Koniec marzeń, powrót historii
R. Kagan, „Europa” 175/2007
Świat znowu znormalniał. W okresie po zakończeniu zimnej wojny na horyzoncie pojawił się fascynujący nowy typ porządku międzynarodowego: państwa łączą się ze sobą lub przestają istnieć, konflikty ideologiczne zanikają, kultury mieszają się dzięki rozwojowi wolnego handlu i telekomunikacji. Był to jednak miraż, przejaw chciejstwa świata liberalno-demokratycznego, który chciał wierzyć, że zimna wojna była ostatnim w dziejach konfliktem strategiczno-ideologicznym. Państwa zachodnie do dzisiaj trzymają się tej wizji, choć dane empiryczne jej nie potwierdzają. Rywalizacja między mocarstwami powróciła, Stany Zjednoczone, Rosja, Chiny, Europa, Japonia, Indie, Iran i inne państwa dążą do regionalnej hegemonii. Walka o prestiż, pozycję i wpływy w świecie znowu stała się zasadniczym elementem sytuacji międzynarodowej. Znowu dała o sobie znać rywalizacja między liberalizmem i absolutyzmem, sojusze między państwami coraz częściej opierają się na kryteriach ideologicznych, tak jak to było w przeszłości. I wreszcie mamy podział między nowoczesnością i tradycją, wojnę wydaną przez islamskich fundamentalistów nowoczesnym państwom i świeckim kulturom, które ich zdaniem przeniknęły do świata islamskiego i nasączyły go swoimi truciznami.
Jak Stany Zjednoczone poradzą sobie z takim światem? Wiele się dzisiaj dyskutuje o tak zwanej doktrynie Busha i jej ewentualnej następczyni. Niemało komentatorów uważa, że panujący na świecie zamęt to wina Busha, który położył kres epoce nadziei. Kiedy ludzie mówią o doktrynie Busha, z reguły wymieniają trzy elementy: zasadę prewencyjnych czy zapobiegawczych działań wojskowych, propagowanie demokracji i "zmiany reżimu" oraz gotowość do działania bez mandatu organizacji międzynarodowych takich jak Rada Bezpieczeństwa ONZ i bez jednogłośnego poparcia sojuszników. Warto zadać sobie pytanie, czy wcześniejsze ekipy prezydenckie zachowywały się inaczej oraz - co istotniejsze - której z tych zasad jakakolwiek przyszła administracja byłaby gotowa się wyrzec w swojej polityce zagranicznej. Jak pokazali między innymi Melvyn P. Leffler i John Lewis Gaddis, idea działań prewencyjnych nie jest bynajmniej niczym nowym w amerykańskiej polityce zagranicznej. Z kolei polityczni stratedzy i politolodzy tacy jak Henry Kissinger i Michael Walzer zgadzają się ze sobą, że w dzisiejszej dobie nie sposób a priori zrezygnować z takich działań. Jeśli chodzi o "zmianę reżimu", to w minionym półwieczu nie było ani jednej ekipy prezydenckiej, która nie usiłowałaby doprowadzić do zmiany władzy w tym czy innym państwie, począwszy od Eisenhowera, za którego kadencji CIA sprowokowało zamachy stanu w Iranie i Gwatemali, a skończywszy na zajęciu Panamy za prezydentury Busha seniora oraz akcjach Billa Clintona na Haiti i w Bośni. A jeśli przez unilateralizm rozumiemy niechęć do bycia ograniczanym przez brak aprobaty Rady Bezpieczeństwa, niektórych natowskich sojuszników, Organizacji Państw Amerykańskich czy jakiejś innej instytucji międzynarodowej, to którzy spośród dawnych prezydentów pozwalali się w ten sposób ograniczać?
Ameryka utrzymuje swoją hegemonię we wszystkich istotnych dziedzinach. Wielka i dynamiczna gospodarka amerykańska nadal pozostaje filarem międzynarodowego porządku ekonomicznego. Ponad 100 państw wyznaje amerykańskie zasady demokratyczne. Siły zbrojne USA nie tylko są największe na świecie, lecz także jako jedyne mogą operować w odległych regionach globu. Chiny i Rosja nie są w stanie osiągnąć równowagi sił bez pomocy Europy, Japonii, Indii lub jakiejś grupy innych wysokorozwiniętych państw demokratycznych, ale żaden z tych graczy nie planuje przystąpienia do takiego układu. Europa zrezygnowała z dążeń do odgrywania roli przeciwwagi dla amerykańskiej potęgi. Dotyczy to nawet starych państw unijnych: ani Francja, ani Niemcy, ani Włochy, ani Hiszpania nie proponują takiej strategii, mimo że społeczeństwa tych krajów są wrogo nastawione do administracji Busha. Po rozszerzeniu UE na kraje Europy Środkowo-Wschodniej, które obawiają się zagrożeń ze wschodu, nie z zachodu, szanse na realizację strategii przeciwwagi są praktycznie zerowe. Z kolei w Japonii i Indiach zaznacza się w ostatnich latach wyraźne dążenie do bliższej współpracy strategicznej ze Stanami Zjednoczonymi.
Pomimo trudnych interwencji w Iraku i Afganistanie Stany Zjednoczone cały czas powiększają swój potencjał militarny i nic nie wskazuje na to, by proces ten uległ zahamowaniu po wyborach w 2008 roku. Amerykański budżet wojskowy przekroczył 500 mld dol. rocznie - nawet bez uwzględnienia dodatkowych wydatków (ponad 100 mld dol.) na Irak i Afganistan. I jest to poziom możliwy do utrzymania zarówno ekonomicznie, jak i politycznie, niezależnie od wyniku wyborów. Wraz z budżetem obronnym rośnie liczba amerykańskich baz wojskowych za granicą. Po 11 września 2001 roku Stany Zjednoczone założyły lub rozbudowały bazy w Afganistanie, Kirgistanie, Pakistanie, Tadżykistanie, Uzbekistanie, Bułgarii, Gruzji, na Węgrzech, w Polsce, Rumunii, na Filipinach, w Dżibuti, Omanie i Katarze. Dwie dekady temu sprzeciw społeczny wobec amerykańskiej obecności wojskowej zaczął wypychać USA z Filipin, malało też poparcie dla dalszego istnienia baz w Japonii. Dzisiaj Filipiny zmieniają swoje niegdysiejsze decyzje, a nastroje antyamerykańskie w Japonii przygasły. W Korei Południowej i w Niemczech kontrowersje budzą raczej plany redukcji amerykańskiej obecności wojskowej, co nie wskazuje na istnienie tam powszechnego strachu czy niechęci wobec amerykańskiej hegemonii. Nie brakuje też innych krajów gotowych przyjąć u siebie wojska USA, co z kolei wyraźnie dowodzi, że znaczna część świata nadal toleruje bądź nawet popiera amerykański prymat geopolityczny, nawet jeśli czyni to tylko przez wzgląd na ochronę przed bardziej niepokojącymi wrogami. Hegemonia to nie to samo co wszechmoc. Z faktu, że Stany Zjednoczone dysponują największą potęgą na świecie, nie wynika, że mogą narzucać wszystkim swoją wolę. Hegemonia amerykańska w okresie powojennym nie zapobiegła inwazji Korei Północnej na Południową, zwycięstwu komunistów w Chinach, zbudowaniu przez Sowietów bomby wodorowej i umocnieniu się imperium sowieckiego w Europie Wschodniej. Na tej samej zasadzie porażki w polityce zagranicznej niekoniecznie osłabiają hegemonię. Niektórzy sugerują, że fiasko irackie oznaczałoby kres hegemonii Ameryki i jednobiegunowości porządku światowego. Supermocarstwo może jednak przegrać wojnę - czy to w Wietnamie, czy to w Iraku - nie przestając być supermocarstwem, jeśli nie runą podstawowe filary jego dominacji. Dopóki Stany Zjednoczone nie utracą swojej przodującej pozycji gospodarczej i wojskowej, dopóki społeczeństwo amerykańskie nie przestanie popierać hegemonii USA, jak to konsekwentnie czyni od ponad sześciu dziesięcioleci, i dopóki potencjalni pretendenci będą budzili raczej strach niż przychylność sąsiadów, struktura systemu międzynarodowego powinna pozostać taka, jak ją opisują Chińczycy: jedno supermocarstwo i wiele mocarstw.
Hegemonia amerykańska nie jest zatem przeszkodą na drodze do lepszego świata, lecz na drodze powrotu do bardziej niebezpiecznego świata. Nie stoimy przed wyborem między porządkiem zdominowanym przez Amerykę i światem podobnym do Unii Europejskiej. Przyszły ład międzynarodowy będzie budowany przez państwa posiadające siłę potrzebną do jego kształtowania. Przywódcy świata poamerykańskiego nie będą się spotykali w Brukseli, lecz w Pekinie, Moskwie i Waszyngtonie.
Chińską polityką zagraniczną kierują dzisiaj ambicje narodowe i chociaż miarkuje ją pragmatyzm i wola niewzbudzania w reszcie świata poczucia zagrożenia, Chińczycy gorąco pragną powrotu swego państwa do tradycyjnej (w ich rozumieniu) pozycji wschodnioazjatyckiego hegemona. Nie podzielają ponowoczesnego poglądu europejskiego, że siła jest passé, toteż od 20 lat rozbudowują i modernizują swoją armię. Podobnie jak Amerykanie uważają, że im silniejsze państwo, tym lepiej. Być może ważniejsze jest chińskie przekonanie (również podzielane przez Amerykanów), że dla narodu istotne jest nie tylko bogactwo i bezpieczeństwo, ale także pozycja międzynarodowa i prestiż.
Również rosyjska polityka zagraniczna bardziej kojarzy się z XIX wiekiem. Oparta jest na typowo rosyjskim połączeniu narodowych frustracji i ambicji. Chociaż rosyjscy politycy skarżą się na zagrożenia ze strony NATO i Stanów Zjednoczonych, rosyjski brak poczucia bezpieczeństwa ma związek raczej z urażoną dumą narodową niż z realnymi zagrożeniami militarnymi. Rosji nie chodzi o ten czy inny system rakietowy, lecz o międzynarodowy układ pozimnowojenny, który się jej nie podoba i który chciałaby zmienić. To jednak nie sprawia, że brak poczucia bezpieczeństwa przestał odgrywać rolę w stosunkach Rosji ze światem. Wręcz przeciwnie, zdecydowanie utrudnia on znalezienie kompromisu z Rosjanami. Regionalne ambicje Indii są bardziej umiarkowane, ale kraj ten ewidentnie rywalizuje z Chinami o dominację nad obszarem wokół Oceanu Indyjskiego i słusznie postrzega sam siebie jako wschodzącą potęgę światową. Na Bliskim Wschodzie jest Iran, który łączy fanatyzm religijny z historycznym poczuciem wyższości i supremacji regionalnej. W jego programie nuklearnym chodzi tyleż o obronę terytorium irańskiego przed atakiem USA, ile o osiągnięcie hegemonii w regionie.
Nawet Unia Europejska przejawia - by się tak wyrazić - paneuropejskie dążenia do odgrywania znaczącej roli w świecie i kanalizuje ambicje niemieckie, francuskie czy brytyjskie. Europejczycy również pragną prestiżu i szacunku, lecz w wariancie ponowoczesnym. Prestiż oznacza dla nich pozycję światowego autorytetu moralnego oraz wpływy polityczne i ekonomiczne (jako antidotum na militaryzm), a także bycie strażnikiem światowego sumienia tudzież aprobatę i podziw innych. Islam to nie naród, ale wielu muzułmanów wyznaje rodzaj nacjonalizmu religijnego i wielu radykalnych islamistów, łącznie z al-Kaidą, dąży do ustanowienia teokratycznego państwa lub konfederacji państw obejmującej większość Bliskiego Wschodu i wiele innych krajów. Podobnie jak inne ruchy narodowe islamiści pragną szacunku innych, prestiżu i statusu. Ich tożsamość również kształtuje się w opozycji do silniejszych i często opresyjnych podmiotów zewnętrznych; budowana jest też na pamięci o niegdysiejszej wyższości nad tymi podmiotami. Chiny przeżyły swoje "stulecie upokorzeń", ale islamiści mają do rozpamiętywania więcej niż stulecie upokorzeń, których żywym symbolem stał się Izrael, co po części tłumaczy, dlaczego nawet nieradykalni i niefundamentalistyczni muzułmanie popierają stosujących przemoc ekstremistów, którzy potrafią napsuć wiele krwi hegemonicznemu liberalnemu Zachodowi, a zwłaszcza Ameryce, która zaszczepiła pośród nich izraelskiego raka i wciąż go karmi.
Wreszcie, mamy same Stany Zjednoczone. W amerykańskiej polityce zagranicznej od dziesięcioleci utrzymuje się ponadpartyjny konsensus, którego trzon stanowi utrzymanie dominacji w Azji Wschodniej, na Bliskim Wschodzie, na półkuli zachodniej i do niedawna w Europie. Ostatnio doszła do tego jeszcze Azja Środkowa. Taki był cel po II wojnie światowej i po zakończeniu zimnej wojny kolejne administracje - od Busha seniora przez Clintona po obecnego prezydenta - nie redukowały, lecz powiększały sferę wpływów USA w Europie, na Bliskim Wschodzie, w Azji Środkowej i na Kaukazie. Utrzymując swoją pozycję głównego mocarstwa światowego, Stany Zjednoczone walczą o hegemonię regionalną z Chinami w Azji Wschodniej i Środkowej, z Iranem na Bliskim Wschodzie i w Azji Środkowej oraz z Rosją w Europie Środkowej, Azji Środkowej i na Kaukazie. USA są potęgą bardziej tradycyjną niż ponowoczesną i chociaż Amerykanie za żadne skarby świata by się do tego nie przyznali, generalnie lubią swoją rolę globalnego "numeru jeden" i też za żadne skarby świata by z niej nie zrezygnowali. Kiedy już wejdą do jakiegoś regionu - czy to z przyczyn praktycznych czy ideowych - nie chcą z niego wychodzić, dopóki nie nabiorą przekonania, że w znaczącym stopniu przekształcili go na własne podobieństwo. Wyrażają obojętność na sprawy świata i rzekomo chcą, żeby dano im spokój, a jednocześnie dzień po dniu dążą do kształtowania zachowań miliardów ludzi na całej planecie.
Ludzie, którzy uważają, że większa równość między państwami byłaby lepsza od obecnej dominacji amerykańskiej, często popełniają zasadniczy błąd logiczny. Sądzą, że obecny ład światowy istnieje niezależnie od amerykańskiej potęgi. Wyobrażają sobie, że w wielobiegunowym świecie te elementy porządku międzynarodowego, które im się podobają, pozostałyby na swoim miejscu. Jest to jednak mylne przekonanie. Kształt systemu międzynarodowego nie opiera się na ideach i instytucjach, lecz na układach sił. Obecny porządek międzynarodowy jest odzwierciedleniem konfiguracji sił, która wyłoniła się po II wojnie światowej, a zwłaszcza po zakończeniu zimnej wojny. Inny układ sił, świat multipolarny, którego biegunami byłyby Rosja, Chiny, Stany Zjednoczone, Indie i Europa, wytworzyłby własny typ porządku, z innymi zasadami i normami odzwierciedlającymi interesy głównych graczy. Czy taki porządek międzynarodowy rzeczywiście byłby lepszy od obecnego? Dla Pekinu i Moskwy może tak, ale wątpię, czy odpowiadałby gustom światłych liberałów w Stanach Zjednoczonych i Europie. Spadek wpływów Ameryki w dowolnym regionie nie spowodowałby zakończenia konfliktu, lecz zmianę pozycji jego uczestników. Na Bliskim Wschodzie walka o wpływy między tutejszymi i zewnętrznymi czynnikami trwa od co najmniej 200 lat. Pojawienie się fundamentalizmu islamskiego tylko uzupełniło tę rywalizację o nowy, groźny wymiar, którego nie usunęłoby ani zakończenie konfliktu izraelsko-palestyńskiego, ani natychmiastowe wycofanie wojsk amerykańskich z Iraku. Za redukcją wpływów amerykańskich nie poszłaby redukcja innych zewnętrznych wpływów. Należałoby oczekiwać głębszego zaangażowania Chin i Rosji - choćby ze względu na chęć zabezpieczenia przez nie własnych interesów. Inny prawdopodobny skutek to wzrost roli silniejszych państw regionu (zwłaszcza Iranu), które wypełniłyby powstałą próżnię.
Zimna wojna chyba przesłoniła nam fakt, że najistotniejszy konflikt ideologiczny od czasów oświecenia nie rozgrywa się między kapitalizmem i komunizmem, lecz między liberalizmem i autokracją. Kwestia ta poróżniła Stany Zjednoczone ze znaczną częścią Europy pod koniec XVIII wieku i w XIX stuleciu, a w wieku XIX i XX podzieliła samą Europę. Prognoza, że upadek komunizmu położy kres sporom o właściwy kształt ustroju politycznego i społecznego, wydawała się bardziej wiarygodna w latach 90., kiedy mieliśmy prawo odnieść wrażenie, że Rosja i Chiny wkraczają na drogę liberalizmu nie tylko gospodarczego, ale również politycznego. Oznaczałoby to niezwykłą konwergencję ideologiczną wszystkich mocarstw światowych i zwiastowało autentycznie nową erę w dziejach ludzkości. Oczekiwania te okazały się jednak złudne. W Chinach nie nastąpiła liberalizacja, lecz umocnienie autokracji. Rosja odeszła zaś od ułomnego liberalizmu w stronę rządów autokratycznych. Wielu komentatorów sądzi, że przywódcy rosyjscy i chińscy w nic nie wierzą i dlatego nie można o nich powiedzieć, że reprezentują jakąś ideologię. Jest to jednak błędne wyobrażenie. Tamtejsi politycy mają zestaw przekonań, którymi kierują się w polityce wewnętrznej i zagranicznej. Wyznają pogląd, że autokracja jest dla ich krajów lepsza od demokracji, ponieważ niesie ze sobą ład, stabilizację i warunki do tworzenia bogactwa. Nie jest to idea nowa ani z historycznego punktu widzenia kompromitująca. Monarchie europejskie w XVII, XVIII i XIX wieku były przekonane o wyższości swego ustroju. Gardziły demokracją jako ustrojem, w którym rządzi wyzuty z zasad i chciwy motłoch. Dopiero w ostatnim półwieczu liberalizm zyskał sobie szerokie poparcie na całym świecie, a jeszcze dzisiaj niektórzy amerykańscy myśliciele wyżej stawiają "liberalną autokrację" od "nieliberalnej demokracji".
Polityka zagraniczna państw autokratycznych z zasady odzwierciedla naturę i interesy ustroju. W epoce monarchii polityka zagraniczna służyła interesom monarchii. W epoce konfliktów religijnych służyła interesom Kościoła. W epoce współczesnej demokracje dążą w swojej polityce zagranicznej do tego, by świat był bezpieczny dla demokracji, autokracje zaś działają pod kątem bezpieczeństwa może nie wszystkich autokracji, ale na pewno własnych rządów. Rywalizacja między demokracjami i autokracjami, wraz z walką radykalnych islamistów o przysposobienie świata do ich wizji teokracji islamskiej, stała się definiującą cechą porządku międzynarodowego.
Z Moskwy i Pekinu świat wygląda zupełnie inaczej niż z Waszyngtonu, Londynu czy Paryża. W Europie i Stanach Zjednoczonych liberalny świat kibicował "kolorowym rewolucjom" na Ukrainie, w Gruzji i Kirgistanie, widząc w nich ogniwo procesu naturalnej ewolucji politycznej ludzkości. W Rosji i Chinach wydarzenia te postrzegano jako finansowane przez Zachód i zorganizowane przez CIA zamachy stanu, które wzmocniły hegemonię geopolityczną Ameryki i jej europejskich sojuszników. Autokracje te podobnie zareagowały na interwencję NATO w Kosowie w 1999 roku, nie tylko dlatego, że amerykański samolot zbombardował ambasadę chińską i że ofiarami nalotów byli słowiańscy prawosławni pobratymcy Rosjan w Serbii. To, co w oczach liberalnego "Zachodu" było aktem moralnym, interwencją humanitarną, politycy i analitycy w Moskwie czy Pekinie postrzegali jako nielegalną interwencję podjętą we własnym interesie. No ale skoro nie wyznają liberalizmu liberalnego Zachodu, to czy mogli widzieć całą sprawę inaczej? Liberalny świat Europy i Stanów Zjednoczonych chciałby pójść w stronę mniej rygorystycznej koncepcji suwerenności narodowej. Taką ma wizję postępu i korzystnej ewolucji międzynarodowych zasad prawnych. W Europie i Ameryce karierę robią pojęcia (np. ograniczona suwerenność, "obowiązek ochrony praw człowieka" czy "dobrowolne zrzeczenie się suwerenności"), które mają dać państwom liberalnym prawo do ingerowania w sprawy państw nieliberalnych. Chińczycy, Rosjanie i przywódcy innych autokracji nie mogą życzliwie powitać tego rodzaju postępu. Nie zaskakuje, że Chiny i Rosja stały się czołowymi obrońcami porządku westfalskiego, z jego naciskiem na nienaruszalną suwerenną równość wszystkich krajów.
Ponieważ rządy autokratyczne mają żywotny interes w kwestionowaniu liberalnych zasad interwencjonizmu, będą się często sprzeciwiały dążeniom liberalnej społeczności międzynarodowej do wywarcia nacisku na inne autokracje. Wielu polityków i komentatorów w Stanach Zjednoczonych i Europie zaczęło krytykować politykę Chińczyków, którzy wspomagają dyktatury w Afryce i Azji, utrudniając podejmowane przez Amerykę i Europę próby wymuszenia reform w takich krajach jak Zimbabwe i Birma. Z drugiej strony żądanie od dyktatury, by pomogła osłabić inną dyktaturę, jest chyba mało realistyczne. Politycy chińscy zawsze będą zagorzałymi przeciwnikami sankcji wymierzonych w autokratów, skoro sami zasługują na sankcje za swoje autokratyczne zachowania. Od czasu do czasu mogą pójść na jakieś ustępstwo, by uniknąć zbyt jednoznacznego kojarzenia Chin z "państwami bandyckimi", jak to nazywa Zachód, ale zasadą ich polityki zagranicznej zawsze będzie obrona porządku międzynarodowego, którego ważnym filarem jest suwerenność narodowa.
Moskwa zdaje sobie sprawę, iż swój większy wpływ na rządy Kazachstanu i Turkmenistanu zawdzięcza temu, że w przeciwieństwie do liberalnego Zachodu może bez zahamowań je wspierać. Im więcej autokracji na świecie, tym mniejsza izolacja Pekinu i Moskwy w instytucjach międzynarodowych takich jak ONZ. Ogólnym efektem wzrostu znaczenia tych dwóch dużych państw autokratycznych będzie zatem zwiększone prawdopodobieństwo upowszechnienia się autokracji w niektórych regionach świata. Nie dlatego, że Rosja i Chiny są ewangelistami autokracji bądź chcą uruchomić ogólnoświatową rewolucję autokratyczną. Nie mamy do czynienia ze zmartwychwstaniem zimnej wojny, lecz z odrodzeniem XIX stulecia. Władcy absolutni Rosji i Austrii wspierali wtedy bratnie autokracje - np. we Francji - i z użyciem siły tłumili liberalne ruchy w Niemczech, Włoszech, Polsce i Hiszpanii. Chiny i Rosja nie posuwają się aż tak daleko (przynajmniej na razie), ale Ukraina od dłuższego czasu jest polem bitwy między siłami wspieranymi przez liberalny Zachód i siłami wspieranymi przez Rosję. Autokratyczne mocarstwa z pewnością zaoferują wsparcie i przyjaźń tym, którzy czują się osaczeni przez Stany Zjednoczone i inne liberalne państwa. Już samo to wzmocni autokrację na świecie. Autokraci i politycy z autokratycznymi ambicjami będą wiedzieli, że znowu mogą znaleźć potężnych sojuszników i patronów, inaczej niż w latach 90. Wynikają z tego istotne konsekwencje dla instytucji międzynarodowych i dla amerykańskiej polityki zagranicznej. Nie można już mówić o "społeczności międzynarodowej". Pojęcie to implikuje zgodność w takich kwestiach jak międzynarodowe normy postępowania, międzynarodowa moralność, a nawet międzynarodowe sumienie. Idea społeczności międzynarodowej przyjęła się w latach 90., kiedy w powszechnym odczuciu marsz Rosji i Chin w stronę zachodniego liberalizmu kreował globalną wspólnotę myślenia o sprawach ludzkości. Pod koniec lat 90. było już jednak oczywiste, że społeczności międzynarodowej brakuje fundamentu w postaci wspólnoty ideowej. Najbrutalniej obnażyła to wojna o Kosowo, która poróżniła liberalny Zachód z Rosją, Chinami i wieloma państwami nieeuropejskimi. Dzisiaj brak wspólnych wartości uwidacznia kwestia Darfuru. W przyszłości należy się spodziewać wielu zdarzeń, które pokażą, że pojęcie "społeczności międzynarodowej" jest pustym dźwiękiem. W tej sytuacji wezwanie do stworzenia nowego "świętego przymierza", w którym Rosja, Chiny, Stany Zjednoczone, Europa i inne mocarstwa funkcjonowałyby w ramach pewnego rodzaju międzynarodowej korporacji, raczej nie odniesie skutku. XIX-wieczne "święte przymierze" opierało się na fundamencie wspólnych zasad moralnych i ustrojowych. Dążyło nie tylko do zachowania pokoju w Europie, ale również - co ważniejsze - do podtrzymania porządku monarchicznego i arystokratycznego przeciwko liberalnym i radykalnym dążeniom rewolucji we Francji i Ameryce, które znajdowały odzew w całej Europie.
Stany Zjednoczone powinny prowadzić politykę opartą na propagowaniu demokracji i wzmacnianiu współpracy między demokracjami. Wraz z innymi państwami demokratycznymi powinny budować nowe instytucje międzynarodowe głoszące i wzmacniające ich wspólne zasady i cele. Jedną z możliwości jest stworzenie globalnego przymierza czy ligi państw demokratycznych, może z początku nieformalnej, lecz odbywającej regularne spotkania i omawiającej bieżące kwestie. Do takiej instytucji - obok państw europejskich i Stanów Zjednoczonych - mogłyby należeć Japonia, Australia i Indie, czyli dwie grupy krajów demokratycznych, które poza obszarem handlu i finansów mają ze sobą stosunkowo niewiele wspólnego. Przymierze uzupełniłoby, ale nie zastąpiło ONZ, G8 i inne fora międzynarodowe. Byłoby sygnałem przywiązania do idei demokratycznej, a z czasem mogłoby stać się narzędziem łączenia sił przez państwa demokratyczne celem rozwiązywania problemów, których nie da się rozwiązać w ramach ONZ. Stany Zjednoczone nie muszą w każdym miejscu i o każdej porze prowadzić prodemokratycznej krucjaty, nie muszą też dążyć do konfrontacji z autokracjami - choćby dlatego, że wszystkie mocarstwa światowe mają pewne ważne wspólne interesy, zwłaszcza w sferze gospodarczej. Poza tym mądra polityka zagraniczna nie może się kierować jednym zespołem zasad. Propagowanie demokracji nie może i nie powinno być jedynym celem amerykańskiej polityki zagranicznej, tak samo jak bogacenie się, walka z terroryzmem, zapobieganie proliferacji broni atomowej czy jakikolwiek inny cel narodowy. Propagowanie demokracji czasem musi ustąpić miejsca innym dążeniom. Rolą polityka jest wiedzieć, kiedy przychodzi taki moment. Propagowanie demokracji powinno być jednak równorzędne z innymi celami, ponieważ tak jak one ma znaczenie strategiczne. Jak to trzeźwo ujął Dean Acheson, Amerykanie "są dziećmi wolności" i "mogą być bezpieczni tylko w środowisku wolności".
Nacisk na demokrację, liberalizm i prawa człowieka ma znaczenie strategiczne po części dlatego, że pozwala wykorzystać przewagę Ameryki i obnaża słabości państw autokratycznych. Patrząc na dzisiejsze Chiny i Rosję, łatwo jest dojść do przekonania, że rosną one w siłę. Jest to niewątpliwie prawda w odniesieniu do gospodarki i globalnych wpływów, ale należy pamiętać, że państwa te mimo wszystko żyją w zasadniczo liberalnej epoce, co oznacza dla nich problemy z legitymizacją. XIX-wieczne autokracje europejskie miały historyczny mandat wynikający między innymi z faktu, że świat od stuleci nie znał innego ustroju. Dzisiejsze autokracje dążą do wytworzenia nowego rodzaju legitymacji, co nie jest łatwym zadaniem. Chińscy politycy ze wszystkich sił nakręcają swoją gospodarkę z obawy, że jej spowolnienie doprowadzi do ich upadku. Chaotycznie dławią oznaki rodzenia się opozycji politycznej po części dlatego, że boją się powtórki doświadczenia sowieckiego. W przeciwieństwie do Chin Rosja zachowuje sztafaż demokracji. Przywódca rosyjski raczej nie może pozwolić sobie na to, by porzucić wszelkie pozory i koronować się carem. Dalej trzeba organizować wybory, mimo że są one nieuczciwe i mają raczej charakter referendum zatwierdzającego. Daje to jednak dysydentom i zagranicznym liberałom możliwość podtrzymywania warunków, w których porządek demokratyczny w Rosji mógłby powrócić. Prawie na całym świecie - w Azji, Europie, Ameryce Łacińskiej, a nawet w Afryce - idea wspierania demokracji przeciwko autokracji nie budzi większych kontrowersji, aczkolwiek toczą się gorące spory co do metod. Kwestia się komplikuje, kiedy zwrócimy spojrzenie w stronę Bliskiego Wschodu. Według niektórych obserwatorów narody arabskie nie są gotowe na demokrację i należy się poważnie obawiać wyborczych zwycięstw ruchów islamistycznych. Czy Stany Zjednoczone powinny propagować demokrację również na Bliskim Wschodzie? Odpowiedź częściowo nasunie się sama, jeśli odwrócimy pytanie: czy Stany Zjednoczone powinny wspierać autokrację na Bliskim Wschodzie?
Bo przecież trzeciej drogi nie ma. W takich sprawach niemożliwa jest postawa neutralna. Stany Zjednoczone mogą albo wspierać autokrację, przez pomoc finansową, uznanie międzynarodowe, przyjazne stosunki dyplomatyczne i intensywną współpracę gospodarczą, albo wykorzystywać swoje rozmaite narzędzia wpływu do wywierania presji skłaniającej autokratyczne reżimy do podjęcia demokratycznych reform. Liczba amerykańskich myślicieli, którzy uważają, że Stany Zjednoczone powinny wspierać bliskowschodnich autokratów, nie żądając od nich żadnych zmian, jest znikoma, a liczba amerykańskich strategów politycznych i polityków o takich poglądach jeszcze mniejsza. Po 11 września 2001 roku większość obserwatorów zgodnie uznała, że amerykańskie poparcie dla autokratycznych reżimów w Egipcie i Arabii Saudyjskiej było "głównym źródłem wrogości" zamachowców, toteż polityka nieobwarowanego żadnymi warunkami wspomagania autokratów w tych i innych bliskowschodnich krajach byłaby błędem. Do rozstrzygnięcia pozostają więc w gruncie rzeczy kwestie taktyki i tempa działania. Ale niezależnie od tego, czy ktoś woli metodę szybszą czy wolniejszą, ostrzejszą czy łagodniejszą, zawsze jest ryzyko, że presja doprowadzi do zwycięstwa radykalnych islamistów. Ich walka przeciwko potężnym i w dużej mierze bezosobowym żywiołom modernizacji, kapitalizmu i globalizacji to inny znaczący fakt w rzeczywistości dzisiejszego świata. Walka ta toczona jest po większej części pokojowymi metodami, ale nie tylko i - paradoksalnie - to właśnie z tej strony pojawia się największe niebezpieczeństwo katastrofalnej w skutkach napaści na Stany Zjednoczone.
Dlaczego paradoksalnie? Bo batalia między modernizacją i globalizacją a tradycjonalizmem rozgrywa się gdzieś na dalekim planie sceny międzynarodowej. W przyszłości głównym czynnikiem kształtującym sytuację będzie raczej walka między mocarstwami oraz wielkimi ideologiami liberalizmu i autokracji niż konflikt wokół dążeń niektórych radykalnych islamistów marzących o przywróceniu wyimaginowanej bogobojnej przeszłości. Z drugiej strony ta ostatnia batalia przybrała nowy, zatrważający wymiar. Dawniej, kiedy stare, słabiej rozwinięte technicznie cywilizacje stawały w szranki z bardziej zaawansowanymi, zacofanie tych pierwszych znajdowało swoje odbicie w słabości ich uzbrojenia. Dzisiaj radykalni zwolennicy islamskiego tradycjonalizmu posługują się nie tylko starodawnymi metodami skrytobójstwa i samobójczych zamachów, ale również nowoczesną bronią kierowaną przeciwko światu, który ją stworzył. Modernizacja i globalizacja wznieciły bunt islamistów, a dodatkowo jeszcze uzbroiły ich do walki.
Jest to bój samotny i desperacki, bo mając za przeciwnika modernizację, tradycja jest skazana na porażkę. Wraz z dominującą nowoczesną kulturą ludzie zaakceptowali (niektórzy wprawdzie z niechęcią i obrzydzeniem) zasadnicze elementy nowoczesnej moralności i estetyki: seksualną - obok politycznej i ekonomicznej - emancypację kobiet, spadek autorytetu Kościoła i umocnienie się sekularyzmu, obecność kontrkultury, wolność tworzenia sztuki obejmującą prawo do bluźnierstwa i wykpiwania symboli wiary, autorytetu i moralności. Te i niezliczone inne skutki liberalizmu i kapitalizmu nie są miarkowane przez powściągającą dłoń tradycji, silnego Kościoła czy moralistycznego i ingerującego w życie prywatne rządu. Chińczycy już się przekonali, że można mieć kapitalizm bez liberalizacji politycznej, ale znacznie trudniej jest mieć kapitalizm bez liberalizacji obyczajowej. Radykalni islamiści są dzisiaj ostatnią redutą w walce z potężnymi siłami globalizacji i modernizacji. Dążą do wykrojenia dla siebie obszaru świata, na którym zostawiono by ich w spokoju, osłoniętych przed - w ich mniemaniu zgubnym dla duszy - wyuzdaniem niczym nieskrępowanego liberalizmu i kapitalizmu. Tragedia islamistów polega na tym, że ich cel jest nieosiągalny.
Ani Stany Zjednoczone, ani inne mocarstwa nie oddadzą kontroli nad Bliskim Wschodem tym fundamentalistycznym siłom choćby dlatego, że region ten ma żywotne znaczenie strategiczne dla reszty świata. Państwa spoza regionu znajdują w nim silnych wewnętrznych sojuszników - jeden z nich to większość ludności krajów Bliskiego Wschodu, która jest gotowa, a nawet chętna, by zawrzeć pokój z nowoczesnością. Zresztą od nowoczesności w dzisiejszym świecie nie sposób odgrodzić się murem, nawet gdyby chciała tego większość społeczeństwa. Zachód po prostu nie jest w stanie wycofać się na taką odległość, jakiej życzyliby sobie islamscy ekstremiści.
Skoro jednak odwrót jest niemożliwy, może należałoby pójść do przodu? Spośród wielu złych rozwiązań tego niezwykle groźnego problemu prawdopodobnie najlepsze byłoby przyspieszenie procesu modernizacji świata islamskiego. Więcej modernizacji, więcej globalizacji, szybsze tempo. Wymagałoby to wzmożenia działań wspierających kapitalizm i wolny rynek w krajach arabskich (co od dawna zaleca wielu komentatorów), jak również działań zwiększających dostęp społeczeństw arabskich do nowoczesnego świata za pośrednictwem telewizji i internetu. Świat liberalny powinien nadal propagować modernizację i liberalizację polityczną, bronić praw człowieka, w tym praw kobiet, i wykorzystywać swoje wpływy do wywierania nacisku na organizowanie wyborów, które w najgorszym razie przyczynią się do podniesienia świadomości politycznej bliskowschodnich społeczeństw. Proces ten pociąga za sobą również zagrożenia, dostarczając kanału do wyładowywania frustracji społecznych i dając radykalnemu islamizmowi szansę na przejęcie władzy.
Ale być może faza ta jest tak samo nieunikniona jak obecny konflikt. Być może im szybciej się zacznie, tym szybciej też zastąpi ją faza nowa.