Opowiadanie
to jest kompletem do "Wysokich Lotów" i ma stanowić coś
w rodzaju ich uzupełnienia.
Podziękowania
dla Nesmin, która pierwsza zauważyła, jak ciekawym materiałem na
postać jest Ronald Potter - zwłaszcza jako syn. I jako starszy
brat.
W
POSZUKIWANIU ZAGUBIONEJ DROGI
Just
a toerag on the run.
How
did I get here?
What
have I done?
When
will all my hopes arise?
How
will I know him?
When
I look in my father's eyes.
My
father's eyes.
Then
the light begins to shine
And
I hear those ancient lullabies.
And
as I watch this seedling grow,
Feel
my heart start to overflow.
Where
do I find the words to say?
How
do I teach him?
What
do we play?
Bit
by bit, I've realized
That's
when I need them,
That's
when I need my father's eyes.
My
father's eyes.
Then
the jagged edge appears
Through
the distant clouds of tears.
I'm
like a bridge that was washed away;
My
foundations were made of clay.
As
my soul slides down to die.
How
could I lose him?
What
did I try?
Bit
by bit, I've realized
That
he was here with me;
I
looked into my father's eyes.
My
father's eyes.
Erick
Clapton, "My Father's eyes"
*
* *
Boli...
Boli
tak, jakby ktoś wbijał mi w ciało tysiące rozżarzonych igieł.
Nie, to za mało. Ojciec powiedział kiedyś, że skutków zaklęcia
Cruciatus nie można opisać słowami. Miał rację - jak zwykle
zresztą...
Głowa
pęka z bólu, zupełnie jakby ktoś chciał rozłupać mi czaszkę
od środka. Ostrożnie otwieram oczy i wtedy ten ból eksploduje ze
zdwojoną siłą. Nad sobą widzę sufit.... A więc jednak jesteśmy
już w Szpitalu Świętego Munga. Przewieźli mnie tutaj z Kuwejtu,
za pomocą turbośwista*. Leżę na niewidzialnych noszach. Szybko
zaciskam powieki, bo sufit zaczyna nagle niebezpiecznie wirować.
Niedobrze mi... Takie mdłości miałem tylko raz w życiu - kiedy
wybraliśmy się z Danem* na swoją pierwszą Ognistą Whisky Ogdena.
Nikt
nie ostrzegł nas, że trunek ten może stanowić supersilną dawkę
uderzeniową, zwłaszcza dla szesnastoletnich kandydatów na
alkoholików, którzy dotychczas raczyli się jedynie kremowym piwem.
Zaraz...
Kto niby miał nam to powiedzieć...? Wujek George podchodził do
tego typu spraw raczej niefrasobliwie; pewnie wynikało to z
przeświadczenia, że Weasleyowie zostali przez naturę wyposażeni w
"twarde głowy" i poradzą sobie z każdą ilością
procentów. Natomiast ojciec... odkąd pamiętam miał ze mną dobry
kontakt, tylko na temat zgubnych skutków picia... no cóż, jakoś
się nie zgadało. Może dlatego, że tak bardzo dbał o swój
wizerunek Sławnego Pottera...? Kieliszek do kolacji w siedzibie
chorwackiego ambasadora, a przed pracą tylko i wyłącznie butelka
kremowego...? Niesprawiedliwy jestem, wiem.
W
każdym razie ja i Dan wyobrażaliśmy sobie wtedy, że jesteśmy
bardzo sprytni. Ominęliśmy szerokim łukiem Trzy Miotły i
zakotwiczyliśmy w Świńskim Łbie. Tamtejsze męty przyglądały
nam się podejrzliwie, a my czuliśmy się tacy dorośli, mogąc
powiedzieć niedbale: "Whisky, proszę!". Potem kiwaliśmy
już tylko na barmana takim wystudiowanym, lekceważącym gestem.
Podpatrzyliśmy ten gest u innych "gości".
Pamiętam
dokładnie pięć takich kiwnięć, bo później urwał mi się film.
Nie mam pojęcia w jaki sposób dotarliśmy do Hogwartu... zresztą
Dan też tego nie wie, choć do dzisiaj utrzymuje, że zafundował
sobie osiem kolejek, zanim gospoda rozpłynęła się w wirze mętnych
barw. Podejrzewam, że zadziałał u nas wtedy pewien... hmm...
automatyzm ruchów. Ile to już razy wracaliśmy z Hogsmeade do
szkoły przez Miodowe Królestwo? Nie potrafię powiedzieć...
Przemykaliśmy się zawsze ukradkiem obok posągu jednookiej wiedźmy,
a ja błogosławiłem w duchu ojca za jego pelerynę niewidkę i za
Mapę Huncwotów. Cóż, tym razem też się udało. Nie zmienia to
jednak faktu, że następnego dnia obudziliśmy się w zarzyganym
dormitorium, które, na domiar złego, zamiast stać spokojnie w
miejscu, wirowało prędko wokół własnej osi. Nasi współlokatorzy
ewakuowali się w pośpiechu ze strefy rażenia, rzucając na siebie
zaklęcie bąblogłowy. Któryś z chłopaków pobiegł po
McGonagall. Chyba nigdy nie widziałem jej w takim stanie, ani
wcześniej, ani później... Była sina ze złości, sapała groźnie
przez rozdęte nozdrza i - co najgorsze - nie krzyczała. Ojciec
zawsze powtarzał, że kiedy opiekunka Gryfindoru nie podnosi głosu,
to jest już bardzo źle. W tym wypadku nie wrzasnęła ani razu...
może to i lepiej, z uwagi na to, że łeb pękał mi na dwoje.
Mówiła strasznym, świszczącym szeptem. Osobiście zawlokła nas
na kurację wstrząsową do pani Pomfrey, a następnie dopilnowała
byśmy własnoręcznie posprzątali dormitorium bez użycia magii. Na
koniec wlepiła nam obojgu miesięczny szlaban u Snape'a... Nie
pamiętam, co wtedy robiliśmy - takich szlabanów było w naszej
szkolnej karierze bardzo dużo - ale niewątpliwie coś obrzydliwego.
W końcu Mistrz Eliksirów od wielu lat konsekwentnie tępił plemię
Potterów... no i Weasleyów przy okazji też, za jednym zamachem.
Niewątpliwie stara dobra Minerwa wiedziała, jak nam dopiec. A dla
uzyskania lepszego efektu wezwała następnego dnia do szkoły oboje
rodziców. Ojciec wtedy...
*
* *
Stop.
Chyba przenoszą mnie na szpitalne łóżko. Ciekawe, czy to ten
oddział dla beznadziejnych przypadków? Boli... Niech już
przestaną... Myślałem, że Cruciatus działa tylko wtedy, kiedy
ktoś celuje w ciebie różdżką. Czyżbym przespał jakiś kurs?
Gobliny zabezpieczają "swoich" łamaczy dodatkowym
zaklęciem. To wiem. Na szkoleniu w Egipcie już na pewno nie spałem.
Może to efekt skrzyżowania dwóch uroków? A może tamci
poczęstowali mnie czymś więcej niż Crucio...
Niech
ci uzdrowiciele zostawią mnie w spokoju...! Szarpią mnie... Błysk
światła... Chcę krzyczeć, ale z ust wyrywa się tylko cichy jęk.
Wypowiadam słowo, które przez cały ten czas plątało mi się
gdzieś po głowie:
-
Mamo...
-
Spokojnie, panie Potter - to któryś z magomedyków - Spokojnie,
pańska matka zaraz tu będzie...
A
ojciec, mam ochotę zapytać. Co z ojcem? Jego też chciałbym
zawołać, ale nie potrafię. Nie mam już siły... A może... nie
chcę...?
I
w ogóle, o czym ja myślę? Czy każdy facet jest tak szurnięty, by
w chwili zagrożenia wspominać konsekwencje swojej pierwszej
whisky...? Nie... Po prostu chciałem uciec w tamto wspomnienie, żeby
choć na chwilę zapomnieć o bólu...
-
Ron...
Mama...
Już przyleciała. Czuję jej chłodną dłoń na swoim czole.
-
Co się stało?- głos jej drży - Niech pan mi powie, jak
zamierzacie mu pomóc...? Dlaczego się nie budzi?! - mama już
prawie krzyczy.
Chcę
jej wytłumaczyć, że wszystko będzie dobrze, że ją słyszę, że
wiem, że tu jest... Nie mogę. Co się ze mną dzieje?!
-
...musimy czekać. Kilka minut temu stracił przytomność. Nie
potrafimy ustalić, czym go zaatakowano. Dopóki się tego nie
dowiemy, nie będziemy w stanie go wyleczyć... - głos któregoś z
uzdrowicieli jest chłodny i opanowany. Nie ma to jak sławny,
mungowski profesjonalizm.
-
Czy... - mama mówi bardzo cicho, muszę wytężyć słuch, żeby ją
zrozumieć - Czy on może... czy może się zdarzyć, że mój syn
nigdy się nie obudzi...?
-
Proszę być dobrej myśli, pani Potter - znowu ten zimny, pozbawiony
emocji głos - W miarę możliwości postaramy się złagodzić ból.
Ale naprawdę nie mogę w tej chwili powiedzieć, jak długo to
potrwa...
Podaje
mi jakiś eliksir... Czuję w gardle piekącą ciecz... Chwila walki
o oddech... i cudowne uczucie ulgi. Gdybym jeszcze mógł jakoś
uspokoić mamę... Siedzi przy mnie, cały czas słyszę jej cichy
płacz. Gdybym tylko zdołał otworzyć oczy i powiedzieć jej...
Myśli
mi się plączą. A więc to tak. Teraz wiem już, że być może z
tego nie wyjdę. To dziwne, ale... nie boję się. Tak, wiem, ojciec
powtarza, że tylko głupcy nie odczuwają strachu, ale nic na to nie
poradzę... Jeśli to jest umieranie... takie zawieszenie w próżni,
gdzieś między jawą a snem...
Pamiętam,
jak ojciec opowiadał kiedyś o swojej walce z bazyliszkiem. Ja i
Lily* słuchaliśmy go jak zaczarowani, bo bardzo rzadko wspominał
takie... przygody z czasów młodości. Mówił, że kiedy potwór
wbił mu kieł w ramię, komnata zaczęła rozpływać się przed
oczami... Cóż, mnie nic się nie rozpływa... i nawet przestało
wirować, skubane! Nie ma też żadnego cholernego światełka na
końcu tunelu, o którym czytałem w mugolskich książkach. W
bibliotece dziadków Granger było bardzo wiele potężnych
tomiszczy, nie tylko medycznych... Z któregoś z nich dowiedziałem
się, że kiedy człowiek umiera, całe życie wyświetla mu się
przed oczami, w ułamku sekundy. Taaak... Jestem zmuszony
zweryfikować te bzdury: NIE MA ŻADNEGO PRYWATNEGO POKAZU SLAJDÓW.
Chyba, że sam go sobie zafunduję. Będę oglądał poszczególne
sceny... Pamiętam wiele z nich bardzo dokładnie. Ojciec mówi, że
tę dobrą pamięć odziedziczyłem po mamie...
Ta
pamięć to chyba jedna z moich nielicznych zalet... Bo niestety,
prawda jest taka, że choć mam dwadzieścia cztery lata, niczego
Wspaniałego dotychczas nie udało mi się w życiu osiągnąć.
Krótko mówiąc: psuję w pięknym stylu wszystko, czego tylko się
dotknę. To straszne, zwłaszcza jeśli jest się synem Wielkiego
Pottera. Wszyscy spodziewają się po tobie jakichś Wspaniałych
Rzeczy... zupełnie, jakby fakt, że jesteś dzieckiem
Najsłynniejszego z Aurorów determinował twoją własną potęgę.
Co oni sobie wyobrażają, do stu tysięcy sklątek?! Że pełnia
mocy zapisana jest w genach?! No dobra, przyznaję, że pewne
umiejętności mogą być dziedziczne. Ojciec pewnie nie wyrósłby
na tak potężnego czarodzieja, gdyby moi dziadkowie nie byli całkiem
dobrzy w te klocki. Nikt nie potrafi tego jednoznacznie wytłumaczyć.
Jednak faktem jest, że w ostatecznym rozrachunku nie liczy się to,
z jakiej rodziny pochodzisz, bo magiczne zdolności są darem samym w
sobie. Ich pełnię osiągasz stopniowo, z wiekiem. I możesz albo je
rozwijać, albo zmarnować swoje szanse; to zależy już tylko od
ciebie.
Ojciec
tłumaczył mi kiedyś, że to, co robimy z własnym życiem, to
magia w najgłębszym tego słowa znaczeniu. Najznakomitsi uczeni
badają tę kwestię w Departamencie Tajemnic, ale do dziś nie udało
im się ustalić, dlaczego jedni są potężniejsi od innych i zwykle
dokonują słusznych wyborów, podczas gdy ci pozostali przez całe
życie poszukują właściwej ścieżki...
Cóż,
wygląda na to, że ja zmarnowałem wszystkie swoje szanse, co do
jednej. Ojciec wykrzyczał mi to w twarz w trakcie naszej ostatniej
kłótni. Powiedział mi, że...
Cholera.
Znowu on. Pojawia się średnio w co piątej mojej myśli. Nie
potrafię się od niego uwolnić, odmieniam go przez wszystkie
przypadki. Ojciec, ojca, ojcu, z nim, o nim... Nie, to nie paranoja.
Po prostu ciekawi mnie, czy ktokolwiek zastanawiał się, jak to
jest: być synem słynnego Harry'ego Pottera, dorastać w cieniu
tego, czego on dokonał...
Otóż,
nie jest wcale łatwo... Nie, nie chcę, żeby ktokolwiek pomyślał,
że się skarżę, albo że miałem trudne dzieciństwo. Nic z tych
rzeczy... Ojciec doskonale sprawdził się w swojej roli. To tylko
ja... Cholera... Nie potrafię powiedzieć, kiedy poplątały nam się
ścieżki... Jak to się stało, że nie potrafimy już do siebie
trafić...? Może rzeczywiście powinienem zrobić teraz rachunek
sumienia. Powinienem wyświetlić sobie przed oczami kolejne epizody
z mojego życia... wróć, z naszego życia.
Odkąd
pamiętam miałem takie... silne poczucie jedności. Niezachwiane
przekonanie, że Potterowie powinni trzymać się razem. To właśnie
ojciec zawsze to podkreślał... To on tak bardzo o to dbał.
Moje
pierwsze wspomnienie z nim związane? Barwne, nieco zamazane obrazki.
Poszliśmy wtedy na łąkę... To chyba ta, którą teraz, niedawno,
nabyli na własność jacyś mugole... Położona malowniczo w małej
kotlince, niedaleko jeziora w Dolinie Godryka. Ile mogłem mieć
wtedy lat...? Dwa z ładnym kawałkiem**, jak sądzę, bo wkrótce
potem urodziła się Lily... Mama musiała być już na ostatnich
nogach, jak przez mgłę przypominam sobie jej zwiewną, kwiecistą
sukienkę, opinającą ciasno wypukły brzuszek. Czy tłumaczyli mi
wtedy, że będę miał rodzeństwo? Nie wiem. Ale na pewno było mi
strasznie przykro, bo nie pozwalano mi tarzać się z nią po trawie
ani robić "moja moja" - która to zabawa polegała na
ściskaniu jej z całej siły.
Za
to do woli tarzał się ze mną wówczas ojciec. Walczyliśmy tak...
"na niby". Właziłem mu na brzuch, porykując radośnie,
niczym mały niedźwiadek. Pozwalał mi wygrywać, zawsze. Czułem
się takim prawdziwym, silnym facetem, kiedy powalałem go na
łopatki. A potem, gdy już udało mi się go "pokonać",
chichotałem wesoło, zwrócony twarzą do ziemi, bo urządzał mi
Wielkie Łaskotki. Pamiętam jeszcze intensywny zapach suchej trawy i
śpiew ptaków...
Już
wtedy chronił mnie ze wszystkich sił... Nie godził się z tym, że
mogę kiedyś w życiu przegrać... i że, być może, powinienem być
na tę przegraną przygotowany...
Kolejna
krótka migawka. Czułem na twarzy powiew wiatru znad jeziora. Ten
wiatr dawał mi takie cudowne poczucie wolności. Biegłem... bardzo
szybko, przynajmniej w moim odczuciu. Miękka trawa uciekała w
pośpiechu spod moich czerwonych sandałków. Ojciec złapał mnie w
tym pędzie i zaczął obracać się dookoła własnej osi, ze mną w
ramionach. Zielony dywan zawirował, zobaczyłem fruwające w
powietrzu sandałki... Gdzieś w oddali słyszałem śmiech mamy i
jej głos:
-
Harry...! Puść go, wariacie! Będziecie obaj pijani jak Mundugus!
Posłuchał
jej. Potem miałem się dowiedzieć, że zwykle, prędzej czy
później, przyznaje jej rację i spełnia jej zachcianki. Postawił
mnie na ziemi i spojrzał na mnie z góry. Pamiętam, że natychmiast
wyciągnąłem do niego ręce.
-
Sama widzisz, Hermiono... Jestem pewien, że najbardziej spodobał mu
się ten gwizd powietrza w uszach. Będzie z niego szukający jak
nic, zobaczysz...
-
O Merlinie... Poślubiłam szaleńca - mama westchnęła z rezygnacją
- A jeśli nasze drugie dziecko okaże się dziewczynką? Czy jej też
będziesz... hmmm... wpajał miłość do quidditcha już w kołysce?
-
Pewnie tak - ojciec wziął mnie na ręce i zaczął podrzucać...
wysoko, coraz wyżej.
Chyba
piszczałem z radości... Byłem tak niedaleko tej błękitnej
przestrzeni, która rozpościerała się tuż nad moją głową. A
kiedy opadałem nieco w dół, czułem takie cudowne łaskotanie w
żołądku. I twarz ojca była wtedy bardzo blisko - niezmiernie
fascynowały mnie błyszczące szkła okularów... No i jeszcze jego
duże, silne dłonie - moje ręce, w porównaniu z nimi, wydawały
się bardzo małe...
Instynktownie
wyciągnąłem w górę ramiona.
-
Taaaki duży jestem! - zaśmiała się mama - Taki duży! Ron, pokaż
jeszcze raz, jak rośniesz. Jaki jesteś duży?
Rzeczywiście,
chciałem być "duży"... Kto wie, może już wtedy
podświadomie czułem, że powinienem być równie Wielki jak on? Tak
samo sławny...? Może domyślałem się, ze trudno będzie mu
dorównać...
Musiałem
się w krótkim czasie bardzo zmęczyć całą tą zabawą...
Przypominam sobie, że przytuliłem się w końcu do jego kraciastej
koszuli i schowałem nos w takim miękkim zagłębieniu, gdzieś
pomiędzy szyją a ramieniem. Mój ojciec pachniał latem... suchą
trawą, wiatrem i jeszcze czymś, co wtedy trudno mi było nazwać.
Później przekonałem się, że to zapach papierosowego dymu, którym
nasiąkało jego ubranie w ministerstwie zmieszany z wodą po
goleniu, jaką mama kupowała mu każdego roku na Gwiazdkę i na
urodziny.
Jednak
mimo wszystko, tym co najbardziej utkwiło mi w pamięci z tamtych
wydarzeń nie jest ani paleta zapachów, ani też mój pierwszy
podniebny lot. Jest to coś zupełnie innego - fakt, że czułem się
taki... bezpieczny. Dopiero wiele lat później zrozumiałem, że
celem ojca było właśnie to - poczucie bezpieczeństwa, które mógł
ofiarować mnie i Lily. Stabilizacja. Rodzina, która bez względu na
wszystko zawsze trzyma się razem. Słowem: coś, czego jemu samemu
zawsze brakowało...
*
* *
-
Ciii... Nie płacz, nic mu nie będzie...
Ojciec!
Jednak przyleciał. Ciekawe ile czasu mu to zajęło? Ile kazał mi
na siebie czekać...? Jaka ważna sprawa go zatrzymała? Znowu jestem
złośliwy, wiem. Tylko że po prostu... powoli tracę poczucie
rzeczywistości. Nie jestem pewien, jak długo tutaj leżę... Kilka
godzin? A może kilkanaście...? Ile razy podawali mi już tamten
piekący eliksir?
Słyszę
cichy szelest materiału - mógłbym przysiąc, że ojciec wypuścił
właśnie mamę z objęć i teraz delikatnie pogładzi ją po
włosach... A potem... no właśnie, co zrobi potem? Chcę, żeby
usiadł obok mnie. Oczywiście nie domagam się żadnego głaskania
po główce ani trzymania za rączkę. Niech tylko zostanie... Chcę
wiedzieć, że jest w pobliżu... Jak zawsze... A jeśli przybył tu
tylko dlatego, ze tak wypada...? Żeby mieć poczucie dobrze
spełnionego obowiązku...? Cholera, strasznie głupi jestem.
Przecież od początku wiedziałem, że przyleci. W końcu nigdy
żadne służbowe sprawy ani wystawne przyjęcia, wydawane przez
śmietankę towarzyską naszego świata, nie były ważniejsze ode
mnie...
Tuż
przed swoimi szóstymi urodzinami zachorowałem na najprawdziwszą,
mugolską ospę. Wieczorem w Boże Narodzenie polecieliśmy - jak
zwykle - do Londynu, do dziadków Granger. To pewnie tam się nią
zaraziłem, od Edith. Co prawda, zarówno moi jak i jej rodzice
skrupulatnie pilnowali, byśmy tym razem, wyjątkowo, nie mieli ze
sobą kontaktu. Ale my oczywiście wymknęliśmy się cichcem z domów
i spotkaliśmy się przy płocie, który dzielił oba ogródki.
Pamiętam, że moja przyjaciółka przypominała wyglądem piegowate
indycze jajo, ale absolutnie mi to nie przeszkadzało. Mieliśmy
sobie wiele do powiedzenia, więc naprawdę nie miałem czasu
zastanawiać się nad jej urodą. Musieliśmy tkwić przy tym
ogrodzeniu wyjątkowo długo, bo kiedy moja babcia i matka Edith
przekopały się w końcu przez grubą warstwę śniegu, by nas
stamtąd zabrać, byliśmy już porządnie zziębnięci. Wrzaski
babci towarzyszyły mi przez całą drogę do ciepłego salonu.
Na
rezultaty tej gwiazdkowej eskapady nie trzeba było długo czekać.
Moja własna, prywatna ospa wietrzna wykluła się niecałe trzy
tygodnie później. Ojciec był wtedy jeszcze w ministerstwie, ale
mama na szczęście nie miała tego dnia żadnych wykładów. Bardzo
szybko opanowała sytuację. Pierwszym wolnym turboświstem wysłała
do Nory Lily wraz z Mrużką; Zgredek natomiast udał się do
Londynu, by uzyskać odpowiednie instrukcje od babci Granger. Wrócił
po godzinie, z obrzydliwą, żółtą maścią. Z tego co pamiętam
ospa jest chorobą całkowicie mugolską i nie ma na nią żadnego
skutecznego eliksiru. Na domiar złego ojciec nigdy nie ufał ani
lekarzom, ani uzdrowicielom ze Świętego Munga. Jedynymi uznawanymi
przez Wielkiego Harry'ego Pottera metodami były te stosowane przez
panią Pomfrey. Nic dziwnego - w czasach szkolnych niejednokrotnie
leczyła skutecznie wszystkie jego najdziwniejsze przypadłości, a w
kolejnych latach zdążyła znacznie podnieść swoje zawodowe
kwalifikacje. Jednak, na moje nieszczęście, stara Poppy miała
wtedy coś w rodzaju spóźnionego o jakieś dwadzieścia lat,
zimowego urlopu. Zdaje się, że spędzała go na Jamajce i to
bynajmniej nie sama...
Dlatego
też cały ciężar wysmarowania ryczącego wniebogłosy bachora -
czyli mnie - mugolskim specyfikiem, spoczął na mojej biednej matce.
Był to proces długi i skomplikowany; odbywaliśmy właśnie
szaleńczą gonitwę dookoła stołu w salonie, kiedy wrócił
ojciec...
Musiał
się bardzo przerazić, gdy rzuciło się na niego pokryte lepką,
żółtą mazią stworzenie, które na domiar złego wywrzaskiwało
coś o wiecznej zarazie. Biedaczek... Dotychczas, szczęśliwie, ani
ja ani Lily nie chorowaliśmy na nic cięższego poza zwykłym
przeziębieniem, a to mama zwalczała skutecznie, za pomocą
pieprzowego eliksiru. Pewnie dlatego dziecięca choroba zakaźna
przekraczała już zdecydowanie możliwości naszego troskliwego pana
P. Obronnym tonem tłumaczył mamie, że nie pozwoli dziecku się tak
męczyć i dopiero po długich pertraktacjach zgodził się, że
ściąganie z Jamajki pani Pomfrey jest zupełnie zbędne.
Za
to osobiście zaniósł mnie do łóżka - ponad jego ramieniem
zobaczyłem jak mama kręci głową i wymownie wznosi oczy do nieba.
Pobrudziłem mu szatę tym śmierdzącym paskudztwem, ale zupełnie
się tym nie przejął... Z uwagą wysłuchał moich sugestii co do
długości choroby i zapewnił, że nie będzie "wieczna",
a potem zabezpieczył mnie zaklęciem, żebym nie mógł w nocy
drapać tych okropnych krost. Czułem się tak, jakby ktoś nałożył
mi na ręce bokserskie rękawice... potem musiałem się zdrzemnąć.
Obudziły
mnie podniesione głosy dobiegające z salonu. Ostrożnie
wyślizgnąłem się z łóżka i wyszedłem na korytarz na piętrze.
Po przechyleniu się przez poręcz schodów, mogłem widzieć
fragment pokoju na dole. W kominku tkwiła głowa dziadka Artura.
-
...bardzo ważne, Harry - mówiła właśnie głowa - Będzie
albański minister, przecież wiesz, że musicie jeszcze...
-
Mam gdzieś albańskiego ministra i całą jego świtę, panie
Weasley - oświadczył dobitnie ojciec - Ron złapał mugolską ospę,
Lily przez cały dzień siedzi w Norze...
-
Nie byłem dziś w domu od rana - dziadek zamyślił się - Ale,
Harry... może jednak byś...
-
Ron jest chory! - w spokojnym dotąd głosie ojca zaczęły pojawiać
się nagle niebezpieczne nuty - Całą tę dyplomację naszego świata
mam dziś głęboko w...
-
...w pewnej tylnej części ciała - dokończyła szybko mama,
wyłaniając się z kuchni.
Uspokajającym
gestem położyła dłoń na ramieniu ojca.
-
Przepraszam, Arturze - zwróciła się do dziadka - Ale te
pertraktacje trzeba będzie przełożyć. Nie mamy dziś do tego
głowy, a przyjęcie pewnie i tak będzie udane - z nami czy bez
nas...
Wyglądało
to na koniec rozmowy, więc wycofałem się pospiesznie; istniało
duże prawdopodobieństwo, że za chwilę w mojej sypialni
zmaterializuje się któryś z rodziców. Przyszedł ojciec... Bez
protestów dałem się otulić kołdrą, bo strasznie zmarzłem,
tkwiąc tak bez ruchu na korytarzu. Poza tym dopiero teraz z całą
siłą dopadła mnie gorączka.
-
Chyba mam... tep... ter... temrapaturę - poskarżyłem się cicho.
Pochylił
głowę, żeby ukryć uśmiech. Po chwili dotknął mojego czoła,
łaskocząc mnie w nos szerokim rękawem szaty.
-
Oj, chyba masz - powiedział cicho, ale nie cofnął ręki.
Wtedy
znowu powróciło tamto poczucie bezpieczeństwa. Chciałem, żeby
został. Z nim nie bałem się niczego... nawet tej... pieprzonej
ospy wiecznej...
-
Pieprzona ospa wieczna - mruknąłem, nie zważając na jego
zdziwione spojrzenie.
Wydał
z siebie dziwny odgłos - coś pośredniego pomiędzy jękiem a
zduszonym chichotem. Zlekceważyłem to.
-
Opowiedz mi coś... - wymamrotałem w szorstki materiał - Coś
fajnego...
Nie
był, niestety, mistrzem w opowiadaniu bajek. Może dlatego, ze zbyt
wiele przeżył i ze swoich opowieści "do poduszki" usuwał
zawsze cały dramatyzm... Tak jakby od początku chciał zaoszczędzić
mojej wybujałej, dziecięcej wyobraźni okrutnych scen... Czy on
naprawdę wierzył, że to coś da? Że uda mu się ustrzec nas oboje
- mnie i Lily - przed całym złem tego świata...? Naprawdę myślał,
że życie nam takich scen nie zafunduje?
Tamtego
wieczoru jego opowieść także nie była fascynująca. Mówił o
dzielnym gumochłonie, zamieszkującym ogródek mugoli... Wielki
Merlinie, pewnie uznał, że baśń o hipogryfach i wampirach będzie
dla mnie zbyt przerażająca. Nie mam bladego pojęcia jak skończyła
się ta bajka... Liczyło się tylko to, że został, siedział przy
mnie, nie poszedł na tamto przyjęcie... Czułem instynktownie, że
kierowało nim nie tylko poczucie obowiązku... że mnie... tego...
no... wiadomo. Wtedy byłem tego pewien... A teraz...
*
* *
Musiałem
chyba zasnąć... o ile w moim stanie można w ogóle mówić o śnie.
Ciągle czuję się taki... słaby. No i nie mogę otworzyć oczu.
-
Proszę cię, wracaj do domu - to ojciec - Nie pomożesz Ronowi,
jeżeli sama się rozchorujesz...
-
Ale... - w głosie mamy brzmi wahanie.
-
No już, uciekaj stąd - ciche cmoknięcie; pewnie pocałował ją w
czoło - Siedzisz tu prawie dziesięć godzin, teraz ja zostanę.
-
Ale ty siedzisz niewiele krócej - mama próbuje jeszcze raz. Znowu
brzmi jak... jak ona. Znowu ma siły do walki; jego obecność chyba
pomogła jej zwalczyć rozpacz. Nie ma już żadnego płaczliwego
tonu, który słyszałem na początku, jej głos jest zupełnie
spokojny...
-
Masz się porządnie wyspać - burczy ojciec - No dalej! Potem się
zamienimy...
-
Ale Harry...
-
Hermiono, nie bądź dziecinna! I proszę cię... - ojciec zaczyna
mówić ciszej - może... zawiadom Lily. To znaczy, wiem, że oni
wszyscy pewnie już śpią, ale... chyba jednak powinna już się
dowiedzieć... skoro jego stan nie uległ... zmianie.
-
Dobrze - szepcze mama.
Delikatny
zapach konwalii... Odkąd pamiętam, zawsze używała tych perfum...
Ręka na czole... Słyszę odgłos zamykanych drzwi i szuranie
krzesła po podłodze. A więc on został... No tak, przecież tak
wypada. To jego cholerne poczucie obowiązku... Tak silnie
zakorzenione od czasu, gdy musiał poświęcać się dla
czarodziejskiego świata! Stop. Muszę przecież pamiętać o
wietrznej ospie. Wtedy kierował się nie tylko tym... A mama...
pewnie wyśmiałaby mnie w tym momencie - opowiadała kiedyś
przecież o tamtym Harrym z czasów Hogwartu, który zwykle odrabiał
prace domowe na kolanie, na jakąś godzinę przed planowaną lekcją.
Czyżby jednak jakaś skaza na tym pancerzu doskonałości...?
Na
stado hipogryfów, skąd u mnie taka gryząca ironia?! Przecież nie
mogę powiedzieć, że go nie szanuję. Nie mogę zaprzeczyć, że
jest mi bardzo bliski... mimo wszystko...
Znowu
zaczyna boleć... Chcę krzyczeć, ze wszystkich sił... i nadal nie
potrafię. Ciekawe, czy choć odrobina tego cierpienia odbija się na
mojej twarzy? Jakiś ledwiedostrzegalny, krótki grymas? Pewnie tak,
bo ojciec nagle wstaje i wychodzi. Wraca po chwili, w towarzystwie
jednego z magomedyków.
-
...przestaje działać. Chyba powinien dostać następną dawkę.
Dlaczego nikt tego nie dopilnował? Niech się pan pospieszy! -
wygląda na to, że Wielki Harry Potter naprawdę się niecierpliwi.
Uzdrowiciel
pochyla się nade mną i wlewa mi do gardła jakiś płyn. Ogarnia
mnie znajome uczucie ulgi... Jeszcze tylko trzaśnięcie zamykanych
drzwi i znowu zostajemy sami. Delikatny ruch powietrza - ojciec
ponownie przysuwa sobie krzesło.
Jest
zupełnie cicho... Ta cisza doprowadza mnie do obłędu. Żadnego,
nawet najlżejszego dźwięku, żadnego szmeru... A przecież tam, za
drzwiami, toczy się normalne, szpitalne życie. Zaraz... no tak,
pewnie rzucili na tę salę zaklęcie dźwiękoszczelne.
A
ojciec... cały czas siedzi bez ruchu. Byłoby mi łatwiej, gdyby
chociaż spróbował się do mnie odezwać, upewnić się czy go
słyszę... Nic. Idiota ze mnie! Czego się spodziewałem? Że będzie
załamywał ręce...? Że pozwoli sobie na chwilę słabości...?
Na... łzy...? Przecież nie będzie żadnych łez, nigdy nie
widziałem żeby płakał. I jakoś nie wierzę, że to potrafi,
chociaż babcia Molly zaręcza, że ponad dwadzieścia lat temu
chlipali oboje na półpiętrze, oparci o poręcz schodów w Dolinie
Godryka... To było tamtej nocy, kiedy się urodziłem. Tylko że...
jakoś nie wyobrażam sobie takiej scenki rodzajowej. On szlochający
w ramię babci? Nigdy. Cholera, zawsze zazdrościłem mu tego
opanowania. Na pewno był zahartowany... wiedział, jak radzić sobie
z bólem. Życie samo go tego nauczyło - w końcu pewnie widział
okropności, o jakich mnie się nawet nie śniło... Otoczył je
bardzo szczelnym pancerzem, nigdy do nich nie wracał, nigdy nie
opowiadał... nawet teraz, chociaż ja i Lily jesteśmy wystarczająco
dorośli. Na brodę Merlina, czasami myślę, że łatwiej byłoby mi
go... zrozumieć... łatwiej się z nim utożsamiać, gdyby tylko na
moment zrzucił tę osłonę i... gdyby choć przez chwilę przestał
przypominać jakiegoś pieprzonego cyborga! Tak, tylko że... on
chyba nie może... nigdy nie mógł... pozwolić sobie na taki
luksus. W końcu... chłopaki nie płaczą...*** Tak powiedział.
Miałem
siedem lat, kiedy biłem się poraz pierwszy. To była walka na
śmierć i życie - i doskonały pokaz moich absolutnie mugolskich
umiejętności. W tak młodym wieku czarodziej nie ma prawa posiadać
własnej różdżki, a cudzej nie miałem komu podprowadzić. Ojciec
pilnował swojej bardzo dokładnie... chyba dawały o sobie znać
aurorskie nawyki. Poza tym pierwsze miejsce w kradzieży magicznego
oprzyrządowania w naszym domu i tak zajmowała zawsze moja siostra -
smarkula już w wieku lat pięciu skutecznie wyprowadzała w pole
wszystkich zainteresowanych, znikała z horyzontu, a po jakimś
czasie odnajdywała się w łazience, na strychu, czy też w innym
dziwnym miejscu, gdzie mamrotała zapamiętale "uroki",
wywijając do taktu różdżką mamy.
Tamtego
dnia wyszedłem więc na pobliskie boisko qudditcha nieuzbrojony. Na
moje nieszczęście spotkałem tam Ericka Botta, który akurat miał
ochotę na kimś się powyżywać... Nie znosiłem gościa, zresztą
Dan i Tom* też go nie trawili.. Podejrzewam, że już wtedy, jako
"duchowi" Gryfoni, odczuwaliśmy instynktowną niechęć do
potencjalnych wychowanków domu Slytherina... no a Bott miał spore
szanse takowym zostać, bo jego matka była Ślizgonką. W każdym
razie bardzo szybko odkryliśmy, że najlepszym sposobem na tego
cwaniaczka jest ignorowanie go. Przysięgam, że tego dnia również
starałem się nie zwracać na niego uwagi. Zniosłem docinki na
temat ojca ze stoickim spokojem, na stały tekst o Wielkim Aurorze,
który nie rozstaje się z różdżką nawet w kiblu, zareagowałem
wzruszeniem ramion. Już dawno przerobiliśmy z ojcem ten temat;
wiedziałem, że mój staruszek nie jest młodszą kopią
Szalonookiego i że przez ludzi bardzo często przemawia zazdrość.
Sęk
w tym, że następną osobą, do której przyczepił się ten wypłosz
była mama. Użył słów, które sprawiły, że ręce same zacisnęły
mi się w pięści. Pociemniało mi w oczach... Następną rzeczą,
którą pamiętam była rozkwaszona gęba Ericka; siedziałem mu na
brzuchu i okładałem zapamiętale pięściami. Z satysfakcją
odnotowałem fakt, że wybiłem mu górną dwójkę. I wcale nie
miałem ochoty przestać - kipiała we mnie wściekłość, jakiej
nie czułem nigdy przedtem.
Dan
i Tom zdołali jakoś nas rozdzielić... czy raczej ściągnąć mnie
z żałosnej kupki nieszczęść, jaką był w tamtym momencie mój
przeciwnik. Do domu wróciłem samotnie - przez całą drogę
zastanawiałem się, czy warto wymyślić jakąś bajeczkę.
Doszedłem do wniosku, że mama i tak tego nie kupi; w końcu znała
mnie na wylot, a podbite oko i rozcięta warga mówiły same za
siebie. Chyba dopiero wtedy dotarło do mnie, że ta bijatyka mogła
zakończyć się dużo gorzej. W końcu Bott był ode mnie wyższy i
na dodatek nieco tęższy. Ojciec... Pamiętam, że zatrzymałem się
na środku drogi. Dotychczas nie myślałem... nie zastanawiałem
się, jaka będzie reakcja ojca. Chyba już wtedy czułem
instynktownie, że on nie cierpi przemocy... że ucieka się do niej
tylko w ostateczności. Pogrążony w niewesołych rozmyślaniach
dotarłem do domu. Będzie krzyczał? Dotychczas nigdy na mnie nie
wrzeszczał, w ogóle bardzo rzadko podnosił głos, ale... co powie
na tak wzorcowy przykład mugolskiej bójki...? Będzie krzyczał??
Nie
krzyczał... Nie odezwał się ani słowem, kiedy mama opatrywała mi
skaleczenia. Zresztą, może to i lepiej, bo ona mówiła stanowczo
za dużo.
-
Gdzie ty się włóczyłeś??? Poczekaj, chodź tu bliżej z tym
okiem... - przyłożyła mi lód i machnęła różdżką - A może
byś tak łaskawie wytłumaczył, kto zalazł ci za skórę???
Powiesz nam, o co poszło...?
Milczałem
jak zaklęty, uparcie kręcąc głową i zaciskając usta w wąską
linijkę. Ojciec stał obok kominka. Założył ręce na piersi i
przyglądał mi się badawczo. Mama chwilowo zrezygnowała ze
śledztwa.
-
Poczekaj, przyniosę jakiś eliksir na tę wargę...
Zniknęła
w drzwiach kuchni. Czułem się tak, jakby przebiegło po mnie stado
hipogryfów i prawdę mówiąc miałem ochotę rozryczeć się z
bólu... Ojciec opuścił swoją strategiczną pozycję w rogu
salonu, przyklęknął przede mną i utkwił we mnie wyczekujące
spojrzenie. Natychmiast zerknąłem na sufit... potem na dywan...
potem na Krzywołapa rozciągniętego na kanapie... chyba skuliłem
się odruchowo, oczekując ostrej reprymendy... ale nic takiego nie
nastąpiło. Powoli podniosłem głowę... Nie wydawał się jakoś
specjalnie rozzłoszczony. Był raczej... zaciekawiony. Tylko jak ja
miałem mu to...
-
To dlatego, że on zaczął! - kurczę, przecież wcale nie chciałem
tego powiedzieć, samo mi się tak... wymknęło.
-
Kto? - spytał spokojnie ojciec.
-
Erick Bott. Ale tato, ja musiałem, bo on powiedział coś... coś...
wstrętnego!
Ojciec
milczał.
-
Powiedział... że mama jest tylko zwykłą szlamą i że gdyby nie
ty, to byłaby nikim w magicznym świecie - wyrzuciłem z siebie.
Wstał
gwałtownie. Zdążyłem dostrzec ostry błysk w jego oczach i
poróżowiałe ze złości policzki.
-
Co jeszcze mówił? - zapytał nienaturalnie spokojnym tonem.
-
Powiedział, że pewnie mieszkałaby teraz w mugolskim Londynie, w
jakiejś śmierdzącej ruderze i jeszcze nazwał ją tak... nie
pamiętam, bo potem to już się tylko biliśmy.
Z
twarzy ojca zniknęło całe napięcie. Ze zdumieniem zauważyłem,
że uśmiecha się pod nosem.
-
Dobrze zrobiłeś - stwierdził krótko.
Musiałem
wyglądać jak trafiony petrificusem. Spodziewałem się solidnego
ochrzanu... a tu takie coś. Nie rozumiałem wtedy... Dopiero wiele
lat później mama opowiedziała mi o pewnym meczu quidditcha, po
którym Słynny Harry Potter został dożywotnio zdyskwalifikowany,
za udział w mugolskiej bójce...
Nie
rozmawialiśmy już więcej o Ericku. Nawet jeżeli ojciec
kiedykolwiek spotkał się z panem Bott, to nic mi o tym nie wiadomo.
Zapamiętałem natomiast z tych wydarzeń jeszcze coś...
Ojciec
wychodził już z salonu, kiedy nagle zatrzymał się w progu.
Zasmarkany i obolały, musiałem przedstawiać sobą dość żałosny
widok. Spojrzałem na niego przez łzy - poobijane żebra bolały
nieznośnie.
Zmrużył
porozumiewawczo oko.
-
Pamiętaj Ron... chłopaki nie płaczą.
Wyszedł
na nocną zmianę do ministerstwa, a ja zostałem z mamą, która
natychmiast zaczęła zrzędzić i załamywać nade mną ręce. Ale
zniosłem mężnie nawet to - pomagała mi świadomość, że on jest
ze mnie dumny. Wtedy jeszcze nie znałem słowa autorytet - ale dziś
wiem, że to tamtego dnia pierwszy raz świadomie zapragnąłem być
taki jak on... że tamtego dnia stał się dla mnie największym
autorytetem...
--------------------------
*)
postacie i magiczne "wynalazki" oznaczone w ten sposób
opisane zostały w I części
**)
uznałam, że dzieci czarodziejów dysponują nieco lepszą pamięcią
niż mali mugole
***)
Harry obejrzał pewnie u teściów jeden z mugolskich filmów
-
Jak to nie potraficie?! Jak to nie potraficie, do cholery??!!
Uuuu...
Wygląda na to, że komuś udało się doprowadzić pewnego nad wyraz
spokojnego aurora do szewskiej pasji.
-
Leży tu już tyle godzin, a wy nawet nie postawiliście
diagnozy!!!
-
To wymaga czasu... - głos uzdrowiciela jest bardzo cichy.
-
Ile?! Ile czasu, pytam???
-
...
-
Ile czasu, do kurwy nędzy??!!!
Auć!
A więc jest już bardzo źle. Ojciec niezwykle rzadko używa
jakichkolwiek słów rodem z rynsztoka na Nokturnie, a już mugolskie
przekleństwa są w jego przypadku zjawiskiem równie częstym, jak
ciekawe lekcje historii magii. No i są nieomylnym znakiem, że w
pobliżu nie ma akurat mamy - w jej obecności takie akcje nie
miałyby w ogóle racji bytu...
Testral
by się uśmiał... Dobrze, że wujek Fred nie może tego usłyszeć.
Dawno temu, na jakimś rodzinnym zjeździe w Norze, zdrowo wyśmiał
to moje wyobrażenie ojca, który prawie nigdy nie krzyczy. Razem z
wujkiem George'm przywołali natychmiast obraz nadpobudliwego
piętnastolatka, który wydzierał się z byle powodu na niewinnych
ludzi, a jego słodki głosik był doskonale słyszalny w różnych
częściach kraju. To właśnie jedna z tych chwil, kiedy skłonny
jestem w to uwierzyć.
Taaa...
Właśnie. Nie ma to jak autorytet. Osobiście poznałem jego siłę
sześć lat temu, kiedy zaczynałem praktyki w
ministerstwie.
Podziwiałem
mojego staruszka za to, że potrafił sobie ów autorytet wyrobić;
bez krzyku i zbędnych pogróżek. Po prostu wchodził do boksów
aurorów, rzucał jakąś uwagę o pogodzie, żarcik, wydawał
polecenie... a oni go słuchali. Na zwyczajowych, międzywydziałowych
zebraniach wstawał by zabrać głos, a oni natychmiast się
uciszali. Fakt, był ich szefem... i do tego szefem bardzo sławnym.
Ale najdziwniejsze było to, że pomimo całego tego respektu, jaki
przed nim czuli, zdawali się go zwyczajnie lubić. Międzyboksowa
poczta pantoflowa przynosiła raczej pochlebne opinie na jego temat;
nawet tradycyjne narzekania na pracoholizm Starego mieściły się w
normie.
Zawsze
mu tego zazdrościłem. Jakiś rok temu, kiedy siedzieliśmy razem
przy kominku, racząc się Ognistą Whisky, wytknąłem mu w żartach
to uwielbienie podwładnych. Chyba instynktownie wyczuł moją
zazdrość... Natychmiast opowiedział mi o nastoletnim chudzielcu,
który cierpł ze strachu, gdy miał publicznie zabrać głos i
szczerze nie znosił całego zamieszania wokół swojej osoby. A
potem, na piątym roku w Hogwarcie, stanął nagle przed
koniecznością kierowania grupą ludzi... i ze zdumieniem
stwierdził, że ludzie Ci stosują się do jego poleceń. Dalej
poszło już z górki - GD rosła w siłę, a tamten chłopak odkrył
u siebie... ekhm, ekhm... talenty przywódcze...
Śmiałem
się wtedy... Wiedziałem, że mówi o sobie, ale jakoś nie
widziałem go w roli smarkatego wypłosza. Ale on pozostał
poważny.
-
Pamiętaj, Ron... do wszystkiego można w życiu dojść. Wszystkiego
można się nauczyć. I ty też się nauczysz. Zobaczysz... - zajrzał
w swoją pustą szklankę, a potem spojrzał na butelkę, w której
coraz wyraźniej widać było dno.
-
Chyba wiek już nie ten - mruknął - Zaczynam moralizować jak
McGonagall... a my przecież od moralizowania mamy twoją matkę.
Taaak... Stanowczo za dużo tej whisky.
-
Albo za mało - zaśmiałem się - I szkoda, żeby się reszta
zmarnowała.
Chlusnąłem
zdrowo w zgrabne naczyńko z rzniętego szkła. Wypiliśmy do dna.
Ojciec spojrzał na mnie błędnym wzrokiem.
-
Czy ja cię jakoś... deprawuję...?
-
Wcale - uspokoiłem go - Ustawa o nieletnich czarodziejach, paragraf
dwudziesty piąty, punkt E. Czasownik "deprawować" odnosi
się tylko i wyłącznie do nieletnich wspomnianych w tytule. Ja
takowym nie jestem.
-
Aha. Ty jesteś... letni...?
-
No. Ja już letni jestem.
-
To dobrze. Wypijmy za to. Przynieś jeszcze jedną
butelkę...
Siedzieliśmy
w salonie do późnej nocy. Po jakimś czasie dopadła nas głupawka
i zaczęliśmy rechotać jak rogate ropuchy. W takim właśnie
nieciekawym stanie nakryła nas mama i z krzykiem odesłała do
łóżek. To był chyba ostatni tego typu wieczór. Ostatni, kiedy
rozumieliśmy się bez słów i cały świat mógł nam
nagwizdać...
*
* *
Cholera,
przecież nie o tym miałem myśleć. Uczepiłem się tej
nieszczęsnej butelki... Pewnie gdybym mógł się teraz porządnie
nachlać, zdołałbym zapomnieć o tym bólu... O Merlinie... to jest
właśnie stuprocentowy wpływ Weasleyów. W końcu, jak mawia wujek
Charlie, facet bez whisky jest jak tryton bez wody. Jack i John w
pełni podzielają ten pogląd, jak na jego nieodrodnych synów
przystało... choć oni skłaniają się ku bardziej poetyckiej
wersji: facet bez butelki jest jak zwodnik bez swojego
bagienka.
Dosyć.
Muszę znowu wrócić do początku, muszę szukać u źródeł.
Inaczej nigdy nie uda mi się tego wszystkiego rozplątać... W
którym miejscu się pogubiłem...? Mam mętlik w głowie. Błyski
światła przed oczami... Pewnie zaraz znowu zacznie boleć.
Chciałbym skulić się pod kołdrą, ale nie mam siły się
poruszyć. Zimno...
Ojciec
przestał krzyczeć. Może zrozumiał w końcu, że nic nie wskóra?
A może przypomniał sobie, że to nie jego metody, że to nie
przystoi Wielkiemu Potterowi...? O matko, ale dziś zgryźliwy
jestem. W porządku, faktem pozostaje, że prawie nigdy nie podnosił
głosu na mnie i na Lily... no dobra, nie przypominam sobie nawet,
żeby w ogóle kiedykolwiek na smarkulę ryknął. W końcu była
jego kochaną córeczką. Chyba tylko rozsądkowi mamy zawdzięczamy
to, że moja siostra nie wyrosła na rozpuszczonego jak dziadowski
bicz bachora. Natomiast ja... O tak, doskonale pamiętam moment, w
którym poraz pierwszy zasłużyłem sobie na jego gniew.
To
miał być kolejny wieczór spędzany pod czułą opieką Zgredka i
Mrużki. Rodzice wybierali się na ślub jakiejś uniwersyteckiej
koleżanki mamy; ojciec kręcił nosem na "to całe akademickie
towarzystwo", a ona nie pozostawała mu dłużna, twierdząc, że
środowiska ministerialne i ambasadorskie nie są wcale lepsze. Lily
spała na górze ( a przynajmniej nader sprawnie markowała sen ) a
ja z zachwytem obserwowałem tę ich słowną szermierkę.
Uwielbiałem ją - zwłaszcza, że mama zwykle bardzo szybko
wytrącała ojcu broń z ręki.
Tym
razem też to zrobiła. Zakuty w garnitur, ze starannie zawiązanym
krawatem oraz bardzo nieszczęśliwą miną, mruczał coś pod nosem
niczym urażony niedźwiedź. Jego nieoceniona małżonka ucałowała
mnie na pożegnanie i wyszła z salonu, wielce z siebie zadowolona.
Ojciec poczłapał za nią. W progu odwrócił się i spojrzał na
mnie z powagą.
-
Pamiętaj, że jesteś teraz tutaj jedynym mężczyzną, Ron -
uśmiechnął się lekko - Przypilnuj, żeby Mała czegoś nie
zmalowała, dobrze?
Skinąłem
głową, na znak, że wszystko będzie pod kontrolą. No tak, w końcu
miałem już osiem lat, potrafiłem przecież poradzić sobie z jakąś
małolatą i dwoma skrzatami. Przepełniało mnie uczucie dumy...
Gdyby to było możliwe, pewnie unosiłbym się teraz kilka
centymetrów nad jasnym dywanem, pokrytym zabawkami i papierkami po
musach - świstusach. Chyba właśnie wtedy pierwszy raz odczułem
tak silne, milczące porozumienie, jakie łączyło mnie z ojcem. O
tak. Typowo męska więź. Dwaj faceci, zdecydowani bronić swojego
domu i swoich kobiet własną piersią... to jest, tfu... własną
różdżką... No właśnie. Różdżka. Ojciec zostawił pochopnie
swoją na stoliku w przedpokoju.
Kiedy
tylko przebrzmiał trzask teleportacji, moja siostra zbiegła z góry,
wyraźnie spragniona towarzystwa. Blade kurczę, obiecywałem sobie
stuprocentowo męski wieczór z litrami dyniowego soku, mnóstwem
gumy balonowej Drooblessa i stosami ślimaków - gumiaków.
Planowałem przejrzeć w spokoju swoje ukochane "Quidditch Cup",
( Cyklony* jakoś przegrywały w tym sezonie, chciałem znaleźć w
prasie stosowne wyjaśnienia ) a potem jeszcze pogadać przez kominek
z Danem, kiedy tylko będziemy mogli być pewni, że ciocia Katie i
wujek George poszli spać. Wiedziałem, że Zgredek przymknie na to
oko i nie powie nic rodzicom. Natomiast z całą pewnością nie
miałem zamiaru bawić się w dom, znosić jakichkolwiek obślizgłych
czułości i dowiadywać się, co też napisali w najnowszym numerze
"Czarelle". Jakby mało mi było tych wszystkich atrakcji,
smarkata postanowiła jeszcze pokazać mi najnowszy urok, jakiego się
nauczyła "z ksiązecki mamusi".
Różdżka
ojca na stoliku w przedpokoju sama się prosiła, żeby jej użyć.
Zanim zdołałem zorientować się w sytuacji, Lily już nią
wymachiwała. Cholera, nie dosyć, że miałem ogona, to jeszcze ten
ogon postanowił wypróbowywać na mnie, Ronaldzie Potterze, te
swoje, pożal się Merlinie, zaklęcia. Wściekłem się. I... no
dobra, trochę też się bałem, że Młoda zrobi sobie krzywdę.
Zacząłem się z nią szamotać i o mało nie wydłubałem jej oka
końcem różdżki. Mimo wszystko byłem silniejszy... tylko że
kiedy już, już trzymałem ten przeklęty patyk, ona wykrzyczała
jakąś formułę zaklęcia, no i snop iskier trafił prosto w tę
jej przeklętą różową piżamkę w nieśmiałki.
Rozpętało
się istne piekło: ona wyła jak wilkołak, ja wrzeszczałem i tak
właśnie zastał nas Zgredek, który dopiero co położył do łóżka
lekko wstawioną Mrużkę. Błyskawicznie ocenił sytuację i
rozpłynął się w powietrzu, by po chwili wrócić w towarzystwie
ojca.
Cóż,
zapewne zdziwił go widok dwóch wrzeszczących stworzeń, tym
bardziej, że Lily nosiła na sobie wyraźne ślady nieudanej
transmutacji. Miała wielkie uszy nietoperza,za którymi dyndały
smętnie dwa cienkie, kasztanowe warkoczyki. Na plecach wyrosły jej
okazałe skórzaste skrzydła, które rozkładały się
majestatycznie za każdym razem, kiedy machała rękami - a zaznaczyć
należy, że machała bez przerwy. Dopełnienie tego obrazu stanowiły
pokaźne szpony, wystające z dziecięcych kapci w kształcie pufek.
Pufki kwiliły żałośnie.
Ojciec
odetchnął głęboko i najwyraźniej otrząsnął się z pierwszego
szoku. Wziął Lily na ręce i oddał ją Zgredkowi, nakazując
nałożyć jej sukienkę. Dopiero potem spojrzał na mnie i wyciągnął
rękę po swoją różdżkę, którą cały czas kurczowo ściskałem
w dłoni. Skuliłem się. Jeszcze nigdy nie widziałem go tak
wściekłego. Chyba dopiero w tamtym momencie byłem skłonny
uwierzyć, że to on jest tym, który położył kres Drugiej Wojnie.
Prawie fizycznie odczuwałem tę pełnię mocy... wypełniała każdy
centymetr przestrzeni...
-
Co ty sobie wyobrażasz? - zapytał groźnym szeptem.
-
Ja...
-
Pomyślałeś co mogło się stać?! - podniósł głos - Miałeś
jej pilnować, liczyłem na ciebie...
-
Ale ona...
-
Mogłeś zrobić jej krzywdę!! Mogłeś ją okaleczyć!!! - teraz
już nie krzyczał. On się po prostu darł jak schrypnięta
szyszymora.
Zaciąłem
się. Zacisnąłem zęby i przysiągłem sobie, że nie powiem już
ani słowa. Miałem ochotę rozryczeć się ze złości, ale przecież
nie mogłem sobie na te łzy pozwolić...
Ojciec
skończył swoją tyradę i zabrał Lily do Hogwartu, by zasięgnąć
porady Dumbledore'a. Pomyślałem ponuro, że smarkata zapowiada się
na całkiem niezłą wiedźmę, skoro nawet Wielki P. boi się zabrać
za rozpykanie rzuconego przez nią uroku. A potem uświadomiłem
sobie, że nie zachowałem się jak przykładny starszy brat... Może
rzeczywiście nie powinienem jej szarpać, tylko spróbować
inaczej...
Powlokłem
się do łóżka, po drodze zabierając ze sobą Puffiego*. Wtuliłem
twarz w jego miękkie futro i próbowałem zasnąć, ale ciągle
miałem przed oczami zagniewaną twarz ojca, a w uszach dźwięczały
mi jego słowa: Liczyłem na ciebie...
Strasznie
gorzko mi było wtedy. Przecież tak bardzo chciałem zasłużyć na
jego zaufanie. Okropna była świadomość, że go zawiodłem...
Wydawało
mi się, że minęła wieczność zanim rozległy się kroki na dole
i usłyszałem głos mamy. Z jej słów wynikało, że Lily została
pomyślnie odskrzydlona, odpazurowiona i pozbawiona nadprogramowej
pary uszu, a teraz należy jeszcze tylko wysłać ją do łóżka. Po
chwili skrzypnęły drzwi sypialni obok i mama zeszła na parter.
Czekałem, przeczuwając, co za chwilę nastąpi. Intuicja mnie nie
zawiodła: nie minęły dwie minuty i opuchnięte, zasmarkane
stworzenie siedziało już na mojej kołdrze, szarpiąc mnie za
ramię.
-
Ron! Ron, obudź się! To ja! - tak jakby to mógł być ktoś inny -
Ja nie chciałam, ja powiedziałam tacie, że to ja zrobiłam,
ja...
-
Ciiicho - syknąłem.
Doprawdy,
miała móżdżek nie większy niż gumochłon.
-
Cisza - powtórzyłem - bo mama zaraz tu przyleci i zobaczysz,
że...
-
Ale ja nieee chcę, żebyś ty się na mnie gnieee-e-e-wał -
zawyła.
Zatkałem
jej dziób, zanim zdołała powiedzieć coś więcej.
-
Nie gniewam się - burknąłem dla świętego spokoju.
-
Ale na pe... yk... na pewno...?
O
Wielki Merlinie! Najchętniej potraktowałbym ją jakąś klątwą w
podzięce za tę dociekliwość. I na dodatek zaczęła ją męczyć
czkawka.
-
Na pewno! - odparłem z mocą.
-
Rooon... - znowu zaczęła niebezpiecznie pociągać nosem.
-
No już, spadaj stąd.
Odsunąłem
się na bezpieczną odległość,bo nagle wpadła mi do głowy
przerażająca myśl, że ona zaraz zechce mnie uściskać i może
nawet - o zgrozo - wycałować.
-
No już, uciekaj! - przynagliłem ją.
Zrobiła
zawiedzioną minę, ale w końcu usłuchała. Puffy wybiegł za nią,
podskakując radośnie.
Przewracałem
się z boku na bok wpatrując się w ciemność szeroko otwartymi
oczami. Po jakimś czasie wiedziałem już, że nie zasnę,
dopóki...
Dojrzało
we mnie pragnienie czynu. Wysunąłem się ostrożnie na korytarz;
drzwi sypialni rodziców były lekko uchylone. Ze swojego miejsca
widziałem toaletkę mamy - siedziała przed lustrem i szczotkowała
włosy. Ojciec tkwił bez ruchu po swojej stronie łóżka, odwrócony
do mnie tyłem. Widziałem jego szerokie ramiona, okryte tą samą co
zawsze kraciastą koszulą, którą nazywał swoim "domowym
łachem". Pochylił nisko głowę i wpatrywał się w podłogę.
-
Harry... Połóż się wreszcie - odezwała się cicho mama.
-
Niepotrzebnie tak na niego nawrzeszczałem - odpowiedział stłumionym
głosem.
-
Ale przecież oni oboje...
-
Hermiono, obiecałem sobie kiedyś, że nasze dzieci...
Nie
dokończył zdania, bo ciszę przerwał nagle donośny pisk.
Niestety,
zbyt późno przypomniałem sobie, że nie należy podsłuchiwać.
Wycofywałem się tyłem. Chciałem opuścić moją strategiczną
pozycję i wrócić do łóżka... i w tych egipskich ciemnościach
całym swoim ciężarem nastąpiłem na łapę Puffiemu, który
akurat pałętał się po korytarzu. Donośny protest tego
nieznośnego kundla z pewnością był doskonale słyszalny w całym
domu. Drzwi sypialni rodziców otworzyły się gwałtownie i ojciec
stanął w progu. Cofnąłem się instynktownie, przekonany, że za
chwilę znowu zacznie wrzeszczeć. Ale nie... Wpatrywał się we mnie
przenikliwie, ale w jego oczach nie było złości, raczej...
rozbawienie.
Momentalnie
wróciła mi odwaga. Powiedzenie tego, co musiałem powiedzieć było
takie proste... Przecież po to tutaj przyszedłem.
-
Przepraszam, tato.
-
Już w porządku - odparł krótko.
Podszedł
do mnie i żartobliwie zwichrzył mi czuprynę.
-
No, uciekaj do łóżka - ponaglił łagodnie.
Byłem
już w połowie korytarza, kiedy znowu mnie zawołał.
-
Ale... uważaj następnym razem, dobrze? Lily jest młodsza i dlatego
trochę... no... bardziej niemądra. Dlatego może spróbuj z nią po
dobroci, co?
-
Dobra - rzuciłem równie krótko i treściwie jak on.
To
się da zrobić, w końcu jestem starszy i mądrzejszy...
Potem
zasnąłem już bardzo szybko.
*
* *
Tak
mi niedobrze... Jest strasznie zimno, cały dygocę. Ojciec poprawia
mi kołdrę. Potem wychodzi. Chcę za nim zawołać, przecież nie
mogę zostać sam...! Nie mogę! Wraca bardzo szybko. Czuję, że
przykrywa mnie jeszcze kocem. Tak lepiej... tylko nie mogę opanować
tego dygotania. O, już jest cieplej. I on na pewno zostanie. Na
pewno. Mogę znów spokojnie pomyśleć...
Wprawdzie
nie wracaliśmy już do incydentu z nietoperzem, ale też ojciec
drżał ze strachu za każdym razem, kiedy ja i Lily musieliśmy
zostawać w domu sami. Dzisiaj, z perspektywy czasu, mogę
powiedzieć, że tamte wydarzenia były właściwie ostatnimi z
mojego beztroskiego dzieciństwa - nie licząc momentu, kiedy
zajrzałem do myślodsiewni ze wspomnieniami ojca i za karę przez
miesiąc nie mogłem grać w quidditcha. Generalnie jednak okres
pomiędzy ósmym a dziesiątym rokiem życia raczej nie był usłany
różami. Panna Bones, którą ojciec zatrudnił tuż po moich
siódmych urodzinach coraz bardziej dawała mi się we znaki. Nie
mogliśmy się porozumieć, gdyż przyświecały nam zupełnie różne
interesy: ona chciała wbić jakieś znikome ilości wiedzy do mojej
pustej głowy, ja natomiast od zawsze ponad nudne podręczniki
przedkładałem boisko do quidditcha. Jedyną rzeczą w tym morzu
wiedzy, którą potrafiłem strawić, były zaklęcia... jakoś tak
same mi się zapamiętywały. Problem w tym, że program ich nie
obejmował, bo byłem jeszcze zbyt młody... Panna Bones miała tylko
nauczyć nas czytać, pisać i liczyć, edukację typowo magiczną
pozostawiając nauczycielom Hogwartu.
W
ostatecznym rozrachunku dużo bardziej na tych lekcjach skorzystała
Lily, która od zawsze kochała te swoje "ksiązecki". Co
do mnie, z ulgą witałem zawsze początek lata. Wyjeżdżaliśmy z
rodzicami nad morze; zwykle w to samo miejsce, do doskonale
przystosowanego czarodziejskiego kurortu w Normandii. Zabieraliśmy
ze sobą Puffiego i Krzywołapa. Rodzice dostojnie spacerowali wzdłuż
brzegu, trzymając się za ręce, Lily szalała z psem na plaży, a w
przerwach zupełnie niespodziewanie zdołała nauczyć się
francuskiego. Ja natomiast znalazłem tam odpowiednich kumpli do
quidditcha, więc nie mogłem narzekać na brak zajęć.
Taka
sielanka trwała zwykle jakiś miesiąc. Kiedy rodzice wracali do
pracy, my udawaliśmy się turboświstem do Nory, by spędzić tam
dwa ostatnie tygodnie sierpnia. Zwykle czekały już na nas wszystkie
dzieciaki. Stronę francuską reprezentowali rudzielec Billy* i jego
śliczna, złotowłosa siostra Gaby*. Z Norwegii przybywali Jack* i
John* o czuprynach w barwie marchewki, zapatrzeni w smoki dokładnie
tak, jak wujek Charlie. Była też przemądrzała Mandy*, która
bezustannie usiłowała nami wszystkimi rządzić i rudy jak
wiewiórka Danny o długim nosie i wrażliwych ustach. Wujka Freda i
ciocię Angelinę reprezentowali godnie Alex* i mała Molly - jedyne
chyba bliźnięta na świecie tak bardzo do siebie niepodobne i
jednocześnie jedyne mulatki w całym tym ryżym, weasleyowskim
korowodzie. Całości obrazu dopełniała śliczna blondyneczka,
Alicja Longbottom, która po cioci Ginny odziedziczyła chyba tylko i
wyłącznie cięty język.
Uwielbiałem
te wakacje. Nigdzie chyba nie czułem się tak beztrosko i swobodnie
jak tam, tak bardzo... na miejscu. Nora to był po prostu drugi dom.
Może nie łączyły mnie z jej mieszkańcami więzy krwi, ale i tak
wiedziałem, że ja i Lily jesteśmy nieodłączną częścią tej
gromadki i że babcia Molly jest szalenie nieszczęśliwa, jeśli nie
ma nas wszystkich w komplecie. Wprawdzie od kiedy Jack i John
usiłowali nauczyć Mandy pływać ( w beczce z deszczówką ) babcia
nie spuszczała nas z oka nawet na chwilkę. Ale śmiem twierdzić,
że lubiła to zajęcie... Nora, która zimą była miejscem raczej
smutnym i pustawym, każdego lata ożywała, kiedy przewracaliśmy ją
do góry nogami.
Ojciec
i mama żartowali, że dla zachowania równowagi powinniśmy spędzać
kilka zimowych dni w Londynie, "żeby wszystkie możliwe babcie
zdołały się nami nacieszyć". Tak więc w stolicy
zostawaliśmy zwykle po świętach, aż do Nowego Roku - dzięki
czemu rodzice mogli w spokoju uczęszczać na sylwestrowe bale.
Położony na przedmieściach dom dziadków Granger był wymarzonym
miejscem dla rozbrykanych wnucząt; zresztą, kupili go chyba
specjalnie z myślą o nas, jak tylko przeszli oboje na emeryturę.
Tuż obok nich mieszkała Edith McGregor - stuprocentowa mugolka i
moja najlepsza przyjaciółka. Towarzyszka szczenięcych zabaw...
słowem, równie ważny jak młodzi Weasleyowie element mojego
dzieciństwa.
Kiedy
się poznaliśmy, była małym, pulchnym i bezzębnym cherubinkiem, z
burzą złocistych loczków na głowie. Wyjrzała zza ogrodzenia i
zapytała, czy chcę pobawić się w lekarza. Byłem pewien, że
chodzi jej o uzdrowiciela, ale co tam - nie wyprowadzałem jej z
błędu. Instynktownie czułem, że nie powinienem mówić o
istnieniu magii. Wprawdzie od końca ery Voldemorta zasady tajności
nie były aż tak ściśle przestrzegane, ale i tak wiedziałem, że
nasze światy dzieli nieprzekraczalna bariera...
W
każdym razie poszedłem z nią wtedy. Pogoda uniemożliwiała nam
zabawę na dworze, więc udaliśmy się do salonu państwa McGregor,
bo rodzice Edith byli akurat na jakiejś karnawałowej zabawie...
Fajnie było. Tamtego wieczoru zaczęła się nasza przyjaźń.
Co
mogę o tej dziewczynce powiedzieć...? Miała tyle lat co ja i
chciała zostać chirurgiem, tak jak jej mamusia i tatuś. Uwielbiała
koty... Kiedy jej pupilek Puszek zginął pod kołami ciężarówki
przepłakała całą noc. Dokładnie w tym samym czasie zakończył
swój żywot Puffy numer jeden, więc Lily także była
niepocieszona. Ryczały obydwie... Edith świetnie łaziła po
drzewach, bez względu na warunki atmosferyczne. I zajadała się
prażoną kukurydzą...
Zawdzięczam
jej coś więcej niż wietrzną ospę, strzelanie z łuku, mugolskie
rowerki dla mnie i dla Lily oraz słabość do popcornu. Zawdzięczam
jej świadomość, że tak naprawdę niewiele nas dzieli... że nasze
dwa światy: mugolski i czarodziejski, są do siebie bardzo podobne.
Że mamy takie same marzenia. Że tak samo cierpimy i oczekujemy od
życia tego samego.
Oczywiście,
wtedy nie potrafiłem w ten sposób tego zdefiniować. Wtedy byłem
pewien tylko jednego.
-
Ożenię się z Edith - oświadczyłem uroczyście w któreś święta,
opadając na kanapę obok ojca w salonie dziadków Granger.
Spojrzał
na mnie z powagą, chociaż kąciki ust drgnęły mu
niebezpiecznie.
-
Naprawdę?
-
Tak. Zamieszkamy w Dolinie Godryka, razem z tobą i mamą i będziemy
mieć dużo dzieci... Dwóch dzieci - dodałem po namyśle.
-
Dwoje, kochanie - wtrąciła łagodnie mama.
-
No. Mówię przecież. Dwa dzieci. Bliźniaki. I będą bardzo do
siebie podobne.
Widocznie
moje matrymonialne zamiary przekraczały wytrzymałość mamy, bo
pospiesznie wstała i wybiegła z pokoju. Słyszałem później jak
zaśmiewały się w kuchni, razem z babcią...
Moje
plany nigdy nie doszły do skutku. Edith zginęła w wypadku
samochodowym, jakiś miesiąc przed moimi jedenastymi urodzinami.
Tamtej zimy jak zwykle przybyliśmy na wakacje do Londynu. Kiedy
tylko turboświst rozpłynął się w powietrzu, przywitałem się z
dziadkami i rzuciłem się pędem w stronę domu McGregorów,
zostawiając starszych pogrążonych w rozmowie. Ojciec złapał mnie
w połowie ścieżki. Zabrał mnie do domu i dopiero tam powiedział
mi co się stało. Nie wierzyłem. Chciałem krzyczeć, tupać i
ciskać przedmiotami. Takie rzeczy się nie zdarzały! Edith zaraz tu
przyjdzie, przecież jeszcze nigdy nie pozwoliła mi na siebie
czekać. Nigdy nie zdarzyło się, żebyśmy nie przywitali się ze
sobą natychmiast po przyjeździe. Wykrzyczałem mu to w twarz...
Potem uciekłem na górę. Nie mogłem znieść tego współczującego
spojrzenia zielonych oczu.
Siedziałem
na łóżku, dławiąc się łzami. Przecież chłopaki nie płaczą...
Przyszedł do mnie po chwili i usiadł obok. Milczał. Ta cisza
przewiercała mi na wskroś bębenki w uszach.
-
Chcę, żeby wróciła... - wyszeptałem.
Wiedziałem,
ze to głupie. W tym okresie zdawałem już sobie sprawę z tego, że
śmierć jest czymś ostatecznym i nieodwracalnym. Ale musiałem mu
to powiedzieć. Kto wie, może wynikało to z mojego głębokiego
przekonania o jego potędze...? Może jakoś irracjonalnie,
podświadomie wierzyłem, że on potrafi wszystko...
-
Chcę, żeby...
-
Wiem, synku - pogłaskał mnie po włosach.
Nagle
coś mi się przypomniało.
-
Wiesz, bo twój przyjaciel też... umarł...?
-
Tak.
Nie
patrzył na mnie. Wzrok miał utkwiony w jakimś punkcie, ponad moją
głową. Wtedy się nad tym nie zastanawiałem, ale dziś...
chciałbym go zapytać, o czym w tamtej chwili myślał. Czy dotarło
do niego, że wcale nie potrzeba Voldemorta, żeby jego dzieci
cierpiały...? A może widział twarze tych wszystkich ludzi, którzy
byli mu bliscy... i którzy nie doczekali końca Tamtej Wojny...
Tej
nocy mój ojciec po prostu siedział obok, delikatnie gładząc mnie
po ręce. Ta niema pieszczota przynosiła mi chyba większą ulgę,
niż jakiekolwiek słowa. Kurczowo ściskałem jego dłoń...
Zasnąłem z trudem.
Kiedy
się obudziłem za oknami był szary, grudniowy poranek. Gdzieś z
oddali dobiegało ochrypłe krakanie wron. Ojciec, dziwacznie
powyginany, spał w fotelu, obok mojego łóżka. Ciągle trzymał
mnie za rękę.
*)
postacie oznaczone w ten sposób opisane zostały w "Wysokich
Lotach"
Cisza
panująca na tym oddziale doprowadza mnie do szaleństwa... Wiem, że
ojciec cały czas tutaj jest; czuję zapach wody kolońskiej,
zmieszany z wonią papierosowego dymu. Dziwne... Jeszcze parę dni
temu nie zwracałem uwagi na zapachy. Teraz świat składa się tylko
z nich... i jeszcze z dźwięków, nawet tych ledwodosłyszalnych.
Ojciec nie porusza się, po prostu tkwi na tym krześle, tuż obok.
Co jakiś czas do sali wsuwa się z szelestem któryś z
uzdrowicieli, podaje mi eliksir i pospiesznie wychodzi. Żaden z nich
nie próbuje z ojcem polemizować, chyba nie mają dla niego dobrych
wiadomości... Ciągle nie wiedzą, jak mi pomóc... Zresztą, kto
odważyłby się odezwać po takim ataku wściekłości w wykonaniu
Wielkiego Aurora...? Tak, w Świętym Mungo wiedzą już
przynajmniej, co znaczy OOWA.
OOWA...
Nawet teraz mam ochotę się roześmiać. Ten skrót wymyślił dawno
temu Danny...
Zima
po śmierci Edith była chyba najgorszym okresem w moim życiu. Cały
ten mój poukładany, dziecięcy świat, w którym ona zajmowała tak
ważne miejsce, rozpadł się nagle na milion drobnych kawałeczków.
Przez tydzień konsekwentnie odmawiałem jedzenia. Mama załamywała
nade mną ręce, ojciec chodził jak struty, a Lily popłakiwała po
kątach. Któregoś dnia usłyszałem głośną kłótnię
rodziców.
-
Nie zgadzam się!
-
Ale Hermiono, on musi zrozumieć...
-
Rozumie i bez tego! To nie jest miejsce dla dzieci!
-
Nie pogodzi się z tym, jeśli... On musi po prostu... - ojciec miał
wyraźne trudności z wyrażeniem myśli.
Nie
wiem, w jaki sposób przekonał mamę i czy w ogóle zdołał ją
przekonać. Ale nazajutrz zabrał mnie do Londynu. Państwo McGregor
pochowali swoją córkę na niewielkim cmentarzu w południowym
krańcu miasta. Tamtego dnia zapaliłem białą lampkę na małym,
kamiennym nagrobku. Ojciec miał rację - chyba dopiero wtedy dotarło
do mnie, że już nigdy nie zobaczę Edith... chociaż pogodzenie się
z tym zabrało mi dużo więcej czasu. Nie byłem tam u niej już
nigdy więcej. Nie potrafiłem... Chyba dlatego, że za wszelką cenę
chciałem zachować w pamięci obraz małej, roześmianej
dziewczynki, a ta twarda, kamienna płyta tak bezlitośnie mnie od
niej odgradzała...
Jeszcze
długo męczyły mnie senne koszmary. Całe szczęście, że miałem
przy sobie rodziców. Reagowali na każdy najlżejszy odgłos,
dobiegający z mojej sypialni. Uspokajali, kiedy zaczynałem
krzyczeć. Ojciec zwykle siadał obok i zapalał nocną lampkę.
Mówił cicho, że zaraz odgoni wszystkie mary. Zostawał aż do
rana... Z mamą było nieco trudniej. Kładła się obok mnie na
łóżku i próbowała śpiewać mi kołysanki. Fałszowała
okropnie... Ale ten jej cichy głos i delikatny zapach konwaliowych
perfum pomagał mi spokojnie zasnąć.
Dziś
wiem już, że tamtej nocy, w której dowiedziałem się o śmierci
mojej przyjaciółki, ojciec nie powiedział mi wszystkiego. Nie
powiedział, że będzie bolało jak diabli... bardzo długo... aż w
końcu wspomnienie Edith zacznie blednąć i pozostanie tylko jakaś
dziwna mgiełka... cień dawno minionych zabaw i echo dziecięcego
śmiechu. Nie powiedział, że z czasem przestanę łapać się na
tym, że czekam aż ona wpadnie do salonu dziadków z radosnym
kwikiem... I że tylko czasami poczuję takie delikatne ukłucie w
sercu, które będzie pojawiało się w najmniej spodziewanych
momentach... Potem coraz rzadziej...
Może
w jego przypadku było inaczej...? Ja miałem przecież tylko
dziesięć lat... Może dzieciom łatwiej jest przejść nad pewnymi
sprawami do porządku dziennego. Może rzeczywiście istnieje coś
takiego, jak Błogosławiony Czas...? Czas, który dla tych młodszych
jest po prostu nieco łaskawszy...?
Tamtej
zimy pomagali mi nie tylko rodzice. Miałem jeszcze całą drużynę
Weasleyów. Zwłaszcza wujek George i ciocia Katie przesiadywali u
nas bardzo często. Jeżeli rzeczywiście istnieje coś takiego jak
typowo męska przyjaźń, to właśnie ona połączyła mnie z ich
synem. Są ludzie, z którymi rozumiemy się bez słów, jakbyśmy
znali się całe wieki, podczas gdy inni nigdy nie zdołają wzbudzić
naszej sympatii, choćby nie wiem jak się starali. Daniel Weasley
niewątpliwie należał do tego pierwszego gatunku. Nie potrafię
określić, kiedy to się zaczęło... Jeśli wierzyć rodzinnym
legendom, mama i ciocia nie mogły nawet postawić obok siebie
naszych wózków, bo natychmiast zaczynaliśmy wyrywać sobie
nawzajem włosy z głowy, albo okładać się grzechotkami. Potem,
kiedy już nauczyliśmy się chodzić, rzucaliśmy się na siebie,
urządzając na dywanie coś w rodzaju miniaturowych, mugolskich
zapasów...
Osobiście
tego nie pamiętam; Dan podobno też nie przypomina sobie takich
sytuacji. Wiem tylko, że często graliśmy w eksplodującego durnia.
I w gargulki. No i, oczywiście, w qudditcha - na wszystkich
możliwych pozycjach, chociaż zawsze w tej samej drużynie. Odkąd
pamiętam, on najlepiej sprawdzał się jako pałkarz...
Tamte
długie, zimowe wieczory po śmierci Edith spędzaliśmy głównie
nad szachownicą. A kiedy tylko pogoda na to pozwalała, Danny
wyciągał mnie na boisko. Nie było chyba lepszego niż quidditch
remedium na mój smutek.
Właśnie
dzięki tym wszystkim zabiegom zdołałem się jakoś pozbierać.
Lato w Norze nie różniło się właściwie od pozostałych wakacji
niczym szczególnym - poza tym, że było to ostatnie lato przed
naszym pójściem do Hogwartu. Babcia Molly była w swoim żywiole.
Nic tak dobrze nie wpływało na jej psyche, jak buszowanie po
Pokątnej, w poszukiwaniu podręczników dla wszystkich możliwych
wnucząt. Rodzice z kolei z ulgą zostawiali jej stosowne listy i
pospiesznie wracali do swoich obowiązków - w ten sposób hipogryf
był syty i szczur cały.
Tamtego
lata babcia zabrała ze sobą mnie i Danny'ego. Po tym, jak wymęczyła
nas na przymiarce u Madame Malkin, poszliśmy do sklepu
Ollivandera.
-
Aaaa... Pan Potter... - stary czarodziej utkwił we mnie spojrzenie
swych dziwnych, bladoniebieskich oczu - Wydawać by się mogło, że
to zaledwie wczoraj pański ojciec był u mnie, by kupić swoją
pierwszą różdżkę... Już wtedy powiedziałem mu, że możemy się
po nim spodziewać wielkich rzeczy... A teraz pan... O doprawdy, jak
ten czas... - Ollivander zniknął na zapleczu, mrucząc coś pod
nosem.
Wrócił
po chwili, niosąc pokaźny stos pudełek.
-
O, jest i kolejny pan Weasley... Chyba wiem, czego ci potrzeba,
chłopcze...
Zdjął
z nas miarę i pomógł dobrać różdżki. Nie zajęło mu to dużo
czasu. Moja jest cisowa, dwunastocalowa. W środku ma włókienko ze
smoczego serca. Do Danny'ego pasowała najlepiej ta z wierzby, o
długości czternastu cali, z włosem z ogona jednorożca. Twarz
babci Molly zmieniła się nagle.
-
Ja... - odchrząknęła cicho - Jest w Norze taka różdżka. Może
powinniśmy ją...
-
Nie, nie - uspokoił ją sprzedawca - Nie trzeba. Najlepiej będzie
kupić nową, proszę mi wierzyć... Zresztą, przecież pani wie, że
nie można osiągnąć wystarczająco dobrych efektów, używając
różdżki innego czarodzieja.
Wyszedłem
od Ollivandera zadumany. Już od dawna instynktownie czułem, że
jeżeli babcia ma wśród swoich wnuków jakiegokolwiek faworyta, to
jest nim właśnie Dan. Ja sam nie widziałem w nim niczego
nadzwyczajnego - ot, wysoki, nieco kanciasty wyrostek, z rudą
czupryną, piegami i stanowczo zbyt długim nosem. Ale kiedy babcia
piekła jabłecznik, to właśnie jemu przypadał zawsze pierwszy
kawałek. Kiedy Danny zamknął Mandy w komórce na miotły, żeby
"nauczyć ją rozumu", jakoś mu się to upiekło, choć
Jack i John już dawno zostaliby za taki wybryk żywcem obdarci ze
skóry. Słowem - babcia miała do chłopaka sentyment, a ja nie
potrafiłem sprecyzować dlaczego...
Tego
wieczoru, gdy wróciliśmy do Nory, obejrzałem uważnie zdjęcia
stojące na kuchennym kominku. Nagromadziło się tego sporo - były
fotografie z hogwarckich absolutoriów niemal wszystkich członków
rodziny. Uwieczniono śluby kolejnych dzieci i chrzciny wnucząt.
Najnowszy egzemplarz w tej kolekcji stanowiła natomiast podobizna
Billy'ego, który stał przed chatką Hagridów w Beauxbatons,
trzymając za obrożę olbrzymiego brytana. Pomyślałem właśnie,
że wkrótce zabraknie już na tym kominku miejsca i że w tym
bałaganie nigdy nie znajdę tego, czego szukam... i wtedy
dostrzegłem tamto zdjęcie. Na peronie dworca King's Cross, pomiędzy
ojcem a mamą, stał wysoki rudzielec w przykrótkiej szacie. Wszyscy
troje machali do mnie, roześmiani od ucha do ucha. Zamaszyste litery
na odwrocie układały się w napis: czerwiec 1992. A więc byli
niewiele starsi, niż my teraz... I Danny rzeczywiście był do tego
człowieka podobny. No tak, to tłumaczyło, dlaczego miał fory u
babci Molly...
Ron
Weasley - ten, po którym odziedziczyłem imię. Najlepszy przyjaciel
moich rodziców, którego nigdy nie poznałem. Dla mnie był postacią
cokolwiek mityczną. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jak zginął. Po
prostu założyłem, że "przez Voldemorta" - jak większość
ofiar Tamtej Wojny. Mama czasami o tym człowieku opowiadała; ojciec
nie wspominał go prawie nigdy... chociaż z pewnością o nim
pamiętał... każdego dnia, kiedy wołał mnie po imieniu.
Dopiero
wiele lat później poznałem prawdę. Dowiedziałem się, że ten
człowiek uratował ojcu życie. Ale to i tak nie zmieniało faktu,
że mężczyzna, któremu moi rodzice zawdzięczali tak wiele, dla
mnie pozostawał jedynie mglistą sylwetką ze starej
fotografii...
Tamtego
lata babcia odesłała nas do domów dwa dni wcześniej niż zwykle,
żebyśmy mogli się w pełni przygotować do nowego roku szkolnego.
W Dolinie Godryka mama pochlipywała cicho nad moim zapakowanym
kufrem, ojciec zamaszystym krokiem przemierzał pokój, chrząkając
głośno, niczym wodnik kappa chory na anginę, a Lily po prostu
przyssała się do nogawki moich spodni i nie odstępowała mnie
nawet na krok.
Wszyscy
troje odprowadzili mnie na King's Cross... Byłem tam już rok
wcześniej, by pożegnać któregoś z moich kumpli. Uwielbiałem
gorączkową atmosferę tego dworca - radosne, powitalne okrzyki
uczniów, którzy odszukiwali się wzajemnie po długich wakacjach
przeplatały się z pohukiwaniem sów i rechotaniem najróżniejszych
gatunków płazów.
Danny
już od pięciu minut tkwił w oknie jednego z przedziałów.
Schronił się tam przezornie tuż po tym, jak ciocia Katie rzuciła
się na niego, by pocałować go na pożegnanie. Co kilka sekund
nerwowo pocierał sobie czoło i policzki. Odnotowałem w myślach,
że muszę powiedzieć mu o śladach jaskrawoczerwonej szminki, które
ciągle zdobiły mu czubek nosa.
Stałem
na peronie, niepewny co robić... Hogwart kusił mnie nieodparcie
całą tą swoją wielką magią. Z opowieści rodziców
wnioskowałem, że musi być cudownym miejscem. Ale z drugiej
strony... cholera, przecież wcale nie chciałem wyjeżdżać! Nie
chciałem zostawiać swojego pokoju i boiska do quidditcha... i
kumpli... Wiedziałem, że Tom i Chris pojawią się w szkole dopiero
za rok...
Przez
gwar rozmów i pożegnalne okrzyki wyraźnie przebijało się
monotonne buczenie. Spojrzałem szybko w stronę, z której dobiegało
- smarkata wisiała mamie na szyi, mocząc jej obficie łzami
elegancką garsonkę i gniotąc zarzuconą na wierzch wyjściową
szatę. Kurczę...! W tamtej chwili zrozumiałem, że nawet za tą
małą beksą będę tęsknił...! Pożegnałem się z naszymi
kobietami ( nawet pozwoliłem się na tę okoliczność wycałować )
a potem mocno uścisnąłem ojcu dłoń. Spojrzał na mnie uważnie;
chyba wyczuł te moje strachy... Przyklęknął przede mną.
-
No już, Ron... Uszy do góry - powiedział - Zobaczysz, to będą
najwspanialsze lata w twoim życiu - zmrużył łobuzersko oczy -
Wiem coś o tym...
Szybko
otoczył mnie ramieniem i przygarnął do siebie.
-
No dalej, uciekaj - rzucił po chwili zmienionym głosem, popychając
mnie lekko w stronę drzwi wagonu.
Kiedy
pociąg ruszył, wychyliliśmy się z Danem przez okno i
wpatrywaliśmy się w malejące sylwetki na peronie numer 9 i 3/4.
Lily ryczała na cały głos, uczepiona rękawa ojca. Wziął ją na
ręce i oboje machali mi wytrwale, dopóki pociąg nie zniknął za
zakrętem toru. Mama była w tym czasie zbyt zajęta, by machać -
płakała akurat w ramię ojca.
Pierwsze
tygodnie w Hogwarcie właściwie nie zaskoczyły mnie niczym
szczególnym. Pewnie dlatego, że wszystkie tamtejsze zwyczaje znałem
niemal na pamięć, z opowiadań rodziców. Jednak kiedy Hagrid
przeprawiał się z nami przez jezioro, wpatrywałem się jak zaklęty
w oświetlone rzęsiście okna wysmukłych wież, które majaczyły
się na tle rozgwieżdżonego nieba. Chyba właśnie w tamtym
momencie zrozumiałem, co ojciec miał na myśli. A potem pokochałem
ten stary zamek... jego chłodne korytarze, zaczarowane sklepienie
Wielkiej Sali i niekoniecznie milczącą obecność srebrzystych
duchów...
Tiara
szczęśliwie przydzieliła mnie i Danny'ego do Gryffindoru.
Zjedliśmy kolację, Prefekt Naczelny zaprowadził nas do wieży, a
my natychmiast zamelinowaliśmy się w dormitorium i zaczęliśmy
wymieniać się wrażeniami. Towarzyszami naszej doli i niedoli
zostali Adam Thomas, Lenny Creevey i Roger Davies Jr* ( O Merlinie,
do dziś nie mogę uwierzyć, że on właśnie tak się zawsze
podpisywał! ). Tamtej nocy graliśmy długo w gargulki i w durnia...
Później było jeszcze wiele takich radosnych i głośnych wieczorów
w tej naszej sypialni... Gdyby te ściany mogły mówić...
Lekcje...
hmmm... no cóż, nie były żadną rewelacją. No dobra, przyznaję:
McGonagall zaimponowała mi, zmieniając tak szast-prast katedrę w
prosiaka, a prosiaka w katedrę. Uwielbiałem malutkiego, zabawnego
Flitwicka - nie tylko za to, że na jego lekcjach człowiek mógł
robić, co mu się żywnie podobało, ale też dlatego, że zaklęcia
jakoś wyjątkowo mi podchodziły. Lekcje OPCM były z kolei równie
przydługawe i jałowe, jak nauczyciel tego przedmiotu, profesor Grey
- wysoki, chuderlawy i flegmatyczny blondyn z wielkimi, wystającymi
zębami. Wieść gminna niosła, że od końca ery Voldemorta
przestano w Hogwarcie przywiązywać wagę do tego przedmiotu; teraz
jego nauczanie wynikało raczej z przywiązania do tradycji, niż z
konieczności.
Niecierpliwie
za to czekałem na lekcje latania na miotle. No i się doczekałem -
po moim brawurowym przelocie nad zachodnią wieżą pani Hooch
najpierw zrobiła się blada, następnie zielona, potem nagrodziła
Gryffindor dwudziestoma punktami, a jeszcze później dla przykładu
odjęła pięć z nich za moje nieposłuszeństwo i za to, że
"złamałem w pięknym stylu przynajmniej tuzin szkolnych
reguł!!!", czy jakoś tak... Ale co tam. Fajnie było!
No
tak. Na eliksirach na przykład wcale nie było tak miło... Ojciec
powiedział mi kiedyś, że Snape nie znosił mojego dziadka.
Wyczuwałem też, że Wielki P. i Mistrz Eliksirów nie darzą się
sympatią. Byłem więc względnie przygotowany na pewną dozę
niechęci - w końcu tradycji musiało stać się zadość. Natomiast
absolutnie nie spodziewałem się tak jawnej i otwartej wrogości.
W
ponurym, zimnym lochu było cicho, jak po skutkach Silencio. Tekst o
warzeniu chwały jakoś nie bardzo się sprzedawał. Pewnie dlatego,
że wszyscy byli zbyt przerażeni, by okazać jakiekolwiek oznaki
entuzjazmu. Albo po prostu nie było chętnych do zamykania w butelce
sławy... Snape monotonnym głosem odczytywał listę obecności.
Podniósł gwałtownie głowę, kiedy dotarł do mojego nazwiska.
Poruszyłem się niespokojnie, czując na sobie jego badawczy wzrok.
Miał bardzo ciemne oczy... przypominały wyglądem dwa mroczne
tunele... Patrzyliśmy na siebie bez słowa. Potem nasz Mistrzunio
prychnął cicho i obrzucił ciężkim spojrzeniem moją fryzurę.
Cholera, przecież nie byłem bardziej rozczochrany niż zazwyczaj!
Nerwowo przygładziłem włosy.
Dalej
było jeszcze gorzej. Odejmował Gryfonom punkty z prędkością
rozpędzonego hipogryfa. I to za co! Na przykład za to, że nie
wiedziałem, czym jest tojad. Skąd ja mogłem wtedy wiedzieć czym
jest tojad, do jasnej anielci?! Dan, dla odmiany, nie miał pojęcia,
co to asfodelus... Wyszliśmy z zatęchłych podziemi z głębokim
przekonaniem, że eliksiry nie będą raczej naszym hobby.
Całe
szczęście, że istniał quidditch! Od czasów mojego ojca zmieniła
się tylko jedna hogwarcka tradycja - teraz przyjmowano już do
drużyny pierwszorocznych. Szedłem na eliminacje z uczuciem, że
moje serce znajduje się gdzieś w okolicach żołądka. A jeśli się
nie uda...? Co powie ojciec...?
Czekałem
na swoją kolej, ściskając kurczowo rączkę najnowszego modelu
Gromu*. A potem, kiedy wreszcie wystartowałem... Wiedziałem już,
że tam, na ziemi został cały mój strach. Teraz wystarczyło tylko
znaleźć znicza... przecież to takie proste...
Wypatrzyłem
go bardzo szybko, przy słupku przeciwległej bramki. Gromy mają
znakomite przyspieszenie. Z niczym nie można porównać tego uczucia
wolności... kiedy wiatr gwiżdże człowiekowi w uszach i wciska
włosy do oczu... A potem jesteś już tylko ty i ta mała, złota
piłeczka...
Wygrałem
te eliminacje. Kiedy zsiadałem z miotły, dostrzegłem na trybunach
dostojną postać profesor McGonagall. Patrzyła na mnie... Gdyby nie
jej zwykły, srogi wyraz twarzy, mógłbym przysiąc, że w oczach
miała najprawdziwszą dumę. I jeszcze... wzruszenie.
Pierwsze
miesiące w Hogwarcie minęły bardzo szybko. Zanim się obejrzałem,
był już grudzień i wracałem na święta do Doliny Godryka.
Zresztą, spędzałem święta w domu każdego roku. Ojciec nigdy nie
zgodził się, żeby którekolwiek z nas zostało na Gwiazdkę w
Hogwarcie. Czasami miałem do niego o to żal... Dopiero wiele lat
później zrozumiałem, że on sam po prostu nigdy nie miał dokąd
wracać... i chciał mieć pewność, że ze mną i Lily będzie
inaczej...
Dom
numer jedenaście był wymarzonym miejscem do świętowania. Rodzice
odbierali nas zwykle z dworca King's Cross i przenosiliśmy się
turboświstem do naszego ogrodu... Witał nas wieniec jemioły nad
drzwiami i mnóstwo kolorowych magicznych światełek, unoszących
się w powietrzu. Ojciec co roku mruczał ze złością "czysta
komercja", a potem osobiście pomagał mamie te światełka
wyczarowywać, wymachując cierpliwie różdżką i marznąc przy tym
niemiłosiernie - tylko po to, by wszystko było gotowe na nasze
przybycie. Ciekawe, co dostawał w nagrodę - buzi pod jemiołą...?
W
rogu salonu stała zawsze ogromna choinka, spowita w anielskie włosy
i iluzje własnej produkcji... Były wśród nich również wątpliwej
jakości dzieła moje i Lily, które mama zabezpieczyła odpowiednimi
zaklęciami i przechowywała dla potomnych. Smarkata wyczarowała
swego czasu coś w rodzaju koślawych sanek ze zwichrowanym
reniferem... Całkiem nieźle jej to wyszło, biorąc pod uwagę
fakt, że używała różdżki mamy. Chociaż moja mała miotła i
tak była o niebo lepsza. Ba, była prawdziwym arcydziełem - nawet
teraz żyję w przekonaniu, że pewnie dostałbym za nią u Flitwicka
przynajmniej "Z". Inna sprawa, że mama miała potężne
wątpliwości, czy aby wypada zawieszać miotły na choince...
Kwestię tę rozstrzygnął dopiero ojciec - stwierdził, że w końcu
to dom Potterów i taka ozdoba jest jak najbardziej na
miejscu.
Dziwne...
Tamtej zimy, kiedy ja i Lily stworzyliśmy swoje iluzje, mama
tłumaczyła ojcu, że tylko dorosły czarodziej jest w stanie nadać
konkretny kształt magii, która w nim drzemie. Dlatego właśnie
rodzice byli w stanie obwiesić naszą choinkę idealnie okrągłymi
bombkami i smukłymi świeczuszkami o migotliwych płomykach.
Natomiast kiedy daje się różdżkę dziecku, wyczarowuje ono iluzję
niejako spontanicznie. Tworzy to, o czym akurat marzy... i nie jest w
stanie tego kontrolować. Jestem pewien, że smarkatej śnił się
tamtej nocy brodaty Święty Mikołaj... i doskonale pamiętam, jak
bardzo marzyłem wtedy o nowej miotle...
Mama
mówiła, że nie do końca wiadomo, dlaczego tak się dzieje. Kto
wie, może to dlatego, że dzieci nie boją się marzyć...? Nie
wyznaczają swojej wyobraźni żadnych granic i wierzą głęboko, że
wszystkie piękne sny mogą się spełniać... A potem dorastają...
i gubią gdzieś tę swoją ufność. I wówczas potrafią stworzyć
już tylko ściśle określony kształt... dokładnie zaplanowany...
nic ponadto...
W
tamte święta mama powiedziała coś jeszcze. Powiedziała, że
jedynie bardzo szczęśliwe dziecko jest w stanie wydobyć iluzję z
różdżki rodzica. Że nie uda się to, jeśli mały człowiek jest
smutny i brakuje mu uczucia. Ojciec spojrzał wtedy na wybrakowanego
renifera Lily, który z obłędem w oczach galopował właśnie
dookoła choinki i na moją miotłę, która chybotała się
niebezpiecznie ponad jedną z zielonych gałązek. Potem zerknął na
mnie i na Małą; leżeliśmy na dywanie, pośród papierków po
cukrowych piórach i szklanek z dyniowym sokiem. A potem otoczył
mamę ramieniem i przytulił głowę do jej głowy. Siedzieli tak
jeszcze długo...
Kiedy
tamtego roku, w pierwszej klasie, wróciłem do domu na święta,
wszystko było na swoim miejscu - światełka, jemioła, choinka i
renifer Lily. I czekał na mnie ktoś jeszcze...
-
Babcia...?! - zawołałem z niedowierzaniem - Dziadek?!
To
była chyba jedyna Wigilia w moim życiu, kiedy nie pojechaliśmy do
Londynu, bo dziadkowie zostali u nas. I zarazem jedyna przerwa
świąteczna, której nie spędziłem na przedmieściach stolicy.
Wiedziałem, że ojciec chciał oszczędzić mi widoku pustego domu
McGregorów. Rodzice Edith podobno wystawili posesję na
sprzedaż...
W
bożonarodzeniowy poranek, o wyjątkowo nieludzkiej porze zwaliło
się na mnie coś ciężkiego. To Lily wskoczyła na moje łóżko i
zaczęła ściągać ze mnie kołdrę, piszcząc radośnie:
-
Ron! Ron, wstawaj! Mikołaj już był...!
Kiedy
po jakimś kwadransie zszedłem na dół, smarkata siedziała pod
choinką, pośród porozrzucanych pudełek i w upojeniu przeżuwała
piętnastą z kolei balonówę Drooblessa, tuląc jednocześnie do
siebie nową lalkę. Ja znalazłem pod drzewkiem najnowszą wersję
podręcznego zestawu miotlarskiego, do której oprócz kompasu
dołączony był jeszcze licznik. I książkę. "Zaklęcia na
każdą okazję".
Oczaruj
swoich przyjaciół i pokonaj wrogów - głosił napis na pierwszej
stronie. Właśnie czytałem, jak wydłużyć potencjalnemu wrogowi
włosy w nosie, kiedy w progu salonu pojawili się rodzice.
-
Ron... - ojciec odchrząknął głośno i opadł na kanapę - Tam
jest dla ciebie jeszcze jedna paczka...
Faktycznie,
była. Nie zauważyłem jej wcześniej, bo Lily zawaliła ją jakimiś
ciuchami dla tej swojej lalki. Gorączkowo rozerwałem papier. Z
kartonu wysunął się obszerny płaszcz z delikatnej jak mgiełka
tkaniny. Wiedziałem co to jest. Alastor Moody pokazał mi kiedyś
podobny.
-
Łaaał!!! Tato, nie wiedziałem, że masz pelerynę niewidkę!
-
Bo już od dawna nie musiałem jej używać...
-
Ale skąd... No bo przecież... nie można jej kupić ot, tak sobie.
Szalonooki powiedział, że one są bardzo rzadkie...
Ojciec
uśmiechnął się lekko.
-
Ta akurat należała kiedyś do twojego dziadka. Potem profesor
Dumbledore przekazał ją mnie, a teraz...
-
... a teraz tata daje ją tobie, bo to przecież niemożliwe, żeby
Hogwart miał przed którymkolwiek z Potterów jakiekolwiek tajemnice
- wtrąciła mama.
W
jej głosie pobrzmiewała leciutka ironia. Po namyśle doszedłem do
wniosku, że należy to zignorować i założyłem pelerynę. Miałem
ochotę wrzeszczeć z radości. Niech no tylko Dan ją zobaczy! Cały
zamek będzie nasz!
Nałożyłem
płaszcz na głowę i okręciłem się dookoła własnej osi. O
Merlinie Wspaniały...! Głos ojca sprowadził mnie na ziemię.
-
Ron... Tam jest jeszcze jedna rzecz... dla ciebie...
Wyplątałem
się ze zwojów materiału i spojrzałem na jasny dywan. Leżał na
nim skrawek pergaminu, zwinięty w zgrabny rulonik. Musiał wypaść,
kiedy rozpakowywałem płaszcz.
-
Co to jest?
Ojciec
podniósł się z kanapy i usiadł na podłodze. Natychmiast
klapnąłem na dywan tuż obok niego i zajrzałem mu przez ramię.
Ostrożnie rozwinął pergamin i, zupełnie niepotrzebnie, wygładził
go takim... czułym gestem.
-
Ale... to jest puste! - zawołałem rozczarowany.
Ojciec
uśmiechnął się łobuzersko.
-
Wcale nie. Zobacz...
Wyjął
swoją różdżkę, dotknął pergaminu i powiedział:
-
Przysięgam uroczyście, że knuję coś niedobrego.
Na
niepozornym świstku zaczęły pojawiać się czarne linie, łączące
się ze sobą wachlarzykowato. Patrzyłem na to z otwartymi ustami.
-
Ale tato... to jest przecież Hogwart!
-
Bardzo dokładny plan. I to jeszcze nie wszystko. Kiedy użyjesz tego
w szkole, pokaże ci jeszcze, gdzie znajdują się poszczególne
osoby - nauczyciele, uczniowie, Filch... nawet pani Norris.
-
O jejciu! - wyrwał mi się z piersi okrzyk zachwytu - Dzięki!!!
W
tym momencie na samym szczycie pergaminu zaczęły pojawiać się
zielone, ozdobne litery:
"Panowie
Lunatyk, Glizdogon, Łapa i Rogacz, zawsze uczynni doradcy
czarodziejskich psotników..."
-
Tato...
Ojciec
znowu wygładził pergamin tym samym, delikatnym ruchem dłoni.
-
Tę mapę narysował twój dziadek... razem ze swoimi najlepszymi
przyjaciółmi. To on był Rogaczem.
-
A Łapa?
-
Łapa to S-Syriusz Black.
-
Twój... ojciec chrzestny...?
-
Tak. A Lunatykiem był... Remus Lupin.
Milczałem
przez chwilę. Zastanawiam się czasami... Tylu ludzi... tak bardzo
dla niego ważnych... I o wszystkich musiał mówić w czasie
przeszłym. A dla mnie... oni i tak pozostawali tylko nazwiskami...
Nic o nich nie wiedziałem...
Wtedy
jednak dość szybko przyswoiłem sobie te informacje. Nurtowało
mnie tylko jedno.
-
Zapomniałeś o tym... Glizdogonie.
Twarz
ojca zmieniła się raptownie; pomiędzy brwiami pojawiła się
głęboka, pionowa zmarszczka.
-
On też był... ich kolegą. Nazywał się Peter Pettigrew - w jego
głosie usłyszałem jakieś dziwne, twarde nuty. Coś mówiło mi,
że nie powinienem pytać dalej...
Dopiero
wiele lat później ojciec wyjaśnił mi, jaką rolę odegrał ten
człowiek w historii naszej rodziny. I musiałem przyznać, że nie
była to opowieść, przeznaczona dla uszu dziecka. Znowu chciał nas
chronić...
W
tamte święta, kiedy wreszcie pozbieraliśmy się z ojcem z podłogi,
spojrzałem na mamę i ze zdumieniem zauważyłem, że podbródek
drży jej niebezpiecznie.
-
Mamuś, nie martw się - uspokoiłem ją - Naprawdę nie będziemy z
Danny'm zbyt często tego używać. Nie złapią nas...
Zaśmiała
się cicho.
-
Nie jestem taka pewna...
Jej
obawy były całkowicie uzasadnione. Po tej Gwiazdce praktycznie cały
Hogwart stał przed nami otworem. Peleryna i mapa wiele razy ratowały
nam tyłki... chociaż oczywiście zdarzały się sytuacje, w których
nawet one nie mogły pomóc.
Do
naszych najbardziej spektakularnych wyczynów należało zamknięcie
Crabbe'a i Goyle'a w piwnicy Miodowego Królestwa. Byliśmy wtedy w
drugiej klasie. Była sobota, dzień pierwszego w tamtym roku wypadu
do Hogsmeade. Ja i Dan, jak na grzecznych małolatów przystało,
zostaliśmy w zamku. Do tunelu za posągiem jednookiej wiedźmy
poszliśmy dopiero po zmroku, tuż przed zamknięciem sklepu. Stara
wioska już od dawna nie miała przed nami żadnych tajemnic - w
końcu od czego są peleryny niewidki? A w tłumie uczniów
wypełniających Królestwo zawsze znajdował się jakiś usłużny
starszy Gryfon, który, za odpowiednią opłatą, robił za nas
zakupy i nie sypał przed nauczycielami.
Pech
chciał, że tamtego dnia nie było nikogo usłużnego - tylko te
dwie odmóżdżone góry mięsa, którym jakimś cudem udało się
dotrzeć aż do czwartej klasy w Slytherinie. Właścicielka stała w
drzwiach, pokrzykując, żeby się w końcu wynosili. Ja i Dan
zdecydowaliśmy się na odwrót i wtedy mój niezawodny przyjaciel
nadepnął na skraj płaszcza. Poczułem, jak materiał zsuwa się z
nas, odsłaniając nam kolejno głowy i ramiona... złapałem go w
ostatniej chwili. Kobieta stała do nas tyłem, więc niczego nie
zauważyła. Natomiast Crabbe akurat w tym momencie odwrócił się
od półek. Wyraz błogości zamarł mu na twarzy; zobaczyłem, jak
szybko trąca Goyle'a w żebra.
Naciągnąłem
z powrotem pelerynę i ruszyliśmy z Danem w kierunku wejścia do
piwnicy, najciszej jak potrafiliśmy. Natomiast te dwa dupki
odczekały, aż ekspedientka pójdzie sprawdzić tylne drzwi - i
natychmiast ruszyły za nami w pogoń. Zdążyliśmy zatrzasnąć za
sobą klapę w podłodze, kiedy na schodach rozległ się tupot
nóg...
-
Wyjmij gumę, Ron - syknął Danny.
-
Hę? - zapytałem niezbyt inteligentnie.
-
Gumę do żucia. Wiem, ze ojciec wykorzystuje do jej wyrabiania
elementy Zaklęcia Trwałego Przylepca...
Wyjąłem
z ust wielką kulkę. Zarąbiste Balonówki Weasleyów sprzedawały
się na Pokątnej jak świeże bułeczki, a Dan miał ich zawsze
pełne kieszenie. Starannie obkleiliśmy nimi klapę nad naszymi
głowami, przeżuwając gorączkowo następne sztuki, by wzmocnić
całą tę fortyfikację. Słyszeliśmy, jak Crabbe i Goyle miotają
się po małym pomieszczeniu. Po chwili znaleźli naszą kryjówkę,
ale oczywiście nie dali rady jej otworzyć. Byli nią tak
zaabsorbowani, ze nawet nie usłyszeli, jak szczęknął zamek w
drzwiach piwnicy. Widocznie właścicielka uznała, że skoro nie
widać ich na górze, musieli już dawno opuścić sklep. Kiedy te
dwa głąby zorientowały się w sytuacji, było już po zawodach.
Nieszczęsne drzwi nie reagowały na Alohomorę; pewnie sprzedawczyni
zabezpieczyła je jakimś dodatkowym, sobie tylko znanym zaklęciem.
Nie było tez w pobliżu nikogo, kto mógłby usłyszeć ochrypłe
ryki, dobiegające z piwnicy Miodowego Królestwa.
Ja
i Danny dusiliśmy się pod klapą od tłumionego rechotu. Gdy już
nacieszyliśmy się do syta swoim małym zwycięstwem, zabraliśmy
pelerynę i wróciliśmy spokojnie do Hogwartu. Piekło rozpętało
się dopiero jakieś trzy godziny później, około północy, kiedy
Snape, wizytując sypialnie swoich wychowanków, zorientował się,
ze brakuje mu dwóch sztuk. McGonagall i Filch przejrzeli listę
uczniów, którzy tego dnia odwiedzali Hogsmeade. Potem okazało się,
że nikt nie widział, by Ślizgoni wracali. Przeszukano cały zamek
i całą wioskę - dopiero nad ranem odnaleziono dwie zguby, śpiące
słodko w piwnicy Królestwa, pośród wybebeszonych, do połowy
opróżnionych skrzynek z karaluchowymi blokami.
Rezultat
był taki, że bladym świtem, o godzinie czwartej minut piętnaście
ja i Dan staliśmy w piżamach przed obliczem Snape'a. Czułem, jak
czarne oczy Mistrza Eliksirów przewiercają mnie na wylot.
-
Czekam. Na. Wyjaśnienia. - wysyczał.
Milczeliśmy
zgodnie, wpatrzeni w kamienną posadzkę. Cokolwiek byśmy nie
powiedzieli, to i tak byłoby tylko nasze słowo przeciwko słowom
Ślizgonów... Po mojej lewej stronie stała McGonagall. Minę miała
bardzo nietęgą - gdybym nie znał jej tak dobrze przysiągłbym, że
z trudem powstrzymuje się od ryknięcia śmiechem. Ale nie. Musiało
mi się coś przewidzieć...
Snape
wlepił nam szlaban. Przez wiele tygodni nawlekaliśmy później
marynowane karaluchy na nitki z ropuszych jelit. Robale były śliskie
i śmierdzące, a nitki zbyt cienkie; zazwyczaj zrywały się, kiedy
człowiek nawlókł już całą długość i trzeba było zaczynać
od początku. Stary nietoperz, wiedział jak nam dołożyć! Uparł
się, że musi te karaluchy ususzyć, bo będą mu potrzebne do
lekcji... Nie pamiętam, byśmy kiedykolwiek później wrzucili do
jakiegoś eliksiru bodaj jednego takiego insekta!
Najdziwniejsza
jednak była reakcja naszych rodziców. Snape wezwał ich do szkoły
następnego dnia. Staliśmy z Danem pod drzwiami w tych zatęchłych
lochach, starając się wyglądać jak dwa wcielenia niewinności.
Wreszcie drzwi się otworzyły. Mama i ciocia dostojnie ruszyły w
kierunku schodów - widocznie postanowiły odłożyć ewentualny
ochrzan na czas nieokreślony. Natomiast nasi ojcowie spokojnie
zamknęli drzwi i podeszli do nas. Milczeliśmy, czekając na gromy z
jasnego nieba. Nie nastąpiły. Wreszcie, prawie jednocześnie,
podnieśliśmy wzrok i... Danny aż się zakrztusił z wrażenia. Oni
wcale nie byli źli...
Zarówno
ojciec jak i wujek George mieli na twarzach wypisaną najprawdziwszą,
dziką dumę.
Oczywiście
nie poprzestaliśmy na tamtym wybryku. Kilka miesięcy później Dan
dodał do Magicznego Likwidatora Wszelkich Zanieczyszczeń Pani
Skower śluzu gumochłonów, który wcześniej podwędził ojcu.
Zadbaliśmy, by wymyto tym specyfikiem podłogę w Wielkiej Sali.
Śluz uzyskuje właściwości typowo poślizgowe dopiero po upływie
dwunastu godzin. Dlatego też następnego dnia rzuciliśmy na nasze
obuwie odpowiednie zaklęcie z mojej mądrej książki i pojawiliśmy
się na śniadaniu jako pierwsi, by w spokoju napawać się efektami
naszej działalności. Nie czekaliśmy długo.
McGonagall
wywinęła pięknego orła tuż za progiem. Hagrid grzmotnął o
posadzkę z głuchym łoskotem. Snape podjechał na pośladkach
prawie pod stół Slytherinu, a Dumbledore zaplątał się we własne
szaty i złapał się futryny, rozpaczliwie usiłując zachować
równowagę. Z kolei do uczniów musiały już dotrzeć wieści o
osobliwej ślizgawce. Piszczeli z radości, podjeżdżając na
podeszwach do swoich stołów albo dostojnie kroczyli przez salę,
zabezpieczeni zaklęciem antypoślizgowym. Niestety, nasza radość
nie trwała długo - Dumbledore szybko zorientował się, co jest
przyczyną tych atrakcji.
Danny
był jedynym, który miał dostęp do śluzu gumochłonów, wiec
podejrzenia automatycznie padły na niego. Dwa dni później staliśmy
już pod drzwiami gabinetu McGonagall i przygotowywaliśmy się
psychicznie na wielkie darcie - rodzice siedzieli w środku prawie
piętnaście minut.
-
To już nie są żarty, Po... panie Potter! - wrzeszczała nasza
opiekunka - Seve... Profesor Snape omal nie złamał sobie kości
ogonowej!!
Pomyślałem,
że chyba zapomnieli rzucić Silencio. Zza drzwi dobiegło nas coś w
rodzaju zduszonego ryku, a potem ciche: "Przepraszam, pani
profesor". Mógłbym przysiąc, że to był wujek George.
-
Całe szczęście, że Ron miał choć na tyle przyzwoitości, by się
przyznać, że też brał w tym udział... - ciągnęła
McGonagall.
-
Słucham...? - w głosie ojca zabrzmiało zaskoczenie - Myślałem,
że...
-
Złapaliśmy tylko Dana. Ron sam do mnie przyszedł - uświadomiła
go.
W
gabinecie zapadła cisza. Czekaliśmy na korytarzu, starając się
wyglądać na bardzo skruszonych. Ojciec wyszedł pierwszy. Podszedł
do nas i ujął mnie dwoma palcami pod brodę, zmuszając, bym
spojrzał mu w oczy.
-
Dlaczego...?
Zdziwiłem
się, że pyta o tak oczywistą rzecz.
-
No bo... to właściwie ja wymyśliłem... to znaczy... my razem,
więc nie mogłem pozwolić, żeby tylko on oberwał, nie? Jesteśmy
przecież najlepszymi kumplami...
-
No - poparł mnie Dan - Mówię ci, wujku... Normalnie poszlibyśmy
za sobą w ogień...
Ojciec
ze świstem wciągnął powietrze. I w oczach miał coś takiego...
coś dziwnego. A potem...
-
Głuptasy... - rzucił krótko.
W
jego głosie brzmiała czułość. Wtedy nie rozumiałem... Dziś
wiem, że on się wówczas zwyczajnie wzruszył. W końcu z nim i z
Ronem Weasleyem musiało być podobnie. I tylko ten ogień, w który
za sobą szli, wyglądał zupełnie inaczej...
W
zamian za pokrycie Wielkiej Sali gumochłonowym specyfikiem,
musieliśmy posprzątać tę melinę, w której rezydował Filch.
Szlaban zapowiadał się okropnie - woźny zabrał nam różdżki i
stał nam nad głowami, przywołując widma najbardziej
widowiskowych, średniowiecznych tortur. Na szczęście nieco później
musiał stawić się w gabinecie Dumbledore'a. Wyszedł więc jak
niepyszny, a my natychmiast rzuciliśmy się do szuflad, w których
ten stary piernik gromadził coś w rodzaju kryminalnych kartotek
wszystkich uczniów Hogwartu.
Wujkowie
Fred i George mieli tutaj całą osobną komodę. Z upodobaniem
poczytaliśmy sobie zwłaszcza historię efektownego, śmierdzącego
bagna, które w roku 1996 pokrywało korytarz na piątym piętrze.
Zresztą, jego ogrodzone linkami pozostałości mogliśmy podziwiać
do dziś; zdaje się, że to Flitwick zachował je dla
potomnych.
Dowiedzieliśmy
się, że w 1992 Ron Weasley czyścił puchary w izbie pamięci, a
rok później pucował nocniki w skrzydle szpitalnym.
Opasła
teczka ojca zawierała głównie malownicze opisy szlabanów u
Snape'a, wzmianki o niejakim Gilderoyu Lockharcie i ekscytujące
notatki o wyprawie do Zakazanego Lasu w towarzystwie Hagrida. To
dziwne, ale... byłem wtedy z siebie dumny. Bo tamtego dnia, w
szufladzie obok, znalazłem także moją własną teczkę. I ona też
systematycznie zapełniała się kawałkami pergaminów, a większość
z nich również stanowiły te z podpisami Snape'a. Miałem jakąś
taką... ponurą satysfakcję. I... może to śmieszne, ale nigdy
jeszcze nie odczułem swojej przynależności do Hogwartu tak silnie,
jak w tamtej chwili. Ja po prostu stanowiłem cząstkę tego zamku...
No i powoli, sukcesywnie wpisywałem się w jego historię, tak jak
miliony uczniów, którzy byli tu przede mną.
Oczywiście
nie zawsze było tak różowo. Naszych jedynych problemów nie
stanowiły wyłącznie kolejne wybryki i szlabany.
Szczególnie
parszywy okazał się dla mnie szósty rok. A zapowiadał się tak
niewinnie! Przez wakacje zdążyliśmy zapomnieć o sumach i byliśmy
cudownie odprężeni. Nawet kolejna porcja lekcji eliksirów, na
które oboje z Danem zdecydowaliśmy się chodzić, nie mogła zepsuć
nam humorów. Na dodatek właśnie wtedy pierwszy raz się zakochałem
- w Lucy Davies*... ślicznej, drobniutkiej brunetce o oczach w
kształcie migdałów. I na dodatek Gryfonce, jak Merlin przykazał.
Był piękny, jesienny dzień, kiedy całowałem ją poraz pierwszy
pod starym bukiem, nad brzegiem jeziora. Taaa... Wtedy naprawdę
wierzyłem, że to ona będzie Tą Jedyną...
Cóż,
Lucy dość szybko zaczęła wyprowadzać mnie z błędu. Gdy
wyjeżdżałem do domu na święta, byliśmy już solidnie
pokłóceni.
Osobą,
która doskonale orientowała się w historii naszej znajomości,
była Lily. Moja siostra nie omieszkała poinformować rodziców o
zaistniałej sytuacji - przy pierwszej nadarzającej się okazji.
-
A Ron ma dziewczynę - oświadczyła tonem towarzyskiej pogawędki,
kiedy siedzieliśmy we czwórkę przy świątecznym obiedzie.
Efekt
był mniej więcej taki, jakby pośrodku stołu wybuchła
łajnobomba.
-
Nazywa się Lucy Davies - ciągnęła ta mała ropucha, zlizując
jednocześnie ze swojego talerza bitą śmietanę.
Kolejna
rewelacja. Ojciec o mało nie udławił się jabłecznikiem babci
Molly, a mama... W oczach mamy zapaliły się dziwne, figlarne
ogniki.
-
Jaki ojciec taki syn...? - rzuciła w przestrzeń.
Spiorunował
ją wzrokiem.
-
Aaaach... - westchnęła teatralnie - Potterowie jakoś nigdy nie
mieli szczęścia do kobiet z tej rodziny...
-
Hermiono...! - ojciec wyglądał, jakby miał wybuchnąć lada
moment.
-
Taaak... - ciągnęła niewinnym tonem - Może w następnym pokoleniu
będzie lepiej.
Ojciec
sapnął groźnie. Zerwał się od stołu, a potem usiadł z powrotem
i spojrzał na mnie badawczo. Na brodę Merlina, nie rozumiałem ani
słowa z tej ich potyczki. Chciałem tylko, żeby to całe
przedstawienie dobiegło końca. Tak. A potem mógłbym w spokoju
udusić smarkatą gołymi rękami. Wbiłem wzrok w podłogę. Czułem,
że jestem czerwony jak poparzony druzgotek.
-
To ja... tego... skoczę na chwilę do Chrisa - rzuciłem
prędko.
Wolałem
nie myśleć, jakie jeszcze informacje ma zamiar ujawnić Lily.
Niedawno na przykład wlazła na nas, kiedy całowaliśmy się w
pustej klasie...
Można
powiedzieć, że nie zawiodłem się na mojej siostrze.
-
A ostatnio to całowali się w sali OPCM - dobiegł mnie jej
konspiracyjny szept, gdy nakładałem kurtkę w przedpokoju.
Opuściłem rodzinne gniazdo, z hukiem zatrzaskując za sobą
drzwi.
Po
powrocie do Hogwartu było już tylko gorzej. Lucy chimerowała, a ja
nie mogłem się zdecydować, czy znosić te jej chimery, czy raczej
zakończyć naszą znajomość. Prawdę mówiąc, panna Davies była
potworną miągwą. Tylko że... mimo wszystko ją... no... lubiłem.
No i kiedy się godziliśmy, było całkiem... miło.
W
ten oto sposób nasz związek przetrwał aż do maja. I wtedy
nastąpił tamten sądny dzień.
Pożarliśmy
się o jakiś bzdet, nawet nie pamiętam dokładnie... Wykrzyczała
mi w twarz, że to już koniec, bo jestem nieczułym draniem, który
za knut nie rozumie kobiet. Merlinie... Tak jakby kiedykolwiek
istniał na świecie facet, który je rozumie!
Wracałem
do dormitorium cholernie wściekły. Chyba dlatego, że to jednak ona
zerwała... Moja urażona męska duma z ogromną siłą dawała o
sobie znać. Ściślej mówiąc: bolała. Jak diabli. Na domiar
złego, właśnie ten dzień wybrał sobie Snape, żeby dowalić mi
do kolekcji następny szlaban. A eliksiry przecież musiałem zdać...
W końcu miałem zostać aurorem! Fakt, że końcowe egzaminy
zbliżają się wielkimi krokami, także nie poprawiał mi nastroju.
I wtedy zza rogu korytarza wyłonił się Bott.
Nasza
pierwsza scysja w Dolinie Godryka nie była bynajmniej jedyną. Przez
lata Erick jeszcze wielokrotnie dokuczał mi sławnym ojcem i moimi
sportowymi sukcesami. A tamtego dnia bezbłędnie wyczuł mój podły
nastrój.
-
No co, Potter? - zapytał zaczepnie - Wyglądasz, jakbyś chciał
wypłakać się w spódnicę mamusi... Ta twoja laleczka dała ci
popalić...? Aaaa, zapomniałem. Czego jak czego, ale dziewczyny twój
sławny ojczulek nie potrafi ci załatwić. Jesteś zwyczajnym zerem,
Potter. Bez niego byłbyś...
Bott
nigdy nie dokończył swojej przydługawej mowy, bo odrzuciło go na
ścianę. Nie pamiętam, kiedy wyciągnąłem różdżkę. Wiem
tylko, że wszystko się we mnie gotowało i miałem ochotę
wprasować go w ten kamienny mur. Zbierał się z podłogi,
gorączkowo przeszukując kieszenie, kiedy uderzyłem ponownie. Z
jego rozciętego policzka pociekła krew. Błogosławiłem w duchu
pewną książkę, którą otrzymałem kilka lat wcześniej w
gwiazdkowym podarunku...
-
Co tu się dzieje? - cichy, jadowity głos Snape'a natychmiast
sprowadził mnie na ziemię.
Cholera,
nie słyszałem nawet, kiedy nadciągnął ten stary nietoperz!
-
Potter, minus pięćdziesiąt punktów dla Gryffindoru. A twój
szlaban u mnie potrwa do końca roku... - spojrzał z satysfakcją na
moją wściekła minę - Wracajcie do swoich domów.
Nie
mam pojęcia jak dotarłem do wieży. Przed oczami latały mi
czerwone plamy. Minąłem gwarny, wypełniony uczniami pokój wspólny
i zatrzymałem się dopiero na chłodnej klatce schodowej. Oparłem
czoło o kamienną ścianę... Nie wiem, jak długo tam stałem.
W
dormitorium był tylko Dan. Rozciągnięty na swoim łóżku,
przerzucał niedbale najnowszy numer CKC**. Kiedy wszedłem, obrzucił
mnie obojętnym spojrzeniem.
-
Ciężki dzień? - zapytał.
-
No.
-
Lucy cię rzuciła - to nie było pytanie; raczej stwierdzenie
faktu.
-
Uhm - przytaknąłem smętnie.
-
No to masz ją z głowy.
Przyznałem
mu rację. Potem podszedłem do okna i oparłem dłonie na parapecie.
Cholera, chciało mi się wyć. Nie tyle z żalu, co ze złości i
upokorzenia. Czułem, ze niebezpiecznie drżą mi plecy... i bardzo
pragnąłem, żeby Dan się odwrócił...
W
tym momencie usłyszałem jakiś szmer. Dyskretnie zerknąłem przez
ramię...
Danny
siedział teraz na łóżku, tyłem do mnie. Tkwiliśmy tak w
milczeniu jeszcze długo. Ciszę przerywał jedynie szelest
przewracanych stron czasopisma.
Musiał
słyszeć, jak pociągam nosem. I na pewno zdążył zauważyć, że
drżały mi ramiona. Ale nie odwrócił się. Ani razu.
To
była przyjaźń.
Kiedy
się uspokoiłem, wydobyłem spod łóżka zniszczone pudełko z
szachami.
-
Zagrasz?
Dan
z ulgą odłożył CKC.
-
Jasne.
Siedzieliśmy
nad szachownicą do późnej nocy. Nasi współlokatorzy musieli
świetnie bawić się w salonie, bo dobiegały stamtąd radosne
okrzyki.
-
No...? - zapytał w końcu Dan, kiedy jego skoczek zwlókł z
szachownicy moją, ostatnią już, wieżę.
Mieliśmy
coś w rodzaju niepisanej umowy - nie było żadnych zwierzeń na
siłę. Dobrze nam się milczało w swoim towarzystwie. Pewnie
dlatego nie rozumiałem nigdy mojej siostry, otoczonej zawsze tabunem
rozchichotanych przyjaciółek, które aż płonęły chęcią
podzielenia się swoimi uczuciami. Przyjaźń moja i Dana rządziła
się innymi prawami... ale to "no?" było dla mojego kumpla
bardzo charakterystyczne. Żadnego natręctwa, a człowiek i tak miał
ochotę natychmiast opowiedzieć, co leży mu na wątrobie. Więc
powiedziałem... Zanim się obejrzałem, gadałem już jak nakręcony
o Lucy, kolejnym szlabanie i wystąpieniu Ericka Botta.
-
Parszywa świnia - skomentował Dan.
Od
razu poczułem się lepiej.
Kiedy
rozegraliśmy tę partię do końca, mój przyjaciel przechylił się
do tyłu i położył nogi na stoliku.
-
No... to właściwie najgorsze masz już za sobą - stwierdził -
Teraz jeszcze czeka cię tylko OOWA... za tę bójkę...
Wytrzeszczyłem
na niego oczy.
-
OOWA?
-
Tak jest, stary. OOWA. Opieprz Od Wielkiego Aurora.
Porwałem
poduszkę z łóżka Adama i cisnąłem nią w swojego najlepszego
kumpla, przewracając przy okazji kilka figur. Pozostałe uciekały w
popłochu z szachownicy, piszcząc donośnie.
Dan
nie pozostał mi dłużny. Po jakimś kwadransie każdy centymetr
sypialni pokryty był już pierzem. A potem zostawiliśmy to wszystko
i wymknęliśmy się pod peleryną na Ognistą do Świńskiego Łba.
Widocznie wspomnienie zarzyganego dormitorium zdążyło w ciągu
ostatniego roku bardzo zblednąć w naszej pamięci... No i
ewentualny szlaban wcale nie był czymś najgorszym...
cdn
_______________________
*)
postacie i wydarzenia oznaczone w ten sposób opisane zostały w
"Wysokich Lotach"
**)
CKC - Czasopismo Karnego Czarodzieja
-
Tato... Tatusiu, obudź się...
-
Lily...?
A
któżby inny? Przecież cała szpitalna sala wypełnia się
delikatnym zapachem konwalii... Odkąd pamiętam, smarkata zawsze
ukradkiem podbierała mamie te perfumy. Używa ich do dzisiaj.
-
Tato... Wyglądasz jak siedem nieszczęść. Proszę cię, wróć
teraz do domu.
Ojciec
lekceważy jej uwagę.
-
Gdzie mama? - pyta zaspanym głosem.
-
Odesłałam ją do Doliny już parę godzin temu. Zgredek dał jej
eliksir nasenny.
-
To dobrze.
Milczą
przez chwilę.
-
Co z Ronem...? - pyta w końcu Lily.
-
Bez zmian. Nadal nie wiedzą co mu jest. Podejrzewają, że oprócz
Niewybaczalnych zadziałał jeszcze jakiś stary urok. Nie potrafią
wskazać antidotum... Musimy czekać...
Szelest.
Młoda podchodzi do mojego łóżka. Czuję, jak bierze mnie za rękę.
Chciałbym jej oddać uścisk... Nie mogę...
-
Tato - w jej głosie brzmi wyrzut - Dlaczego nas od razu nie
powiadomiliście...? Przecież...
-
Nie chciałem cię martwić.Myślałem, że ci uzdrowiciele szybko
sobie z tym poradzą. Ale teraz... to trwa już całą dobę i...
Ojciec
urywa gwałtownie.
-
Gdzie jest Lizzy? - pyta po chwili.
-
Została z Wiktorem i Tatianą*, bo Władek* już drugi tydzień
siedzi na tym zgrupowaniu i w ogóle nie można się z nim
skontaktować. Zupełnie zwariowali przed tymi mistrzostwami,
zabezpieczyli teren tak dokładnie, że nawet żony zawodników nie
wiedzą gdzie szukać... Więc mój pan wpada teraz do domu średnio
raz na trzy dni, całuje mnie na przywitanie i natychmiast idzie
spać... - Lily mówi bardzo szybko, jakby się bała, że jeżeli
przerwie, głos odmówi jej posłuszeństwa - A dziś...
przyleciałabym wcześniej, ale Mała akurat spała. Nie chciałam
tłuc się z nią aż do Sofii... Wezwałam Zgredka, żeby zabrał
mamę do domu... Potem on wrócił, razem z Mrużką... ale przecież
nie mogłam zostawić Liz tylko z nimi... Musiałam poczekać...
No
tak, to akurat jest zupełnie zrozumiałe. Moja niespełna roczna
siostrzenica, Elizabeth, to urocze małe stworzenie o oliwkowej
cerze, wielkich czarnych ślepskach i bujnych ciemnych loczkach.
Stworzenie, delikatnie rzecz ujmując, nader żywotne. Jeszcze zanim
nauczyła się dobrze chodzić, zdążyła wytłuc mojej siostrze
połowę zastawy stołowej i dwa kryształy, ściągnąć na siebie
jakieś trzy szklanki z gorącą herbatą ( chwała Merlinowi, że
istnieje zaklęcie zamrażające! ) i wyrwać Puffiemu spory pęk
sierści z ogona. Jej najnowszym wyczynem było przemalowanie
nieszczęsnego zwierzęcia na kolor niebieski. Dokonała tego kiedy
Lily i Władek chcieli odświeżyć nieco dziecinny pokój, a potem
zajęli się innymi sprawami, niefrasobliwie pozostawiając na widoku
pędzel i puszkę z farbą.
Ojciec
uwielbiał tę małą potworzycę. O ile swoją córkę kochał nad
życie od chwili, kiedy pierwszy raz wziął ją na ręce, o tyle na
punkcie jedynej wnuczki kompletnie zgłupiał, chyba jeszcze zanim
pojawiła się na świecie.
Siadywał
potem w salonie na Grimmauld Place i z zachwytem patrzył, jak Mała
pluje jedzeniem albo rozwala grzechotki. Twierdził, że ma
temperament Potterów. Teść Lily uważał, że to nieprawda, bo
temperament jest typowo krumowski. W ogóle obaj panowie, gdyby tylko
mogli, zapewne wyrywaliby sobie wzajemnie dzieciaka z rąk. A
drażliwą kwestię temperamentów rozstrzygnęła dopiero mama,
stwierdzając autorytatywnie, że Lizzy jest po prostu wybuchową
mieszanką genów.
Cóż...
Takiego dziecka z pewnością nie zostawia się pod opieką dwóch
wiekowych skrzatów, z których jeden jest od dawna notorycznym
alkoholikiem...
-
Tato, proszę cię... Idź już...!
Mam
ochotę się roześmiać. Niemal widzę, jak Młoda próbuje siłą
wypchnąć ojca z sali.
-
Ale powiadomisz nas, jak tylko... To znaczy... Nie chcę, żeby był
sam, kiedy już...
-
Oczywiście - w głosie Lily brzmi zniecierpliwienie - O nic się nie
martw, zostanę tutaj tak długo, jak będzie trzeba. Liz już nie
raz zostawała z Tatianą, poradzą sobie...
Cmoknięcie.
Stuk zamykanych drzwi. Delikatny powiew powietrza - to Młoda znowu
usiadła przy łóżku. O, przepraszam, już nie Młoda. Pani Krum.
Czuję,
że znowu bierze moją rękę w swoje dłonie...
Cholera.
Tak mi jakoś... miękko. I bardzo nieswojo. Zawsze to ja byłem
starszym bratem. Powinienem być dla niej oparciem, tylko że...
jakoś nie zawsze mi to wychodziło. A ostatnimi czasy role zupełnie
nam się odwróciły... i to ona jest dla mnie największą
podporą.
Kurczę,
do dziś nie mogę się przyzwyczaić - Lilian Krum... Jak to dziwnie
brzmi.
Wygląda
na to, że gdzieś umknął mi moment, kiedy z małej beksy zamieniła
się w rozchichotanego podlotka... A potem w dorosłą kobietę. I to
całkiem mądrą kobietę.
To
chyba stało się dopiero po tamtym obozie...
Pierwsze
wspomnienie o niej to obraz małego, białego tłumoczka z różową
buzią, który zajął moje miejsce na kolanach mamy. Tłumoczek darł
się dniami i nocami, a ja zupełnie nie rozumiałem, dlaczego
wszyscy tak się nad nim trzęsą... W końcu JA byłem dużo
bardziej interesującym towarzystwem! Potrafiłem mówić pełnymi
zdaniami, a zabawa ZE MNĄ klockami czy autkami stanowiła o wiele
ciekawsze zajęcie, niż śpiewanie tłumoczkowi kołysanek, machanie
grzechotką i strojenie kretyńskich min nad jej łóżeczkiem.
Przecież ona nawet nie potrafiła powiedzieć nic sensownego - tylko
jakieś "agugugu"...!
Tłumoczek
dosyć szybko zniknął z horyzontu, a na jego miejscu pojawiło się
chuderlawe dziewczątko o kościstych kolankach, z wielkimi,
zielonymi oczami, równie wielkimi zębami i cienkimi warkoczykami.
Dziewczątko było cholernie upierdliwe - łaziło za mną krok w
krok... wszędzie, nawet na boisko. Na domiar złego ryczało głosem
syreny przeciwmgielnej, kiedy nie mogło nadążyć za mną i za
resztą chłopaków. Słowem: miałem najprawdziwszego ogona!
Oczywiście
czasami litowałem się nad tą małą ryksą i bawiłem się z nią;
najczęściej w domu, żeby Dan, Chris i Tom nie pomyśleli sobie
przypadkiem, że miewam coś takiego, jak dni dobroci dla siostry.
Smarkata uwielbiała zwłaszcza zabawę w "Idzie Ron".
Wskakiwała mi na plecy i intonowała swoim cienkim głosikiem:
-
Idzie Ron przez zagon
Wór
proszku Fiuu niesie...
-
... A przez dziurkę proszek ciurkiem
Sypie
się po lesie - kończyłem ponuro, maszerując zamaszystym krokiem
dookoła stołu w salonie.
Później
wpadłem na pomysł, jak urozmaicić tę jej zabawę. Bohaterami
naszych piosenek stały się sławne osobistości czarodziejskiego
świata i ważne postacie z naszego dzieciństwa.
-
Leci Moody przez ogrody
Wór
proszku Fiuu niesie! - ryknąłem i urwałem raptownie, nie mogąc
wymyślić rymu.
-
...A Hagrida zeżre gnida
W
Zakazanym Lesie! - dokończyła smarkata wielkim głosem.
-
Lily...!
-
No co?! Przecież sam mówiłeś, że mam wymyślić coś, co się
rymnie!
-
... rymuje - poprawiłem odruchowo.
-
... i tylko nie wiem, co to ta gnida... Ale chyba coś groźnego,
nie? Bo ostatnio słyszałam, jak Erick Bott mówił do ciebie "Ty
gnido". Ron, co to gnida...?
Naprawdę
nie czułem się na siłach, by jej to wyjaśnić. Więc zrzuciłem
ją na dywan i zacząłem łaskotać. To zawsze działało - tym
razem też, bo jakoś odciągnąłem jej uwagę od wszelkiego rodzaju
insektów i ich larw. Czasami wprawdzie zastanawiałem się, jakim
cudem nie nabawiała się potężnych siniaków, za każdym razem,
kiedy upuszczałem ją na ziemię. Dopiero później zrozumiałem, że
ojciec zabezpieczył całą podłogę w salonie Zaklęciem
Poduszkowca...
Muszę
przyznać, że smarkata dość szybko wyrosła z tego swojego
"ogoniarstwa". Co więcej - zaczęła podporządkowywać
sobie chłopaków w wiosce; głównie tych w swoim wieku. Łaziła z
nimi po drzewach i płotach, konsekwentnie rozdzierając kolejne
sukienki i gubiąc buty. Mama usiłowała po dobroci wytłumaczyć
jej, że dziewczynki nie zostały do tego stworzone. Potem zdzierała
sobie gardło na tych tłumaczeniach. Nie pomagało, zwłaszcza, że
ojciec tylko uśmiechał się pobłażliwie i bez zmrużenia oka
kupował nowe łaszki. No tak, w końcu Lily była jego ukochaną
córeczką.
W
każdym razie dzięki tym wszystkim jej ekscesom, ja miałem przez
jakiś czas względny spokój. A potem... Cała ta historia z
nietoperzem w jakiś paradoksalny sposób nas do siebie zbliżyła.
To chyba właśnie tamtej nocy zrozumiałem, że jestem za nią
odpowiedzialny i że to, jak ułożą się nasze stosunki, zależy
tylko od nas. I że to ja powinienem być tym starszym i mądrzejszym.
Od tamtej pory stałem się chyba kimś w rodzaju jej prywatnego
anioła stróża.
Miała
osiem lat, kiedy wpadła do myślodsiewni ze wspomnieniami ojca*.
Pewnie była to po części i jego wina - w końcu zapomniał
opróżnić tę cholerną miskę i poleciał na jakieś spotkanie do
ministerstwa, rozrzucając po drodze stertę raportów i jakieś
rachunki. Ale ja też się nie popisałem: zostawiłem smarkulę
samą... Quidditch był ważniejszy, a ja byłem bardzo spragniony
ostrej gry, bo właśnie niedawno skończył się mój miesięczny
szlaban. Wróciłem w samą porę, by wyciągnąć moją siostrunię
ze wspomnienia hogwarckiego Balu Absolwentów w roku 2000.
Tkwiła
bez ruchu pod wielkim bukiem nad brzegiem jeziora i, składając
nabożnie rączki, obserwowała zaręczyny rodziców. Miałem pewne
podejrzenia co do wydarzeń, jakie nastąpiły później. W końcu
ojciec osobiście wyciągnął mnie z myślodsiewni jakiś miesiąc
wcześniej i poczęstował za tę wycieczkę właśnie zakazem gry.
Przypuszczałem więc, że nie jest to scenka przeznaczona dla oczu
dzieci...
Lily
wrzasnęła ze strachu, kiedy dotknąłem jej ramienia, ale w końcu
pozwoliła się stamtąd wyciągnąć. Jednak kiedy tylko
wylądowaliśmy na dywanie w salonie, obudziła się w niej ta
cholerna dociekliwość.
-
Ron - zaczęła niewinnie - Więc... co się tam wydarzyło dalej?
-
Nie wiem - odburknąłem - Tata zabrał mnie stamtąd w tym samym
momencie, co dzisiaj ja ciebie... Zresztą, jesteś jeszcze za mała,
żeby ci wytłumaczyć, czym rodzice prawdopodobnie zajęli się
później na tamtym trawniku.
-
Ale ja ostatnio sporo urosłam - spierała się, oburzona - Na pewno
zrozumiem, jestem już duża... Powiedz, proszę!
Spojrzałem
na nią z politowaniem. Całe szczęście, że szybki powrót ojca
uwolnił mnie od konieczności udzielenia odpowiedzi na to pytanie.
Owszem, słyszało się co nieco od chłopaków na boisku. No i
obejrzało się to i owo w mugolskiej telewizji. Tylko, że... jakoś
tak... instynktownie wyczuwałem, że to jednak nie ja jestem osobą,
która powinna Młodą uświadamiać...
Dopiero
wiele lat później zrozumiałem źródło wściekłości ojca. W
końcu on wrzucał do myślodsiewni nie tylko szczęśliwe
wspomnienia... Z pewnością było tam wiele strasznych obrazów,
których nie mieliśmy prawa oglądać. I tylko cudem nie trafiliśmy
wtedy na żaden z nich...
Kiedy
poszedłem do Hogwartu, smarkata wyraźnie za mną tęskniła. W
każde święta i w letnie wakacje czekała na dworcu, pragnąc
natychmiast podzielić się ze mną nowinami z Doliny. Te dwa lata
rozłąki dobrze nam zrobiły - zdołaliśmy od siebie w jakiś
sposób odpocząć. Obawiałem się tylko, że kiedy Lily przyjedzie
do szkoły, znowu będę miał ogona... Ale nie... Młoda dość
szybko się zaaklimatyzowała i zanim się obejrzałem, zaczęła
chodzić własnymi ścieżkami - zawsze stadnie, nigdy pojedynczo.
Sporo czasu zajmowała jej nauka; z tego co słyszałem, nawet z
eliksirów miała same "W". Najwyraźniej fakt, że nosiła
takie a nie inne nazwisko, nie był w stanie jej w tym przeszkodzić.
Już sobie wyobrażam tę kwaśną minę Snape'a, którą
niewątpliwie przybierał on za każdym razem, gdy musiał sprawdzić
jej genialne wypracowanie albo ocenić wywar. Ojciec natomiast
podchodził do jej ocen ze stoickim spokojem - powtarzał, że
absolutnie nie ma się czemu dziwić, bo Lily jest po prostu
nieodrodną córką swojej matki.
Z
kolei dla mnie i dla Dana ten rok był rokiem pierwszego, absolutnie
legalnego wypadu do Hosmeade. Pamiętam, jak ojciec starannie
rozłożył mój formularz pozwolenia i długo wpatrywał się w
niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
-
Ekhm... - odchrząknąłem dyskretnie - Tato... Może już podpisz,
co? Chłopaki na mnie czekają, za chwilę gramy...
Spojrzał
na mnie wzrokiem człowieka wyrwanego z głębokiego zamyślenia. A
potem uśmiechnął się szeroko umieścił na pergaminie bardzo
zamaszysty hieroglif.
-
Gotowe - oświadczył, zerkając na mamę, która stanęła akurat w
drzwiach salonu.
Byłem
pewien, że oboje myślą w tej chwili o tym samym... O tym, że
ojciec nie miał nikogo, kto mógłby podpisać mu formularz... I o
swoich własnych wyprawach do wioski...
O
ile mnie samego przez pierwsze dwa lata do szału doprowadzał fakt,
że Hogsmeade, w myśl prawa, nie stoi przede mną otworem, o tyle
smarkatej jakoś wcale to nie przeszkadzało. Była zbyt zajęta
dążeniem do wiedzy i swoimi czterema przyjaciółkami. Alicja, mała
Molly, Agnes Thomas* i Nicole Finnigan* skutecznie wypełniały jej
cały wolny czas. Chyba właśnie wtedy z dziewczęcia z wielkimi
zębami moja siostra zamieniła się w wiotkiego, rozchichotanego
podlotka. Strasznie dziecinna była w tym okresie. Jej wystąpienie
przy świątecznym stole, kiedy to informowała rodziców o moich
relacjach z Lucy Davies, nie było jedynym tego rodzaju. A potem...
jakoś jej przeszło. Wyrosła z tego... I pewnie niemały w tym
udział miał pewien facet...
Moja
znajomość z panną Davies zakończyła się w maju. We wrześniu
Lily skończyła piętnaście lat. A w okolicach października
zastałem ją pod portretem Grubej Damy, w objęciach Chrisa Jordana.
Ja i Dan wracaliśmy akurat cichcem do dormitorium po kolejnej
wyprawie do Świńskiego Łba. Peleryna skrywała nas bardzo
dokładnie. Chris patrzył na moją siostrę jak hipogryf na świeżą
fretkę, więc miałem wszelkie podstawy przypuszczać, że nie wie o
istnieniu dodatkowej widowni.
Natomiast
Lily, która stała twarzą do nas, na pewno zorientowała się, że
sterczymy przed wejściem jak kretyni, czekając, aż ktoś zwolni
nam pole. Musiała usłyszeć, jak mój niezawodny przyjaciel zaklął
siarczyście, kiedy o mało się z nimi nie zderzyliśmy. Zręcznie
wymanewrowała swojego absztyfikanta pod przeciwległą ścianę,
żebyśmy mogli przemknąć się do pokoju wspólnego. Danny poszedł
pod prysznic, a ja wyciągnąłem się na łóżku i czekałem.
Nie
musiałem czekać długo. Jakiś kwadrans później drzwi dormitorium
uchyliły się lekko i Lily cicho wsunęła się do środka.
-
Ron - zaczęła przymilnie, siadając na brzegu materaca - Mam
sprawę...
Ha!
Znałem ja tę sprawę, znałem. Nie ze mną te numery...!
-
Słucham - burknąłem, udając pogrążonego w lekturze
"Standardowej księgi zaklęć, stopień III"
-
Ron... Bo wiesz... Ja i Chris... My tylko... Słuchaj... Może byś
nie mówił nic w domu, co...? Po co mają się denerwować...
Taaa...
Przyszła koza do woza. A po relacji o pannie Davies to niby byli w
pełni zrelaksowani? Cóż za wzruszająca troska o spokój ducha
naszych rodzicieli!
Podniosłem
głowę znad książki, gotów na szybką i celną ripostę. Teraz
udzielę jej lekcji, którą zapamięta do...
Nie
udzieliłem. Wielkie zielone oczyska utkwione w mojej twarzy powoli
wypełniały się łzami. I minę miała taką... żałosną. Mała
beksa...
-
Dobra - burknąłem na odczepnego.
W
sumie miała trochę racji. Ojciec zrobił się ostatnimi czasy
cholernie nadopiekuńczy. Chyba powoli docierało do niego, że jego
mała córeczka dorasta. Drżał ze strachu za każdym razem, kiedy
musiał wypuścić ją spod swoich skrzydeł. Pewnie nie byłby
zachwycony wiadomością o małoletnim adoratorze, który obściskuje
ją o północy pod portretem Grubej Damy. Im dłużej o tym
myślałem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że należy
oszczędzić Staruszkowi dodatkowych stresów.
A
poza tym, do stu zdechłych sklątek, nie byłem przecież jakimś
pieprzonym donosicielem!
-
Ogłuchłaś? Mówię, że dobrze... Będę milczał jak nagrobek
Urga Utytłanego.
Lily
przez chwilę wpatrywała się we mnie z niedowierzaniem. A
potem...
-
Łiiiiii!!! - pisnęła i rzuciła mi się na szyję - Dzięki!
Jesteś najlepszy! - szybko cmoknęła mnie w policzek i pobiegła w
kierunku schodów.
-
Wiem! - wrzasnąłem w stronę zamkniętych drzwi, przekonany, że
już mnie nie słyszy.
Uh!
Doprawdy, co za irytująca smarkula...!
Teraz,
gdy patrzę na to z perspektywy czasu, wiem już, że tamtej nocy
zakończył się kolejny etap w naszym życiu. Od tego momentu
dotrzymywaliśmy wzajemnie swoich tajemnic. Skończyła się era
cichej rywalizacji, zaczął się natomiast okres... swego rodzaju
kooperacji. Taaak... to była naprawdę harmonijna współpraca.
Hołdowaliśmy zasadzie "czego oczy rodziców nie widzą, tego
ich sercom nie żal". A późniejsze wydarzenia sprawiły, że
staliśmy się sobie jeszcze bliżsi...
Tamtego
roku ja i Dan przebrnęliśmy szczęśliwie przez Owutemy i
ukończyliśmy Hogwart. Zdjęcie z mojego absolutorium do dziś zdobi
kominek w Dolinie Godryka, chociaż Krzywołap zdołał już ze sześć
razy potłuc błyszczącą szybkę. Pierwszy raz dokonał tego jakiś
tydzień po uroczystości. Mama była wtedy... bodajże w Brazylii, a
ja i ojciec urządzaliśmy sobie bardzo udany pojedynek w salonie*.
Pamiętam, że walnąłem pana P. pięknym Ekspelliarmusem...
Rozwaliliśmy żyrandol, stłukliśmy wazon, który rodzice dostali w
prezencie ślubnym od dziadków Granger, porozwalaliśmy poduszki i
wylaliśmy na dywan magiczny wzrastacz w wersji super gigant. Mama
wróciła dokładnie w momencie, gdy ojciec wskakiwał za kanapę, by
wykończyć mnie ręcznie, bo jego różdżka unosiła się pod
sufitem.
Za
dokonane zniszczenia przepraszaliśmy czcigodną panią Potter bardzo
długo. To był pierwszy tydzień moich aurorskich praktyk, więc
paplałem jak najęty o pracy przy zwracających zawartość klopach;
a wszystko po to, by jakoś odciągnąć jej uwagę od nieszczęsnego
wazonu. Zresztą klopy same w sobie były interesującym tematem.
Ten, kto twierdzi, że to zbyt trywialne zajęcie dla aurora, jest
skończonym kretynem. W ministerstwie właśnie klopy są narzędziem,
za pomocą którego urządza się kotom coś w rodzaju chrztu
bojowego. Rano nieszczęśni nowicjusze lecą na zajęcia do AAM**, a
popołudniami odbywają praktyki, czytaj: krążą pomiędzy
rozmaitymi mugolskimi toaletami publicznymi. I dużo wody musi w
tychże toaletach upłynąć, zanim starsi koledzy zafundują im
ciekawsze zajęcia. Fakt, że przydzielono mnie akurat do biura ojca
również nie wpływał korzystnie na moją sytuację. Wszyscy
koledzy żyli w przekonaniu, że mam fory... Przecież byłem synem
dyrektora Naczelnej Brygady Uderzeniowej... i tak dalej.
W
każdym razie moja paplanina pozwoliła nam jakoś ugłaskać mamę.
Dalsze jej przepraszanie pozostawiłem ojcu - w końcu chłopaki
czekały na mnie na boisku. Na moje nieszczęście wróciłem po
pięciu minutach... Wpadłem do domu kuchennymi drzwiami, bo w
połowie drogi na stadion przypomniało mi się, że jestem cholernie
głodny. Mógłbym zeżreć hipogryfa z kopytami. A kiedy Zgredek
przygotowywał mi wałówkę, usłyszałem rozmowę rodziców...
-
... nie pomożesz mu, specjalnie pozwalając się rozbroić!
-
Skąd...?
-
Znam cię, odkąd skończyliśmy jedenaście lat i wiem, kiedy
udajesz - mówiła mama - Sęk w tym, że on nie jest już dzieckiem
i musi sam sobie radzić z trudnościami... Harry, wiem jak bardzo
lubisz te wasze zabawy: te zażarte pojedynki "na niby" i
wspólnego quidditcha... wiem, że w ten sposób chcesz wynagrodzić
naszym dzieciom to, czego sam nigdy nie doświadczyłeś... co
straciłeś, kiedy...
-
Och, daj spokój Hermiono, nie dramatyzuj! - przerwał jej ojciec -
Te twoje psychologiczne...
-
Ale ja próbuję ci tylko uświadomić, że nie zatrzymasz czasu -
wpadła mu w słowo - Nadejdzie taki dzień, w którym oboje będą
musieli stąd odejść i zacząć żyć na własny rachunek... i ten
dzień jest już bardzo bliski, więc im szybciej się z tym
pogodzisz...
Mama
urwała nagle. Z dalszych okrzyków wywnioskowałem, że Puffy zażył
właśnie sporą porcję magicznego wzrastacza. Miałem szaloną
ochotę obejrzeć go sobie w nowym, gigantycznym wcieleniu, ale coś
mówiło mi, że nie powinienem zdradzać swojej obecności w domu. Z
salonu dobiegł dźwięk tłuczonego szkła - to w tamtej chwili
Krzywołap zdecydował się na ewakuację... Musiał przeskoczyć z
kanapy na gzyms kominka i wówczas stłukł tamto zdjęcie.
Pamiętam,
że miałem do ojca żal. Okropnie było przekonać się, że moja
wygrana wcale nie była taka zasłużona. Cholera, on naprawdę dawał
mi fory! Jaki byłem wściekły...! Chyba właśnie wtedy poraz
pierwszy zacząłem się obawiać, że trudno będzie mu dorównać.
I zakiełkowało we mnie przekonanie, że do wszystkiego w życiu
powinienem dochodzić sam, bez jego pomocy... Ale tamtego wieczoru to
był tylko krótki przebłysk. I natychmiast wpadła mi do głowy
jeszcze inna myśl...
Mianowicie
z całą mocą dotarło do mnie, jak ciężkim doświadczeniem jest
dla ojca nasze dorastanie. Jak trudna jest dla niego świadomość,
że skończy się kolejny etap... i będziemy musieli odejść.
Pamiętam, że pogratulowałem sobie w duchu decyzji o zatajaniu
wybryków moich i Lily... Pewnie biedak osiwiałby bardzo szybko,
gdyby dowiedział się jak bliska prawdy była mama.
Bo
właśnie tamtego lata zacząłem spotykać się z Agnes. A w życiu
Lily pojawił się Peter Malfoy*.
Nie
lubiłem faceta. Właściwie nie potrafiłem jakoś racjonalnie
uzasadnić tej swojej niechęci. On po prostu nie należał do ludzi,
z którymi można normalnie pogadać przy butelce Ognistej. I
tyle.
Gdybym
wtedy wiedział, jaką rolę odegrał jego ojciec w życiu moich
rodziców, pewnie byłbym skłonny uwierzyć, że również i brak
sympatii do niektórych osób zapisany jest w genach. Bzdura,
wiem...
W
każdym razie Malfoy zjawił się w Hogwarcie pod koniec mojego
ostatniego roku. Przedtem uczył się w Durmstrangu i już samo to
wystarczyło, by stał się chodzącą, sławną tajemnicą. W końcu
Durmstrang cuchnął na kilometr czarną magią, jak chata Hagrida
krajanką z melasy. Na domiar złego, jeśli wierzyć międzyszkolnej
poczcie pantoflowej, starzy Malfoya mieli kiedyś konflikt z prawem i
dlatego musieli wywędrować z kraju. A teraz cała sprawa uległa
przedawnieniu, więc zamierzali wrócić - i pierwszą rzeczą, jaką
zrobili, było zapisanie synusia do angielskiej szkoły...
Z
tych właśnie powodów Peter szybko stał się obiektem westchnień
większości uczennic. Typowe: mroczny, skrzywdzony przez los i na
dodatek przystojny - chyba... Mógł przebierać jak w ulęgałkach.
Ale nie. On wybrał moją siostrę. Przez ostatni miesiąc roku
szkolnego wodził za nią wzrokiem, gdziekolwiek się ruszyła.
Czułem w kościach, że coś się święci. I wiedziałem, że jeśli
ten bubek w ogóle przystąpi do działania, to zrobi to właśnie na
letnim obozie.
Dlatego
na początku moich praktyk zacząłem deptać ścieżki w
ministerstwie. Pisałem podania, zwiedzałem wszystkie możliwe
działy, szukając jakiejś luki w prawie... i w końcu pozwolili mi
wyjechać do Bułgarii. Zdecydowali się nagiąć nieco przepisy i
zaliczyć mi to do praktyk, jako pracę w terenie, z młodzieżą.
Ojciec musiał wiedzieć, jaki cel mi przyświeca. I z pewnością
dyskretnie pociągnął za odpowiednie sznurki. Zabrałem też ze
sobą Danny'ego. Wprawdzie dopiero zaczynał pracę na Pokątnej w
tej całej rodzinnej firmie Weasleyów, ale wiedziałem, że wujkowie
Fred i George znajdą kogoś, kogo w zastępstwie ustawią za ladą.
Nie zawiodłem się. Udało się jakoś Dana "przemycić".
Nadmiar młodszych opiekunów na obozie nikomu jeszcze nie
zaszkodził.
Wylatywaliśmy
nad ranem, z błoni Hogwartu. Ojciec pojawił się w salonie, kiedy
przygotowywałem się do teleportacji. Przez chwilę patrzyliśmy na
siebie bez słowa.
-
Ron - odezwał się w końcu - No to... uważaj na siebie. I
jeszcze... miej oko na Lily, dobrze?
-
Jasne.
Owinąłem
się szczelniej płaszczem, bo czerwcowa noc była wyjątkowo
chłodna. Podniosłem rękę w geście pożegnania.
-
Ron! - zawołał ojciec - Czekaj...
Spojrzałem
na niego ze zdziwieniem. Miał napiętą twarz i jakąś dziwną
determinację w oczach.
-
No?
-
Nie... Nic już - napięcie zniknęło równie szybko, jak się
pojawiło - Po prostu... bądźcie ostrożni - uśmiechnął się
lekko - Na razie.
-
Na razie, tato.
Miałem
uczucie, że nie to chciał mi powiedzieć. Ale potem, kiedy już
stałem na błoniach pomiędzy innymi opiekunami, przestałem się
nad tym zastanawiać.
Co
do Lily i Petera, można powiedzieć, że mój instynkt działał bez
zarzutu. Już pierwszego dnia byli łaskawi "zgubić się"
razem w tej przeklętej jaskini. Aż oklapłem z ulgi, kiedy
wynurzyli się w końcu z jednego z tuneli. A następnie krew mnie
zalała - smarkata była rozczochrana jak nieboskie stworzenie, z
twarzy przypominała Czerwonego Kapturka... i miała dwie gwiazdy
zamiast oczu. Natomiast Malfoy nader sprawnie grał rolę
nonszalanckiego wybawcy. I cały czas trzymał ją za rękę,
bezczelny...!
-
Zgubiłam się - wymamrotała moja siostrunia, kiedy zażądałem
wyjaśnień - ale Peter pomógł mi znaleźć drogę i...
-
Dzięki, stary - nie zaszczyciłem go nawet jednym spojrzeniem - ale
teraz możesz już ją puścić.
Byłem
z siebie dumny. Gdyby ogłoszono konkurs na wypowiedź opatrzoną
najwyższą dozą sarkazmu, wygrałbym go z palcem w nosie. Malfoy
spojrzał na mnie badawczo, ale zanim zdążył podjąć decyzję,
Lily zdecydowała za nas obu. Wyrwała mu rękę i ruszyła z kopyta,
roztrącając po drodze innych obozowiczów. Wiedziałem, że jest na
mnie wściekła. Ale przecież... cholera, nie mogłem pozwolić,
żeby padła ofiarą jakiegoś pieprzonego, małoletniego
uwodziciela.
Następny
miesiąc nie przyniósł żadnych konstruktywnych rozwiązań.
Przeciwnie - było jeszcze gorzej. Peter kleił się do mojej siostry
na każdym ognisku i spacerował z nią za rączkę po obozie.
Starałem się czuwać nad nią z daleka, ale nie było to takie
proste, zwłaszcza odkąd Lily uświadomiła mi, że zachowuję się
jak pies gończy...
No
ale co ja mogłem na to poradzić...? Nie podobał mi się wyraz oczu
Malfoya. I to, że chwilami traktował ją jak... jak zło konieczne.
Niepokoiło mnie też to, że Młoda się na to godzi, że jakoś
przy nim... cichnie, że chowa do kieszeni ten swój wybuchowy
temperamencik...
Na
domiar złego na horyzoncie pojawił się nagle Władek Krum - tak
jakbym nie miał dość roboty! On i Malfoy swoim zachowaniem do
złudzenia przypominali dwa jelenie na rykowisku. Bawiło mnie, że
moja mała siostra może być przyczyną aż takiego zamieszania. A
jednocześnie... cóż, chyba nie muszę mówić, który z jeleni był
moim faworytem. Kibicowałem cichcem Władkowi, bo... bo on z
pewnością był człowiekiem, z którym można śmiać się przy
butelce Ognistej. Zresztą w trakcie tego obozu zdążyliśmy już
niejedną wypić...
No
i istniała też pewna niepisana umowa pomiędzy mną a ojcem.
Przecież musiałem dotrzymywać jej warunków...
A
potem wydarzyło się coś, co zachwiało moimi postanowieniami i
utrudniło wypełnianie powierzonej misji.
To
była jedna z ostatnich, lipcowych nocy. Dopilnowałem, by Agnes
bezpiecznie dotarła do "piątki" i ruszyłem na zwyczajowy
nocny obchód terenu. Spory kawałek od namiotów, w kotlinie przy
małym źródełku, siedzieli na trawie Peter i Lily. Smarkata mówiła
coś szybko, wpatrzona w migotliwą powierzchnię wody. On słuchał
jej uważnie, potakując od czasu do czasu. W pewnej chwili odwróciła
lekko głowę i spojrzała na niego.
Kurczę,
powinienem wtedy wpaść między te cholernie malownicze paprocie i
rozpędzić ich na cztery wiatry...! Powinienem zamknąć Lily w
namiocie i zabezpieczyć wejście silnym Colloportusem, ale... nie
potrafiłem ruszyć się z miejsca.
Nie
mogłem oprzeć się wrażeniu, że gdzieś już widziałem ten
gest... ten charakterystycznie uniesiony podbródek i utkwione
czyjejś twarzy oczy...
I
nagle dotarło do mnie, że to Agnes w ten sam sposób patrzy na
mnie... że musi zadzierać głowę, bo jestem trochę
wyższy...
Peter
pochylił się ku Lily. Nawet ze swojego miejsca mogłem zobaczyć,
że w jego wzroku nie ma śladu zwykłej drwiny. Miał w oczach coś
innego... Czułość. Pomyślałem, że powinienem współczuć
Władkowi. Kiedy stamtąd odchodziłem, Malfoy przysunął się
bliżej i objął Młodą. Oparła głowę o jego ramię. To było
takie... ładne. Czułem, że nie wolno mi tego niszczyć. Nie wolno
się wtrącać. Nie miałem prawa...
Czasami
zastanawiam się, jakim człowiekiem byłaby Lily, gdyby Peter nie
zginął... bo to, że zmieniła się po jego śmierci nie podlega
dyskusji. Tamtego wieczoru, kiedy Draco Malfoy zabrał moją siostrę
do jaskini, ja i Agnes siedzieliśmy spokojnie przy źródełku,
ciesząc się swoim towarzystwem. Gdy późno w nocy wróciliśmy do
obozu, było już po wszystkim. Większość obozowiczów wyjechała.
W namiocie zastaliśmy tylko rodziców. Mama pakowała rzeczy, a
ojciec stał w wejściu, spoglądając z niepokojem w kierunku plaży.
Pamiętam, jak położył mi rękę na ramieniu.
-
Chodź... - powiedział - Przejdziemy się trochę...
Ruszyliśmy
razem wąską ścieżką. Opowiedział mi, co się stało wieczorem.
A potem, cicho i z wyraźnym trudem, zaczął mówić o tamtej
nocy... przed dwudziestu laty... o nocy, w której zginął Ron
Weasley.
Ojciec
wyglądał, jakby postarzał się nagle o dziesięć lat. Próbowałem
wejść w jego skórę... To musiało być straszne... Nie, nie
okrucieństwo i sama śmierć, ale świadomość, że tamten człowiek
nie poniósł właściwie żadnej kary... aż do dziś. I myślę, że
tamtej nocy, w Bułgarii, ojciec zrozumiał coś jeszcze. Dotarło do
niego, że choćby nie wiem jak bardzo się starał, i tak nie zdoła
uchronić mnie i Lily przed całym złem tego świata. I że choć
bardzo pragnął odciąć się od przeszłości, od wszystkich
strasznych wspomnień, to nigdy nie zdoła tego zrobić - bo
przeszłość i tak zawsze będzie rzutowała na życie jego i jego
najbliższych.
A
ja... miałem jakieś zupełnie irracjonalne poczucie winy. Cholera,
przecież zdawałem sobie sprawę, że nikt z nas nie był w stanie
tego przewidzieć... Ale jednak... nie było mnie tam... Nie
pomogłem...
O
świcie wróciliśmy do Doliny Godryka. W turboświście Lily nie
odezwała się ani słowem. Nie płakała. Może nie miała już
siły. A może po prostu nie starczyło jej łez. Ale rozpacz, jaką
widziałem w jej oczach, była sto razy gorsza...
Kurwa
mać, mógłbym zabić starego Malfoya gołymi rękami... gdyby nie
fakt, że ktoś mnie ubiegł. I nie miałem pojęcia, co jej
powiedzieć, jak z nią rozmawiać... Bałem się, że popiszę się
delikatnością słonia w składzie porcelany. Chciałem tylko, żeby
z jej oczu zniknął ten dziwny wyraz... ta straszna
pustka...
Rodzice
zostali w pokoju Lily, dopóki nie zasnęła. Potem siedzieliśmy
wszyscy w salonie i obmyślaliśmy strategię. Trzeba było jakoś
wrócić do normalności... Dziś wiem, że tamte wydarzenia były po
prostu kolejnym... kamieniem milowym w życiu naszej rodziny. I
mogliśmy po nich jakoś funkcjonować tylko dlatego, że trzymaliśmy
się razem. Wygląda na to, że silne, potterowskie poczucie jedności
dało o sobie znać...
Młoda
wróciła do Hogwartu. Podejrzewam, że nadmiar obowiązków był dla
niej w pewien sposób kojący. Zagrzebała się w książkach,
chodziła na wszystkie możliwe dodatkowe zajęcia, a w wolnych
chwilach plotkowała jak zwykle, z Alicją, Molly, Nicole i Agnes.
Kiedy przyjechała do domu na święta, znowu słyszeliśmy jej
śmiech... ale i tak nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że wszystko
się zmieniło, że kolejny etap jej życia minął bezpowrotnie, że
coś się skończyło... Nie potrafiłem tylko uchwycić tej
zmiany... tej zasadniczej różnicy...
Dziś
wiem, że kryła się ona w oczach Lily. To już nie były oczy małej
dziewczynki, zniknęła z nich cała dziecięca ufność... To były
oczy dorosłej kobiety.
W
tamtym okresie naprawdę podziwiałem Władka. Tkwił przy jej boku,
wiernie, jak jakiś... pieprzony rycerz. Widziałem, jak zastanawia
się nad każdym słowem i każdym gestem, jak stara się utrzymać
dystans, jaki narzuciła. Cholera, ten facet musiał mieć nerwy ze
stali. Ze stoickim spokojem znosił wszystkie jej huśtawki
nastrojów. I po prostu czekał. Bardzo długo. Chociaż czasami
szlag go trafiał, to fakt.
Kończył
się właśnie pierwszy rok mojego szkolenia aurorskiego. Lily
przyjechała do domu na wakacje, po szóstej klasie w Hogwarcie. Krum
wpadł wtedy do Doliny, żeby "gdzieś z nią wyskoczyć"
przed zwyczajowym wyjazdem do Normandii. Odmówiła. Po prostu
przeprosiła go i poszła na górę. Czułem, że facet potrzebuje
męskiego towarzystwa.
-
Zostań - mruknąłem, wyciągając z barku butelkę Ognistej.
Władek
spojrzał na mnie z wdzięcznością.
-
Niech to szlag! - warknął po chwili, przechylając czwartą z kolei
szklankę złocistego płynu - Osiwieję przez tę babę... - urwał
nagle, jakby dopiero teraz dotarło do niego co powiedział.
Pokiwałem
ze zrozumieniem głową. W tym momencie akurat nie miałem mu za złe,
że wyraża się w ten sposób o mojej siostrze. Rozumiałem go, oj
tak... W tamtym okresie Agnes też dawała mi się nieźle we znaki.
Może ja bym się tak nie wywnętrzał - przed nikim, oprócz Dana -
ale mimo wszystko jechaliśmy na tym samym wózku.
W
milczeniu wychyliliśmy piątą kolejkę.
Na
siódmym roku w Hogwarcie Lily zupełnie przepadła dla świata.
Czasami miałem wrażenie, że dla niej istnieją tylko starożytne
runy. I ewentualnie numerologia. Oczywiście nie było tego złego...
Śpiewająco zdała Owutemy i tym samym zapewniła sobie studia w
najlepszym nowojorskim instytucie. I tylko w oczach ciągle miała
smutek. Widziałem, jak odwraca głowę, kiedy Agnes się do mnie
przytula. I jak spuszcza wzrok, kiedy Dan obejmuje Kelly. A gdy na
którejś imprezie Tom Macmillan pocałował Nicky Finnigan, Lily po
prostu wstała i wyszła na zewnątrz. Cholera, nawet na jej własny
Bal Owutemowy trzeba było wyciągać ją siłą! Absolutnie nie
wzruszyła się faktem, że Władek specjalnie przybył na tę
okoliczność z Sofii i nawet wbił się w smoking, biedaczek...
Dopiero, kiedy ja i Agnes zabraliśmy się za Colloportusa, którym
zablokowała drzwi, zdecydowała się łaskawie wynurzyć z pokoju i
pozwoliła zabrać się do Hogwartu.
W
wakacje po moim drugim roku na AAM zabrałem Agnes do Bułgarii.
Natomiast rodzice i Lily pojechali jak zwykle do Normandii -
podejrzewam, że starsi chcieli nacieszyć się córeczką przed jej
wyjazdem do Stanów. Wpadłem tam do nich na jeden dzień. Poszliśmy
z Młodą na spacer. Staliśmy właśnie w kolejce po nasze ulubione
kręcone lody, kiedy przypętało się do nas jakichś dwóch
palantów.
-
Cześć, Mała - zaczął po angielsku jeden z nich.
"Mała"
obrzuciła go pogardliwym spojrzeniem. Co do mnie - postanowiłem
czekać na dalszy rozwój wypadków. Byłem przekonany, że moja
słodka siostrunia potrafi radzić sobie z takimi, pożal się
Merlinie, zalotnikami. Czasami miałem wrażenie, że Zaklęcie
Karatecus opanowała, będąc jeszcze w kołysce.
-
Spadaj - warknęła tylko.
-
Uuuu... Jaka niegrzeczna dziewczynka - wtrącił drugi Don Juan - To
dobrze. Lubię takie.
Wyciągnąłem
różdżkę. Żaden z nich tego nie zauważył.
-
Mogłabyś się chociaż trochę uśmiechnąć... No dalej, nie każ
się prosić. Nie rób takiej naburmuszonej miny, Słoneczko...
Nie
dokończył, bo w tym momencie promień zaklęcia trafił go w
żołądek. Ze stoickim spokojem unieszkodliwiłem jeszcze drugiego
amanta i pociągnąłem Lily za rękę, bo stała jak słup soli.
-
No chodź...
Poszliśmy
na plażę. Usiadła na piasku, zagryzła wargi i uparcie wpatrywała
się w fale. A potem usłyszałem cichy szloch. No tak. Słoneczko...
Nie pamiętam, żeby Malfoy kiedykolwiek zwracał się do niej
inaczej...
-
Lily... - nieporadnie pogłaskałem ją po głowie - No już... Nie
płacz, proszę cię....
W
odpowiedzi zaszlochała jeszcze głośniej. A później objęła mnie
za szyję i przytuliła się do mnie. Otoczyłem ją ramieniem i
niezgrabnie poklepałem po plecach.
Cholera,
czy ona miała jakiekolwiek pojęcie o tym, co czuje facet na widok
płaczącej kobiety??? Zwłaszcza, jeśli ta kobieta jest jego
siostrą... jego małą siostrzyczką... Czułem się tak, jakbym za
chwilę sam miał się rozkleić. Przed oczami stanęła mi tamta
dziewczynka... Zasmarkane stworzenie z cienkimi mysimi ogonkami. Mała
beksa... Tylko że teraz naprawdę miała powód, by
płakać...
Jeszcze
długo siedzieliśmy wtedy na plaży. Czekałem, aż Lily się
uspokoi. Prawdę mówiąc, byłem wściekły. Przecież ona niczym
sobie na to nie zasłużyła! A moja bezradność doprowadzała mnie
do szaleństwa...
-
Chciałbym ci pomóc - wyszeptałem, kiedy płacz ucichł.
Spojrzała
na mnie poważnie. Na policzkach ciągle miała mokre ślady.
-
Pomogłeś - odszepnęła.
Wstała
z ziemi, a potem pochyliła się i szybko cmoknęła mnie w
policzek.
-
Dziękuję.
Rok
później, gdy ukończyłem szkolenie, Lily przyjechała z Nowego
Jorku na wakacje. Władek ciągle trwał wiernie na posterunku.
Zastanawiałem się, jakim cudem ten facet jeszcze nie zwariował,
nie wyłysiał, nie osiwiał... ani nawet - nie zrezygnował.
W
każdym razie, ponieważ żadne z tych zjawisk nie miało miejsca,
wszyscy spodziewaliśmy się, że z tej mąki będzie jednak chleb.
Myśleliśmy, że zaręczyny są już bardzo blisko... a one wciąż
nie następowały.
Pewnie
dlatego przedsiębiorcza pani P. postanowiła wziąć sprawy w swoje
ręce. Któregoś wieczoru, kiedy szykowałem się na spotkanie z
Agnes, usłyszałem rozmowę matki i córki.
-
Nie mogę, mamo... Rozumiesz? Ja wiem, że jestem niesprawiedliwa, że
to trwa już bardzo długo, że... że krzywdzę Władka... ale czuję
się tak, jakbym zdradzała... - Lily urwała
gwałtownie.
Znieruchomiałem.
Po prawie trzech latach ona ciągle miała jakieś wątpliwości...
Przez lekko uchylone drzwi widziałem fragment salonu. Mama milczała.
Młoda siedziała na podłodze, opierając głowę na jej kolanach.
-
Ale powiedz, mamo... czy to ma jakikolwiek sens...? - zapytała
stłumionym szeptem.
-
Nie muszę nic mówić - głos mamy był bardzo łagodny; uśmiechała
się lekko - bo ty to sama wiesz... Zdajesz sobie sprawę, że Władek
zasługuje na to, by dać mu szansę...
Lily
gwałtownie podniosła głowę.
-
Skąd ty to możesz wiedzieć, mamo? - spytała rozdrażnionym tonem
- Przecież sama nigdy nie kochałaś dwóch... to znaczy... zawsze
był tylko tata. I w ogóle jak możesz porównywać Petera do...
-
Ja nie porównuję nikogo do nikogo, kochanie - przerwała jej
spokojnie mama - Ja... próbuję ci tylko powiedzieć, że nie ma
dwóch miłości takich samych... Mogą się tylko tak samo
nazywać.
Moja
siostra milczała. A ja ... no cóż, pogubiłem się w tym
wszystkim. Wtedy istniała dla mnie Agnes... i tylko ona. Zależało
mi na niej, byłem tego pewien. I nie widziałem większego sensu w
roztrząsaniu... odmian miłości. Bo wtedy wszystko było jeszcze
proste i jednoznaczne. I takie łatwe...
Kiedy
ponownie zajrzałem do salonu, mama delikatnie gładziła Lily po
włosach, wpatrując się w ogień na kominku.
-
Będziesz wiedziała, co z tym dalej zrobić, córeczko -
szepnęła.
Nie
myliła się - jak zwykle zresztą. W Boże Narodzenie Młoda
zakomunikowała nam, że wychodzi za Władka.
Jakieś
półtora roku później świadkowaliśmy z Agnes na ich ślubie.
Patrzyłem, jak ojciec prowadzi Lily do ołtarza i słuchałem, jak
moja siostra powtarza słowa małżeńskiej przysięgi. Głos jej
wyraźnie drżał; raczej nie z zimna, bo na dworze panował
trzydziestostopniowy upał. Mała beksa...
Kiedy
składałem jej życzenia, byłem już pewny, że z jej oczu zniknął
w końcu tamten dziwny wyraz... Nareszcie była szczęśliwa. I chyba
właśnie to szczęście ma w nich teraz... przez cały czas... Kiedy
Władek wraca do domu po szczególnie długiej nieobecności. I kiedy
patrzy na Lizzy.
Cóż,
przyzwyczaiłem się jakoś do tej nowej Lily, która zajęła
miejsce chudego, rozchichotanego podlotka. Taka jest właśnie moja
siostra - dojrzała i mądra kobieta.
I
tylko czasami brakuje mi tego stworzenia, które wlepiało we mnie
zielone oczyska i każdą moją decyzję traktowało jak wyrok samego
Merlina. Śmiejemy się, kiedy wspominamy naszą zabawę w "Idzie
Ron". Lily mówi, że już niedługo będę mógł pobawić się
z Liz. Jestem przekonany, że to małe diablę będzie
zachwycone.
________________________________________
*)
postacie i wydarzenia oznaczone w ten sposób, opisane zostały w
"Wysokich Lotach"
**)
AAM - Aurorska Akademia Magiczna
-
Nie potrafię, rozumiesz...? Nie zniosę tego już ani chwili
dłużej...!
W
głosie mamy słyszę strach i rozpacz.
I
jeszcze taką... bezradność. To do niej zupełnie niepodobne. Nie
mogę oprzeć się wrażeniu, że w domu to ona pociąga za sznurki.
I robi to bardzo umiejętnie; tak, żeby ojciec niczego nie
dostrzegł.
Cóż,
babcia Granger zawsze powtarza, że jeżeli prawdą jest, że
mężczyzna jest głową rodziny, to kobieta z całą pewnością
jest jej szyją. Pewnie ma trochę racji... chociaż to chyba nie do
końca tak wygląda. Rodzice dobrali się w parę na zasadzie
zupełnych przeciwieństw. Spokojna, pedantyczna, poukładana do
ostatnich granic mama oraz ojciec - wiecznie zabiegany, rozrzucający
swoje szpargały po całym domu i zostawiający każdą papierkową
robotę w ministerstwie na ostatni moment.
A
jednak jakoś się odnaleźli. I trwają przy sobie już ponad
dwadzieścia pięć lat. Sztuka kompromisu...? Też. Ale przede
wszystkim taka... pielęgnacja uczucia. Dbałość o to, co zdołali
przez te lata wspólnie stworzyć. Jako dziecko nie potrafiłem tego
sprecyzować. Widziałem tylko, że ojciec zawsze całuje mamę na
pożegnanie, kiedy wychodzi do pracy. I że wita ją pocałunkiem,
gdy wraca; zwykle ze słowami: "Jak się ma mój ulubiony spec
od mugoloznawstwa?"... czy jakoś tak. Że nie lubi samotnych
wieczorów przy kominku...zazwyczaj gdy mama wykłada do późna na
którymś z uniwersytetów, czeka cierpliwie na jej powrót.
Dziś
wiem już, że to ich uczucie jest takie... ciche. Nie potrafię
znaleźć właściwszego określenia. Nie ma żadnych krzykliwych
wyznań ani wyświechtanych frazesów. Za to jest poranna
kawa...
Kiedy
ja i Lily byliśmy mali, w każdą niedzielę wpadaliśmy z kwikiem
do ich sypialni. Zaśmiewaliśmy się do łez, bo rodzice grali w
eksplodującego durnia. Kibicowaliśmy im gorąco... Przegrany robił
kawę zwycięzcy, a dla dzieci - specjalną jajecznicę. Ja i Młoda
dawno już z tego wyrośliśmy, ale wiem, że do dzisiaj, w każdą
niedzielę i święto ojciec zanosi mamie tę kawę do łóżka...
Na
ich miłość składa się nie tylko filiżanka parującego napoju.
Tworzy ją całe mnóstwo gestów i spojrzeń. Fakt, że potrafią
śmiać się z tych samych rzeczy. To, że do teraz trzymają się za
ręce, kiedy wychodzą na spacer. Nie pamiętam, by kiedykolwiek szli
obok siebie inaczej. To, że mama potrafi odgadnąć nastrój ojca po
jednym, przelotnym spojrzeniu na jego twarz... Sposób w jaki on
przykrywa ją kocem, gdy zdarzy jej się zasnąć w salonie, nad tymi
wszystkimi mądrymi notatkami. Charakterystyczny ruch, jakim mama
poprawia ojcu zsuwające się niebezpiecznie na czubek nosa
okulary... I to, jak on żartobliwie rozdmuchuje jej grzywkę, mówiąc
burkliwym tonem: "Znowu skróciłaś? Jak nie możesz sobie z
nimi poradzić, kupię ci Ulizannę..."
Mógłbym
tak wymieniać bez końca... Maleńkie, zupełnie niepozorne wyrazy
czułości, które giną gdzieś w naszym codziennym życiu. A
przecież są takie ważne...
-
Harry... boję się. Powiedz, że nic mu nie...
-
Ciii... Wszystko będzie dobrze.
Mama
uspokaja się powoli. Dziwne... Wystarczyło kilka urywanych zdań,
uspokajający gest. Ojciec jest dla niej oparciem. W ogóle, odkąd
pamiętam, zawsze się wzajemnie wspierali. Być może nauczyli się
tego w tamtym trudnym okresie, ponad dwadzieścia lat temu. Kiedy
trwała Druga Wojna. Kiedy żegnali kolejnych przyjaciół. Kiedy
musieli bezustannie obawiać się, co przyniesie następny dzień.
Czy
ja potrafiłbym w taki sposób czuwać nad Agnes...? Żyjemy w
zupełnie innych czasach, wiem. I wiem też, że moi rodzice każdego
dnia dziękują wszystkim możliwym siłom czarodziejskim, że ja i
Lily nigdy nie doświadczymy tego, co stało się ich udziałem.
A
przed chwilą dostrzegłem coś jeszcze. W słowach "Będzie
dobrze", obok całej swojej łagodnej stanowczości, ojciec
zawarł też ogromną tkliwość. Nigdy nie wątpiłem w to, jak
bardzo kocha on tę upartą, ambitną i nieco ironiczną kobietę,
jaką jest moja matka. Ale dopiero taka Hermiona Potter - zagubiona i
szukająca wsparcia - budzi w nim całe pokłady czułości, których
istnienia nigdy by u siebie nie podejrzewał...
Kiedy
dwoje ludzi decyduje się na to, by ze sobą być, zaczynają pisać
swoją własną historię. Szukają własnej drogi, własnej recepty
na... tak, na szczęście. Ja i Agnes też szukaliśmy. I w ciągu
tych sześciu lat, jakie ze sobą spędziliśmy, udało nam się
stworzyć całkiem udany, prywatny miłosny eliksir...
Agnes...
Kiedy stała się dla mnie ważna? Kiedy jej potrzeby zaczęły
przesłaniać mi moje własne...? Czy na tym właśnie polega...
miłość...?
Po
całej tej historii z Lucy Davies przez jakiś czas unikałem
kontaktów z płcią piękną... Być może obawiałem się, że
trafię na kolejne rozhisteryzowane stworzenie, które za wszelką
cenę będzie się starało mnie sobie podporządkować, ograniczając
w sposób drastyczny moje silne poczucie wolności. A może po prostu
nie byłem jeszcze gotowy...
W
każdym razie rewelacje, jakie ujawniła smarkata przy tamtym
świątecznym obiedzie, bynajmniej nie przeszły bez echa. Jeszcze
tego samego wieczoru, kiedy wróciłem od Chrisa, ojciec przyczłapał
się na górę ciężkim krokiem człowieka zrezygnowanego. Klapnął
z impetem na łóżko obok mnie i rzucił mi badawcze spojrzenie znad
okularów. Zauważyłem, że nerwowo wyłamuje sobie palce.
-
Eeee... więc... Ron, jesteś już prawie dorosły i dlatego... ekhm,
ekhm... chyba powinniśmy porozmawiać - umilkł na chwilę, by
zaczerpnąć tchu, a następnie rzucił bombę - Jak mężczyzna z
mężczyzną.
Ło
Merlinie Wspaniały...! Moje pragnienie uduszenia smarkatej wzrosło
w tamtej chwili do dramatycznych rozmiarów. Gówniara mimowolnie
zafundowała mi dyskusję o kwiatkach i pszczółkach!
-
... i... no więc... tego... - męczył się ojciec, w zakłopotaniu
wichrząc sobie czuprynę - hmmm... właściwie...
Czy
on naprawdę był na tyle naiwny, by sądzić, że nie wiem, skąd
się biorą dzieci? Uśmiechałem się pod nosem, myśląc o pokaźnym
stosie kolejnych numerów CKC, które wypełniały przestrzeń pod
moim łózkiem w dormitorium Gryffindoru. Dan też miał pod swoim
całkiem spory zbiór. A Adam ostatnio dorwał u swoich dziadków
mugolskie wydanie "Kamasutry"... Od miesiąca próbowaliśmy
zaczarować ją tak, by obrazki się ruszały.
Nie...
Przecież ojciec nie był jakimś skończonym kretynem... O ile
zakład, że ta rozmowa to pomysł mamy...?
-
... a tak właściwie, to twoja matka uważa, że ta rozmowa jest
konieczna...
Bingo!
-
I może... w takim razie...
Postanowiłem
się jednak nad nim zlitować.
-
Tato... Ja już wiem.
Spojrzał
na mnie tak, jakby nagle wyrosły mi jelenie rogi.
-
Aaa... co wiesz...?
-
No... tego... Wszystko.
-
Aha. To świetnie - nie potrafił skutecznie zamaskować westchnienia
ulgi - Ale mimo wszystko... poczytaj sobie jeszcze, dobrze?
Wyciągnął
z kieszeni spodni małą, nieco pomiętą książeczkę. Z okładki
uśmiechało się do mnie słodko dziecię w różowym kaftaniku.
-
Nalescie... - zasepleniło, kiedy rozprostowałem zagięty róg
okładki - Juz myślałem, ze sie uduse w tej kieseni - umilkło na
widok groźnego spojrzenia ojca.
"Najnowsze
metody czarodziejskiej antykoncepcji" - wydanie VII, poprawione.
Zszedłem,
kiedy to przeczytałem.
No
tak. Słowem: co czynić, żeby bocian szerokim łukiem twój dom
omijał... Dokładnie takiego podtytułu brakowało mi na pierwszej
stronie. A to "Wydanie poprawione" też mnie jakoś nie
przekonywało. Zaklęcia antykoncepcyjne, które opisywali autorzy,
pamiętały chyba - na moje oko - czasy samego Korneliusza Knota.
-
Dzięki, tato. Poczytam - czego się nie robi dla świętego
spokoju.
Ojciec,
wyrażnie zadowolony i z wypisanym na twarzy poczuciem dobrze
spełnionego obowiązku, opuścił wreszcie mój pokój. Dopiero
wtedy padłem na łóżko i schowałem twarz w poduszce, starając
się powstrzymać szaleńczy rechot. Na brodę Hagrida...! Nie mogłem
się doczekać, aż powiem o tym Danowi. Swoją drogą, ciekawe, czy
wujek George też miał takie... problemy natury technicznej.
-
Taaa... Koleś, mas psechlapane - oświadczyło filozoficznie dziecię
z okładki - Jak jus stazy zaczynają się wpiepsać w twoje zycie
ucuciowe... to niedaleko jest do pieluch, kleików i róznych takich
- westchnęło ciężko - A ładna chociaz jest? - poinformowało
się.
-
Nie twój interes - warknąłem, wciskając książkę pod
poduszkę.
A
co tam. Najwyżej się gadzina udusi.
Nie
zmieniało to jednak faktu, że zaklęcia antykoncepcyjne jeszcze
przez jakiś czas nie były mi potrzebne. Bo dopiero półtora roku
później zostałem opiekunem na tamtym obozie. I właśnie tam, w
przerwach pomiędzy wypełnianiem służbowych obowiązków a
pilnowaniem Lily, zdałem sobie sprawę, że istnieje ktoś taki, jak
Agnes Thomas.
To
znaczy: istniała ona już od dawna - tyle, że dotychczas była po
prostu przyjaciółką Lily. Jednym z tych głupiutkich podlotków,
które wlepiały we mnie maślane, pełne uwielbienia oczy... Jednym
z naiwnych, cholernie irytujących dziewczątek, które podkochiwały
się cichcem w starszym bracie koleżanki.
A
tamtego lata w Bułgarii... No cóż, okazało się, że dziewczątko
wyrosło bujnie a nagle. Że ma ładną buzię, długie ciemne włosy
i - niesamowite przy jej zawsze opalonej skórze - niebieskie oczy. I
jeszcze nieprzyzwoicie długie nogi w kolorze czekolady, które
bezwstydnie eksponuje, nosząc króciutkie szorty.
Jasna
cholera... Podobała mi się, no! Nawet więcej: kiedy na nią
patrzyłem, miałem ochotę przewrócić ją... tak, podłożyć jej
nogę i natychmiast...
Wyobraźnia
podsuwała mi obrazki rodem z mugolskich filmów, które oglądałem
sobie dyskretnie nocami, w Londynie, kiedy babcia Granger była już
absolutnie pewna, że śpię słodko w moim łóżeczku na piętrze.
Jednak
w tamtym okresie mogłem tylko pomarzyć... Ewentualnie - potrzymać
Agnes za rękę. Przytulić ją, gdy siedzieliśmy razem przy
ognisku. Ktoś zadbał, by Czarodziejska Rozgłośnia Radiowa była
doskonale słyszalna w tym dzikim buszu. Płonął ogień, Obłędne
Wiedźmy* zawodziły cichutko z magicznych głośników, a dziewczyna
kładła głowę na moim ramieniu i mruczała cicho słowa kolejnych
ballad. Zapach lasu mieszał się z wonią jej perfum. Lily
powiedziała kiedyś, że to wanilia...
W
jedną z ostatnich lipcowych nocy zrobiłem wcześniej obowiązkowy
obchód i wybraliśmy się na spacer. Nikt jakoś się nas o te
przechadzki nie czepiał - nie wiem, być może mieliśmy po prostu
więcej szczęścia niż rozumu i nigdy nie trafiliśmy na Snape'a. A
może istniała pewna taryfa ulgowa dla młodszych opiekunów i
nauczyciele kładli się spokojnie spać, przymykając oczy na moje
wykroczenia i wierząc, że przed świtem odstawię podopieczną do
namiotu...
Tamtej
nocy spacerowaliśmy po lesie, rozmawiając o czymś błahym i
nieważnym... Jeśli mnie pamięć nie myli, Agnes mówiła o nowym
nauczycielu OPCM, który miał od przyszłego roku zastąpić Greya.
A ja... Psiakrew, w dupie miałem Greya i całą kadrę
nauczycielską! Miała takie śliczne usta... Pełne i różowe, jak
jakieś... jak te, no... maliny. Paplała coraz szybciej, a ja
usiłowałem sobie wszystko chłodno przekalkulować. Więc tak:
istniało duże prawdopodobieństwo, że jednak nie dostanę w pysk,
jeżeli ją pocałuję. A nawet jeśli oberwę po gębie... no cóż,
będzie ciężko, ale jakoś to przeżyję. A zresztą, niech diabli
wezmą te wszystkie kalkulacje! Była tak blisko... Czułem zapach
jej włosów. Dotarliśmy właśnie do żródełka w północnym
krańcu obozu. I rzeczywiście, mój zdrowy rozsądek gdzieś się
ulotnił.
-
Ron...? - zaczęła niepewnie Agnes - Co ty... Co się stało...?
Nie
odpowiedziałem. To... to było jak impuls. Po prostu spojrzałem jej
w oczy, a potem objąłem ją i przyciągnąłem do siebie. Drżała
leciutko. Jej usta były ciepłe i miękkie. Smakowała
malinami...
Tamtej
nocy jeszcze długo siedzieliśmy przy źródełku. A później,
ciasno objęci, poszliśmy w milczeniu do obozu.
Kiedy
Agnes wróciła do szkoły, tęskniłem za nią jak chory pies.
Wybawieniem okazały się dla nas weekendy w Hogsmeade -
przesiadywaliśmy w Trzech Miotłach tak długo, jak tylko się dało,
albo włóczyliśmy się po wiosce, trzymając się za ręce. Czasami
szliśmy na wzgórze nieopodal Wrzeszczącej Chaty. Agnes uwielbiała
astronomię. Pokazywała mi gwiazdy...
Nasze
pierwsze wspólne święta... Dałem jej w prezencie miniaturowy
model nieba, wypatrzony w sklepiku na Pokątnej. Zapakowałem go
elegancko - z pomocą Lily - i pognałem do londyńskiego domu
państwa Thomas, zostawiając rodzinkę w salonie dziadków. Pamiętam
zachwyt w oczach Agnes, gdy patrzyła na poruszane odpowiednim
zaklęciem, malutkie planety. Kiedy już złożyłem wszystkim
życzenia, wyszliśmy we dwoje na werandę. Była mroźna, grudniowa
noc; moja dziewczyna oparła się lekko o balustradę i zapatrzyła
się w niebo. W pewnej chwili wyciągnęła w górę ręce, chcąc
dokładnie nakreślić mi w powietrzu którąś z konstelacji.
Patrzyłem z boku na jej miły profil, obrysowany delikatną linią
księżycowego światła. Na śmieszny, lekko zadarty nosek i długie
rzęsy. Ostry wiatr targał jej niesforne kosmyki, wymykające się
spod czerwonej czapeczki.
-
Kocham cię - wyrwało mi się gdzieś z głębi serca, zanim
zdążyłem w ogóle pomyśleć co mówię.
Już
w następnej sekundzie miałem ochotę odgryźć sobie język za to
nieplanowane wyznanie. A jeśli ona mnie nie...? Co będzie, jeżeli
mnie teraz wyśmieje, wyszydzi, opowie o tym... jeśli...
Agnes
odwróciła się powoli i spojrzała na mnie z powagą.
-
Ja też cię kocham, Ron - powiedziała po prostu.
Chyba
nigdy nie byłem bliżej tego granatowego sklepienia, jakie
rozciągało się w tamtej chwili nad naszymi głowami.
Oczywiście
nie zawsze było ślicznie, zgodnie i harmonijnie. Nasza pierwsza
kłótnia... Właściwie nie pamiętam, o co poszło. Wiem tylko, że
panna Thomas wyglądała jak ziemskie wcielenie bogini Furii. Zanim
zorientowałem się, co się dzieje, ona już się na mnie
wydzierała, wyzywając od skończonych bałwanów i męskich
szowinistów. Dziwiłem się, skąd w tak wątłym stworzeniu tyle
siły. Ależ ona miała płuca...
Bardzo
szybko przekonałem się, że jej złość przypomina letnią burzę;
że jest intensywna, ale krótka. W ciągu tych sześciu lat chyba
tylko raz pokłóciliśmy się tak naprawdę... Tak solidnie i do
bólu... To było po jej Owutemowym Balu.
O
przepisowej godzinie aportowałem się przed drzwiami państwa
Thomas, w strefie zabezpieczonej odpowiednimi antymugolskimi
zaklęciami. Obowiązkowa czerwona róża tkwiła w butonierce, a jej
większe wydanie ściskałem mocno w dłoni. Otworzyła mi Agnes - z
kunsztownie upiętymi włosami... i w szlafroku.
-
Dlaczego nie trzymasz tej róży w zębach? - spytała
zaczepnie.
Roześmiała
się na widok mojej urażonej miny.
-
Wejdź - wciągnęła mnie do środka - to trochę potrwa, nie mam co
na siebie włożyć...
Tak
jakbym nie widział, że ostatnio dopychała drzwi szafy kolanem, bo
nie chciały się domknąć!
-
Usiądź, za minutkę będę gotowa! - zawołała z
łazienki.
Posłuchałem.
Sęk w tym, że nie trwało to minutkę. Pewnie gdyby kanapa nie była
w miarę miękka, dostałbym odcisków na tyłku. Wtedy jeszcze nie
wiedziałem, że równie dobrze mógłbym w tym czasie założyć
kapcie, wypić ze dwa kremowe i przejrzeć w spokoju caluśkie
najnowsze Quidditch Cup, które Adam zostawił na stoliku. Więc
siedziałem i myślałem smętnie, że pewnie zdążę się
zestarzeć, zanim w ogóle gdziekolwiek wyjdziemy.
Wreszcie,
po upływie jakichś trzech kwadransów, Agnes wynurzyła się z
łazienki.
-
I jak? - spytała kokieteryjnie, obracając się powoli dookoła i
przechylając lekko głowę.
Cholera,
super! Miałem ochotę wykrzyczeć to wielkim głosem.
-
No... jak sukienka? - powtórzyła niecierpliwie.
Chyba
stawiała mi zbyt wielkie wymagania. Co ja, Lily jestem? Moja siostra
z pewnością wypowiedziałaby się obszernie na temat kroju i
tych... jak im tam... dodatków. Ja wiedziałem tylko, że ten łaszek
jest czerwony. I bardzo seksowny. I że odsłania jej gładkie
ramiona. I plecy. Jak na mój gust, mógłby jeszcze odsłaniać
chociaż kawałek nóg... ale pewnie nie można mieć wszystkiego.
-
Ślicznie wyglądasz - wybełkotałem, z trudem zbierając
myśli.
Agnes
rozpromieniła się i wyciągnęła do mnie rękę.
-
Idziemy?
Spóźniliśmy
się ponad pół godziny. Ale i tak przetańczyliśmy wtedy całą
noc. A ściślej rzecz biorąc - moja dziewczyna tańczyła, a ja
tylko dreptałem obok, starając się robić dobrą minę do złej
gry. Nigdy nie lubiłem tańczyć. Nie potrafię pozbyć się tego
dziwnego uczucia, że wszyscy patrzą na mnie i tylko na mnie... i że
mam za dużo rąk i nóg. Całe szczęście, że ktoś wynalazł
wolne piosenki, bo inaczej chyba wykończyłbym się nerwowo. Dan
mówi na nie "bujanki".
Z
ulgą witałem więc każdą bujankę. Wystarczyło tylko przyciągnąć
do siebie Agnes i kołysać się z nią w takt muzyki. Przytulić
policzek do jej włosów. I nawet nie trzeba było specjalnie uważać,
by nie nadepnąć jej na nogę...
Na
moje nieszczęście, w okolicach północy Obłędne Wiedźmy
podłapały jakieś gorące, latynowskie rytmy. Jak na złość,
przez godzinę nie było żadnej bujanki, a ja za nic nie mogłem
ściągnąć Agnes z parkietu. W którymś momencie z przerażeniem
skontastowałem, że zostaliśmy sami pośrodku Wielkiej Sali, bo
rozbawiony tłum otoczył nas kołem i przyklaskiwał do taktu.
Koszmar! Przed oczami miałem tylko tę cholerną czerwoną sukienkę
i rozwiane włosy mojej pani, których spora część, w trakcie tych
dzikich pląsów, wymknęła się spod wytwornego koka. Kiedy kolejny
utwór dobiegł końca, z niejakim trudem odholowałem Agnes do
stolika, mamiąc ją obietnicą kremowego piwa. Po drodze
rejestrowałem zazdrosne spojrzenia męskiej części widowni. Powoli
zaczynał trafiać mnie jasny szlag.
Zostawiłem
piękną samą i ruszyłem na poszukiwanie upragnionego napoju.
Niestety, w drodze powrotnej, gdy torowałem sobie drogę przez
skupisko młodzieży, zobaczyłem coś, co sprawiło, że omal nie
upuściłem flaszek na podłogę. Agnes nie było przy stoliku. Była
znowu na parkiecie. Tańczyła. I to z kim!!! Z Erickiem Bottem, w
jego własnej, obleśnej, żałosnej osobie. Krew mnie zalała. Do
stu zdechłych hipogryfów, nawet nie zapytała, co JA o tym myślę!
Przysiągłem sobie, że nie powiem na ten temat ani słowa. Że
zmyję jej głowę dopiero w domu. Patrzyłem, jak Bott obejmuje jej
smukłą talię... Płonęła we mnie żądza mordu.
-
Ron... - zaczęła niepewnie Agnes, kiedy dotarliśmy bezpiecznie na
werandę państwa Thomas - Prawie w ogóle się nie odzywasz... Co
się stało...?
-
Nic - odburknąłem - Po prostu nie musiałaś tańczyć z Bottem.
-
Ale o co ci chodzi? - wspięła się na palce, by pocałować mnie na
dobranoc - Kiedy tańczyłam z Danem, jakoś nie miałeś nic
przeciwko... - z irytacją zauważyłem, że uśmiecha się
leciutko.
-
Czy ty nic nie rozumiesz?!!! - ryknąłem na nią, doprowadzony do
ostateczności - Bott jest tylko małą, parszywą świnią i nie
życzę sobie, żeby pchał się do ciebie z łapami!!!
Cofnęła
się gwałtownie, zdejmując ręce z moich ramion. Oczy
niebezpiecznie jej się zwęziły.
-
Przyjmij do wiadomości, że nie jestem twoją własnością,
kretynie - wysyczała - A tę całą samczą zazdrość możesz sobie
wsadzić tam, gdzie słońce nie dochodzi! - ostatnie zdanie
wykrzyczała już pełnym głosem.
-
Agnes... - postanowiłem, że spróbuję inaczej - Ja po prostu nie
chcę, żebyś...
-
Idź do diabła!
Z
hukiem zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. Wróciłem do domu, ale
nie było już mowy o śnie. Następnego dnia rano pojawiłem się w
Londynie - odpowiednio skruszony i powiewający z daleka gałązką
oliwną. Otworzył mi pan Thomas.
-
Nie ma jej w domu - oświadczył, przypatrując mi się ze
współczuciem.
Cholera,
a ja specjalnie nie poszedłem na zajęcia. Zmarnowałem swój cenny
czas!
Wracałem
tam potem codziennie, przez jakiś tydzień, a ona ciągle nie
chciała ze mną rozmawiać. Wariatka! Czy naprawdę nie widziała,
że schowałem do kieszeni całą swoją dumę i gotów byłem
skamleć o przebaczenie...? Oczywiście nie wprost, co to to nie...
Ale... Psiakrew, mogłaby to chociaż docenić...!
Doceniła.
Któregoś dnia sama otworzyła mi drzwi.
-
Cześć.
-
Cześć.
Odsunęła
się lekko i wpuściła mnie do środka. Cała starannie wyuczona
mowa przebłagalna, którą tak pracowicie sobie przygotowałem,
gdzieś się ulotniła. W głowie miałem pustkę.
-
Agnes... Przepraszam... - wymamrotałem bezradnie, stojąc jak
ostatni palant pośrodku przedpokoju.
Oczekiwałem
donośnych wrzasków i gorzkich wyrzutów. Milczała. Dopiero po
chwili dostrzegłem, że płacze.
-
Agnes... Co mam zrobić, żebyś...
-
Po prostu mnie przytul, idioto...
Kiedy
podeszła bliżej i schowała nos w mojej koszuli na piersi, dotarło
do mnie, że nigdy, przenigdy nie zrozumiem kobiet.
Więc
przytuliłem ją. Mocno.
Po
ukończeniu Hogwartu Agnes dostała się na studia na CAA**.
Urządziła w domu małą wojnę i państwo Thomas pozwolili jej w
końcu zamieszkać w kawalerce po dziadkach. Urządziła sobie tam
bardzo przytulne gniazdko ze ścianami w kolorze butelkowej zieleni,
pomarańczową kanapą oraz całym mnóstwem najrozmaitszych świeczek
i świeczuszek. Rozstawiała je po półkach i upychała po
szufladach, a potem zawsze znajdowała jakąś najbardziej
odpowiednią na daną okazję. Z czasem przyzwyczaiłem się nawet do
tych superśmierdzących, cynamonowych... I do tego, że bez przerwy
się o jakieś potykałem.
W
tamtym okresie ujawniła się też inna pasja panny Thomas -
mugolskie samochody. Nie mogła się wręcz doczekać swojego
egzaminu na prawo jazdy. I zachwycała się dowcipem, w którym
przyrównuje się mężczyzn do aut. Jeden z moich kumpli miał
akurat praktyki w biurze Niewłaściwego Użycia Produktów Mugoli,
usłyszał tam ten kawał i natychmiast sprzedał go dalej. Agnes nie
mogła przestać się śmiać przez piętnaście minut, kiedy wyszło
nam, że ja akurat jestem w przedziale wiekowym porsche. Choć
później dokuczała mi, mówiąc, że wolałaby jednak mercedesa.
No
i na żartach się kończyło. Bo nasze życie intymne... no cóż,
przez pierwsze dwa lata właściwie nie istniało. Moi koledzy z
pracy zapewne padliby trupem z wrażenia, gdyby dotarło do nich, że
Potter już tyle czasu chodzi z tą swoją laseczką, a nawet się z
nią nie przespał...
Wszelkie
ich dwuznaczne uwagi kwitowałem drwiącym uśmieszkiem i wzruszeniem
ramion. Po pierwsze dlatego, że to nie był ich zakichany interes.
Po drugie - ponieważ czułem, że jeżeli cokolwiek wydarzy się
pomiędzy mną a Agnes, to będzie to tylko moje. I jej. Nasze
wspólne...
Czy
na tym właśnie polegała różnica między tamtym szczeniackim
zauroczeniem a... dojrzałą miłością...?
W
każdym razie - czekałem. Chociaż chciało mi się wrzeszczeć i
chodzić po ścianach za każdym razem, kiedy moja pani żegnała
mnie pocałunkiem na klatce schodowej. I kiedy wyjeżdżaliśmy na
wakacje. Leżeliśmy na plaży, a ja skręcałem się, patrząc na
jej płaski brzuch i długie nogi...
Ale
i tak czekałem. Bo coś podpowiadało mi, że warto...
Pewnego
zimowego wieczoru po swoim pierwszym semestrze na CAA, Agnes
wyciągnęła mnie do opery. Podśmiechiwałem się cichcem z tej jej
słabości do Verdiego. Wmawiałem jej, że jest małą,
sentymentalną dziewczynką, która naoglądała się starych,
mugolskich filmów. Brakowało jeszcze tylko tekstu, że człowiek
może pokochać operę od pierwszych dźwięków. Albo
znienawidzić... na całe życie. Ja stwierdziłem po prostu, że
każde przedstawienie da się przeżyć. I tyle.
Przyszedłem
po moją dziewczynkę przed czasem - zaopatrzony w najnowszy numer
"Quidditch Cup", potraktowany zaklęciem redukującym. Nie
przydał się; Agnes była już gotowa. Miała na sobie coś
fioletowego.
-
Ładna, prawda? - spytała - Typowa śliwka...
Rozejrzałem
się dyskretnie. Jako żywo, nie widziałem w pobliżu żadnej
śliwki. Panna Thomas wybuchnęła śmichem, kiedy jej o tym
powiedziałem.
-
Mówię o kolorze sukienki, głuptasie... - wspięła się na palce i
pocałowała mnie w czubek nosa.
-
Aha - przysiągłbym, że śliwka to owoc, a nie żaden kolor, ale
nie zamierzałem się spierać. W końcu ona pewnie wiedziała
lepiej...
W
gmachu opery siedzieliśmy w pierwszym rzędzie, tuż przed kanałem
dla orkiestry. Agnes streściła mi szeptem akcję "Nabucco".
A potem, kiedy przedstawienie się zaczęło, słuchała jak
zaczarowana - wpatrzona w scenę, z lekko rozchylonymi ustami.
Zerkałem z boku na jej zgrabną sylwetkę... Dumnie wyprostowane
plecy, smukłą szyję, delikatne dłonie zaciśnięte na poręczach
fotela. I wtedy poczułem nagły przypływ dzikiej dumy. Moja
Kobieta...
Odprowadzając
ją do domu przygotowywałem się na kolejne pożegnanie na schodach.
Ale kiedy pochyliłem się, by pocałować ją na dobranoc, objęła
mnie za szyję i szepnęła mi do ucha:
-
Chcę, żebyś dzisiaj został...
Spojrzałem
na nią. W oczach miała tęsknotę. Zrozumiałem nagle, że można
tęsknić za kimś mając go tuż obok, na wyciągnięcie
ręki...
Tamtej
nocy kochaliśmy się poraz pierwszy. Powoli, nieśmiało, trochę
nieporadnie... Poznawaliśmy siebie nawzajem... W migotliwym blasku
tych wszystkich świec i świeczuszek, patrzyłem z góry na twarz
Agnes. Pragnienie w jej oczach doprowadzało mnie do szaleństwa...
Pamiętam delikatny dotyk jej dłoni i długie pasmo lśniących
włosów, muskające mi policzek. Miała taką gładką skórę. Była
piękna... I pachniała wanilią.
Potem
zasnąłem bardzo szybko. Kiedy się obudziłem, fosforyzujące
wskazówki zegarka tkwiły na godzinie czwartej nad ranem. Agnes
mruknęła coś przez sen protestującym tonem i przytuliła się do
mnie, opierając głowę na mojej piersi. Patrzyłem na jej uśpioną
twarz i ciemne włosy, rozsypane na poduszce. Wkrótce potem ścierpła
mi ręka... ale nie dbałem o to. Poprawiłem kołdrę, zsuwającą
się z jej nagiego ramienia. Oddychała spokojnie. Chyba właśnie
tamtej nocy z całą jasnością dotarło do mnie, że miejsce tej
dziewczyny jest... jest tutaj, przy mnie. Blisko. A moje miejsce -
przy niej. Wtedy naprawdę wierzyłem, że tak będzie już
zawsze...
Z
trudem uprzytomniłem sobie, że istnieje coś takiego, jak szara
rzeczywistość i dom rodzinny, do którego jednak wypadałoby
wrócić. Aportowałem się przed wejściem, żeby nie robić
niepotrzebnego hałasu. Niestety, podjęte przeze mnie środki
ostrożności okazały się zbędne.
Ojciec
tkwił na kanapie w rzęsiście oświetlonym salonie, nader sprawnie
markując człowieka pogrążonego w lekturze. Po dokonaniu bliższych
oględzin stwierdziłem, że trzyma książkę do góry nogami. Kiedy
wszedłem, odłożył ją z wyraźną ulgą.
-
No, jesteś - stwierdził odkrywczo - wiesz... mama się
denerwowała.
Jasne.
On sam natomiast był wcieleniem spokoju. I do tego jeszcze ta
książka. Zawsze ją czytał, kiedy czekał aż ja i Lily wrócimy z
jakichś wojaży... Nawet teraz, kiedy oboje byliśmy już
dorośli...
Zauważyłem,
że przygląda mi się badawczo.
-
Byłeś u Agnes - to było zdanie twierdzące.
Pokiwałem
głową. Spodziewałem się mowy umoralniającej i gradu pytań...
Jeżeli teraz zapyta...
Nie
zapytał o nic. Po prostu westchnął i przeciągnął się, aż
chrupnęły mu kości. Wstał z kanapy i sięgnął po to swoje
dyżurne czytadło.
-
Nie siedź za długo, Ron.
Gdy
przechodził obok, klepnął mnie przelotnie w ramię. I już. To
było wszystko. A nie, przepraszam... nie wszystko. Kiedy zamykał
drzwi salonu, zdążyłem dostrzec wyraz jego twarzy. Uśmiechał się
pod nosem.
Od
tamtej pory bardzo często nocowałem u Agnes. Mam wrażenie, że
nawet mama w końcu się do niej przekonała. Na początku widziałem
wyraźnie, że za sobą nie przepadają. Może wiązało się to z
faktem, że ojciec i pani Thomas byli kiedyś razem na
Bożonarodzeniowym Balu. A może mama rzeczywiście zapowiadała się
na typową teściową - czym nierzadko dokuczała jej Lily.
Z
perspektywy czasu wiem, że tamte wieczory były jednymi z
najwspanialszych w moim życiu. Agnes wiedziała o mojej słabości
do popcornu - kupowała wielkie paczki w pobliskim supermarkecie.
Prażyliśmy je potem razem, napełniając kuchnię upojnym, ciepłym
zapachem i wsłuchując się w odgłos pękających ziarenek. Kiedy
zostawałem dłużej w ministerstwie, panna T. czekała na mój
powrót. Mówiła, że nie potrafi beze mnie zasnąć. Zwykle, kiedy
wchodziłem do mieszkania, z małego radia płynęły dźwięki
którejś z oper, a ona siedziała przy stoliku, pochylona nad swoimi
mapami nieba.
Pamiętam
dokładnie zwłaszcza jeden z takich wieczorów. Miała na sobie
śmieszną, przykrótką koszulkę z wielkim różowym kocurem, a na
stopach ciepłe, szare skarpetki. Usiadła przy mnie na kanapie i
swoim zwyczajem przerzuciła nogi przez moje kolana. Podniosłem
głowę znad oparcia i pogładziłem machinalnie jej szczupłe,
brązowe łydki. I wtedy to zobaczyłem. W lewej skarpetce miała
potężną dziurę, przez którą wyłaził różowy palec. Nie wiem,
czemu to mnie tak rozczuliło...
Podążyła
za moim spojrzeniem i rozłożyła bezradnie ręce.
-
No co ja na to poradzę - powiedziała figlarnym, lekko płaczliwym
tonem - zaklęcia gospodarskie kompletnie mi nie wychodzą... I w
ogóle... co za wstyd! Mam babcię mugolkę, powinnam przynajmniej
nauczyć się szyć...
Urwała
raptownie.
-
Ron, co ty...? - zapytała po chwili z niepokojem - co...
Nie
dokończyła, bo po prostu ją pocałowałem. Nie potrafiłem inaczej
wyrazić tego, co się ze mną wtedy działo. I naprawdę głęboko
gdzieś miałem fakt, że pewnie przez całe życie będę chodził w
dziurawych skarpetkach...
Nie
umiem powiedzieć, za co najbardziej kocham Agnes. Może za to
zestawienie przeciwieństw. Z jednej strony mała dziewczynka,
nieprzytomnie zapatrzona w gwiaździsty firnament, z drugiej - dzikie
dziewczę, oszalałe na punkcie zupełnie przyziemnych, mugolskich
cudów techniki. Z jednej strony - Verdi, z całym jego spokojem i
majestatem, a z drugiej latynowskie rytmy i szleństwo na parkiecie
do białego rana...
Śmieszne...
Gdybym jej nie spotkał, nigdy nie zrozumiałbym, że miłość
polega na odróżnianiu śliwki od fioletu, a Beethovena od Bacha. Że
być z kimś - znaczy wiedzieć, jak on zasypia... Agnes spała
zwinięta w kłębek jak kot; dopiero w nocy się odkrywała... a
czasami sprawdzała, czy na pewno jestem obok i przytulała się do
mnie przez sen. Nigdy bym też nie pomyślał, że kochać kogoś, to
wiedzieć, jaką ten ktoś pija kawę... Agnes lubi tylko słodką i
czarną. Zanosiłem jej filiżankę do łóżka... może nie
codziennie, ale w niedzielę na pewno.
Kilka
miesięcy przed ślubem Lily zabrałem swoją dziewczynę do
Hogsmeade. Stamtąd poszliśmy na błonia Hogwartu - w zimową noc
były zupełnie puste. Zaplanowałem wszystko. Wiedziałem, że nikt
z nauczycieli nie będzie miał nic przeciwko. I nie wyobrażałem
sobie bym miał jej powiedzieć to, co miałem do powiedzenia, w
innym miejscu...
Pod
tamtym bukiem, nad brzegiem jeziora, wyczarowałem zaręczynowy
pierścionek.
Później,
jakiś tydzień przed ślubem mojej siostry, kupiłem całą tubkę
Ulizanny. Właśnie robiłem w łazience próbę generalną, kiedy
Agnes wtargnęła do środka i dostała ataku śmiechu. Wsadziła mi
głowę pod kran i w ciągu pięciu minut sprawnie przywróciła
normalny wygląd. Kazała mi "wyrzucić tę tubkę w cholerę"
i "przestać niszczyć mój cudny, potterowski fryz". A
potem oczy jej się podejrzanie zaszkliły i po policzku spłynęły
dokładnie dwie łzy.
-
Kocham cię takiego, jakim jesteś, idioto - wychlipała - i nie waż
się niczego zmieniać...
Tego,
że można kochać za "cudny fryz" też nie
wiedziałem...
Pewna
mądra kobieta powiedziała kiedyś, że istnieją różne odmiany
miłości. Moja miłość do Agnes brzmiała jak opery Verdiego.
Miała smak prażonej kukurydzy. I jeszcze... czasami pachniała
wanilią. I cynamonem...
_________________________________
*)
postacie oznaczone w ten sposób wystąpiły w "Wysokich
Lotach"
**)
CAA - Czarodziejska Akademia Astronomiczna
Szmer
przyciszonych głosów... Weasleyowie...! Wujkowie Fred i George
kłócą się o coś zażarcie. Chyba padają nazwy jakichś
uroków... W gwarze rozmów, który powoli wypełnia szpitalną salę,
trudno mi je rozróżnić... Wujek Bill każe bliźniakom się
zamknąć.
-
Specjaliści od siedmiu boleści - mruczy pod nosem - Przecież gołym
okiem widać, że to jakieś zupełnie nowe świństwo. Od trzech dni
jest nieprzytomny. Cholera wie, co tam stosują w tym Kuwejcie.
Pamiętajcie, że krzyżówka Niewybaczalnych z czymś nieznanym
śmierdzi gorzej, niż gówno hipogryfa...
-
Dzieciaku... - to wujek Charlie - Gdzieś ty się tam pchał?
Cały
on! Taki... dobry. Dobry człowiek. I mądry. Chyba właśnie jego -
poza Billem - lubię najbardziej...
Na
ślubie mojej siostry Agnes miała na sobie tamtą fioletową
sukienkę. Aaaa, nie... Nie fioletową. Śliwkową. Staliśmy oboje
za plecami młodej pary... Ja starałem się wyglądać poważnie i
dostojnie, jak na drużbę przystało, a druhna kręciła się niczym
nerwowy nieśmiałek. Kiedy Lily i Władek składali przysięgę, nie
wytrzymała i dyskretnie przesłała mi ręką całusa. Na palcu
połyskiwał zaręczynowy pierścionek...
Ustaliliśmy,
że pobierzemy się we wrześniu... Ale w sierpniu wszystkie nasze
plany wzięły w łeb, bo nagle zachorowała pani Thomas. Kilka lat
wcześniej porzuciła ona te swoje mętne przepowiednie i zajęła
się na dobre zastosowaniem eliksirów w kosmetyce. W piwnicy domu w
Londynie urządziła coś na kształt małego laboratorium.
Współpracowała ze znanymi koncernami magicznymi - miała nawet
swój udział w wynalezieniu wody kolońskiej "Fiołkowy Czar",
która biła wszelkie rekordy popularności w perfumeriach na
Pokątnej.
Tamtej
nocy wypróbowała na sobie działanie któregoś z najnowszych
specyfików i omal nie zakończyło się to tragicznie.
Prawdopodobnie zawinił wadliwy składnik eliksiru, sprowadzony z
jednej z aptek.
Kiedy
dotarłem do szpitala Świętego Munga, pan Thomas i Adam spacerowali
nerwowo po korytarzu. Agnes siedziała bez ruchu na niewygodnym,
plastykowym krzesełku, przygryzając dolną wargę.
-
Powiedzieli, że stan jest bardzo poważny - wyjaśnił pan Thomas w
odpowiedzi na moje pytanie - i że nie wiadomo, czy...
Nie
dokończył. Usiadłem obok Agnes i wziąłem ją za rękę. Kurczowo
ścisnęła moją dłoń, wbijając mi w skórę paznokcie, aż do
bólu. Uparcie wpatrywała się w przeciwległą ścianę. Oczy miała
zupełnie suche...
Przesiedzieliśmy
tak wiele godzin. Dopiero nad ranem przyszedł do nas któryś z
uzdrowicieli. Powiedział, że wszystko będzie dobrze; że pani
Thomas wymagać będzie stałej opieki i długiej rehabilitacji, ale
z czasem powinna wrócić do dawnej formy.
I
dopiero wtedy Agnes pękła. Pierwszy raz widziałem ją taką...
Objęła mnie z całej siły za szyję i płakała, mocząc mi łzami
kołnierzyk koszuli. Cholera, sam miałem w tamtej chwilli mokre
oczy! Moja dzielna, mała dziewczynka...
Postanowiliśmy
poczekać ze ślubem do momentu, kiedy pani Thomas wyzdrowieje.
Przełożyliśmy go o rok. Agnes była w domu częstym gościem,
pomagała matce jak tylko mogła... Dzisiaj zastanawiam się, co by
się stało, gdybyśmy wówczas podjęli inną decyzję...
Tymczasem
rodzina powiększała się na naszych oczach. Urodziła się córeczka
Adama, Lily dumnie obnosiła swój pokaźny brzuszek, a w listopadzie
przyszedł na świat pierworodny syn Dana i Kelly.
Jakoś
ciągle nie mogłem uwierzyć, że mój przyjaciel obchodził
niedawno drugą rocznicę ślubu. Wydawało mi się, że to zaledwie
wczoraj bawiłem się na jego weselu... A teraz został ojcem!
Pewne
było tylko jedno - fakt, że Ognista będzie się lała
strumieniami. Więc piliśmy. Na umór. Siedzieliśmy w salonie Dana
- ja, ojciec i wszyscy pełnoletni Weasleyowie płci męskiej. Kobiet
nie dopuszczono. Zresztą i tak nie wyraziły chęci uczestniczenia w
tym zgromadzeniu.
Pamiętam,
że było gromko i hałaśliwie. Około północy wujek George -
obłędnie szczęśliwy, świeżoupieczony dziadek - zasnął słodko,
z głową opartą o stolik do kawy. Wujek Fred sprawnie przerzucił
go sobie przez ramię i stękając głucho, przetransportował
delikwenta na podłogę za kanapą, gdzie okrył go jakimś swetrem.
-
Niech śpi - mruknął, widząc nasze zdziwione spojrzenia - Rano
będzie jak nowonarodzony - wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Jeśli
chodzi o mnie - byłem z siebie dumny. Wprawdzie solidnie huczało mi
w głowie, ale nie na tyle, żebym nie wiedział, co się dookoła
dzieje. Salon przypominał pobojowisko. Po dywanie walały się puste
butelki, a opary gorzały unoszące się w powietrzu znacznie
przekraczały dopuszczalne stężenie alkoholu na metr kwadratowy.
Prawdę mówiąc, same te wyziewy zdołałyby pewnie powalić całe
stado niezniszczalnych sklątek Hagrida.
Danny
był chyba najbardziej trzeźwy - jak na gospodarza i bohatera
wieczoru przystało. Pod tym względem dorównywał mu wyłącznie
wujek Charlie. Widocznie rumuńscy smokarze nie takie rzeczy już
pili... i przekazali pewne umiejętności swoim brytyjskim kolegom.
-
No co ty? - zwrócił się wuj do Dana, szturchając go przyjacielsko
w żebra - Polej tu, bo się lud niecierpliwi!
Młody
tatuś chlusnął obficie w podsunięte mu szklanki. Minę miał dość
niewyraźną.
-
Co jest, dzieciaku? - wujek przyjrzał mu się z troską.
Siedziałem
najbliżej nich. W gwarze rozmów chyba tylko ja słyszałem w miarę
wyraźnie tę wymianę zdań.
-
Niii... Nic - mruknął niepewnie mój przyjaciel.
-
Ha! Nie oszukuj starego wuja - Charlie zaśmiał się, a później
wycelował palec w klatkę piersiową bratanka - Boisz się -
powiedział, poważniejąc nagle.
Dan
najeżył się natychmiast.
-
Nie!
-
Ależ tak - przerwał mu spokojnie jego rozmówca - Boisz się jak
cholera. I to jest zupełnie normalne. Każdy przez to przechodzi...
-
Ale ja...
-
Nie przerywaj starszym, Dan... Boisz się, że nie dasz rady. Wiesz,
że ten dzieciak będzie cię potrzebował. I to nie przez
kilkanaście lat... ale przez całe życie. Chciałbyś być dla
niego kimś ważnym... i umierasz ze strachu, że ci się to nie uda.
Zastanawiasz się, czy jesteś w stanie wziąć na siebie
odpowiedzialność za drugiego człowieka, skoro sam jesteś jeszcze
smarka...
-
Kurde, nie życzę sobie jakiejś pieprzonej psycho...
-
Mówię, nie przerywaj...! Pamiętaj, że mam już zaczątki
sklerozy... - wujek odetchnął głęboko - Otóż, przyjmij do
wiadomości, że jednak sobie poradzisz. Ja... ja też się cholernie
bałem. Psiakrew, nie wiedziałem nawet jak chwycić dzieciaka, żeby
nie pogruchotać mu kości! A potem... potem patrzysz, jak toto
rośnie... Lata ci po całym domu, tak że ledwo możesz za nim
nadążyć... A pewnego dnia wyciąga do ciebie ręce i mówi:
"tata". I wtedy już wiesz, że dasz radę...
W
ciszy, jaka zapadła po tych słowach, Danny przetrawiał przez
chwilę te informacje. A później otworzył kolejną butelkę.
-
Zdrowie!
Zadzwoniło
szkło. Charlie uśmiechnął się łobuzersko.
-
I tak masz dobrze - stwierdził - Będziesz miał w domu tylko jeden
egzemplarz... Pamiętaj, że mi natura zafundowała podwójną
wersję... i to w jednym rzucie. Jack i John dali nieźle popalić
mnie i cioci Abby... - urwał nagle i wytrzeszczył oczy.
Dopiero
po chwili dotarło do mnie, co go tak dziwi.
Arthur
Weasley, ojciec sześciorga dzieci, dziadek sporej gromady wnucząt
własnych i przyszywanych oraz - od dwunastu, z okładem, godzin -
pojedyńczy pradziadek, ruszył właśnie w tany dookoła salonu,
obłapiany czule w pasie przez wujka Freda. Obaj wydawali przy tym
odgłosy, które w ich mniemaniu miały przypominać dźwięk
mugolskiej kobzy i przeplatali je sowicie bojowymi okrzykami.
Właściwie nie było w tym nic dziwnego; odkąd w zeszłym roku
babcia Molly wysłała męża do sanatorium w górach Szkocji, na
jego fascynację mugolami nałożyło się umiłowanie do tamtejszej
kultury. Sęk w tym, że od śmierci Rona Weasleya dziadek bardzo
podupadł na zdrowiu, i właściwie nie pamiętam, bym kiedykolwiek
widział go bez laski. Chorował od ponad dwudziestu lat. Teraz
natomiast pląsał dostojnie wokół kanapy, niczym jakiś, lekko
tylko nadwyrężony, młodzieniaszek. Obawiałem się, żeby nie
rozdeptał wujka George'a, którego miarowe chrapanie wciąż
dobiegało zza oparcia.
Charlie
zastygł w bezruchu niczym żona Lota, ze szklanką w połowie drogi
do ust, a potem ryknął śmiechem.
-
Kupię mu kilt... Na najbliższe urodziny - wykrztusił, kiedy już
odzyskał głos.
Danny
przytaknął i jednym haustem opróżnił swoją szklankę.
-
Zrzucimy się - zaproponował - Ja sprawię dwa identyczne: ojcu i
wujkowi Fredowi...
Około
szóstej nad ranem doszliśmy do wniosku, że czas kończyć imprezę.
Kelly miała wrócić ze szpitala dwa dni później i jej ukochany
mąż potrzebował tego czasu, by wyleczyć kaca i doprowadzić dom
do stanu używalności. Kolejni uczestnicy popijawy deportowali się
z cichymi pyknięciami. Ja natomiast rozważałem w myślach, gdzie
powinienem się udać. O pokazaniu się matce w takim stanie nie
mogło być mowy. Ojciec pewnie już dawno leżał na kanapie w
pokoju gościnnym. Na noc u Dana zostawali natomiast dziadek oraz
Billy. Wyglądało na to, że ja już się nie zmieszczę - tym
bardziej, że podłogę w salonie zarezerwowali dla siebie Jack i
John razem z wujkiem Fredem. Pozostali z całą pewnością trafili
już do domów i wysłuchiwali obowiązkowego babskiego zrzędzenia.
Postanowiłem,
że udam się jednak do Agnes. Z dwojga złego, ona powinna przyjąć
mnie nieco lepiej niż mama. Z donośnym hukiem aportowałem się na
schodach, trzy piętra wyżej, niż powinienem, i boleśnie rąbnąłem
głową w poręcz. A jednak Merlin nade mną czuwał. Z sąsiednich
mieszkań nie wysypali się w wielkiej ilości mugole w szlafrokach.
Dopiero następnego dnia dotarło do mnie, że Agnes przezornie
rozszerzyła strefę deportacyjną.
Wolałem
już więcej nie ryzykować; zwlokłem się na dół i stanąłem
przed drzwiami mieszkania, myśląc jednocześnie intensywnie nad
tym, gdzie u diabła posiałem klucze. Różdżki też nie miałem -
jakimś cudem została w salonie Dana. Właśnie dotarło do mnie, że
czeka mnie nocleg na wycieraczce, kiedy drzwi otworzyły się
zamaszyście, aż świsnęło powietrze. Agnes stanęła w progu i
zmierzyła mnie zimnym spojrzeniem. To znaczy, wydaje mi się, że
takie to spojrzenie było... Nie mogłem tego stwierdzić z całą
pewnością, bo kontury jej twarzy zaczęły się nagle
niebezpiecznie rozmazywać.
-
Właź - syknęła.
Dokulałem
się z trudem do kanapy i opadłem na nią ciężko. Moja pani
stanęła przede mną i ujęła się pod boki.
-
Jak ty wyglądasz???
Potraktowałem
to jako pytanie retoryczne. Przecież nie miałem przy sobie lusterka
do cholery...!
-
Dłużej już nie było można???
Zastanowiłem
się.
-
Nooo... nie. Ale opp.. opiliśmy to poszszsządnie, skarbie - skarba
dodałem tak na wszelki wypadek - Fffff końcu to kolejny Wezzzly...
- język mi się jakoś dziwnie plątał, oj... niedobrze.
-
Gdzieś ty łaził??? - najwidoczniej nie zamierzała zrezygnować z
przesłuchania - Zobacz, jakie masz nogi!
Spojrzałem.
No tak. Około czwartej wyszliśmy wszyscy na dwór, żeby się
trochę otrzeźwić. Chyba nie założyłem butów...
-
Troszszszkę brhudne, skarbie...
-
Troszkę??!! - poziom decybeli w jej głosie wzrósł niebezpiecznie
- Nie myśl sobie, że wejdziesz tak do mojego łóżka!! W ogóle
nie myśl... I NIE JESTEM TWOIM SKARBEM!
-
Umyję sssssię...
-
Proszę bardzo - sarknęła.
Poszła
do łazienki i wróciła po chwili, niosąc miskę z wodą. Postawiła
ją przede mną z tryumfalną miną.
-
Proszę - powiedziała mściwie.
Wpatrzyłem
się w lśniącą, migotliwą powierzchnię, pełną różowych
banieczek, ze zdziwieniem rejestrując, że wiruje ona szybko, jak
zawartość myślodsiewni. Zrobiło mi się troszkę niedobrze.
-
Agnesss... - jęknąłem - G... Dźźźie ja mam fffłoszyśś te
nogi...?
Spojrzała
na mnie z furią. Nabrała powietrza i... wypuściła je ze świstem.
-
A wsadź je sobie... gdzie chcesz!
Odwróciła
się na pięcie i zniknęła w drzwiach sypialni. Donośny huk
obwieścił mi koniec rozmowy. A potem... no cóż, urwał mi się
film. Obudziłem się około południa - z bólem w karku, który był
skutkiem snu na zbyt małej kanapie, i z niemiłosiernym łupaniem
gdzieś z tyłu głowy. Ku swojemu zdumieniu skontastowałem, że
nogi mam w miednicy... Końce nogawek taplały się smętnie w
różowych banieczkach. Woda była rozpaczliwie zimna.
Sądząc
po ciszy panującej w mieszkaniu, Agnes musiała udać się na
zajęcia w CAA. Z trudem zogniskowałem wzrok na stoliku do kawy.
Leżało na nim całe opakowanie aspiryny, a obok stała buteleczka z
eliksirem przeciwbólowym. A więc jednak miała dla mnie trochę
litości... Sam nigdy w życiu bym tego nie znalazł.
Przez
prawie dwa tygodnie mieliśmy ciche dni. Piękna odzywała się do
mnie tylko wtedy, kiedy naprawdę musiała. Nocowałem głównie w
domu, mając nadzieję, że w końcu zatęskni za mną solidnie i
złość jej przejdzie. Nic z tego. Po czternastu dniach załamałem
się i kupiłem bukiet czerwonych róż. Otworzyłem drzwi różdżką
i cicho wsunąłem się do środka, chcąc zrobić jej niespodziankę.
Ale nie była sama.
Siedziała
w kuchni, razem z Kelly. Sączyły powoli martini bianco, a żona
Dana, dla spokoju sumienia, zapijała je od czasu do czasu soczkiem
jabłkowym, jak na karmiącą matkę przystało.
-
Szlag mnie trafia - mówiła Agnes - Cholera. Cholera jasna i
psiakrew. Niby wiem, że on nie będzie nigdy notorycznym pijakiem,
ale z drugiej strony... Przecież nie mogę pozwolić, żeby mi
chodził po głowie.
-
A przeprosił chociaż? - spytała rzeczowo pani Weasley.
Wydawało
mi się, że w jej głosie brzmi śmiech.
-
Niby tak... Ale nie przyszedł oficjalnie z gałązką oliwną w
zębach! Nawet głupiego kwiatka mi nie przyniósł... - Agnes mówiła
coraz ciszej.
-
No, to musisz jeszcze przez jakiś czas być twarda - stwierdziła
Kelly, z całym doświadczeniem mężatki od lat dwóch - bo jeśli
raz mu popuścisz...
-
Jak...? - przerwała jej moja dziewczyna - Jak ja mam być twarda...?
Przecież wystarczy, że on spojrzy na mnie ze skruchą tymi swoimi
brązowymi ślepskami i... i już. Mięknę, Kelly...
-
Po to oni są.
-
Słucham?
-
Po to są faceci. Żeby tak na nas patrzyli. Żeby nas w ten
sposób... hmmm... rozmiękczali. Musisz po prostu znaleźć na niego
swój własny sposób. Chociaż... kiedy na was patrzę, mam
wrażenie, że już znalazłaś. Będzie dobrze, zobaczysz...
-
Taaa... - Agnes spojrzała z powątpiewaniem w swój kieliszek - Jak
mawia moja mugolska babcia: choć nie umie upiec ciasta, chłop
potrzebny jest, i basta!
Dostały
obie gwałtownego napadu śmiechu. Chichotały przez kilka minut.
-
Nie ma, jak ludowe mądrości - wysapała w końcu Kelly - Nie lej mi
już... Przecież muszę wrócić do moich chłopaków... z których
jeden jest teraz pewnie wściekle głodny, a drugi zrozpaczony, bo
nie potrafi go nakarmić... i ogólnie nie daje sobie rady.
-
Co ty opowiadasz? - Agnes uśmiechnęła się leciutko - Przecież
Dan świetnie sobie radzi... a tobie należy się godzinka
wytchnienia.
-
Tak, tak... - Kelly spojrzała na nią uważnie - ciekawe, czy sama
będziesz taka mądra, kiedy przyjdzie ci poraz pierwszy zostawić na
godzinę własne dwutygodniowe dziecko! I ciekawe, jak też Ron
będzie sobie radził...
Agnes
spoważniała nagle. A potem wyciągnęła rękę do przyjaciółki.
-
Myślę, że całkiem nieźle - powiedziała powoli - Naprawdę, już
go widzę... Nie potrafię sobie wyobrazić w tej roli nikogo
innego... i... Kelly... ze mną jest ostatnio bardzo źle... bo...
wiem, że to zabrzmi okropnie melodramatycznie, ale... ja już nie
potrafię bez niego żyć.
Kelly
pokiwała głową ze zrozumieniem. A potem poklepała lekko dłoń
Agnes.
-
W takim razie nie widzę powodu do zmartwień. Wypijmy za to... Ale
soczek, dobrze...?
-
Dobrze. I... Kelly...
-
Tak?
-
Dziękuję.
Wycofałem
się na palcach. Wróciłem tam dopiero wieczorem. Tamtej nocy
wreszcie się pogodziliśmy. No i przynajmniej wiedziałem już, że
moim największym atutem są oczy...
*
* *
Zrobiło
się jakoś... cicho. I znowu zaczyna boleć... Wolałbym, żeby
Weasleyowie zostali dłużej; mógłbym wtedy słuchać tych ich
kłótni i chociaż na chwilę zapomnieć o tym, co się stało...
Został
tylko wujek Bill. Rozmawia z ojcem... Słyszę ich spokojne głosy,
ale powoli przestaję rozróżniać słowa...
Wujek
jest... jest po prostu cool. Nie potrafię znaleźć innego
określenia. Jego długie włosy, na widok których babcia Molly
dostaje za każdym razem palpitacji serca... kolczyk w kształcie
kła, nieśmiertelne buty ze smoczej skóry... To wszystko było
takie... inne. I swojskie zarazem. Już jako dziecko przepadałem za
Billem. Pamiętam, jak kiedyś, w Norze, wziął mnie na kolana i
uchronił w ten sposób przed gniewem babci, która już, już
wyciągała różdżkę, by zastosować Zaklęcie Porażenia
Pośladków. To było wtedy, gdy jakimś cudem sprawiłem, że z uszu
Mandy wyrósł naciowy seler. Oczywiście nie mam pojęcia, jak tego
dokonałem... Musiała mnie solidnie wkurzyć ta moja przybrana
kuzyneczka...
Słyszałem,
jak później wujek tłumaczył ojcu, że będzie ze mnie
pierwszorzędny łamacz uroków. Śmiali się... A ja... Czy
kiedykolwiek w życiu zastanawiałem się nad tym zawodem...? Nie
przypominam sobie. Zawsze, odkąd tylko pamiętam, chciałem być
aurorem, jak ojciec. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że kariera łowcy
czarnoksiężników jest, od końca ery Voldemorta, potwornie nudna.
Że ogranicza się do siedzenia za biurkiem i - ewentualnie -
unieszkodliwiania jakichś wściekłych rosiczek, z którymi nie może
poradzić sobie Urząd Kontroli nad Magicznymi Roślinami*.
W
ciągu blisko dwóch lat pracy w ministerstwie skutecznie się o tym
przekonywałem. Wujek Neville nader często podsyłał nam takie
przypadki, twierdząc, że "to nasza działka, bo aż zionie
czarną magią". Wprawdzie zdawałem sobie sprawę, że mój
ojciec każdego dnia dziękuje Merlinowi za ten spokój i monotonię.
Tylko że jednocześnie powoli docierało do mnie, że nie to chcę w
życiu robić... Problem w tym, że chyba nie miałem już odwrotu...
i jednocześnie - nie miałem dość odwagi, by cokolwiek zmieniać.
To,
że dziś jestem tym kim jestem, nie jest zasługą mojego podziwu
dla wujka Billa. Nie potrzebowałem takiego wzorca; ojciec był
wzorem wystarczającym...
Potrzebowałem
tylko silnego kopniaka... Wstrząsu, który byłby wystarczająco
mocny, by pchnąć mnie do działania. I pierwszy taki wstrząs
nastąpił tamtego zimowego dnia, prawie rok temu. Wtedy to
uświadomiłem sobie, że praca aurora wcale nie jest tak lekka i
przynudnawa, jak mi się dotychczas wydawało... Że czasami nie
potrzeba wcale czarnoksiężników, żebyśmy mieli co robić...
W
grudniu, kiedy syn Dana skończył miesiąc, urodziła się
Elizabeth. Wyraz twarzy Lily, kiedy na nią patrzyła... Tego nie da
się opisać słowami...
Cóż,
my, mężczyźni, mieliśmy do zrobienia tylko jedno... Ja, ojciec,
Władek i Wiktor Krum siedzieliśmy tamtej nocy w salonie na
Grimmauld Place, pijąc zdrowie pierwszej córki, wnuczki i
siostrzenicy. Pamiętam tylko, że do jedzenia mieliśmy wyłącznie
słoik marynowanych śledzi - poza tym lodówka była żałośnie
pusta. Nie wiem jakim cudem, ale słoik ten znalazłem następnego
dnia we własnej torbie. Poszedłem z tymi nieszczęsnymi rybami do
pracy...
Jedynym
plusem tej sytuacji był fakt, że Agnes tym razem jakoś się
specjalnie nie gniewała... W ogóle, to był dla nas bardzo dobry
okres. Zostaliśmy rodzicami chrzestymi Lizzy. Moja narzeczona
uśmiechała się leciutko, patrząc z góry na ciemny łepek
niemowlęcia. Oczywiście Weasleyowie nie omieszkali przypomnieć
nam, że "niedługo nasza kolej".
A
potem wszystko zaczęło się sypać. Tamtego styczniowego wieczoru
siedziałem w ministerstwie, a myślami byłem już przy Agnes, na
naszej pomarańczowej kanapie. Moja zmiana miała się ku końcowi,
kiedy w kominku ukazała się nagle głowa mojego zwierzchnika,
Allana Noice'a.
-
Potter, rusz dupę - rzucił krótko - Był wypadek. Jakiś szczeniak
poczynał sobie z czarną magią i władował samochód na słup
ogłoszeniowy. Ofiary to mugole... Dwóch dorosłych i dziecko. Nasze
służby porządkowe już tam jadą, ale trzeba zabezpieczyć teren i
dopilnować, żeby ten smarkacz nie kłapał jadaczką. Zajmij się
tym - Noice podrapał się po nosie - Zdaje się, że to twoja
pierwsza akcja tego typu, więc dostaniesz do pomocy Strange'a. On
niejedno już widział... Aha, i zostańcie tam, dopóki ktoś z
Azkabanu nie zgłosi się po gówniarza.
-
Tak jest.
Poczekałem,
aż Noice poda mi dokładne namiary, zdjąłem szatę i zdeportowałem
się z cichym trzaskiem. Strefę aportacyjną wyznaczono w odległości
ładnych kilku metrów od rozbitego samochodu. Strange był już na
miejscu i właściwie odwalił całą brudną robotę. Jeszcze przed
przyjazdem karetki zmodyfikował świadkom pamięć. Odciągnął na
bok sprawcę całego zamieszania i usiłował wyciągnąć z niego
coś na temat użytego zaklęcia. Gówniarz na oko nie miał więcej,
niż szesnaście lat. Podszedłem bliżej. W jego wzroku widniało
przerażenie, bełkotał coś bez ładu i składu... Miałem ochotę
strzelić mu w pysk. No tak, ferie zimowe miały się ku końcowi,
pewnie się nudził w domu i postanowił jakoś wypełnić sobie
czas...
I
wtedy to zobaczyłem. Sanitariusze wcześniej wyciągnęli z
rozbitego auta dwie dorosłe osoby. A teraz... teraz wyciągali
dziecko. Dziewczynkę. Miała najwyżej dziesięć lat. Stałem na
tyle blisko, by w blasku migających policyjnych świateł widzieć
wyraźnie jej twarz. Miała bardzo jasne, kręcone włosy... i różową
buzię. Nagle dotarło do mnie, że jeszcze nigdy nie widziałem...
śmierci... z tak bliska. Że w ogóle jej nie widziałem. Dotychczas
była tylko pojęciem abstrakcyjnym... czymś bardzo odległym...
Jak
automat wykonywałem swoje obowiązki. Nie wiem, jak dotrwałem do
przybycia naczelnika Azkabanu. Kiedy żegnałem się ze Strange'm,
ten rzucił mi badawcze spojrzenie.
-
Lekko zielony jesteś, Potter - rzekł przyjaźnie - Pierwsza taka
akcja?
-
Uhm.
-
No, to teraz już wiesz, że aurorzy nie tylko plaszczą tyłki za
biurkami. Wyśpij się dzisiaj porządnie - poradził życzliwie -
Jak chcesz, to powiem Noice'owi, że jutro cię nie będzie...
Wykombinujemy coś...
-
Dzięki, Strange. Nie trzeba - miałem wrażenie, że jeśli powiem
choć słowo więcej, to zwymiotuję.
-
Jak chcesz. W sumie... wcale mnie to nie dziwi. Jak się ma takich
przodków... - klepnął mnie mocno w ramię - Na pewno się
pozbierasz. Na razie...
Skinąłem
głową. Kurwa mać, mógłby chociaż w takiej chwili nie wypominać
mi mojego pochodzenia. Ojciec pewnie nie takie rzeczy musiał
oglądać... I jakoś przeżył. A ja...
Nie
mam pojęcia, jakim cudem dotarłem wtedy do domu Agnes. Udało mi
się nie pomylić klatek... Ale już otwarcie drzwi własnym kluczem
przekraczało moje możliwości... Ręce okropnie mi drżały, a
różdżki wolałem nie używać - w tym stanie pewnie wywaliłbym
połowę futryny.
Agnes
wybiegła mi naprzeciw.
-
Nareszcie! Martwiłam się, bo tak długo cię nie... - spojrzała na
moją twarz i urwała gwałtownie - Ron, co się stało...?
Nie
odpowiedziałem. Wyminąłem ją i biegiem rzuciłem się w stronę
łazienki. Padłem na posadzkę przed sedesem i zacząłem
wymiotować. Torsje prawie wyrwały mi żołądek... Potem usiadłem
pod ścianą, zamknąłem oczy i oparłem czoło o lodowate kafelki.
Dygotałem jak w febrze.
-
Wypij to...
Podskoczyłem.
Nie usłyszałem, kiedy Agnes wsunęła się do łazienki. W ręce
miała szklankę z jakimś zielonym płynem. Na samą myśl o
spożyciu czegokolwiek, dopadła mnie kolejna fala mdłości.
Cholera, rzygałem jak... jak Krzywołap, kiedy mama przez przypadek
poczęstowała go myszą, nasączoną Magicznym Likwidatorem
Wszelkich Szkodników.
Kiedy
skończyłem, moja dziewczyna usiadła obok i delikatnie pogładziła
mnie po ramieniu.
-
Wypij, proszę... To ci pomoże...
Nie
sądziłem, by cokolwiek było w stanie mi teraz pomóc, ale wypiłem,
dla świętego spokoju. Eliksir pachniał miętą...
Agnes
podała mi rękę.
-
Chodź...
Przeszliśmy
do pokoju. Usiadła na kanapie i zachęcająco poklepała miejsce
obok siebie. Z ulgą wyciągnąłem się na miękkich poduszkach i
oparłem głowę o jej kolana. Swoim zwyczajem zmierzwiła mi
włosy... Głaskała mnie po głowie, jak jakiegoś dzieciaka...
takimi kojącymi, delikatnymi ruchami. Zawsze tak robiła, kiedy było
mi źle. Bezbłędnie wyczuwała moje nastroje. Byłem jej wdzięczny,
że o nic nie pyta... Pewnie, nauczona doświadczeniem, wolała
cierpliwie poczekać, aż sam powiem, co leży mi na wątrobie.
Milczeliśmy.
W
głowie miałem mętlik. Jaki ten świat był parszywy...! Wystarczył
durny dzieciak, który zechciał akurat pomachać sobie różdżką...
i już. Szast-prast, nie ma trzech ludzkich istnień. Zacisnąłem
powieki, ale wciąż miałem pod nimi obraz tamtej dziewczynki...
Była taka mała...
Nie
pamiętam, o czym jeszcze wtedy myślałem... Może przed oczami
miałem także i tamten wypadek, którego przecież nigdy nie
widziałem...? Tamtą dziewczynkę... I białą lampkę, którą
zapaliłem wiele lat temu - jeden jedyny raz - na londyńskim
cmentarzu.
Zacząłem
mówić... Powoli, z trudem. Agnes słuchała w milczeniu, ani na
moment nie przestając głaskać mnie po włosach. Kiedy mówiłem o
tym dziecku, delikatnie położyła mi rękę na policzku. Dopiero
teraz poczułem, że nerwowo drga mi jakiś mięsień.
-
Ciiii... - powiedziała, kiedy zrelacjonowałem jej rozmowę ze
Strange'm - Cichutko. Spróbuj teraz zasnąć...
Jak
dobrze było mieć ją tuż obok...
Chyba
właśnie tamtej nocy poraz pierwszy z całą jasnością
uświadomiłem sobie, że nie nadaję się do tej pracy. Tyle, że
było już za późno, żeby się wycofać...
*
-
Hermiono, idź już. Ten nadęty bufon czeka od godziny...
-
Harry...! - w głosie mamy oburzenie miesza się z rozbawieniem -
Trochę szacunku dla Naczelnego Uzdrowi...
-
On. Jest. Nadętym. Bufonem. - ton ojca nie pozostawia cienia
wątpliwości co do jego poglądów na temat jednego z najlepszych
magomedyków naszych czasów - Minęło tyle dni, a facet nadal nie
wie, jak dobudzić Rona. Więc może idź tam i... eee... przygotuj
grunt, bo ja chyba rozerwę go na strzępy, jeżeli jeszcze raz
usłyszę: "Coś wykryliśmy, ale nie jesteśmy pewni..."
-
Oczywiście, kochanie. A na tę twoją niechęć nie ma absolutnie
wpływu fakt, że Naczelny był w Slytherinie...
-
Hermiono... - sapnięcie - ostrzegam cię...
-
Dobrze już, dobrze... Idę. A ty dopilnuj, żeby...
-
Nie martw się, poczekam na nich.
Mama
wychodzi. W drzwiach mija się z dwoma uzdrowicielami - stażystami...
To oni zawsze przychodzą podawać mi eliksir, poznaję ich
beztroskie głosy. Milkną, kiedy orientują się, że w sali został
jeszcze ojciec. Od pewnego czasu ściśle przestrzegają zalecanych
godzin... a dokładniej - od tamtego ochrzanu, jakm poczęstował ich
na dzień dobry Wielki Potter... Nie ma to jak stare dobre OOWA.
Nawet jeśli cokolwiek mnie teraz boli, to trwa to zazwyczaj bardzo
krótko, bo natychmiast zjawia się któryś z tych dwóch łepków,
przynosząc ze sobą to ohydztwo...
Zmieniają
mi piżamę. Cholera, pocę się jak jakiś szczur... W jednej chwili
jest mi strasznie gorąco, a w następnej pewnie szczękałbym z
zimna zębami, gdybym tylko mógł... Jakie to jest diabelnie
męczące...! Chyba nie mam już sił... Nie mam do kogo wracać,
bo... przecież przekreśliłem wszystkie drogi powrotu. Jak to mówią
mugole...? Spaliłem za sobą mosty. O, tak. I to w pięknym
stylu...
Auu...
Delikatnością to ci młodzi nie grzeszą. Pewnie swój ciężki los
chłopców na posyłki odbijają sobie, znęcając się nad
pacjentami. W praktyce to właśnie stażyści przejmują obowiązki
pielęgniarek i salowych... Jeszcze dużo czasu musi minąć, zanim
Naczelny pozwoli im zrobić przy chorym cokolwiek innego, poza
napojeniem go jakimś świństwem. Ewentualnie mogą jeszcze w
wolnych chwilach szorować szpitalną kolekcję nocników...
Psiakrew,
niech oni przestaną mnie szarpać...! Boli... Przecież mogliby
załatwić sprawę jednym zaklęciem... ale... no tak, w końcu
domyślają się, że jestem po niezłej mieszance uroków i pewnie
boją się choćby tknąć mnie końcem różdżki.
-
Niech pan uważa! - ostry głos ojca przerywa panującą na oddziale
ciszę.
-
Słucham...?
-
Niech pan przestanie go szarpać, do cholery! Przecież to można
zrobić o połowę wolniej i bardziej... ostrożnie.
-
Proszę posłuchać... - uuuh, ten to chyba zdążył już zapomnieć
o sile OOWA; zachowuje się tak, jakby nie wiedział, czym grozi
polemika z Najsławniejszym Aurorem - Jestem pewien, że pański syn
nic nie czuje. Jest w śpiączce, a to oznacza...
-
W dupie mam, co to oznacza! - no to się doigrałeś, koleś. Ojciec
ostatnio coraz częściej traci panowanie nad sobą - Prawda jest
taka, że Ron leży tu od czterech dni, a tak zwana ostateczna
diagnoza, którą dziś usłyszałem od waszego, pożal się
Merlinie, szefa wcale mnie nie satysfakcjonuje! Nie pozwolę robić z
mojego syna królika doświadczalnego i na pewno...
-
Panie Potter...
Cichy
głos i delikatny zapach... Poznaję te perfumy. Mam ochotę zerwać
się z tego pieprzonego łóżka... Gdyby to było możliwe, pewnie
odtańczyłbym teraz dziki taniec radości. Przyszła! Jednak
przyszła! Mimo wszystko... Ojciec z konieczności przestaje zdzierać
sobie gardło. Wyobrażam sobie, jaką ulgę muszą odczuwać ci
smarkacze. Okrywają mnie kołdrą... Słyszę, jak ewakuują się w
pośpiechu. Agnes wita się z ojcem... Nigdy nie mogłem pozbyć się
wrażenia, że tych dwoje od pierwszej chwili... przypadło sobie do
gustu. Jakoś tak... dobrze się rozumieją. Po prostu.
-
Co z Ronem? - to jest właśnie głos mojej dzielnej dziewczyny; zero
drżenia, tylko stanowczość.
-
Podobno coś znaleźli... Idę właśnie do Naczelnego
Uzdrowiciela.
-
Kto jest teraz Naczelnym...? Nie Zabini przypadkiem...?
-
Tak - w głosie ojca brzmi zaskoczenie.
Agnes
chyba je wyczuła.
-
No niech się pan tak nie dziwi - śmieje się cicho - Stary Blaise
może i nie jest najprzyjemniejszym typem, ale to profesionalista w
każdym calu - poważnieje nagle - W zeszłym roku... to on uratował
moją mamę. Ronowi też pomoże. Teraz już będzie dobrze. Na
pewno.
-
Taaak... Na pewno.
Ojciec
wychodzi. Jestem przekonany, że w jego ostatnich słowach brzmiało
wyraźne powątpiewanie.
Jeszcze
tylko skrzypnięcie zamykanych drzwi i zostajemy sami. Stuk...
stuk... stuk... Odgłos obcasów Agnes na szpitalnej posadzce.
Materac ugina się nieco pod jej ciężarem. A więc jednak zamierza
zostać... na dłużej... Siedzi tuż przy mnie. Blisko. Nie na
krześle - na łóżku. Cholera, nie zasługuję... to znaczy... po
tym, co jej zrobiłem powinna jeszcze dodusić mnie poduszką! Albo
raczej... Sam już nie wiem...
Zapach
wanilii staje się coraz intensywniejszy. Agnes pochyla się nade
mną. Czuję na twarzy jej ciepły oddech.
-
Obudź się, idioto... - mówi cicho - Słyszysz, ty skończony
bałwanie...? Masz natychmiast otworzyć oczy. Czekam...
Cała
ona! Żadnego roztkliwiania się bez powodu. Żadnych zbędnych łez
i załamywania rąk. Naprawdę chciałbym jej odpowiedzieć. Tylko...
obawiam się, że to i tak niczego już nie zmieni... Przecież nie
zdołamy cofnąć czasu... Tak powiedziała...
Teraz...
psiakrew, czuję się tak, jakby na piersiach usiadło mi coś
ciężkiego. Bo... bo ona właśnie w tej chwili wyciąga rękę i
pieszczotliwie targa mi włosy. Jak zawsze... Tak bardzo chciałbym
wierzyć, że wszystko znowu będzie jak dawniej. Chociaż przez
chwilkę...
Żelazna
obręcz ściska mi żebra... Nie mogę normalnie oddychać. Mam
wrażenie, że to podłe uczucie rozsadza mnie od środka, podchodzi
do gardła, zmieniając się w twardą kulę... Agnes pochyla się
jeszcze niżej i całuje mnie delikatnie. Najpierw w czoło... potem
w policzek... i w drugi... w czubek nosa... w brodę. Te jej
pocałunki są takie... leciutkie. Przypominają mi dotyk... jakiegoś
owada. Ważki... albo motyla.
O
matko, ten szpital nie wychodzi mi na dobre. Zaczynam chrzanić coś
od rzeczy, jak jakiś... poeta. Ale nie potrafię tego określić
inaczej. I chyba wiem już, co to za uczucie zżera mnie od kilku
chwil. Prawda jest taka, że gdyby tylko to było możliwe,
rozryczałbym się teraz jak ostatni mięczak. Problem w tym, że nie
potrafię... Od kilku dni nie jestem w stanie się poruszyć,
odezwać... Więc to niemożliwe, żebym mógł... żebym był zdolny
do pła...
W
tym momencie Agnes kładzie mi dłoń na policzku. Gładzi mnie po
twarzy...
-
Ron... Chciałabym tylko wiedzieć, czy ty mnie słyszysz... - głos
jej się załamuje.
I
wtedy czuję, jak dwie gorące krople wymykają mi się spod
zaciśniętych powiek i - zupełnie wbrew mojej woli - spływają
szybko w dół, wzdłuż skroni... Teraz pewnie wsiąkają w
poduszkę... Cholera, nie wolno mi...! Przecież chłopaki
nie...
Ręka
Agnes nieruchomieje, kiedy trafia na mokre ślady koło ucha. A potem
podejmuje swoją wędrówkę... łagodne, kojące gesty... chłodna
dłoń, pachnąca wanilią... Niech zostanie... Proszę.
Tamtej
styczniowej nocy, którą przeleżałem z głową na kolanach mojej
dziewczyny, zakiełkowała we mnie decyzja o zmianie zawodu. Szkopuł
tkwił w tym, że nie potrafiłem wprowadzić jej w życie. Nie
mogłem z dnia na dzień rzucić tego, czemu poświęciłem kilka
ładnych lat życia. Czemu poświęcali się przede mną mój ojciec
i dziadek...
Dziś,
kiedy patrzę na to przez pryzmat czasu, wiem już, że przecież nie
powodowała mną jakaś błędnie pojmowana rodowa duma, ani - tym
bardziej - przywiązanie do tradycji... To było z mojej strony
zwykłe tchórzostwo. Bałem się zostawić to, co znane i jakoś
paradoksalnie - bezpieczne. Bałem się znów zaczynać od początku,
postawić wszystko na jedną kartę. I jeszcze... nie miałem
pojęcia, jak zareagowałby ojciec. Właśnie tej jego reakcji
obawiałem się najbardziej. Nie wyobrażałem sobie siebie,
tłumaczącego mu, że marzy mi się kariera łamacza uroków...
Tak
więc następnego dnia poszedłem normalnie do pracy... Chyba tylko
jeden Merlin wie, jak wiele mnie to kosztowało. Znowu siedziałem za
biurkiem i starałem się udawać, że wszystko jest w porządku.
Wmawiałem sobie, że to tylko rodzaj... szoku, jak to po wypadku. Że
pewnie minie, zanim zdążę się obejrzeć. Zaciskałem zęby i
znosiłem przyjacielskie uwagi Strange'a na temat "tej mojej
ślicznotki, która pewno wczoraj szybko postawiła mnie na nogi".
Słuchałem pieprznych dowcipów w wykonaniu chłopaków, z którymi
dzieliłem boks i śmiałem się, głośniej niż oni wszyscy razem
wzięci. A tak naprawdę wzdragałem się wewnętrznie, kiedy tylko w
kominku pojawiała się czyjaś głowa... Psiakrew, byłem aurorem,
który nagle zaczął obawiać się kolejnego zadania! Na dodatek -
aurorem żyjącym w czasach nader spokojnych... Śmiechu
warte.
Ojciec
doskonale orientował się w przebiegu wczorajszej akcji -
wiedziałem, że przez jego ręce musiały przejść wszelkie
sprawozdania i zapis przesłuchania tego smarkacza. A mojego raportu
tam nie było... Nie byłem w stanie go napisać. Za każdym razem,
gdy mijaliśmy się na korytarzu, czułem na sobie badawcze
spojrzenie zielonych oczu. Czekałem tylko na pojawienie się
samolocika, zawierającego wezwanie na dywanik. O, przepraszam, w
moim przypadku to nie było wezwanie do szefa... to był po prostu
"głos tatuńcia", jak żartobliwie dokuczali mi pozostali
podwładni. Ale samolocik nie nadleciał. Być może ojciec uznał,
że problem nie jest aż tak potężny... a może po prostu przyjął,
że sam sobie z nim poradzę i nie ma potrzeby wiercenia mi dziury w
brzuchu. A z brakami w papierkach zmagał się nie raz. Zresztą,
wysmażyłem następnego dnia jakieś ogólnikowe paskudztwo i
podrzuciłem toto na jego biurko. W ten sposób kwestie służbowe
mieliśmy z głowy - pozostawały tylko kwestie rodzinne.
Choć
w tamtym okresie więcej czasu spędzałem u Agnes, niż w domu, to
jednak starałem się bywać w Dolinie Godryka na niedzielnych
obiadach. Cholernie bałem się tego najbliższego spotkania. Byłem
w stu procentach pewien, że ojciec przeprowadzi wzorcowe śledztwo,
że zasypie mnie dobrymi radami... Nic takiego nie miało miejsca.
Przy deserze nabrałem już przekonania, że nawet jego zatroskane
spojrzenia to po prostu wytwór mojej bujnej wyobraźni.
Nie
zmieniało to jednak faktu, że nadal nie potrafiłem przejść nad
tamtymi wydarzeniami do porządku dziennego. A moja frustracja
zaczęła odbijać się na pannie T., bo to z nią przebywałem
najczęściej. Cholera, przecież zdawałem sobie sprawę, że
zaczynam zachowywać się jak marudna stara ciotka! Ale nie
potrafiłem nad tym zapanować... A owo marudzenie coraz częściej
kończyło się wybuchami złości. Agnes też nie była aniołem i
bynajmniej nie pozostawała mi dłużna. Żarliśmy się praktycznie
o wszystko: o moje brudne skarpetki, o jej cynamonowe świeczki... o
pastę do zębów, którą podobno wyciskałem z tubki nie tak, jak
wyciskać należało, o śmierdzące, cynamonowe świeczki... o
zachlapaną posadzkę w łazience i nieumytą wannę... i o te
cholerne, cynamonowe świeczki!!
Nie
mam pojęcia, dlaczego te świeczki zaczęły mi nagle tak
przeszkadzać. W końcu znosiłem je bez szemrania przez ładnych
parę lat i dotychczas myślałem, że zdołaliśmy zawrzeć pakt o
nieagresji. A tamtej zimy... No cóż, prawda jest taka, że po
prostu szukałem pretekstów do kłótni, a te śmierdzidła same
właziły mi w oczy. Agnes krzyczała, żebym się odwalił, bo
przecież nawet z nią - formalnie - nie mieszkam. I żebym lepiej
zajął się swoimi gaciami, którymi zasłana jest podłoga w kiblu.
Odwrzaskiwałem, że nie zastanawiała się nad kwestią mojego
zameldowania, ani tym bardziej nad problemem gaci, kiedy potrzebny
był jej ktoś do naprawy cieknącego kranu w kuchni. O zaklęciach
naprawczych też nie miała pojęcia...
Słysząc
te moje sugestie na ogół po prostu odwracała się na pięcie i
trzaskała drzwiami sypialni, skazując mnie na nocleg na kanapie.
Kurwa mać, czy ona nie widziała jak bardzo jej potrzebowałem...?!
Ta praca powoli mnie wykańczała, miałem wrażenie, że uczucie
potwornego strachu rozsadza mnie od środka... Każdy kolejny ranek,
kiedy musiałem zwlec się z łóżka i teleportować się do
ministerstwa, był prawdziwą próbą sił. W ciągu miesiąca
schudłem jakieś siedem kilo, ale nadal nie potrafiłem podjąć
żadnej konstruktywnej decyzji.
Około
połowy marca Agnes przyjęła inną taktykę i zaczęła obracać
nasze kłótnie w żart. Psiakrew, przecież widziałem, jak bardzo
się stara... i nadal nie potrafiłem wyjść jej naprzeciw.
Czasami
nawet się oficjalnie godziliśmy... przepraszaliśmy się przy
pomocy kwiatów i kolacji. Częściej jednak kończyło się na tym,
że po prostu kochaliśmy się jak... jak straceńcy - w gorączkowym
pośpiechu i gdzie popadło... na dywanie, na kanapie... Chyba
jeszcze nigdy, będąc tak blisko siebie, nie byliśmy sobie tak
obcy.
Cholera,
wszystko, co zdołaliśmy przez te sześć lat wypracować,
rozlatywało się na moich oczach, a ja nie wiedziałem co
robić...!
Propozycję
wyjazdu do Chester przyjąłem z przysłowiowym pocałowaniem ręki.
Ministerstwo miało swoje aurorskie placówki rozrzucone po całym
kraju i dość często organizowało coś w rodzaju szkoleń, na
których - teoretycznie - ludzie ze stolicy i ludzie z "prowincji"
mieli się integrować i jednocześnie uczyć od siebie nawzajem.
Praktycznie wyglądało to nieco inaczej, o czym miałem się wkrótce
sam przekonać. Strange tylko prychnął, kiedy mu o tym
powiedziałem.
-
Nie mają co robić w czasach pokoju - skomentował kwaśno - Nie
żebym specjalnie lubił wojnę, ale... - zniżył głos do szeptu -
...za wiele to ty się tam nie nauczysz, Potter. Mugolskie piwo
będzie się lało strumieniami, a wasi instruktorzy będą się
ruszali jak wyjątkowo leniwe gumochłony.
Musiałem
mieć bardzo sceptyczną minę, bo Strange dodał szybko:
-
Ale jedź, jedź sobie... Zawsze to jakaś rozrywka. I przynajmniej
trochę kraj zwiedzisz... Czekaj. Może ja też pójdę do
Starego...? Dawno nie byłem na takiej imprezie, trza by się
ździebko rozerwać...
Ostatniego
wieczoru przed moim wyjazdem Agnes zrobiła spagetti. Bez przekonania
grzebałem widelcem w talerzu... Żarcie było ohydne, ale przecież
zdołałem się już przyzwyczaić do myśli, że Merlin poskąpił
mojej kobiecie talentów kulinarnych. W kuchni panowała głucha
cisza - jakoś ostatnimi czasy nie mieliśmy sobie zbyt wiele do
powiedzenia.
-
Nie musisz jeść, skoro jest takie okropne - odezwała się w końcu
ona.
-
Hmmm...? - nie błysnąłem inteligencją; prawdę mówiąc jakoś
nie potrafiłem szybko zebrać myśli i nie od razu dotarł do mnie
sens jej wypowiedzi. Za to ten ton...
-
Mówię, że nie musisz jeść - powtórzyła podniesionym
głosem.
Zauważyłem,
że z trudem powstrzymuje się od chwycenia talerza i umieszczenia mi
go na głowie - wraz z zawartością i koniecznie dnem do góry.
-
Agnes...
-
Nigdy nie twierdziłam, że umiem gotować i...
-
Agnes, posłuchaj...
-
...i naprawdę nie musisz niczego udawać!
Z
brzękiem odłożyłem sztućce i wyszedłem do salonu, by uniknąć
następnej kłótni. Piękna porzuciła po chwili nieszczęsny
makaron i przyszła tam za mną. Usiadła mi na kolanach i zaczęła
bawić się jednym z guzików mojej koszuli.
-
Ron - powiedziała do kieszonki na mojej lewej piersi - Czasami się
zastanawiam, czy ty mnie jeszcze... czy tobie...
-
Co: "mnie"? - mogła by choć raz zacząć mówić
normalnie, bez żadnego owijania w bawełnę.
Jeśli
chciała zapytać, czy ją kocham, to naprawdę mogła sobie
oszczędzić fatygi! Przecież mówiłem jej o tym przynajmniej raz w
miesiącu, do diabła! Albo raz na dwa... Nieważne! Dla mnie liczyły
się czyny, a nie jakieś puste gadanie...
-
Ron... - byłem pewien, że za chwilę urwie mi ten guzik; kręciła
nim bezlitośnie we wszystkie strony - Przecież nie jestem ślepa,
widzę co się z tobą dzieje... Od paru ładnych tygodni nie
przespałeś spokojnie ani jednej nocy. Zaczynasz wyglądać jak swój
własny cień... I... i nic mi nie mówisz... chociaż to zżera cię
od środka...! - wyrzuciła z siebie - Myślałam, że skoro ludzie
są sobie bliscy, to... wszystko można jakoś...
Milczałem.
-
Ron... - guzik wisiał już tylko na jednej, bardzo cienkiej nitce -
ja... naprawdę chciałabym ci pomóc. Ale nie wiem, jak to zrobić,
bo ty... dusisz w sobie to wszystko... Widzę, jak się męczysz...
Ło
matko, znalazła się psycholog od siedmiu boleści! Mógłbym ją w
tamtej chwili udusić za tę dociekliwość. Czy ona naprawdę
musiała akurat w tym momencie przewiercać mnie na wylot...?!
Niepotrzebne mi były żadne pieprzone wynurzenia! Nie życzyłem
sobie, żeby ktoś wypruwał mi flaki...! Chciałem tylko... sam już
nie wiem... Chciałem, żeby po prostu przy mnie była. Żeby o nic
nie pytała...
Urwała
mi jednak ten guzik.
-
Proszę cię, Ron... - powiedziała cicho, zaciskając rękę w pięść
- Czy ty naprawdę nie dostrzegasz, że się od siebie
odsuwamy...?
Objąłem
ją ramieniem, bo nic innego nie przychodziło mi do głowy.
-
Gubię się... - wyszeptała w moją koszulę.
Ciągle
milczałem. Bo niby co miałem jej powiedzieć...? Przecież sam już
dawno pogubiłem się w tym wszystkim...
Spędziłem
w Chester prawie trzy tygodnie, ale właściwie nie znam tego miasta.
A już na pewno nie wiem nic o pobliskim Wrexham, gdzie podobno wręcz
wypadało robić zakupy. Strange utrzymywał, że "moja kobitka"
byłaby zachwycona, gdyby ją tam wpuścić. Faceta rzekomo mogłoby
w tym miasteczku zainteresować jedynie spore skupisko Polonii. Znali
się ci Polacy na mocnych trunkach, oj znali... Tak przynajmniej
twierdził mój partner.
Ministerstwo
ulokowało nas w dzielnicy typowo mugolskich domków z rudej cegły -
takich z wymyślnymi balkonikami, kunsztownymi okienkami poddaszy i
wymuskanymi ogródkami. Ja mieszkałem ze Strange'm, a Roger Davies
Jr i pozostali trzej chłopacy zajęli większą sypialnię. Warunki
były wspaniałe, zasady tajności formalnie zachowywano, ćwiczenia
okazały się kaszką z mleczkiem, a przedstawiciele "prowincji"
przyjęli nas bardzo miło. Nawet jeśli istniało coś takiego jak
cicha rywalizacja, to znikała ona wieczorami, wraz z pojawieniem się
flaszek mugolskiego piwa.
Pierwszego
wieczoru naszego pobytu, około jedenastej, dobiegły nas z dworu
mrożące krew w żyłach okrzyki.
-
Ty śmierdzący pijaku!! Co ty sobie wyobrażasz??!! Co sobie
sąsiedzi pomyślą???!!!
Rzuciliśmy
się do okien, zupełnie nieświadomie - jak się później okazało
- naśladując zachowanie pozostałych mieszkańców Whiteleaf w
Corson Park North. Przez trawnik sąsiedniej posesji gramolił się
solidnie ululany facet pod sześćdziesiątkę. Za nim postępowała
ciemnoskóra niewiasta słusznej postury, okładając nieszczęśnika
parasolką po różnych częściach ciała. Kiedy grzmotnęła go w
głowę, stojący obok mnie Roger jęknął współczująco. Strange
natomiast przyglądał się temu z filozoficznym spokojem. Gdy tylko
osobliwa parka wtłoczyła się do swojego gniazdka i huk
zatrzaskiwanych drzwi obwieścił koniec przedstawienia, światła na
sąsiednich gankach pogasły, jakby ktoś użył Nox. Spoglądaliśmy
na siebie z powątpiewaniem.
-
Taaak, chłopaki... - głos Strange'a przerwał głuchą ciszę -
Żeńcie się, żeńcie. Po co macie mieć lepiej - zarechotał na
widok naszych min.
Potem
podrapał się po brodzie i jednym haustem dokończył swoje piwo.
-
Widzieliście właśnie jedną z głównych atrakcji Chester -
mruknął - Co jutro jest...? Piątek? To dobrze. Pokażę wam
jeszcze lokalny pub.
Dotrzymał
słowa. Pub Spital Arms okazał się małą, ciemną spelunką,
skupiającą w swoim wnętrzu typy spod równie ciemnej gwiazdy. Tym
większe wrażenie pośród wszystkich tych mętów robili dwaj
faceci, którzy przedstawili się nam jako bliźniacy - Ted i Fred
Barnesowie. Dałbym sobie różdżkę pociachać, że bliźniacy z
nich byli jak z koziej dupy trąba. Ponadto panowie utrzymywali, że
właśnie wyszli z londyńskiego więzienia, gdzie przesiedzieli
kawał czasu za nadużycia finansowe. Cóż, dla mnie i tak
pozostawali typowymi, smutnymi przedstawicielami brytyjskiej klasy
średniej, którzy pragną choć na jeden wieczór w tygodniu oderwać
się od codzienności - i w tym celu muszą udawać kogoś, kim nie
są...
Współczułem
im; zwłaszcza, że Fred okazał się naszym sąsiadem od
gorącokrwistej żony z parasolką. Dowiedzieliśmy się, że pani ta
pochodzi z Jamajki - czyżby stąd jej ognisty temperament...? Z
kolei połowica Teda, czyli Lady B. numer dwa była miłą, nieco
płochliwą kobietką; poznaliśmy ją, kiedy o czwartej rano
przyjechała po męża samochodem.
Najdziwniejsze
jednak było to, że pomimo tych ekscesów wszyscy przedstawiciele
społecznego marginesu zdawali się bez szemrania akceptować
Barnesów. A my... no cóż, postanowiliśmy się ich trzymać, by
wkupić się w całe to towarzystwo. Tamtej piątkowej nocy, o
drugiej, po ośmiu kolejkach ALE, byliśmy już "swoi". Z
tym większą chęcią wróciłem tam w sobotę. Pewnie dlatego, że
byłem potwornie rozbity, a mugolskie piwo miało jednak - w
porównaniu z kremowym - sporo procentów, których mój organizm
stanowczo się domagał.
To
właśnie wtedy pierwszy raz zobaczyłem tamtą dziewczynę.
Siedziała samotnie przy jednym ze stolików. Miała bardzo jasne,
kręcone włosy i różowe policzki. Była niska i nieco zbyt
pulchna. Nie pamiętam, jak to się stało, że zaczęliśmy
rozmawiać. Postawiłem jej piwo, potem drugie... Pracowała, o ile
dobrze pamiętam, w którejś z mugolskich firm, zaopatrujących
supermarkety. Gadaliśmy jedno przez drugie, zaśmiewaliśmy się z
jakichś starych dowcipów...
W
następny weekend znowu siedziała w Spital Arms. Musiała być
cholernie nieszczęśliwa - nie wiem, nigdy o tym nie mówiła...
i... cóż, mnie również w tamtym okresie sporo brakowało do
szczęścia.
Moje
tak zwane szkolenie miało zakończyć się po trzech tygodniach, w
sobotę. Myślę, że kiedy w piątek wieczorem zjawiłem się w
pubie, wiedziałem już, że nie wyjdę stamtąd sam. Nie mam pojęcia
dlaczego tak się stało. Przecież tamta tak bardzo różniła się
od mojej Agnes...
Wynajmowała
pokój w starym domu na obrzeżach Chester. Małe pomieszczenie było
ciemne i ponure. Unosił się w nim zapach stęchlizny.
Tamtej
nocy... po dziesięciu kolejkach mugolskiego trunku nieźle szumiało
mi w głowie. Niewiele pamiętam... może tylko zapach włosów tej
obcej dziewczyny, przemieszany z wonią kurzu w obskurnym pokoju. A
potem już wyłącznie skrzypienie starego materaca.
O
szóstej rano ubrałem się, starając się robić jak najmniej
hałasu i w pośpiechu opuściłem to miejsce. Ona o nic nie pytała,
chociaż widziałem, że nie śpi... Cholera, chyba jeszcze nigdy w
życiu nie czułem się tak podle. Wiedziałem, że nie obchodzą
mnie odczucia tamtej... Liczyła się tylko Agnes. A najgorsze było
to, że ciągle, nawet sam sobie, nie potrafiłem odpowiedzieć na
pytanie: dlaczego.
Huk,
z jakim aportowałem się na półpiętrze wynajmowanego przez nas
domu, obudził drzemiącego na kanapie Strange'a.
-
Uuuuu... Chłopcze, późno coś wracasz - zauważył, mlaskając
głośno.
-
Wytłumacz mnie! - rzuciłem szybko.
-
Co? - Strange wytrzeszczył na mnie oczy.
-
Wytłumacz mnie przed Noice'm. Muszę wrócić do domu.
Natychmiast.
-
Potter, weź na wstrzymanie... - stwierdził flegmatycznie - Nie ty
pierwszy zdradziłeś swoją lalunię i nie ostatni. Z tym da się
żyć, gwarantuję ci. Człowiek potrzebuje odmiany... a im mniej
baba wie, tym lepiej dla niej.
Kurwa,
rzygać mi się chciało od tych jego mądrości. Po głowie kołatała
mi się tylko jedna myśl: czy ja naprawdę miałem to wypisane na
twarzy...?
-
Wracam do domu, Strange - burknąłem - Wymyśl coś. I przekaż z
łaski swojej tę wersję Daviesowi i reszcie. Od... odwdzięczę się
wam na miejscu, pasuje?
-
Niech ci będzie.
Zdawałem
sobie sprawę, że na dłuższą metę takie wyjście nie miało
racji bytu. Kwestia mojej małej dywersji musiała dotrzeć w końcu
do starego Allana i w konsekwencji - również do ojca. Ale nie
dbałem o to. Przecież już dawno temu przestało mi zależeć na
tej pracy...
Już
kiedy deportowałem się z Chester, wiedziałem, że powiem o
wszystkim Agnes. Nie miałem tylko pojęcia dlaczego. Może odezwała
się we mnie cała ta pieprzona gryfońska uczciwość. A może po
prostu nie potrafiłem już znosić kolejnych sekretów... i miałem
nadzieję, że spowiadając się przed nią w jakiś sposób odciążę
siebie. Absurdalne, wiem...
Gdy
wylądowałem przed drzwiami jej mieszkania, dobiegły mnie stłumione
dźwięki fletu. Nawet moje laickie ucho, po sześciu latach
przymusowych ćwiczeń, potrafiło rozpoznać któryś z koncertów
Mozarta. D - dur... a może G - dur, psiakrew, nieważne...! I tak
nigdy nie potrafiłem ich rozróżnić! Wiedziałem jedno - jeżeli
za moment usłyszę "Concertino" Chaminade, zyskam pewność,
że piękna jest cholernie nieszczęśliwa. O ile Verdi był
kompozytorem jej radości, o tyle flet zwiastował totalną depresję.
Otworzyłem
drzwi w chwili, kiedy zaczął się temat "Concertino".
Agnes siedziała na kanapie, podwijając pod siebie nogi. Na stopach
miała tamte stare, siwe skarpetki.
-
Tęskniłam - oznajmiła kieszonce na mojej lewej piersi, gdy tylko
usiadłem obok.
-
Musimy porozmawiać...
Nie
potrafiłem inaczej... Bałem się, że jeżeli teraz nie zacznę
mówić, to już nigdy nie zdobędę się na odwagę. Więc
opowiedziałem jej... prawie wszystko. Odsunęła się ode mnie,
kuląc się w rogu kanapy. Wstałem i zacząłem nerwowo przemierzać
pokój. Patrzyłem na nią z góry. Miałem wrażenie, że z każdym
moim słowem staje się coraz mniejsza, coraz bardziej...
krucha...
Dotarłem
w swojej relacji do ostatniego wieczoru i Agnes skuliła się jeszcze
bardziej. Pochyliła nisko głowę; włosy opadły jej na twarz, tak
że nie mogłem nic z niej wyczytać. Cholera, byłoby mi łatwiej,
gdyby... gdyby zaczęła się ciskać! Gdyby na mnie wrzeszczała,
wyzywała od kretynów, histeryzowała, płakała... nie wiem...
nawet rzucała przedmiotami! Wszystko byłoby lepsze od tego jej
milczenia...
Przyklęknąłem
przed kanapą i wyciągnąłem do niej rękę.
-
Agnes...
Odskoczyła,
jakbym zbliżał się do niej z rozpalonym pogrzebaczem.
-
Nie dotykaj mnie - powiedziała cicho, wciskając się jeszcze
głębiej w róg kanapy.
Ciągle
nie widziałem jej twarzy.
-
Agnes... Co mam zrobić, żebyś...
-
Nic - podniosła głowę - Nie można cofnąć czasu, Ron. A
przynajmniej w tym przypadku nic by to nie dało...
Była
potwornie blada, a jej oczy... Miała w nich coś więcej niż
rozpacz i niedowierzanie. Nie potrafiłem tego nazwać...
-
Wyjdź - wyszeptała.
Minęło
kilka sekund, zanim dotarł do mnie sens tego słowa.
-
Agnes... - mogłem tylko powtarzać jej imię, jak jakaś pieprzona
papuga!
-
Wyjdź, Ron.
Pomyślałem,
że wrócę, kiedy ona jakoś tak... ochłonie. Łudziłem się, że
wszystko można jeszcze naprawić. Przecież tak bardzo chciałem,
żeby zrozumiała...! Chciałem nią potrząsnąć i zmusić, by
patrzyła na mnie tak, jak zawsze...! Żeby dotarło do niej, że nie
liczy się nikt inny... tylko ona...
Ale
nie potrafiłem ubrać tych myśli w słowa. Przecież nie mogłem po
prostu wykrzyczeć, że - jeśli wierzyć opowieściom moich kolegów
- każdy facet ma w swoim życiu conajmniej jeden taki nic
nieznaczący epizod... wspominany bez dumy, a za to ze sporym
zażenowaniem. Taki, o którym za wszelką cenę chciałoby się
zapomnieć. I przywołuje się go - jeśli w ogóle - to tylko w
pijackim amoku, kiedy większość towarzystwa nie wie już, co się
dokoła dzieje...
Nie,
TEGO nie mogłem jej powiedzieć. Więc po prostu wstałem i
wyszedłem do przedpokoju. Agnes zawołała mnie, kiedy chwytałem za
klamkę. Odwróciłem się od drzwi wejściowych, zdecydowany
tłumaczyć jej wszystko tak długo, aż w końcu zrozumie...
-
Zostaw swoje klucze, Ron - powiedziała ochrypłym głosem.
-
Agnes...
-
Jutro zmienię zaklęcie blokujące.
-
Proszę cię...
Urwałem,
bo dopiero w tym momencie znowu na mnie spojrzała. Zrozumiałem
wreszcie, co miała w oczach. To była obcość... Patrzyła na mnie,
jak na obcego człowieka.
Odłożyłem
klucze na stolik do kawy. A potem wyszedłem, cicho zamykając za
sobą drzwi. Dopiero po pięciu minutach bezczynnego sterczenia na
klatce schodowej, usłyszałem jej płacz.
*
* *
-
Dan, on się poruszył.
-
Agnes... Idź do domu. Jesteś zmęczona i...
-
Przestań do cholery! Przecież wiem, co widziałam. Nie rób ze mnie
idiotki...
-
Posłuchaj... Uzdrowiciele twierdzą, że to mogła być taka...
reakcja organizmu. Wywołana dotykiem, zmianą temperatury... nie
wiedzą...
-
Jestem pewna, że on nas słyszy - upiera się panna T. - Jak inaczej
wytłumaczysz te... te łzy...? A przed chwilą ruszył ręką,
widziałam...!
-
Agnes...
-
Chcę, żeby to się wreszcie skończyło, rozumiesz?! Chcę tylko,
żeby on z tego wyszedł...! Wszystko inne jest nieważne...
-
Wiem.
-
...niech się obudzi... - Agnes pociąga nosem.
Musi
być wykończona. Ma chrypkę; pewnie dlatego, że cały czas coś do
mnie mówiła. Opowiadała, co słychać u niej w pracy i dlaczego
nie przyszła zaraz pierwszego dnia. Z czasem cała ta jej relacja
zlała się w jedno. Słowa były nieważne, chciałem tylko słuchać
brzmienia jej głosu. Wiedziałem, że i tak nie powie nic o nas...
przecież już pół roku temu płakała, twierdząc, że nie można
sklejać na siłę czegoś, co raz się rozleciało...
Siedzi
tu już strasznie długo. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo w końcu
dawno temu zatraciłem jakiekolwiek poczucie czasu. Może i się
poruszyłem, nie wiem. Nad własnym ciałem też już nie panuję. To
takie wrażenie, jakby... jakby ono nie należało do mnie. Jakbym
przez cały ten czas tkwił w jakiejś ogromnej pustce. Nie potrafię
się z niej wyrwać.
-
Stary, co ty do kurwy nędzy wyprawiasz...? - stanowczy głos Dana
rozbrzmiewa znienacka tuż przy moim uchu - Może wreszcie zrobiłbyś
nam tę przyjemność i łaskawie do nas wrócił?!
Wciąż
nie mogę otworzyć oczu... Nie odpowiadam. I wtedy...
-
Ron, co ci odwaliło...? Budź się już, bo my tu czekamy...
Co
ci odwaliło... To samo pytanie mój przyjaciel zadał mi już wtedy,
w kwietniu. A potem użył dużo ostrzejszych słów...
Nie
wiem, jak długo stałem wówczas na klatce schodowej. Agnes
uspokoiła się w końcu i z mieszkania nie dobiegał już żaden
dźwięk. Zdawałem sobie sprawę, że muszę się stamtąd wynieść,
ale nie potrafiłem wrócić do domu. Nie wyobrażałem sobie
spotkania z rodzicami. Nie wiem, o czym jeszcze wtedy
myślałem...
Może
jakoś paradoksalnie znowu porównywałem siebie do ojca. Nie mam
pojęcia dlaczego, ale byłem absolutnie pewien, że on nigdy nie
zrobiłby mamie czegoś takiego. Moja pewność wynikała chyba z
tego, co zdołałem przez te dwadzieścia kilka lat zaobserwować. Z
głębokiego przekonania o jego nieomylności. Chociaż z drugiej
strony... przecież był tylko człowiekiem...
Weźmy
na przykład taką pannę Bones. Kiedy mnie uczyła, była jeszcze
całkiem młoda i ładna. I cholernie samotna. Jej narzeczony zginął
w czasie Drugiej Wojny. Z tego, co mi wiadomo, nigdy już nie wyszła
za mąż... Przecież ojciec miał - przez te wszystkie miesiące -
wiele okazji, by zostawać z nią sam... Mama, wiecznie zajęta
kolejnymi wykładami, ciągle krążyła pomiędzy Boliwią a
Paryżem. W tamtym okresie bywała w domu tylko w weekendy, albo -
przy odrobinie szczęścia - przylatywała wieczorem, po to, by paść
bez tchu na łóżko i zwlec się z niego następnego dnia o
nieludzko wczesnej porze.
Cholera,
o czym ja myślałem...?! Przecież miałem wówczas jakieś siedem
lat i naprawdę nie zastanawiałem się nad takimi problemami.
Dopiero teraz, w ponury, kwietniowy ranek, stojąc na zimnej klatce
schodowej, uświadomiłem sobie, że chyba wariuję. Że zgłupieję
do reszty, jeżeli natychmiast czegoś ze sobą nie zrobię.
Potrzebowałem bratniej duszy... Natychmiast.
Jeżeli
wierzyć zegarowi na kościelnej wieży, dokładnie o ósmej
aportowałem się przed domem Dana w Ottery St Catchpole. Zrobiłem
to niejako machinalnie - skoro nie mogłem wrócić do Doliny ani
udać się do Lily na Grimmauld Place, pozostawało mi tylko wierzyć,
że mój najlepszy przyjaciel nie wywali mnie jednak na zbity pysk. W
końcu zamierzałem zakłócić mu spokój w wolny, sobotni
poranek...
Drzwi
otworzyła mi Kelly, piastująca na biodrze najmłodszego Weasleya.
-
Ron... - w jej głosie zabrzmiało zaskoczenie, ale po chwili
uśmiechnęła się miło, jak zawsze - Wejdź, Dan jest w kuchni.
-
Ja tylko na chwilę... - wymamrotałem, unikając jej zatroskanego
spojrzenia.
-
Jasne, nie przeszkadzajcie sobie. I tak miałam zabrać Mikusia do
babci Molly.
Chłopczyk
zabulgotał z oburzeniem; w moim odczuciu był to ostry protest
przeciwko nazywaniu go Mikusiem.
-
Od dwóch tygodni tam nie byliśmy - ciągnęła Kelly, sprawnie
nakładając swemu pierworodnemu dekoracyjną czapeczkę z różowym
pomponem - Aż wstyd... to przecież tak blisko... Przestań się
krzywić Michaelu Weasley - to ostatnie skierowane było do małego
rozrabiaki, który właśnie usiłował pozbyć się z głowy
wątpliwej ozdoby.
Na
buzi miał wyraz autentycznego obrzydzenia. Nie dziwiłem mu się -
czapka była ohydna.
Dan
siedział w małej kuchni; przeżuwał ostatnie kawałki bekonu.
-
Mówię ci, ożeń się w końcu - poradził mi, podnosząc głowę
znad talerza - Warto, chociażby dla tej sobotniej jajeczni... -
urwał na widok mojej miny.
Usiadłem
naprzeciwko niego i wbiłem wzrok w stół. Milczeliśmy. Ciszę
przerywały tylko rytmiczne stukanie starego zegara i spokojne
dźwięki starych, mugolskich przebojów. Dobiegały z małego radia,
które zajmowało honorowe miejsce na półce nad zlewem.
Zesztywniałem, kiedy dotarły do mnie słowa. Jakiś palant uznał
za stosowne akurat teraz obwieścić światu, że ona wyjeżdża
rano, a on nie może przestać jej kochać.
Dan
szybko podniósł się z krzesła i włożył talerz do zlewu, a
potem jakby od niechcenia przekręcił gałkę.
Nie
jestem idealny,
przepraszam
za wszystko, co ci zrobiłem,
za
wszystko, co było złe.
I
zanim odejdę, chcę tylko,
żebyś
wiedziała, że kiedyś
znalazłem
pewien powód;
Powód
by się zmieniać,
by
wciąż zaczynać od początku
A
tym powodem jesteś ty...
Następny!
Cholera, uwzięli się, czy jak?! Czy oni w ogóle zdawali sobie
sprawę z tego o czym mówią...? Myślą, że wystarczy jedna
banalna pioseneczka, by poskładać to wszystko do
kupy...?
Właściciel
nieszczęsnego urządzenia obrzucił mnie kolejnym badawczym
spojrzeniem i szybko wyłączył odbiornik.
-
Skąd u was mugolskie radio? - spytałem, by przerwać milczenie.
-
CRR ma ostatnio problemy z dostrajaniem się. Zresztą tutaj nigdy
nie działało zbyt dobrze. Tym razem to podobno coś z zaklęciem
nagłaśniającym... a Kelly twierdzi, że muzyka łagodzi obyczaje i
jest niezbędna, zwłaszcza ze względu na Mikusia - młody tatuś
pokręcił głową - Uważa że dobrze wpływa na rozwijanie
wrażliwości... czy jakoś tak. I nieważne, czy to CRR, czy stare
mugolskie szlagiery...
Zawiesił
głos. Wiedziałem, że czeka, aż...
-
Dan... - zacząłem niepewnie, nie odrywając wzroku od błyszczącego
blatu stołu - Czy ty... na pewno masz dzisiaj wolne...?
-
No mam. A co?
-
A to, że... że potrzebuję kogoś, kto chce się nachlać choć w
połowie tak bardzo jak ja.
-
Aha.
Mój
kumpel przez chwilę trawił tę sensację. Chyba nigdy nie
zaczynaliśmy pić przed dziewiątą rano. Jednak weasleyowska natura
w końcu zwyciężyła. Kiwnął przyzwalająco głową. I wówczas
dotarł do mnie bezmiar własnej głupoty.
-
Cholera... - uderzyłem się pięścią w czoło - Kretyn ze mnie!
Wszystko pięknie, tylko nie pomyślałem, żeby przynieść...
-
Daj spokój, stary - przerwał mi szybko - Przestań się certolić,
bo... - wyszczerzył zęby - ...następnym razem ty stawiasz.
Opuścił
kuchnię i wrócił po chwili z butelką i dwoma szklankami. W
milczeniu wypiliśmy trzy pierwsze kolejki.
-
No? - zachęcił mnie swoim zwyczajem Dan, nalewając czwartą.
-
Co: no? - postanowiłem grać na zwłokę.
-
Daj spokój, Ron. Wprawdzie nie jestem moją żoną i natura
poskąpiła mi intuicji, ale ślepy by zauważył, że daleko ci do
szczęścia. Dzisiaj żłopiemy na smutno, mam rację?
Pokiwałem
głową i opróżniłem naczynie. Przez następny kwadrans
siedzieliśmy w milczeniu. Mój gospodarz bardzo przejął się rolą
pocieszyciela i sumiennie pilnował, by żródło nie wyschło.
-
Słuchaj - zbuntował się w końcu - w tym tempie za pół godziny
będę miał na podłodze kuchennej twoje zwłoki. Może ja trochę
nietypowy jestem, ale jednak lubię wiedzieć, z jakiej okazji mam
się urżnąć... tym bardziej, że Kelly wróci koło południa i
będzie się spodziewała zastać tutaj wzór męża i ojca.
-
Chodzi o Agnes... - wykrztusiłem, pomiędzy siódmą a ósmą
kolejką - Ja... był ktoś inny.
Dan
zmarszczył brwi.
-
...spałem z nią - dokończyłem bez ogródek.
Przez
chwilę wpatrywał się we mnie z tępym niedowierzaniem.
-
Ach tak - mruknął wreszcie - Eeee... no więc... tego. Stary, czy
ty przyszedłeś tu dziś szukać pociechy, czy chcesz po prostu
usłyszeć prawdę...?
Nie
odpowiedziałem, bo przecież oboje wiedzieliśmy, po co
przyszedłem.
-
Dobra - Dan poprawił się na krześle - Tak myślałem. Więc powiem
ci prawdę... Jesteś skończonym sukinsynem, Ron.
No
tak. To była właśnie nasza przyjaźń. Żadnego owijania w bawełnę
- tylko walenie prosto z mostu. Mimo to... Miałem wrażenie, że te
słowa zawisły w powietrzu, czyniąc je jeszcze cięższym, niż
było do tej pory. Unosiły się w nim bardzo długo...
Potem
on rozlał następną kolejkę.
-
Powiedziałeś jej?
-
Uhm - zabrzmiało to bardzo żałośnie - Wywaliła mnie...
-
A czego się spodziewałeś, na stado zdechłych gumochłonów? -
prychnął mój kumpel - Że cię pogłaszcze po główce? Cholera,
Ron... Co ci odwaliło...?
Nie
odpowiedziałem. Instynktownie wyczuwałem, że Dan-facet jednak mnie
rozumie. Buntował się Dan-doświadczony-mąż-z-dwuletnim-stażem.
I Dan-ojciec...
-
Co zamierzasz teraz zrobić...? - zapytał cicho.
Kurwa
mać, to jego chłodne opanowanie doprowadzało mnie do białej
gorączki.
-
Nie wiem!! - wybuchnąłem, zrywając się od stołu i przewracając
szklankę - Nie wiem do cholery...!
Szkło
rozprysło się z brzękiem na posadzce. Dan nie ruszył się z
miejsca. Wyciągnął różdżkę i wycelował w szklane odłamki.
-
Reparo - mruknął.
Ale
odłamki były zbyt drobne, a zniszczenia zbyt duże... Zaklęcie nie
zadziałało.
-
Cholerka... - stropił się mój przyjaciel - Chyba nie da się tego
z powrotem sklecić...
Przyniósł
mi następną szklankę. Usiadł naprzeciwko i spojrzał na mnie z
powagą.
-
Pij, Ron - burknął, stawiając przede mną naczynie z bursztynowym
płynem - pij, stary...
Siedział
ze mną w kuchni tak długo, jak tego potrzebowałem.
*
* *
-
Wujku... - w głosie Dana słyszę niepokój - No... co
powiedzieli?
-
Że... - ojciec chrząka głośno - że to cud, że żyje. Po długich
jękach Zabini wydusił wreszcie z siebie, że Ron praktycznie
powinien... zginąć na miejscu, albo umrzeć następnego dnia.
Uzdrowiciele twierdzą, że pewnie nigdy się nie dowiemy, dlaczego
tak długo się broni... Natomiast odpowiednie testy wykazały, co to
było... - milknie, jakby nagle zabrakło mu tchu.
Słyszę,
jak ciężko oddycha.
-
Jest taki stary urok - odzywa się cicho mama - Typowo azjatycki...
znany dokładnie tylko w tamtych kręgach kulturowych.
Najprawdopodobniej pochodzi z IX wieku, kiedy to w Azji Mniejszej
pojawili się pierwsi arabscy magowie. Nazywa się Dormito... - a oto
i chodząca encyklopedia historii magii - Blaise podejrzewa, że to
nim chronione były tamte skarby. Europejczycy zbyt wiele o nim nie
wiedzą... tylko tyle, że trafiony nim człowiek natychmiast zapada
w śpiączkę. Z której... z której nigdy się nie budzi.
-
Ale przecież gobliny...
-
Poczekaj, Dan... - ciągnie mama - gobliny oczywiście chronią
swoich łamaczy odpowiednimi... hmmm... środkami. I zapewne to
właśnie osłabiło siłę tego świństwa. Ron zaczyna reagować na
bodźce, więc... Magomedycy sami nie są pewni... Isnieje możliwość,
że Dormito wcale by nie zadziałało, gdyby nie pojawiła się tamta
szajka... Ron był osłabiony... Crucio w połączeniu z tym
wszystkim to iście wybuchowa mieszanka. To arabskie paskudztwo mogło
spotęgować siłę Niewybaczalnych... Dlatego Blaise zdecydował -
zapobiegawczo - o podawaniu eliksiru przeciwbólowego... ale...
-
Ale co...? - w głosie Agnes brzmi strach.
-
Ten eliksir ma też działanie uspokajające... jest bardzo silny,
więc zakładając, że w ogóle istnieje szansa na wybudzenie, może
on wręcz uniemożliwiać ten proces...
-
Jednym słowem: genialny Zabini, po imponującym słowotoku, przyznał
w końcu, że ciągle szukają po omacku - nawet gryząca ironia jest
w wykonaniu ojca wręcz powalająca - To jest jak błędne koło...
Coś, co mogłoby pomóc, będzie szkodziło w inny sposób.
-
Ale przecież... musi być na to jakieś lekarstwo... - szepcze
Agnes.
-
Nie ma - odpowiada ojciec martwym głosem - to znaczy: jest, ale w
fazie prób. Nie pozwolę, by te konowały wprawiały się na
Ronie... Pan Naczelny dwoi się i troi, ale na razie nic dobrego z
tego nie wychodzi. Nie wiadomo, jak długo to potrwa... Są w stałym
kontakcie z azjatyckimi uzdrowicielami, ale u nich ten urok jest tak
samo nielegalny, jak nasze Niewybaczalne. I po tylu latach pewnie nie
mają nikogo, kto by się na tym znał... Tam również nie kładzie
się już na magię obronną takiego nacisku... W końcu żyjemy w
spokojnych czasach - w jego głosie brzmi gorycz - W praktyce... to
znaczy, że niby wiadomo, jak urok rzucić, ale ze zdejmowaniem i
niwelowaniem skutków już gorzej...
Zapada
ciężkie milczenie.
Cholera.
Więc to tak. Czy to znaczy, że już zawsze... zawsze tak będzie...?
Ja... boję się. Tym razem naprawdę się boję... Nie, nie własnej
bezradności. Nie śmierci.
Boję
się, że już nigdy nie zdołam naprawić tego, co zepsułem na
własne życzenie... Że nie uda mi się odzyskać tych wszystkich
szans, które już zmarnowałem. Czy to właśnie miał na myśli
ojciec tamtego popołudnia...? Zmarnowane szanse... i słowa, jakich
pewnie nie da się już cofnąć.
Jest
jeszcze tyle rzeczy, o których chciałbym mu powiedzieć... Jemu,
Agnes, mamie... ale przede wszystkim jemu. Teraz już rozumiem, co
chciał mi wtedy przekazać. Cholera, jak mogłem być taki głupi...?
Jak to się dzieje, że tych, których... k-kochamy najbardziej....
na których nam zależy... ranimy zwykle najdotkliwiej...? Do żywego.
I z pełną tego świadomością...
Chlańsko
w kwietniową sobotę przypłaciłem kacem - gigantem. Ale właśnie
to, jakoś paradoksalnie, pomogło mi w podjęciu decyzji. W
niedzielę wieczorem spotkałem się z wujkiem Billem, by omówić
stronę techniczną całego przedsięwzięcia. W Wyższej Szkole
Zaklęć i Uroków trwał właśnie drugi semestr. Przedmioty mniej
więcej pokrywały się z tymi, które zaliczałem już na AAM. Wujek
twierdził, że profesorowie powinni bez przeszkód przepisać mi
większość ocen, zwłaszcza z zaklęć, bo na mojej starej uczelni
poziom nauczania tego przedmiotu był bardzo wysoki. Uroki też
miałem z grubsza wyćwiczone, jak na aurora przystało -
przynajmniej jeśli chodzi o formuły. Sposoby ich używania i
zdejmowania mógłbym opanować w ciągu pół roku, przyjąwszy że
dziekan zgodzi się na indywidualny tok nauczania. Wiedziałem, że
zrobię wszystko, by jak najszybciej zaliczyć przepisowe osiemnaście
miesięcy szkolenia. Gotów byłem ryć jak dziki niuchacz, byle
tylko wyrwać się z ministerstwa...
W
ten sposób już około września miałem szansę zostać młodym,
niemal wyszkolonym adeptem sztuki łamaczej. Dalszy ciąg ewentualnej
kariery stanowiła bowiem część praktyczna. Kierownictwo od razu
rzucało niedawnych studentów na głęboką wodę. Wysyłano ich na
ćwiczenia w terenie - do Egiptu, Kuwejtu, Brazylii, Libii. To tam
zdobywali kolejne stopnie służbowe. Nęciły mnie te wszystkie
kraje... dziś wiem już, że pragnienie poznania świata to jedno...
a rozpaczliwa chęć ucieczki przed problemami... przed
codziennością... to coś zupełnie innego.
Wtedy...
myślałem, że w Anglii nie ma już nikogo, kto mógłby mnie
zatrzymać. Nikogo, kto poprosiłby: "Nie jedź"... A
późniejsze wydarzenia tylko utwierdziły mnie w tym przekonaniu.
W
poniedziałek pojawiłem się w pracy tylko po to, by złożyć
rezygnację na ręce Noice'a. Stary Allan najpierw zaniemówił,
potem pokiwał głową, a następnie odprawił mnie bez zbędnych
sentymentów. Mógłbym się założyć, że pierwszą rzeczą po
którą sięgnął gdy opuściłem jego boks, był proszek Fiuu. Pół
godziny później pogratulowałem sobie intuicji. Kurde, mógłbym
robić za wróżkę! Sybilla przy mnie wysiadała!
Wywalałem
właśnie ze swojego biurka ostatnie szpargały, kiedy wylądował na
nim fioletowy samolocik. Upchnąłem papiery w koszu na śmieci,
odczekałem, aż kosz głośno beknie, po czym najwolniej jak
potrafiłem powlokłem się w stronę biura Najsławniejszego Aurora,
unikając po drodze zdziwionego spojrzenia jego sekretarki. Dopiero
za drzwiami zdałem sobie sprawę, skąd to spojrzenie - chyba poraz
pierwszy w życiu minąłem Gaby Weasley* bez słowa, nie mówiąc
nawet "cześć"...
-
Usiądź, Ron - rzucił szorstko ojciec, rozkładając na biurku zwój
pergaminu.
Aha,
więc szykowała się rozmowa służbowa.
-
Dostałem to przed chwilą od Allana Noice'a - wciąż ten ton; suchy
jak trzask bicza - Możesz mi wyjaśnić, co to znaczy...?
Milczałem,
uparcie wpatrując się w szklankę z dyniowym sokiem, którą Gaby
ustawiła na blacie, pośród całej góry szpargałów.
-
Ron... - w głosie ojca pojawiła się nagle taka... bezradność -
Dlaczego nie powiedziałeś mi, co się dzieje...? Przecież widzę,
że męczysz się tak już od zimy... To przez tamten wypadek,
prawda?
Natychmiast
podniosłem głowę.
-
Nie! - rzuciłem ostro.
Cholera,
mógłbym go zabić za tę łagodność! Nie potrzebowałem jego
współczucia. Ani - tym bardziej - litości...
-
Ron - ojciec przesunął pergamin w moją stronę - Zastanów się
jeszcze, dobrze? Wyrzuć to... Rozmawiałem z Noice'm, wyśle cię na
urlop. To standardowa procedura w takich wypadkach - dodał szybko,
widząc, że już otwieram usta, by mu przerwać - Postępujemy tak z
każdym pracownikiem, który jest w szoku i działa pod wpływem
silnych emoc...
-
Nie. Jestem. W. Szoku. - byłem tak wściekły, że z trudem
wymawiałem słowa.
Traktował
mnie jak dziecko, które nie potrafi zliczyć do trzech! Użył
swoich wpływów, żeby zatrzymać mnie w pracy... zapobiec wywaleniu
mnie na zbity pysk! A teraz jeszcze wciskał mi kit, twierdząc, że
tak się zwykle postępuje w tego typu sprawach...!
-
Odpoczniesz... - ciągnął uparcie - Przemyślisz to na spokojnie,
prześpisz się z tym... a potem zastanowimy się co
dalej.
Zastanowimy
się?! Krew mnie zalewała! Czy on naprawdę nie rozumiał, że ja
już dawno podjąłem decyzję?! Że okupiłem ją dziesiątkami
nieprzespanych nocy i conajmniej setką pytań, na które wciąż nie
było odpowiedzi...! A jeśli się nie uda...? Gdyby wiedział, ile
mnie to kosztowało, gdyby...
-
Nie można dokonywać takich wyborów pochopnie, Ron. Jeśli po
powrocie nadal będziesz...
-
Przestań do cholery!! - zerwałem się z krzesła i spojrzałem na
niego z góry - Przestań wreszcie organizować mi życie,
rozumiesz?!
Dopiero
po chwili dotarło do mnie, co powiedziałem. Chyba jeszcze nigdy nie
odezwałem się do niego takim tonem i bez przepisowego "tato".
Ojciec zbladł. Wpatrywał się we mnie z niedowierzaniem, które po
chwili zmieniło się w najprawdziwszą troskę. Psiakrew,
nienawidziłem go wtedy...
Spokojnie
zwinął pergamin w zgrabny rulon. Dopiero gdy odkładał go na bok,
zauważyłem, że lekko drżą mu dłonie.
-
Idź do domu, Ron - powiedział cicho - Porozmawiamy po południu.
Nie
trzeba mi było tego dwa razy powtarzać. Z ulgą opuściłem gmach
ministerstwa. Wypchaną torbę z rzeczami, których przez te lata
nazbierało się całkiem sporo, zabrałem ze sobą. Jeżeli
czegokolwiek byłem pewien, to tylko tego, że już nigdy nie wrócę
do tego budynku - przynajmniej nie jako pracownik.
Po
południu sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót. Usiedliśmy w
salonie, po przeciwległych stronach stolika do kawy i przez chwilę
w milczeniu mierzyliśmy się wzrokiem.
-
Co zamierzasz teraz robić? - spytał wreszcie ojciec.
-
Chcę zostać łamaczem uroków.
Ćwiczyłem
tę kwestię przez cały ranek, kiedy on siedział w pracy... Szlag
by to, i tak wypadła nieprzekonująco.
Ojciec
odetchnął głęboko.
-
Jeszcze pięć lat temu chciałeś być aurorem - zauważył cicho -
Jaką masz gwarancję, że za następnych pięć lat znowu nie
zmienisz decyzji?
Cholera,
nie miałem żadnej. Tylko moje głębokie, wewnętrzne przekonanie,
że...
-
Chcę być łamaczem - powtórzyłem z uporem - bo... bo...
Wpatrywał
się we mnie wyczekująco.
-
Zrozum, tato... - wykrztusiłem - Wtedy byłem... byłem po prostu
głupim smarkaczem. Nie mogłem przewidzieć, że to nie będzie
dobry wybór...
-
To są decyzje na całe życie.
Cholera,
czy do niego nie docierało, co próbuję mu powiedzieć?
-
A czy ty w wieku siedemnastu lat wiedziałeś, czym będziesz się
parał? - odbiłem piłeczkę.
Spojrzał
na mnie smutno.
-
Wiedziałem.
Psiakrew.
Faktycznie... A więc piłka znowu spadła na moją połowę kortu.
-
Tato... - spróbowałem jeszcze raz - Posłuchaj, przecież wszystko
da się jeszcze odkręcić... Ja...
-
Ron - przerwał mi, głośniej niż powinien - Proszę cię, idź na
ten urlop. Zabierz Agnes, wyjedźcie gdzieś...
Kurwa
mać, o czym on chrzanił...?! Jak mógł być tak głuchy i
ślepy...?
-
Ile razy mam powtarzać, że nigdzie nie pojadę?! - krzyknąłem - W
ogóle mnie nie słuchasz! Rozmawiałem już z wujkiem Billem i on
powiedział, że... - urwałem na widok miny ojca.
Wciągnął
szybko powietrze i wyprostował się w fotelu. Wyglądał, jakby
dostał w twarz.
-
Poszedłeś z tym najpierw do Billa?! - spytał podniesionym
głosem.
-
Tak! - odwrzasnąłem; nie wiedziałem o co tak się ciska - Przecież
on w tym non stop siedzi, do kogo niby miałem iść?! Wujek
powiedział, że mam szansę zaliczyć wymagane przedmioty przed
wrześniem... potem wyjadę na praktyki. Chcę tego, rozumiesz?!
-
Twoje chcenie nie ma tu nic do rzeczy!! - teraz oboje darliśmy się
już ile sił w płucach.
Krzywołap,
który właśnie nadciągnął dostojnym krokiem od strony ogrodu,
zjeżył sierść i prychał groźnie. Potem wlazł pod kanapę,
wystawiając stamtąd jedynie czubek nosa.
-
Czy ty nie rozumiesz, że chodzi o kawał twojego życia?! - ojciec
dyszał ciężko - Chcesz przekreślić całe pięć lat?!!
-
Nie mogę zajmować się czymś, czego nienawidzę!!
Nagle
zdałem sobie sprawę, że stoimy naprzeciwko siebie; oboje z rękami
opuszczonymi wzdłuż ciała i zaciśniętymi pięściami. Nie
pamiętałem, żebym wstawał...
-
Pięć lat... - powtórzył ojciec - Czy ty w ogóle zdajesz sobie
sprawę, co znaczył taki szmat życia dla mnie, dla twojej matki...
dla całego naszego pokolenia...?! Kiedy byliśmy w twoim wieku...
ba, nawet młodsi... Ron, wtedy każdy... każdy dzień był na wagę
goblinowskiego złota! Był jak... jak dar. Nie potrafię policzyć,
jak często dziękowaliśmy... nie wiem komu... Bogu, Merlinowi,
wszystkim możliwym siłom we wszechświecie... za to, że udało nam
się dożyć zachodu słońca! Za to, że mijała kolejna doba i... i
nie zginął nikt z kumpli... Ron... musisz zrozumieć... wtedy nikt
nie dawał nam wyboru... Za moich czasów...
-
To już nie są twoje czasy, do ciężkiej cholery!! - wrzasnąłem
brutalnie.
Nie
dbałem o to, że mogę go dotknąć do żywego. O nic już nie
dbałem. Liczyło się tylko to, że tak bardzo się przed nim
odkryłem... Wiedział już... musiał wiedzieć... jak cholernie się
boję. Spanikowany auror, dobre sobie...! Nic innego się nie
liczyło. Tylko to palące uczucie wstydu... Było mi głupio, że
tak odsłoniłem karty. Dopiero teraz dociera do mnie, że on odkrył
swoje jeszcze bardziej... a i tak to zaledwie kropla w morzu tego,
przez co przeszedł.
Cholera,
dzisiaj... nie mogę sobie darować tego mojego zaślepienia, tego
durnego uporu. A wtedy... wtedy czułem tylko... jakąś dziką
satysfakcję, że udało mi się go zranić.
-
To już nie są twoje czasy! - powtórzyłem głośno - A ja nie
jestem tobą!! Zrozum w końcu, że mam dość twojego wpieprzania
się w moje życie!!
Te
ostatnie słowa... Znowu zobaczyłem w jego oczach tamto
niedowierzanie. I jeszcze... ból. Czerpałem z tych moich ryków
jakąś sadystyczną przyjemność. Nareszcie udało mi się zburzyć
ów cholernie irytujący spokój Najsławniejszego z Aurorów.
-
Zmarnowałeś wszystkie swoje szanse! - krzyknął - A teraz... skoro
nie chcesz, żebym się wpieprzał, to może powinieneś zacząć żyć
na własny rachunek - przerwał dla zaczerpnięcia tchu - Może
rzeczywiście powinieneś poukładać sobie to wszystko...! Sam. -
dokończył twardo.
Nie
trzeba mi było tego dwa razy powtarzać. Odwróciłem się i
wybiegłem z salonu, potrącając mamę, która od jakiegoś czasu
stała w progu z osłupiałą miną.
-
Harry - usłyszałem jej rozdrażniony głos - co wy tu wyprawiacie?
Przecież... - reszta zdania utonęła w huku zatrzaskiwanych drzwi
mojej sypialni.
Pomiędzy
jedną a drugą szatą, upychaną byle jak na dnie kufra, dotarło do
mnie, że zachowuję się jak rozpuszczony bachor. Ucieczka z domu w
wieku dwudziestu czterech lat... Śmieszne. Ale przecież nie mogłem
inaczej... Wciąż dźwięczały mi w uszach tamte słowa... Sam. Na
własny rachunek...
Właśnie
domykałem wieko kolanem, kiedy ojciec stanął w progu.
-
Ron... - mówił spokojnie, ale czułem, że to spokój pozorny -
Zostaw to. Przecież możemy...
Złapałem
za uchwyt, ale kufer był ciężki jak diabli.
-
Locomotor! - krzyknąłem, celując w niego różdżką.
Ojciec
podszedł bliżej i położył mi rękę na ramieniu. Wiedziałem, że
z trudem powstrzymuje się, by mną nie potrząsnąć.
-
Ron... uspokój się do cholery! Przestań zachowywać się jak
dzieciak...
Wyszarpnąłem
ramię z jego uścisku i wyminąłem go bez słowa.
-
Odezwę się - rzuciłem w stronę mamy, która tkwiła bez ruchu na
podeście, wpatrując się we mnie rozszerzonymi oczami.
Wyszedłem.
Od tamtej pory nie byłem w Dolinie Godryka. Po prostu... myślałem,
że wystarczy zamknąć za sobą drzwi. Że wystarczy wyjść do
ogrodu, by cała wściekłość i rozżalenie zniknęły. Ale tak się
nie stało. Złość ciągle we mnie kipiała... a dużo gorszy od
niej był taki dziwny, metaliczny smak w ustach. Dziś wiem, że to
była gorycz. Fakt, że odciąłem sobie drogę powrotu... i -
najgorsza w tym wszystkim - świadomość, że jednak... zawiodłem
ojca. I wcale nie pomagało wmawianie sobie, że już nie potrzebuję
jego abrobaty... że przecież nie jestem tamtym ośmioletnim
chłopcem, który przyprawił swojej siostrze nietoperze uszy...
Pachną
konwalie... Właściwie czuję ten zapach niemal przez cały czas.
Wypełnia szpitalną salę, przebijając się nawet przez woń
eliksirów i środków dezynfekcyjnych. To dlatego, że ciągle
siedzi tutaj mama... Nic nie mówi, po prostu jest. Od czasu do czasu
poprawia mi kołdrę albo głaszcze mnie po głowie.
Teraz
akurat wyszła... ale jestem pewien, że tylko na chwilkę. Może
znowu siedzą z ojcem u tego... Zabiniego.
-
Ron...
Lily
znowu tu jest. Ciekawe, z kim tym razem zostawiła to swoje małe
diablątko...? Ile to już dni...? Skończyły się mistrzostwa i
Władek na dobre wrócił do domu...?
-
Hej... - Młoda siada obok mnie na łóżku - Agnes powiedziała, że
możesz się ruszać. No dalej... Uściśnij mi rękę.
Czuję
w dłoni jej chłodne palce.
-
Proszę...
Nie
mogę do diabła! Czy oni wszyscy nie rozumieją?! Ja...
Lily
wzdycha lekko.
-
Wiesz, Liz wczoraj zaczęła chodzić! Tak na dobre... nie w chodziku
i nie za rękę... Władek siedział w fotelu, a my obie stałyśmy
na środku salonu. W pewnym momencie Mała się zapomniała i puściła
mnie! - śmieje się cichutko - Dopiero w połowie drogi zorientowała
się, co się stało. Zatrzymała się... jakby zdziwiona... ale
potem ruszyła dalej, krok po kroku, aż dotarła do Władka!
Wiesz... wyglądała jak mały, pijany kaczorek - w głosie Lily jest
tyle czułości - To pewnie przez ten żółty dres, który
kupiliście jej z Agnes na wiosnę... Dopiero teraz jest jej dobry. I
w ogóle... mam bardzo zdecydowane dziecko, braciszku. Nie pozwala
sobie założyć żadnej sukienki...
Taaa...
Ciekawe kogo mi to przypomina...?
-
...zresztą sam widziałeś. Ryczy wielkim głosem, dopóki się jej
nie przebierze w spodenki... Ron, czy ty słyszysz...? - moja siostra
przełyka łzy - Co z ciebie za wujek, do jasnego ghula?! Twoja
siostrzenica zaczyna tuptać, a ty tu sobie tak spokojnie leżysz...?!
Tak bym chciała, żebyś to zobaczył...
Ja
też bym chciał... Ale...
-
Ron, gdybyś ty widział, jaką moja córka ma w sobie wolę walki -
mówi Lily przez zaciśnięte zęby - Walczyła wczoraj o każdy
maleńki krok... o każdy jeden centymetr... a przecież nie ma
jeszcze nawet roku. Będzie z niej bardzo zdecydowana kobieta,
prawda? A ty... ty też masz walczyć, rozumiesz...?! Walcz do
cholery...!
Cisza.
-
Ron... Proszę cię...
Wtedy
też mnie prosiła.
Teleportacja
z wielkim kufrem u boku nie była najszczęśliwszym pomysłem.
Zdawałem sobie z tego sprawę - podobnie jak z faktu, że nie mam
pojęcia dokąd iść. Jak na złość w pobliżu nie znajdował się
akurat żaden turboświst. Stałem więc u wylotu głównej drogi, w
pewnym oddaleniu od domu numer jedenaście i powoli docierała do
mnie absurdalność sytuacji. Było już za późno, by cokolwiek
zmieniać. Zrozumiałem, że jest tylko jedno miejsce, do którego
mogę się udać.
Wyszarpnąłem
różdżkę z tylnej kieszeni spodni. Zawsze ją tam nosiłem,
niepomny ostrzeżeń Szalonookiego typu: "Pamiętaj, chłopcze,
kiedyś sam odstrzelisz sobie tyłek. Zobaczysz. Może mnie już
wtedy nie będzie na świecie, ale..."
Machnąłem
zdecydowanie i czekałem. Błędny Rycerz pojawił się przede mną z
wielkim hukiem jakieś dwie sekundy później. Lubiłem ten autobus.
Ja i Lily jeździliśmy nim kiedyś do Nory; w zamierzchłych
czasach, gdy nie mieliśmy jeszcze licencji na teleportację, a w
pobliżu nie było akurat wolnego turbośwista. Miałem wrażenie, że
to było wieki temu.
Wścieklefioletowe
drzwi otworzyły się raptownie i na asfalt wygramolił się
mężczyzna pod pięćdziesiątkę, w przepisowym, konduktorskim
uniformie. Miałem wrażenie, że jego twarz nosi ślady po przebytej
w dzieciństwie wietrznej ospie... a może to był po prostu
niedoleczony trądzik...? Śmieszne... Jako dziecko nie zwracałem na
to uwagi. Ale to na pewno cały czas ten sam gość...
-
Witam w imieniu załogi Błędnego Rycerza, nadzwyczajnego środka
transportu dla czarownic i czarodziejów zagubionych w świecie
mugoli. Nazywam się Stan Shunpike i tej nocy...
-
Dobra, dobra, wiem - przerwałem mu prędko - Poza tym popołudnie
mamy, nie noc. Witam. Jedźmy już, dobrze?
Stan,
wybity z rytmu, spojrzał na mnie uważnie.
-
Aaaa... dokąd?
-
Londyn. Grimmauld Place 12.
-
No to gra - mruknął - Właź pan, a ja załaduję kufer... Do
Londynu dwadzieścia sykli się należy.
-
Ile?! - wyrwało mi się.
-
Dwadzieścia. Tak, tak... pamiętam czasy, kiedy kosztowało
jedenaście - Shunpike pokręcił głową z wyraźną dezaprobatą -
Jak ci z działu finansowego nie przestaną się kłócić, to zeżre
nas w końcu inflacja... i nawet gobliny nic na to nie
poradzą.
Ostatnią
rzeczą, jakiej potrzebowałem, była dyskusja na tematy ekonomiczne.
Władowałem się do środka i opadłem na pierwsze wolne krzesło,
tuż za kierowcą, którego twarz przypominała podwiędłe,
zmarszczone jabłuszko. Konduktor upchnął mój kufer w bagażniku i
stękając głucho ulokował się na fotelu z przodu pojazdu.
-
Najpierw podrzucimy paru innych! - wrzasnął informacyjnie w moim
kierunku, wskazując głową tył autobusu, gdzie matka dwóch
kilkuletnich dziewczynek walczyła z mdłościami. Jednocześnie
usiłowała zapanować nad córkami, które urządzały sobie
wędrówki po wnętrzu Rycerza.
-
To teraz Ottery, no nie Ern?! - ryknął Stan do kierowcy, który
najwyraźniej był już lekko przygłuchawy.
Autobus
ruszył z hukiem, podskakując na wybojach i zarzucając na
zakrętach. Jedna z małych pasażerek wpadła na mnie, kiedy Ernie
zahamował, by nie przejechać jakiegoś kocura.
-
Fajnie, nie?! - krzyknął konduktor, kiedy załapał drugą
dziewczynkę, ratując ją tym samym przed rozpłaszczeniem na
przedniej szybie.
Mała
pisnęła z radości i pobiegła do matki. Stan podrapał się po
brodzie.
-
Ty... - mruknął, celując we mnie palcem - Przypominasz mi pan
kogoś, wiesz? Jak się pan nazywasz?
Widocznie
szybka jazda spowolniła bardzo moją zdolność kojarzenia faktów.
-
Ron Potter - odburknąłem.
Sekundę
później żałowałem już, że nie ugryzłem się w język - Stan
rozpromienił się jak wiosenne słońce.
-
Znam ja twojego staruszka, oj znam... Jak go pierwszy raz wieźliśmy,
to był z niego taki chuderlawy wypłosz w okularach, no nie Ern? -
konduktor uśmiechnął się błogo do własnych wspomnień - Taaa...
Podał nam fałszywe nazwisko, bo nadmuchał ciotkę, czy coś... Bał
się, że go za to wyślą do Azkabanu. Kto by wtedy pomyślał, że
tak się sprawy potoczą...? - Stan pokręcił głową - Tak. To
naprawdę wielki czarodziej. I fajny gość, Mały... Zresztą, co ja
ci będę dużo gadał... Wiedziałem, że już się spotkaliśmy.
Podobny jesteś do Harry'ego... no nie Ern?! - Ernie przytaknął
posłusznie - Pamiętam, jak woziłem cię na wakacje... Jak ten czas
leci! A co tam słychać u twojej siostry?
Stan
zupełnie niezauważalnie przeszedł ze mną na "ty".
Właściwie nie miałem mu za złe tego ojcowskiego tonu, dopóki nie
oczekiwał odpowiedzi. A narazie nie oczekiwał.
-
... pewnie wyszła już za mąż, co? - monologował z zapałem - Ma
dzieci? Pewnie całą kupę! A co tam u mamy? To zawsze była
strasznie mądra kobitka, no nie Ern?! Kiedyś, zimą, jechaliśmy z
Londynu do Hogsmeade i ona...
Odkryłem,
że wystarczy tylko wyłączyć fonię i od czasu do czasu potakiwać.
Stana to w pełni satysfakcjonowało. A ja... Cholera, szlag mnie
trafiał! Przecież chciałem uwolnić się od ojca... To znaczy...
odszedłem, żeby się jakoś tak... usamodzielnić. A pierwsza
osoba, którą spotykałem, mówiła niemal wyłącznie o nim...!
Na
szczęście nic nie trwa wiecznie. Błędny Rycerz dotarł w końcu
do Ottery St. Catchpole, gdzie wysiadła matka z dziewczynkami, a
potem wyhamował z piskiem opon przy Grimmauld Place. Shunpike,
stękając głucho, wytoczył się z wnętrza autobusu i wyciągnął
na chodnik mój kufer.
-
A pozdrów ode mnie swojego staruszka - powiedział życzliwie, kiedy
zapłaciłem za kurs i zacząłem się żegnać - Całe wieki go nie
widzieliśmy, no nie Ern?!
Stan
zatrzasnął drzwiczki i pojazd ruszył z piskiem opon, by po chwili
z donośnym hukiem rozpłynąć się w powietrzu. Chwyciłem swój
bagaż i powlokłem się w kierunku ganku domu numer dwanaście.
Lily
otworzyła po drugim dzwonku. Spojrzała na mnie przelotnie, rzuciła
"cześć" i pogalopowała w stronę kuchni, mamrocąc coś
o przypalających się kiełbaskach. Poszedłem za zapachem.
Za
każdym razem kiedy tu bywałem, dziwił mnie fakt, że z takiego
ponurego domiszcza można było zrobić... hmmm... siedzibę
mieszkalną z prawdziwego zdarzenia. Chyba najbardziej lubiłem
kuchnię, która w niczym nie przypominała tamtego ponurego
pomieszczenia sprzed czasów remontu. Teraz wydawała się ogromna...
i bardzo słoneczna. To wrażenie potęgowała chyba podłoga z
jasnego drewna, mnóstwo różnych szafek i szafeczek, niebieskie
dodatki i brązowy, błyszczący blat okrągłego stołu, otoczonego
taboretami o granatowych obiciach. Przy tym stole nigdy dla nikogo
nie zabrakło miejsca. Być może wynikało to z faktu, że cała
nasza rodzina po prostu... lubiła kuchnie. To w nich toczyło się
domowe życie i w nich odbywały się co ważniejsze rozmowy. Tak
było zawsze w Dolinie Godryka. A teraz... wyglądało mi na to, że
Młoda przeniosła tę niepisaną tradycję na własny grunt. Czasami
odnosiłem wrażenie, że granatowe taborety mnożą się magicznie,
kiedy tylko przybywa więcej gości...
Jednak
dużo bardziej, niż atmosfera na Grimmauld Place, dziwiła mnie sama
Lily. W tej młodej kobiecie, opiętej śmiesznym, kolorowym
fartuszkiem, nie mogłem doszukać się najmniejszego śladu po mojej
smarkatej, pyskatej siostrze. Krzątała się po jasnym wnętrzu,
podśpiewując coś pod nosem i zakładając co chwilę za ucho
niesforny kosmyk włosów. A ja... zawsze myślałem, że będzie po
prostu wierną kopią mamy. Że zmieni dżinsy na drogie garsonki i
bez przeszkód zacznie międzynarodową karierę numerologa. W końcu
zrobiła dwa fakultety, przez trzy lata obijała się po Nowym Jorku
i tłukły się o nią najpoważniejsze magiczne instytuty... A ona
bez żalu rozstała się z akademickim światkiem i poświęciła się
obowiązkom żony i matki.
Kiedyś,
krótko po narodzinach Lizzy, spytałem Lily, czy chciałaby
cokolwiek zmienić. Roześmiała się tylko.
-
Pytasz, czy naprawdę nie żałuję, że zostałam kurą domową...?
- spoważniała nagle - Ron... jestem szczęśliwa. I nie potrzebuję
do tego szczęścia numerologii ani runów, rozumiesz? Chcę tylko
patrzeć, jak rośnie moja córka... Nie chcę przegapić ani jednego
dnia jej życia... ani jednej minuty... Poza tym... - spojrzała na
mnie figlarnie - mogę sobie pozwolić na ten luksus. W końcu
sportowcy zarabiają całkiem nieźle!
Czasami
zastanawiam się, czy na decyzję Lily nie wpłynął przypadkiem
fakt, że - jakby na to nie spojrzeć - nasza mama należała jednak
do osób robiących karierę. Ja sam właściwie nie odczułem jakoś
drastycznie tych jej licznych nieobecności. Zresztą, starała się
jak mogła, by nam je wynagrodzić. Ale może moja siostra odbierała
to inaczej...? Może potrzebowała jeszcze więcej troski... więcej
uwagi...
Ja
i mój kufer wkroczyliśmy w progi kuchni dokładnie w momencie,
kiedy Lily przewracała na drugą stronę dymiące kiełbaski. Potem
jednym rzutem oka skontrolowała naczynia, które płukały się w
zlewie. Sprawnym ruchem odesłała je na suszarkę i uśmiechnęła
się do mnie. W tym momencie znieruchomiała, z różdżką w ręku;
dopiero teraz dostrzegła mój osobliwy bagaż. Wcześniej,
zaabsorbowana kolacją, nie zwróciła na niego uwagi.
-
Co się dzieje? - spytała ostrożnie, wyłączając gaz pod
kiełbaskami.
Milczałem,
stojąc pośrodku kuchni, jak ostatni kretyn.
-
Na Merlina, puść wreszcie ten uchwyt i usiądź - przynagliła mnie
- Jest... - zerknęła na kuchenny zegar - jest czwarta. To znaczy,
że masz godzinę, zanim Liz się obudzi i zacznie tutaj rządzić.
Wtedy aż do dziesiątej nie będzie chwili spokoju... Opowiadaj, a
ja ci zrobię mocnej kawy.
O
matko, czy ja naprawdę aż tak źle wyglądałem...?
Opadłem
na taboret. Ta kawa wcale nie była najgorszym pomysłem; coś
rozsadzałao mi łeb od środka. Lily postawiła przede mną
filiżankę z parującym płynem i usiadła naprzeciwko. Piłem
małymi łykami.
-
Ron... - zaczęła w końcu - Martwię się, bo ostatnimi czasy
wszystko trzeba z ciebie siłą wyciągać. To znaczy... ja wiem, że
o pewnych rzeczach się siostrze nie mówi, ale...
-
Wyprowadziłem się z domu - oznajmiłem, odstawiając filiżankę -
A właściwie... to ojciec kazał mi się wynosić. Tuż po tym, jak
poinformowałem go, że chcę zmienić zawód.
Lily
zmarszczyła brwi i spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
-
Wypro...?? Chcesz... zmienić...?
-
Tak. Na łamacza uroków.
-
Dobra, rozumiem. Może nie uwierzysz, ale ja akurat nigdy nie
widziałam cię za biurkiem w ministerstwie. A z zaklęć zawsze
byłeś dobry... - machnęła różdżką i po chwili na stole
wylądowała malinowa herbata - Tylko... na Merlina, co ma z tym
wspólnego ojciec...?
-
Wściekł się. Powiedział, że marnuję sobie życie.
Powtórzyłem
z grubsza przebieg naszej rozmowy. Młoda słuchała w milczeniu,
oplatając palcami brzeg swojego kubka. Mówiłem szybko, wyrzucając
z siebie całą wściekłość i żal, nagromadzone tego
popołudnia.
-
Z tego co słyszę - zauważyła cicho, kiedy skończyłem - nie
wynika wcale, że ojciec chciał byś się wyprowadził. Po prostu
źle go zrozumiałeś.
-
Ale...
-
Poczekaj. On chciał tylko, żebyś sobie wszystko poukładał.
Chciał przekonać cię, że rzeczywiście nie będzie się wtrącał,
jeżeli sobie tego nie życzysz. Ale na pewno nie wyrzucił cię z
domu, Ron. Po prostu... użył tylko zbyt ostrych słów. Obu was
poniosło...
Miałem
swój własny pogląd na tę sprawę. I nie zamierzałem go zmieniać,
do diabła! Więc siedziałem cicho i wpatrywałem się w swoje
dłonie.
-
Ron - przekonywała mnie Lily - przecież zawsze dobrze się
rozumieliście... Jestem pewna, że wszystko da się jakoś naprawić.
Po prostu wróć tam i porozmawiaj z nim... Spokojnie.
-
Nie.
Cholera,
czy ona nie rozumiała, że nie było już odwrotu?! Moja miłość
własna i urażona duma za nic nie pozwalały mi wracać...
-
Posłuchaj... - Młoda odstawiła kubek i położyła rękę na moich
splecionych dłoniach - Ja... ja też swego czasu nie mogłam się z
nim dogadać. Po tym jak... po tamtym obozie w Bułgarii... Nie
znosiłam go, Ron. Byłam taka wściekła! O to, że zataił przede
mną prawdę, że traktował mnie jak smarkulę, która niczego nie
rozumie... Wyobrażałam sobie, że gdybym wiedziała o Draconie
Malfoyu, to wszystko potoczyłoby się inaczej. Czułam się
oszukana... Tak, wiem, że to zupełnie inna para kaloszy -
dokończyła szybko, widząc, że chcę jej przerwać - Tylko...
zrozum w końcu, że ojciec, w obu przypadkach, chciał dla nas jak
najlepiej... On nie potrafi inaczej... Za wszelką cenę stara się
nas... odciążać. Chronić nas... nawet teraz, kiedy jesteśmy
dorośli. Nigdy tego nie mówi, ale... Ron, przecież my po prostu
już zawsze będziemy jego dziećmi. Zdaję sobie sprawę, że to nie
brzmi zbyt odkrywczo... ale... sporo czasu zajęło mi rozgryzienie
tego, wiesz? To znaczy... - Lily zamyśliła się - Sądziłam, że
pojęłam to już dawno... ale tak naprawdę... do końca rozumiem go
dopiero teraz... kiedy sama mam Lizzy. Dopiero teraz wiem, jak to
jest...
Słuchałem
jej jak głuchy hipogryf grzmotu. Na pewno to wszystko miało jakiś
sens. Ale ja już dawno postanowiłem, że będę trwał w swoim
uporze.
Młoda
nie cofała ręki.
-
Ron... Cały problem z wami polega na tym, że jesteście do siebie
tak bardzo podobni. Już sobie wyobrażam te dwa ataki furii w jednym
momencie! - uśmiechnęła się lekko - Nie ma to jak słynny,
potterowski temperament... Mocno ten nasz ojciec wrzeszczał?
-
Jak cholera - odburknąłem.
-
Słuchaj... - w głosie Lily pojawiła się dziwna łagodność - Czy
ty naprawdę nie widzisz, że jesteście sobie bliscy...? Że macie
te same poglądy... i tylko do ich realizacji dążycie innymi
drogami. Ale przecież muszą być jakieś miejsca, w których te
ścieżki wam się skrzyżują...
Milczałem.
Mogłaby sobie darować te kwieciste metafory; ja i tak wiedziałem
swoje.
-
Ron... - zawahała się - Nie chcę cię do niczego zmuszać, ale...
uważam, że to ty powinieneś do niego iść. Na pewno możecie
sobie wyjaś...
-
Nie.
-
Ron... Proszę cię...
Pokręciłem
głową, wpatrując się uparcie w blat stołu. Lily westchnęła i
wstała, by zająć się zapomnianymi kiełbaskami.
-
Co u Agnes? - spytała, nakładając mi na talerz solidną porcję -
Dawno jej nie widziałam. Miała wpaść w weekend, ale nie przyszła.
Stało się coś?
Cudnie.
Przechodziliśmy właśnie z jednego rozkosznego tematu na drugi. No
tak... Są rzeczy, których nie mówi się własnej siostrze...
-
Zerwaliśmy.
-
Słucham...?
-
To już koniec, Lily - wycedziłem przez zaciśnięte zęby - Koniec,
bo osobiście wszystko spierdoliłem. Zdradziłem ją. Teraz chyba
nie wypada mi już pytać, czy mogę się u ciebie zatrzymać przez
jakiś czas?
Nie
poznawałem własnego głosu. Był taki... wyzywający. Pełen zimnej
furii. A tak naprawdę... cholernie się bałem. Tego, że ona też
mnie skreśli. Że będzie pouczała na siłę, patrzyła z
pogardą... że potraktuje mnie jak obcego.
Młoda
szybko wrzuciła patelnię do zlewu i podeszła do stołu. A potem,
bez uprzedzenia, objęła mnie i przytuliła.
-
Głupi ty - mruknęła - Gdzieś ty się uchował...? Zjedz tę zimną
kiełbasę, pójdę przygotować ci pokój. I nie zadawaj takich
bezsensownych pytań, O.K.? Bo cię potraktuję Karatecusem, jak za
dawnych, dobrych czasów.
Puściła
mnie i, przygryzając wargi, ruszyła do wyjścia.
-
Aha - rzuciła w progu - Siostrzana miłość też ma swoje granice.
Sam rozpakujesz swój kufer. No i sam będziesz prał swoje brudy...
dosłownie i w przenośni. Stoi?
-
Stoi.
To
właśnie w tamtej chwili zrozumiałem, że nagle odwróciły nam się
role. Teraz to ona zachowywała się jak "ta starsza". I
mądrzejsza...
*
* *
Skrzypnięcie
otwieranych drzwi. Z korytarza dobiegają podniesione głosy, ale nie
potrafię rozróżnić słów... To chyba ojciec... tylko na kogo, do
ciężkiego ghula, się tak wydziera...?
Chlupoce
woda w misce. Skąd ci stażyści wytrzasnęli to mydło...?!
Śmierdzi lawendą na kilometr. Ciepła ta woda... Au... w myciu
pacjentów to oni też jakoś wprawy nie mają...!
Cholera...
Tak mi wstyd... Niech się pospieszą...! To piekielnie głupie
uczucie - być ciągle zdanym na innych. Być takim... bezwolnym.
Choć jeszcze nie tak dawno wydawało mi się, że całe życie taki
byłem. Wciąż zależny - od ojca, od wszystkiego, co się z nim
wiązało, od tego, co mógł mi załatwić, od sposobu, w jaki mną
kierował... i od faktu, że on ciągle usuwał z mojej drogi
wszystkie przeszkody. Właśnie wtedy, w kwietniu, postanowiłem, że
to się zmieni. Tak bardzo chciałem się uniezależnić, by móc
kiedyś spojrzeć mu w oczy i powiedzieć, że do wszystkiego w życiu
doszedłem sam... Lily miała rację. Nie znosiłem go za to. Kto
wie, może nawet... tak, nienawidziłem. Mocne słowo, wiem... I za
nic nie chciałem uwierzyć w jego dobre intencje. Byłem święcie
przekonany, że specjalnie rzuca mi kłody pod nogi. I nie zmieniałem
zdania - choć wszyscy wokół starali się przekonać mnie, że nie
mam racji.
Miałem
wynająć sobie mieszkanie - w końcu przez te wszystkie lata
zdążyłem całkiem sporo zarobić - ale Lily nawet nie chciała o
tym słyszeć. Powiedziała, że mogę zostać jak długo będę
chciał, bo na kawalerskim gospodarstwie zapewne zmienię się prędko
w nieelegancki, wychudzony szkielet. Twierdziła, że wystarczy,
jeśli pomogę jej trochę "odsapnąć" i zajmę się Liz.
Ponieważ Młoda nie chciała nawet słyszeć o pieniądzach, z
wielką przyjemnością wypełnać zacząłem obowiązki ojca
chrzestnego i obsypywałem to małe diablę prezentami. Oczywiście
diablę było zachwycone, czego nie można powiedzieć o jego
rodzicach...
Przede
wszystkim jednak - uczyłem się. Zakopałem się w książkach tak
głęboko, jak jeszcze nigdy w całym swoim dotychczasowym życiu.
Wkrótce byłem już boleśnie świadom, że umysł starego konia
przyswaja wiedzę znacznie wolniej, niż mózg nastolatka. A jednak z
uporem brnąłem przez wszystkie formuły uroków. A potem szedłem
na każdy kolejny ezamin, zaliczałem go, wracałem na Grimmauld
Place i odsypiałem tę orkę - w ciągu jednej czy dwóch nocy -
tylko po to, by jak najszybciej zacząć przygotowania do następnego
testu.
Oczywiście
dość często odrywałem się od tych szpargałów, by zaopiekować
się moją siostrzenicą.
-
Kochanie, powiedz: wujek - prosiła Lily.
-
Baba - odpowiadało natychmiast przekorne, czarne stworzenie.
-
Nie... wu - jek.
-
Baba - ba. Baba.
-
Wiesz, mama dopatruje się w tym peanów na swoją cześć - śmiała
się moja siostra - Tatiana zresztą też... Jak myślisz, powiedzieć
im, że Liz nie wymawia na razie żadnych innych sylab...?
-
Lepiej nie - przekomarzałem się - Nie chciałbym być wtedy w
twojej skórze...
Młoda
spoważniała.
-
Ron... Mama bardzo się martwi. Przecież nie rozwiążecie z ojcem
tej sprawy, jeżeli będziecie się wzajemnie unikać...
-
Położę Lizzy - uciąłem krótko.
Zabrałem
Małą i poszedłem na górę, przytulając po drodze policzek do
rozczochranego, ciemnego łepka. Zawsze tak robiłem, kiedy było
źle. Pomagało...
Rzeczywiście,
konsekwentnie unikałem ojca... podobnie jak on mnie. Po prostu nie
wchodziliśmy sobie w drogę. I tyle. Nie pomagały interwencje mamy
i prośby Lily. Nie widzieliśmy się od wiosny, a była połowa
sierpnia...
Pewnego
dnia Młoda uznała, że zaczynam wyglądać jak cień człowieka i
potrzebna mi regeneracja sił. Jednocześnie doszła do wniosku, że
jej dziecku przyda się zmiana klimatu - i w którąś sobotę
wysłała nas oboje do Szkocji, żebyśmy odwiedzili Hagrida.
Zdołałem wytargować tylko tyle, byśmy nie zostawali na cały
weekend; mieliśmy wrócić tego samego dnia.
Od
ślubu naszego przyjaciela z Madame Maxime minęło ładnych kilka
lat. Mieszkali oboje w całkiem sporym domu na tyłach Beauxbatons.
Hagrid objął posadę po starym, francuskim gajowym, ale nie
potrafił całkowicie wyrzec się Hogwartu. Dzięki istnieniu
turboświstów nie przeszkadzał mu brak licencji teleportacyjnej;
mógł ciągnąć dwa etaty, bez szkody dla swych - jak mawiał
ojciec - obowiązków małżeńskich.
Zresztą,
odkąd pamiętam, Hagrid zawsze był na hogwarckich błoniach...
Najczęściej spędzał na nich całą sobotę; żartował, że musi
choć na jeden dzień w tygodniu uwolnić się od babskiego
zrzędzenia. A tak naprawdę... nie mogłem pozbyć się wrażenia,
że on po prostu czekał. Czekał na mnie i na Dana... W ciągu tych
siedmiu szkolnych lat niewiele było weekendów, w czasie których
nie zajrzeliśmy do tamtej chatki. Nie potrafię racjonalnie
wyjaśnić, co mnie tam ciągnęło. Po prostu czułem, że tak musi
być. I już. Lubiłem przytulną, wielką izbę i zapach krajanki z
melasy.
Tym
razem, kiedy tylko turboświst wylądował pośród wielkich dyń,
też to poczułem. Takie... ciepło. I jeszcze wrażenie, że chociaż
coś jest dokładnie tak, jak być powinno. Nie zmienia się...
-
Cholibka - stropił się na nasz widok Hagrid - Właźcie, właźcie...
Tylko dlaczego ta twoja siostra nie uprzedziła, że wpadniecie...?
Przecież ta kruszyna głodna będzie...! Ja mam tylko krajankę
dzisiaj...
-
To wystarczy - uspokoiłem go - Ja i Liz nie jemy zbyt dużo.
-
Lizzy! - olbrzym rozpromienił się natychmiast - Chodź do wujcia,
no chodź... Akuku! - zakrył twarz rękami, by po chwili ukazać się
Małej w pełnej krasie.
Oczywiście
to niewdzięczne dziecko natychmiast wyciągnęło do niego ręce.
-
Baba! - zawołało przynaglającym tonem.
Hagrid
przytulił ją i z wyrazem błogości na twarzy pozwolił potarmolić
się za brodę. Kieł podszedł bliżej i próbował polizać mnie po
twarzy.
-
Siadaj, Ron - rzucił w moim kierunku gospodarz - Zrobię
herbatki...
Posadził
moją siostrzenicę na podłodze obok psa i wyjął z szafki dwa
wielkie kubki. Obserwowałem to wszystko z pewnym niepokojem, bo Mała
zaczęła nagle bardzo interesować się ogromnym ogonem zwierza,
który rytmicznie uderzał w wytarte deski.
-
Kieł, nie rusz - mruknął nieuważnie Hagrid, stawiając na stole
talerz z krajanką - Był tu dziś twój tata, wiesz? - to ostatnie
było ewidentnie skierowane do mnie; postanowiłem udawać
głuchego.
-
Lizzy, zostaw! - zawołałem, widząc, że wielkie zębiska bestii
niebezpiecznie zbliżają się do rączki mojej siostrzenicy.
-
Nic się nie bój, Ron - uspokoił mnie gajowy - Kieł nie zrobi
krzywdy żadnemu dzieciakowi.
Nie
byłem taki pewien. W końcu nasz przyjaciel znany był z zamiłowania
do stworzonek raczej niebezpiecznych.
Tymczasem,
jakby na potwierdzenie słów swojego pana, brytan przysunął się
bliżej i przejechał po twarzy Liz swoim szerokim ozorem. Świetnie.
Teraz to małe czarcie nasienie miało na sobie hodowlę zarazków.
Pomyślałem, że Lily najpierw mnie oskubie, a potem udusi, jeśli
Mała się rozchoruje. Tymczasem Hagrid absolutnie się tym nie
przejął.
-
Mówię, że był twój tata - powtórzył, przysuwając bliżej
wielki kubek - Smutny jakiś... a mówiłem, że to dyrektorowanie na
dobre mu nie wyjdzie. Za dużo kłopotów...
-
P-powiedział ci, że ma problemy w pracy...? - zająknąłem się.
-
Nie musiał nic mówić, Ron - Hagrid wstał i podniósł z podłogi
Lizzy, która raczkowała w kierunku paleniska - Ja i twój tata
znamy się jak... tego... jak dwa łyse testrale. Kopę lat... Jak
był jeszcze w Hogwarcie, to też tu czasem przychodził... jak mu
było źle. I nigdy słowem nie pisnął... Ale to się
wie.
Milczałem.
-
Ty jesteś taki sam, Ron... - dodał cicho olbrzym.
Cholera,
miałem ochotę wrzasnąć, żeby się zamknął! O co mu
chodziło...?! Chciał wzbudzić we mnie poczucie winy?! Zmówili się
wszyscy, czy jak?!
Spojrzałem
na Lizzy. Przytuliła się ufnie do kamizeli z krecich futerek i
niestrudzenie ciąnęła Hagrida za brodę. Tymczasem on mówił
dalej.
-
Twój tata to jest równy gość, Ron. Zawsze taki był... I wiesz...
on nigdy nie miał letko w życiu. Nigdy... Nie jest dobrze, jak
człowiek zostaje całkiem sam, wiem coś o tym - Hagrid głośno
pociągnął nosem - A potem, kiedy już wszystko zaczyna się
układać... kiedy już wreszcie masz kogoś... blisko... to się
przyzwyczajasz i myślisz, że tak już będzie zawsze. Tylko...
cholibka, właśnie wtedy może się zdarzyć, że ci najbliżsi
zaczną się od ciebie odwracać. I wtedy to okrutnie boli, bo... bo
przecież byłeś już pewien, że zawsze będzie tylko dobrze... i
że już nie będziesz sam.
Hagrid
wydmuchał nos w kraciastą chustkę.
-
Cholibka, alem się rozgadał... - zauważył zmieszany - Pij
herbatkę, Ron. Stygnie.
Skinąłem
głową i zerknąłem na Lizzy. Spała, z buzią wtuloną w krecie
futerko. Kciuk lewej rączki powędrował do ust. Drugą ciemną
łapkę ciągle zaciskała mocno w piąstkę na końcu bujnej, siwej
brody olbrzyma.
*
* *
-
Nie zgadzam się!
-
Nie decydowałbym się na ten eliksir, gdyby nie fakt, że to nasza
jedyna szansa! - w głosie Naczelnego, oprócz profesionalizmu,
dźwięczy jeszcze głębokie przekonanie o własnej słuszności.
-
Nie pozwolę robić z Rona jakiejś doświadczalnej fretki, Zabini!
-
Pan... Potter, do ciężkiej cholery!! Przestań zachowywać się jak
histeryk! Zrozum w końcu, że nie ma innego leku... a ja naprawdę
wiem co robię! Bazę wywaru stanowi tojad. Znasz przecież działanie
tego składnika... Może w eliksirach nie byłeś orłem, ale...
-
Świetnie - gryząca ironia w słowach ojca pewnie wykończyłaby od
razu tych mniej odpornych - Zamierzacie bardziej uśpić kogoś, kto
już i tak jest w śpiączce...
-
Pozwól mi dojść do słowa, to wszystko ci wyjaśnię - odpowiada
spokojnie Blaise - Chodzi nam o to, by odwrócić działanie uroku i
zredukować do minimum jego ewentualne skutki. Masz rację, minimalna
dawka tojadu jest w stanie zwalić z nóg nawet solidnego hipogryfa.
Ale my zastosujemy tylko śladowe ilości. Mamy najlepszych
warzycieli... Przygotowaną przez nich substancję połączymy z
inną, odkrytą niedawno w Kaukazie. Zachwycają się nią wszyscy
azjatyccy alchemicy. Nazywają ją esensją życia. Nie potrafimy
zgłębić jej składu, ale podejrzewamy, że w połączeniu z
tojadem zadziała bez zarzutu... że pozwoli Ronowi odzyskać
przytomność.
-
Podejrzewacie... - powtarza ojciec głucho - Ja muszę mieć coś
więcej, niż tylko wasze podejrzenia, rozumiesz...? Muszę mieć
pewność. Chcę wreszcie powiedzieć coś konkretnego mojej żonie i
córce! Czy ty w ogóle masz pojęcie...
-
Wyobraź sobie, że mam - słyszę szelest i odgłosy szamotaniny -
Mam, bo ja też jestem ojcem, Potter! Wystarczy?! I musisz wreszcie
zrozumieć, że tej pewności nie da ci teraz żaden uzdrowiciel!
Przecież jak na dłoni widać, że mi nie ufasz! A wszystko dlatego,
że kiedyś, w Hogwarcie, nosiłem szatę z zieloną naszywką...!
-
O czym ty...
-
Dobrze wiesz, o czym mówię. Skończyłem najlepsze magomedyczne
kursy. Potem przez trzy lata siedziałem w Stanach i studiowałem na
Harwardzie. Mugole może i mają mniejszą wiedzę niż czarodzieje,
ale są dużo lepsi... powiedzmy... technicznie. Trzeba umieć
korzystać z ich osiągnięć... Ale to nie ma znaczenia, Potter.
Choćbym dostał dyplom od samego Merlina, dla ciebie i tak pozostanę
tylko zwykłym Ślizgonem. Dla ciebie wszystko jest czarne albo
białe. Nie ma żadnych barw pośrednich, żadnych odcieni
szarości...
-
Teraz to ty zachowujesz się jak paranoik.
-
Być może. Ale przyznaj, że kiedy tylko w mózgu wyświetla ci się
napis:"ze Slytherinu", natychmiast przypinasz człowiekowi
tabliczkę z napisem TEN ZŁY.
-
Zabini, co ty chrzanisz? - ojciec jest wyraźnie wściekły -
Przecież wiesz, że wtedy były inne czasy... Voldemort...
-
Daruj sobie! Myślisz, że moja rodzina nie ucierpiała w trakcie
Drugiej Wojny?! Że śmierciojady oszczędzały kogokolwiek przez
sentyment dla jego ślizgoństwa?! Gówno prawda! Niewierni od razu
przeznaczani byli na odstrzał. A tak się składa, że akurat moi
starzy byli z tych niedobrych... i niewiernych. Gdyby nie to, że
byłem wtedy w szkole... - Zabini urywa gwałtownie - Zrozum w końcu,
że nie masz monopolu na cierpienie, Potter!
-
Nigdy nie twierdziłem, że mam, do kurwy nędzy! - ojciec wstaje tak
gwałtownie, że przewraca krzesło.
Blaise
zdaje się tego nie zauważać.
-
Zresztą, o czym my tu dyskutujemy? - ciągnie jadowicie - Przecież
dla zapewnienia sobie takich atrakcji wcale nie potrzeba
Voldemorta... Myśleliśmy, że jedna wojna się skończy i wszystko
będzie cacy...?! Otóż nie. Zawsze są następne... Czarodziejskie,
mugolskie... co za różnica?! Byłeś kiedyś w Iraku, Potter? Ja
poleciałem, w dwa tysiące trzecim. To chyba te trzy lata w Stanach
i Harward zrobiły swoje. Bardzo chętnie brali wtedy medyków,
wszelkiej maści... a ja byłem jeszcze młodym idealistą. Wydawało
mi się, że potrafię uratować świat. Cieszyłem się, że mogę
się na coś przydać... A potem to zobaczyłem... Na tej wojnie
zacierały się różnice, wiesz? Kiedy kule trafiały w konwój nie
myślały sobie: "O, to jest czarodziej. Jego ominę." I
chociaż często diabli brali zasady tajności, to i tak bywały
chwile, gdy różdżka i zdolność teleportacji na niewiele się
przydawały. Wszyscy, jak jeden mąż, rozkładaliśmy moskitiery.
Wszyscy wstawialiśmy nogi łóżek do naczyń z wodą, żeby topiły
się w nich robale. Wszyscy zdychaliśmy z gorąca, a po powrocie
trzęśliśmy się z zimna w brytyjskim klimacie. Wszyscy żarliśmy
jakąś ohydę z puszek i potrawy w proszku, tylko po to, by później,
w domu, przez parę dni rzygać do kibla, bo nasze żołądki nie
były w stanie przyjmować tradycyjnych posiłków. Wszyscy, w
mniejszym lub większym stopniu, doświadczyliśmy zespołu szoku
pobitewnego... czy jak to tam sobie zwali pierdoleni psychologowie.
Żyliśmy w ciągłym strachu, bo wokół wciąż wybuchały
przyjemne bombki, podkładane przez tych islamskich szaleńców.
Czasami wybuchały nawet cholernie blisko obozu. Potem saperzy
przeszukiwali teren i usuwali co zbędne. Wiesz, z czasem
przywykliśmy nawet do tego, że na porządku dziennym są bezpańskie
kundle, wyłaniające się z krzaków z ludzką ręką w pysku...
albo z jakąś inną częścią ciała...
-
Zabini... ja...
-
Wiesz, kim są dzieci pustyni, Potter? To takie małe stworzenia, o
których nikt nie jest w stanie nic konkretnego powiedzieć. Ty
jedziesz sobie przez te góry piachu i wysychasz na wiór w
pięćdziesięciu stopniach Celcjusza, a one się nagle pojawiają...
tak po prostu, w tej bezkresnej przestrzeni. I nikt nie wie, skąd
się tam wzięły. Ich oczy... Tego się nie zapomina, Potter. Nie
potrzeba Voldemorta...
Zapada
ciężka cisza.
-
Potter... - odzywa się w końcu uzdrowiciel - Możesz sobie mi nie
ufać. Ale, na Merlina... pozwól mi wykonywać mój zawód. Pozwól
mi pomóc. Tam, w Kuwejcie... ten dzieciak dosyć się naoglądał.
Wcale nie jest tam tak spokojnie jakby się mogło wydawać. I... z
tego co mi wiadomo... do Iraku też ich wysłali, prawda?
-
Tak - mówi ojciec.
-
Potter... Obiecuję ci, że...
-
Zabini - głos ojca znowu jest stanowczy, jak zawsze - Podaj mu ten
eliksir. Ale... chodzi o to, że ja... po prostu nie ufam tym
warzycielom. Widziałem ich przed chwilą. To jeszcze smarkacze.
-
Ja...
-
Posłuchaj mnie. Jeśli dobrze cię zrozumiałem, to chodzi teraz o
precyzję. I o czas. I tak mamy szczęście, że wywar może być
gotowy od ręki i nie musimy czekać przez tydzień czy miesiąc.
Ale... Zabini, wiesz równie dobrze jak ja, że jest tylko jeden
człowiek, który potrafi to zrobić szybko i perfekcyjnie... i na
pewno się nie pomyli.
No
bomba po prostu. Przecież ja wręcz uwielbiam, kiedy ten właśnie
człowiek przejmuje rolę mojego etatowego wybawcy! Szlag by to...
-
Ale... - Zabini wyraźnie się waha.
-
Daj mi spis ingrediencji.
-
Posłuchaj... obowiązuje mnie stosowna procedura...
-
W dupie mam całą tę twoją procedurę. Ron jest chory... Nie podam
mu niczego, co przyrządzą jacyś amatorzy!
-
Ale...
-
Daj mi ten spis!
Szelest
pergaminu. Ojciec pospiesznie wychodzi z sali. Zabini pochyla się
nade mną. Bada mi puls i sprawdza odruchy.
-
No dalej, chłopcze - mruczy - Musisz mi trochę pomóc, sam nie dam
rady cię z tego wyciągnąć. To jak będzie? Zawrzyjmy umowę. Ty
się tylko budzisz, a ja potem odwalam całą brudną robotę. I
lepiej, żebyś mnie posłuchał, bo inaczej będziesz mnie miał na
sumieniu... kiedy już twój ojciec obedrze mnie ze skóry.
Jeśli
istnieje coś takiego jak powołanie, to stary Blaise z całą
pewnością je ma. Teraz już wiem, co się kryje pod tym
profesionalnym chłodem. Swoją drogą, w życiu nie przypuszczałbym,
że tak wiele przeszedł.
Ma
rację. Nawet teraz, po tylu latach, w tamtym rejonie świata nie
dzieje się dobrze. Taaa... przy okazji naszej wyprawy do Kuwejtu
rzeczywiście zahaczyłem też o Irak. I nie mam stamtąd przyjemnych
wspomnień.
W
połowie września byłem już właściwie gotowy do pierwszych
praktyk. Mieliśmy wylatywać ostatniego dnia miesiąca - ja, trzech
innych niedawnych studentów i trzydziestoletni, doświadczony
łamacz, Eddie Little, zwany przez chłopaków "Małym".
Bardzo to do niego pasowało: rzeczywiście był małym, grubiutkim
Murzynem o miłej twarzy. Rozkaz z góry brzmiał: Kuwejt. Podobno
gobliny akurat uznały, że w tamtym rejonie zostało jeszcze sporo
bogactw do odkrycia, a kierownictwo ochoczo temu poglądowi
przyklasnęło. Mieliśmy spędzić w Azji trzy miesiące - to
oznaczało, że nie będzie mnie na święta w Dolinie... Zresztą,
pewnie i tak nie zdobyłbym się na to, żeby tak po prostu tam
wrócić i robić dobrą minę do złej gry... Przerzut odbywał się
jednorazowo - z tamtej części świata możliwy był tylko listowny
kontakt z bliskimi. Żadnych kominków i turboświstów, żadnej
teleportacji na tak potężną odległość. Wyraźnie mówił o tym
regulamin łamacza uroków.
Cóż,
byłem na tyle głupi, by sądzić, że w zaistniałej sytuacji to
się nawet dobrze składa...
Mama
panikowała. To znaczy... nie chodziła i nie biadoliła jak zwykle;
nie dawała mi nawet mnóstwa dobrych rad... ale i tak wiedziałem,
że się boi. Słyszałem, jak tłumaczyła Lily, że ma złe
przeczucia. Moja siostra tylko się uśmiechała.
-
Mamo, przecież ty nigdy nie wierzyłaś w przeczucia - mówiła
łagodnie - Zawsze uważałaś wróżbiarstwo za wyjątkowo paskudną
dziedzinę magii. Mówiłaś, że to stek nikomu niepotrzebnych
bzdur, które opierają się tylko i wyłącznie na zgadywaniu i
mętnych przypuszczeniach...
Ta
rozmowa jednak nie przeszła bez echa. Młoda może i nie próbowała
odwodzić mnie od wyjazdu, ale za to zapragnęła nagle pomóc mi w
pakowaniu. Nie miałem serca tłumaczyć jej, że porządnie mnie
spakować to tak, jakby uczyć trytona mówić po naszemu.
Ja
sam natomiast... kiedy kwestia bagażu zeszła już na dalszy plan,
snułem się bez celu po domu, za nic nie mogąc znaleźć sobie
miejsca. Dopiero tydzień przed wyjazdem dotarło do mnie, do kogo
chcę pójść.
-
Cześć.
-
Cześć.
Agnes
odsunęła się lekko, bym mógł wejść. Nic się nie zmieniło.
Pomarańczowa kanapa stała na swoim miejscu, a w powietrzu cały
czas unosił się zapach cynamonu.
-
Przyniosę coś do picia.
-
Nie trzeba.
Grzecznościowe
formułki. Dwoje obcych sobie ludzi. Cholera, gdzie się podziała
cała ta bliskość...? Miałem ochotę przytulić Agnes z całej
siły... Albo nią potrząsnąć... albo jedno i drugie, byle tylko
na mnie spojrzała...
Prosiłem...
a ona wciąż siedziała bez ruchu na kolorowych poduszkach. Taka...
odległa. Nieprzystępna...
Pytałem,
czy naprawdę chce przekreślać całe sześć lat. Płakała...
Powiedziała, że to ja przekreśliłem.... że nie potrafi żyć z
kimś, komu już nie ufa...
Nie
docierały do niej żadne moje argumenty. Czułem się tak, jakbym
walił głową w mur. A przecież tak bardzo chciałem to wszystko
naprawić...
Nie
wspomniała ani słowem o moim wyjeździe. Dopiero później
zrozumiałem, że nie mogła wiedzieć... Nigdy nie pytała o mnie
Lily, ani nikogo innego z naszych wspólnych znajomych. Była
pochłonięta własną pracą. Nie miała pojęcia, że
przyspieszyłem swoje szkolenie...
Wyszedłem
od niej bardzo szybko. Nie pożegnaliśmy się. Nie powiedziałem
jej, że... Wielu rzeczy jej nie powiedziałem. I pewnie już nigdy
nie będę miał okazji...
Ojcu
też nie powiedziałem. Przyszedł na Grimmauld Place w przeddzień
mojego wylotu.Widzieliśmy się pierwszy raz, po blisko sześciu
miesiącach przerwy. Wcześniej odwiedzał Krumów i małe Krumiątko
tylko wtedy, kiedy miał pewność, że mnie akurat nie będzie...
Nie
wyglądał najlepiej. Wydawał się taki... zmęczony. W jego
czuprynie przybyło sporo srebrnych nitek. A może one były tam już
wcześniej...? Tylko ja ich nie dostrzegałem...
Siedzieliśmy
w kuchni i robiliśmy wszystko, by nie odzywać się do siebie
nawzajem. Po chwili Lily i Władek wyszli, zostawiając nam Małą.
Zagadywaliśmy ją, starannie unikając swojego wzroku. Spojrzenia
przesuwały się w bok, jak przeciągane po niewidzialnych
sznureczkach. W końcu ojciec posadził Liz na podłodze i zaczął
zbierać się do wyjścia. Przez chwilę miałem wrażenie, że chce
się jakoś pożegnać... nie wiem... położyć mi rękę na
ramieniu, unieść dłoń tym swoim charakterystycznym gestem...
Nie
zrobił tego. A przecież staliśmy tak blisko siebie... Dopiero w
progu wykonał taki... półobrót.
-
Uważaj na siebie - rzucił w przestrzeń, mniej więcej w kierunku
futryny.
Pokiwałem
tylko głową, bo jakimś dziwnym trafem za nic nie potrafiłem
wydobyć z siebie głosu. Gdybym wtedy wiedział...
Miejsce,
w którym według goblinów ukryte były skarby, znajdowało się
niedaleko granicy z Irakiem. W porównaniu z tym pustynnym,
wyniszczonym przez wojny krajem, Kuwejt był dla mnie jedną, wielką,
zieloną równiną. Obóz rozbiliśmy w niewielkim obniżeniu terenu,
w pobliżu malowniczego jeziorka. Stary Blaise miał rację - nawet w
początkach października temperatura powietrza sprawiała, że
człowiek rozpływał się jak masło na gorącej patelni. Mimo to
sama praca nie okazała się zbyt ciężka. Owszem, trzeba się było
nieźle nagimnastykować, żeby rozpykać poszczególne uroki;
zdecydować, jakim tak naprawdę dana kryjówka jest chroniona i
zdjąć go, bez szkody dla zdrowia własnego i współtowarzyszy.
Dodatkowe pary rąk i nóg byłyby wśród łamaczy bardzo
niewskazane, skoro od najbliższego magicznego szpitala dzielił nas
szmat drogi. Poza tym, za nieplanowane przerwy w pracy nikt nam nie
płacił.
Mimo
tych wszystkich niedogodności czułem, że nareszcie robię to,
czego zawsze pragnąłem. Koniec z siedzeniem za biurkiem i
wypełnianiem formularzy!
Z
pewnym zdziwieniem skontastowałem, że w ciągu minionych miesięcy
nadspodziewanie dobrze przygotowałem się do wykonywania swojego
nowego zawodu. Któregoś dnia Eddie aż gwizdnął z podziwu, kiedy
potraktowałem schowek idealnym zestawieniem Colloportusa z
Diffindo.
-
Jak na to wpadłeś, Młody? Ja najpierw otoczyłbym się barierą
Impendimento, a potem wywalił wszystko w cholerę. To nam
zaoszczędziło roboty... Dobry jesteś w te klocki, wiesz? - Mały
wyszczerzył zęby - I coś mi mówi, że to nie jest kwestia
genów.
Uśmiechnąłem
się blado. Do przytyków na temat ojca zdążyłem już przywyknąć.
Tyle że w ustach łamaczy miały one zupełnie inny wydźwięk, niż
w ponurym gmachu ministerstwa, gdzie przedmiot tychże przytyków
znajdował się tuż za ścianą i był dla wszystkich moich
współpracowników "Starym", z którym jednak należało
się liczyć.
Dziś
już wiem, że ten wyjazd pomógł mi nie dlatego, że wyrwałem się
spod skrzydeł ojca... ale dlatego, że właśnie tam, na drugim
końcu świata, zyskałem pewność siebie... i wiarę we własne
umiejętności, której dotychczas tak bardzo mi brakowało. Paradoks
- czasem tak daleko trzeba szukać tego, co właściwie jest tuż
obok, w zasięgu ręki... Trzeba wyjechać, by zrozumieć... Właśnie
tam, w Azji, byłem dziko szczęśliwy, bo nareszcie robiłem to, co
lubiłem. Dowiedziałem się, czym jest satysfakcja zawodowa... co
nie zmienia faktu, że wciąż byłem cholernie zagubiony.
Nawał
zajęć wcale nie oznaczał, że zapominało się o tęsknocie za
domem.Czasami miałem wrażenie, że ta tęsknota zżera mnie od
środka. Każdy z chłopaków miewał takie dni. Po miesiącu
odżywiania się konserwami z nostalgią wspominaliśmy domowe
obiady. Eddie, który jako jedyny z naszej grupki był już żonaty,
opowiadał o swoich dzieciach. Jego syn i córka mają po sześć
lat...
Jakoś
instynktownie wyczuwaliśmy, kiedy drugiemu potrzebne było wsparcie.
Po pracy siadywaliśmy razem przed namiotami, a delikwentowi
przypadała większa niż normalnie ilość kremowego. Chociaż
czasami pragnęło się tam samotności jak niczego na świecie.
Niekiedy, gdy sam łapałem doła, za nic nie dawałem się zaciągnąć
na "sesję terapeutyczną". Zamykałem się w namiocie i
wyciągałem zdjęcie Agnes. Było mugolskie; Agnes z czarodziejskiej
fotografii ciągle odwracała się do mnie plecami, albo chowała się
za ramkę, więc zostawiłem ją w Anglii.
W
takich momentach nieraz zaglądał do mnie Eddie. Szanował te moje
smutki... na ogół tylko kiwał ze zrozumieniem głową i wycofywał
się w pośpiechu. W ogóle, jakoś dobrze się dogadywaliśmy.
-
Dziewczyna? - spytał domyślnie któregoś dnia.
-
Można tak powiedzieć.
-
Pogryźliście się...?
Normalnie
natychmiast wściekłbym się na każdego obcego natręta, włażącego
z buciorami w moje prywatne życie. Ale w głosie Eddiego było tyle
życzliwego zainteresowania...
-
Uhm - mruknąłem.
-
No to możesz teraz przestać się zamartwiać. Zatęskni, zrozumie,
przemyśli sobie to wszystko... może niekoniecznie w tej kolejności
- błysnął białymi zębami - Dziewczyny takie już są, że
najpierw działają, bo tak im serducho każe... a potem dopiero
myślą. Rozłąka czasem dobrze ludziom robi. Uwierz mi, wiem coś o
tym. Moja żonka potrafi wrzeszczeć na mnie piętnaście razy na
dzień. Różnie między nami bywało. Ale kiedy wrócę, na bank
rzuci mi się z płaczem na szyję. Dzieciaki będą piszczeć... z
radości...
Dziwiłem
się czasem, jak bardzo okoliczności mogą odmieniać ludzi. Pewnie,
w normalnych warunkach, tego typu zwierzenia dwóch obcych sobie
facetów nigdy nie miałyby miejsca. Ale tutaj... Tu byliśmy na
siebie skazani...
Pod
koniec pażdziernika przerzucili nas do Iraku. Chociaż druga wojna
iracka skończyła się dawno temu, tamtejsza rzeczywistość nie
różniła się wiele od tej, którą opisywał ojcu Blaise. W
wyborach przeprowadzonych w styczniu dwa tysiące piątego roku
wyłoniono marionetkowy rząd, a każdy kolejny, który następował
po nim, pogarszał tylko i tak już beznadziejną sytuację.
Faktyczną władzę w wyniszczonym kraju sprawowały tak zwane
państwa sojusznicze, które od blisko dwudziestu lat usiłowały w
miarę sprawiedliwie podzielić skórę na niedźwiedziu... i nic im
z tego nie wychodziło. Abstrahując od całej tej wojennej atmosfery
i bomb wybuchających okazyjnie na zaludnionych ulicach, Zabini nie
wspomniał właściwie tylko o jednym szczególe. Mianowicie o
kwestiach kulturowych, które decydowały o życiu i śmierci niemal
równie często, jak mugolscy zamachowcy. W Iraku panował system
patriarchalny. Oczy nam się szeroko otwierały, kiedy zdarzało nam
się, łamaną angielszczyzną, rozmawiać z tubylcami. Zbliżaliśmy
się do połowy XXI wieku, a kobiety umierały przy porodach, jeśli
mąż nie wyrażał zgody na cesarskie cięcie. To było gorsze niż
insekty, upały... kto wie, czy nie gorsze nawet od samych
walk...
Robota
w Iraku zajęła nam tydzień. Z ulgą wracaliśmy potem do
obozowiska w Kuwejcie. Po tamtym piekle na ziemi wydawało się ono
oazą spokoju. Nic bardziej błędnego...
Teraz
już wiem - Stary Blaise się nie mylił. To nie była tylko mugolska
wojna. Szkoleniowcy ostrzegali nas przed fanatykami, którzy tworzyli
swoje "bojówki". Przed szajkami, w które organizowali się
azjatyccy zwolennicy czarnej magii. Były to głównie garstki
tubylców, którzy dawniej popierali Voldemorta, a teraz, po jego
upadku, nie mieli już żadnych szans na zdobycie władzy. Ich
szeregi zasilali zbiegli przed laty z Anglii Śmierciożercy,
doskonale wyszkoleni przez Czarnego Pana. Zabawiali się dziś
napadając na ekipy łamaczy i na samotnie podrózujących aurorów,
a prawdziwą gratkę stanowili dla nich zupełnie bezbronni
mugole.
Wydaje
mi się, że każdy z chłopaków zdołał wkalkulować w tę pracę
ryzyko ataku. Ale mimo wszystko pozorny spokój, jaki panował przez
cały miesiąc, bardzo skutecznie uśpił naszą czujność.
W
ten sposób dotrwaliśmy do początków listopada. Tamtego dnia
mieliśmy pracować w odległości zaledwie kilku mil od obozu. Ale
nasz Francuz, Jean - Pierre, obchodził poprzedniego wieczoru
urodziny i trochę z tej okazji popiliśmy. Do użytku nadawaliśmy
się rano tylko ja i Eddie, więc powiedziałem reszcie, żeby do nas
później dołączyła. Cholera, to była moja własna, pieprzona,
nieprzepisowa decyzja! Mały upierał się, byśmy jednak zaczekali
na całą grupę...
Dotarliśmy
na miejsce bez przeszkód. Eddie założył stosowną blokadę, która
miała chronić skarby przed uszkodzeniem. Potem rzucił efektowne
Diffindo, ale ściana ani drgnęła. Właśnie zaczęliśmy
zastanawiać się, co z tym fantem zrobić, kiedy koło ucha świsnął
mi pierwszy zielony promień. Roztrzaskał się o kamienny mur,
rozsyłając wokół snop iskier.
Odwróciłem
się gwałtownie, słysząc za plecami formułę zaklęcia
uśmiercającego... urwała się w połowie, bo Eddie okazał się
szybszy. Jego Avada trafiła jednego z napastników prosto w piersi.
Drugi zareagował błyskawicznie - promień z jego różdżki pomknął
w kierunku Murzyna. Zdążyłem zobaczyć, jak mój partner pada na
wznak, z rozkrzyżowanymi rękami i nogami. Dokładnie w tym samym
momencie tego, który trafił Małego, odrzucił do tyłu potężny,
zielony podmuch. Siła uderzenia była tak wielka, że poczułem
palący ból w ramieniu. Nie mam pojęcia, kiedy wyciągnąłem
różdżkę. To było jak... jak impuls. Jak... naturalny odruch...
Widziałem oczy tego człowieka, zastygłe w wyrazie niebotycznego
zdziwienia. Zabiłem go... Moja pierwsz Avada... Na dodatek w stu
procentach skuteczna. Tkwiłem bez ruchu pod kamienną ścianą i
próbowałem uspokoić oddech. Wyglądało na to, że już po
wszystkim; w końcu widziałem wyraźnie, że było ich tylko dwóch.
Podszedłem do Eddiego. Nie wiem, na co liczyłem... Pochyliłem się
nad nim... i wtedy dostałem pierwsze Crucio, prosto w plecy.
Zzza
załomu muru wyłoniło się kolejnych dwóch napastników. Chyba
lekko się wściekli, widząc martwych kumpli. Pewnie postanowili
nieco się zabawić, zanim ze mną skończą. Fakt, zachowałem się
jak żółtodziób. Zająłem się partnerem, który przecież i tak
był z całą pewnością martwy... i któremu nie mogłem już
pomóc... zamiast sprawdzić najpierw, czy teren jest
czysty.
Pomiędzy
jednym a drugim zaklęciem instynktownie złapałem się ostrych
kamieni, by uchronić się przed upadkiem. Złamałem kolejną
niepisaną zasadę - tym razem pierwsze prawo łamacza... Nigdy nie
dotykaj schowka bezpośrednio, ani też przyrządem innym niż własna
różdżka.
Poczułem
dziwne mrowienie w całym ciele, a potem zupełny bezwład...
Osunąłem się w dół, po ścianie... miałem wrażenie, że
spadam, coraz niżej i niżej... A później był już tylko ten
ból... przenikający każdą tkankę, każdy jeden nerw...
rozsadzający czaszkę od środka... głosy pozostałych chłopaków,
dobiegające jakby zza grubej ściany... turboświst...a na koniec
wirujący sufit Szpitala Świętego Munga i potworne mdłości... a
potem już nic. Tylko pustka...
Drzwi
sali otwierają się gwałtownie. Ojciec wbiega do środka; przynosi
ze sobą zapach listopadowego dnia... zapach deszczu i zeschłych
liści. Jak dobrze... Nareszcie powiew świeżego powietrza. Czasami
mam wrażenie, że za chwilę uduszę się w tej zatęchłej klitce.
To przez ten szpitalny smród...
Woń
wykrochmalonych, białych fartuchów i środków dezynfekcyjnych.
Ktoś się nade mną pochyla. Ktoś - chyba sam Zabini - wlewa mi do
gardła eliksir. Płyn jest cholernie gorzki... Psiakrew, ten stary
nietoperz władował tam chyba tyle piołunu, ile tylko się dało!
Już widzę, jak cieszył się myślą o mojej niedoli...!
Tak
mi niedobrze... Znowu. I to uczucie... zupełnego bezwładu. Nie...
-
Ron, otwórz oczy - rozkazujący głos Blaise'a dudni mi gdzieś pod
czaszką.
Moja
głowa... Błysk światła... Mam wrażenie, jakbym jechał bardzo
szybką windą. Opadam w dół... w błyskawicznym tempie...
pustka... i gwałtowne szarpnięcie, jakby winda wyhamowała, tuż
nad ziemią.
Szybko
unoszę powieki. Szpitalny sufit wiruje jak szalony. Głowa mi
pęka...
-
Grzeczny chłopak - zadowolenie w głosie Zabiniego doprowadza mnie
do szału.
Fala
mdłości... Ostatnim wysiłkiem przetaczam się na bok i wymiotuję
ponad krawędzią materaca. Dlaczego oni nic nie robią do
diabła...?! Zamierzają czekać aż wyrzygam żołądek, czy jak...?
Niech to się już skończy, proszę...
Nareszcie.
Wokół mnie roi się od białych kitli. Któryś z magomedyków
podtrzymuje mi głowę. Wygląda na to, że narobiłem niezłego
bajzlu... Koło uszu śmigają zaklęcia czyszczące. Ktoś pomaga mi
położyć się z powrotem. Zamykam oczy, bo sufit ani na chwilę nie
przestaje wirować. Niedobrze mi od tej karuzeli...
Naczelny
tłumaczy coś rodzicom, ale nie potrafię rozróżnić słów.
Ciągle boli... Najbardziej głowa. Łupanie w skroniach... a w
uszach szybkie, głuche uderzenia pulsu. Mam spierzchnięte wargi i
takie uczucie... jakby moje struny głosowe zapomniały nagle, do
czego służą.
-
Ron...
Zapach
konwalii. Ręka mamy na rozpalonym policzku. Otwieram usta do krzyku,
ale z gardła wyrywa mi się tylko jakiś żałosny jęk.
-
Wiem, kochanie - jej głos jest bardzo łagodny - Wiem, że to boli,
ale wytrzymaj jeszcze chwilkę, dobrze...?
Siada
obok mnie i delikatnie podkłada mi ramię pod głowę. Na twarzy
czuję dotyk miękkiej tkaniny. To chyba ta ciepła, czerwona
garsonka...
-
Wypij... - szepcze mama - Zaraz poczujesz się lepiej.
Zimno
mi. Słyszę, jak zęby dzwonią o szkło. Eliksir ma ostry, miętowy
smak. Pali usta i przełyk... nie chcę... Próbuję odwrócić
głowę, ale mama trzyma mnie mocno.
-
Jeszcze tylko mały łyczek - mówi spokojnie, jak do małego dziecka
- Ostatni łyczek... Jesteś bardzo dzielny...
Przełykam,
krzywiąc się niemiłosiernie. Stuk naczynia, odstawianego na nocną
szafkę. Nigdy bym nie pomyślał, że wypicie czegoś może być tak
męczące...
-
Jeszcze tylko jedno lekarstwo i już damy ci spokój - w głosie mamy
słyszę śmiech; poraz pierwszy, od wielu dni...
Przytyka
mi do ust następny specyfik. Tym razem ciecz jest słodka i lepka.
Mdli
mnie... Odruchowo próbuję oderwać wargi od brzegu kubka. Krztuszę
się... Kaszlę, aż łzy napływają mi do oczu.
-
Powoli - mówi mama - Proszę, wypij do końca.
Nie
mogę... Czuję, jak kilka ostatnich kropli spływa mi po brodzie.
Mama delikatnie ociera mi usta i układa mnie z powrotem na
poduszkach. Jestem taki słaby...
-
Pani Potter, proszę się odsunąć - chłodny, profesionalny ton
Zabiniego.
Cisza.
-
Hermiono... - w głosie Naczelnego pojawia się prosząca nuta -
Odsuń się... Tylko na chwilę, obiecuję.
Mama
wstaje. Uchylam powieki... Wokół mnie znowu gromadzą się
zamazane, białe sylwetki. Gdzieś dalej widzę ojca... Jego twarz
jest rozmytą, jasną plamą, ale to na pewno on. I wtedy sobie
przypominam... Przecież powinienem...
-
Tato...
Cholera,
wyszedł mi z tego tylko jakiś schrypnięty szept. Chcę wstać...!
Próbuję się podnieść, ale czyjeś silne ręce popychają mnie z
powrotem na łóżko. Szarpię się... Niech oni mnie puszczą...! To
bardzo ważne...
-
Leż spokojnie, Ron - to jest właśnie stanowczy głos
Najsławniejszego z Aurorów - Musisz odpocząć... Wszystko będzie
dobrze.
Nie...!
Nic nie jest dobrze, do stu zdechłych gumochłonów! Czy on nie
rozumie...?! Nie jest dobrze, bo przecież obaj się pogubiliśmy...
Wszystko schrzaniłem. Tak nie można...! Rzucam się w tej
cholernej, skłębionej pościeli. Gorąco... Nie...! Kręcę głową
na poduszce... we wszystkie strony... Szelest wykrochmalonej
poszewki. Nie jest dobrze... Nie...!
-
Nie... - jeśli można krzyczeć szeptem, to właśnie tego dokonałem
- Nie... Tato...
Chłodna
dłoń na czole. Ulga...
-
Masz gorączkę - mruczy ojciec - Śpij.
Nie
cofa ręki... Szeroki rękaw szaty opada mi na nos. Szorstki
materiał... Łaskocze... Pachnie wodą po goleniu i papierosowym
dymem.
Nieruchomieję,
bo... coś... coś dławi mnie w gardle. Muszę z tym walczyć,
przecież mi nie wolno... Muszę mu powiedzieć...! Teraz.
Natychmiast. Potem pewnie już nigdy nie zdobędę się na odwagę. A
może... boję się, że już nie zdążę. Nigdy w życiu nie czułem
się tak paskudnie... Muszę... mu wytłumaczyć, przeprosić...
przecież on powinien zrozumieć... powinien wiedzieć, że my...
że... tamto jest nieważne... że ja go...
-
Tato...
-
Jestem - odpowiada natychmiast - Jestem tu.
To
dobrze. Tak... bezpiecznie. I on na pewno zostanie. Jak zawsze.
Jeszcze zdążymy.
Przestaję
się szamotać. Jestem taki... zmęczony. Oczy wciąż mnie pieką,
ale ból trochę zelżał. Już nie walczę z opadającymi powiekami.
Kontury przedmiotów powoli tracą ostrość. Spać...
Konwalie.
Mama delikatnie odsuwa mi z czoła spocone włosy. W ostatnim
przebłysku świadomości rejestruję, że ojciec siada obok mnie, na
łóżku. Blisko... Trzyma mnie za rękę. Szpitalna sala rozpływa
się w wirze mętnych barw.
Kurczowo
ściskam jego dłoń.
*
* *
Noc.
Tak ciemno... i strasznie chce mi się pić. Język mam jak z drewna,
ale nie mam siły, by się odezwać... Przynajmniej przestało boleć.
Jest... ciepło... Dobrze. Wcale nie chcę się ruszać z tego łóżka.
Mógłbym tak leżeć już zawsze... Gdyby jeszcze nie było tak
potwornie duszno...
-
Ma prawie czterdzieści stopni gorączki - cichy głos mamy jest
doskonale słyszalny w pustej sali - Blaise twierdzi, że to zupełnie
normalne. Typowa reakcja organizmu...
Ostrożnie
przekręcam głowę w prawą stronę. Rodzice stoją obok siebie,
ramię przy ramieniu... Odwróceni są do mnie tyłem. Na tle okna,
przez które wpada światło gwiazd i ulicznych latarni, widzę
wyraźnie zarysy dwóch sylwetek.
-
Oczywiście, że to normalne - w słowach ojca brzmi niezmącona
pewność - W końcu broni się ze wszystkich sił, twardziel jeden.
Na pewno niedługo będzie jak nowy, zobaczysz.
-
Harry... - mama odwraca się i szybkim ruchem poprawia mu okulary -
Potwornie się bałam, wiesz?
Ojciec
milczy przez chwilę.
-
Ja też - szepcze w końcu - ale już po wszystkim... Ten eliksir
naprawdę zadziałał bez zarzutu.
-
Snape był bardzo nieprzyjemny...?
-
Niebardziej niż zwykle - krzywi się ojciec.
-
Czyli wszystko wraca do normy - mama śmieje się cichutko.
Potem
poważnieje.
-
Wiesz... Jestem pewna, że to nie tylko ten eliksir. Harry... mugole
wierzą, że kiedy ktoś zapada w śpiączkę, to trzeba przy nim
być. Trzeba siedzieć obok i powtarzać mu, że ma do kogo wracać.
Nie możemy tego potwierdzić empirycznie... tak... do bólu
racjonalnie... ale pomyśl tylko, ilu ludzi czekało na Rona.
Śmieszne. Całe życie studiowałam sztuki magiczne, a teraz...
Harry, myślę, że sama mikstura na niewiele by się zdała. Bo
widzisz... ja wierzę, że jest jeszcze inny rodzaj magii. Zupełnie
różny od tej, którą można zamknąć w butelce, czy wyzwolić za
pomocą różdżki.
Ojciec
milczy, patrząc na nią z powagą.
-
Ty wiesz, co to za magia - ciągnie mama stłumionym głosem -
przecież to dlatego wtedy przeżyłeś... pokonałeś Voldemorta...
a teraz, właśnie dzięki niej, to Ron mógł walczyć. Myślę, że
to właśnie ta siła mu tę walkę umożliwiła... Bo wiesz, jakoś
nie wierzę, że go nią nie obdarzyłeś... że oboje go nią nie
obdarzyliśmy. I... nie, ja nie mówię o magicznych umiejętnościach
- kończy szybko, widząc, że ojciec już otwiera usta, by jej
przerwać - Nie mówię o potędze pojmowanej w sposób tradycyjny.
Harry... ja mówię o tym szczególnym rodzaju czarów... o magii,
jaką roztacza nad swoim dzieckiem każdy rodzic... zupełnie
bezwiednie, instynktownie. I wiesz... czasem wydaje mi się, że
podświadomie robią to nawet mugole.
-
Hermiono...
-
I już zawsze będę wierzyła, że dokładnie to pomogło Ronowi się
obudzić...
-
Hermiono...
Ojciec
pochyla się i szepcze jej do ucha coś, czego już nie słyszę.
Otacza ją ramieniem i przytula głowę do jej głowy. Stoją tak
jeszcze długo...
Nie
wiem ile czasu... Spać...
*
* *
Kiedy
się budzę, za oknem jest szary, listopadowy poranek. Pierwsze
promienie wschodzącego właśnie słońca przebijają się nieśmiało
przez ciężkie, ołowiane chmury.
Ojciec
drzemie na krześle obok łóżka, opierając podbródek o mostek.
Dopiero teraz, w świetle dnia, widzę, jak okropnie wygląda.
Okulary zsunęły mu się na czubek nosa. Jest nieogolony i
rozczochrany... w każdym razie, bardziej rozczochrany niż
zazwyczaj. Pod oczami ma głębokie cienie.
Próbuję
się podnieść, ale świat natychmiast staje na głowie. Na pierwszy
szelest pościeli ojciec od razu podrywa się z miejsca. Nie ma to
jak ostre szkolenie i porządne, aurorskie nawyki...
-
Leż - mówi szybko - Zabini zabronił ci wstawać...
Obrzuca
mnie badawczym spojrzeniem.
-
Jak się czujesz...? - pyta ostrożnie.
-
Dobrze - chrypię na wszelki wypadek.
Unosi
brwi i wykonuje taki gest, jakby chciał poklepać mnie po
ramieniu... ale w ostatnim momencie się rozmyśla. Szybko zakłada
ręce na piersi.
-
No dobra, tato - kapituluję - Czuję się tak samo paskudnie, jak ty
wyglądasz.
Śmieje
się cicho.
-
Musisz to jakoś przeboleć. Naczelny twierdzi, że za parę tygodni
wszystko wróci do normy.
Milczymy
przez chwilę, starannie unikając swojego wzroku. I wtedy pękam.
-
Tato... - szepczę - ten człowiek... Eddie Little... on nie żyje,
prawda...?
Na
co ja znowu liczę do diabła?! Że usłyszę: "Nie, nie
umarł."?!
-
Tak, Ron - ojciec przesiada się na łóżko - Nie żyje. Nie mogli
już nic zrobić...
Zaciskam
zęby i odwracam głowę. I wtedy czuję jego dłoń na swoim
ramieniu.
-
Miał dwoje dzieci... - mamrocę, zupełnie wbrew sobie.
Dłoń
zaciska się mocno na rękawie piżamy.
-
To jest wojna, Ron - mówi gorzko ojciec - Ci na górze mogą sobie
do woli chrzanić o pokojowych porozumieniach. Mogą zawierać
kolejne układy i trąbić wszem i wobec o swoich sukcesach. Ale dla
tych ludzi... tam... walka nigdy się nie skończyła. W tamtej
części świata pewnie nigdy nie będzie spokojnie.
-
Ja...
-
To jest wojna, Ron - powtarza uparcie - A wojna zawsze wymaga ofiar.
Możesz się buntować ile wlezie. Możesz się z tym nie godzić...
bo człowiek nigdy się do końca nie godzi, rozumiesz...? Nigdy tak
naprawdę nie zdoła do tej myśli przywyknąć... Czasami ma się
ochotę wyć i tłuc głową o ścianę. Ale mimo wszystko żyje się
dalej. Bo tak trzeba. I dlatego... dlatego, że jest dla kogo.
-
W dupie mam to, że tak trzeba, wiesz?! - wybucham - To była moja
własna, pierdolona decyzja...! Gdybyśmy poczekali na resztę, to
może Eddie... Ty... ty nie wiesz, jak to jest! Nie możesz wiedzieć!
Nigdy nikogo nie naraziłeś na niebezpieczeństwo... nikt przez
ciebie nie zginął do cholery!!
Nie
mogę wykrztusić już nic więcej, bo zanoszę się kaszlem...
Ostry, kłujący ból w klatce piersiowej... Ojciec przemocą kładzie
mnie z powrotem na poduszki. Nawet nie wiem, że próbowałem
wstawać...
Ani
na moment nie zwalnia uścisku. Wręcz przeciwnie; mam wrażenie, że
ramię zaczyna mi drętwieć. A on... znowu patrzy w przestrzeń,
gdzieś ponad moją głową.
-
Wiem, co to znaczy - mówi z trudem - Kiedyś w Hogwarcie... w piątej
klasie... wydawało mi się, że konieczna jest moja obecność w
ministerstwie. Naraziłem wtedy życie całkiem sporej grupy osób.
-
Ale nikt przez ciebie nie umarł... - upieram się.
-
Nikt z moich kolegów - odpowiada spokojnie - I to wyłącznie
dlatego, że mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu. Ale... to
właśnie tamtej nocy... tamtej nocy zginął S-Syriusz Black.
Cholera.
Kolejna bolesna kwestia, o której ojciec nigdy nie opowiadał.
Kolejna ofiara Tamtej Wojny...
-
Chcę tylko, żebyś zrozumiał, że obwinianie siebie w niczym nie
pomaga... - mówi cicho - Ja też wtedy... okropnie się tym gryzłem.
Ale znaleźli się ludzie, którzy mi pomogli. Ty też sobie
poradzisz... Ron, różnica między nami polega na tym, że ja byłem
tylko głupim smarkaczem, który za wszelką cenę chciał działać...
na własną rękę... nie potrafił spokojnie czekać na rozwój
wypadków. A ty... ty przecież dostałeś polecenie z góry.
Wykonywałeś swoją pracę... To, że pojawili się ci ludzie, to po
prostu nieszczęśliwy splot okoliczności, na który nie miałeś
żadnego wpływu. Czasami człowiek nie może nic zrobić, chociaż
bardzo tego pragnie...
Powoli
odwracam głowę w jego stronę. Jedną rękę wciąż trzyma na moim
ramieniu. Drugą zaciska w pięść, tak mocno, że aż bieleją mu
knykcie. Milczymy.
-
Podać ci coś...? - pyta wreszcie - Może byś coś zjadł?
-
Nie... - sama myśl o jedzeniu wywołuje falę mdłości - Tylko...
wody.
Podaje
mi szklankę. Dłonie lekko mu drżą. Zachowujemy się jak dwie
ostatnie fajtłapy... Rozlewamy sporo na pościel.
-
Poczekaj... - mruczy ojciec.
Podnosi
wezgłowie łóżka. O, tak lepiej. Piję łapczywie... Przytrzymuję
jego rękę, kiedy chce zabrać szklankę.
-
Spokojnie - śmieje się - Nie jesteśmy w azjatyckiej strefie
klimatycznej, płynów ci u nas dostatek...
Kurczę...
Strasznie szybko się męczę. Ojciec odstawia naczynie... Musimy
teraz... Tamta sprawa... Powinienem wreszcie... Dlaczego to musi być
takie trudne...? Jak mam mu to...
-
Przepraszam, tato.
Ojciec
znowu siada na łóżku. A potem szybko wyciąga rękę i wichrzy mi
czuprynę.
-
Już w porządku - mówi po prostu.
Poraz
pierwszy od wielu miesięcy patrzymy sobie w oczy.
I
nagle... nie wiem zupełnie, jak to się dzieje... przypadam twarzą
do jego kraciastej koszuli. Mam ochotę schować nos w tym
najbezpieczniejszym miejscu mojego dzieciństwa... w tym miękkim
zagłębieniu, gdzieś pomiędzy szyją a ramieniem.
Cholera,
oczy mnie pieką. Ojciec obejmuje mnie. Mocno. Oddaję mu ten
uścisk... Klepiemy się po plecach... Szybko, zdecydowanie. Tak
jest. Prawidłowo.
I
już. Odsuwamy się od siebie, lekko zawstydzeni. On pomaga mi
położyć się z powrotem. Opuszcza wezgłowie...
Pieczenie
pod powiekami nie ustaje. Na wszelki wypadek wbijam wzrok w sufit.
Mrugam gęsto. Wielki Potter chrząka w tym czasie donośnie, jakby
coś utkwiło mu w gardle.
No.
Przeszło. Ufff...
Jest
jeszcze jedna rzecz, o którą muszę zapytać. Tak mi głupio...
ale...
-
Tato... Czy Agnes... czy ona...
-
Była tu wczoraj wieczorem. I dzisiaj wcześnie rano... przed pracą.
Spałeś... Żal mi było cię budzić. Powiedziała, że wpadnie
później - uśmiecha się łobuzersko - I wiesz... coś mi mówi, że
to "później" nastąpi już dziś... a nie za pół roku,
tak jak poprzednim razem.
Oblewam
się rumieńcem, jak jakiś uczniak. A więc...
-
Zresztą... już twoja w tym głowa, żeby tak było - mamroce pod
nosem Najsławniwjszy z Aurorów.
Teraz...
chcę tylko, żeby pozwolił mi wrócić... Żeby wszystko było jak
dawniej...
Ojciec
wstaje i przeciąga się, aż strzelają mu kości.
-
Zabini mówi, że wypisze cię za jakiś tydzień. Potem szybko
dojdziesz do siebie... Mama już o to zadba...
Niech
to powie...! Proszę...
-
Taaa... najwyższy czas wynosić się z tego szpitala, zanim wszyscy
do reszty zgłupiejemy. Wracajmy do domu, Ron...
Chyba
jednak znajdziemy tę drogę, tato.
*
* *
EPILOG
Kwiecień
jest w tym roku naprawdę piękny. Dolina Godryka wygląda jak pejzaż
z pocztówki. Specjalnie aportowałem się na południowym krańcu
wioski - stąd droga do domu jest dłuższa... a ja potrzebuję
czasu, żeby znaleźć odpowiednie słowa. Muszę ułożyć sobie w
głowie te wszystkie okrzyki radości, którymi ich dziś poczęstuję.
Mama
już kilka godzin temu zabrała ojca do domu. Poprosiła tylko, żebym
przyleciał... Powiedziała, że będą czekać u siebie... No tak. W
końcu ostatnią rzeczą, jakiej wszyscy potrzebowaliśmy, był
Wielki Potter, panikujący na szpitalnym korytarzu.
Choć
tak po prawdzie... sam byłem przerażony. I naprawdę nie dziwiłem
się jego podekscytowaniu - nareszcie, po prawie czterech latach,
pierwszy wnuk!
Wprawdzie
rok temu, kiedy Lily urodziła drugą córkę, dziadzio Harry
powiedział, że uwielbia taki urodzaj na dziewczynki... ale co tam.
Chłopak to jednak chłopak! Piliśmy z ojcem przez całą noc, kiedy
okazało się, że ród nie zaginie. Nawet mama przymknęła oko na
to nasze rozpasanie i nie próbowała na siłę wygonić nas do
łóżek.
Ścieżka
wije się pomiędzy drzewami. Już niedaleko do domu...! Zaraz im
powiem...!
Jeszcze
dwa lata temu wszystko się waliło. Nie śmiałbym nawet
przypuszczać...
Syn.
Nasz syn. Mój i Agnes. Mam ochotę wrzeszczeć z radości. Nie
wiedziałem, że można być tak szczęśliwym...
Śliczny
jest. Waży cztery i pół kilo i ma pięćdziesiąt dwa centymetry.
Zapamiętać. Dane liczbowe to to, co eksperci od mugoloznawstwa
lubią najbardziej. Mama na pewno od razu zasypie mnie pytaniami.
Mój
syn jest na tym świecie od dwóch godzin. Ma ciemne włoski... Agnes
właśnie przed chwilą stwierdziła, że to włosy Potterów.
Zapytałem co w tym złego. Odparła że nic... tylko przez całe
życie będzie wyglądał tak, jakby nie wiedział co to grzebień.
Phi!
Tak jakby to było coś złego!
Parvatti
uważa, że na pewno będzie miał zielone oczy. Ja tam nie wiem. Na
razie to one są niebieskie. Śliczne, niebieskie ślepka. I ma takie
maleńkie rączki. Moje dłonie są w porównaniu z nimi bardzo duże.
Takie... wielkie i niezgrabne...
Jeszcze
przed chwilą pałętałem się po oddziale, ogłupiały z radości.
O tym, że mam syna, poinformowałem chyba każdego uzdrowiciela i
każdego stażystę.
Agnes
była lekko zirytowana tym, że tak zaczepiam niewinnych ludzi.
Pewnie dlatego w końcu mnie stamtąd wywaliła. I dobrze! Żal mi
było wychodzić, ale jednocześnie wszystko we mnie wyrywało się
tutaj, do Doliny...
Ha!
A najmłodszy chłopak Dana i Kelly ma teraz jakieś dwa miesiące!
Ciekawe, czy dzieciaki też będą się tak tłuc grzechotkami...?
Może to normalne...? A właściwie... nawet jak tłuc się nie
będą... to i tak wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to,
że za parę lat w Hogwarcie pojawi się kolejny duet Potter -
Weasley. I bardzo dobrze! Czas znowu nieco... hmmm... ożywić te
stare mury.
Słońce
odbija się w butelce z rzniętego szkła. Najlepsza Ognista...
Trzymałem specjalnie na tę okazję.
No.
Dotarłem. Stoję przed furtką domu numer jedenaście. Czerwone
dachówki prześwitują przez ciemną zieleń drzew. Skręcam w
alejkę w ogrodzie. Różane krzewy wzdłuż tej ścieżki sadziła
jeszcze moja babcia. Tak mi jakoś... miękko. Na Merlina, wyrośliśmy
tutaj... ja i Lily...
Kiedyś,
w dalekiej mam nadzieję przyszłości, ten dom będzie mój. I tutaj
będzie dorastał mój syn. Tak ma być.
Ale...
co tam dom! Przecież najpierw trzeba chłopakowi kupić miotłę!
Agnes śmiała się, kiedy jej dziś o tym mówiłem. Powiedziała,
że poślubiła szaleńca. Że zupełnie zwariowałem. Otóż, nie
zwariowałem. Powinna przyjąć to do wiadomości. Przecież nie
jestem jakimś nieodpowiedzialnym kretynem...! Kupię dzieciakowi
miotłę dopiero na pierwsze urodziny, nie wcześniej. Co to to nie!
Zresztą, gdyby nawet... Na brodę Hagrida, przecież to Potter! Na
pewno nauczy się latać szybciej niż chodzić!
No.
Jestem. Powinienem teraz zacząć się dobijać, czy raczej od razu
nacisnąć klamkę...? Kurczę... coś dławi mnie w gardle. Podnoszę
rękę, żeby zapukać. W tym momencie drzwi otwierają się
gwałtownie i w progu stają oboje rodzice. Patrzę w oczy mojego
ojca. Mama niecierpliwie wygląda mu zza ramienia. Pewnie za chwilę
zacznie ryczeć, jak to ona...
Milczymy.
I
wtedy wszystkie te wyszukane słowa... wszystkie radosne wrzaski,
którymi miałem zamiar ich uraczyć, w jednej chwili gdzieś się
ulatniają. A potem...
-
To Nick, tato... - szepczę - Będzie miał na imię Nicky.
Nie
potrafię już powiedzieć nic więcej.
Cholera...
Płaczemy.
Obaj.
K
O N I E C
Opowiadanie
dedykuję najważniejszym Chłopakom w moim życiu - Ojcu, Smarkatemu
oraz absolutnie mugolowatemu Peterowi Nie-Malfoyowi.
*
* *
Wszelkie
meliny oraz zakotwiczenia zawarte w powyższym tekście ze specjalną
dedykacją dla Nesmin. A tak poważnie: jeszcze raz dziękuję, że
swoim komentarzem pod "Wysokimi Lotami" skłoniłaś mnie
do nadania "Chłopakom" widzialnych kształtów.
Podziękowania
dla bbr. Nietoperku, gdyby nie zaraźliwy entuzjazm, jakim
wybuchnęłaś kiedy przesłałam Ci pierwszą część, biedne
chłopaki pewnie nigdy nie ujrzałyby światła dziennego, bo ja sama
nie odważyłabym się wyjść spod stołu na tyle, by wrzucić to na
jakiekolwiek forum.
Załączniki:
1.
Niniejszym zaświadcza się, że podczas pisania powyższego ficka
ani jedna butelka Ognistej nie uległa... zmarnowaniu.
2.
Dziecię z okładki "Ksiązecki od uswiadamiania" ma się
dobrze - nie doznało poważniejszych obrażeń fizycznych, zaś jego
zdrowie psychiczne nie ucierpiało w najmniejszym stopniu, pomimo iż
główny bohater usiłował lekko poddusić je poduszką.
Zapewne
Ron wręczy kiedyś "Najnowsze metody czarodziejskiej
antykoncepcji" Nicky'emu - ale to już inna historia. Taka z
wydaniem XVII, poprawionym.
3.
Postać Agnes wcale nie jest aż tak idealna. Dziewczyna ma bliznę w
lewej brwi, bo jako dziecko spadła z rowerka i przyłożyła głową
w krawężnik. Ron nie mógł o tym wiedzieć, gdyż sprytnie tę
szramę maskowała - używając wszelkich środków mugolskich i
magicznych. Ponadto miała straszną wadę zgryzu na którą nie
pomagały żadne zaklęcia - tak więc prawie trzy lata chodziła z
klamerkami na zębach. Tego również nie mogłam wpleść w całą
historię, bo Ron w okresie ich zasmarkanego dzieciństwa zupełnie
nie zwracał uwagi na swoją przyszłą żonę, a ona przezornie
niszczyła wszelkie zdjęcia, na których widniał ortodontyczny
aparat...
4.
Pub Spital Arms istnieje naprawdę, podobnie jak autentyczne są
postacie Teda i Freda ( oraz ich żony ). Ponieważ jednak obaj
panowie po polsku znają tylko słowo"Dobra?" - i na
dodatek chyba żyją w przekonaniu, że to to samo co "Dzień
dobry" - pomyślałam sobie, że nie będą mieli nic przeciwko
staniu się postaciami... hmmm... trzecioplanowymi.