Oszuści pozbawiali ludzi dorobku całego życia
Byli pazerni, chciwi i bezwzględni. Nie zawahali się nawet wykorzystać chorego na raka dziecka. Wszystko po to, by bezprawnie i za bezcen zdobyć grunty, mieszkania i gospodarstwa rolne. Liczba ofiar wciąż rośnie.
- Kto to wymyślił? Prawnicy! - mówi prokurator Wioleta Rybicka z poznańskiej Prokuratury Okręgowej, która prowadzi śledztwo w sprawie gangu oszustów.
Policjanci nazywają zaś tę sprawę "aferą gruntową". Zdaniem śledczych to prawnicy właśnie - adwokaci i notariusze - wymyślili, jak w majestacie prawa pozbawiać naiwnych ludzi majątku, gromadzonego niejednokrotnie przez pokolenia. Wabikiem była szybka, łatwa i nie wymagająca wielu procedur pożyczka. Oszuści ogłaszali się w poznańskich gazetach, że pod zastaw - najlepiej nieruchomości - pożyczają pieniądze.
Pod numer telefonu, podany w ogłoszeniu dzwonili ludzie, którzy potrzebowali pieniędzy, ale dla banków byli niewypłacalni - albo tacy, których perspektywa wypełniania setek dokumentów po prostu przerażała. Bardzo często po pożyczkę przychodzili ludzie starsi, niezorientowani w procedurach i prawniczym żargonie. Słowem - idealne ofiary.
Pierwsze spotkanie odbywało się niemal zawsze w znanym w Poznaniu bistro "Pod kluczem" przy ul. Młyńskiej, leżącym po sąsiedzku z aresztem śledczym i sądem. Tam dwaj młodzi poznaniacy, Paweł B. i Marek F., przedstawiający się jako "prężni biznesmeni z branży finansowej", rozmawiali z ofiarami, szacowali wartość tego, co miało być zastawem pożyczki. Gdy ofiara została "pozytywnie zaopiniowana" (czyli kiedy "biznesmeni" poznali wartość zastawu: domu albo gospodarstwa rolnego), umawiali się na notarialne podpisanie pożyczki.
- To ich uwiarygadniało, bo dla ludzi to, co podpisane u rejenta, jest święte - opowiada prokurator Rybicka.
Dokumenty sporządzano w leżącej po przeciwnej stronie ulicy, niemal na przeciwko bistro (i sądu), kancelarii notarialnej, prowadzonej przez Wojciecha C. Pożyczkobiorcy wchodzili do kancelarii na kilka-kilkanaście minut, by wysłuchać treści dokumentu, na podstawie którego pożyczali pieniądze pod zastaw swojego mieszkania czy działki. Potem podpisywali akt notarialny.
- Wszystko odbyło się raz, dwa, szybciutko, potem była w sekretariacie kwota do zapłacenia i do domu - wspomina pani Barbara, emerytka z Poznania.
Chciała pożyczyć 15 tys. zł na leczenie swojego podopiecznego, nastolatka z porażeniem mózgowym, u którego dwa lata temu wykryto nowotwór. Nie miała oszczędności, więc chciała zastawić działkę rekreacyjną w znanej miejscowości wypoczynkowej w Wielkopolsce.
- Pan F., kiedy rozmawialiśmy o pożyczce, bardzo nie chciał, żebym mówiła, po co mi te pieniądze. Mówił, że sam ma dzieci i serce mu się kraje, gdy tego słucha - przypomina sobie pani Barbara.
Aktu notarialnego nie przeczytała. Nie wiedziała, że choć zawarła umowę pożyczki na wiele miesięcy, dwa tygodnie po jej podpisaniu straciła swoją działkę.
Dlaczego umowy zawierane przez oszustów w świetle prawa były legalne? W jaki sposób ludzie pożyczający kilkadziesiąt tysięcy złotych tracili gospodarstwa rolne warte setki tysięcy? Ilu ludzi oszukano? I jaką rolę w przekręcie odgrywał notariusz Wojciech C.?