04 Związek rudowłosych

Stowarzyszenie Czerwonowłosych

(The Red-headed League)


Pewnego dnia odwiedziłem mego przyjaciela Sherlocka Holmesa i znalazłem go pogrążonego w rozmowie z bardzo otyłym, rumianym starszym panem o płomiennie czerwonych włosach. Przepraszając za najście, chciałem się wycofać, lecz Holmes wciągnął mnie gwałtownie do pokoju i zamknął za mną drzwi.

- Nie mogłeś przyjść w bardziej stosownej chwili, mój drogi Watsonie - powiedział serdecznie.

- Myślałem, że jesteś zajęty.

- Jestem. Nawet bardzo.

- Wobec tego zaczekam w sąsiednim pokoju.

- Ależ nie. Ten dżentelmen, panie Wilson, był mi towarzyszem i pomocnikiem w moich najbardziej udanych dochodzeniach i nie wątpię, że okaże się bardzo użyteczny także i w pańskiej sprawie. Otyły pan na wpół uniósł się z krzesła i lekko skinął głową, obejmując mnie szybkim, badawczym spojrzeniem swych małych, tonących w tłuszczu oczu.

- Siadaj na kanapie - powiedział Holmes, opadając znowu na swój fotel i stykając palce obu dłoni, co oznaczało u niego, że rozmyśla nad jakąś sprawą. - Wiem, mój drogi Watsonie, że dzielisz ze mną miłość do spraw niezwykłych, leżących poza konwencjami i nużącą monotonią codziennego życia. Twój entuzjazm dla tych spraw kazał ci spisać i - jeśli wybaczysz mi takie określenie - nieco upiększyć wiele moich małych przygód.

- Twoje dochodzenia były rzeczywiście niezwykle interesujące dla mnie - zauważyłem.

- Przypominasz sobie zapewne, co powiedziałem onegdaj, zanim zaczęliśmy rozwiązywać bardzo prosty problem, który przedstawiła nam panna Mary Sutherland - że niezwykłych wrażeń i niecodziennych powikłań należy szukać w prawdziwym życiu, które jest zawsze śmielsze niż jakikolwiek wysiłek wyobraźni.

- Był to wniosek, o którego słuszności pozwoliłem sobie wątpić.

- To prawda, doktorze, niemniej jednak będziesz musiał zgodzić się z moim poglądem, gdyż w przeciwnym wypadku będę tak długo zasypywał cię faktami, aż wreszcie rozumowanie twoje załamie się i przyznasz mi słuszność. Obecny tu pan Jabez Wilson był tak uprzejmy, że zgłosił się do mnie dzisiejszego ranka i właśnie rozpoczął swoją opowieść, zapowiadającą się może najbardziej niezwykle spośród tych, jakie ostatnio słyszałem. Przypominasz sobie zapewne moje twierdzenie, że najdziwniejsze i najrzadsze wydarzenia połączone są zwykle nic z dużymi, ale z małymi przestępstwami, tak że czasem można mieć wątpliwości, czy w ogóle zostały one popełnione. Z tego, co dotychczas usłyszałem, nie mogę stwierdzić, czy w tej sprawie mamy do czynienia z przestępstwem, czy nie, ale przebieg wypadków na pewno należy do najbardziej osobliwych, jakie kiedykolwiek do mnie dotarły. Panie Wilson, może będzie pan tak dobry i rozpocznie raz jeszcze swoje opowiadanie. Proszę o to nie tylko dlatego, że mój przyjaciel doktor Watson nie słyszał początku, ale także dlatego, że dziwaczny charakter tej historii skłania mnie do zebrania wszystkich możliwych szczegółów wprost z pańskich ust. W zasadzie, kiedy usłyszę nawet pobieżną relację wypadków, mam możność kierowania się tysiącem podobnych zdarzeń, które pojawiają się w mojej pamięci. Ale w obecnym przypadku jestem zmuszony przyznać, że fakty są bez precedensu. Korpulentny interesant wypiął pierś z wyrazem dumy i wyciągnął z zewnętrznej kieszeni tużurka pomiętą i brudną gazetę. Podczas gdy spoglądał na kolumnę ogłoszeń, mając głowę pochyloną ku przodowi, a pismo rozpostarte na kolanach, przyjrzałem mu się dokładnie, usiłując metodą mego przyjaciela wyciągnąć wnioski, które mogły nasuwać jego wygląd i ubranie. Niestety, obserwacje moje nie dały mi wiele. Nasz gość był w każdym szczególe zwykłym handlowcem brytyjskim, tęgim, okazałym i powolnym. Ubrany był w nieco workowate, szare, kraciaste spodnie, nie za czysty czarny tużurek z poodpinanymi guzikami i płową kamizelką ozdobioną ciężkim, miedzianym łańcuszkiem w stylu księcia Alberta. Z łańcuszka zwisał kwadratowy, przebity po środku, metalowy brelok. Wytarty cylinder i wyblakły, brązowy płaszcz z pomarszczonym aksamitnym kołnierzem wisiały na oparciu jego krzesła. We wszystkim, co zauważyłem patrząc na tego człowieka, nie było nic godnego uwagi, poza płomiennie czerwonymi włosami oraz wyrazem wielkiego zmartwienia i niezadowolenia, jaki malował się na jego twarzy. Czujne oko Sherlocka Holmesa dostrzegło, czym jestem zajęty. Widząc moje pytające spojrzenie uśmiechnął się i potrząsnął głową.

- Poza rzucającymi się w oczy faktami, jak na przykład: że swego czasu zajmował się pracą fizyczną, że zażywa tabakę, że jest wolnomularzem, że był w Chinach i że ostatnio pisał wiele, nic więcej nie dostrzegam.

Pan Jabez Wilson wyprostował się gwałtownie. Jego wskazujący palec wciąż jeszcze spoczywał na gazecie, ale oczy wlepione były w mego towarzysza.

- W jaki sposób, na litość boską, zgadł pan to wszystko, panie Holmes? - zapytał. - Skąd pan wiedział na przykład, że pracowałem kiedyś fizycznie? To prawdziwe jak Ewangelia. Zacząłem pracować jako stolarz na statku.

- Pańskie dłonie, drogi panie. Prawa dłoń jest o wiele większa niż lewa. Widać, że pan nią pracował, zresztą mięśnie prawej są o wiele bardziej wyrobione.

- No dobrze, ale tabaka i wolnomularstwo?

- Nie chciałbym uwłaczać pańskiej inteligencji tłumacząc panu, jak to odczytałem; zresztą, wbrew ścisłym regułom swego związku, nosi pan spinkę w kształcie łuku i cyrkla.

- Tak, rzeczywiście. Zapomniałem o tym. Ale pisanie?

- A czymże innym tłumaczyć sobie można to, że prawy rękaw jest wyświecony na przestrzeni pięciu cali, a lewy ma lśniący ślad w pobliżu łokcia, w miejscu, gdzie opiera go pan o biurko?

- No dobrze, a Chiny?

- Ryba, którą wytatuował pan sobie tuż nad prawym przegubem, mogła być zrobiona tylko w Chinach. Przez pewien czas zajmowałem się studiowaniem tatuaży i przyczyniłem się nawet do powiększenia literatury dotyczącej tego tematu. Ten sposób barwienia łuski rybiej delikatnym różowym kolorem jest właściwy jedynie Chinom. A kiedy w dodatku widzę chińską monetę zwisającą z pańskiego łańcuszka od zegarka, sprawa staje się jeszcze prostsza. Pan Jabez Wilson roześmiał się z przymusem.

- Rzeczywiście - powiedział. - Początkowo myślałem, że wymyślił pan to bardzo mądrze, ale teraz widzę, że nie było w tym ostatecznie nic nadzwyczajnego.

- - Zaczynam sądzić, Watsonie - powiedział Holmes - że źle robię wyjaśniając to wszystko. Omne ignotum pro magnifico*, jak wiesz, a moja niewielka, skromna reputacja zostanie strzaskana, jeśli będę tak szczery. Czy nie może pan znaleźć tego ogłoszenia, panie Wilson?

- Tak. Już je mam - odpowiedział wskazując grubym, czerwonym palcem środek kolumny. - Tu jest. Od tego właśnie wszystko się rozpoczęło. Ale niech pan to sam przeczyta. Wziąłem od niego pismo i przeczytałem, co następuje: „Do Stowarzyszenia Czerwonowłosych: W związku z zapisem spadkowym pozostawionym przez zmarłego Ezechiasza Hopkinsa z Lebanon, Pensylwania, USA, każdy członek Stowarzyszenia będzie mógł otrzymywać uposażenie w wysokości czterech funtów tygodniowo w zamian za czysto formalne usługi. Wszyscy czerwonowłosi mężczyźni, zdrowi na ciele i umyśle, którzy przekroczyli dwudziesty pierwszy rok życia, mogą ubiegać się o przyjęcie. Zgłaszać się osobiście w poniedziałek o godzinie jedenastej u Duncana Rossa w biurach Stowarzyszenia pod adresem 7 Pope’s Court Fleet Street”.

- A cóż to, na miłość boską, oznacza? - zawołałem po dwukrotnym przeczytaniu tego zdumiewającego ogłoszenia.

Holmes zachichotał i zaczął kołysać się w krześle, jak to miał we zwyczaju, kiedy był w doskonałym humorze.

- To odbiega nieco od utartych ścieżek, prawda? - powiedział. - A teraz, panie Wilson, proszę natychmiast opowiedzieć nam wszystko o sobie, swoim otoczeniu domowym i o tym, jak to ogłoszenie wpłynęło na pańskie życie. Przede wszystkim zanotuj, doktorze, nazwę i datę gazety.

- To jest „Morning Chronicie” z dnia 27 kwietnia 1890. Dokładnie sprzed dwóch miesięcy.

- Więc było to tak, jak już panu opowiedziałem, panie Sherlock Holmes - powiedział Jabez Wilson ocierając czoło. - Jestem właścicielem małego lombardu przy Coburg Square, niedaleko City. Nie jest to wielkie przedsiębiorstwo i w ostatnich latach zaledwie wystarcza mi na jakie takie utrzymanie. Niegdyś miałem dwóch pomocników, obecnie utrzymuję tylko jednego i miałbym trudności z płaceniem mu, ale zgodził się pracować za pół wynagrodzenia, licząc na to, że nauczy się zawodu.

- A jak brzmi nazwisko tego pilnego młodzieńca? - zapytał Sherlock Holmes.

- Nazywa się Vincent Spaulding i nie jest znowu tak bardzo młody. Trudno zgadnąć, ile ma lat. Nie życzyłbym sobie bardziej bystrego pomocnika, panie Holmes, i wiem, że mógłby poprawić swój los zarabiając dwa razy więcej, niż ja mogę mu dać. Ale ostatecznie, jeżeli jest zadowolony, to czemu mam podsuwać mu takie pomysły?

- Oczywiście, powinien pan być bardzo zadowolony mając pracownika za pół ceny rynkowej. Nie zdarza się to często pracodawcom w naszych czasach. Nie wiem, czy pański pomocnik nie jest równie zdumiewający jak to pańskie ogłoszenie.

- Och, ma on także swoje wady - powiedział pan Wilson. - Nigdy nie widziałem człowieka tak zakochanego w fotografowaniu. Węszy z aparatem wtedy, gdy powinien rozwijać swój umysł, a potem ucieka do piwnicy, jak królik do swojej nory, żeby wywoływać zdjęcia. To jego główna wada. Ale ogólnie biorąc, jest dobrym pracownikiem. Nie ma żadnych nałogów.

- Pracuje nadal u pana?

- Tak. On i czternastoletnia dziewczyna, która trudni się gotowaniem naszych prostych posiłków i utrzymuje dom w czystości. To całe moje otoczenie domowe, gdyż jestem wdowcem i nie mam rodziny. Żyjemy we trójkę bardzo spokojnie, proszę pana. Staramy się zachować dach nad głową i płacić nasze zobowiązania, jeśli nie możemy dokonać więcej. Pierwszą rzeczą, która wytrąciła nas z równowagi, było to ogłoszenie. Osiem tygodni temu Spaulding wszedł do biura z gazetą w ręce i powiada:

- Chciałbym być rudy, daję słowo, panie Wilson!

- Dlaczego? - pytam.

- Dlaczego! - powiada on. - Oto jest wolna posada dla członka Stowarzyszenia Czerwonowłosych. Niezły dochód dla człowieka, który ją dostanie. A podobno jest więcej posad niż ludzi, którzy mogą je dostać, i powiernicy testamentu zachodzą w głowę, jak te pieniądze zużytkować. Gdyby tylko moje włosy chciały zmienić barwę, zaraz bym pobiegł do tego żłobu, który tylko czeka, żeby z niego jeść.

- A o co chodzi? - zapytałem.

Widzi pan, panie Holmes, jestem domatorem, a ponieważ moi interesanci przychodzą do mnie, a nie ja do nich, więc często całe tygodnie nie wychylam nosa z domu. W ten sposób niewiele wiem o tym, co się dzieje, i byłem zadowolony, że usłyszę jakieś nowiny.

- Czy nie słyszał pan nigdy o Stowarzyszeniu Czerwonowłosych? - pyta mnie on ze zdziwieniem w oczach.

- Nigdy.

- Patrzcie! Aż dziwne, bo przecież posada w sam raz dla pana.

- A cóż ona jest warta? - zapytałem.

- Och, mniej więcej paręset funtów rocznie, ale praca prawie żadna i nie zawadza w innych zajęciach.

Domyślacie się panowie, że nadstawiłem uszu, bo interes kiepsko szedł w ostatnich latach, a paręset funtów rocznie ekstra bardzo by się przydało.

- Opowiedz mi wszystko, co wiesz - powiedziałem.

Jak widać z tego - rzekł pokazując mi ogłoszenie - stowarzyszenie ma wolne posady, a tu jest adres, pod który należy się udać po szczegóły. O ile wiem, stowarzyszenie zostało założone przez amerykańskiego milionera Ezechiasza Hopkinsa, który był nieco dziwacznym człowiekiem. Sam był rudy i darzył wielką sympatią wszystkich rudych ludzi. A kiedy umarł, pozostawił swój ogromny majątek w rękach powierników, z poleceniem, aby procenty szły na stworzenie wygodnych stanowisk dla ludzi o tym właśnie kolorze włosów. Z tego, co słyszałem, stanowiska te są znakomicie płatne i nie wymagają prawie żadnej pracy.

- Są przecież miliony rudych ludzi, którzy staraliby się o nie.

- Nie tak wielu, jak pan przypuszcza - odpowiedział. - Korzystać z tego mogą jedynie londyńczycy, i to dorośli. Ów Amerykanin karierę swoją rozpoczął w Londynie i w ten sposób chciał odwdzięczyć się miastu. Poza tym włosy muszą być prawdziwie rude, a nie jasnorude, ciemnorude czy ogniste. Oczywiście, gdyby pan chciał się o to starać, panie Wilson, mógłby pan tam pójść. Ale może nie warto zawracać sobie głowy kilkuset funtami. Faktem jest, panowie, że włosy moje, jak to sami widzicie, mają bardzo pełną i bogatą barwę. Wydało mi się, że gdyby doszło rzeczywiście do współzawodnictwa pod tym względem, mogę mieć takie same możliwości jak każdy inny człowiek. Vincent Spaulding wiedział tak wiele, że pomyślałem, by załatwić sprawę przy jego pomocy. Kazałem mu zamknąć okiennice i pójść tam wraz „ze mną. Ucieszył się bardzo tym niespodziewanym świętem, więc zamknęliśmy biuro i ruszyliśmy w stronę ulicy wskazanej w ogłoszeniu. Takiego widoku nie będę miał już chyba nigdy w życiu, panie Holmes. Z północy, południa, wschodu i zachodu każdy człowiek, który miał chociaż odcień czerwieni we włosach, ruszył do City, by odpowiedzieć na ogłoszenie. Fleet Street była wypełniona po brzegi rudym tłumem, a Pope’s Court wyglądał jak stragan z pomarańczami. Nie uwierzyłbym nigdy, że tylu ich jest w całym kraju, ilu zebrało się po tym jednym ogłoszeniu. Były różne odcienie: słomy, pomarańczy, cegły, irlandzkiego setera, wątroby, gliny - ale, jak to Spaulding powiedział przedtem, niewielu było takich, którzy mieliby prawdziwie rude włosy. Kiedy zobaczyłem te tłumy, byłbym już dał za wygraną, lecz Spaulding nie chciał nawet o tym słyszeć. Jak tego dokonał, nie umiem sobie wyobrazić, ale pchał się i roztrącał tłum, aż wreszcie wydobył mnie ze ścisku i znaleźliśmy się na schodach prowadzących do biura.

- Musiało to być bardzo zajmujące - zauważył Holmes, podczas gdy jego klient urwał i próbował odświeżyć swą pamięć potężnym niuchem tabaki. - Błagam, niech pan mówi dalej, to nadzwyczaj ciekawa historia.

- W biurze nie było nic poza parą drewnianych krzeseł i sosnowym stołem, a za nim siedział mały człowieczek, którego głowa była chyba jeszcze bardziej czerwona niż moja. Zamieniał kilka słów z każdym podchodzącym do niego kandydatem i u każdego znajdował jakąś wadę, która powodowała odrzucenie kandydatury. Jak z tego wynika, otrzymanie posady nie było rzeczą łatwą. Lecz kiedy nadeszła nasza kolejka, mały człowieczek okazał się łaskawszy dla mnie niż dla innych. Zamknął drzwi, aby móc zamienić z nami kilka słów na osobności.

- To jest pan Jabez Wilson - powiedział mój pomocnik. - Pragnie on uzyskać posadę w Stowarzyszeniu.

- I cudownie się do niej nadaje - odpowiedział tamten. - Spełnia wszystkie wymagania. Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz widziałem coś tak znakomitego.

Cofnął się o krok, przechylił głowę na bok i zaczął wpatrywać się w moje włosy tak długo, że wreszcie poczułem się onieśmielony. Wtedy niespodziewanie rzucił się naprzód, chwycił moją rękę i zaczął mi gorąco gratulować sukcesu.

- Byłoby niesłuszne, gdybym się wahał - powiedział. - Ale wierzę, że wybaczy mi pan konieczną przezorność. - Z tymi słowami chwycił mnie oburącz za włosy i szarpał tak długo, aż krzyknąłem z bólu. - Pana oczy są wilgotne - powiedział puszczając mnie. - Widzę, że wszystko jest tak, jak być powinno. Lecz musimy być ostrożni, gdyż dwukrotnie już byliśmy oszukani przez peruki, a raz za pomocą farby. Mógłbym panu opowiedzieć takie historyjki, które wywołałyby w panu wstręt do natury ludzkiej. Podszedł do okna i krzyknął na cały głos, że wolna posada została już zajęta. Jęk rozczarowania dobiegł do naszych uszu i ludzie rozeszli się we wszystkich kierunkach. Po chwili nie widać już było ani jednej rudej głowy poza moją własną i tą, która należała do kierownika biura.

- Moje nazwisko brzmi Duncan Ross - powiedział - i jestem jednym ze stypendystów funduszu pozostawionego przez naszego szlachetnego dobroczyńcę. Czy jest pan człowiekiem żonatym, panie Wilson, czy ma pan rodzinę?

Odpowiedziałem, że jestem samotny. Jego twarz wydłużyła się natychmiast.

- O Boże! - powiedział ponurym głosem. - To rzeczywiście bardzo niedobrze. Przykro mi słyszeć o tym. Fundusz jest przeznaczony na rozmnażanie rudych, jak i na ich utrzymanie. Nieszczęśliwie się składa, że pan jest kawalerem.

Twarz mi się wyciągnęła, panie Holmes, i pomyślałem sobie, że nic dostanę w końcu tej posady. Ale po parominutowym namyśle powiedział, że wszystko będzie dobrze.

- W każdym innym wypadku - powiedział - ten brak mógłby być zgubny, ale musimy przymknąć oko, gdy chodzi o człowieka z taką głową jak pańska. Kiedy będzie pan w stanie objąć swoje nowe obowiązki?

- Hm, to jest mi trochę nie na rękę; mam własne przedsiębiorstwo - powiedziałem.

- Och, tym niech się pan nie przejmuje, panie Wilson! - powiedział Vincent Spaulding. - Wszystko panu załatwię.

- Jakie byłyby godziny pracy? - zapytałem.

- Od dziesiątej do drugiej.

Musi pan wiedzieć, panie Holmes, że dawanie pieniędzy pod zastaw odbywa się przeważnie wieczorem, a najczęściej we wtorki i piątki, tuż przed dniami wypłat. Dlatego byłoby mi na rękę dorobić sobie coś niecoś w godzinach rannych. Poza tym wiedziałem, że mój pomocnik jest odpowiedzialnym człowiekiem i przypilnuje wszystkiego, co może się zdarzyć.

- Bardzo mi to odpowiada - powiedziałem. - A pensja?

- Cztery funty tygodniowo.

- A praca?

- Jest tylko czysto nominalna.

- Co pan nazywa czysto nominalną pracą?

- No, musi pan być w biurze, a co najmniej w budynku, w godzinach pracy. Jeżeli pan wyjdzie, utraci pan swoją posadę na zawsze. Testament nic pozostawia wątpliwości pod tym względem. Nie spełni pan warunków, jeśli ruszy się pan z biura w tych godzinach.

- To tylko cztery godziny na dzień i nie przyszłoby mi nawet do głowy wychodzić - powiedziałem.

- Żadne usprawiedliwienie nie będzie istotne - powiedział pan Duncan Ross - ani choroba, ani interesy, ani nic innego. Musi pan być na miejscu albo straci pan stanowisko.

- A praca?

- Chodzi o przepisywanie Encyclopaedia Britannica. Pierwszy jej tom znajduje się tutaj. Musi się pan zaopatrzyć we własny atrament, pióra i bibułę, my damy stół i krzesło. Czy będzie pan gotów jutro?

- Oczywiście - odpowiedziałem.

- W takim razie do widzenia, panie Jabez Wilson, i raz jeszcze gratuluję panu tego znakomitego stanowiska, które pan tak szczęśliwie zdobył.

W ukłonach odprowadził mnie do drzwi. Gdy szliśmy do domu z moim pomocnikiem, nie bardzo wiedziałem, jak się zachować, tak byłem uradowany szczęśliwym darem losu. Przez cały dzień myślałem nad tą sprawą i wieczorem znowu mój nastrój się pogorszył. Doszedłem do przekonania, że cała ta afera musi być wielką kpiną albo oszustwem, chociaż jaki mógłby być powód tego, nie mogłem sobie wyobrazić. Wydawało mi się nie do wiary, że ktoś pozostawił taki testament albo że ktoś mógł płacić taką sumę za tak prostą pracę, jak przepisywanie Encyclopaedia Britannica. Vincent Spaulding robił, co mógł, aby mnie podtrzymać na duchu, ale w chwili udania się do łóżka wybiłem sobie z głowy całą sprawę. Jednak rano postanowiłem przyjrzeć się wszystkiemu, kupiłem więc butelkę atramentu za pensa, a potem z gęsim piórem i siedmioma arkuszami papieru ruszyłem w stronę Pope’s Court. Ku memu zdumieniu i zadowoleniu wszystko okazało się prawdziwe. Stół był już dla mnie przygotowany, a pan Duncan Ross czekał, żeby sprawdzić, czy uczciwie zasiądę do pracy. Kazał mi rozpocząć od litery „A” i wyszedł, lecz od czasu do czasu zaglądał, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. O drugiej wpadł, pogratulował mi ilości przepisanego tekstu, pożegnał się i wyszedł. Powtarzało się to dzień po dniu, panie Holmes, a w sobotę kierownik biura przyszedł i położył przede mną cztery złote suwereny jako zapłatę za moją tygodniową pracę. Tak samo było następnego tygodnia i w tydzień później. Każdego ranka byłem tam o dziesiątej i odchodziłem o drugiej. Stopniowo pan Duncan Ross zaczął zaglądać tylko rano, a po pewnym czasie przestał przychodzić w ogóle. W dalszym ciągu, oczywiście, nie ośmieliłem się opuszczać pokoju nawet na chwilę, bo nie byłem pewien, kiedy może nadejść, a praca była tak dobra i odpowiadała mi tak znakomicie, że nie chciałem ryzykować jej utraty. Osiem tygodni minęło w ten sposób i napisałem już o „Abbasydach” i „Abacji”, „Architekturze” i „Attyce”, mając nadzieję, że przy pilnej pracy niezadługo dojdę do „B”. Zajęło mi to wiele stron pełnego formatu i prawie zupełnie zapełniłem już półkę tym, co napisałem. Wtedy niespodziewanie wszystko się skończyło.

- Skończyło się?

- Tak, proszę pana. Nie dalej jak dzisiaj rano. Przyszedłem jak zwykle do pracy o dziesiątej, ale zastałem drzwi zamknięte i zaryglowane, a na nich był przybity pluskiewką kawałek tektury. Mam go tu i może go pan sam przeczytać.

Uniósł kawałek białej tekturki wielkości kartki z notesu. Napis na nim brzmiał następująco:


Stowarzyszenie Czerwonowłosych jest rozwiązane

9 października 1890”


Sherlock Holmes i ja patrzyliśmy na to krótkie oświadczenie i żałosną twarz naszego klienta tak długo, aż wreszcie zabawna strona wydarzenia tak zupełnie przesłoniła wszystko inne, że obaj wybuchnęliśmy szalonym śmiechem.

- Nie widzę w tym nic śmiesznego - zawołał nasz klient, czerwieniąc się aż po korzonki swoich płomiennych włosów. - Jeśli potraficie tylko śmiać się ze mnie i nic więcej, mogę pójść gdzie indziej !

- Nie, nie! - krzyknął Holmes sadzając go na krześle z powrotem. - Nie zrezygnuję z tej sprawy za skarby świata. Jest ona tak odświeżająco niezwykła. Ale, jeżeli mi pan wybaczy to określenie, jest coś niesłychanie komicznego w tym wszystkim. Proszę, niech pan opowie, jakie podjął pan kroki po znalezieniu tej kartki na drzwiach?

- Byłem oszołomiony, proszę pana. Nie wiedziałem, co robić. Później zacząłem wypytywać się w sąsiednich biurach, ale okazało się, że nikt nic nie wie. Wreszcie poszedłem do właściciela domu, który jest z zawodu rachmistrzem i mieszka na parterze. Spytałem go, czy może mi powiedzieć, co się stało ze Stowarzyszeniem Czerwonowłosych. Odpowiedział mi, że nigdy nie słyszał o takim stowarzyszeniu. Wówczas zapytałem go, kim jest pan Duncan Ross. Odpowiedział, że nazwisko to jest mu zupełnie nieznane.

- No, a ten pan spod numeru 4? - zapytałem.

- Ten rudy?

- Tak.

- Aa, on się nazywa William Morris. Jest adwokatem i używał mego pokoju jako tymczasowego locum, póki nie przeniesie się do własnego. Wczoraj się wyprowadził.

- A gdzie mógłbym go znaleźć?

- W jego nowym biurze. Pozostawił mi adres. Tak, ulica Króla Edwarda 17, niedaleko katedry Świętego Pawła.

Wyruszyłem tam, panie Holmes, ale kiedy znalazłem się na miejscu, okazało się, że jest to fabryka protez i nikt tam nigdy nic słyszał ani o panu Williamie Morris, ani o panu Duncanie Ross.

- Co pan zrobił wówczas?

- Wróciłem do domu na Saxe–Coburg Square i zapytałem o radę mego pomocnika. Ale nic mi nie mógł poradzić. Wyraził tylko przypuszczenie, że jeśli zaczekam cierpliwie, powinienem otrzymać wiadomość pocztą. Ale to nie była najlepsza rada, panie Holmes. Nie chciałem stracić tak dobrego miejsca bez walki, więc wiedząc o tym, że jest pan tak uprzejmy, by udzielać porad biednym ludziom, którzy ich potrzebują, poszedłem wprost do pana.

- I bardzo roztropnie pan postąpił - powiedział Holmes. - Pana sprawa jest naprawdę godna uwagi i będę szczęśliwy mogąc się nią zająć. Z tego, co mi pan opowiedział, odnoszę wrażenie, że będzie poważniejsza w skutkach, niż to się na pierwszy rzut oka wydaje.

- Już są poważne! - powiedział pan Jabez Wilson. - Przecież straciłem cztery funty tygodniowo.

- Jeżeli chodzi o pana - zauważył Holmes - to nie widzę powodu, dla którego miałby pan żywić urazę do tego niezwykłego stowarzyszenia. Przeciwnie, jest pan, jak się domyślam, bogatszy o mniej więcej trzydzieści funtów, nie mówiąc już o dokładnej wiedzy, którą pan musiał zdobyć o każdym przedmiocie, znajdującym się pod literą „A”. Nic pan przez nich nie stracił.

- Nie, proszę pana. Ale chcę się dowiedzieć, kim oni są i jaki mieli cel wciągając mnie w ten żart, jeżeli to naprawdę był żart. Kosztował ich zresztą dość drogo, bo trzydzieści dwa funty.

- Postaramy się wyjaśnić panu poszczególne punkty. Ale najpierw jedno albo dwa pytania, panie Wilson. Ten pański pomocnik, który pierwszy zwrócił pana uwagę na ogłoszenie, jak dawno pracuje u pana?

- Wtedy był już miesiąc u mnie.

- Jak go pan znalazł?

- Stawił się w odpowiedzi na ogłoszenie.

- Czy był jedynym kandydatem?

- Nie. Było ich tuzin.

- Dlaczego wybrał pan jego?

- Bo wydawał się zręczny i nie żądał wiele.

- Pół pensji, mówiąc szczerze.

- Tak.

- A jak wygląda ten Vincent Spaulding?

- Niski, krępy, szybki w ruchach, bez zarostu na twarzy, chociaż niewiele mu brakuje do trzydziestki. Ma na czole biały ślad po oparzeniu kwasem.

Holmes wyprostował się na krześle, bardzo podniecony.

- Tak myślałem - powiedział. - Czy zauważył pan, że ma przekłute uszy?

- Tak, proszę pana. Powiedział, że mu Cyganka przekłuła, kiedy był chłopcem.

- Hm! - powiedział Holmes, zamyślając się znowu. - Czy jest ciągle jeszcze u pana?

- O, tak, proszę pana. Przed chwilą rozstałem się z nim.

- A czy pańskie przedsiębiorstwo było dobrze obsłużone podczas pana nieobecności?

- Nie można się skarżyć, proszę pana. Nigdy zresztą nie ma rano za wiele roboty.

- To na razie wszystko, panie Wilson. Bardzo bym chciał w możliwie najkrótszym czasie przekazać panu mój pogląd na tę sprawę. Dziś jest sobota i mam nadzieję, że nim minie poniedziałek, dojdziemy do ostatecznych wniosków.

- I cóż, Watsonie? - powiedział Holmes, kiedy nasz gość odszedł. - Co sądzisz o tym wszystkim?

- Nic nie sądzę - odpowiedziałem szczerze. - To bardzo tajemnicza historia.

- Jest zasada - powiedział Holmes - że im bardziej rzecz się wydaje niezwykła, tym mniej w końcu okazuje się tajemnicza. To te najzwyklejsze, pozbawione cech szczególnych zbrodnie są naprawdę zagadkowe, tak jak pospolita twarz jest najtrudniejsza do zidentyfikowania. Ale muszę przyspieszyć tę sprawę.

- A co chcesz zrobić? - zapytałem.

- Zapalić - odpowiedział. - To jest problem na trzy fajki i bardzo cię proszę, nie odzywaj się do mnie przez pięćdziesiąt minut.

Zwinął się w kłębek na fotelu, podciągając kolana pod swój jastrzębi nos, i znieruchomiał z przymkniętymi oczyma i czarną fajką wysuniętą jak dziób jakiegoś dziwacznego ptaka. Doszedłem do wniosku, że zasnął, i sam nawet zacząłem drzemać, kiedy nagle zerwał się z fotela jak człowiek, który ustalił swój pogląd na sprawę. Położył fajkę na kominku.

- Sarasate gra dziś po południu w St. James Hall - zauważył. - Co myślisz o tym, Watsonie? Czy twoi pacjenci mogliby ci dać spokój przez kilka godzin?

- Nie ma dzisiaj nic do roboty. Moja praktyka nigdy mnie zanadto nie absorbuje.

- W takim razie włóż kapelusz i chodźmy. Idę przez City i po drodze możemy coś przekąsić. Zauważyłem, że jest w programie dużo muzyki niemieckiej, która lepiej przypada mi do gustu niż muzyka włoska czy francuska. Jest wnikliwa, a ja chcę dziś też być wnikliwy. Chodźmy!

Pojechaliśmy kolejką podziemną aż do Adersgate i krótka przechadzka zaprowadziła nas do Saxe–Coburg Square, miejsca owego zdumiewającego zdarzenia, o którym dowiedzieliśmy się dzisiaj rano. Był to nędzny, niewielki placyk. Cztery rzędy brudnych piętrowych domów z cegły spoglądały na niewielkie, otoczone sztachetami ogrodzenie, gdzie zachwaszczony trawnik i kilka kępek usychających krzaczków wawrzynu toczyło ciężką walkę z niemożliwym do zniesienia, zadymionym powietrzem. Trzy pozłacane kule i brązowy szyld na narożnym domu: „Jabez Wilson”, wypisany białymi literami, ogłaszały miejsce, gdzie nasz czerwonowłosy klient prowadził swój interes. Sherlock Holmes zatrzymał się i przekrzywiwszy głowę na bok obejrzał dokładnie to miejsce. Jego oczy lśniły jasno spod zmrużonych powiek. Poszedł wolno w górę ulicy, później zawrócił, ciągle spoglądając uważnie na domy. Wreszcie podszedł do lombardu i uderzywszy mocno dwa albo trzy razy laską w chodnik zbliżył się do drzwi i zapukał. Otworzył je niezwłocznie gładko ogolony młody człowiek o pogodnym wyrazie twarzy i poprosił nas do środka.

- Dziękuję panu - powiedział Holmes. - Chciałem tylko zapytać, jak można dojść stąd do Strandu.

- Trzecia ulica na prawo, czwarta na lewo - odpowiedział młody człowiek bez wahania i zamknął drzwi.

- Bystry chłopak - zauważył Holmes, kiedy odchodziliśmy. - Mani wrażenie, że jeżeli chodzi o bystrość, to zajmuje czwarte miejsce w Londynie, a jeżeli weźmiemy pod uwagę śmiałość, to nie wiem, czy nawet nie trzecie. Niejedno już o nim dawniej słyszałem.

- Widocznie pomocnik pana Wilsona zajmuje wiele miejsca w tajemnicy Stowarzyszenia Czerwonowłosych. Zdaje się, że zapytałeś o drogę tylko po to, by go zobaczyć.

- Nie jego.

- A co?

- Jego spodnie w okolicy kolan.

- I co zobaczyłeś?

- To, czego się spodziewałem.

- A czemu uderzałeś laską - w chodnik?

- Mój drogi doktorze, ten czas jest przeznaczony na obserwację, a nie na rozmowę. Jesteśmy wywiadowcami w nieprzyjacielskim kraju. Wiemy coś o Saxe–Coburg Square. Teraz powinniśmy zbadać ścieżki, które leżą poza nim.

Ulica, na którą weszliśmy po opuszczeniu placu Saxe–Coburg, różniła się od niego jak niebo i ziemia. Była to jedna z głównych arterii miasta, przez którą tłum pieszych i pojazdów przepływa ku północy i zachodowi. Jezdnia zatarasowana była olbrzymim strumieniem wozów z towarami, które sunęły podwójnym szeregiem w obie strony, podczas gdy chodniki były aż czarne od śpieszącego się tłumu przechodniów. Patrząc na rzędy pięknych sklepów i okazałych przedsiębiorstw handlowych, trudno było zrozumieć, że na tyłach ich jest wyblakły i zapomniany plac, który przed chwilą opuściliśmy.

- Chciałbym bardzo popatrzeć - powiedział Sherlock zatrzymując się na rogu i spoglądając wzdłuż ulicy - i zapamiętać kolejność, w jakiej stoją tu domy. Absolutna znajomość Londynu to mój konik. Najpierw jest Mortimer, potem sklep tytoniowy, mały sklepik z gazetami, oddział Coburg Bank dla City i Przedmieść, restauracja dla jaroszy i skład powozów firmy Macfarlan. Na tym kończy się jeden blok. A teraz, doktorze, dokonaliśmy naszego dzieła i czas już na rozrywki. Mała przekąska i filiżanka kawy, a potem naprzód do krainy skrzypiec, gdzie wszystko jest słodyczą, wrażliwością i harmonią i gdzie nie ma żadnych rudych klientów, którzy by nas dręczyli swymi zagadkami. Mój przyjaciel był entuzjastą muzyki, będąc nie tylko dobrym wykonawcą, ale i kompozytorem niemałej wartości. Całe popołudnie siedział w loży, pogrążony w zachwycie. Jego długie palce poruszały się miękko w takt muzyki, podczas gdy łagodnie uśmiechnięta twarz i rozmarzone oczy były tak bardzo niepodobne do oczu Holmesa - psa gończego, Holmesa nieugiętego, przenikliwego detektywa, jak tylko można sobie było wyobrazić. W tym osobliwym człowieku obie strony jego natury wyłaniały się kolejno, a jego niezwykła ścisłość i przebiegłość okazywały się, jak często obserwowałem, reakcją przeciw poetyckim i kontemplacyjnym nastrojom, które od czasu do czasu brały w nim górę. Wahadłowy ruch jego natury przerzucał go z zupełnego rozmarzenia do stanu wrzącej energii i - jak dobrze wiedziałem - nigdy nie był tak straszliwy jak wówczas, gdy przez długie dni drzemał w fotelu pomiędzy swymi improwizacjami muzycznymi i starymi książkami. W takich chwilach żądza pościgu ogarniała go niespodziewanie, a siła rozumowania rozwijała się aż po granice intuicji, tak dalece, że ci, którzy nie byli przyzwyczajeni do jego metod, spoglądali na niego z ukosa, jak na człowieka, którego wiedza jest nie z tego świata. Kiedy przyglądałem mu się tego popołudnia w St. James Hall, tak pogrążonemu w muzyce, poczułem, że złe chwile mogą nadejść dla tych, których postanowił doścignąć.

- Pragniesz na pewno pójść do domu, doktorze - zauważył, kiedy wychodziliśmy.

- Właściwie wszystko mi jedno.

- A ja mam pewne zajęcie, które zabierze mi kilka godzin. Ta sprawa na Coburg Square jest poważna.

- Dlaczego poważna?

- Zaplanowane jest morderstwo. Mam jednak wszelkie podstawy, aby przypuszczać, iż potrafimy na czas temu zapobiec. Ale fakt, że dzisiaj jest sobota, trochę komplikuje zagadnienie. Będę potrzebował twojej pomocy dziś wieczorem.

- O której godzinie?

- Najlepiej będzie o dziesiątej.

- Zjawię się o tej godzinie na Baker Street.

- Bardzo dobrze. I jeszcze jedno, doktorze! Może być trochę niebezpiecznie, weź więc łaskawie ze sobą swój wojskowy rewolwer.

Skinął mi dłonią, zakręcił się na pięcie i natychmiast zniknął w tłumie. Myślę, że nie jestem bardziej tępy niż moi bliźni, ale zawsze przytłacza mnie poczucie własnej głupoty, kiedy mam do czynienia z Sherlockiem Holmesem. Słyszałem przecież wszystko to, co on usłyszał, widziałem to, co on zobaczył, a jednak z jego słów wynikało jasno, że zrozumiał dokładnie nie tylko to, co zaszło, ale także i to, co miało zajść, podczas kiedy dla mnie cała sprawa wciąż jeszcze była pogmatwana i groteskowa. Powracając do siebie na Kensington, przemyślałem raz jeszcze wszystko, od zdumiewającej opowieści rudego przepisywacza Encyclopaedia Britannica aż do wizyty na Coburg Square i złowróżbnych słów, którymi mój przyjaciel mnie pożegnał. Cóż miała znaczyć ta nocna wyprawa i dlaczego powinienem być uzbrojony? Gdzie pójdziemy i co będziemy robić? Wprawdzie Holmes wspomniał, że ten gładkolicy pomocnik lichwiarza jest straszliwym człowiekiem - człowiekiem zdolnym do wszystkiego. Starałem się sprawę rozwikłać, ale moje wysiłki okazały się beznadziejne, dałem więc spokój, licząc na to, że noc wszystko wyjaśni. Było piętnaście po dziewiątej, kiedy wyruszyłem z domu i rozpocząłem drogę przez Hyde Park, Oxford Street na Baker Street. Dwie dorożki stały przed bramą, a kiedy minąłem drzwi wejściowe, usłyszałem gwar ludzkich głosów na górze. Gdy wszedłem do pokoju, zastałem Holmesa w ożywionej rozmowie z dwoma ludźmi. W jednym z nich rozpoznałem Petera Jonesa, agenta policji, podczas gdy drugi był wysokim, chudym człowiekiem o smutnej twarzy, bardzo lśniącym kapeluszu i narzucającym szacunek surducie.

- Ha! Nasza grupa jest w komplecie! - powiedział Holmes zapinając płaszcz i biorąc szpicrutę z wieszaka. - Watsonie, wydaje mi się, że znasz pana Jonesa ze Scotland Yardu? Pozwól, że cię przedstawię panu Merryweatherowi, który będzie nam towarzyszył w naszej nocnej przygodzie.

- Znowu będziemy polować parami, doktorze - powiedział Jones. - Nasz przyjaciel Holmes wspaniale się nadaje do pościgu. Potrzebuje tylko starego psa, który by mu pomógł dopaść zwierzynę.

- Mam nadzieję, że zwykła kaczka nie będzie nas oczekiwać na końcu drogi - zauważył pan Merryweather ponuro.

- Może pan całkowicie zaufać panu Holmesowi, proszę pana - powiedział agent policji z dumą. - Jego metody są, jeśli nie będzie mi miał za złe tego stwierdzenia, nieco zbyt teoretyczne i fantastyczne, ale ma on zadatki na detektywa. Nie będzie przesadą, jeżeli powiem, że raz albo dwa razy, jak na przykład w sprawie zamordowania Sholto i skarbu Agra, był tak dokładny albo nawet bardziej dokładny w swoich poszukiwaniach niż przedstawiciele prawa.

- No, jeśli pan tak twierdzi, panie Jones, w takim razie wszystko w porządku - powiedział nieznajomy z szacunkiem. - Muszę jednak przyznać, że żal mi mojej partyjki. Od dwudziestu siedmiu lat to pierwsza noc sobotnia bez wista.

- Wydaje mi się - powiedział Sherlock Holmes - że dzisiejszej nocy będzie pan grał o wyższą stawkę, niż się to panu kiedykolwiek zdarzyło. Ręczę, że gra będzie także o wiele bardziej podniecająca. Dla pana, panie Merryweather, stawką będzie około trzydziestu tysięcy funtów, a dla ciebie, Jones, będzie to człowiek, którego już od dawna chcesz mieć w swoim ręku.

- John Clay, morderca, złodziej, rozpruwacz i fałszerz. To młody człowiek, panie Merryweather, ale jest mistrzem w swoim zawodzie i wolałbym założyć moje bransoletki jemu niż jakiemukolwiek innemu przestępcy w Londynie. To godny uwagi człowiek ten John Clay. Jego dziadek był księciem krwi, a on sam uczył się w Eton i Oxfordzie. Umysł ma równie przebiegły, jak palce, i chociaż napotykamy jego ślady na każdym kroku, nigdy nie wiemy, gdzie go znaleźć. Jednego tygodnia robi włamanie w Szkocji, a w następnym zbiera w Kornwalii pieniądze na budowę sierocińca. Jestem na jego tropie od lat i nigdy jeszcze nie widziałem go na oczy.

- Mam nadzieję przedstawić go panu dziś w nocy. Miałem także jedną czy dwie sprawy związane z panem Johnem Clayem i zgadzam się, że w swoim zawodzie dzierży on palmę pierwszeństwa. Ale już dziesiąta minęła i najwyższy czas, żebyśmy wyruszyli. Jeśli wy dwaj weźmiecie pierwszą dorożkę, Watson i ja pojedziemy za wami drugą. Podczas tej długiej jazdy Sherlock Holmes nie był zbyt rozmowny; siedział wygodnie rozparty, nucąc melodie zasłyszane w ciągu popołudnia. Koła turkotały wzdłuż niekończącego się labiryntu oświetlonych latarniami gazowymi ulic. Wreszcie wjechaliśmy na Farringdon Street.

- Jesteśmy już niedaleko - zauważył mój przyjaciel. - Merryweather to dyrektor banku i jest osobiście zainteresowany całą sprawą. Uważałem, że będzie dobrze, jeżeli Jones pojedzie razem z nami. To nie jest zły chłop, chociaż absolutnie niedołężny w swoim zawodzie. Ma jednak pewną zasadniczą cnotę. Jest odważny jak buldog i wytrwały jak homar, gdy uchwyci kogoś swymi kleszczami. Oto jesteśmy, a oni już czekają. Zajechaliśmy na tę samą zatłoczoną ulicę, na której byliśmy rankiem. Odesłaliśmy dorożki i pod przewodnictwem pana Merryweathera weszliśmy w wąską przecznicę, a stamtąd w jakieś boczne drzwiczki, które przed nami otworzył. Dalej był niewielki korytarz, który kończył się masywną, żelazną bramą. Otworzył ją również i zeszliśmy kręconymi kamiennymi schodami ku drugiej potężnej bramie. Pan Merryweather zatrzymał się, by zapalić latarnię, a potem poprowadził nas ciemnym, pachnącym wilgocią korytarzem. Wreszcie, po otwarciu trzecich drzwi, znaleźliśmy się w wielkiej piwnicy zawalonej ciężkimi pakami i skrzyniami.

- Nie jesteście nieprzezorni, jeżeli chodzi o włamanie z góry - zauważył Holmes podnosząc latarnię i rozglądając się.

- Ani z dołu! - powiedział pan Merryweather, uderzając laską w płyty kamienne, które tworzyły podłogę. - Jak to, przecież to brzmi pusto! - zawołał ze zdumieniem.

- Prosiłbym bardzo, żeby pan spróbował zachowywać się trochę ciszej - powiedział Holmes ostro. - Już w tej chwili naraził pan powodzenie naszej wyprawy na niebezpieczeństwo. Czy mogę prosić, żeby pan usiadł na jednej z tych skrzynek i postarał się nie wtrącać?

Dostojny pan Merryweather z urażoną miną zasiadł na jednej z pak, a Holmes osunął się tymczasem na kolana i świecąc sobie latarnią zaczął badać za pomocą powiększającego szkła szpary pomiędzy płytami. Kilka sekund wystarczyło, by go upewnić, gdyż zerwał się na nogi i wsunął szkło do kieszeni.

- Mamy przed sobą co najmniej godzinę - zauważył. - Nie mogą rozpocząć żadnych kroków, zanim nasz dobry lichwiarz nie uśnie bezpiecznie w swoim łóżku. Wówczas natychmiast wezmą się do dzieła, gdyż im prędzej wykonają swoją pracę, tym więcej czasu pozostanie im na ucieczkę. Jesteśmy w tej chwili, jak się na pewno domyślasz, doktorze, w podziemiach oddziału jednego z największych banków londyńskich. Pan Merryweather jest przewodniczącym rady nadzorczej i wytłumaczy ci, dlaczego najbezczelniejsi przestępcy Londynu interesują się tą piwnicą.

- Chodzi o nasze francuskie złoto - szepnął dyrektor. - Mieliśmy już liczne ostrzeżenia, że grozi nam włamanie.

- Francuskie złoto?

- Tak. Przed kilku miesiącami zaistniała konieczność wzmocnienia naszych zapasów, pożyczyliśmy więc trzydzieści tysięcy napoleonów od Banku Francuskiego. Stało się publiczną tajemnicą, że nie rozpakowaliśmy jeszcze tych pieniędzy i że znajdują się one nadal w naszym podziemiu. Skrzynka, na której siedzę, zawiera dwa tysiące napoleonów opakowanych w ołowianą folię. Nasza rezerwa w sztabach jest w tej chwili o wiele większa, niż bywa zwykle rezerwa przechowywana w jednym oddziale banku, i dyrektorzy mają ciągłe obawy.

- Które są zupełnie uzasadnione - zauważył Holmes. - A teraz przystąpmy do ułożenia naszych małych planów. Mam wrażenie, że w ciągu godziny sprawy osiągną punkt kulminacyjny. Tymczasem, panie Merryweather, musimy osłonić latarkę.

- I siedzieć w ciemności?

- Obawiam się, że tak. Przyniosłem w kieszeni talię kart, sądząc, że skoro jesteśmy partie carree*, będzie pan miał swoją partyjkę tak czy inaczej, ale teraz widzę, że przygotowania nieprzyjaciela posunęły się za daleko. Nie możemy ryzykować obecności światła. A przede wszystkim musimy ustalić nasze pozycje. To są ludzie odważni i chociaż weźmiemy ich przez zaskoczenie, mogą nam zrobić krzywdę, jeżeli nic będziemy ostrożni. Ja stanę za tą paką, a wy ukryjecie się za tymi. W chwili, kiedy ich oświetlę, rzućcie się na nich natychmiast. Jeśli będą strzelać, Watsonie, nie miej żadnych skrupułów i połóż ich trupem. Oparłem mój odbezpieczony rewolwer na pokrywie drewnianej skrzyni, za którą przykucnąłem. Holmes osłonił latarkę i ogarnęła nas ciemność - tak absolutna, jakiej nie znałem nigdy przedtem. Woń gorącego metalu upewniała nas, że latarka nie zgasła, gotowa w każdej chwili rozbłysnąć światłem. Dla mnie, z nerwami napiętymi do ostateczności, było coś przygnębiającego i obezwładniającego w nagłym mroku i w zimnym, wilgotnym powietrzu podziemia.

- Mają tylko jedną drogę odwrotu - szepnął Holmes. - Przez dom na Coburg Square. Mam nadzieję, że zrobiłeś to, o co cię prosiłem, Jonesie?

- Jest tam inspektor i dwóch policjantów, którzy czekają przed bramą.

- W takim razie zatkaliśmy wszystkie dziury. A teraz musimy być cicho i czekać.

Jakże dłużył się ten czas! Z moich notatek, które sprawdzałem później, wynika, że minęła tylko godzina i kwadrans. Ale wydawało mi się, że chyba cała noc już przeszła i zorza błyska gdzieś wysoko nad nami. Wszystkie mięśnie mi zesztywniały, bo bałem się poruszyć, by zmienić pozycję. Ale nerwy trwały w najwyższym napięciu, a słuch stał się tak ostry, że nie tylko słyszałem przyciszone oddechy moich towarzyszy, ale mogłem odróżnić głębszy, pełniejszy oddech otyłego Jonesa od cienkiego, podobnego do westchnień oddechu dyrektora. Z miejsca, które zajmowałem, mogłem spoglądać ponad skrzynią w stronę podłogi. Nagle dostrzegłem błysk światła. Początkowo była to tylko blada iskierka na kamiennej posadzce. Potem zaczęła się wydłużać, aż wreszcie stała się żółtą linią i nagle bez żadnego dźwięku ani ostrzeżenia ukazała się biała, prawie kobieca dłoń, która zaczęła się poruszać pośrodku małego kręgu światła. Przez minutę albo dłużej palce jej błądziły po podłodze. Nagle zniknęła równie szybko, jak się ukazała, i znowu ogarnęły nas ciemności, przecięte jedynie szparką świetlną pomiędzy kamiennymi płytami. Zniknięcie ręki było jednak tylko chwilowe. Z przeszywającym, zgrzytliwym odgłosem jeden z szerokich białych kamieni przewrócił się na bok i ukazał kwadratową, ziejącą wyrwę, przez którą wpłynęło światło latarni. Nad brzegiem wyrwy ukazała się gładka, chłopięca twarz, która rozejrzała się bystro. Później, oparłszy dłonie po obu stronach otworu, człowiek podciągnął się aż po pas i oparł kolano na brzegu podłogi. Po chwili stał już przy otworze i zaczął wciągać na górę małego i gibkiego jak on sam towarzysza o bladej twarzy i bardzo czerwonych włosach.

- W porządku - szepnął. - Czy masz dłuto i worki? Wielki Boże! Skacz, Archie, skacz! A ja za tobą!

Sherlock Holmes wyskoczył i chwycił intruza za kołnierz. Drugi dał nurka do piwnicy i usłyszałem odgłos drącego się sukna, gdy Jones chwycił go za ubranie. Światło błysnęło na lufie rewolweru, ale szpicruta Holmesa opadła na przegub ręki i rewolwer uderzył o kamienną posadzkę.

- Nie warto walczyć, Johnie Clay - powiedział Holmes. - Nie masz już żadnych szans.

- I ja to widzę - odpowiedział tamten zimno. - Zdaje się, że mój przyjaciel jest bezpieczny, chociaż poły jego surduta są w waszych rękach.

- Trzech ludzi czeka na niego przed bramą - powiedział Holmes.

- O, doprawdy! Widać, że załatwiliście całą sprawę dokładnie.

Muszę wam pogratulować.

- A ja panu - odpowiedział Holmes. - Pański pomysł o czerwonowłosych był nowy i skuteczny.

- Zaraz zobaczysz swego towarzysza - powiedział Jones. - Jest szybszy w nurkowaniu po dziurach niż ja. Wyciągnij ręce, założę ci obrączki.

- Proszę, abyś nie dotykał mnie swymi plugawymi rękami - mruknął nasz więzień, kiedy kajdanki zadzwoniły na jego przegubach. - Być może nie wiesz, że mam królewską krew w żyłach. Tak samo chciałbym, abyś był tak uprzejmy i mówiąc do mnie używał słów „pan” i „proszę”.

- Dobrze - powiedział Jones. Spojrzał na niego i zachichotał. - W takim razie może pan będzie łaskaw pomaszerować na górę, gdzie najmiemy powóz, który odwiezie waszą wysokość do komisariatu.

- Tak jest o wiele lepiej - powiedział John Clay pogodnie. Złożył nam wszystkim niski ukłon i spokojnie odszedł pod opieką detektywa.

- Doprawdy, panie Holmes - powiedział Merryweather, gdy ruszyliśmy za nimi. - Nie wiem, czy bank potrafi się panu odwdzięczyć. Nie ma żadnej wątpliwości, że wyśledził pan i całkowicie udaremnił jeden z najlepiej zorganizowanych zamachów bankowych, o jakich kiedykolwiek słyszałem.

- Miałem jeden albo dwa własne rachunki do wyrównania z panem Johnem Clayem - powiedział Holmes. - Miałem także nieco wydatków w związku z tą sprawą; spodziewam się, że bank je pokryje; ale poza tym doświadczenie, pod wieloma względami niepowtarzalne, jakie zdobyłem, a także możność usłyszenia historii o Stowarzyszeniu Czerwonowłosych - to dla mnie największa nagroda.

- Widzisz, Watsonie - zaczął mi tłumaczyć, kiedy wczesnym rankiem siedzieliśmy przy Baker Street nad szklanką whisky and soda - od pierwszej chwili było dla mnie zupełnie jasne, że jedynym możliwym celem tej dość fantastycznej historii ogłoszenia i przepisywania encyklopedii jest usunięcie na kilka godzin dziennie z domu naszego niezbyt przenikliwego lichwiarza. Była to ciekawa droga załatwienia całej sprawy, ale w rzeczywistości trudno było wymyślić lepszą. Sposób ten bez wątpienia nasunął wynalazczemu umysłowi Claya kolor włosów jego wspólnika. Cztery funty tygodniowo były niewątpliwie nieodpartą przynętą, a cóż znaczyły one dla tych, których stawką były tysiące? Dali ogłoszenie. Jeden łajdak zakłada tymczasowe biuro, drugi dopinguje Wilsona do starania się o posadę i wspólnymi siłami uzyskują to, że jest nieobecny w domu każdego ranka. Od chwili, gdy usłyszałem, że pomocnik najął się do pracy za pół pensji, było dla mnie jasne, że miał powód, aby tak zrobić.

- Ale w jaki sposób zgadłeś, co było tym powodem?

- Gdyby w domu była kobieta, podejrzewałbym najzwyklejszy podstęp. Ale to nie miało miejsca. Przedsiębiorstwo tego człowieka było niewielkie i w domu nie znajdowało się nic, co usprawiedliwiałoby takie żmudne przygotowania i tak duże wydatki. W takim razie musiało to być coś poza domem. Cóż to mogło być? Pomyślałem o upodobaniu, jakie pomocnik znajdował w fotografii, i o jego znikaniu w piwnicy. Piwnica! Tu był koniec tego splątanego węzła. Wówczas zacząłem wypytywać o tego tajemniczego pomocnika i stwierdziłem, że mam do czynienia z jednym z najbardziej zimnokrwistych i śmiałych zbrodniarzy Londynu. Robił coś w tej piwnicy - coś, co zabierało mu wiele godzin dziennie przez całe miesiące. Raz jeszcze zadałem sobie pytanie, co to może być? Nie mogłem wymyślić nic innego, tylko że drążą oni podkop do innego budynku. Tyle wiedziałem, kiedy poszliśmy obejrzeć miejsce akcji. Zdumiałem się bijąc laską w trotuar. Sprawdzałem, czy piwnica znajduje się przed domem, czy za nim. Nie było jej przed domem. Wówczas nacisnąłem dzwonek i tak jak przypuszczałem, pomocnik zjawił się w drzwiach. Mieliśmy kilka potyczek, ale nigdy nie widzieliśmy się jeszcze na oczy. Zaledwie spojrzałem na jego twarz. Istotne były dla mnie jego kolana. Sam chyba zauważyłeś, jak znoszone, pomięte i poplamione ma spodnie. Świadczyły wyraźnie o tych godzinach, kiedy rył podkop. Ostatnim brakującym ogniwem była odpowiedź na pytanie, gdzie ci ludzie chcą się podkopać. Obszedłem róg ulicy, zobaczyłem, że Bank dla City i Przedmieść graniczy z domem naszego przyjaciela, i poczułem, że problem jest rozwiązany. Kiedy odjechałeś po koncercie do domu, poszedłem do Scotland Yardu i do przewodniczącego rady nadzorczej banku; wynik widziałeś na własne oczy.

- A jak udało ci się przewidzieć, że spróbują dokonać włamania dzisiejszej nocy? - zapytałem.

- Kiedy zamknęli biuro stowarzyszenia, był to znak, że nie zależy im już więcej na nieobecności pana Jabeza Wilsona. Innymi słowy, podkop jest już gotów. Ale jasne było, że muszą go użyć jak najszybciej, gdyż może zostać odkryty albo sztaby zostaną przewiezione. Sobota odpowiadała im lepiej niż jakikolwiek inny dzień, gdyż dawała dwie doby na ucieczkę. Z tych wszystkich przyczyn oczekiwałem ich przybycia dziś w nocy.

- Pięknie to wyrozumowałeś! - zawołałem ze szczerym podziwem.

- Uratowało to mnie od nudy - odpowiedział ziewając. - Niestety, znowu czuję, że mnie nachodzi! Moje życie upływa na ucieczce przed pospolitością istnienia. Te małe problemy ułatwiają mi to.

- Jesteś dobroczyńcą rodu ludzkiego - powiedziałem. Wzruszył ramionami.

- Cóż, może mimo wszystko jest z tego jakiś mały pożytek - mruknął. - L’homme c’est rien - l’oeuvre c’est tout*, jak to napisał Gustaw Flaubert do George Sand.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
2 Związek rudowłosych
Związek Sowiecki wobec kryzysu niemiecko polskiego Przegląd Powszechny 1939 04 t 222
Wykład 04
04 22 PAROTITE EPIDEMICA
04 Zabezpieczenia silnikówid 5252 ppt
Wyklad 04
Wyklad 04 2014 2015
04 WdK
04) Kod genetyczny i białka (wykład 4)
ZACHOWANIE ZDROWOTNE I JEGO ZWIĄZEK ZE ZDROWIEM
2009 04 08 POZ 06id 26791 ppt
2Ca 29 04 2015 WYCENA GARAŻU W KOSZTOWEJ
04 LOG M Informatyzacja log
04 Liczby ujemne i ułamki w systemie binarnym
UE i ochrona srodowiska 3 04 2011