały po całym domu i zostawiający każdą papierkową robotę w ministerstwie na ostatni moment.
A jednak jakoś się odnaleźli. I trwają przy sobie już ponad dwadzieścia pięć lat. Sztuka kompromisu...? Też. Ale przede wszystkim taka... pielęgnacja uczucia. Dbałość o to, co zdołali przez te lata wspólnie stworzyć. Jako dziecko nie potrafiłem tego sprecyzować. Widziałem tylko, że ojciec zawsze całuje mamę na pożegnanie, kiedy wychodzi do pracy. I że wita ją pocałunkiem, gdy wraca; zwykle ze słowami: "Jak się ma mój ulubiony spec od mugoloznawstwa?"... czy jakoś tak. Że nie lubi samotnych wieczorów przy kominku...zazwyczaj gdy mama wykłada do późna na którymś z uniwersytetów, czeka cierpliwie na jej powrót.
Dziś wiem już, że to ich uczucie jest takie... ciche. Nie potrafię znaleźć właściwszego określenia. Nie ma żadnych krzykliwych wyznań ani wyświechtanych frazesów. Za to jest poranna kawa...
Kiedy ja i Lily byliśmy mali, w każdą niedzielę wpadaliśmy z kwikiem do ich sypialni. Zaśmiewaliśmy się do łez, bo rodzice grali w eksplodującego durnia. Kibicowaliśmy im gorąco... Przegrany robił kawę zwycięzcy, a dla dzieci - specjalną jajecznicę. Ja i Młoda dawno już z tego wyrośliśmy, ale wiem, że do dzisiaj, w każdą niedzielę i święto ojciec zanosi mamie tę kawę do łóżka...
Na ich miłość składa się nie tylko filiżanka parującego napoju. Tworzy ją całe mnóstwo gestów i spojrzeń. Fakt, że potrafią śmiać się z tych samych rzeczy. To, że do teraz trzymają się za ręce, kiedy wychodzą na spacer. Nie pamiętam, by kiedykolwiek szli obok siebie inaczej. To, że mama potrafi odgadnąć nastrój ojca po jednym, przelotnym spojrzeniu na jego twarz... Sposób w jaki on przykrywa ją kocem, gdy zdarzy jej się zasnąć w salonie, nad tymi wszystkimi mądrymi notatkami. Charakterystyczny ruch, jakim mama poprawia ojcu zsuwające się niebezpiecznie na czubek nosa okulary... I to, jak on żartobliwie rozdmuchuje jej grzywkę, mówiąc burkliwym tonem: "Znowu skróciłaś? Jak nie możesz sobie z nimi poradzić, kupię ci Ulizannę..."
Mógłbym tak wymieniać bez końca... Maleńkie, zupełnie niepozorne wyrazy czułości, które giną gdzieś w naszym codziennym życiu. A przecież są takie ważne...
- Harry... boję się. Powiedz, że nic mu nie...
- Ciii... Wszystko będzie dobrze.
Mama uspokaja się powoli. Dziwne... Wystarczyło kilka urywanych zdań, uspokajający gest. Ojciec jest dla niej oparciem. W ogóle, odkąd pamiętam, zawsze się wzajemnie wspierali. Być może nauczyli się tego w tamtym trudnym okresie, ponad dwadzieścia lat temu. Kiedy trwała Druga Wojna. Kiedy żegnali kolejnych przyjaciół. Kiedy musieli bezustannie obawiać się, co przyniesie następny dzień.
Czy ja potrafiłbym w taki sposób czuwać nad Agnes...? Żyjemy w zupełnie innych czasach, wiem. I wiem też, że moi rodzice każdego dnia dziękują wszystkim możliwym siłom czarodziejskim, że ja i Lily nigdy nie doświadczymy tego, co stało się ich udziałem.
A przed chwilą dostrzegłem coś jeszcze. W słowach "Będzie dobrze", obok całej swojej łagodnej stanowczości, ojciec zawarł też ogromną tkliwość. Nigdy nie wątpiłem w to, jak bardzo kocha on tę upartą, ambitną i nieco ironiczną kobietę, jaką jest moja matka. Ale dopiero taka Hermiona Potter - zagubiona i szukająca wsparcia - budzi w nim całe pokłady czułości, których istnienia nigdy by u siebie nie podejrzewał...
Kiedy dwoje ludzi decyduje się na to, by ze sobą być, zaczynają pisać swoją własną historię. Szukają własnej drogi, własnej recepty na... tak, na szczęście. Ja i Agnes też szukaliśmy. I w ciągu tych sześciu lat, jakie ze sobą spędziliśmy, udało nam się stworzyć całkiem udany, prywatny miłosny eliksir...

Agnes... Kiedy stała się dla mnie ważna? Kiedy jej potrzeby zaczęły przesłaniać mi moje własne...? Czy na tym właśnie polega... miłość...?
Po całej tej historii z Lucy Davies przez jakiś czas unikałem kontaktów z płcią piękną... Być może obawiałem się, że trafię na kolejne rozhisteryzowane stworzenie, które za wszelką cenę będzie się starało mnie sobie podporządkować, ograniczając w sposób drastyczny moje silne poczucie wolności. A może po prostu nie byłem jeszcze gotowy...
W każdym razie rewelacje, jakie ujawniła smarkata przy tamtym świątecznym obiedzie, bynajmniej nie przeszły bez echa. Jeszcze tego samego wieczoru, kiedy wróciłem od Chrisa, ojciec przyczłapał się na górę ciężkim krokiem człowieka zrezygnowanego. Klapnął z impetem na łóżko obok mnie i rzucił mi badawcze spojrzenie znad okularów. Zauważyłem, że nerwowo wyłamuje sobie palce.
- Eeee... więc... Ron, jesteś już prawie dorosły i dlatego... ekhm, ekhm... chyba powinniśmy porozmawiać - umilkł na chwilę, by zaczerpnąć tchu, a następnie rzucił bombę - Jak mężczyzna z mężczyzną.
Ło Merlinie Wspaniały...! Moje pragnienie uduszenia smarkatej wzrosło w tamtej chwili do dramatycznych rozmiarów. Gówniara mimowolnie zafundowała mi dyskusję o kwiatkach i pszczółkach!
- ... i... no więc... tego... - męczył się ojciec, w zakłopotaniu wichrząc sobie czuprynę - hmmm... właściwie...
Czy on naprawdę był na tyle naiwny, by sądzić, że nie wiem, skąd się biorą dzieci? Uśmiechałem się pod nosem, myśląc o pokaźnym stosie kolejnych numerów CKC, które wypełniały przestrzeń pod moim łózkiem w dormitorium Gryffindoru. Dan też miał pod swoim całkiem spory zbiór. A Adam ostatnio dorwał u swoich dziadków mugolskie wydanie "Kamasutry"... Od miesiąca próbowaliśmy zaczarować ją tak, by obrazki się ruszały.
Nie... Przecież ojciec nie był jakimś skończonym kretynem... O ile zakład, że ta rozmowa to pomysł mamy...?
- ... a tak właściwie, to twoja matka uważa, że ta rozmowa jest konieczna...
Bingo!
- I może... w takim razie...
Postanowiłem się jednak nad nim zlitować.
- Tato... Ja już wiem.
Spojrzał na mnie tak, jakby nagle wyrosły mi jelenie rogi.
- Aaa... co wiesz...?
- No... tego... Wszystko.
- Aha. To świetnie - nie potrafił skutecznie zamaskować westchnienia ulgi - Ale mimo wszystko... poczytaj sobie jeszcze, dobrze?
Wyciągnął z kieszeni spodni małą, nieco pomiętą książeczkę. Z okładki uśmiechało się do mnie słodko dziecię w różowym kaftaniku.
- Nalescie... - zasepleniło, kiedy rozprostowałem zagięty róg okładki - Juz myślałem, ze sie uduse w tej kieseni - umilkło na widok groźnego spojrzenia ojca.
"Najnowsze metody czarodziejskiej antykoncepcji" - wydanie VII, poprawione.
Zszedłem, kiedy to przeczytałem.
No tak. Słowem: co czynić, żeby bocian szerokim łukiem twój dom omijał... Dokładnie takiego podtytułu brakowało mi na pierwszej stronie. A to "Wydanie poprawione" też mnie jakoś nie przekonywało. Zaklęcia antykoncepcyjne, które opisywali autorzy, pamiętały chyba - na moje oko - czasy samego Korneliusza Knota.
- Dzięki, tato. Poczytam - czego się nie robi dla świętego spokoju.
Ojciec, wyrażnie zadowolony i z wypisanym na twarzy poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, opuścił wreszcie mój pokój. Dopiero wtedy padłem na łóżko i schowałem twarz w poduszce, starając się powstrzymać szaleńczy rechot. Na brodę Hagrida...! Nie mogłem się doczekać, aż powiem o tym Danowi. Swoją drogą, ciekawe, czy wujek George też miał takie... problemy natury technicznej.
- Taaa... Koleś, mas psechlapane - oświadczyło filozoficznie dziecię z okładki - Jak jus stazy zaczynają się wpiepsać w twoje zycie ucuciowe... to niedaleko jest do pieluch, kleików i róznych takich - westchnęło ciężko - A ładna chociaz jest? - poinformowało się.
- Nie twój interes - warknąłem, wciskając książkę pod poduszkę.
A co tam. Najwyżej się gadzina udusi.
Nie zmieniało to jednak faktu, że zaklęcia antykoncepcyjne jeszcze przez jakiś czas nie były mi potrzebne. Bo dopiero półtora roku później zostałem opiekunem na tamtym obozie. I właśnie tam, w przerwach pomiędzy wypełnianiem służbowych obowiązków a pilnowaniem Lily, zdałem sobie sprawę, że istnieje ktoś taki, jak Agnes Thomas.
To znaczy: istniała ona już od dawna - tyle, że dotychczas była po prostu przyjaciółką Lily. Jednym z tych głupiutkich podlotków, które wlepiały we mnie maślane, pełne uwielbienia oczy... Jednym z naiwnych, cholernie irytujących dziewczątek, które podkochiwały się cichcem w starszym bracie koleżanki.
A tamtego lata w Bułgarii... No cóż, okazało się, że dziewczątko wyrosło bujnie a nagle. Że ma ładną buzię, długie ciemne włosy i - niesamowite przy jej zawsze opalonej skórze - niebieskie oczy. I jeszcze nieprzyzwoicie długie nogi w kolorze czekolady, które bezwstydnie eksponuje, nosząc króciutkie szorty.
Jasna cholera... Podobała mi się, no! Nawet więcej: kiedy na nią patrzyłem, miałem ochotę przewrócić ją... tak, podłożyć jej nogę i natychmiast...
Wyobraźnia podsuwała mi obrazki rodem z mugolskich filmów, które oglądałem sobie dyskretnie nocami, w Londynie, kiedy babcia Granger była już absolutnie pewna, że śpię słodko w moim łóżeczku na piętrze.
Jednak w tamtym okresie mogłem tylko pomarzyć... Ewentualnie - potrzymać Agnes za rękę. Przytulić ją, gdy siedzieliśmy razem przy ognisku. Ktoś zadbał, by Czarodziejska Rozgłośnia Radiowa była doskonale słyszalna w tym dzikim buszu. Płonął ogień, Obłędne Wiedźmy* zawodziły cichutko z magicznych głośników, a dziewczyna kładła głowę na moim ramieniu i mruczała cicho słowa kolejnych ballad. Zapach lasu mieszał się z wonią jej perfum. Lily powiedziała kiedyś, że to wanilia...
W jedną z ostatnich lipcowych nocy zrobiłem wcześniej obowiązkowy obchód i wybraliśmy się na spacer. Nikt jakoś się nas o te przechadzki nie czepiał - nie wiem, być może mieliśmy po prostu więcej szczęścia niż rozumu i nigdy nie trafiliśmy na Snape'a. A może istniała pewna taryfa ulgowa dla młodszych opiekunów i nauczyciele kładli się spokojnie spać, przymykając oczy na moje wykroczenia i wierząc, że przed świtem odstawię podopieczną do namiotu...
Tamtej nocy spacerowaliśmy po lesie, rozmawiając o czymś błahym i nieważnym... Jeśli mnie pamięć nie myli, Agnes mówiła o nowym nauczycielu OPCM, który miał od przyszłego roku zastąpić Greya. A ja... Psiakrew, w dupie miałem Greya i całą kadrę nauczycielską! Miała takie śliczne usta... Pełne i różowe, jak jakieś... jak te, no... maliny. Paplała coraz szybciej, a ja usiłowałem sobie wszystko chłodno przekalkulować. Więc tak: istniało duże prawdopodobieństwo, że jednak nie dostanę w pysk, jeżeli ją pocałuję. A nawet jeśli oberwę po gębie... no cóż, będzie ciężko, ale jakoś to przeżyję. A zresztą, niech diabli wezmą te wszystkie kalkulacje! Była tak blisko... Czułem zapach jej włosów. Dotarliśmy właśnie do żródełka w północnym krańcu obozu. I rzeczywiście, mój zdrowy rozsądek gdzieś się ulotnił.
- Ron...? - zaczęła niepewnie Agnes - Co ty... Co się stało...?
Nie odpowiedziałem. To... to było jak impuls. Po prostu spojrzałem jej w oczy, a potem objąłem ją i przyciągnąłem do siebie. Drżała leciutko. Jej usta były ciepłe i miękkie. Smakowała malinami...
Tamtej nocy jeszcze długo siedzieliśmy przy źródełku. A później, ciasno objęci, poszliśmy w milczeniu do obozu.
Kiedy Agnes wróciła do szkoły, tęskniłem za nią jak chory pies. Wybawieniem okazały się dla nas weekendy w Hogsmeade - przesiadywaliśmy w Trzech Miotłach tak długo, jak tylko się dało, albo włóczyliśmy się po wiosce, trzymając się za ręce. Czasami szliśmy na wzgórze nieopodal Wrzeszczącej Chaty. Agnes uwielbiała astronomię. Pokazywała mi gwiazdy...
Nasze pierwsze wspólne święta... Dałem jej w prezencie miniaturowy model nieba, wypatrzony w sklepiku na Pokątnej. Zapakowałem go elegancko - z pomocą Lily - i pognałem do londyńskiego domu państwa Thomas, zostawiając rodzinkę w salonie dziadków. Pamiętam zachwyt w oczach Agnes, gdy patrzyła na poruszane odpowiednim zaklęciem, malutkie planety. Kiedy już złożyłem wszystkim życzenia, wyszliśmy we dwoje na werandę. Była mroźna, grudniowa noc; moja dziewczyna oparła się lekko o balustradę i zapatrzyła się w niebo. W pewnej chwili wyciągnęła w górę ręce, chcąc dokładnie nakreślić mi w powietrzu którąś z konstelacji. Patrzyłem z boku na jej miły profil, obrysowany delikatną linią księżycowego światła. Na śmieszny, lekko zadarty nosek i długie rzęsy. Ostry wiatr targał jej niesforne kosmyki, wymykające się spod czerwonej czapeczki.
- Kocham cię - wyrwało mi się gdzieś z głębi serca, zanim zdążyłem w ogóle pomyśleć co mówię.
Już w następnej sekundzie miałem ochotę odgryźć sobie język za to nieplanowane wyznanie. A jeśli ona mnie nie...? Co będzie, jeżeli mnie teraz wyśmieje, wyszydzi, opowie o tym... jeśli...
Agnes odwróciła się powoli i spojrzała na mnie z powagą.
- Ja też cię kocham, Ron - powiedziała po prostu.
Chyba nigdy nie byłem bliżej tego granatowego sklepienia, jakie rozciągało się w tamtej chwili nad naszymi głowami.
Oczywiście nie zawsze było ślicznie, zgodnie i harmonijnie. Nasza pierwsza kłótnia... Właściwie nie pamiętam, o co poszło. Wiem tylko, że panna Thomas wyglądała jak ziemskie wcielenie bogini Furii. Zanim zorientowałem się, co się dzieje, ona już się na mnie wydzierała, wyzywając od skończonych bałwanów i męskich szowinistów. Dziwiłem się, skąd w tak wątłym stworzeniu tyle siły. Ależ ona miała płuca...
Bardzo szybko przekonałem się, że jej złość przypomina letnią burzę; że jest intensywna, ale krótka. W ciągu tych sześciu lat chyba tylko raz pokłóciliśmy się tak naprawdę... Tak solidnie i do bólu... To było po jej Owutemowym Balu.
O przepisowej godzinie aportowałem się przed drzwiami państwa Thomas, w strefie zabezpieczonej odpowiednimi antymugolskimi zaklęciami. Obowiązkowa czerwona róża tkwiła w butonierce, a jej większe wydanie ściskałem mocno w dłoni. Otworzyła mi Agnes - z kunsztownie upiętymi włosami... i w szlafroku.
- Dlaczego nie trzymasz tej róży w zębach? - spytała zaczepnie.
Roześmiała się na widok mojej urażonej miny.
- Wejdź - wciągnęła mnie do środka - to trochę potrwa, nie mam co na siebie włożyć...
Tak jakbym nie widział, że ostatnio dopychała drzwi szafy kolanem, bo nie chciały się domknąć!
- Usiądź, za minutkę będę gotowa! - zawołała z łazienki.
Posłuchałem. Sęk w tym, że nie trwało to minutkę. Pewnie gdyby kanapa nie była w miarę miękka, dostałbym odcisków na tyłku. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że równie dobrze mógłbym w tym czasie założyć kapcie, wypić ze dwa kremowe i przejrzeć w spokoju caluśkie najnowsze Quidditch Cup, które Adam zostawił na stoliku. Więc siedziałem i myślałem smętnie, że pewnie zdążę się zestarzeć, zanim w ogóle gdziekolwiek wyjdziemy.
Wreszcie, po upływie jakichś trzech kwadransów, Agnes wynurzyła się z łazienki.
- I jak? - spytała kokieteryjnie, obracając się powoli dookoła i przechylając lekko głowę.
Cholera, super! Miałem ochotę wykrzyczeć to wielkim głosem.
- No... jak sukienka? - powtórzyła niecierpliwie.
Chyba stawiała mi zbyt wielkie wymagania. Co ja, Lily jestem? Moja siostra z pewnością wypowiedziałaby się obszernie na temat kroju i tych... jak im tam... dodatków. Ja wiedziałem tylko, że ten łaszek jest czerwony. I bardzo seksowny. I że odsłania jej gładkie ramiona. I plecy. Jak na mój gust, mógłby jeszcze odsłaniać chociaż kawałek nóg... ale pewnie nie można mieć wszystkiego.
- Ślicznie wyglądasz - wybełkotałem, z trudem zbierając myśli.
Agnes rozpromieniła się i wyciągnęła do mnie rękę.
- Idziemy?
Spóźniliśmy się ponad pół godziny. Ale i tak przetańczyliśmy wtedy całą noc. A ściślej rzecz biorąc - moja dziewczyna tańczyła, a ja tylko dreptałem obok, starając się robić dobrą minę do złej gry. Nigdy nie lubiłem tańczyć. Nie potrafię pozbyć się tego dziwnego uczucia, że wszyscy patrzą na mnie i tylko na mnie... i że mam za dużo rąk i nóg. Całe szczęście, że ktoś wynalazł wolne piosenki, bo inaczej chyba wykończyłbym się nerwowo. Dan mówi na nie "bujanki".
Z ulgą witałem więc każdą bujankę. Wystarczyło tylko przyciągnąć do siebie Agnes i kołysać się z nią w takt muzyki. Przytulić policzek do jej włosów. I nawet nie trzeba było specjalnie uważać, by nie nadepnąć jej na nogę...
Na moje nieszczęście, w okolicach północy Obłędne Wiedźmy podłapały jakieś gorące, latynowskie rytmy. Jak na złość, przez godzinę nie było żadnej bujanki, a ja za nic nie mogłem ściągnąć Agnes z parkietu. W którymś momencie z przerażeniem skontastowałem, że zostaliśmy sami pośrodku Wielkiej Sali, bo rozbawiony tłum otoczył nas kołem i przyklaskiwał do taktu. Koszmar! Przed oczami miałem tylko tę cholerną czerwoną sukienkę i rozwiane włosy mojej pani, których spora część, w trakcie tych dzikich pląsów, wymknęła się spod wytwornego koka. Kiedy kolejny utwór dobiegł końca, z niejakim trudem odholowałem Agnes do stolika, mamiąc ją obietnicą kremowego piwa. Po drodze rejestrowałem zazdrosne spojrzenia męskiej części widowni. Powoli zaczynał trafiać mnie jasny szlag.
Zostawiłem piękną samą i ruszyłem na poszukiwanie upragnionego napoju. Niestety, w drodze powrotnej, gdy torowałem sobie drogę przez skupisko młodzieży, zobaczyłem coś, co sprawiło, że omal nie upuściłem flaszek na podłogę. Agnes nie było przy stoliku. Była znowu na parkiecie. Tańczyła. I to z kim!!! Z Erickiem Bottem, w jego własnej, obleśnej, żałosnej osobie. Krew mnie zalała. Do stu zdechłych hipogryfów, nawet nie zapytała, co JA o tym myślę! Przysiągłem sobie, że nie powiem na ten temat ani słowa. Że zmyję jej głowę dopiero w domu. Patrzyłem, jak Bott obejmuje jej smukłą talię... Płonęła we mnie żądza mordu.
- Ron... - zaczęła niepewnie Agnes, kiedy dotarliśmy bezpiecznie na werandę państwa Thomas - Prawie w ogóle się nie odzywasz... Co się stało...?
- Nic - odburknąłem - Po prostu nie musiałaś tańczyć z Bottem.
- Ale o co ci chodzi? - wspięła się na palce, by pocałować mnie na dobranoc - Kiedy tańczyłam z Danem, jakoś nie miałeś nic przeciwko... - z irytacją zauważyłem, że uśmiecha się leciutko.
- Czy ty nic nie rozumiesz?!!! - ryknąłem na nią, doprowadzony do ostateczności - Bott jest tylko małą, parszywą świnią i nie życzę sobie, żeby pchał się do ciebie z łapami!!!
Cofnęła się gwałtownie, zdejmując ręce z moich ramion. Oczy niebezpiecznie jej się zwęziły.
- Przyjmij do wiadomości, że nie jestem twoją własnością, kretynie - wysyczała - A tę całą samczą zazdrość możesz sobie wsadzić tam, gdzie słońce nie dochodzi! - ostatnie zdanie wykrzyczała już pełnym głosem.
- Agnes... - postanowiłem, że spróbuję inaczej - Ja po prostu nie chcę, żebyś...
- Idź do diabła!
Z hukiem zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. Wróciłem do domu, ale nie było już mowy o śnie. Następnego dnia rano pojawiłem się w Londynie - odpowiednio skruszony i powiewający z daleka gałązką oliwną. Otworzył mi pan Thomas.
- Nie ma jej w domu - oświadczył, przypatrując mi się ze współczuciem.
Cholera, a ja specjalnie nie poszedłem na zajęcia. Zmarnowałem swój cenny czas!
Wracałem tam potem codziennie, przez jakiś tydzień, a ona ciągle nie chciała ze mną rozmawiać. Wariatka! Czy naprawdę nie widziała, że schowałem do kieszeni całą swoją dumę i gotów byłem skamleć o przebaczenie...? Oczywiście nie wprost, co to to nie... Ale... Psiakrew, mogłaby to chociaż docenić...!
Doceniła. Któregoś dnia sama otworzyła mi drzwi.
- Cześć.
- Cześć.
Odsunęła się lekko i wpuściła mnie do środka. Cała starannie wyuczona mowa przebłagalna, którą tak pracowicie sobie przygotowałem, gdzieś się ulotniła. W głowie miałem pustkę.
- Agnes... Przepraszam... - wymamrotałem bezradnie, stojąc jak ostatni palant pośrodku przedpokoju.
Oczekiwałem donośnych wrzasków i gorzkich wyrzutów. Milczała. Dopiero po chwili dostrzegłem, że płacze.
- Agnes... Co mam zrobić, żebyś...
- Po prostu mnie przytul, idioto...
Kiedy podeszła bliżej i schowała nos w mojej koszuli na piersi, dotarło do mnie, że nigdy, przenigdy nie zrozumiem kobiet.
Więc przytuliłem ją. Mocno.
Po ukończeniu Hogwartu Agnes dostała się na studia na CAA**. Urządziła w domu małą wojnę i państwo Thomas pozwolili jej w końcu zamieszkać w kawalerce po dziadkach. Urządziła sobie tam bardzo przytulne gniazdko ze ścianami w kolorze butelkowej zieleni, pomarańczową kanapą oraz całym mnóstwem najrozmaitszych świeczek i świeczuszek. Rozstawiała je po półkach i upychała po szufladach, a potem zawsze znajdowała jakąś najbardziej odpowiednią na daną okazję. Z czasem przyzwyczaiłem się nawet do tych superśmierdzących, cynamonowych... I do tego, że bez przerwy się o jakieś potykałem.
W tamtym okresie ujawniła się też inna pasja panny Thomas - mugolskie samochody. Nie mogła się wręcz doczekać swojego egzaminu na prawo jazdy. I zachwycała się dowcipem, w którym przyrównuje się mężczyzn do aut. Jeden z moich kumpli miał akurat praktyki w biurze Niewłaściwego Użycia Produktów Mugoli, usłyszał tam ten kawał i natychmiast sprzedał go dalej. Agnes nie mogła przestać się śmiać przez piętnaście minut, kiedy wyszło nam, że ja akurat jestem w przedziale wiekowym porsche. Choć później dokuczała mi, mówiąc, że wolałaby jednak mercedesa.
No i na żartach się kończyło. Bo nasze życie intymne... no cóż, przez pierwsze dwa lata właściwie nie istniało. Moi koledzy z pracy zapewne padliby trupem z wrażenia, gdyby dotarło do nich, że Potter już tyle czasu chodzi z tą swoją laseczką, a nawet się z nią nie przespał...
Wszelkie ich dwuznaczne uwagi kwitowałem drwiącym uśmieszkiem i wzruszeniem ramion. Po pierwsze dlatego, że to nie był ich zakichany interes. Po drugie - ponieważ czułem, że jeżeli cokolwiek wydarzy się pomiędzy mną a Agnes, to będzie to tylko moje. I jej. Nasze wspólne...
Czy na tym właśnie polegała różnica między tamtym szczeniackim zauroczeniem a... dojrzałą miłością...?
W każdym razie - czekałem. Chociaż chciało mi się wrzeszczeć i chodzić po ścianach za każdym razem, kiedy moja pani żegnała mnie pocałunkiem na klatce schodowej. I kiedy wyjeżdżaliśmy na wakacje. Leżeliśmy na plaży, a ja skręcałem się, patrząc na jej płaski brzuch i długie nogi...
Ale i tak czekałem. Bo coś podpowiadało mi, że warto...
Pewnego zimowego wieczoru po swoim pierwszym semestrze na CAA, Agnes wyciągnęła mnie do opery. Podśmiechiwałem się cichcem z tej jej słabości do Verdiego. Wmawiałem jej, że jest małą, sentymentalną dziewczynką, która naoglądała się starych, mugolskich filmów. Brakowało jeszcze tylko tekstu, że człowiek może pokochać operę od pierwszych dźwięków. Albo znienawidzić... na całe życie. Ja stwierdziłem po prostu, że każde przedstawienie da się przeżyć. I tyle.
Przyszedłem po moją dziewczynkę przed czasem - zaopatrzony w najnowszy numer "Quidditch Cup", potraktowany zaklęciem redukującym. Nie przydał się; Agnes była już gotowa. Miała na sobie coś fioletowego.
- Ładna, prawda? - spytała - Typowa śliwka...
Rozejrzałem się dyskretnie. Jako żywo, nie widziałem w pobliżu żadnej śliwki. Panna Thomas wybuchnęła śmichem, kiedy jej o tym powiedziałem.
- Mówię o kolorze sukienki, głuptasie... - wspięła się na palce i pocałowała mnie w czubek nosa.
- Aha - przysiągłbym, że śliwka to owoc, a nie żaden kolor, ale nie zamierzałem się spierać. W końcu ona pewnie wiedziała lepiej...
W gmachu opery siedzieliśmy w pierwszym rzędzie, tuż przed kanałem dla orkiestry. Agnes streściła mi szeptem akcję "Nabucco". A potem, kiedy przedstawienie się zaczęło, słuchała jak zaczarowana - wpatrzona w scenę, z lekko rozchylonymi ustami. Zerkałem z boku na jej zgrabną sylwetkę... Dumnie wyprostowane plecy, smukłą szyję, delikatne dłonie zaciśnięte na poręczach fotela. I wtedy poczułem nagły przypływ dzikiej dumy. Moja Kobieta...
Odprowadzając ją do domu przygotowywałem się na kolejne pożegnanie na schodach. Ale kiedy pochyliłem się, by pocałować ją na dobranoc, objęła mnie za szyję i szepnęła mi do ucha:
- Chcę, żebyś dzisiaj został...
Spojrzałem na nią. W oczach miała tęsknotę. Zrozumiałem nagle, że można tęsknić za kimś mając go tuż obok, na wyciągnięcie ręki...
Tamtej nocy kochaliśmy się poraz pierwszy. Powoli, nieśmiało, trochę nieporadnie... Poznawaliśmy siebie nawzajem... W migotliwym blasku tych wszystkich świec i świeczuszek, patrzyłem z góry na twarz Agnes. Pragnienie w jej oczach doprowadzało mnie do szaleństwa... Pamiętam delikatny dotyk jej dłoni i długie pasmo lśniących włosów, muskające mi policzek. Miała taką gładką skórę. Była piękna... I pachniała wanilią.
Potem zasnąłem bardzo szybko. Kiedy się obudziłem, fosforyzujące wskazówki zegarka tkwiły na godzinie czwartej nad ranem. Agnes mruknęła coś przez sen protestującym tonem i przytuliła się do mnie, opierając głowę na mojej piersi. Patrzyłem na jej uśpioną twarz i ciemne włosy, rozsypane na poduszce. Wkrótce potem ścierpła mi ręka... ale nie dbałem o to. Poprawiłem kołdrę, zsuwającą się z jej nagiego ramienia. Oddychała spokojnie. Chyba właśnie tamtej nocy z całą jasnością dotarło do mnie, że miejsce tej dziewczyny jest... jest tutaj, przy mnie. Blisko. A moje miejsce - przy niej. Wtedy naprawdę wierzyłem, że tak będzie już zawsze...
Z trudem uprzytomniłem sobie, że istnieje coś takiego, jak szara rzeczywistość i dom rodzinny, do którego jednak wypadałoby wrócić. Aportowałem się przed wejściem, żeby nie robić niepotrzebnego hałasu. Niestety, podjęte przeze mnie środki ostrożności okazały się zbędne.
Ojciec tkwił na kanapie w rzęsiście oświetlonym salonie, nader sprawnie markując człowieka pogrążonego w lekturze. Po dokonaniu bliższych oględzin stwierdziłem, że trzyma książkę do góry nogami. Kiedy wszedłem, odłożył ją z wyraźną ulgą.
- No, jesteś - stwierdził odkrywczo - wiesz... mama się denerwowała.
Jasne. On sam natomiast był wcieleniem spokoju. I do tego jeszcze ta książka. Zawsze ją czytał, kiedy czekał aż ja i Lily wrócimy z jakichś wojaży... Nawet teraz, kiedy oboje byliśmy już dorośli...
Zauważyłem, że przygląda mi się badawczo.
- Byłeś u Agnes - to było zdanie twierdzące.
Pokiwałem głową. Spodziewałem się mowy umoralniającej i gradu pytań... Jeżeli teraz zapyta...
Nie zapytał o nic. Po prostu westchnął i przeciągnął się, aż chrupnęły mu kości. Wstał z kanapy i sięgnął po to swoje dyżurne czytadło.
- Nie siedź za długo, Ron.
Gdy przechodził obok, klepnął mnie przelotnie w ramię. I już. To było wszystko. A nie, przepraszam... nie wszystko. Kiedy zamykał drzwi salonu, zdążyłem dostrzec wyraz jego twarzy. Uśmiechał się pod nosem.
Od tamtej pory bardzo często nocowałem u Agnes. Mam wrażenie, że nawet mama w końcu się do niej przekonała. Na początku widziałem wyraźnie, że za sobą nie przepadają. Może wiązało się to z faktem, że ojciec i pani Thomas byli kiedyś razem na Bożonarodzeniowym Balu. A może mama rzeczywiście zapowiadała się na typową teściową - czym nierzadko dokuczała jej Lily.
Z perspektywy czasu wiem, że tamte wieczory były jednymi z najwspanialszych w moim życiu. Agnes wiedziała o mojej słabości do popcornu - kupowała wielkie paczki w pobliskim supermarkecie. Prażyliśmy je potem razem, napełniając kuchnię upojnym, ciepłym zapachem i wsłuchując się w odgłos pękających ziarenek. Kiedy zostawałem dłużej w ministerstwie, panna T. czekała na mój powrót. Mówiła, że nie potrafi beze mnie zasnąć. Zwykle, kiedy wchodziłem do mieszkania, z małego radia płynęły dźwięki którejś z oper, a ona siedziała przy stoliku, pochylona nad swoimi mapami nieba.
Pamiętam dokładnie zwłaszcza jeden z takich wieczorów. Miała na sobie śmieszną, przykrótką koszulkę z wielkim różowym kocurem, a na stopach ciepłe, szare skarpetki. Usiadła przy mnie na kanapie i swoim zwyczajem przerzuciła nogi przez moje kolana. Podniosłem głowę znad oparcia i pogładziłem machinalnie jej szczupłe, brązowe łydki. I wtedy to zobaczyłem. W lewej skarpetce miała potężną dziurę, przez którą wyłaził różowy palec. Nie wiem, czemu to mnie tak rozczuliło...
Podążyła za moim spojrzeniem i rozłożyła bezradnie ręce.
- No co ja na to poradzę - powiedziała figlarnym, lekko płaczliwym tonem - zaklęcia gospodarskie kompletnie mi nie wychodzą... I w ogóle... co za wstyd! Mam babcię mugolkę, powinnam przynajmniej nauczyć się szyć...
Urwała raptownie.
- Ron, co ty...? - zapytała po chwili z niepokojem - co...
Nie dokończyła, bo po prostu ją pocałowałem. Nie potrafiłem inaczej wyrazić tego, co się ze mną wtedy działo. I naprawdę głęboko gdzieś miałem fakt, że pewnie przez całe życie będę chodził w dziurawych skarpetkach...
Nie umiem powiedzieć, za co najbardziej kocham Agnes. Może za to zestawienie przeciwieństw. Z jednej strony mała dziewczynka, nieprzytomnie zapatrzona w gwiaździsty firnament, z drugiej - dzikie dziewczę, oszalałe na punkcie zupełnie przyziemnych, mugolskich cudów techniki. Z jednej strony - Verdi, z całym jego spokojem i majestatem, a z drugiej latynowskie rytmy i szleństwo na parkiecie do białego rana...
Śmieszne... Gdybym jej nie spotkał, nigdy nie zrozumiałbym, że miłość polega na odróżnianiu śliwki od fioletu, a Beethovena od Bacha. Że być z kimś - znaczy wiedzieć, jak on zasypia... Agnes spała zwinięta w kłębek jak kot; dopiero w nocy się odkrywała... a czasami sprawdzała, czy na pewno jestem obok i przytulała się do mnie przez sen. Nigdy bym też nie pomyślał, że kochać kogoś, to wiedzieć, jaką ten ktoś pija kawę... Agnes lubi tylko słodką i czarną. Zanosiłem jej filiżankę do łóżka... może nie codziennie, ale w niedzielę na pewno.
Kilka miesięcy przed ślubem Lily zabrałem swoją dziewczynę do Hogsmeade. Stamtąd poszliśmy na błonia Hogwartu - w zimową noc były zupełnie puste. Zaplanowałem wszystko. Wiedziałem, że nikt z nauczycieli nie będzie miał nic przeciwko. I nie wyobrażałem sobie bym miał jej powiedzieć to, co miałem do powiedzenia, w innym miejscu...
Pod tamtym bukiem, nad brzegiem jeziora, wyczarowałem zaręczynowy pierścionek.
Później, jakiś tydzień przed ślubem mojej siostry, kupiłem całą tubkę Ulizanny. Właśnie robiłem w łazience próbę generalną, kiedy Agnes wtargnęła do środka i dostała ataku śmiechu. Wsadziła mi głowę pod kran i w ciągu pięciu minut sprawnie przywróciła normalny wygląd. Kazała mi "wyrzucić tę tubkę w cholerę" i "przestać niszczyć mój cudny, potterowski fryz". A potem oczy jej się podejrzanie zaszkliły i po policzku spłynęły dokładnie dwie łzy.
- Kocham cię takiego, jakim jesteś, idioto - wychlipała - i nie waż się niczego zmieniać...
Tego, że można kochać za "cudny fryz" też nie wiedziałem...
Pewna mądra kobieta powiedziała kiedyś, że istnieją różne odmiany miłości. Moja miłość do Agnes brzmiała jak opery Verdiego. Miała smak prażonej kukurydzy. I jeszcze... czasami pachniała wanilią. I cynamonem...

_________________________________

*) postacie oznaczone w ten sposób wystąpiły w "Wysokich Lotach"
**) CAA - Czarodziejska Akademia Astronomiczna


Szmer przyciszonych głosów... Weasleyowie...! Wujkowie Fred i George kłócą się o coś zażarcie. Chyba padają nazwy jakichś uroków... W gwarze rozmów, który powoli wypełnia szpitalną salę, trudno mi je rozróżnić... Wujek Bill każe bliźniakom się zamknąć.
- Specjaliści od siedmiu boleści - mruczy pod nosem - Przecież gołym okiem widać, że to jakieś zupełnie nowe świństwo. Od trzech dni jest nieprzytomny. Cholera wie, co tam stosują w tym Kuwejcie. Pamiętajcie, że krzyżówka Niewybaczalnych z czymś nieznanym śmierdzi gorzej, niż gówno hipogryfa...
- Dzieciaku... - to wujek Charlie - Gdzieś ty się tam pchał?
Cały on! Taki... dobry. Dobry człowiek. I mądry. Chyba właśnie jego - poza Billem - lubię najbardziej...

Na ślubie mojej siostry Agnes miała na sobie tamtą fioletową sukienkę. Aaaa, nie... Nie fioletową. Śliwkową. Staliśmy oboje za plecami młodej pary... Ja starałem się wyglądać poważnie i dostojnie, jak na drużbę przystało, a druhna kręciła się niczym nerwowy nieśmiałek. Kiedy Lily i Władek składali przysięgę, nie wytrzymała i dyskretnie przesłała mi ręką całusa. Na palcu połyskiwał zaręczynowy pierścionek...
Ustaliliśmy, że pobierzemy się we wrześniu... Ale w sierpniu wszystkie nasze plany wzięły w łeb, bo nagle zachorowała pani Thomas. Kilka lat wcześniej porzuciła ona te swoje mętne przepowiednie i zajęła się na dobre zastosowaniem eliksirów w kosmetyce. W piwnicy domu w Londynie urządziła coś na kształt małego laboratorium. Współpracowała ze znanymi koncernami magicznymi - miała nawet swój udział w wynalezieniu wody kolońskiej "Fiołkowy Czar", która biła wszelkie rekordy popularności w perfumeriach na Pokątnej.
Tamtej nocy wypróbowała na sobie działanie któregoś z najnowszych specyfików i omal nie zakończyło się to tragicznie. Prawdopodobnie zawinił wadliwy składnik eliksiru, sprowadzony z jednej z aptek.
Kiedy dotarłem do szpitala Świętego Munga, pan Thomas i Adam spacerowali nerwowo po korytarzu. Agnes siedziała bez ruchu na niewygodnym, plastykowym krzesełku, przygryzając dolną wargę.
- Powiedzieli, że stan jest bardzo poważny - wyjaśnił pan Thomas w odpowiedzi na moje pytanie - i że nie wiadomo, czy...
Nie dokończył. Usiadłem obok Agnes i wziąłem ją za rękę. Kurczowo ścisnęła moją dłoń, wbijając mi w skórę paznokcie, aż do bólu. Uparcie wpatrywała się w przeciwległą ścianę. Oczy miała zupełnie suche...
Przesiedzieliśmy tak wiele godzin. Dopiero nad ranem przyszedł do nas któryś z uzdrowicieli. Powiedział, że wszystko będzie dobrze; że pani Thomas wymagać będzie stałej opieki i długiej rehabilitacji, ale z czasem powinna wrócić do dawnej formy.
I dopiero wtedy Agnes pękła. Pierwszy raz widziałem ją taką... Objęła mnie z całej siły za szyję i płakała, mocząc mi łzami kołnierzyk koszuli. Cholera, sam miałem w tamtej chwilli mokre oczy! Moja dzielna, mała dziewczynka...
Postanowiliśmy poczekać ze ślubem do momentu, kiedy pani Thomas wyzdrowieje. Przełożyliśmy go o rok. Agnes była w domu częstym gościem, pomagała matce jak tylko mogła... Dzisiaj zastanawiam się, co by się stało, gdybyśmy wówczas podjęli inną decyzję...
Tymczasem rodzina powiększała się na naszych oczach. Urodziła się córeczka Adama, Lily dumnie obnosiła swój pokaźny brzuszek, a w listopadzie przyszedł na świat pierworodny syn Dana i Kelly.
Jakoś ciągle nie mogłem uwierzyć, że mój przyjaciel obchodził niedawno drugą rocznicę ślubu. Wydawało mi się, że to zaledwie wczoraj bawiłem się na jego weselu... A teraz został ojcem!
Pewne było tylko jedno - fakt, że Ognista będzie się lała strumieniami. Więc piliśmy. Na umór. Siedzieliśmy w salonie Dana - ja, ojciec i wszyscy pełnoletni Weasleyowie płci męskiej. Kobiet nie dopuszczono. Zresztą i tak nie wyraziły chęci uczestniczenia w tym zgromadzeniu.
Pamiętam, że było gromko i hałaśliwie. Około północy wujek George - obłędnie szczęśliwy, świeżoupieczony dziadek - zasnął słodko, z głową opartą o stolik do kawy. Wujek Fred sprawnie przerzucił go sobie przez ramię i stękając głucho, przetransportował delikwenta na podłogę za kanapą, gdzie okrył go jakimś swetrem.
- Niech śpi - mruknął, widząc nasze zdziwione spojrzenia - Rano będzie jak nowonarodzony - wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Jeśli chodzi o mnie - byłem z siebie dumny. Wprawdzie solidnie huczało mi w głowie, ale nie na tyle, żebym nie wiedział, co się dookoła dzieje. Salon przypominał pobojowisko. Po dywanie walały się puste butelki, a opary gorzały unoszące się w powietrzu znacznie przekraczały dopuszczalne stężenie alkoholu na metr kwadratowy. Prawdę mówiąc, same te wyziewy zdołałyby pewnie powalić całe stado niezniszczalnych sklątek Hagrida.
Danny był chyba najbardziej trzeźwy - jak na gospodarza i bohatera wieczoru przystało. Pod tym względem dorównywał mu wyłącznie wujek Charlie. Widocznie rumuńscy smokarze nie takie rzeczy już pili... i przekazali pewne umiejętności swoim brytyjskim kolegom.
- No co ty? - zwrócił się wuj do Dana, szturchając go przyjacielsko w żebra - Polej tu, bo się lud niecierpliwi!
Młody tatuś chlusnął obficie w podsunięte mu szklanki. Minę miał dość niewyraźną.
- Co jest, dzieciaku? - wujek przyjrzał mu się z troską.
Siedziałem najbliżej nich. W gwarze rozmów chyba tylko ja słyszałem w miarę wyraźnie tę wymianę zdań.
- Niii... Nic - mruknął niepewnie mój przyjaciel.
- Ha! Nie oszukuj starego wuja - Charlie zaśmiał się, a później wycelował palec w klatkę piersiową bratanka - Boisz się - powiedział, poważniejąc nagle.
Dan najeżył się natychmiast.
- Nie!
- Ależ tak - przerwał mu spokojnie jego rozmówca - Boisz się jak cholera. I to jest zupełnie normalne. Każdy przez to przechodzi...
- Ale ja...
- Nie przerywaj starszym, Dan... Boisz się, że nie dasz rady. Wiesz, że ten dzieciak będzie cię potrzebował. I to nie przez kilkanaście lat... ale przez całe życie. Chciałbyś być dla niego kimś ważnym... i umierasz ze strachu, że ci się to nie uda. Zastanawiasz się, czy jesteś w stanie wziąć na siebie odpowiedzialność za drugiego człowieka, skoro sam jesteś jeszcze smarka...
- Kurde, nie życzę sobie jakiejś pieprzonej psycho...
- Mówię, nie przerywaj...! Pamiętaj, że mam już zaczątki sklerozy... - wujek odetchnął głęboko - Otóż, przyjmij do wiadomości, że jednak sobie poradzisz. Ja... ja też się cholernie bałem. Psiakrew, nie wiedziałem nawet jak chwycić dzieciaka, żeby nie pogruchotać mu kości! A potem... potem patrzysz, jak toto rośnie... Lata ci po całym domu, tak że ledwo możesz za nim nadążyć... A pewnego dnia wyciąga do ciebie ręce i mówi: "tata". I wtedy już wiesz, że dasz radę...
W ciszy, jaka zapadła po tych słowach, Danny przetrawiał przez chwilę te informacje. A później otworzył kolejną butelkę.
- Zdrowie!
Zadzwoniło szkło. Charlie uśmiechnął się łobuzersko.
- I tak masz dobrze - stwierdził - Będziesz miał w domu tylko jeden egzemplarz... Pamiętaj, że mi natura zafundowała podwójną wersję... i to w jednym rzucie. Jack i John dali nieźle popalić mnie i cioci Abby... - urwał nagle i wytrzeszczył oczy.
Dopiero po chwili dotarło do mnie, co go tak dziwi.
Arthur Weasley, ojciec sześciorga dzieci, dziadek sporej gromady wnucząt własnych i przyszywanych oraz - od dwunastu, z okładem, godzin - pojedyńczy pradziadek, ruszył właśnie w tany dookoła salonu, obłapiany czule w pasie przez wujka Freda. Obaj wydawali przy tym odgłosy, które w ich mniemaniu miały przypominać dźwięk mugolskiej kobzy i przeplatali je sowicie bojowymi okrzykami. Właściwie nie było w tym nic dziwnego; odkąd w zeszłym roku babcia Molly wysłała męża do sanatorium w górach Szkocji, na jego fascynację mugolami nałożyło się umiłowanie do tamtejszej kultury. Sęk w tym, że od śmierci Rona Weasleya dziadek bardzo podupadł na zdrowiu, i właściwie nie pamiętam, bym kiedykolwiek widział go bez laski. Chorował od ponad dwudziestu lat. Teraz natomiast pląsał dostojnie wokół kanapy, niczym jakiś, lekko tylko nadwyrężony, młodzieniaszek. Obawiałem się, żeby nie rozdeptał wujka George'a, którego miarowe chrapanie wciąż dobiegało zza oparcia.
Charlie zastygł w bezruchu niczym żona Lota, ze szklanką w połowie drogi do ust, a potem ryknął śmiechem.
- Kupię mu kilt... Na najbliższe urodziny - wykrztusił, kiedy już odzyskał głos.
Danny przytaknął i jednym haustem opróżnił swoją szklankę.
- Zrzucimy się - zaproponował - Ja sprawię dwa identyczne: ojcu i wujkowi Fredowi...
Około szóstej nad ranem doszliśmy do wniosku, że czas kończyć imprezę. Kelly miała wrócić ze szpitala dwa dni później i jej ukochany mąż potrzebował tego czasu, by wyleczyć kaca i doprowadzić dom do stanu używalności. Kolejni uczestnicy popijawy deportowali się z cichymi pyknięciami. Ja natomiast rozważałem w myślach, gdzie powinienem się udać. O pokazaniu się matce w takim stanie nie mogło być mowy. Ojciec pewnie już dawno leżał na kanapie w pokoju gościnnym. Na noc u Dana zostawali natomiast dziadek oraz Billy. Wyglądało na to, że ja już się nie zmieszczę - tym bardziej, że podłogę w salonie zarezerwowali dla siebie Jack i John razem z wujkiem Fredem. Pozostali z całą pewnością trafili już do domów i wysłuchiwali obowiązkowego babskiego zrzędzenia.
Postanowiłem, że udam się jednak do Agnes. Z dwojga złego, ona powinna przyjąć mnie nieco lepiej niż mama. Z donośnym hukiem aportowałem się na schodach, trzy piętra wyżej, niż powinienem, i boleśnie rąbnąłem głową w poręcz. A jednak Merlin nade mną czuwał. Z sąsiednich mieszkań nie wysypali się w wielkiej ilości mugole w szlafrokach. Dopiero następnego dnia dotarło do mnie, że Agnes przezornie rozszerzyła strefę deportacyjną.
Wolałem już więcej nie ryzykować; zwlokłem się na dół i stanąłem przed drzwiami mieszkania, myśląc jednocześnie intensywnie nad tym, gdzie u diabła posiałem klucze. Różdżki też nie miałem - jakimś cudem została w salonie Dana. Właśnie dotarło do mnie, że czeka mnie nocleg na wycieraczce, kiedy drzwi otworzyły się zamaszyście, aż świsnęło powietrze. Agnes stanęła w progu i zmierzyła mnie zimnym spojrzeniem. To znaczy, wydaje mi się, że takie to spojrzenie było... Nie mogłem tego stwierdzić z całą pewnością, bo kontury jej twarzy zaczęły się nagle niebezpiecznie rozmazywać.
- Właź - syknęła.
Dokulałem się z trudem do kanapy i opadłem na nią ciężko. Moja pani stanęła przede mną i ujęła się pod boki.
- Jak ty wyglądasz???
Potraktowałem to jako pytanie retoryczne. Przecież nie miałem przy sobie lusterka do cholery...!
- Dłużej już nie było można???
Zastanowiłem się.
- Nooo... nie. Ale opp.. opiliśmy to poszszsządnie, skarbie - skarba dodałem tak na wszelki wypadek - Fffff końcu to kolejny Wezzzly... - język mi się jakoś dziwnie plątał, oj... niedobrze.
- Gdzieś ty łaził??? - najwidoczniej nie zamierzała zrezygnować z przesłuchania - Zobacz, jakie masz nogi!
Spojrzałem. No tak. Około czwartej wyszliśmy wszyscy na dwór, żeby się trochę otrzeźwić. Chyba nie założyłem butów...
- Troszszszkę brhudne, skarbie...
- Troszkę??!! - poziom decybeli w jej głosie wzrósł niebezpiecznie - Nie myśl sobie, że wejdziesz tak do mojego łóżka!! W ogóle nie myśl... I NIE JESTEM TWOIM SKARBEM!
- Umyję sssssię...
- Proszę bardzo - sarknęła.
Poszła do łazienki i wróciła po chwili, niosąc miskę z wodą. Postawiła ją przede mną z tryumfalną miną.
- Proszę - powiedziała mściwie.
Wpatrzyłem się w lśniącą, migotliwą powierzchnię, pełną różowych banieczek, ze zdziwieniem rejestrując, że wiruje ona szybko, jak zawartość myślodsiewni. Zrobiło mi się troszkę niedobrze.
- Agnesss... - jęknąłem - G... Dźźźie ja mam fffłoszyśś te nogi...?
Spojrzała na mnie z furią. Nabrała powietrza i... wypuściła je ze świstem.
- A wsadź je sobie... gdzie chcesz!
Odwróciła się na pięcie i zniknęła w drzwiach sypialni. Donośny huk obwieścił mi koniec rozmowy. A potem... no cóż, urwał mi się film. Obudziłem się około południa - z bólem w karku, który był skutkiem snu na zbyt małej kanapie, i z niemiłosiernym łupaniem gdzieś z tyłu głowy. Ku swojemu zdumieniu skontastowałem, że nogi mam w miednicy... Końce nogawek taplały się smętnie w różowych banieczkach. Woda była rozpaczliwie zimna.
Sądząc po ciszy panującej w mieszkaniu, Agnes musiała udać się na zajęcia w CAA. Z trudem zogniskowałem wzrok na stoliku do kawy. Leżało na nim całe opakowanie aspiryny, a obok stała buteleczka z eliksirem przeciwbólowym. A więc jednak miała dla mnie trochę litości... Sam nigdy w życiu bym tego nie znalazł.
Przez prawie dwa tygodnie mieliśmy ciche dni. Piękna odzywała się do mnie tylko wtedy, kiedy naprawdę musiała. Nocowałem głównie w domu, mając nadzieję, że w końcu zatęskni za mną solidnie i złość jej przejdzie. Nic z tego. Po czternastu dniach załamałem się i kupiłem bukiet czerwonych róż. Otworzyłem drzwi różdżką i cicho wsunąłem się do środka, chcąc zrobić jej niespodziankę. Ale nie była sama.
Siedziała w kuchni, razem z Kelly. Sączyły powoli martini bianco, a żona Dana, dla spokoju sumienia, zapijała je od czasu do czasu soczkiem jabłkowym, jak na karmiącą matkę przystało.
- Szlag mnie trafia - mówiła Agnes - Cholera. Cholera jasna i psiakrew. Niby wiem, że on nie będzie nigdy notorycznym pijakiem, ale z drugiej strony... Przecież nie mogę pozwolić, żeby mi chodził po głowie.
- A przeprosił chociaż? - spytała rzeczowo pani Weasley.
Wydawało mi się, że w jej głosie brzmi śmiech.
- Niby tak... Ale nie przyszedł oficjalnie z gałązką oliwną w zębach! Nawet głupiego kwiatka mi nie przyniósł... - Agnes mówiła coraz ciszej.
- No, to musisz jeszcze przez jakiś czas być twarda - stwierdziła Kelly, z całym doświadczeniem mężatki od lat dwóch - bo jeśli raz mu popuścisz...
- Jak...? - przerwała jej moja dziewczyna - Jak ja mam być twarda...? Przecież wystarczy, że on spojrzy na mnie ze skruchą tymi swoimi brązowymi ślepskami i... i już. Mięknę, Kelly...
- Po to oni są.
- Słucham?
- Po to są faceci. Żeby tak na nas patrzyli. Żeby nas w ten sposób... hmmm... rozmiękczali. Musisz po prostu znaleźć na niego swój własny sposób. Chociaż... kiedy na was patrzę, mam wrażenie, że już znalazłaś. Będzie dobrze, zobaczysz...
- Taaa... - Agnes spojrzała z powątpiewaniem w swój kieliszek - Jak mawia moja mugolska babcia: choć nie umie upiec ciasta, chłop potrzebny jest, i basta!
Dostały obie gwałtownego napadu śmiechu. Chichotały przez kilka minut.
- Nie ma, jak ludowe mądrości - wysapała w końcu Kelly - Nie lej mi już... Przecież muszę wrócić do moich chłopaków... z których jeden jest teraz pewnie wściekle głodny, a drugi zrozpaczony, bo nie potrafi go nakarmić... i ogólnie nie daje sobie rady.
- Co ty opowiadasz? - Agnes uśmiechnęła się leciutko - Przecież Dan świetnie sobie radzi... a tobie należy się godzinka wytchnienia.
- Tak, tak... - Kelly spojrzała na nią uważnie - ciekawe, czy sama będziesz taka mądra, kiedy przyjdzie ci poraz pierwszy zostawić na godzinę własne dwutygodniowe dziecko! I ciekawe, jak też Ron będzie sobie radził...
Agnes spoważniała nagle. A potem wyciągnęła rękę do przyjaciółki.
- Myślę, że całkiem nieźle - powiedziała powoli - Naprawdę, już go widzę... Nie potrafię sobie wyobrazić w tej roli nikogo innego... i... Kelly... ze mną jest ostatnio bardzo źle... bo... wiem, że to zabrzmi okropnie melodramatycznie, ale... ja już nie potrafię bez niego żyć.
Kelly pokiwała głową ze zrozumieniem. A potem poklepała lekko dłoń Agnes.
- W takim razie nie widzę powodu do zmartwień. Wypijmy za to... Ale soczek, dobrze...?
- Dobrze. I... Kelly...
- Tak?
- Dziękuję.
Wycofałem się na palcach. Wróciłem tam dopiero wieczorem. Tamtej nocy wreszcie się pogodziliśmy. No i przynajmniej wiedziałem już, że moim największym atutem są oczy...

* * *

Zrobiło się jakoś... cicho. I znowu zaczyna boleć... Wolałbym, żeby Weasleyowie zostali dłużej; mógłbym wtedy słuchać tych ich kłótni i chociaż na chwilę zapomnieć o tym, co się stało...
Został tylko wujek Bill. Rozmawia z ojcem... Słyszę ich spokojne głosy, ale powoli przestaję rozróżniać słowa...
Wujek jest... jest po prostu cool. Nie potrafię znaleźć innego określenia. Jego długie włosy, na widok których babcia Molly dostaje za każdym razem palpitacji serca... kolczyk w kształcie kła, nieśmiertelne buty ze smoczej skóry... To wszystko było takie... inne. I swojskie zarazem. Już jako dziecko przepadałem za Billem. Pamiętam, jak kiedyś, w Norze, wziął mnie na kolana i uchronił w ten sposób przed gniewem babci, która już, już wyciągała różdżkę, by zastosować Zaklęcie Porażenia Pośladków. To było wtedy, gdy jakimś cudem sprawiłem, że z uszu Mandy wyrósł naciowy seler. Oczywiście nie mam pojęcia, jak tego dokonałem... Musiała mnie solidnie wkurzyć ta moja przybrana kuzyneczka...
Słyszałem, jak później wujek tłumaczył ojcu, że będzie ze mnie pierwszorzędny łamacz uroków. Śmiali się... A ja... Czy kiedykolwiek w życiu zastanawiałem się nad tym zawodem...? Nie przypominam sobie. Zawsze, odkąd tylko pamiętam, chciałem być aurorem, jak ojciec. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że kariera łowcy czarnoksiężników jest, od końca ery Voldemorta, potwornie nudna. Że ogranicza się do siedzenia za biurkiem i - ewentualnie - unieszkodliwiania jakichś wściekłych rosiczek, z którymi nie może poradzić sobie Urząd Kontroli nad Magicznymi Roślinami*.
W ciągu blisko dwóch lat pracy w ministerstwie skutecznie się o tym przekonywałem. Wujek Neville nader często podsyłał nam takie przypadki, twierdząc, że "to nasza działka, bo aż zionie czarną magią". Wprawdzie zdawałem sobie sprawę, że mój ojciec każdego dnia dziękuje Merlinowi za ten spokój i monotonię. Tylko że jednocześnie powoli docierało do mnie, że nie to chcę w życiu robić... Problem w tym, że chyba nie miałem już odwrotu... i jednocześnie - nie miałem dość odwagi, by cokolwiek zmieniać.
To, że dziś jestem tym kim jestem, nie jest zasługą mojego podziwu dla wujka Billa. Nie potrzebowałem takiego wzorca; ojciec był wzorem wystarczającym...
Potrzebowałem tylko silnego kopniaka... Wstrząsu, który byłby wystarczająco mocny, by pchnąć mnie do działania. I pierwszy taki wstrząs nastąpił tamtego zimowego dnia, prawie rok temu. Wtedy to uświadomiłem sobie, że praca aurora wcale nie jest tak lekka i przynudnawa, jak mi się dotychczas wydawało... Że czasami nie potrzeba wcale czarnoksiężników, żebyśmy mieli co robić...

W grudniu, kiedy syn Dana skończył miesiąc, urodziła się Elizabeth. Wyraz twarzy Lily, kiedy na nią patrzyła... Tego nie da się opisać słowami...
Cóż, my, mężczyźni, mieliśmy do zrobienia tylko jedno... Ja, ojciec, Władek i Wiktor Krum siedzieliśmy tamtej nocy w salonie na Grimmauld Place, pijąc zdrowie pierwszej córki, wnuczki i siostrzenicy. Pamiętam tylko, że do jedzenia mieliśmy wyłącznie słoik marynowanych śledzi - poza tym lodówka była żałośnie pusta. Nie wiem jakim cudem, ale słoik ten znalazłem następnego dnia we własnej torbie. Poszedłem z tymi nieszczęsnymi rybami do pracy...
Jedynym plusem tej sytuacji był fakt, że Agnes tym razem jakoś się specjalnie nie gniewała... W ogóle, to był dla nas bardzo dobry okres. Zostaliśmy rodzicami chrzestymi Lizzy. Moja narzeczona uśmiechała się leciutko, patrząc z góry na ciemny łepek niemowlęcia. Oczywiście Weasleyowie nie omieszkali przypomnieć nam, że "niedługo nasza kolej".
A potem wszystko zaczęło się sypać. Tamtego styczniowego wieczoru siedziałem w ministerstwie, a myślami byłem już przy Agnes, na naszej pomarańczowej kanapie. Moja zmiana miała się ku końcowi, kiedy w kominku ukazała się nagle głowa mojego zwierzchnika, Allana Noice'a.
- Potter, rusz dupę - rzucił krótko - Był wypadek. Jakiś szczeniak poczynał sobie z czarną magią i władował samochód na słup ogłoszeniowy. Ofiary to mugole... Dwóch dorosłych i dziecko. Nasze służby porządkowe już tam jadą, ale trzeba zabezpieczyć teren i dopilnować, żeby ten smarkacz nie kłapał jadaczką. Zajmij się tym - Noice podrapał się po nosie - Zdaje się, że to twoja pierwsza akcja tego typu, więc dostaniesz do pomocy Strange'a. On niejedno już widział... Aha, i zostańcie tam, dopóki ktoś z Azkabanu nie zgłosi się po gówniarza.
- Tak jest.
Poczekałem, aż Noice poda mi dokładne namiary, zdjąłem szatę i zdeportowałem się z cichym trzaskiem. Strefę aportacyjną wyznaczono w odległości ładnych kilku metrów od rozbitego samochodu. Strange był już na miejscu i właściwie odwalił całą brudną robotę. Jeszcze przed przyjazdem karetki zmodyfikował świadkom pamięć. Odciągnął na bok sprawcę całego zamieszania i usiłował wyciągnąć z niego coś na temat użytego zaklęcia. Gówniarz na oko nie miał więcej, niż szesnaście lat. Podszedłem bliżej. W jego wzroku widniało przerażenie, bełkotał coś bez ładu i składu... Miałem ochotę strzelić mu w pysk. No tak, ferie zimowe miały się ku końcowi, pewnie się nudził w domu i postanowił jakoś wypełnić sobie czas...
I wtedy to zobaczyłem. Sanitariusze wcześniej wyciągnęli z rozbitego auta dwie dorosłe osoby. A teraz... teraz wyciągali dziecko. Dziewczynkę. Miała najwyżej dziesięć lat. Stałem na tyle blisko, by w blasku migających policyjnych świateł widzieć wyraźnie jej twarz. Miała bardzo jasne, kręcone włosy... i różową buzię. Nagle dotarło do mnie, że jeszcze nigdy nie widziałem... śmierci... z tak bliska. Że w ogóle jej nie widziałem. Dotychczas była tylko pojęciem abstrakcyjnym... czymś bardzo odległym...
Jak automat wykonywałem swoje obowiązki. Nie wiem, jak dotrwałem do przybycia naczelnika Azkabanu. Kiedy żegnałem się ze Strange'm, ten rzucił mi badawcze spojrzenie.
- Lekko zielony jesteś, Potter - rzekł przyjaźnie - Pierwsza taka akcja?
- Uhm.
- No, to teraz już wiesz, że aurorzy nie tylko plaszczą tyłki za biurkami. Wyśpij się dzisiaj porządnie - poradził życzliwie - Jak chcesz, to powiem Noice'owi, że jutro cię nie będzie... Wykombinujemy coś...
- Dzięki, Strange. Nie trzeba - miałem wrażenie, że jeśli powiem choć słowo więcej, to zwymiotuję.
- Jak chcesz. W sumie... wcale mnie to nie dziwi. Jak się ma takich przodków... - klepnął mnie mocno w ramię - Na pewno się pozbierasz. Na razie...
Skinąłem głową. Kurwa mać, mógłby chociaż w takiej chwili nie wypominać mi mojego pochodzenia. Ojciec pewnie nie takie rzeczy musiał oglądać... I jakoś przeżył. A ja...
Nie mam pojęcia, jakim cudem dotarłem wtedy do domu Agnes. Udało mi się nie pomylić klatek... Ale już otwarcie drzwi własnym kluczem przekraczało moje możliwości... Ręce okropnie mi drżały, a różdżki wolałem nie używać - w tym stanie pewnie wywaliłbym połowę futryny.
Agnes wybiegła mi naprzeciw.
- Nareszcie! Martwiłam się, bo tak długo cię nie... - spojrzała na moją twarz i urwała gwałtownie - Ron, co się stało...?
Nie odpowiedziałem. Wyminąłem ją i biegiem rzuciłem się w stronę łazienki. Padłem na posadzkę przed sedesem i zacząłem wymiotować. Torsje prawie wyrwały mi żołądek... Potem usiadłem pod ścianą, zamknąłem oczy i oparłem czoło o lodowate kafelki. Dygotałem jak w febrze.
- Wypij to...
Podskoczyłem. Nie usłyszałem, kiedy Agnes wsunęła się do łazienki. W ręce miała szklankę z jakimś zielonym płynem. Na samą myśl o spożyciu czegokolwiek, dopadła mnie kolejna fala mdłości. Cholera, rzygałem jak... jak Krzywołap, kiedy mama przez przypadek poczęstowała go myszą, nasączoną Magicznym Likwidatorem Wszelkich Szkodników.
Kiedy skończyłem, moja dziewczyna usiadła obok i delikatnie pogładziła mnie po ramieniu.
- Wypij, proszę... To ci pomoże...
Nie sądziłem, by cokolwiek było w stanie mi teraz pomóc, ale wypiłem, dla świętego spokoju. Eliksir pachniał miętą...
Agnes podała mi rękę.
- Chodź...
Przeszliśmy do pokoju. Usiadła na kanapie i zachęcająco poklepała miejsce obok siebie. Z ulgą wyciągnąłem się na miękkich poduszkach i oparłem głowę o jej kolana. Swoim zwyczajem zmierzwiła mi włosy... Głaskała mnie po głowie, jak jakiegoś dzieciaka... takimi kojącymi, delikatnymi ruchami. Zawsze tak robiła, kiedy było mi źle. Bezbłędnie wyczuwała moje nastroje. Byłem jej wdzięczny, że o nic nie pyta... Pewnie, nauczona doświadczeniem, wolała cierpliwie poczekać, aż sam powiem, co leży mi na wątrobie.
Milczeliśmy.
W głowie miałem mętlik. Jaki ten świat był parszywy...! Wystarczył durny dzieciak, który zechciał akurat pomachać sobie różdżką... i już. Szast-prast, nie ma trzech ludzkich istnień. Zacisnąłem powieki, ale wciąż miałem pod nimi obraz tamtej dziewczynki... Była taka mała...
Nie pamiętam, o czym jeszcze wtedy myślałem... Może przed oczami miałem także i tamten wypadek, którego przecież nigdy nie widziałem...? Tamtą dziewczynkę... I białą lampkę, którą zapaliłem wiele lat temu - jeden jedyny raz - na londyńskim cmentarzu.
Zacząłem mówić... Powoli, z trudem. Agnes słuchała w milczeniu, ani na moment nie przestając głaskać mnie po włosach. Kiedy mówiłem o tym dziecku, delikatnie położyła mi rękę na policzku. Dopiero teraz poczułem, że nerwowo drga mi jakiś mięsień.
- Ciiii... - powiedziała, kiedy zrelacjonowałem jej rozmowę ze Strange'm - Cichutko. Spróbuj teraz zasnąć...
Jak dobrze było mieć ją tuż obok...
Chyba właśnie tamtej nocy poraz pierwszy z całą jasnością uświadomiłem sobie, że nie nadaję się do tej pracy. Tyle, że było już za późno, żeby się wycofać...

*

- Hermiono, idź już. Ten nadęty bufon czeka od godziny...
- Harry...! - w głosie mamy oburzenie miesza się z rozbawieniem - Trochę szacunku dla Naczelnego Uzdrowi...
- On. Jest. Nadętym. Bufonem. - ton ojca nie pozostawia cienia wątpliwości co do jego poglądów na temat jednego z najlepszych magomedyków naszych czasów - Minęło tyle dni, a facet nadal nie wie, jak dobudzić Rona. Więc może idź tam i... eee... przygotuj grunt, bo ja chyba rozerwę go na strzępy, jeżeli jeszcze raz usłyszę: "Coś wykryliśmy, ale nie jesteśmy pewni..."
- Oczywiście, kochanie. A na tę twoją niechęć nie ma absolutnie wpływu fakt, że Naczelny był w Slytherinie...
- Hermiono... - sapnięcie - ostrzegam cię...
- Dobrze już, dobrze... Idę. A ty dopilnuj, żeby...
- Nie martw się, poczekam na nich.
Mama wychodzi. W drzwiach mija się z dwoma uzdrowicielami - stażystami... To oni zawsze przychodzą podawać mi eliksir, poznaję ich beztroskie głosy. Milkną, kiedy orientują się, że w sali został jeszcze ojciec. Od pewnego czasu ściśle przestrzegają zalecanych godzin... a dokładniej - od tamtego ochrzanu, jakm poczęstował ich na dzień dobry Wielki Potter... Nie ma to jak stare dobre OOWA. Nawet jeśli cokolwiek mnie teraz boli, to trwa to zazwyczaj bardzo krótko, bo natychmiast zjawia się któryś z tych dwóch łepków, przynosząc ze sobą to ohydztwo...
Zmieniają mi piżamę. Cholera, pocę się jak jakiś szczur... W jednej chwili jest mi strasznie gorąco, a w następnej pewnie szczękałbym z zimna zębami, gdybym tylko mógł... Jakie to jest diabelnie męczące...! Chyba nie mam już sił... Nie mam do kogo wracać, bo... przecież przekreśliłem wszystkie drogi powrotu. Jak to mówią mugole...? Spaliłem za sobą mosty. O, tak. I to w pięknym stylu...
Auu... Delikatnością to ci młodzi nie grzeszą. Pewnie swój ciężki los chłopców na posyłki odbijają sobie, znęcając się nad pacjentami. W praktyce to właśnie stażyści przejmują obowiązki pielęgniarek i salowych... Jeszcze dużo czasu musi minąć, zanim Naczelny pozwoli im zrobić przy chorym cokolwiek innego, poza napojeniem go jakimś świństwem. Ewentualnie mogą jeszcze w wolnych chwilach szorować szpitalną kolekcję nocników...
Psiakrew, niech oni przestaną mnie szarpać...! Boli... Przecież mogliby załatwić sprawę jednym zaklęciem... ale... no tak, w końcu domyślają się, że jestem po niezłej mieszance uroków i pewnie boją się choćby tknąć mnie końcem różdżki.
- Niech pan uważa! - ostry głos ojca przerywa panującą na oddziale ciszę.
- Słucham...?
- Niech pan przestanie go szarpać, do cholery! Przecież to można zrobić o połowę wolniej i bardziej... ostrożnie.
- Proszę posłuchać... - uuuh, ten to chyba zdążył już zapomnieć o sile OOWA; zachowuje się tak, jakby nie wiedział, czym grozi polemika z Najsławniejszym Aurorem - Jestem pewien, że pański syn nic nie czuje. Jest w śpiączce, a to oznacza...
- W dupie mam, co to oznacza! - no to się doigrałeś, koleś. Ojciec ostatnio coraz częściej traci panowanie nad sobą - Prawda jest taka, że Ron leży tu od czterech dni, a tak zwana ostateczna diagnoza, którą dziś usłyszałem od waszego, pożal się Merlinie, szefa wcale mnie nie satysfakcjonuje! Nie pozwolę robić z mojego syna królika doświadczalnego i na pewno...
- Panie Potter...
Cichy głos i delikatny zapach... Poznaję te perfumy. Mam ochotę zerwać się z tego pieprzonego łóżka... Gdyby to było możliwe, pewnie odtańczyłbym teraz dziki taniec radości. Przyszła! Jednak przyszła! Mimo wszystko... Ojciec z konieczności przestaje zdzierać sobie gardło. Wyobrażam sobie, jaką ulgę muszą odczuwać ci smarkacze. Okrywają mnie kołdrą... Słyszę, jak ewakuują się w pośpiechu. Agnes wita się z ojcem... Nigdy nie mogłem pozbyć się wrażenia, że tych dwoje od pierwszej chwili... przypadło sobie do gustu. Jakoś tak... dobrze się rozumieją. Po prostu.
- Co z Ronem? - to jest właśnie głos mojej dzielnej dziewczyny; zero drżenia, tylko stanowczość.
- Podobno coś znaleźli... Idę właśnie do Naczelnego Uzdrowiciela.
- Kto jest teraz Naczelnym...? Nie Zabini przypadkiem...?
- Tak - w głosie ojca brzmi zaskoczenie.
Agnes chyba je wyczuła.
- No niech się pan tak nie dziwi - śmieje się cicho - Stary Blaise może i nie jest najprzyjemniejszym typem, ale to profesionalista w każdym calu - poważnieje nagle - W zeszłym roku... to on uratował moją mamę. Ronowi też pomoże. Teraz już będzie dobrze. Na pewno.
- Taaak... Na pewno.
Ojciec wychodzi. Jestem przekonany, że w jego ostatnich słowach brzmiało wyraźne powątpiewanie.
Jeszcze tylko skrzypnięcie zamykanych drzwi i zostajemy sami. Stuk... stuk... stuk... Odgłos obcasów Agnes na szpitalnej posadzce. Materac ugina się nieco pod jej ciężarem. A więc jednak zamierza zostać... na dłużej... Siedzi tuż przy mnie. Blisko. Nie na krześle - na łóżku. Cholera, nie zasługuję... to znaczy... po tym, co jej zrobiłem powinna jeszcze dodusić mnie poduszką! Albo raczej... Sam już nie wiem...
Zapach wanilii staje się coraz intensywniejszy. Agnes pochyla się nade mną. Czuję na twarzy jej ciepły oddech.
- Obudź się, idioto... - mówi cicho - Słyszysz, ty skończony bałwanie...? Masz natychmiast otworzyć oczy. Czekam...
Cała ona! Żadnego roztkliwiania się bez powodu. Żadnych zbędnych łez i załamywania rąk. Naprawdę chciałbym jej odpowiedzieć. Tylko... obawiam się, że to i tak niczego już nie zmieni... Przecież nie zdołamy cofnąć czasu... Tak powiedziała...
Teraz... psiakrew, czuję się tak, jakby na piersiach usiadło mi coś ciężkiego. Bo... bo ona właśnie w tej chwili wyciąga rękę i pieszczotliwie targa mi włosy. Jak zawsze... Tak bardzo chciałbym wierzyć, że wszystko znowu będzie jak dawniej. Chociaż przez chwilkę...
Żelazna obręcz ściska mi żebra... Nie mogę normalnie oddychać. Mam wrażenie, że to podłe uczucie rozsadza mnie od środka, podchodzi do gardła, zmieniając się w twardą kulę... Agnes pochyla się jeszcze niżej i całuje mnie delikatnie. Najpierw w czoło... potem w policzek... i w drugi... w czubek nosa... w brodę. Te jej pocałunki są takie... leciutkie. Przypominają mi dotyk... jakiegoś owada. Ważki... albo motyla.
O matko, ten szpital nie wychodzi mi na dobre. Zaczynam chrzanić coś od rzeczy, jak jakiś... poeta. Ale nie potrafię tego określić inaczej. I chyba wiem już, co to za uczucie zżera mnie od kilku chwil. Prawda jest taka, że gdyby tylko to było możliwe, rozryczałbym się teraz jak ostatni mięczak. Problem w tym, że nie potrafię... Od kilku dni nie jestem w stanie się poruszyć, odezwać... Więc to niemożliwe, żebym mógł... żebym był zdolny do pła...
W tym momencie Agnes kładzie mi dłoń na policzku. Gładzi mnie po twarzy...
- Ron... Chciałabym tylko wiedzieć, czy ty mnie słyszysz... - głos jej się załamuje.
I wtedy czuję, jak dwie gorące krople wymykają mi się spod zaciśniętych powiek i - zupełnie wbrew mojej woli - spływają szybko w dół, wzdłuż skroni... Teraz pewnie wsiąkają w poduszkę... Cholera, nie wolno mi...! Przecież chłopaki nie...
Ręka Agnes nieruchomieje, kiedy trafia na mokre ślady koło ucha. A potem podejmuje swoją wędrówkę... łagodne, kojące gesty... chłodna dłoń, pachnąca wanilią... Niech zostanie... Proszę.

Tamtej styczniowej nocy, którą przeleżałem z głową na kolanach mojej dziewczyny, zakiełkowała we mnie decyzja o zmianie zawodu. Szkopuł tkwił w tym, że nie potrafiłem wprowadzić jej w życie. Nie mogłem z dnia na dzień rzucić tego, czemu poświęciłem kilka ładnych lat życia. Czemu poświęcali się przede mną mój ojciec i dziadek...
Dziś, kiedy patrzę na to przez pryzmat czasu, wiem już, że przecież nie powodowała mną jakaś błędnie pojmowana rodowa duma, ani - tym bardziej - przywiązanie do tradycji... To było z mojej strony zwykłe tchórzostwo. Bałem się zostawić to, co znane i jakoś paradoksalnie - bezpieczne. Bałem się znów zaczynać od początku, postawić wszystko na jedną kartę. I jeszcze... nie miałem pojęcia, jak zareagowałby ojciec. Właśnie tej jego reakcji obawiałem się najbardziej. Nie wyobrażałem sobie siebie, tłumaczącego mu, że marzy mi się kariera łamacza uroków...
Tak więc następnego dnia poszedłem normalnie do pracy... Chyba tylko jeden Merlin wie, jak wiele mnie to kosztowało. Znowu siedziałem za biurkiem i starałem się udawać, że wszystko jest w porządku. Wmawiałem sobie, że to tylko rodzaj... szoku, jak to po wypadku. Że pewnie minie, zanim zdążę się obejrzeć. Zaciskałem zęby i znosiłem przyjacielskie uwagi Strange'a na temat "tej mojej ślicznotki, która pewno wczoraj szybko postawiła mnie na nogi". Słuchałem pieprznych dowcipów w wykonaniu chłopaków, z którymi dzieliłem boks i śmiałem się, głośniej niż oni wszyscy razem wzięci. A tak naprawdę wzdragałem się wewnętrznie, kiedy tylko w kominku pojawiała się czyjaś głowa... Psiakrew, byłem aurorem, który nagle zaczął obawiać się kolejnego zadania! Na dodatek - aurorem żyjącym w czasach nader spokojnych... Śmiechu warte.
Ojciec doskonale orientował się w przebiegu wczorajszej akcji - wiedziałem, że przez jego ręce musiały przejść wszelkie sprawozdania i zapis przesłuchania tego smarkacza. A mojego raportu tam nie było... Nie byłem w stanie go napisać. Za każdym razem, gdy mijaliśmy się na korytarzu, czułem na sobie badawcze spojrzenie zielonych oczu. Czekałem tylko na pojawienie się samolocika, zawierającego wezwanie na dywanik. O, przepraszam, w moim przypadku to nie było wezwanie do szefa... to był po prostu "głos tatuńcia", jak żartobliwie dokuczali mi pozostali podwładni. Ale samolocik nie nadleciał. Być może ojciec uznał, że problem nie jest aż tak potężny... a może po prostu przyjął, że sam sobie z nim poradzę i nie ma potrzeby wiercenia mi dziury w brzuchu. A z brakami w papierkach zmagał się nie raz. Zresztą, wysmażyłem następnego dnia jakieś ogólnikowe paskudztwo i podrzuciłem toto na jego biurko. W ten sposób kwestie służbowe mieliśmy z głowy - pozostawały tylko kwestie rodzinne.
Choć w tamtym okresie więcej czasu spędzałem u Agnes, niż w domu, to jednak starałem się bywać w Dolinie Godryka na niedzielnych obiadach. Cholernie bałem się tego najbliższego spotkania. Byłem w stu procentach pewien, że ojciec przeprowadzi wzorcowe śledztwo, że zasypie mnie dobrymi radami... Nic takiego nie miało miejsca. Przy deserze nabrałem już przekonania, że nawet jego zatroskane spojrzenia to po prostu wytwór mojej bujnej wyobraźni.
Nie zmieniało to jednak faktu, że nadal nie potrafiłem przejść nad tamtymi wydarzeniami do porządku dziennego. A moja frustracja zaczęła odbijać się na pannie T., bo to z nią przebywałem najczęściej. Cholera, przecież zdawałem sobie sprawę, że zaczynam zachowywać się jak marudna stara ciotka! Ale nie potrafiłem nad tym zapanować... A owo marudzenie coraz częściej kończyło się wybuchami złości. Agnes też nie była aniołem i bynajmniej nie pozostawała mi dłużna. Żarliśmy się praktycznie o wszystko: o moje brudne skarpetki, o jej cynamonowe świeczki... o pastę do zębów, którą podobno wyciskałem z tubki nie tak, jak wyciskać należało, o śmierdzące, cynamonowe świeczki... o zachlapaną posadzkę w łazience i nieumytą wannę... i o te cholerne, cynamonowe świeczki!!
Nie mam pojęcia, dlaczego te świeczki zaczęły mi nagle tak przeszkadzać. W końcu znosiłem je bez szemrania przez ładnych parę lat i dotychczas myślałem, że zdołaliśmy zawrzeć pakt o nieagresji. A tamtej zimy... No cóż, prawda jest taka, że po prostu szukałem pretekstów do kłótni, a te śmierdzidła same właziły mi w oczy. Agnes krzyczała, żebym się odwalił, bo przecież nawet z nią - formalnie - nie mieszkam. I żebym lepiej zajął się swoimi gaciami, którymi zasłana jest podłoga w kiblu. Odwrzaskiwałem, że nie zastanawiała się nad kwestią mojego zameldowania, ani tym bardziej nad problemem gaci, kiedy potrzebny był jej ktoś do naprawy cieknącego kranu w kuchni. O zaklęciach naprawczych też nie miała pojęcia...
Słysząc te moje sugestie na ogół po prostu odwracała się na pięcie i trzaskała drzwiami sypialni, skazując mnie na nocleg na kanapie. Kurwa mać, czy ona nie widziała jak bardzo jej potrzebowałem...?! Ta praca powoli mnie wykańczała, miałem wrażenie, że uczucie potwornego strachu rozsadza mnie od środka... Każdy kolejny ranek, kiedy musiałem zwlec się z łóżka i teleportować się do ministerstwa, był prawdziwą próbą sił. W ciągu miesiąca schudłem jakieś siedem kilo, ale nadal nie potrafiłem podjąć żadnej konstruktywnej decyzji.
Około połowy marca Agnes przyjęła inną taktykę i zaczęła obracać nasze kłótnie w żart. Psiakrew, przecież widziałem, jak bardzo się stara... i nadal nie potrafiłem wyjść jej naprzeciw.
Czasami nawet się oficjalnie godziliśmy... przepraszaliśmy się przy pomocy kwiatów i kolacji. Częściej jednak kończyło się na tym, że po prostu kochaliśmy się jak... jak straceńcy - w gorączkowym pośpiechu i gdzie popadło... na dywanie, na kanapie... Chyba jeszcze nigdy, będąc tak blisko siebie, nie byliśmy sobie tak obcy.
Cholera, wszystko, co zdołaliśmy przez te sześć lat wypracować, rozlatywało się na moich oczach, a ja nie wiedziałem co robić...!
Propozycję wyjazdu do Chester przyjąłem z przysłowiowym pocałowaniem ręki. Ministerstwo miało swoje aurorskie placówki rozrzucone po całym kraju i dość często organizowało coś w rodzaju szkoleń, na których - teoretycznie - ludzie ze stolicy i ludzie z "prowincji" mieli się integrować i jednocześnie uczyć od siebie nawzajem. Praktycznie wyglądało to nieco inaczej, o czym miałem się wkrótce sam przekonać. Strange tylko prychnął, kiedy mu o tym powiedziałem.
- Nie mają co robić w czasach pokoju - skomentował kwaśno - Nie żebym specjalnie lubił wojnę, ale... - zniżył głos do szeptu - ...za wiele to ty się tam nie nauczysz, Potter. Mugolskie piwo będzie się lało strumieniami, a wasi instruktorzy będą się ruszali jak wyjątkowo leniwe gumochłony.
Musiałem mieć bardzo sceptyczną minę, bo Strange dodał szybko:
- Ale jedź, jedź sobie... Zawsze to jakaś rozrywka. I przynajmniej trochę kraj zwiedzisz... Czekaj. Może ja też pójdę do Starego...? Dawno nie byłem na takiej imprezie, trza by się ździebko rozerwać...
Ostatniego wieczoru przed moim wyjazdem Agnes zrobiła spagetti. Bez przekonania grzebałem widelcem w talerzu... Żarcie było ohydne, ale przecież zdołałem się już przyzwyczaić do myśli, że Merlin poskąpił mojej kobiecie talentów kulinarnych. W kuchni panowała głucha cisza - jakoś ostatnimi czasy nie mieliśmy sobie zbyt wiele do powiedzenia.
- Nie musisz jeść, skoro jest takie okropne - odezwała się w końcu ona.
- Hmmm...? - nie błysnąłem inteligencją; prawdę mówiąc jakoś nie potrafiłem szybko zebrać myśli i nie od razu dotarł do mnie sens jej wypowiedzi. Za to ten ton...
- Mówię, że nie musisz jeść - powtórzyła podniesionym głosem.
Zauważyłem, że z trudem powstrzymuje się od chwycenia talerza i umieszczenia mi go na głowie - wraz z zawartością i koniecznie dnem do góry.
- Agnes...
- Nigdy nie twierdziłam, że umiem gotować i...
- Agnes, posłuchaj...
- ...i naprawdę nie musisz niczego udawać!
Z brzękiem odłożyłem sztućce i wyszedłem do salonu, by uniknąć następnej kłótni. Piękna porzuciła po chwili nieszczęsny makaron i przyszła tam za mną. Usiadła mi na kolanach i zaczęła bawić się jednym z guzików mojej koszuli.
- Ron - powiedziała do kieszonki na mojej lewej piersi - Czasami się zastanawiam, czy ty mnie jeszcze... czy tobie...
- Co: "mnie"? - mogła by choć raz zacząć mówić normalnie, bez żadnego owijania w bawełnę.
Jeśli chciała zapytać, czy ją kocham, to naprawdę mogła sobie oszczędzić fatygi! Przecież mówiłem jej o tym przynajmniej raz w miesiącu, do diabła! Albo raz na dwa... Nieważne! Dla mnie liczyły się czyny, a nie jakieś puste gadanie...
- Ron... - byłem pewien, że za chwilę urwie mi ten guzik; kręciła nim bezlitośnie we wszystkie strony - Przecież nie jestem ślepa, widzę co się z tobą dzieje... Od paru ładnych tygodni nie przespałeś spokojnie ani jednej nocy. Zaczynasz wyglądać jak swój własny cień... I... i nic mi nie mówisz... chociaż to zżera cię od środka...! - wyrzuciła z siebie - Myślałam, że skoro ludzie są sobie bliscy, to... wszystko można jakoś...
Milczałem.
- Ron... - guzik wisiał już tylko na jednej, bardzo cienkiej nitce - ja... naprawdę chciałabym ci pomóc. Ale nie wiem, jak to zrobić, bo ty... dusisz w sobie to wszystko... Widzę, jak się męczysz...
Ło matko, znalazła się psycholog od siedmiu boleści! Mógłbym ją w tamtej chwili udusić za tę dociekliwość. Czy ona naprawdę musiała akurat w tym momencie przewiercać mnie na wylot...?! Niepotrzebne mi były żadne pieprzone wynurzenia! Nie życzyłem sobie, żeby ktoś wypruwał mi flaki...! Chciałem tylko... sam już nie wiem... Chciałem, żeby po prostu przy mnie była. Żeby o nic nie pytała...
Urwała mi jednak ten guzik.
- Proszę cię, Ron... - powiedziała cicho, zaciskając rękę w pięść - Czy ty naprawdę nie dostrzegasz, że się od siebie odsuwamy...?
Objąłem ją ramieniem, bo nic innego nie przychodziło mi do głowy.
- Gubię się... - wyszeptała w moją koszulę.
Ciągle milczałem. Bo niby co miałem jej powiedzieć...? Przecież sam już dawno pogubiłem się w tym wszystkim...
Spędziłem w Chester prawie trzy tygodnie, ale właściwie nie znam tego miasta. A już na pewno nie wiem nic o pobliskim Wrexham, gdzie podobno wręcz wypadało robić zakupy. Strange utrzymywał, że "moja kobitka" byłaby zachwycona, gdyby ją tam wpuścić. Faceta rzekomo mogłoby w tym miasteczku zainteresować jedynie spore skupisko Polonii. Znali się ci Polacy na mocnych trunkach, oj znali... Tak przynajmniej twierdził mój partner.
Ministerstwo ulokowało nas w dzielnicy typowo mugolskich domków z rudej cegły - takich z wymyślnymi balkonikami, kunsztownymi okienkami poddaszy i wymuskanymi ogródkami. Ja mieszkałem ze Strange'm, a Roger Davies Jr i pozostali trzej chłopacy zajęli większą sypialnię. Warunki były wspaniałe, zasady tajności formalnie zachowywano, ćwiczenia okazały się kaszką z mleczkiem, a przedstawiciele "prowincji" przyjęli nas bardzo miło. Nawet jeśli istniało coś takiego jak cicha rywalizacja, to znikała ona wieczorami, wraz z pojawieniem się flaszek mugolskiego piwa.
Pierwszego wieczoru naszego pobytu, około jedenastej, dobiegły nas z dworu mrożące krew w żyłach okrzyki.
- Ty śmierdzący pijaku!! Co ty sobie wyobrażasz??!! Co sobie sąsiedzi pomyślą???!!!
Rzuciliśmy się do okien, zupełnie nieświadomie - jak się później okazało - naśladując zachowanie pozostałych mieszkańców Whiteleaf w Corson Park North. Przez trawnik sąsiedniej posesji gramolił się solidnie ululany facet pod sześćdziesiątkę. Za nim postępowała ciemnoskóra niewiasta słusznej postury, okładając nieszczęśnika parasolką po różnych częściach ciała. Kiedy grzmotnęła go w głowę, stojący obok mnie Roger jęknął współczująco. Strange natomiast przyglądał się temu z filozoficznym spokojem. Gdy tylko osobliwa parka wtłoczyła się do swojego gniazdka i huk zatrzaskiwanych drzwi obwieścił koniec przedstawienia, światła na sąsiednich gankach pogasły, jakby ktoś użył Nox. Spoglądaliśmy na siebie z powątpiewaniem.
- Taaak, chłopaki... - głos Strange'a przerwał głuchą ciszę - Żeńcie się, żeńcie. Po co macie mieć lepiej - zarechotał na widok naszych min.
Potem podrapał się po brodzie i jednym haustem dokończył swoje piwo.
- Widzieliście właśnie jedną z głównych atrakcji Chester - mruknął - Co jutro jest...? Piątek? To dobrze. Pokażę wam jeszcze lokalny pub.
Dotrzymał słowa. Pub Spital Arms okazał się małą, ciemną spelunką, skupiającą w swoim wnętrzu typy spod równie ciemnej gwiazdy. Tym większe wrażenie pośród wszystkich tych mętów robili dwaj faceci, którzy przedstawili się nam jako bliźniacy - Ted i Fred Barnesowie. Dałbym sobie różdżkę pociachać, że bliźniacy z nich byli jak z koziej dupy trąba. Ponadto panowie utrzymywali, że właśnie wyszli z londyńskiego więzienia, gdzie przesiedzieli kawał czasu za nadużycia finansowe. Cóż, dla mnie i tak pozostawali typowymi, smutnymi przedstawicielami brytyjskiej klasy średniej, którzy pragną choć na jeden wieczór w tygodniu oderwać się od codzienności - i w tym celu muszą udawać kogoś, kim nie są...
Współczułem im; zwłaszcza, że Fred okazał się naszym sąsiadem od gorącokrwistej żony z parasolką. Dowiedzieliśmy się, że pani ta pochodzi z Jamajki - czyżby stąd jej ognisty temperament...? Z kolei połowica Teda, czyli Lady B. numer dwa była miłą, nieco płochliwą kobietką; poznaliśmy ją, kiedy o czwartej rano przyjechała po męża samochodem.
Najdziwniejsze jednak było to, że pomimo tych ekscesów wszyscy przedstawiciele społecznego marginesu zdawali się bez szemrania akceptować Barnesów. A my... no cóż, postanowiliśmy się ich trzymać, by wkupić się w całe to towarzystwo. Tamtej piątkowej nocy, o drugiej, po ośmiu kolejkach ALE, byliśmy już "swoi". Z tym większą chęcią wróciłem tam w sobotę. Pewnie dlatego, że byłem potwornie rozbity, a mugolskie piwo miało jednak - w porównaniu z kremowym - sporo procentów, których mój organizm stanowczo się domagał.
To właśnie wtedy pierwszy raz zobaczyłem tamtą dziewczynę. Siedziała samotnie przy jednym ze stolików. Miała bardzo jasne, kręcone włosy i różowe policzki. Była niska i nieco zbyt pulchna. Nie pamiętam, jak to się stało, że zaczęliśmy rozmawiać. Postawiłem jej piwo, potem drugie... Pracowała, o ile dobrze pamiętam, w którejś z mugolskich firm, zaopatrujących supermarkety. Gadaliśmy jedno przez drugie, zaśmiewaliśmy się z jakichś starych dowcipów...
W następny weekend znowu siedziała w Spital Arms. Musiała być cholernie nieszczęśliwa - nie wiem, nigdy o tym nie mówiła... i... cóż, mnie również w tamtym okresie sporo brakowało do szczęścia.
Moje tak zwane szkolenie miało zakończyć się po trzech tygodniach, w sobotę. Myślę, że kiedy w piątek wieczorem zjawiłem się w pubie, wiedziałem już, że nie wyjdę stamtąd sam. Nie mam pojęcia dlaczego tak się stało. Przecież tamta tak bardzo różniła się od mojej Agnes...
Wynajmowała pokój w starym domu na obrzeżach Chester. Małe pomieszczenie było ciemne i ponure. Unosił się w nim zapach stęchlizny.
Tamtej nocy... po dziesięciu kolejkach mugolskiego trunku nieźle szumiało mi w głowie. Niewiele pamiętam... może tylko zapach włosów tej obcej dziewczyny, przemieszany z wonią kurzu w obskurnym pokoju. A potem już wyłącznie skrzypienie starego materaca.
O szóstej rano ubrałem się, starając się robić jak najmniej hałasu i w pośpiechu opuściłem to miejsce. Ona o nic nie pytała, chociaż widziałem, że nie śpi... Cholera, chyba jeszcze nigdy w życiu nie czułem się tak podle. Wiedziałem, że nie obchodzą mnie odczucia tamtej... Liczyła się tylko Agnes. A najgorsze było to, że ciągle, nawet sam sobie, nie potrafiłem odpowiedzieć na pytanie: dlaczego.
Huk, z jakim aportowałem się na półpiętrze wynajmowanego przez nas domu, obudził drzemiącego na kanapie Strange'a.
- Uuuuu... Chłopcze, późno coś wracasz - zauważył, mlaskając głośno.
- Wytłumacz mnie! - rzuciłem szybko.
- Co? - Strange wytrzeszczył na mnie oczy.
- Wytłumacz mnie przed Noice'm. Muszę wrócić do domu. Natychmiast.
- Potter, weź na wstrzymanie... - stwierdził flegmatycznie - Nie ty pierwszy zdradziłeś swoją lalunię i nie ostatni. Z tym da się żyć, gwarantuję ci. Człowiek potrzebuje odmiany... a im mniej baba wie, tym lepiej dla niej.
Kurwa, rzygać mi się chciało od tych jego mądrości. Po głowie kołatała mi się tylko jedna myśl: czy ja naprawdę miałem to wypisane na twarzy...?
- Wracam do domu, Strange - burknąłem - Wymyśl coś. I przekaż z łaski swojej tę wersję Daviesowi i reszcie. Od... odwdzięczę się wam na miejscu, pasuje?
- Niech ci będzie.
Zdawałem sobie sprawę, że na dłuższą metę takie wyjście nie miało racji bytu. Kwestia mojej małej dywersji musiała dotrzeć w końcu do starego Allana i w konsekwencji - również do ojca. Ale nie dbałem o to. Przecież już dawno temu przestało mi zależeć na tej pracy...
Już kiedy deportowałem się z Chester, wiedziałem, że powiem o wszystkim Agnes. Nie miałem tylko pojęcia dlaczego. Może odezwała się we mnie cała ta pieprzona gryfońska uczciwość. A może po prostu nie potrafiłem już znosić kolejnych sekretów... i miałem nadzieję, że spowiadając się przed nią w jakiś sposób odciążę siebie. Absurdalne, wiem...
Gdy wylądowałem przed drzwiami jej mieszkania, dobiegły mnie stłumione dźwięki fletu. Nawet moje laickie ucho, po sześciu latach przymusowych ćwiczeń, potrafiło rozpoznać któryś z koncertów Mozarta. D - dur... a może G - dur, psiakrew, nieważne...! I tak nigdy nie potrafiłem ich rozróżnić! Wiedziałem jedno - jeżeli za moment usłyszę "Concertino" Chaminade, zyskam pewność, że piękna jest cholernie nieszczęśliwa. O ile Verdi był kompozytorem jej radości, o tyle flet zwiastował totalną depresję.
Otworzyłem drzwi w chwili, kiedy zaczął się temat "Concertino". Agnes siedziała na kanapie, podwijając pod siebie nogi. Na stopach miała tamte stare, siwe skarpetki.
- Tęskniłam - oznajmiła kieszonce na mojej lewej piersi, gdy tylko usiadłem obok.
- Musimy porozmawiać...
Nie potrafiłem inaczej... Bałem się, że jeżeli teraz nie zacznę mówić, to już nigdy nie zdobędę się na odwagę. Więc opowiedziałem jej... prawie wszystko. Odsunęła się ode mnie, kuląc się w rogu kanapy. Wstałem i zacząłem nerwowo przemierzać pokój. Patrzyłem na nią z góry. Miałem wrażenie, że z każdym moim słowem staje się coraz mniejsza, coraz bardziej... krucha...
Dotarłem w swojej relacji do ostatniego wieczoru i Agnes skuliła się jeszcze bardziej. Pochyliła nisko głowę; włosy opadły jej na twarz, tak że nie mogłem nic z niej wyczytać. Cholera, byłoby mi łatwiej, gdyby... gdyby zaczęła się ciskać! Gdyby na mnie wrzeszczała, wyzywała od kretynów, histeryzowała, płakała... nie wiem... nawet rzucała przedmiotami! Wszystko byłoby lepsze od tego jej milczenia...
Przyklęknąłem przed kanapą i wyciągnąłem do niej rękę.
- Agnes...
Odskoczyła, jakbym zbliżał się do niej z rozpalonym pogrzebaczem.
- Nie dotykaj mnie - powiedziała cicho, wciskając się jeszcze głębiej w róg kanapy.
Ciągle nie widziałem jej twarzy.
- Agnes... Co mam zrobić, żebyś...
- Nic - podniosła głowę - Nie można cofnąć czasu, Ron. A przynajmniej w tym przypadku nic by to nie dało...
Była potwornie blada, a jej oczy... Miała w nich coś więcej niż rozpacz i niedowierzanie. Nie potrafiłem tego nazwać...
- Wyjdź - wyszeptała.
Minęło kilka sekund, zanim dotarł do mnie sens tego słowa.
- Agnes... - mogłem tylko powtarzać jej imię, jak jakaś pieprzona papuga!
- Wyjdź, Ron.
Pomyślałem, że wrócę, kiedy ona jakoś tak... ochłonie. Łudziłem się, że wszystko można jeszcze naprawić. Przecież tak bardzo chciałem, żeby zrozumiała...! Chciałem nią potrząsnąć i zmusić, by patrzyła na mnie tak, jak zawsze...! Żeby dotarło do niej, że nie liczy się nikt inny... tylko ona...
Ale nie potrafiłem ubrać tych myśli w słowa. Przecież nie mogłem po prostu wykrzyczeć, że - jeśli wierzyć opowieściom moich kolegów - każdy facet ma w swoim życiu conajmniej jeden taki nic nieznaczący epizod... wspominany bez dumy, a za to ze sporym zażenowaniem. Taki, o którym za wszelką cenę chciałoby się zapomnieć. I przywołuje się go - jeśli w ogóle - to tylko w pijackim amoku, kiedy większość towarzystwa nie wie już, co się dokoła dzieje...
Nie, TEGO nie mogłem jej powiedzieć. Więc po prostu wstałem i wyszedłem do przedpokoju. Agnes zawołała mnie, kiedy chwytałem za klamkę. Odwróciłem się od drzwi wejściowych, zdecydowany tłumaczyć jej wszystko tak długo, aż w końcu zrozumie...
- Zostaw swoje klucze, Ron - powiedziała ochrypłym głosem.
- Agnes...
- Jutro zmienię zaklęcie blokujące.
- Proszę cię...
Urwałem, bo dopiero w tym momencie znowu na mnie spojrzała. Zrozumiałem wreszcie, co miała w oczach. To była obcość... Patrzyła na mnie, jak na obcego człowieka.
Odłożyłem klucze na stolik do kawy. A potem wyszedłem, cicho zamykając za sobą drzwi. Dopiero po pięciu minutach bezczynnego sterczenia na klatce schodowej, usłyszałem jej płacz.

* * *

- Dan, on się poruszył.
- Agnes... Idź do domu. Jesteś zmęczona i...
- Przestań do cholery! Przecież wiem, co widziałam. Nie rób ze mnie idiotki...
- Posłuchaj... Uzdrowiciele twierdzą, że to mogła być taka... reakcja organizmu. Wywołana dotykiem, zmianą temperatury... nie wiedzą...
- Jestem pewna, że on nas słyszy - upiera się panna T. - Jak inaczej wytłumaczysz te... te łzy...? A przed chwilą ruszył ręką, widziałam...!
- Agnes...
- Chcę, żeby to się wreszcie skończyło, rozumiesz?! Chcę tylko, żeby on z tego wyszedł...! Wszystko inne jest nieważne...
- Wiem.
- ...niech się obudzi... - Agnes pociąga nosem.
Musi być wykończona. Ma chrypkę; pewnie dlatego, że cały czas coś do mnie mówiła. Opowiadała, co słychać u niej w pracy i dlaczego nie przyszła zaraz pierwszego dnia. Z czasem cała ta jej relacja zlała się w jedno. Słowa były nieważne, chciałem tylko słuchać brzmienia jej głosu. Wiedziałem, że i tak nie powie nic o nas... przecież już pół roku temu płakała, twierdząc, że nie można sklejać na siłę czegoś, co raz się rozleciało...
Siedzi tu już strasznie długo. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo w końcu dawno temu zatraciłem jakiekolwiek poczucie czasu. Może i się poruszyłem, nie wiem. Nad własnym ciałem też już nie panuję. To takie wrażenie, jakby... jakby ono nie należało do mnie. Jakbym przez cały ten czas tkwił w jakiejś ogromnej pustce. Nie potrafię się z niej wyrwać.
- Stary, co ty do kurwy nędzy wyprawiasz...? - stanowczy głos Dana rozbrzmiewa znienacka tuż przy moim uchu - Może wreszcie zrobiłbyś nam tę przyjemność i łaskawie do nas wrócił?!
Wciąż nie mogę otworzyć oczu... Nie odpowiadam. I wtedy...
- Ron, co ci odwaliło...? Budź się już, bo my tu czekamy...
Co ci odwaliło... To samo pytanie mój przyjaciel zadał mi już wtedy, w kwietniu. A potem użył dużo ostrzejszych słów...

Nie wiem, jak długo stałem wówczas na klatce schodowej. Agnes uspokoiła się w końcu i z mieszkania nie dobiegał już żaden dźwięk. Zdawałem sobie sprawę, że muszę się stamtąd wynieść, ale nie potrafiłem wrócić do domu. Nie wyobrażałem sobie spotkania z rodzicami. Nie wiem, o czym jeszcze wtedy myślałem...
Może jakoś paradoksalnie znowu porównywałem siebie do ojca. Nie mam pojęcia dlaczego, ale byłem absolutnie pewien, że on nigdy nie zrobiłby mamie czegoś takiego. Moja pewność wynikała chyba z tego, co zdołałem przez te dwadzieścia kilka lat zaobserwować. Z głębokiego przekonania o jego nieomylności. Chociaż z drugiej strony... przecież był tylko człowiekiem...
Weźmy na przykład taką pannę Bones. Kiedy mnie uczyła, była jeszcze całkiem młoda i ładna. I cholernie samotna. Jej narzeczony zginął w czasie Drugiej Wojny. Z tego, co mi wiadomo, nigdy już nie wyszła za mąż... Przecież ojciec miał - przez te wszystkie miesiące - wiele okazji, by zostawać z nią sam... Mama, wiecznie zajęta kolejnymi wykładami, ciągle krążyła pomiędzy Boliwią a Paryżem. W tamtym okresie bywała w domu tylko w weekendy, albo - przy odrobinie szczęścia - przylatywała wieczorem, po to, by paść bez tchu na łóżko i zwlec się z niego następnego dnia o nieludzko wczesnej porze.
Cholera, o czym ja myślałem...?! Przecież miałem wówczas jakieś siedem lat i naprawdę nie zastanawiałem się nad takimi problemami. Dopiero teraz, w ponury, kwietniowy ranek, stojąc na zimnej klatce schodowej, uświadomiłem sobie, że chyba wariuję. Że zgłupieję do reszty, jeżeli natychmiast czegoś ze sobą nie zrobię. Potrzebowałem bratniej duszy... Natychmiast.
Jeżeli wierzyć zegarowi na kościelnej wieży, dokładnie o ósmej aportowałem się przed domem Dana w Ottery St Catchpole. Zrobiłem to niejako machinalnie - skoro nie mogłem wrócić do Doliny ani udać się do Lily na Grimmauld Place, pozostawało mi tylko wierzyć, że mój najlepszy przyjaciel nie wywali mnie jednak na zbity pysk. W końcu zamierzałem zakłócić mu spokój w wolny, sobotni poranek...
Drzwi otworzyła mi Kelly, piastująca na biodrze najmłodszego Weasleya.
- Ron... - w jej głosie zabrzmiało zaskoczenie, ale po chwili uśmiechnęła się miło, jak zawsze - Wejdź, Dan jest w kuchni.
- Ja tylko na chwilę... - wymamrotałem, unikając jej zatroskanego spojrzenia.
- Jasne, nie przeszkadzajcie sobie. I tak miałam zabrać Mikusia do babci Molly.
Chłopczyk zabulgotał z oburzeniem; w moim odczuciu był to ostry protest przeciwko nazywaniu go Mikusiem.
- Od dwóch tygodni tam nie byliśmy - ciągnęła Kelly, sprawnie nakładając swemu pierworodnemu dekoracyjną czapeczkę z różowym pomponem - Aż wstyd... to przecież tak blisko... Przestań się krzywić Michaelu Weasley - to ostatnie skierowane było do małego rozrabiaki, który właśnie usiłował pozbyć się z głowy wątpliwej ozdoby.
Na buzi miał wyraz autentycznego obrzydzenia. Nie dziwiłem mu się - czapka była ohydna.
Dan siedział w małej kuchni; przeżuwał ostatnie kawałki bekonu.
- Mówię ci, ożeń się w końcu - poradził mi, podnosząc głowę znad talerza - Warto, chociażby dla tej sobotniej jajeczni... - urwał na widok mojej miny.
Usiadłem naprzeciwko niego i wbiłem wzrok w stół. Milczeliśmy. Ciszę przerywały tylko rytmiczne stukanie starego zegara i spokojne dźwięki starych, mugolskich przebojów. Dobiegały z małego radia, które zajmowało honorowe miejsce na półce nad zlewem. Zesztywniałem, kiedy dotarły do mnie słowa. Jakiś palant uznał za stosowne akurat teraz obwieścić światu, że ona wyjeżdża rano, a on nie może przestać jej kochać.
Dan szybko podniósł się z krzesła i włożył talerz do zlewu, a potem jakby od niechcenia przekręcił gałkę.
Nie jestem idealny,
przepraszam za wszystko, co ci zrobiłem,
za wszystko, co było złe.
I zanim odejdę, chcę tylko,
żebyś wiedziała, że kiedyś
znalazłem pewien powód;
Powód by się zmieniać,
by wciąż zaczynać od początku
A tym powodem jesteś ty...
Następny! Cholera, uwzięli się, czy jak?! Czy oni w ogóle zdawali sobie sprawę z tego o czym mówią...? Myślą, że wystarczy jedna banalna pioseneczka, by poskładać to wszystko do kupy...?
Właściciel nieszczęsnego urządzenia obrzucił mnie kolejnym badawczym spojrzeniem i szybko wyłączył odbiornik.
- Skąd u was mugolskie radio? - spytałem, by przerwać milczenie.
- CRR ma ostatnio problemy z dostrajaniem się. Zresztą tutaj nigdy nie działało zbyt dobrze. Tym razem to podobno coś z zaklęciem nagłaśniającym... a Kelly twierdzi, że muzyka łagodzi obyczaje i jest niezbędna, zwłaszcza ze względu na Mikusia - młody tatuś pokręcił głową - Uważa że dobrze wpływa na rozwijanie wrażliwości... czy jakoś tak. I nieważne, czy to CRR, czy stare mugolskie szlagiery...
Zawiesił głos. Wiedziałem, że czeka, aż...
- Dan... - zacząłem niepewnie, nie odrywając wzroku od błyszczącego blatu stołu - Czy ty... na pewno masz dzisiaj wolne...?
- No mam. A co?
- A to, że... że potrzebuję kogoś, kto chce się nachlać choć w połowie tak bardzo jak ja.
- Aha.
Mój kumpel przez chwilę trawił tę sensację. Chyba nigdy nie zaczynaliśmy pić przed dziewiątą rano. Jednak weasleyowska natura w końcu zwyciężyła. Kiwnął przyzwalająco głową. I wówczas dotarł do mnie bezmiar własnej głupoty.
- Cholera... - uderzyłem się pięścią w czoło - Kretyn ze mnie! Wszystko pięknie, tylko nie pomyślałem, żeby przynieść...
- Daj spokój, stary - przerwał mi szybko - Przestań się certolić, bo... - wyszczerzył zęby - ...następnym razem ty stawiasz.
Opuścił kuchnię i wrócił po chwili z butelką i dwoma szklankami. W milczeniu wypiliśmy trzy pierwsze kolejki.
- No? - zachęcił mnie swoim zwyczajem Dan, nalewając czwartą.
- Co: no? - postanowiłem grać na zwłokę.
- Daj spokój, Ron. Wprawdzie nie jestem moją żoną i natura poskąpiła mi intuicji, ale ślepy by zauważył, że daleko ci do szczęścia. Dzisiaj żłopiemy na smutno, mam rację?
Pokiwałem głową i opróżniłem naczynie. Przez następny kwadrans siedzieliśmy w milczeniu. Mój gospodarz bardzo przejął się rolą pocieszyciela i sumiennie pilnował, by żródło nie wyschło.
- Słuchaj - zbuntował się w końcu - w tym tempie za pół godziny będę miał na podłodze kuchennej twoje zwłoki. Może ja trochę nietypowy jestem, ale jednak lubię wiedzieć, z jakiej okazji mam się urżnąć... tym bardziej, że Kelly wróci koło południa i będzie się spodziewała zastać tutaj wzór męża i ojca.
- Chodzi o Agnes... - wykrztusiłem, pomiędzy siódmą a ósmą kolejką - Ja... był ktoś inny.
Dan zmarszczył brwi.
- ...spałem z nią - dokończyłem bez ogródek.
Przez chwilę wpatrywał się we mnie z tępym niedowierzaniem.
- Ach tak - mruknął wreszcie - Eeee... no więc... tego. Stary, czy ty przyszedłeś tu dziś szukać pociechy, czy chcesz po prostu usłyszeć prawdę...?
Nie odpowiedziałem, bo przecież oboje wiedzieliśmy, po co przyszedłem.
- Dobra - Dan poprawił się na krześle - Tak myślałem. Więc powiem ci prawdę... Jesteś skończonym sukinsynem, Ron.
No tak. To była właśnie nasza przyjaźń. Żadnego owijania w bawełnę - tylko walenie prosto z mostu. Mimo to... Miałem wrażenie, że te słowa zawisły w powietrzu, czyniąc je jeszcze cięższym, niż było do tej pory. Unosiły się w nim bardzo długo...
Potem on rozlał następną kolejkę.
- Powiedziałeś jej?
- Uhm - zabrzmiało to bardzo żałośnie - Wywaliła mnie...
- A czego się spodziewałeś, na stado zdechłych gumochłonów? - prychnął mój kumpel - Że cię pogłaszcze po główce? Cholera, Ron... Co ci odwaliło...?
Nie odpowiedziałem. Instynktownie wyczuwałem, że Dan-facet jednak mnie rozumie. Buntował się Dan-doświadczony-mąż-z-dwuletnim-stażem. I Dan-ojciec...
- Co zamierzasz teraz zrobić...? - zapytał cicho.
Kurwa mać, to jego chłodne opanowanie doprowadzało mnie do białej gorączki.
- Nie wiem!! - wybuchnąłem, zrywając się od stołu i przewracając szklankę - Nie wiem do cholery...!
Szkło rozprysło się z brzękiem na posadzce. Dan nie ruszył się z miejsca. Wyciągnął różdżkę i wycelował w szklane odłamki.
- Reparo - mruknął.
Ale odłamki były zbyt drobne, a zniszczenia zbyt duże... Zaklęcie nie zadziałało.
- Cholerka... - stropił się mój przyjaciel - Chyba nie da się tego z powrotem sklecić...
Przyniósł mi następną szklankę. Usiadł naprzeciwko i spojrzał na mnie z powagą.
- Pij, Ron - burknął, stawiając przede mną naczynie z bursztynowym płynem - pij, stary...
Siedział ze mną w kuchni tak długo, jak tego potrzebowałem.

* * *

- Wujku... - w głosie Dana słyszę niepokój - No... co powiedzieli?
- Że... - ojciec chrząka głośno - że to cud, że żyje. Po długich jękach Zabini wydusił wreszcie z siebie, że Ron praktycznie powinien... zginąć na miejscu, albo umrzeć następnego dnia. Uzdrowiciele twierdzą, że pewnie nigdy się nie dowiemy, dlaczego tak długo się broni... Natomiast odpowiednie testy wykazały, co to było... - milknie, jakby nagle zabrakło mu tchu.
Słyszę, jak ciężko oddycha.
- Jest taki stary urok - odzywa się cicho mama - Typowo azjatycki... znany dokładnie tylko w tamtych kręgach kulturowych. Najprawdopodobniej pochodzi z IX wieku, kiedy to w Azji Mniejszej pojawili się pierwsi arabscy magowie. Nazywa się Dormito... - a oto i chodząca encyklopedia historii magii - Blaise podejrzewa, że to nim chronione były tamte skarby. Europejczycy zbyt wiele o nim nie wiedzą... tylko tyle, że trafiony nim człowiek natychmiast zapada w śpiączkę. Z której... z której nigdy się nie budzi.
- Ale przecież gobliny...
- Poczekaj, Dan... - ciągnie mama - gobliny oczywiście chronią swoich łamaczy odpowiednimi... hmmm... środkami. I zapewne to właśnie osłabiło siłę tego świństwa. Ron zaczyna reagować na bodźce, więc... Magomedycy sami nie są pewni... Isnieje możliwość, że Dormito wcale by nie zadziałało, gdyby nie pojawiła się tamta szajka... Ron był osłabiony... Crucio w połączeniu z tym wszystkim to iście wybuchowa mieszanka. To arabskie paskudztwo mogło spotęgować siłę Niewybaczalnych... Dlatego Blaise zdecydował - zapobiegawczo - o podawaniu eliksiru przeciwbólowego... ale...
- Ale co...? - w głosie Agnes brzmi strach.
- Ten eliksir ma też działanie uspokajające... jest bardzo silny, więc zakładając, że w ogóle istnieje szansa na wybudzenie, może on wręcz uniemożliwiać ten proces...
- Jednym słowem: genialny Zabini, po imponującym słowotoku, przyznał w końcu, że ciągle szukają po omacku - nawet gryząca ironia jest w wykonaniu ojca wręcz powalająca - To jest jak błędne koło... Coś, co mogłoby pomóc, będzie szkodziło w inny sposób.
- Ale przecież... musi być na to jakieś lekarstwo... - szepcze Agnes.
- Nie ma - odpowiada ojciec martwym głosem - to znaczy: jest, ale w fazie prób. Nie pozwolę, by te konowały wprawiały się na Ronie... Pan Naczelny dwoi się i troi, ale na razie nic dobrego z tego nie wychodzi. Nie wiadomo, jak długo to potrwa... Są w stałym kontakcie z azjatyckimi uzdrowicielami, ale u nich ten urok jest tak samo nielegalny, jak nasze Niewybaczalne. I po tylu latach pewnie nie mają nikogo, kto by się na tym znał... Tam również nie kładzie się już na magię obronną takiego nacisku... W końcu żyjemy w spokojnych czasach - w jego głosie brzmi gorycz - W praktyce... to znaczy, że niby wiadomo, jak urok rzucić, ale ze zdejmowaniem i niwelowaniem skutków już gorzej...
Zapada ciężkie milczenie.
Cholera. Więc to tak. Czy to znaczy, że już zawsze... zawsze tak będzie...? Ja... boję się. Tym razem naprawdę się boję... Nie, nie własnej bezradności. Nie śmierci.
Boję się, że już nigdy nie zdołam naprawić tego, co zepsułem na własne życzenie... Że nie uda mi się odzyskać tych wszystkich szans, które już zmarnowałem. Czy to właśnie miał na myśli ojciec tamtego popołudnia...? Zmarnowane szanse... i słowa, jakich pewnie nie da się już cofnąć.
Jest jeszcze tyle rzeczy, o których chciałbym mu powiedzieć... Jemu, Agnes, mamie... ale przede wszystkim jemu. Teraz już rozumiem, co chciał mi wtedy przekazać. Cholera, jak mogłem być taki głupi...? Jak to się dzieje, że tych, których... k-kochamy najbardziej.... na których nam zależy... ranimy zwykle najdotkliwiej...? Do żywego. I z pełną tego świadomością...

Chlańsko w kwietniową sobotę przypłaciłem kacem - gigantem. Ale właśnie to, jakoś paradoksalnie, pomogło mi w podjęciu decyzji. W niedzielę wieczorem spotkałem się z wujkiem Billem, by omówić stronę techniczną całego przedsięwzięcia. W Wyższej Szkole Zaklęć i Uroków trwał właśnie drugi semestr. Przedmioty mniej więcej pokrywały się z tymi, które zaliczałem już na AAM. Wujek twierdził, że profesorowie powinni bez przeszkód przepisać mi większość ocen, zwłaszcza z zaklęć, bo na mojej starej uczelni poziom nauczania tego przedmiotu był bardzo wysoki. Uroki też miałem z grubsza wyćwiczone, jak na aurora przystało - przynajmniej jeśli chodzi o formuły. Sposoby ich używania i zdejmowania mógłbym opanować w ciągu pół roku, przyjąwszy że dziekan zgodzi się na indywidualny tok nauczania. Wiedziałem, że zrobię wszystko, by jak najszybciej zaliczyć przepisowe osiemnaście miesięcy szkolenia. Gotów byłem ryć jak dziki niuchacz, byle tylko wyrwać się z ministerstwa...
W ten sposób już około września miałem szansę zostać młodym, niemal wyszkolonym adeptem sztuki łamaczej. Dalszy ciąg ewentualnej kariery stanowiła bowiem część praktyczna. Kierownictwo od razu rzucało niedawnych studentów na głęboką wodę. Wysyłano ich na ćwiczenia w terenie - do Egiptu, Kuwejtu, Brazylii, Libii. To tam zdobywali kolejne stopnie służbowe. Nęciły mnie te wszystkie kraje... dziś wiem już, że pragnienie poznania świata to jedno... a rozpaczliwa chęć ucieczki przed problemami... przed codziennością... to coś zupełnie innego.
Wtedy... myślałem, że w Anglii nie ma już nikogo, kto mógłby mnie zatrzymać. Nikogo, kto poprosiłby: "Nie jedź"... A późniejsze wydarzenia tylko utwierdziły mnie w tym przekonaniu.
W poniedziałek pojawiłem się w pracy tylko po to, by złożyć rezygnację na ręce Noice'a. Stary Allan najpierw zaniemówił, potem pokiwał głową, a następnie odprawił mnie bez zbędnych sentymentów. Mógłbym się założyć, że pierwszą rzeczą po którą sięgnął gdy opuściłem jego boks, był proszek Fiuu. Pół godziny później pogratulowałem sobie intuicji. Kurde, mógłbym robić za wróżkę! Sybilla przy mnie wysiadała!
Wywalałem właśnie ze swojego biurka ostatnie szpargały, kiedy wylądował na nim fioletowy samolocik. Upchnąłem papiery w koszu na śmieci, odczekałem, aż kosz głośno beknie, po czym najwolniej jak potrafiłem powlokłem się w stronę biura Najsławniejszego Aurora, unikając po drodze zdziwionego spojrzenia jego sekretarki. Dopiero za drzwiami zdałem sobie sprawę, skąd to spojrzenie - chyba poraz pierwszy w życiu minąłem Gaby Weasley* bez słowa, nie mówiąc nawet "cześć"...
- Usiądź, Ron - rzucił szorstko ojciec, rozkładając na biurku zwój pergaminu.
Aha, więc szykowała się rozmowa służbowa.
- Dostałem to przed chwilą od Allana Noice'a - wciąż ten ton; suchy jak trzask bicza - Możesz mi wyjaśnić, co to znaczy...?
Milczałem, uparcie wpatrując się w szklankę z dyniowym sokiem, którą Gaby ustawiła na blacie, pośród całej góry szpargałów.
- Ron... - w głosie ojca pojawiła się nagle taka... bezradność - Dlaczego nie powiedziałeś mi, co się dzieje...? Przecież widzę, że męczysz się tak już od zimy... To przez tamten wypadek, prawda?
Natychmiast podniosłem głowę.
- Nie! - rzuciłem ostro.
Cholera, mógłbym go zabić za tę łagodność! Nie potrzebowałem jego współczucia. Ani - tym bardziej - litości...
- Ron - ojciec przesunął pergamin w moją stronę - Zastanów się jeszcze, dobrze? Wyrzuć to... Rozmawiałem z Noice'm, wyśle cię na urlop. To standardowa procedura w takich wypadkach - dodał szybko, widząc, że już otwieram usta, by mu przerwać - Postępujemy tak z każdym pracownikiem, który jest w szoku i działa pod wpływem silnych emoc...
- Nie. Jestem. W. Szoku. - byłem tak wściekły, że z trudem wymawiałem słowa.
Traktował mnie jak dziecko, które nie potrafi zliczyć do trzech! Użył swoich wpływów, żeby zatrzymać mnie w pracy... zapobiec wywaleniu mnie na zbity pysk! A teraz jeszcze wciskał mi kit, twierdząc, że tak się zwykle postępuje w tego typu sprawach...!
- Odpoczniesz... - ciągnął uparcie - Przemyślisz to na spokojnie, prześpisz się z tym... a potem zastanowimy się co dalej.
Zastanowimy się?! Krew mnie zalewała! Czy on naprawdę nie rozumiał, że ja już dawno podjąłem decyzję?! Że okupiłem ją dziesiątkami nieprzespanych nocy i conajmniej setką pytań, na które wciąż nie było odpowiedzi...! A jeśli się nie uda...? Gdyby wiedział, ile mnie to kosztowało, gdyby...
- Nie można dokonywać takich wyborów pochopnie, Ron. Jeśli po powrocie nadal będziesz...
- Przestań do cholery!! - zerwałem się z krzesła i spojrzałem na niego z góry - Przestań wreszcie organizować mi życie, rozumiesz?!
Dopiero po chwili dotarło do mnie, co powiedziałem. Chyba jeszcze nigdy nie odezwałem się do niego takim tonem i bez przepisowego "tato". Ojciec zbladł. Wpatrywał się we mnie z niedowierzaniem, które po chwili zmieniło się w najprawdziwszą troskę. Psiakrew, nienawidziłem go wtedy...
Spokojnie zwinął pergamin w zgrabny rulon. Dopiero gdy odkładał go na bok, zauważyłem, że lekko drżą mu dłonie.
- Idź do domu, Ron - powiedział cicho - Porozmawiamy po południu.
Nie trzeba mi było tego dwa razy powtarzać. Z ulgą opuściłem gmach ministerstwa. Wypchaną torbę z rzeczami, których przez te lata nazbierało się całkiem sporo, zabrałem ze sobą. Jeżeli czegokolwiek byłem pewien, to tylko tego, że już nigdy nie wrócę do tego budynku - przynajmniej nie jako pracownik.
Po południu sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót. Usiedliśmy w salonie, po przeciwległych stronach stolika do kawy i przez chwilę w milczeniu mierzyliśmy się wzrokiem.
- Co zamierzasz teraz robić? - spytał wreszcie ojciec.
- Chcę zostać łamaczem uroków.
Ćwiczyłem tę kwestię przez cały ranek, kiedy on siedział w pracy... Szlag by to, i tak wypadła nieprzekonująco.
Ojciec odetchnął głęboko.
- Jeszcze pięć lat temu chciałeś być aurorem - zauważył cicho - Jaką masz gwarancję, że za następnych pięć lat znowu nie zmienisz decyzji?
Cholera, nie miałem żadnej. Tylko moje głębokie, wewnętrzne przekonanie, że...
- Chcę być łamaczem - powtórzyłem z uporem - bo... bo...
Wpatrywał się we mnie wyczekująco.
- Zrozum, tato... - wykrztusiłem - Wtedy byłem... byłem po prostu głupim smarkaczem. Nie mogłem przewidzieć, że to nie będzie dobry wybór...
- To są decyzje na całe życie.
Cholera, czy do niego nie docierało, co próbuję mu powiedzieć?
- A czy ty w wieku siedemnastu lat wiedziałeś, czym będziesz się parał? - odbiłem piłeczkę.
Spojrzał na mnie smutno.
- Wiedziałem.
Psiakrew. Faktycznie... A więc piłka znowu spadła na moją połowę kortu.
- Tato... - spróbowałem jeszcze raz - Posłuchaj, przecież wszystko da się jeszcze odkręcić... Ja...
- Ron - przerwał mi, głośniej niż powinien - Proszę cię, idź na ten urlop. Zabierz Agnes, wyjedźcie gdzieś...
Kurwa mać, o czym on chrzanił...?! Jak mógł być tak głuchy i ślepy...?
- Ile razy mam powtarzać, że nigdzie nie pojadę?! - krzyknąłem - W ogóle mnie nie słuchasz! Rozmawiałem już z wujkiem Billem i on powiedział, że... - urwałem na widok miny ojca.
Wciągnął szybko powietrze i wyprostował się w fotelu. Wyglądał, jakby dostał w twarz.
- Poszedłeś z tym najpierw do Billa?! - spytał podniesionym głosem.
- Tak! - odwrzasnąłem; nie wiedziałem o co tak się ciska - Przecież on w tym non stop siedzi, do kogo niby miałem iść?! Wujek powiedział, że mam szansę zaliczyć wymagane przedmioty przed wrześniem... potem wyjadę na praktyki. Chcę tego, rozumiesz?!
- Twoje chcenie nie ma tu nic do rzeczy!! - teraz oboje darliśmy się już ile sił w płucach.
Krzywołap, który właśnie nadciągnął dostojnym krokiem od strony ogrodu, zjeżył sierść i prychał groźnie. Potem wlazł pod kanapę, wystawiając stamtąd jedynie czubek nosa.
- Czy ty nie rozumiesz, że chodzi o kawał twojego życia?! - ojciec dyszał ciężko - Chcesz przekreślić całe pięć lat?!!
- Nie mogę zajmować się czymś, czego nienawidzę!!
Nagle zdałem sobie sprawę, że stoimy naprzeciwko siebie; oboje z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała i zaciśniętymi pięściami. Nie pamiętałem, żebym wstawał...
- Pięć lat... - powtórzył ojciec - Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, co znaczył taki szmat życia dla mnie, dla twojej matki... dla całego naszego pokolenia...?! Kiedy byliśmy w twoim wieku... ba, nawet młodsi... Ron, wtedy każdy... każdy dzień był na wagę goblinowskiego złota! Był jak... jak dar. Nie potrafię policzyć, jak często dziękowaliśmy... nie wiem komu... Bogu, Merlinowi, wszystkim możliwym siłom we wszechświecie... za to, że udało nam się dożyć zachodu słońca! Za to, że mijała kolejna doba i... i nie zginął nikt z kumpli... Ron... musisz zrozumieć... wtedy nikt nie dawał nam wyboru... Za moich czasów...
- To już nie są twoje czasy, do ciężkiej cholery!! - wrzasnąłem brutalnie.
Nie dbałem o to, że mogę go dotknąć do żywego. O nic już nie dbałem. Liczyło się tylko to, że tak bardzo się przed nim odkryłem... Wiedział już... musiał wiedzieć... jak cholernie się boję. Spanikowany auror, dobre sobie...! Nic innego się nie liczyło. Tylko to palące uczucie wstydu... Było mi głupio, że tak odsłoniłem karty. Dopiero teraz dociera do mnie, że on odkrył swoje jeszcze bardziej... a i tak to zaledwie kropla w morzu tego, przez co przeszedł.
Cholera, dzisiaj... nie mogę sobie darować tego mojego zaślepienia, tego durnego uporu. A wtedy... wtedy czułem tylko... jakąś dziką satysfakcję, że udało mi się go zranić.
- To już nie są twoje czasy! - powtórzyłem głośno - A ja nie jestem tobą!! Zrozum w końcu, że mam dość twojego wpieprzania się w moje życie!!
Te ostatnie słowa... Znowu zobaczyłem w jego oczach tamto niedowierzanie. I jeszcze... ból. Czerpałem z tych moich ryków jakąś sadystyczną przyjemność. Nareszcie udało mi się zburzyć ów cholernie irytujący spokój Najsławniejszego z Aurorów.
- Zmarnowałeś wszystkie swoje szanse! - krzyknął - A teraz... skoro nie chcesz, żebym się wpieprzał, to może powinieneś zacząć żyć na własny rachunek - przerwał dla zaczerpnięcia tchu - Może rzeczywiście powinieneś poukładać sobie to wszystko...! Sam. - dokończył twardo.
Nie trzeba mi było tego dwa razy powtarzać. Odwróciłem się i wybiegłem z salonu, potrącając mamę, która od jakiegoś czasu stała w progu z osłupiałą miną.
- Harry - usłyszałem jej rozdrażniony głos - co wy tu wyprawiacie? Przecież... - reszta zdania utonęła w huku zatrzaskiwanych drzwi mojej sypialni.
Pomiędzy jedną a drugą szatą, upychaną byle jak na dnie kufra, dotarło do mnie, że zachowuję się jak rozpuszczony bachor. Ucieczka z domu w wieku dwudziestu czterech lat... Śmieszne. Ale przecież nie mogłem inaczej... Wciąż dźwięczały mi w uszach tamte słowa... Sam. Na własny rachunek...
Właśnie domykałem wieko kolanem, kiedy ojciec stanął w progu.
- Ron... - mówił spokojnie, ale czułem, że to spokój pozorny - Zostaw to. Przecież możemy...
Złapałem za uchwyt, ale kufer był ciężki jak diabli.
- Locomotor! - krzyknąłem, celując w niego różdżką.
Ojciec podszedł bliżej i położył mi rękę na ramieniu. Wiedziałem, że z trudem powstrzymuje się, by mną nie potrząsnąć.
- Ron... uspokój się do cholery! Przestań zachowywać się jak dzieciak...
Wyszarpnąłem ramię z jego uścisku i wyminąłem go bez słowa.
- Odezwę się - rzuciłem w stronę mamy, która tkwiła bez ruchu na podeście, wpatrując się we mnie rozszerzonymi oczami.
Wyszedłem. Od tamtej pory nie byłem w Dolinie Godryka. Po prostu... myślałem, że wystarczy zamknąć za sobą drzwi. Że wystarczy wyjść do ogrodu, by cała wściekłość i rozżalenie zniknęły. Ale tak się nie stało. Złość ciągle we mnie kipiała... a dużo gorszy od niej był taki dziwny, metaliczny smak w ustach. Dziś wiem, że to była gorycz. Fakt, że odciąłem sobie drogę powrotu... i - najgorsza w tym wszystkim - świadomość, że jednak... zawiodłem ojca. I wcale nie pomagało wmawianie sobie, że już nie potrzebuję jego abrobaty... że przecież nie jestem tamtym ośmioletnim chłopcem, który przyprawił swojej siostrze nietoperze uszy...

Pachną konwalie... Właściwie czuję ten zapach niemal przez cały czas. Wypełnia szpitalną salę, przebijając się nawet przez woń eliksirów i środków dezynfekcyjnych. To dlatego, że ciągle siedzi tutaj mama... Nic nie mówi, po prostu jest. Od czasu do czasu poprawia mi kołdrę albo głaszcze mnie po głowie.
Teraz akurat wyszła... ale jestem pewien, że tylko na chwilkę. Może znowu siedzą z ojcem u tego... Zabiniego.
- Ron...
Lily znowu tu jest. Ciekawe, z kim tym razem zostawiła to swoje małe diablątko...? Ile to już dni...? Skończyły się mistrzostwa i Władek na dobre wrócił do domu...?
- Hej... - Młoda siada obok mnie na łóżku - Agnes powiedziała, że możesz się ruszać. No dalej... Uściśnij mi rękę.
Czuję w dłoni jej chłodne palce.
- Proszę...
Nie mogę do diabła! Czy oni wszyscy nie rozumieją?! Ja...
Lily wzdycha lekko.
- Wiesz, Liz wczoraj zaczęła chodzić! Tak na dobre... nie w chodziku i nie za rękę... Władek siedział w fotelu, a my obie stałyśmy na środku salonu. W pewnym momencie Mała się zapomniała i puściła mnie! - śmieje się cichutko - Dopiero w połowie drogi zorientowała się, co się stało. Zatrzymała się... jakby zdziwiona... ale potem ruszyła dalej, krok po kroku, aż dotarła do Władka! Wiesz... wyglądała jak mały, pijany kaczorek - w głosie Lily jest tyle czułości - To pewnie przez ten żółty dres, który kupiliście jej z Agnes na wiosnę... Dopiero teraz jest jej dobry. I w ogóle... mam bardzo zdecydowane dziecko, braciszku. Nie pozwala sobie założyć żadnej sukienki...
Taaa... Ciekawe kogo mi to przypomina...?
- ...zresztą sam widziałeś. Ryczy wielkim głosem, dopóki się jej nie przebierze w spodenki... Ron, czy ty słyszysz...? - moja siostra przełyka łzy - Co z ciebie za wujek, do jasnego ghula?! Twoja siostrzenica zaczyna tuptać, a ty tu sobie tak spokojnie leżysz...?! Tak bym chciała, żebyś to zobaczył...
Ja też bym chciał... Ale...
- Ron, gdybyś ty widział, jaką moja córka ma w sobie wolę walki - mówi Lily przez zaciśnięte zęby - Walczyła wczoraj o każdy maleńki krok... o każdy jeden centymetr... a przecież nie ma jeszcze nawet roku. Będzie z niej bardzo zdecydowana kobieta, prawda? A ty... ty też masz walczyć, rozumiesz...?! Walcz do cholery...!
Cisza.
- Ron... Proszę cię...
Wtedy też mnie prosiła.

Teleportacja z wielkim kufrem u boku nie była najszczęśliwszym pomysłem. Zdawałem sobie z tego sprawę - podobnie jak z faktu, że nie mam pojęcia dokąd iść. Jak na złość w pobliżu nie znajdował się akurat żaden turboświst. Stałem więc u wylotu głównej drogi, w pewnym oddaleniu od domu numer jedenaście i powoli docierała do mnie absurdalność sytuacji. Było już za późno, by cokolwiek zmieniać. Zrozumiałem, że jest tylko jedno miejsce, do którego mogę się udać.
Wyszarpnąłem różdżkę z tylnej kieszeni spodni. Zawsze ją tam nosiłem, niepomny ostrzeżeń Szalonookiego typu: "Pamiętaj, chłopcze, kiedyś sam odstrzelisz sobie tyłek. Zobaczysz. Może mnie już wtedy nie będzie na świecie, ale..."
Machnąłem zdecydowanie i czekałem. Błędny Rycerz pojawił się przede mną z wielkim hukiem jakieś dwie sekundy później. Lubiłem ten autobus. Ja i Lily jeździliśmy nim kiedyś do Nory; w zamierzchłych czasach, gdy nie mieliśmy jeszcze licencji na teleportację, a w pobliżu nie było akurat wolnego turbośwista. Miałem wrażenie, że to było wieki temu.
Wścieklefioletowe drzwi otworzyły się raptownie i na asfalt wygramolił się mężczyzna pod pięćdziesiątkę, w przepisowym, konduktorskim uniformie. Miałem wrażenie, że jego twarz nosi ślady po przebytej w dzieciństwie wietrznej ospie... a może to był po prostu niedoleczony trądzik...? Śmieszne... Jako dziecko nie zwracałem na to uwagi. Ale to na pewno cały czas ten sam gość...
- Witam w imieniu załogi Błędnego Rycerza, nadzwyczajnego środka transportu dla czarownic i czarodziejów zagubionych w świecie mugoli. Nazywam się Stan Shunpike i tej nocy...
- Dobra, dobra, wiem - przerwałem mu prędko - Poza tym popołudnie mamy, nie noc. Witam. Jedźmy już, dobrze?
Stan, wybity z rytmu, spojrzał na mnie uważnie.
- Aaaa... dokąd?
- Londyn. Grimmauld Place 12.
- No to gra - mruknął - Właź pan, a ja załaduję kufer... Do Londynu dwadzieścia sykli się należy.
- Ile?! - wyrwało mi się.
- Dwadzieścia. Tak, tak... pamiętam czasy, kiedy kosztowało jedenaście - Shunpike pokręcił głową z wyraźną dezaprobatą - Jak ci z działu finansowego nie przestaną się kłócić, to zeżre nas w końcu inflacja... i nawet gobliny nic na to nie poradzą.
Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowałem, była dyskusja na tematy ekonomiczne. Władowałem się do środka i opadłem na pierwsze wolne krzesło, tuż za kierowcą, którego twarz przypominała podwiędłe, zmarszczone jabłuszko. Konduktor upchnął mój kufer w bagażniku i stękając głucho ulokował się na fotelu z przodu pojazdu.
- Najpierw podrzucimy paru innych! - wrzasnął informacyjnie w moim kierunku, wskazując głową tył autobusu, gdzie matka dwóch kilkuletnich dziewczynek walczyła z mdłościami. Jednocześnie usiłowała zapanować nad córkami, które urządzały sobie wędrówki po wnętrzu Rycerza.
- To teraz Ottery, no nie Ern?! - ryknął Stan do kierowcy, który najwyraźniej był już lekko przygłuchawy.
Autobus ruszył z hukiem, podskakując na wybojach i zarzucając na zakrętach. Jedna z małych pasażerek wpadła na mnie, kiedy Ernie zahamował, by nie przejechać jakiegoś kocura.
- Fajnie, nie?! - krzyknął konduktor, kiedy załapał drugą dziewczynkę, ratując ją tym samym przed rozpłaszczeniem na przedniej szybie.
Mała pisnęła z radości i pobiegła do matki. Stan podrapał się po brodzie.
- Ty... - mruknął, celując we mnie palcem - Przypominasz mi pan kogoś, wiesz? Jak się pan nazywasz?
Widocznie szybka jazda spowolniła bardzo moją zdolność kojarzenia faktów.
- Ron Potter - odburknąłem.
Sekundę później żałowałem już, że nie ugryzłem się w język - Stan rozpromienił się jak wiosenne słońce.
- Znam ja twojego staruszka, oj znam... Jak go pierwszy raz wieźliśmy, to był z niego taki chuderlawy wypłosz w okularach, no nie Ern? - konduktor uśmiechnął się błogo do własnych wspomnień - Taaa... Podał nam fałszywe nazwisko, bo nadmuchał ciotkę, czy coś... Bał się, że go za to wyślą do Azkabanu. Kto by wtedy pomyślał, że tak się sprawy potoczą...? - Stan pokręcił głową - Tak. To naprawdę wielki czarodziej. I fajny gość, Mały... Zresztą, co ja ci będę dużo gadał... Wiedziałem, że już się spotkaliśmy. Podobny jesteś do Harry'ego... no nie Ern?! - Ernie przytaknął posłusznie - Pamiętam, jak woziłem cię na wakacje... Jak ten czas leci! A co tam słychać u twojej siostry?
Stan zupełnie niezauważalnie przeszedł ze mną na "ty". Właściwie nie miałem mu za złe tego ojcowskiego tonu, dopóki nie oczekiwał odpowiedzi. A narazie nie oczekiwał.
- ... pewnie wyszła już za mąż, co? - monologował z zapałem - Ma dzieci? Pewnie całą kupę! A co tam u mamy? To zawsze była strasznie mądra kobitka, no nie Ern?! Kiedyś, zimą, jechaliśmy z Londynu do Hogsmeade i ona...
Odkryłem, że wystarczy tylko wyłączyć fonię i od czasu do czasu potakiwać. Stana to w pełni satysfakcjonowało. A ja... Cholera, szlag mnie trafiał! Przecież chciałem uwolnić się od ojca... To znaczy... odszedłem, żeby się jakoś tak... usamodzielnić. A pierwsza osoba, którą spotykałem, mówiła niemal wyłącznie o nim...!
Na szczęście nic nie trwa wiecznie. Błędny Rycerz dotarł w końcu do Ottery St. Catchpole, gdzie wysiadła matka z dziewczynkami, a potem wyhamował z piskiem opon przy Grimmauld Place. Shunpike, stękając głucho, wytoczył się z wnętrza autobusu i wyciągnął na chodnik mój kufer.
- A pozdrów ode mnie swojego staruszka - powiedział życzliwie, kiedy zapłaciłem za kurs i zacząłem się żegnać - Całe wieki go nie widzieliśmy, no nie Ern?!
Stan zatrzasnął drzwiczki i pojazd ruszył z piskiem opon, by po chwili z donośnym hukiem rozpłynąć się w powietrzu. Chwyciłem swój bagaż i powlokłem się w kierunku ganku domu numer dwanaście.
Lily otworzyła po drugim dzwonku. Spojrzała na mnie przelotnie, rzuciła "cześć" i pogalopowała w stronę kuchni, mamrocąc coś o przypalających się kiełbaskach. Poszedłem za zapachem.
Za każdym razem kiedy tu bywałem, dziwił mnie fakt, że z takiego ponurego domiszcza można było zrobić... hmmm... siedzibę mieszkalną z prawdziwego zdarzenia. Chyba najbardziej lubiłem kuchnię, która w niczym nie przypominała tamtego ponurego pomieszczenia sprzed czasów remontu. Teraz wydawała się ogromna... i bardzo słoneczna. To wrażenie potęgowała chyba podłoga z jasnego drewna, mnóstwo różnych szafek i szafeczek, niebieskie dodatki i brązowy, błyszczący blat okrągłego stołu, otoczonego taboretami o granatowych obiciach. Przy tym stole nigdy dla nikogo nie zabrakło miejsca. Być może wynikało to z faktu, że cała nasza rodzina po prostu... lubiła kuchnie. To w nich toczyło się domowe życie i w nich odbywały się co ważniejsze rozmowy. Tak było zawsze w Dolinie Godryka. A teraz... wyglądało mi na to, że Młoda przeniosła tę niepisaną tradycję na własny grunt. Czasami odnosiłem wrażenie, że granatowe taborety mnożą się magicznie, kiedy tylko przybywa więcej gości...
Jednak dużo bardziej, niż atmosfera na Grimmauld Place, dziwiła mnie sama Lily. W tej młodej kobiecie, opiętej śmiesznym, kolorowym fartuszkiem, nie mogłem doszukać się najmniejszego śladu po mojej smarkatej, pyskatej siostrze. Krzątała się po jasnym wnętrzu, podśpiewując coś pod nosem i zakładając co chwilę za ucho niesforny kosmyk włosów. A ja... zawsze myślałem, że będzie po prostu wierną kopią mamy. Że zmieni dżinsy na drogie garsonki i bez przeszkód zacznie międzynarodową karierę numerologa. W końcu zrobiła dwa fakultety, przez trzy lata obijała się po Nowym Jorku i tłukły się o nią najpoważniejsze magiczne instytuty... A ona bez żalu rozstała się z akademickim światkiem i poświęciła się obowiązkom żony i matki.
Kiedyś, krótko po narodzinach Lizzy, spytałem Lily, czy chciałaby cokolwiek zmienić. Roześmiała się tylko.
- Pytasz, czy naprawdę nie żałuję, że zostałam kurą domową...? - spoważniała nagle - Ron... jestem szczęśliwa. I nie potrzebuję do tego szczęścia numerologii ani runów, rozumiesz? Chcę tylko patrzeć, jak rośnie moja córka... Nie chcę przegapić ani jednego dnia jej życia... ani jednej minuty... Poza tym... - spojrzała na mnie figlarnie - mogę sobie pozwolić na ten luksus. W końcu sportowcy zarabiają całkiem nieźle!
Czasami zastanawiam się, czy na decyzję Lily nie wpłynął przypadkiem fakt, że - jakby na to nie spojrzeć - nasza mama należała jednak do osób robiących karierę. Ja sam właściwie nie odczułem jakoś drastycznie tych jej licznych nieobecności. Zresztą, starała się jak mogła, by nam je wynagrodzić. Ale może moja siostra odbierała to inaczej...? Może potrzebowała jeszcze więcej troski... więcej uwagi...
Ja i mój kufer wkroczyliśmy w progi kuchni dokładnie w momencie, kiedy Lily przewracała na drugą stronę dymiące kiełbaski. Potem jednym rzutem oka skontrolowała naczynia, które płukały się w zlewie. Sprawnym ruchem odesłała je na suszarkę i uśmiechnęła się do mnie. W tym momencie znieruchomiała, z różdżką w ręku; dopiero teraz dostrzegła mój osobliwy bagaż. Wcześniej, zaabsorbowana kolacją, nie zwróciła na niego uwagi.
- Co się dzieje? - spytała ostrożnie, wyłączając gaz pod kiełbaskami.
Milczałem, stojąc pośrodku kuchni, jak ostatni kretyn.
- Na Merlina, puść wreszcie ten uchwyt i usiądź - przynagliła mnie - Jest... - zerknęła na kuchenny zegar - jest czwarta. To znaczy, że masz godzinę, zanim Liz się obudzi i zacznie tutaj rządzić. Wtedy aż do dziesiątej nie będzie chwili spokoju... Opowiadaj, a ja ci zrobię mocnej kawy.
O matko, czy ja naprawdę aż tak źle wyglądałem...?
Opadłem na taboret. Ta kawa wcale nie była najgorszym pomysłem; coś rozsadzałao mi łeb od środka. Lily postawiła przede mną filiżankę z parującym płynem i usiadła naprzeciwko. Piłem małymi łykami.
- Ron... - zaczęła w końcu - Martwię się, bo ostatnimi czasy wszystko trzeba z ciebie siłą wyciągać. To znaczy... ja wiem, że o pewnych rzeczach się siostrze nie mówi, ale...
- Wyprowadziłem się z domu - oznajmiłem, odstawiając filiżankę - A właściwie... to ojciec kazał mi się wynosić. Tuż po tym, jak poinformowałem go, że chcę zmienić zawód.
Lily zmarszczyła brwi i spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
- Wypro...?? Chcesz... zmienić...?
- Tak. Na łamacza uroków.
- Dobra, rozumiem. Może nie uwierzysz, ale ja akurat nigdy nie widziałam cię za biurkiem w ministerstwie. A z zaklęć zawsze byłeś dobry... - machnęła różdżką i po chwili na stole wylądowała malinowa herbata - Tylko... na Merlina, co ma z tym wspólnego ojciec...?
- Wściekł się. Powiedział, że marnuję sobie życie.
Powtórzyłem z grubsza przebieg naszej rozmowy. Młoda słuchała w milczeniu, oplatając palcami brzeg swojego kubka. Mówiłem szybko, wyrzucając z siebie całą wściekłość i żal, nagromadzone tego popołudnia.
- Z tego co słyszę - zauważyła cicho, kiedy skończyłem - nie wynika wcale, że ojciec chciał byś się wyprowadził. Po prostu źle go zrozumiałeś.
- Ale...
- Poczekaj. On chciał tylko, żebyś sobie wszystko poukładał. Chciał przekonać cię, że rzeczywiście nie będzie się wtrącał, jeżeli sobie tego nie życzysz. Ale na pewno nie wyrzucił cię z domu, Ron. Po prostu... użył tylko zbyt ostrych słów. Obu was poniosło...
Miałem swój własny pogląd na tę sprawę. I nie zamierzałem go zmieniać, do diabła! Więc siedziałem cicho i wpatrywałem się w swoje dłonie.
- Ron - przekonywała mnie Lily - przecież zawsze dobrze się rozumieliście... Jestem pewna, że wszystko da się jakoś naprawić. Po prostu wróć tam i porozmawiaj z nim... Spokojnie.
- Nie.
Cholera, czy ona nie rozumiała, że nie było już odwrotu?! Moja miłość własna i urażona duma za nic nie pozwalały mi wracać...
- Posłuchaj... - Młoda odstawiła kubek i położyła rękę na moich splecionych dłoniach - Ja... ja też swego czasu nie mogłam się z nim dogadać. Po tym jak... po tamtym obozie w Bułgarii... Nie znosiłam go, Ron. Byłam taka wściekła! O to, że zataił przede mną prawdę, że traktował mnie jak smarkulę, która niczego nie rozumie... Wyobrażałam sobie, że gdybym wiedziała o Draconie Malfoyu, to wszystko potoczyłoby się inaczej. Czułam się oszukana... Tak, wiem, że to zupełnie inna para kaloszy - dokończyła szybko, widząc, że chcę jej przerwać - Tylko... zrozum w końcu, że ojciec, w obu przypadkach, chciał dla nas jak najlepiej... On nie potrafi inaczej... Za wszelką cenę stara się nas... odciążać. Chronić nas... nawet teraz, kiedy jesteśmy dorośli. Nigdy tego nie mówi, ale... Ron, przecież my po prostu już zawsze będziemy jego dziećmi. Zdaję sobie sprawę, że to nie brzmi zbyt odkrywczo... ale... sporo czasu zajęło mi rozgryzienie tego, wiesz? To znaczy... - Lily zamyśliła się - Sądziłam, że pojęłam to już dawno... ale tak naprawdę... do końca rozumiem go dopiero teraz... kiedy sama mam Lizzy. Dopiero teraz wiem, jak to jest...
Słuchałem jej jak głuchy hipogryf grzmotu. Na pewno to wszystko miało jakiś sens. Ale ja już dawno postanowiłem, że będę trwał w swoim uporze.
Młoda nie cofała ręki.
- Ron... Cały problem z wami polega na tym, że jesteście do siebie tak bardzo podobni. Już sobie wyobrażam te dwa ataki furii w jednym momencie! - uśmiechnęła się lekko - Nie ma to jak słynny, potterowski temperament... Mocno ten nasz ojciec wrzeszczał?
- Jak cholera - odburknąłem.
- Słuchaj... - w głosie Lily pojawiła się dziwna łagodność - Czy ty naprawdę nie widzisz, że jesteście sobie bliscy...? Że macie te same poglądy... i tylko do ich realizacji dążycie innymi drogami. Ale przecież muszą być jakieś miejsca, w których te ścieżki wam się skrzyżują...
Milczałem. Mogłaby sobie darować te kwieciste metafory; ja i tak wiedziałem swoje.
- Ron... - zawahała się - Nie chcę cię do niczego zmuszać, ale... uważam, że to ty powinieneś do niego iść. Na pewno możecie sobie wyjaś...
- Nie.
- Ron... Proszę cię...
Pokręciłem głową, wpatrując się uparcie w blat stołu. Lily westchnęła i wstała, by zająć się zapomnianymi kiełbaskami.
- Co u Agnes? - spytała, nakładając mi na talerz solidną porcję - Dawno jej nie widziałam. Miała wpaść w weekend, ale nie przyszła. Stało się coś?
Cudnie. Przechodziliśmy właśnie z jednego rozkosznego tematu na drugi. No tak... Są rzeczy, których nie mówi się własnej siostrze...
- Zerwaliśmy.
- Słucham...?
- To już koniec, Lily - wycedziłem przez zaciśnięte zęby - Koniec, bo osobiście wszystko spierdoliłem. Zdradziłem ją. Teraz chyba nie wypada mi już pytać, czy mogę się u ciebie zatrzymać przez jakiś czas?
Nie poznawałem własnego głosu. Był taki... wyzywający. Pełen zimnej furii. A tak naprawdę... cholernie się bałem. Tego, że ona też mnie skreśli. Że będzie pouczała na siłę, patrzyła z pogardą... że potraktuje mnie jak obcego.
Młoda szybko wrzuciła patelnię do zlewu i podeszła do stołu. A potem, bez uprzedzenia, objęła mnie i przytuliła.
- Głupi ty - mruknęła - Gdzieś ty się uchował...? Zjedz tę zimną kiełbasę, pójdę przygotować ci pokój. I nie zadawaj takich bezsensownych pytań, O.K.? Bo cię potraktuję Karatecusem, jak za dawnych, dobrych czasów.
Puściła mnie i, przygryzając wargi, ruszyła do wyjścia.
- Aha - rzuciła w progu - Siostrzana miłość też ma swoje granice. Sam rozpakujesz swój kufer. No i sam będziesz prał swoje brudy... dosłownie i w przenośni. Stoi?
- Stoi.
To właśnie w tamtej chwili zrozumiałem, że nagle odwróciły nam się role. Teraz to ona zachowywała się jak "ta starsza". I mądrzejsza...

* * *

Skrzypnięcie otwieranych drzwi. Z korytarza dobiegają podniesione głosy, ale nie potrafię rozróżnić słów... To chyba ojciec... tylko na kogo, do ciężkiego ghula, się tak wydziera...?
Chlupoce woda w misce. Skąd ci stażyści wytrzasnęli to mydło...?! Śmierdzi lawendą na kilometr. Ciepła ta woda... Au... w myciu pacjentów to oni też jakoś wprawy nie mają...!
Cholera... Tak mi wstyd... Niech się pospieszą...! To piekielnie głupie uczucie - być ciągle zdanym na innych. Być takim... bezwolnym. Choć jeszcze nie tak dawno wydawało mi się, że całe życie taki byłem. Wciąż zależny - od ojca, od wszystkiego, co się z nim wiązało, od tego, co mógł mi załatwić, od sposobu, w jaki mną kierował... i od faktu, że on ciągle usuwał z mojej drogi wszystkie przeszkody. Właśnie wtedy, w kwietniu, postanowiłem, że to się zmieni. Tak bardzo chciałem się uniezależnić, by móc kiedyś spojrzeć mu w oczy i powiedzieć, że do wszystkiego w życiu doszedłem sam... Lily miała rację. Nie znosiłem go za to. Kto wie, może nawet... tak, nienawidziłem. Mocne słowo, wiem... I za nic nie chciałem uwierzyć w jego dobre intencje. Byłem święcie przekonany, że specjalnie rzuca mi kłody pod nogi. I nie zmieniałem zdania - choć wszyscy wokół starali się przekonać mnie, że nie mam racji.

Miałem wynająć sobie mieszkanie - w końcu przez te wszystkie lata zdążyłem całkiem sporo zarobić - ale Lily nawet nie chciała o tym słyszeć. Powiedziała, że mogę zostać jak długo będę chciał, bo na kawalerskim gospodarstwie zapewne zmienię się prędko w nieelegancki, wychudzony szkielet. Twierdziła, że wystarczy, jeśli pomogę jej trochę "odsapnąć" i zajmę się Liz. Ponieważ Młoda nie chciała nawet słyszeć o pieniądzach, z wielką przyjemnością wypełnać zacząłem obowiązki ojca chrzestnego i obsypywałem to małe diablę prezentami. Oczywiście diablę było zachwycone, czego nie można powiedzieć o jego rodzicach...
Przede wszystkim jednak - uczyłem się. Zakopałem się w książkach tak głęboko, jak jeszcze nigdy w całym swoim dotychczasowym życiu. Wkrótce byłem już boleśnie świadom, że umysł starego konia przyswaja wiedzę znacznie wolniej, niż mózg nastolatka. A jednak z uporem brnąłem przez wszystkie formuły uroków. A potem szedłem na każdy kolejny ezamin, zaliczałem go, wracałem na Grimmauld Place i odsypiałem tę orkę - w ciągu jednej czy dwóch nocy - tylko po to, by jak najszybciej zacząć przygotowania do następnego testu.
Oczywiście dość często odrywałem się od tych szpargałów, by zaopiekować się moją siostrzenicą.
- Kochanie, powiedz: wujek - prosiła Lily.
- Baba - odpowiadało natychmiast przekorne, czarne stworzenie.
- Nie... wu - jek.
- Baba - ba. Baba.
- Wiesz, mama dopatruje się w tym peanów na swoją cześć - śmiała się moja siostra - Tatiana zresztą też... Jak myślisz, powiedzieć im, że Liz nie wymawia na razie żadnych innych sylab...?
- Lepiej nie - przekomarzałem się - Nie chciałbym być wtedy w twojej skórze...
Młoda spoważniała.
- Ron... Mama bardzo się martwi. Przecież nie rozwiążecie z ojcem tej sprawy, jeżeli będziecie się wzajemnie unikać...
- Położę Lizzy - uciąłem krótko.
Zabrałem Małą i poszedłem na górę, przytulając po drodze policzek do rozczochranego, ciemnego łepka. Zawsze tak robiłem, kiedy było źle. Pomagało...
Rzeczywiście, konsekwentnie unikałem ojca... podobnie jak on mnie. Po prostu nie wchodziliśmy sobie w drogę. I tyle. Nie pomagały interwencje mamy i prośby Lily. Nie widzieliśmy się od wiosny, a była połowa sierpnia...
Pewnego dnia Młoda uznała, że zaczynam wyglądać jak cień człowieka i potrzebna mi regeneracja sił. Jednocześnie doszła do wniosku, że jej dziecku przyda się zmiana klimatu - i w którąś sobotę wysłała nas oboje do Szkocji, żebyśmy odwiedzili Hagrida. Zdołałem wytargować tylko tyle, byśmy nie zostawali na cały weekend; mieliśmy wrócić tego samego dnia.
Od ślubu naszego przyjaciela z Madame Maxime minęło ładnych kilka lat. Mieszkali oboje w całkiem sporym domu na tyłach Beauxbatons. Hagrid objął posadę po starym, francuskim gajowym, ale nie potrafił całkowicie wyrzec się Hogwartu. Dzięki istnieniu turboświstów nie przeszkadzał mu brak licencji teleportacyjnej; mógł ciągnąć dwa etaty, bez szkody dla swych - jak mawiał ojciec - obowiązków małżeńskich.
Zresztą, odkąd pamiętam, Hagrid zawsze był na hogwarckich błoniach... Najczęściej spędzał na nich całą sobotę; żartował, że musi choć na jeden dzień w tygodniu uwolnić się od babskiego zrzędzenia. A tak naprawdę... nie mogłem pozbyć się wrażenia, że on po prostu czekał. Czekał na mnie i na Dana... W ciągu tych siedmiu szkolnych lat niewiele było weekendów, w czasie których nie zajrzeliśmy do tamtej chatki. Nie potrafię racjonalnie wyjaśnić, co mnie tam ciągnęło. Po prostu czułem, że tak musi być. I już. Lubiłem przytulną, wielką izbę i zapach krajanki z melasy.
Tym razem, kiedy tylko turboświst wylądował pośród wielkich dyń, też to poczułem. Takie... ciepło. I jeszcze wrażenie, że chociaż coś jest dokładnie tak, jak być powinno. Nie zmienia się...
- Cholibka - stropił się na nasz widok Hagrid - Właźcie, właźcie... Tylko dlaczego ta twoja siostra nie uprzedziła, że wpadniecie...? Przecież ta kruszyna głodna będzie...! Ja mam tylko krajankę dzisiaj...
- To wystarczy - uspokoiłem go - Ja i Liz nie jemy zbyt dużo.
- Lizzy! - olbrzym rozpromienił się natychmiast - Chodź do wujcia, no chodź... Akuku! - zakrył twarz rękami, by po chwili ukazać się Małej w pełnej krasie.
Oczywiście to niewdzięczne dziecko natychmiast wyciągnęło do niego ręce.
- Baba! - zawołało przynaglającym tonem.
Hagrid przytulił ją i z wyrazem błogości na twarzy pozwolił potarmolić się za brodę. Kieł podszedł bliżej i próbował polizać mnie po twarzy.
- Siadaj, Ron - rzucił w moim kierunku gospodarz - Zrobię herbatki...
Posadził moją siostrzenicę na podłodze obok psa i wyjął z szafki dwa wielkie kubki. Obserwowałem to wszystko z pewnym niepokojem, bo Mała zaczęła nagle bardzo interesować się ogromnym ogonem zwierza, który rytmicznie uderzał w wytarte deski.
- Kieł, nie rusz - mruknął nieuważnie Hagrid, stawiając na stole talerz z krajanką - Był tu dziś twój tata, wiesz? - to ostatnie było ewidentnie skierowane do mnie; postanowiłem udawać głuchego.
- Lizzy, zostaw! - zawołałem, widząc, że wielkie zębiska bestii niebezpiecznie zbliżają się do rączki mojej siostrzenicy.
- Nic się nie bój, Ron - uspokoił mnie gajowy - Kieł nie zrobi krzywdy żadnemu dzieciakowi.
Nie byłem taki pewien. W końcu nasz przyjaciel znany był z zamiłowania do stworzonek raczej niebezpiecznych.
Tymczasem, jakby na potwierdzenie słów swojego pana, brytan przysunął się bliżej i przejechał po twarzy Liz swoim szerokim ozorem. Świetnie. Teraz to małe czarcie nasienie miało na sobie hodowlę zarazków. Pomyślałem, że Lily najpierw mnie oskubie, a potem udusi, jeśli Mała się rozchoruje. Tymczasem Hagrid absolutnie się tym nie przejął.
- Mówię, że był twój tata - powtórzył, przysuwając bliżej wielki kubek - Smutny jakiś... a mówiłem, że to dyrektorowanie na dobre mu nie wyjdzie. Za dużo kłopotów...
- P-powiedział ci, że ma problemy w pracy...? - zająknąłem się.
- Nie musiał nic mówić, Ron - Hagrid wstał i podniósł z podłogi Lizzy, która raczkowała w kierunku paleniska - Ja i twój tata znamy się jak... tego... jak dwa łyse testrale. Kopę lat... Jak był jeszcze w Hogwarcie, to też tu czasem przychodził... jak mu było źle. I nigdy słowem nie pisnął... Ale to się wie.
Milczałem.
- Ty jesteś taki sam, Ron... - dodał cicho olbrzym.
Cholera, miałem ochotę wrzasnąć, żeby się zamknął! O co mu chodziło...?! Chciał wzbudzić we mnie poczucie winy?! Zmówili się wszyscy, czy jak?!
Spojrzałem na Lizzy. Przytuliła się ufnie do kamizeli z krecich futerek i niestrudzenie ciąnęła Hagrida za brodę. Tymczasem on mówił dalej.
- Twój tata to jest równy gość, Ron. Zawsze taki był... I wiesz... on nigdy nie miał letko w życiu. Nigdy... Nie jest dobrze, jak człowiek zostaje całkiem sam, wiem coś o tym - Hagrid głośno pociągnął nosem - A potem, kiedy już wszystko zaczyna się układać... kiedy już wreszcie masz kogoś... blisko... to się przyzwyczajasz i myślisz, że tak już będzie zawsze. Tylko... cholibka, właśnie wtedy może się zdarzyć, że ci najbliżsi zaczną się od ciebie odwracać. I wtedy to okrutnie boli, bo... bo przecież byłeś już pewien, że zawsze będzie tylko dobrze... i że już nie będziesz sam.
Hagrid wydmuchał nos w kraciastą chustkę.
- Cholibka, alem się rozgadał... - zauważył zmieszany - Pij herbatkę, Ron. Stygnie.
Skinąłem głową i zerknąłem na Lizzy. Spała, z buzią wtuloną w krecie futerko. Kciuk lewej rączki powędrował do ust. Drugą ciemną łapkę ciągle zaciskała mocno w piąstkę na końcu bujnej, siwej brody olbrzyma.

* * *

- Nie zgadzam się!
- Nie decydowałbym się na ten eliksir, gdyby nie fakt, że to nasza jedyna szansa! - w głosie Naczelnego, oprócz profesionalizmu, dźwięczy jeszcze głębokie przekonanie o własnej słuszności.
- Nie pozwolę robić z Rona jakiejś doświadczalnej fretki, Zabini!
- Pan... Potter, do ciężkiej cholery!! Przestań zachowywać się jak histeryk! Zrozum w końcu, że nie ma innego leku... a ja naprawdę wiem co robię! Bazę wywaru stanowi tojad. Znasz przecież działanie tego składnika... Może w eliksirach nie byłeś orłem, ale...
- Świetnie - gryząca ironia w słowach ojca pewnie wykończyłaby od razu tych mniej odpornych - Zamierzacie bardziej uśpić kogoś, kto już i tak jest w śpiączce...
- Pozwól mi dojść do słowa, to wszystko ci wyjaśnię - odpowiada spokojnie Blaise - Chodzi nam o to, by odwrócić działanie uroku i zredukować do minimum jego ewentualne skutki. Masz rację, minimalna dawka tojadu jest w stanie zwalić z nóg nawet solidnego hipogryfa. Ale my zastosujemy tylko śladowe ilości. Mamy najlepszych warzycieli... Przygotowaną przez nich substancję połączymy z inną, odkrytą niedawno w Kaukazie. Zachwycają się nią wszyscy azjatyccy alchemicy. Nazywają ją esensją życia. Nie potrafimy zgłębić jej składu, ale podejrzewamy, że w połączeniu z tojadem zadziała bez zarzutu... że pozwoli Ronowi odzyskać przytomność.
- Podejrzewacie... - powtarza ojciec głucho - Ja muszę mieć coś więcej, niż tylko wasze podejrzenia, rozumiesz...? Muszę mieć pewność. Chcę wreszcie powiedzieć coś konkretnego mojej żonie i córce! Czy ty w ogóle masz pojęcie...
- Wyobraź sobie, że mam - słyszę szelest i odgłosy szamotaniny - Mam, bo ja też jestem ojcem, Potter! Wystarczy?! I musisz wreszcie zrozumieć, że tej pewności nie da ci teraz żaden uzdrowiciel! Przecież jak na dłoni widać, że mi nie ufasz! A wszystko dlatego, że kiedyś, w Hogwarcie, nosiłem szatę z zieloną naszywką...!
- O czym ty...
- Dobrze wiesz, o czym mówię. Skończyłem najlepsze magomedyczne kursy. Potem przez trzy lata siedziałem w Stanach i studiowałem na Harwardzie. Mugole może i mają mniejszą wiedzę niż czarodzieje, ale są dużo lepsi... powiedzmy... technicznie. Trzeba umieć korzystać z ich osiągnięć... Ale to nie ma znaczenia, Potter. Choćbym dostał dyplom od samego Merlina, dla ciebie i tak pozostanę tylko zwykłym Ślizgonem. Dla ciebie wszystko jest czarne albo białe. Nie ma żadnych barw pośrednich, żadnych odcieni szarości...
- Teraz to ty zachowujesz się jak paranoik.
- Być może. Ale przyznaj, że kiedy tylko w mózgu wyświetla ci się napis:"ze Slytherinu", natychmiast przypinasz człowiekowi tabliczkę z napisem TEN ZŁY.
- Zabini, co ty chrzanisz? - ojciec jest wyraźnie wściekły - Przecież wiesz, że wtedy były inne czasy... Voldemort...
- Daruj sobie! Myślisz, że moja rodzina nie ucierpiała w trakcie Drugiej Wojny?! Że śmierciojady oszczędzały kogokolwiek przez sentyment dla jego ślizgoństwa?! Gówno prawda! Niewierni od razu przeznaczani byli na odstrzał. A tak się składa, że akurat moi starzy byli z tych niedobrych... i niewiernych. Gdyby nie to, że byłem wtedy w szkole... - Zabini urywa gwałtownie - Zrozum w końcu, że nie masz monopolu na cierpienie, Potter!
- Nigdy nie twierdziłem, że mam, do kurwy nędzy! - ojciec wstaje tak gwałtownie, że przewraca krzesło.
Blaise zdaje się tego nie zauważać.
- Zresztą, o czym my tu dyskutujemy? - ciągnie jadowicie - Przecież dla zapewnienia sobie takich atrakcji wcale nie potrzeba Voldemorta... Myśleliśmy, że jedna wojna się skończy i wszystko będzie cacy...?! Otóż nie. Zawsze są następne... Czarodziejskie, mugolskie... co za różnica?! Byłeś kiedyś w Iraku, Potter? Ja poleciałem, w dwa tysiące trzecim. To chyba te trzy lata w Stanach i Harward zrobiły swoje. Bardzo chętnie brali wtedy medyków, wszelkiej maści... a ja byłem jeszcze młodym idealistą. Wydawało mi się, że potrafię uratować świat. Cieszyłem się, że mogę się na coś przydać... A potem to zobaczyłem... Na tej wojnie zacierały się różnice, wiesz? Kiedy kule trafiały w konwój nie myślały sobie: "O, to jest czarodziej. Jego ominę." I chociaż często diabli brali zasady tajności, to i tak bywały chwile, gdy różdżka i zdolność teleportacji na niewiele się przydawały. Wszyscy, jak jeden mąż, rozkładaliśmy moskitiery. Wszyscy wstawialiśmy nogi łóżek do naczyń z wodą, żeby topiły się w nich robale. Wszyscy zdychaliśmy z gorąca, a po powrocie trzęśliśmy się z zimna w brytyjskim klimacie. Wszyscy żarliśmy jakąś ohydę z puszek i potrawy w proszku, tylko po to, by później, w domu, przez parę dni rzygać do kibla, bo nasze żołądki nie były w stanie przyjmować tradycyjnych posiłków. Wszyscy, w mniejszym lub większym stopniu, doświadczyliśmy zespołu szoku pobitewnego... czy jak to tam sobie zwali pierdoleni psychologowie. Żyliśmy w ciągłym strachu, bo wokół wciąż wybuchały przyjemne bombki, podkładane przez tych islamskich szaleńców. Czasami wybuchały nawet cholernie blisko obozu. Potem saperzy przeszukiwali teren i usuwali co zbędne. Wiesz, z czasem przywykliśmy nawet do tego, że na porządku dziennym są bezpańskie kundle, wyłaniające się z krzaków z ludzką ręką w pysku... albo z jakąś inną częścią ciała...
- Zabini... ja...
- Wiesz, kim są dzieci pustyni, Potter? To takie małe stworzenia, o których nikt nie jest w stanie nic konkretnego powiedzieć. Ty jedziesz sobie przez te góry piachu i wysychasz na wiór w pięćdziesięciu stopniach Celcjusza, a one się nagle pojawiają... tak po prostu, w tej bezkresnej przestrzeni. I nikt nie wie, skąd się tam wzięły. Ich oczy... Tego się nie zapomina, Potter. Nie potrzeba Voldemorta...
Zapada ciężka cisza.
- Potter... - odzywa się w końcu uzdrowiciel - Możesz sobie mi nie ufać. Ale, na Merlina... pozwól mi wykonywać mój zawód. Pozwól mi pomóc. Tam, w Kuwejcie... ten dzieciak dosyć się naoglądał. Wcale nie jest tam tak spokojnie jakby się mogło wydawać. I... z tego co mi wiadomo... do Iraku też ich wysłali, prawda?
- Tak - mówi ojciec.
- Potter... Obiecuję ci, że...
- Zabini - głos ojca znowu jest stanowczy, jak zawsze - Podaj mu ten eliksir. Ale... chodzi o to, że ja... po prostu nie ufam tym warzycielom. Widziałem ich przed chwilą. To jeszcze smarkacze.
- Ja...
- Posłuchaj mnie. Jeśli dobrze cię zrozumiałem, to chodzi teraz o precyzję. I o czas. I tak mamy szczęście, że wywar może być gotowy od ręki i nie musimy czekać przez tydzień czy miesiąc. Ale... Zabini, wiesz równie dobrze jak ja, że jest tylko jeden człowiek, który potrafi to zrobić szybko i perfekcyjnie... i na pewno się nie pomyli.
No bomba po prostu. Przecież ja wręcz uwielbiam, kiedy ten właśnie człowiek przejmuje rolę mojego etatowego wybawcy! Szlag by to...
- Ale... - Zabini wyraźnie się waha.
- Daj mi spis ingrediencji.
- Posłuchaj... obowiązuje mnie stosowna procedura...
- W dupie mam całą tę twoją procedurę. Ron jest chory... Nie podam mu niczego, co przyrządzą jacyś amatorzy!
- Ale...
- Daj mi ten spis!
Szelest pergaminu. Ojciec pospiesznie wychodzi z sali. Zabini pochyla się nade mną. Bada mi puls i sprawdza odruchy.
- No dalej, chłopcze - mruczy - Musisz mi trochę pomóc, sam nie dam rady cię z tego wyciągnąć. To jak będzie? Zawrzyjmy umowę. Ty się tylko budzisz, a ja potem odwalam całą brudną robotę. I lepiej, żebyś mnie posłuchał, bo inaczej będziesz mnie miał na sumieniu... kiedy już twój ojciec obedrze mnie ze skóry.
Jeśli istnieje coś takiego jak powołanie, to stary Blaise z całą pewnością je ma. Teraz już wiem, co się kryje pod tym profesionalnym chłodem. Swoją drogą, w życiu nie przypuszczałbym, że tak wiele przeszedł.
Ma rację. Nawet teraz, po tylu latach, w tamtym rejonie świata nie dzieje się dobrze. Taaa... przy okazji naszej wyprawy do Kuwejtu rzeczywiście zahaczyłem też o Irak. I nie mam stamtąd przyjemnych wspomnień.

W połowie września byłem już właściwie gotowy do pierwszych praktyk. Mieliśmy wylatywać ostatniego dnia miesiąca - ja, trzech innych niedawnych studentów i trzydziestoletni, doświadczony łamacz, Eddie Little, zwany przez chłopaków "Małym". Bardzo to do niego pasowało: rzeczywiście był małym, grubiutkim Murzynem o miłej twarzy. Rozkaz z góry brzmiał: Kuwejt. Podobno gobliny akurat uznały, że w tamtym rejonie zostało jeszcze sporo bogactw do odkrycia, a kierownictwo ochoczo temu poglądowi przyklasnęło. Mieliśmy spędzić w Azji trzy miesiące - to oznaczało, że nie będzie mnie na święta w Dolinie... Zresztą, pewnie i tak nie zdobyłbym się na to, żeby tak po prostu tam wrócić i robić dobrą minę do złej gry... Przerzut odbywał się jednorazowo - z tamtej części świata możliwy był tylko listowny kontakt z bliskimi. Żadnych kominków i turboświstów, żadnej teleportacji na tak potężną odległość. Wyraźnie mówił o tym regulamin łamacza uroków.
Cóż, byłem na tyle głupi, by sądzić, że w zaistniałej sytuacji to się nawet dobrze składa...
Mama panikowała. To znaczy... nie chodziła i nie biadoliła jak zwykle; nie dawała mi nawet mnóstwa dobrych rad... ale i tak wiedziałem, że się boi. Słyszałem, jak tłumaczyła Lily, że ma złe przeczucia. Moja siostra tylko się uśmiechała.
- Mamo, przecież ty nigdy nie wierzyłaś w przeczucia - mówiła łagodnie - Zawsze uważałaś wróżbiarstwo za wyjątkowo paskudną dziedzinę magii. Mówiłaś, że to stek nikomu niepotrzebnych bzdur, które opierają się tylko i wyłącznie na zgadywaniu i mętnych przypuszczeniach...
Ta rozmowa jednak nie przeszła bez echa. Młoda może i nie próbowała odwodzić mnie od wyjazdu, ale za to zapragnęła nagle pomóc mi w pakowaniu. Nie miałem serca tłumaczyć jej, że porządnie mnie spakować to tak, jakby uczyć trytona mówić po naszemu.
Ja sam natomiast... kiedy kwestia bagażu zeszła już na dalszy plan, snułem się bez celu po domu, za nic nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Dopiero tydzień przed wyjazdem dotarło do mnie, do kogo chcę pójść.
- Cześć.
- Cześć.
Agnes odsunęła się lekko, bym mógł wejść. Nic się nie zmieniło. Pomarańczowa kanapa stała na swoim miejscu, a w powietrzu cały czas unosił się zapach cynamonu.
- Przyniosę coś do picia.
- Nie trzeba.
Grzecznościowe formułki. Dwoje obcych sobie ludzi. Cholera, gdzie się podziała cała ta bliskość...? Miałem ochotę przytulić Agnes z całej siły... Albo nią potrząsnąć... albo jedno i drugie, byle tylko na mnie spojrzała...
Prosiłem... a ona wciąż siedziała bez ruchu na kolorowych poduszkach. Taka... odległa. Nieprzystępna...
Pytałem, czy naprawdę chce przekreślać całe sześć lat. Płakała... Powiedziała, że to ja przekreśliłem.... że nie potrafi żyć z kimś, komu już nie ufa...
Nie docierały do niej żadne moje argumenty. Czułem się tak, jakbym walił głową w mur. A przecież tak bardzo chciałem to wszystko naprawić...
Nie wspomniała ani słowem o moim wyjeździe. Dopiero później zrozumiałem, że nie mogła wiedzieć... Nigdy nie pytała o mnie Lily, ani nikogo innego z naszych wspólnych znajomych. Była pochłonięta własną pracą. Nie miała pojęcia, że przyspieszyłem swoje szkolenie...
Wyszedłem od niej bardzo szybko. Nie pożegnaliśmy się. Nie powiedziałem jej, że... Wielu rzeczy jej nie powiedziałem. I pewnie już nigdy nie będę miał okazji...
Ojcu też nie powiedziałem. Przyszedł na Grimmauld Place w przeddzień mojego wylotu.Widzieliśmy się pierwszy raz, po blisko sześciu miesiącach przerwy. Wcześniej odwiedzał Krumów i małe Krumiątko tylko wtedy, kiedy miał pewność, że mnie akurat nie będzie...
Nie wyglądał najlepiej. Wydawał się taki... zmęczony. W jego czuprynie przybyło sporo srebrnych nitek. A może one były tam już wcześniej...? Tylko ja ich nie dostrzegałem...
Siedzieliśmy w kuchni i robiliśmy wszystko, by nie odzywać się do siebie nawzajem. Po chwili Lily i Władek wyszli, zostawiając nam Małą. Zagadywaliśmy ją, starannie unikając swojego wzroku. Spojrzenia przesuwały się w bok, jak przeciągane po niewidzialnych sznureczkach. W końcu ojciec posadził Liz na podłodze i zaczął zbierać się do wyjścia. Przez chwilę miałem wrażenie, że chce się jakoś pożegnać... nie wiem... położyć mi rękę na ramieniu, unieść dłoń tym swoim charakterystycznym gestem...
Nie zrobił tego. A przecież staliśmy tak blisko siebie... Dopiero w progu wykonał taki... półobrót.
- Uważaj na siebie - rzucił w przestrzeń, mniej więcej w kierunku futryny.
Pokiwałem tylko głową, bo jakimś dziwnym trafem za nic nie potrafiłem wydobyć z siebie głosu. Gdybym wtedy wiedział...
Miejsce, w którym według goblinów ukryte były skarby, znajdowało się niedaleko granicy z Irakiem. W porównaniu z tym pustynnym, wyniszczonym przez wojny krajem, Kuwejt był dla mnie jedną, wielką, zieloną równiną. Obóz rozbiliśmy w niewielkim obniżeniu terenu, w pobliżu malowniczego jeziorka. Stary Blaise miał rację - nawet w początkach października temperatura powietrza sprawiała, że człowiek rozpływał się jak masło na gorącej patelni. Mimo to sama praca nie okazała się zbyt ciężka. Owszem, trzeba się było nieźle nagimnastykować, żeby rozpykać poszczególne uroki; zdecydować, jakim tak naprawdę dana kryjówka jest chroniona i zdjąć go, bez szkody dla zdrowia własnego i współtowarzyszy. Dodatkowe pary rąk i nóg byłyby wśród łamaczy bardzo niewskazane, skoro od najbliższego magicznego szpitala dzielił nas szmat drogi. Poza tym, za nieplanowane przerwy w pracy nikt nam nie płacił.
Mimo tych wszystkich niedogodności czułem, że nareszcie robię to, czego zawsze pragnąłem. Koniec z siedzeniem za biurkiem i wypełnianiem formularzy!
Z pewnym zdziwieniem skontastowałem, że w ciągu minionych miesięcy nadspodziewanie dobrze przygotowałem się do wykonywania swojego nowego zawodu. Któregoś dnia Eddie aż gwizdnął z podziwu, kiedy potraktowałem schowek idealnym zestawieniem Colloportusa z Diffindo.
- Jak na to wpadłeś, Młody? Ja najpierw otoczyłbym się barierą Impendimento, a potem wywalił wszystko w cholerę. To nam zaoszczędziło roboty... Dobry jesteś w te klocki, wiesz? - Mały wyszczerzył zęby - I coś mi mówi, że to nie jest kwestia genów.
Uśmiechnąłem się blado. Do przytyków na temat ojca zdążyłem już przywyknąć. Tyle że w ustach łamaczy miały one zupełnie inny wydźwięk, niż w ponurym gmachu ministerstwa, gdzie przedmiot tychże przytyków znajdował się tuż za ścianą i był dla wszystkich moich współpracowników "Starym", z którym jednak należało się liczyć.
Dziś już wiem, że ten wyjazd pomógł mi nie dlatego, że wyrwałem się spod skrzydeł ojca... ale dlatego, że właśnie tam, na drugim końcu świata, zyskałem pewność siebie... i wiarę we własne umiejętności, której dotychczas tak bardzo mi brakowało. Paradoks - czasem tak daleko trzeba szukać tego, co właściwie jest tuż obok, w zasięgu ręki... Trzeba wyjechać, by zrozumieć... Właśnie tam, w Azji, byłem dziko szczęśliwy, bo nareszcie robiłem to, co lubiłem. Dowiedziałem się, czym jest satysfakcja zawodowa... co nie zmienia faktu, że wciąż byłem cholernie zagubiony.
Nawał zajęć wcale nie oznaczał, że zapominało się o tęsknocie za domem.Czasami miałem wrażenie, że ta tęsknota zżera mnie od środka. Każdy z chłopaków miewał takie dni. Po miesiącu odżywiania się konserwami z nostalgią wspominaliśmy domowe obiady. Eddie, który jako jedyny z naszej grupki był już żonaty, opowiadał o swoich dzieciach. Jego syn i córka mają po sześć lat...
Jakoś instynktownie wyczuwaliśmy, kiedy drugiemu potrzebne było wsparcie. Po pracy siadywaliśmy razem przed namiotami, a delikwentowi przypadała większa niż normalnie ilość kremowego. Chociaż czasami pragnęło się tam samotności jak niczego na świecie. Niekiedy, gdy sam łapałem doła, za nic nie dawałem się zaciągnąć na "sesję terapeutyczną". Zamykałem się w namiocie i wyciągałem zdjęcie Agnes. Było mugolskie; Agnes z czarodziejskiej fotografii ciągle odwracała się do mnie plecami, albo chowała się za ramkę, więc zostawiłem ją w Anglii.
W takich momentach nieraz zaglądał do mnie Eddie. Szanował te moje smutki... na ogół tylko kiwał ze zrozumieniem głową i wycofywał się w pośpiechu. W ogóle, jakoś dobrze się dogadywaliśmy.
- Dziewczyna? - spytał domyślnie któregoś dnia.
- Można tak powiedzieć.
- Pogryźliście się...?
Normalnie natychmiast wściekłbym się na każdego obcego natręta, włażącego z buciorami w moje prywatne życie. Ale w głosie Eddiego było tyle życzliwego zainteresowania...
- Uhm - mruknąłem.
- No to możesz teraz przestać się zamartwiać. Zatęskni, zrozumie, przemyśli sobie to wszystko... może niekoniecznie w tej kolejności - błysnął białymi zębami - Dziewczyny takie już są, że najpierw działają, bo tak im serducho każe... a potem dopiero myślą. Rozłąka czasem dobrze ludziom robi. Uwierz mi, wiem coś o tym. Moja żonka potrafi wrzeszczeć na mnie piętnaście razy na dzień. Różnie między nami bywało. Ale kiedy wrócę, na bank rzuci mi się z płaczem na szyję. Dzieciaki będą piszczeć... z radości...
Dziwiłem się czasem, jak bardzo okoliczności mogą odmieniać ludzi. Pewnie, w normalnych warunkach, tego typu zwierzenia dwóch obcych sobie facetów nigdy nie miałyby miejsca. Ale tutaj... Tu byliśmy na siebie skazani...
Pod koniec pażdziernika przerzucili nas do Iraku. Chociaż druga wojna iracka skończyła się dawno temu, tamtejsza rzeczywistość nie różniła się wiele od tej, którą opisywał ojcu Blaise. W wyborach przeprowadzonych w styczniu dwa tysiące piątego roku wyłoniono marionetkowy rząd, a każdy kolejny, który następował po nim, pogarszał tylko i tak już beznadziejną sytuację. Faktyczną władzę w wyniszczonym kraju sprawowały tak zwane państwa sojusznicze, które od blisko dwudziestu lat usiłowały w miarę sprawiedliwie podzielić skórę na niedźwiedziu... i nic im z tego nie wychodziło. Abstrahując od całej tej wojennej atmosfery i bomb wybuchających okazyjnie na zaludnionych ulicach, Zabini nie wspomniał właściwie tylko o jednym szczególe. Mianowicie o kwestiach kulturowych, które decydowały o życiu i śmierci niemal równie często, jak mugolscy zamachowcy. W Iraku panował system patriarchalny. Oczy nam się szeroko otwierały, kiedy zdarzało nam się, łamaną angielszczyzną, rozmawiać z tubylcami. Zbliżaliśmy się do połowy XXI wieku, a kobiety umierały przy porodach, jeśli mąż nie wyrażał zgody na cesarskie cięcie. To było gorsze niż insekty, upały... kto wie, czy nie gorsze nawet od samych walk...
Robota w Iraku zajęła nam tydzień. Z ulgą wracaliśmy potem do obozowiska w Kuwejcie. Po tamtym piekle na ziemi wydawało się ono oazą spokoju. Nic bardziej błędnego...
Teraz już wiem - Stary Blaise się nie mylił. To nie była tylko mugolska wojna. Szkoleniowcy ostrzegali nas przed fanatykami, którzy tworzyli swoje "bojówki". Przed szajkami, w które organizowali się azjatyccy zwolennicy czarnej magii. Były to głównie garstki tubylców, którzy dawniej popierali Voldemorta, a teraz, po jego upadku, nie mieli już żadnych szans na zdobycie władzy. Ich szeregi zasilali zbiegli przed laty z Anglii Śmierciożercy, doskonale wyszkoleni przez Czarnego Pana. Zabawiali się dziś napadając na ekipy łamaczy i na samotnie podrózujących aurorów, a prawdziwą gratkę stanowili dla nich zupełnie bezbronni mugole.
Wydaje mi się, że każdy z chłopaków zdołał wkalkulować w tę pracę ryzyko ataku. Ale mimo wszystko pozorny spokój, jaki panował przez cały miesiąc, bardzo skutecznie uśpił naszą czujność.
W ten sposób dotrwaliśmy do początków listopada. Tamtego dnia mieliśmy pracować w odległości zaledwie kilku mil od obozu. Ale nasz Francuz, Jean - Pierre, obchodził poprzedniego wieczoru urodziny i trochę z tej okazji popiliśmy. Do użytku nadawaliśmy się rano tylko ja i Eddie, więc powiedziałem reszcie, żeby do nas później dołączyła. Cholera, to była moja własna, pieprzona, nieprzepisowa decyzja! Mały upierał się, byśmy jednak zaczekali na całą grupę...
Dotarliśmy na miejsce bez przeszkód. Eddie założył stosowną blokadę, która miała chronić skarby przed uszkodzeniem. Potem rzucił efektowne Diffindo, ale ściana ani drgnęła. Właśnie zaczęliśmy zastanawiać się, co z tym fantem zrobić, kiedy koło ucha świsnął mi pierwszy zielony promień. Roztrzaskał się o kamienny mur, rozsyłając wokół snop iskier.
Odwróciłem się gwałtownie, słysząc za plecami formułę zaklęcia uśmiercającego... urwała się w połowie, bo Eddie okazał się szybszy. Jego Avada trafiła jednego z napastników prosto w piersi. Drugi zareagował błyskawicznie - promień z jego różdżki pomknął w kierunku Murzyna. Zdążyłem zobaczyć, jak mój partner pada na wznak, z rozkrzyżowanymi rękami i nogami. Dokładnie w tym samym momencie tego, który trafił Małego, odrzucił do tyłu potężny, zielony podmuch. Siła uderzenia była tak wielka, że poczułem palący ból w ramieniu. Nie mam pojęcia, kiedy wyciągnąłem różdżkę. To było jak... jak impuls. Jak... naturalny odruch... Widziałem oczy tego człowieka, zastygłe w wyrazie niebotycznego zdziwienia. Zabiłem go... Moja pierwsz Avada... Na dodatek w stu procentach skuteczna. Tkwiłem bez ruchu pod kamienną ścianą i próbowałem uspokoić oddech. Wyglądało na to, że już po wszystkim; w końcu widziałem wyraźnie, że było ich tylko dwóch. Podszedłem do Eddiego. Nie wiem, na co liczyłem... Pochyliłem się nad nim... i wtedy dostałem pierwsze Crucio, prosto w plecy.
Zzza załomu muru wyłoniło się kolejnych dwóch napastników. Chyba lekko się wściekli, widząc martwych kumpli. Pewnie postanowili nieco się zabawić, zanim ze mną skończą. Fakt, zachowałem się jak żółtodziób. Zająłem się partnerem, który przecież i tak był z całą pewnością martwy... i któremu nie mogłem już pomóc... zamiast sprawdzić najpierw, czy teren jest czysty.
Pomiędzy jednym a drugim zaklęciem instynktownie złapałem się ostrych kamieni, by uchronić się przed upadkiem. Złamałem kolejną niepisaną zasadę - tym razem pierwsze prawo łamacza... Nigdy nie dotykaj schowka bezpośrednio, ani też przyrządem innym niż własna różdżka.
Poczułem dziwne mrowienie w całym ciele, a potem zupełny bezwład... Osunąłem się w dół, po ścianie... miałem wrażenie, że spadam, coraz niżej i niżej... A później był już tylko ten ból... przenikający każdą tkankę, każdy jeden nerw... rozsadzający czaszkę od środka... głosy pozostałych chłopaków, dobiegające jakby zza grubej ściany... turboświst...a na koniec wirujący sufit Szpitala Świętego Munga i potworne mdłości... a potem już nic. Tylko pustka...

Drzwi sali otwierają się gwałtownie. Ojciec wbiega do środka; przynosi ze sobą zapach listopadowego dnia... zapach deszczu i zeschłych liści. Jak dobrze... Nareszcie powiew świeżego powietrza. Czasami mam wrażenie, że za chwilę uduszę się w tej zatęchłej klitce. To przez ten szpitalny smród...
Woń wykrochmalonych, białych fartuchów i środków dezynfekcyjnych. Ktoś się nade mną pochyla. Ktoś - chyba sam Zabini - wlewa mi do gardła eliksir. Płyn jest cholernie gorzki... Psiakrew, ten stary nietoperz władował tam chyba tyle piołunu, ile tylko się dało! Już widzę, jak cieszył się myślą o mojej niedoli...!
Tak mi niedobrze... Znowu. I to uczucie... zupełnego bezwładu. Nie...
- Ron, otwórz oczy - rozkazujący głos Blaise'a dudni mi gdzieś pod czaszką.
Moja głowa... Błysk światła... Mam wrażenie, jakbym jechał bardzo szybką windą. Opadam w dół... w błyskawicznym tempie... pustka... i gwałtowne szarpnięcie, jakby winda wyhamowała, tuż nad ziemią.
Szybko unoszę powieki. Szpitalny sufit wiruje jak szalony. Głowa mi pęka...
- Grzeczny chłopak - zadowolenie w głosie Zabiniego doprowadza mnie do szału.
Fala mdłości... Ostatnim wysiłkiem przetaczam się na bok i wymiotuję ponad krawędzią materaca. Dlaczego oni nic nie robią do diabła...?! Zamierzają czekać aż wyrzygam żołądek, czy jak...? Niech to się już skończy, proszę...
Nareszcie. Wokół mnie roi się od białych kitli. Któryś z magomedyków podtrzymuje mi głowę. Wygląda na to, że narobiłem niezłego bajzlu... Koło uszu śmigają zaklęcia czyszczące. Ktoś pomaga mi położyć się z powrotem. Zamykam oczy, bo sufit ani na chwilę nie przestaje wirować. Niedobrze mi od tej karuzeli...
Naczelny tłumaczy coś rodzicom, ale nie potrafię rozróżnić słów. Ciągle boli... Najbardziej głowa. Łupanie w skroniach... a w uszach szybkie, głuche uderzenia pulsu. Mam spierzchnięte wargi i takie uczucie... jakby moje struny głosowe zapomniały nagle, do czego służą.
- Ron...
Zapach konwalii. Ręka mamy na rozpalonym policzku. Otwieram usta do krzyku, ale z gardła wyrywa mi się tylko jakiś żałosny jęk.
- Wiem, kochanie - jej głos jest bardzo łagodny - Wiem, że to boli, ale wytrzymaj jeszcze chwilkę, dobrze...?
Siada obok mnie i delikatnie podkłada mi ramię pod głowę. Na twarzy czuję dotyk miękkiej tkaniny. To chyba ta ciepła, czerwona garsonka...
- Wypij... - szepcze mama - Zaraz poczujesz się lepiej.
Zimno mi. Słyszę, jak zęby dzwonią o szkło. Eliksir ma ostry, miętowy smak. Pali usta i przełyk... nie chcę... Próbuję odwrócić głowę, ale mama trzyma mnie mocno.
- Jeszcze tylko mały łyczek - mówi spokojnie, jak do małego dziecka - Ostatni łyczek... Jesteś bardzo dzielny...
Przełykam, krzywiąc się niemiłosiernie. Stuk naczynia, odstawianego na nocną szafkę. Nigdy bym nie pomyślał, że wypicie czegoś może być tak męczące...
- Jeszcze tylko jedno lekarstwo i już damy ci spokój - w głosie mamy słyszę śmiech; poraz pierwszy, od wielu dni...
Przytyka mi do ust następny specyfik. Tym razem ciecz jest słodka i lepka.
Mdli mnie... Odruchowo próbuję oderwać wargi od brzegu kubka. Krztuszę się... Kaszlę, aż łzy napływają mi do oczu.
- Powoli - mówi mama - Proszę, wypij do końca.
Nie mogę... Czuję, jak kilka ostatnich kropli spływa mi po brodzie. Mama delikatnie ociera mi usta i układa mnie z powrotem na poduszkach. Jestem taki słaby...
- Pani Potter, proszę się odsunąć - chłodny, profesionalny ton Zabiniego.
Cisza.
- Hermiono... - w głosie Naczelnego pojawia się prosząca nuta - Odsuń się... Tylko na chwilę, obiecuję.
Mama wstaje. Uchylam powieki... Wokół mnie znowu gromadzą się zamazane, białe sylwetki. Gdzieś dalej widzę ojca... Jego twarz jest rozmytą, jasną plamą, ale to na pewno on. I wtedy sobie przypominam... Przecież powinienem...
- Tato...
Cholera, wyszedł mi z tego tylko jakiś schrypnięty szept. Chcę wstać...! Próbuję się podnieść, ale czyjeś silne ręce popychają mnie z powrotem na łóżko. Szarpię się... Niech oni mnie puszczą...! To bardzo ważne...
- Leż spokojnie, Ron - to jest właśnie stanowczy głos Najsławniejszego z Aurorów - Musisz odpocząć... Wszystko będzie dobrze.
Nie...! Nic nie jest dobrze, do stu zdechłych gumochłonów! Czy on nie rozumie...?! Nie jest dobrze, bo przecież obaj się pogubiliśmy... Wszystko schrzaniłem. Tak nie można...! Rzucam się w tej cholernej, skłębionej pościeli. Gorąco... Nie...! Kręcę głową na poduszce... we wszystkie strony... Szelest wykrochmalonej poszewki. Nie jest dobrze... Nie...!
- Nie... - jeśli można krzyczeć szeptem, to właśnie tego dokonałem - Nie... Tato...
Chłodna dłoń na czole. Ulga...
- Masz gorączkę - mruczy ojciec - Śpij.
Nie cofa ręki... Szeroki rękaw szaty opada mi na nos. Szorstki materiał... Łaskocze... Pachnie wodą po goleniu i papierosowym dymem.
Nieruchomieję, bo... coś... coś dławi mnie w gardle. Muszę z tym walczyć, przecież mi nie wolno... Muszę mu powiedzieć...! Teraz. Natychmiast. Potem pewnie już nigdy nie zdobędę się na odwagę. A może... boję się, że już nie zdążę. Nigdy w życiu nie czułem się tak paskudnie... Muszę... mu wytłumaczyć, przeprosić... przecież on powinien zrozumieć... powinien wiedzieć, że my... że... tamto jest nieważne... że ja go...
- Tato...
- Jestem - odpowiada natychmiast - Jestem tu.
To dobrze. Tak... bezpiecznie. I on na pewno zostanie. Jak zawsze. Jeszcze zdążymy.
Przestaję się szamotać. Jestem taki... zmęczony. Oczy wciąż mnie pieką, ale ból trochę zelżał. Już nie walczę z opadającymi powiekami. Kontury przedmiotów powoli tracą ostrość. Spać...
Konwalie. Mama delikatnie odsuwa mi z czoła spocone włosy. W ostatnim przebłysku świadomości rejestruję, że ojciec siada obok mnie, na łóżku. Blisko... Trzyma mnie za rękę. Szpitalna sala rozpływa się w wirze mętnych barw.
Kurczowo ściskam jego dłoń.

* * *

Noc. Tak ciemno... i strasznie chce mi się pić. Język mam jak z drewna, ale nie mam siły, by się odezwać... Przynajmniej przestało boleć. Jest... ciepło... Dobrze. Wcale nie chcę się ruszać z tego łóżka. Mógłbym tak leżeć już zawsze... Gdyby jeszcze nie było tak potwornie duszno...
- Ma prawie czterdzieści stopni gorączki - cichy głos mamy jest doskonale słyszalny w pustej sali - Blaise twierdzi, że to zupełnie normalne. Typowa reakcja organizmu...
Ostrożnie przekręcam głowę w prawą stronę. Rodzice stoją obok siebie, ramię przy ramieniu... Odwróceni są do mnie tyłem. Na tle okna, przez które wpada światło gwiazd i ulicznych latarni, widzę wyraźnie zarysy dwóch sylwetek.
- Oczywiście, że to normalne - w słowach ojca brzmi niezmącona pewność - W końcu broni się ze wszystkich sił, twardziel jeden. Na pewno niedługo będzie jak nowy, zobaczysz.
- Harry... - mama odwraca się i szybkim ruchem poprawia mu okulary - Potwornie się bałam, wiesz?
Ojciec milczy przez chwilę.
- Ja też - szepcze w końcu - ale już po wszystkim... Ten eliksir naprawdę zadziałał bez zarzutu.
- Snape był bardzo nieprzyjemny...?
- Niebardziej niż zwykle - krzywi się ojciec.
- Czyli wszystko wraca do normy - mama śmieje się cichutko.
Potem poważnieje.
- Wiesz... Jestem pewna, że to nie tylko ten eliksir. Harry... mugole wierzą, że kiedy ktoś zapada w śpiączkę, to trzeba przy nim być. Trzeba siedzieć obok i powtarzać mu, że ma do kogo wracać. Nie możemy tego potwierdzić empirycznie... tak... do bólu racjonalnie... ale pomyśl tylko, ilu ludzi czekało na Rona. Śmieszne. Całe życie studiowałam sztuki magiczne, a teraz... Harry, myślę, że sama mikstura na niewiele by się zdała. Bo widzisz... ja wierzę, że jest jeszcze inny rodzaj magii. Zupełnie różny od tej, którą można zamknąć w butelce, czy wyzwolić za pomocą różdżki.
Ojciec milczy, patrząc na nią z powagą.
- Ty wiesz, co to za magia - ciągnie mama stłumionym głosem - przecież to dlatego wtedy przeżyłeś... pokonałeś Voldemorta... a teraz, właśnie dzięki niej, to Ron mógł walczyć. Myślę, że to właśnie ta siła mu tę walkę umożliwiła... Bo wiesz, jakoś nie wierzę, że go nią nie obdarzyłeś... że oboje go nią nie obdarzyliśmy. I... nie, ja nie mówię o magicznych umiejętnościach - kończy szybko, widząc, że ojciec już otwiera usta, by jej przerwać - Nie mówię o potędze pojmowanej w sposób tradycyjny. Harry... ja mówię o tym szczególnym rodzaju czarów... o magii, jaką roztacza nad swoim dzieckiem każdy rodzic... zupełnie bezwiednie, instynktownie. I wiesz... czasem wydaje mi się, że podświadomie robią to nawet mugole.
- Hermiono...
- I już zawsze będę wierzyła, że dokładnie to pomogło Ronowi się obudzić...
- Hermiono...
Ojciec pochyla się i szepcze jej do ucha coś, czego już nie słyszę. Otacza ją ramieniem i przytula głowę do jej głowy. Stoją tak jeszcze długo...
Nie wiem ile czasu... Spać...

* * *

Kiedy się budzę, za oknem jest szary, listopadowy poranek. Pierwsze promienie wschodzącego właśnie słońca przebijają się nieśmiało przez ciężkie, ołowiane chmury.
Ojciec drzemie na krześle obok łóżka, opierając podbródek o mostek. Dopiero teraz, w świetle dnia, widzę, jak okropnie wygląda. Okulary zsunęły mu się na czubek nosa. Jest nieogolony i rozczochrany... w każdym razie, bardziej rozczochrany niż zazwyczaj. Pod oczami ma głębokie cienie.
Próbuję się podnieść, ale świat natychmiast staje na głowie. Na pierwszy szelest pościeli ojciec od razu podrywa się z miejsca. Nie ma to jak ostre szkolenie i porządne, aurorskie nawyki...
- Leż - mówi szybko - Zabini zabronił ci wstawać...
Obrzuca mnie badawczym spojrzeniem.
- Jak się czujesz...? - pyta ostrożnie.
- Dobrze - chrypię na wszelki wypadek.
Unosi brwi i wykonuje taki gest, jakby chciał poklepać mnie po ramieniu... ale w ostatnim momencie się rozmyśla. Szybko zakłada ręce na piersi.
- No dobra, tato - kapituluję - Czuję się tak samo paskudnie, jak ty wyglądasz.
Śmieje się cicho.
- Musisz to jakoś przeboleć. Naczelny twierdzi, że za parę tygodni wszystko wróci do normy.
Milczymy przez chwilę, starannie unikając swojego wzroku. I wtedy pękam.
- Tato... - szepczę - ten człowiek... Eddie Little... on nie żyje, prawda...?
Na co ja znowu liczę do diabła?! Że usłyszę: "Nie, nie umarł."?!
- Tak, Ron - ojciec przesiada się na łóżko - Nie żyje. Nie mogli już nic zrobić...
Zaciskam zęby i odwracam głowę. I wtedy czuję jego dłoń na swoim ramieniu.
- Miał dwoje dzieci... - mamrocę, zupełnie wbrew sobie.
Dłoń zaciska się mocno na rękawie piżamy.
- To jest wojna, Ron - mówi gorzko ojciec - Ci na górze mogą sobie do woli chrzanić o pokojowych porozumieniach. Mogą zawierać kolejne układy i trąbić wszem i wobec o swoich sukcesach. Ale dla tych ludzi... tam... walka nigdy się nie skończyła. W tamtej części świata pewnie nigdy nie będzie spokojnie.
- Ja...
- To jest wojna, Ron - powtarza uparcie - A wojna zawsze wymaga ofiar. Możesz się buntować ile wlezie. Możesz się z tym nie godzić... bo człowiek nigdy się do końca nie godzi, rozumiesz...? Nigdy tak naprawdę nie zdoła do tej myśli przywyknąć... Czasami ma się ochotę wyć i tłuc głową o ścianę. Ale mimo wszystko żyje się dalej. Bo tak trzeba. I dlatego... dlatego, że jest dla kogo.
- W dupie mam to, że tak trzeba, wiesz?! - wybucham - To była moja własna, pierdolona decyzja...! Gdybyśmy poczekali na resztę, to może Eddie... Ty... ty nie wiesz, jak to jest! Nie możesz wiedzieć! Nigdy nikogo nie naraziłeś na niebezpieczeństwo... nikt przez ciebie nie zginął do cholery!!
Nie mogę wykrztusić już nic więcej, bo zanoszę się kaszlem... Ostry, kłujący ból w klatce piersiowej... Ojciec przemocą kładzie mnie z powrotem na poduszki. Nawet nie wiem, że próbowałem wstawać...
Ani na moment nie zwalnia uścisku. Wręcz przeciwnie; mam wrażenie, że ramię zaczyna mi drętwieć. A on... znowu patrzy w przestrzeń, gdzieś ponad moją głową.
- Wiem, co to znaczy - mówi z trudem - Kiedyś w Hogwarcie... w piątej klasie... wydawało mi się, że konieczna jest moja obecność w ministerstwie. Naraziłem wtedy życie całkiem sporej grupy osób.
- Ale nikt przez ciebie nie umarł... - upieram się.
- Nikt z moich kolegów - odpowiada spokojnie - I to wyłącznie dlatego, że mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu. Ale... to właśnie tamtej nocy... tamtej nocy zginął S-Syriusz Black.
Cholera. Kolejna bolesna kwestia, o której ojciec nigdy nie opowiadał. Kolejna ofiara Tamtej Wojny...
- Chcę tylko, żebyś zrozumiał, że obwinianie siebie w niczym nie pomaga... - mówi cicho - Ja też wtedy... okropnie się tym gryzłem. Ale znaleźli się ludzie, którzy mi pomogli. Ty też sobie poradzisz... Ron, różnica między nami polega na tym, że ja byłem tylko głupim smarkaczem, który za wszelką cenę chciał działać... na własną rękę... nie potrafił spokojnie czekać na rozwój wypadków. A ty... ty przecież dostałeś polecenie z góry. Wykonywałeś swoją pracę... To, że pojawili się ci ludzie, to po prostu nieszczęśliwy splot okoliczności, na który nie miałeś żadnego wpływu. Czasami człowiek nie może nic zrobić, chociaż bardzo tego pragnie...
Powoli odwracam głowę w jego stronę. Jedną rękę wciąż trzyma na moim ramieniu. Drugą zaciska w pięść, tak mocno, że aż bieleją mu knykcie. Milczymy.
- Podać ci coś...? - pyta wreszcie - Może byś coś zjadł?
- Nie... - sama myśl o jedzeniu wywołuje falę mdłości - Tylko... wody.
Podaje mi szklankę. Dłonie lekko mu drżą. Zachowujemy się jak dwie ostatnie fajtłapy... Rozlewamy sporo na pościel.
- Poczekaj... - mruczy ojciec.
Podnosi wezgłowie łóżka. O, tak lepiej. Piję łapczywie... Przytrzymuję jego rękę, kiedy chce zabrać szklankę.
- Spokojnie - śmieje się - Nie jesteśmy w azjatyckiej strefie klimatycznej, płynów ci u nas dostatek...
Kurczę... Strasznie szybko się męczę. Ojciec odstawia naczynie... Musimy teraz... Tamta sprawa... Powinienem wreszcie... Dlaczego to musi być takie trudne...? Jak mam mu to...
- Przepraszam, tato.
Ojciec znowu siada na łóżku. A potem szybko wyciąga rękę i wichrzy mi czuprynę.
- Już w porządku - mówi po prostu.
Poraz pierwszy od wielu miesięcy patrzymy sobie w oczy.
I nagle... nie wiem zupełnie, jak to się dzieje... przypadam twarzą do jego kraciastej koszuli. Mam ochotę schować nos w tym najbezpieczniejszym miejscu mojego dzieciństwa... w tym miękkim zagłębieniu, gdzieś pomiędzy szyją a ramieniem.
Cholera, oczy mnie pieką. Ojciec obejmuje mnie. Mocno. Oddaję mu ten uścisk... Klepiemy się po plecach... Szybko, zdecydowanie. Tak jest. Prawidłowo.
I już. Odsuwamy się od siebie, lekko zawstydzeni. On pomaga mi położyć się z powrotem. Opuszcza wezgłowie...
Pieczenie pod powiekami nie ustaje. Na wszelki wypadek wbijam wzrok w sufit. Mrugam gęsto. Wielki Potter chrząka w tym czasie donośnie, jakby coś utkwiło mu w gardle.
No. Przeszło. Ufff...
Jest jeszcze jedna rzecz, o którą muszę zapytać. Tak mi głupio... ale...
- Tato... Czy Agnes... czy ona...
- Była tu wczoraj wieczorem. I dzisiaj wcześnie rano... przed pracą. Spałeś... Żal mi było cię budzić. Powiedziała, że wpadnie później - uśmiecha się łobuzersko - I wiesz... coś mi mówi, że to "później" nastąpi już dziś... a nie za pół roku, tak jak poprzednim razem.
Oblewam się rumieńcem, jak jakiś uczniak. A więc...
- Zresztą... już twoja w tym głowa, żeby tak było - mamroce pod nosem Najsławniwjszy z Aurorów.
Teraz... chcę tylko, żeby pozwolił mi wrócić... Żeby wszystko było jak dawniej...
Ojciec wstaje i przeciąga się, aż strzelają mu kości.
- Zabini mówi, że wypisze cię za jakiś tydzień. Potem szybko dojdziesz do siebie... Mama już o to zadba...
Niech to powie...! Proszę...
- Taaa... najwyższy czas wynosić się z tego szpitala, zanim wszyscy do reszty zgłupiejemy. Wracajmy do domu, Ron...
Chyba jednak znajdziemy tę drogę, tato.

* * *

EPILOG

Kwiecień jest w tym roku naprawdę piękny. Dolina Godryka wygląda jak pejzaż z pocztówki. Specjalnie aportowałem się na południowym krańcu wioski - stąd droga do domu jest dłuższa... a ja potrzebuję czasu, żeby znaleźć odpowiednie słowa. Muszę ułożyć sobie w głowie te wszystkie okrzyki radości, którymi ich dziś poczęstuję.
Mama już kilka godzin temu zabrała ojca do domu. Poprosiła tylko, żebym przyleciał... Powiedziała, że będą czekać u siebie... No tak. W końcu ostatnią rzeczą, jakiej wszyscy potrzebowaliśmy, był Wielki Potter, panikujący na szpitalnym korytarzu.
Choć tak po prawdzie... sam byłem przerażony. I naprawdę nie dziwiłem się jego podekscytowaniu - nareszcie, po prawie czterech latach, pierwszy wnuk!
Wprawdzie rok temu, kiedy Lily urodziła drugą córkę, dziadzio Harry powiedział, że uwielbia taki urodzaj na dziewczynki... ale co tam. Chłopak to jednak chłopak! Piliśmy z ojcem przez całą noc, kiedy okazało się, że ród nie zaginie. Nawet mama przymknęła oko na to nasze rozpasanie i nie próbowała na siłę wygonić nas do łóżek.
Ścieżka wije się pomiędzy drzewami. Już niedaleko do domu...! Zaraz im powiem...!
Jeszcze dwa lata temu wszystko się waliło. Nie śmiałbym nawet przypuszczać...
Syn. Nasz syn. Mój i Agnes. Mam ochotę wrzeszczeć z radości. Nie wiedziałem, że można być tak szczęśliwym...
Śliczny jest. Waży cztery i pół kilo i ma pięćdziesiąt dwa centymetry. Zapamiętać. Dane liczbowe to to, co eksperci od mugoloznawstwa lubią najbardziej. Mama na pewno od razu zasypie mnie pytaniami.
Mój syn jest na tym świecie od dwóch godzin. Ma ciemne włoski... Agnes właśnie przed chwilą stwierdziła, że to włosy Potterów. Zapytałem co w tym złego. Odparła że nic... tylko przez całe życie będzie wyglądał tak, jakby nie wiedział co to grzebień.
Phi! Tak jakby to było coś złego!
Parvatti uważa, że na pewno będzie miał zielone oczy. Ja tam nie wiem. Na razie to one są niebieskie. Śliczne, niebieskie ślepka. I ma takie maleńkie rączki. Moje dłonie są w porównaniu z nimi bardzo duże. Takie... wielkie i niezgrabne...
Jeszcze przed chwilą pałętałem się po oddziale, ogłupiały z radości. O tym, że mam syna, poinformowałem chyba każdego uzdrowiciela i każdego stażystę.
Agnes była lekko zirytowana tym, że tak zaczepiam niewinnych ludzi. Pewnie dlatego w końcu mnie stamtąd wywaliła. I dobrze! Żal mi było wychodzić, ale jednocześnie wszystko we mnie wyrywało się tutaj, do Doliny...
Ha! A najmłodszy chłopak Dana i Kelly ma teraz jakieś dwa miesiące! Ciekawe, czy dzieciaki też będą się tak tłuc grzechotkami...? Może to normalne...? A właściwie... nawet jak tłuc się nie będą... to i tak wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że za parę lat w Hogwarcie pojawi się kolejny duet Potter - Weasley. I bardzo dobrze! Czas znowu nieco... hmmm... ożywić te stare mury.
Słońce odbija się w butelce z rzniętego szkła. Najlepsza Ognista... Trzymałem specjalnie na tę okazję.
No. Dotarłem. Stoję przed furtką domu numer jedenaście. Czerwone dachówki prześwitują przez ciemną zieleń drzew. Skręcam w alejkę w ogrodzie. Różane krzewy wzdłuż tej ścieżki sadziła jeszcze moja babcia. Tak mi jakoś... miękko. Na Merlina, wyrośliśmy tutaj... ja i Lily...
Kiedyś, w dalekiej mam nadzieję przyszłości, ten dom będzie mój. I tutaj będzie dorastał mój syn. Tak ma być.
Ale... co tam dom! Przecież najpierw trzeba chłopakowi kupić miotłę! Agnes śmiała się, kiedy jej dziś o tym mówiłem. Powiedziała, że poślubiła szaleńca. Że zupełnie zwariowałem. Otóż, nie zwariowałem. Powinna przyjąć to do wiadomości. Przecież nie jestem jakimś nieodpowiedzialnym kretynem...! Kupię dzieciakowi miotłę dopiero na pierwsze urodziny, nie wcześniej. Co to to nie! Zresztą, gdyby nawet... Na brodę Hagrida, przecież to Potter! Na pewno nauczy się latać szybciej niż chodzić!
No. Jestem. Powinienem teraz zacząć się dobijać, czy raczej od razu nacisnąć klamkę...? Kurczę... coś dławi mnie w gardle. Podnoszę rękę, żeby zapukać. W tym momencie drzwi otwierają się gwałtownie i w progu stają oboje rodzice. Patrzę w oczy mojego ojca. Mama niecierpliwie wygląda mu zza ramienia. Pewnie za chwilę zacznie ryczeć, jak to ona...
Milczymy.
I wtedy wszystkie te wyszukane słowa... wszystkie radosne wrzaski, którymi miałem zamiar ich uraczyć, w jednej chwili gdzieś się ulatniają. A potem...
- To Nick, tato... - szepczę - Będzie miał na imię Nicky.
Nie potrafię już powiedzieć nic więcej.
Cholera...
Płaczemy.
Obaj.

K O N I E C

Opowiadanie dedykuję najważniejszym Chłopakom w moim życiu - Ojcu, Smarkatemu oraz absolutnie mugolowatemu Peterowi Nie-Malfoyowi.


* * *


Wszelkie meliny oraz zakotwiczenia zawarte w powyższym tekście ze specjalną dedykacją dla Nesmin. A tak poważnie: jeszcze raz dziękuję, że swoim komentarzem pod "Wysokimi Lotami" skłoniłaś mnie do nadania "Chłopakom" widzialnych kształtów.
Podziękowania dla bbr. Nietoperku, gdyby nie zaraźliwy entuzjazm, jakim wybuchnęłaś kiedy przesłałam Ci pierwszą część, biedne chłopaki pewnie nigdy nie ujrzałyby światła dziennego, bo ja sama nie odważyłabym się wyjść spod stołu na tyle, by wrzucić to na jakiekolwiek forum.

Załączniki:
1. Niniejszym zaświadcza się, że podczas pisania powyższego ficka ani jedna butelka Ognistej nie uległa... zmarnowaniu.
2. Dziecię z okładki "Ksiązecki od uswiadamiania" ma się dobrze - nie doznało poważniejszych obrażeń fizycznych, zaś jego zdrowie psychiczne nie ucierpiało w najmniejszym stopniu, pomimo iż główny bohater usiłował lekko poddusić je poduszką.
Zapewne Ron wręczy kiedyś "Najnowsze metody czarodziejskiej antykoncepcji" Nicky'emu - ale to już inna historia. Taka z wydaniem XVII, poprawionym.
3. Postać Agnes wcale nie jest aż tak idealna. Dziewczyna ma bliznę w lewej brwi, bo jako dziecko spadła z rowerka i przyłożyła głową w krawężnik. Ron nie mógł o tym wiedzieć, gdyż sprytnie tę szramę maskowała - używając wszelkich środków mugolskich i magicznych. Ponadto miała straszną wadę zgryzu na którą nie pomagały żadne zaklęcia - tak więc prawie trzy lata chodziła z klamerkami na zębach. Tego również nie mogłam wpleść w całą historię, bo Ron w okresie ich zasmarkanego dzieciństwa zupełnie nie zwracał uwagi na swoją przyszłą żonę, a ona przezornie niszczyła wszelkie zdjęcia, na których widniał ortodontyczny aparat...
4. Pub Spital Arms istnieje naprawdę, podobnie jak autentyczne są postacie Teda i Freda ( oraz ich żony ). Ponieważ jednak obaj panowie po polsku znają tylko słowo"Dobra?" - i na dodatek chyba żyją w przekonaniu, że to to samo co "Dzień dobry" - pomyślałam sobie, że nie będą mieli nic przeciwko staniu się postaciami... hmmm... trzecioplanowymi.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
W Poszukiwaniu Nowej Drogi W Kosmos
Wiara i rozum drogi poszukiwania prawdy
głowne drogi czuciowe nerwów czaszkowych
Glejaki nerwu wzrokowego i drogi wzrokowej
DROGI SZYNOWE PREZ 5
02 T 08 Ppoż zaopatrz wodne i drogi pożarowe 4 Tid 3444 ppt
Poszukiwania legendarnej Shambhalli Agharty
NARZĘDZIA POSZUKIWACZY PLANET
2 1 II 2 07 1 Przekroje podłużne drogi manewrowe na MOP ark (2) PW
6 Geochemia poszukiwawcza
TAROT- magia i wiedza(1), Dla Poszukujących, Magia, Tarot i Drzewo Życia
Poszukiwacze pereł, Konkurencje sportowe