Stulecie niepewności
Pierre Hassner, „Europa” 169/2007
czytaj dalej...
REKLAMA
Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jak rozwinie się wciąż jeszcze młody XXI wiek, ale jedno jest pewne: nie będzie to Nowe Amerykańskie Stulecie, na które wielu liczyło i które jeszcze kilka lat temu większości ludzi wydawało się pewne. Potęga Ameryki jest wielka i pod wieloma względami może jeszcze wzrosnąć, ale prawomocność tej potęgi maleje, a wraz z nią autorytet USA i amerykańskiego modelu. Winę za ten kryzys częściowo ponosi administracja Busha, ale jego zasadnicze źródło tkwi znacznie głębiej: jest nim globalne odejście od zachodnich struktur władzy, a co za tym idzie, rosnąca niemożność choćby operacyjnego zdefiniowania podmiotu politycznego. Ameryka przypuszczalnie nie będzie panem XXI wieku, ale może dostarczy innego rodzaju struktury organizacyjnej. Być może obecny wiek zasłuży sobie na miano "Antyamerykańskiego Stulecia" - jak to nazwał (proamerykański) publicysta bułgarski Ivan Krastev. Być może model amerykański na nowo ukształtuje świat, stając się swoistym "antywzorcem". A skoro tak, to być może słuszna jest obawa Krasteva, że w XXI wieku będziemy świadkami "końca idei stulecia wolności". Przygaśnięcie amerykańskiego kaganka z pewnością nie może być dobrą wiadomością dla nikogo, kto pozytywnie ocenia oświecenie i jego wpływ na kształt współczesnego Zachodu.
To prawda, że poza Europą Wschodnią, Izraelem i być może Indiami antyamerykanizm stanowi jedyną wspólną postawę w dzisiejszym świecie, w którym nie ma zgody co do żadnych pozytywnych idei. W porównaniu do radosnych lat 90. optymizm jest dzisiaj towarem deficytowym. Marzenia o rychłym "końcu historii", zrodzone z upadku Związku Radzieckiego, szybko się rozwiały. Zagrożenia dla wolności są znacznie liczniejsze, niż sobie wyobrażano, nawet jeżeli nie można ich opatrzyć tak jednoznaczną i złowróżbną etykietką jak faszyzm czy komunizm. Uprawniona jest teza, że liczba tych zagrożeń rośnie, a w każdym razie, że z innych powodów stają się one bardziej niebezpieczne. W krajach, w których ją niedawno zaszczepiono, demokracja liberalna jest bardziej krucha niż oczekiwano, a tam, gdzie jeszcze jej nie ma, trudniej ją wprowadzić, niż się wydawało. Propagowanie demokracji i innych wartości liberalnych metodą amerykańskiej i zachodniej interwencji wojskowej ma znacznie mniejsze szanse na sukces, niż wielu się spodziewało przed kilkunastu laty.
Czy los obecnego stulecia został zatem przesądzony? Tak, jeśli mamy na myśli to, że nie będzie powrotu do amerykańskiej i pośrednio zachodniej hegemonii. Żadne hegemoniczne państwo nie opierało się nigdy wyłącznie na sile, zaś ani Ameryka, ani Zachód jako całość nie posiadają już dostatecznego autorytetu, by pełnić rolę hegemona. Reszta świata, w której rośnie liczba ludności, zamożność i oczekiwania, nie zaakceptowałaby tego. Los obecnego stulecia nie jest wszakże rozstrzygnięty, jeśli mamy na myśli to, że jedno z dwóch rosnących zagrożeń - czyli tyrania albo anarchia - z całą pewnością zapanuje nad światem. Stany Zjednoczone i ich sojusznicy wciąż są w stanie podejmować skuteczne działania na rzecz ocalenia cywilizowanego świata. Pytanie, które powinni sobie zadać ludzie dobrej woli na Zachodzie - przy czym "Zachód" rozumiem tutaj nie geograficznie, lecz mentalnościowo - brzmi następująco: jak możemy bronić naszych interesów i zasad oraz jak możemy ocalić pokój i wolność w świecie, w którym z pewnością będziemy odgrywali mniej centralną rolę i w którym nasz autorytet i mandat moralny, nasze prawo do osądzania i edukowania innych, będą coraz bardziej kontestowane?
Światowy bezład, akt III
Aby znaleźć odpowiedź, musimy najpierw dobrze rozpoznać sytuację, analizując rewolucyjne zmiany, które stały się dostrzegalne dopiero w ciągu ostatnich trzech, czterech lat. Lata 2003 - 2006 stanowią trzeci akt dramatu, którego aktem pierwszym był upadek Związku Radzieckiego, zaś aktem drugim zamachy z 11 września i ich pokłosie. W ostatnich latach mieliśmy do czynienia z upokorzeniem Ameryki w Iraku i gwałtownym spadkiem jej prestiżu na całym świecie. Byliśmy też świadkami porażki Unii Europejskiej - innego potencjalnego nośnika zachodniej potęgi - gdy chodzi o wypracowanie spójnej strategii działań politycznych na skalę globalną. Jednocześnie na arenę światową z rozmachem weszły Chiny i Indie, a Rosja znowu weszła w rolę zagrożenia dla swoich sąsiadów oraz nieprzyjaznego i niegodnego zaufania, ale zarazem niezbędnego partnera Zachodu.
Akt trzeci, który rozegrał się w latach 2003 - 2006, był nie mniej istotny niż pierwsze dwa, mimo że brakowało w nim tak mocnego symbolu jak upadek muru berlińskiego czy zniszczenie World Trade Center. Dowodem na prawdziwość tej tezy jest niezaprzeczalny fakt, że szanse na demokratyzację Rosji oraz na niekwestionowany prymat Stanów Zjednoczonych uległy znacznej i być może nieodwracalnej redukcji. W akcie trzecim widzieliśmy przede wszystkim kryzys wpływów Ameryki, wynikający z dwóch wzmacniających się nawzajem czynników: nieskuteczności jej siły i erozji jej autorytetu. "Moment jednobiegunowy" Charlesa Krauthammera i "hiperpotęga" Huberta Védrine'a przeminęły i chyba widać, że nie były to trafne koncepcje. Ale po momencie amerykańskim nie nastąpiło ani nowe przymierze mocarstw, zalecane przez amerykańskich realistów i europejskich gaullistów, ani rządy instytucji multilateralnych zalecane przez liberalnych internacjonalistów.
Obecny porządek międzynarodowy jest jednak porządkiem już tylko z nazwy. Żyjemy w epoce charakteryzującej się głęboką niejednorodnością bytów politycznych oraz zagmatwaniem konfliktów i sojuszy między tymi bytami. Wydaje się na przykład, że istnieje wyraźna linia podziału między Zachodem i Południem - tymi, co mają, i tymi, co nie mają - ale Chiny i Rosja odgrywają w tym układzie skomplikowaną rolę arbitrów. Takie jest realne, a w każdym razie potencjalne znaczenie skądinąd bezpłciowej Szanghajskiej Organizacji Współpracy. Chiny i Rosja są dla Zachodu niezbędnymi partnerami, ale jednocześnie groźnymi konkurentami, a w niektórych aspektach wręcz wrogami. Z ekonomicznego punktu widzenia Chiny i Rosję można postrzegać, przy wszystkich różnicach między tymi państwami, jako połowę czteroelementowego układu, do którego należą również Indie i Brazylia: grupy wschodzących potęg gospodarczych, których interesy i działania polityczne nie mieszczą się w konwencjonalnym schemacie Północ - Południe. Rzecz jasna, niejednorodność obecnego nieporządku nie jest dziełem ostatnich trzech lat. Dopiero niedawno sobie uświadomiliśmy, że jest to skutek działania kilku długofalowych tendencji: wzrostu znaczenia Azji, demograficznego i psychologicznego spadku znaczenia Europy oraz powrotu na arenę światową Rosji dzięki wysokim cenom ropy i gazu, jak również energicznemu neofaszystowskiemu reżimowi Władimira Putina. Jeszcze ważniejszy jest zbieg czynników technologicznych (takich jak rewolucja w środkach komunikacji i destrukcji) z napięciami pomiędzy globalizacją z jednej strony i etnonacjonalistycznymi tudzież sekciarskimi prowincjonalizmami z drugiej. Środki komunikacji i destrukcji są dzisiaj bardzo rozpowszechnione i tanie, a jednocześnie na skutek zderzenia między modernizacją i tradycją sypią się zapalne iskry odrodzenia religijnego i rozmaitych fundamentalizmów. Geopolityczne przegrupowania na linii Zachód - Południe można porównać do ruchów gór lodowych w wielkim oceanie, przy czym rolę prądów pełnią dramaty wywołane przez w pełni globalną socjologię transnarodową.
Te rewolucyjne zmiany musiały działać na korzyść świata niezachodniego oraz grup subnarodowych i transnarodowych, ale zachodnie poczynania polityczne i wojskowe jeszcze bardziej zaostrzyły to zjawisko. Chodzi przede wszystkim o fiasko inwazji na Irak, która została podjęta na podstawie mylnych lub kłamliwych przesłanek (w gruncie rzeczy nie ma to znaczenia), pociągnęła za sobą liczne zbrodnie i pokazała całemu światu, że użycie siły wojskowej przynosi ograniczone, a czasem odwrotne od zamierzonych skutki. Potknięcie Ameryki na Bliskim Wschodzie obejmujące błędy popełnione nie tylko w Iraku nie było jedynym akceleratorem globalnych prądów. Francuskie i holenderskie referenda dotyczące traktatu konstytucyjnego oraz niekompetentnie przeprowadzona kampania izraelska przeciwko Hezbollahowi osłabiły szlachetne tendencje, a wzmocniły nikczemne. Komu się wydaje, że wciąż kruche społeczeństwa "nowej Europy", znów zmagające się ze starymi demonami, skorzystają na niepowodzeniach integracji europejskiej? Komu się wydaje, że nadziejom mieszkańców świata arabskiego i muzułmańskiego na lepsze życie sprzyja wzrost znaczenia islamistycznego Iranu?
Jeśli spojrzymy z lotu ptaka na okres pomiędzy obaleniem muru berlińskiego jesienią 1989 roku a zapowiadaną na zimę 2007 roku "intensyfikacją" działań militarnych w Iraku, to będziemy musieli prawdopodobnie przyznać, że nieczęsto mieliśmy w historii do czynienia z tak szybkim przejściem od pychy do upokorzenia. Stany Zjednoczone pozostają najbogatszym i najbardziej rozwiniętym technologicznie państwem świata - jedynym, które może interweniować w każdym miejscu na ziemi i przypuszczalnie również jedynym, którego działania są szczerze nakierowane na poprawę sytuacji światowej, chociaż w rzeczywistości ją pogarszają. Ale amerykańskie złudzenia wszechmocy i niewinności - które w połączeniu z nowym poczuciem zagrożenia zdeterminowały reakcję USA na 11 września - zatrzęsły się w posadach. Ameryka ma do czynienia ze światem, z którego nie może się wycofać, ale jednocześnie nie ma nad nim kontroli - a ponadto najwyraźniej słabo go rozumie. Zrozumienie świata to jedno z najpoważniejszych wyzwań dla Ameryki. Wzrost znaczenia niebezpiecznych państw to kłopot, z którym Ameryka jest najbardziej oswojona. Stany Zjednoczone przyzwyczaiły się do okresowych zagrożeń, takich jak Niemcy, Rosja, Japonia i Chiny, i zawsze dawały sobie z nimi radę w czas wojny i pokoju. Znacznie bardziej niepokojący jest wzrost siły coraz większej liczby małych państw (w tym także w bliskim sąsiedztwie Ameryki) uprawiających rozmaite formy awanturnictwa. Jeszcze większy problem stanowi wrogość wykształconych i aktywnych grup społecznych za granicą. Ich zapiekła niechęć bulwersuje większość Amerykanów i uderza w największy atut ich kraju: pozytywny autowizerunek Ameryki i jej roli w świecie.
Metamorfoza wojny
Mamy dzisiaj do czynienia z kontrrewolucją w wojskowym aspekcie wojny. Po epoce "industrialnej wojny między państwami", jak to nazwał sir Rupert Smith, nastąpiła "rewolucja w sprawach militarnych" oparta na komputerach, laserach, sensorach itd. Dzięki zwiększonej roli informacji, cybernetyki i szybkiej komunikacji rewolucja ta pozwoliła na znacznie bardziej kontrolowane i precyzyjne użycie siły. Zamierzone konsekwencje były strategiczne, polityczne i - przynajmniej w deklaracjach - moralne: potrzeba mniejszej liczby żołnierzy, jest mniej ofiar po stronie amerykańskiej, ale także wśród ludności cywilnej wroga, a nawet w jego siłach zbrojnych. Zabójcze uderzenia miały być zarezerwowane dla konkretnych celów przy minimalnych stratach ubocznych. Idealna wojna miała zaszachować przeciwnika zamiast go zniszczyć.
Najzupełniej przewidywalną reakcją słabszego, mniej zaawansowanego technologicznie wroga była oczywiście wojna asymetryczna. Słabi nie przyjmują nowych reguł gry i "faulują", na dwa sposoby eskalując konflikt. Po pierwsze wybierają te cele, które silniejsze państwo, w swoich próbach ucywilizowania wojny, pragnie chronić: ludność cywilną i jej mienie. Po drugie prowokują lub zmuszają stronę silniejszą do złamania własnych zasad, używając własnej ludności jako żywych tarcz lub usiłując sprowokować masowe represje. Zarysowuje się więc dialektyka burżuja i barbarzyńcy. Opisana powyżej militarna transformacja, jak również zasada odstraszania nuklearnego, odpowiada społeczeństwu burżuazyjnemu, które dba o prawa i dobrobyt jednostki i które woli zapewnić sobie bezpieczeństwo bez konieczności walki i narażania się na śmierć. Z kolei barbarzyńca nade wszystko ceni sobie walkę i męstwo, dążąc do wybicia ludności wroga z zemsty za jakieś realne, wyolbrzymione lub zwyczajnie wyimaginowane krzywdy z przeszłości.
Rozwinięte demokracje liberalne - w obecnej sytuacji zwłaszcza Stany Zjednoczone i Izrael - stoją więc przed klasycznym dylematem: przyjąć metody wrogów (może nie ich zamiłowanie do samobójstwa, ale w każdym razie pogardę dla ludzkiego życia) w imię efektywności i wyrównania szans czy zachować wierność własnym zasadom i walczyć ze związanymi rękami? Dylemat ten dodatkowo komplikuje kluczowa kwestia: decydującym czynnikiem nie jest siła wojskowa adwersarzy, lecz strony trzecie - ci, którzy są jednocześnie potencjalną ofiarą, nagrodą i arbitrem konfrontacji.
Jak podkreśla Smith, celem konfliktów, które wypierają industrialne wojny między państwami, nie jest ani zniszczenie wroga, ani okupacja jego terytoriów i przejęcie jego zasobów. Są to wojny o dusze ludzi, przy czym mówiąc o "ludziach", mam na myśli nie tylko "tubylców", wśród których toczy się walka, ale również opinię publiczną macierzystego kraju, regionu, a czasem nawet całego świata. Jest to możliwe dzięki rewolucji w komunikacji, która pozwala prawie natychmiast zobaczyć reperkusje tortur w Abu Ghraib czy ofiar cywilnych w Kanie na ekranach telewizorów w najodleglejszych zakątkach Azji, jak również w samych Stanach Zjednoczonych.
Okoliczność ta decyduje o słabości strategii nie tylko tych, którzy identyfikują potęgę danego kraju z siłą wojskową, ale również tych bardziej wyrafinowanych obserwatorów i uczestników życia politycznego, którzy - jak Henry Kissinger - analizują sytuacje geopolityczne przede wszystkim przez pryzmat sprawnego łączenia siły z negocjacjami. Czy to proponując Chińczykom wycofanie się USA z Wietnamu w zamian za "rozsądną przerwę", czy to popierając inwazję na Irak jako wzmacniającą pozycję Stanów Zjednoczonych (i Izraela) w przyszłych negocjacjach ze światem arabskim, Kissinger konsekwentnie nie potrafi przewidzieć reakcji społeczeństwa amerykańskiego i społeczeństw bliskowschodnich, reakcji, które wywracają wszelkie jego rachuby. Również wojna prewencyjna (czy udająca prewencyjną) nie rozwiązuje problemu. Prewencja nie łapie w swoje sito "znanych nieznanych i nieznanych nieznanych" - by przypomnieć sławetną formułę Donalda Rumsfelda - w społeczeństwach wysoce podejrzliwych wobec Zachodu "wojna informacyjna i wywiadowcza" jest daleka od wygranej, a konsekwencje w objętych prewencją państwach i społeczeństwach są prawie niemożliwe do przewidzenia, nie mówiąc już o ich kontrolowaniu.
Zasadniczy problem z użyciem siły militarnej polega dziś zatem na kruchości legitymizacji. Ma to wysoce negatywny wpływ na decyzje taktyczne. Różne sposoby użycia siły mogą być ze sobą sprzeczne. Zarówno "wytropienie i zniszczenie", jak i "zdobycie serc i umysłów" mogą być konieczne w danych okolicznościach militarnych, ale obie te misje nie mogą być skutecznie realizowane w tym samym czasie i miejscu przez tych samych żołnierzy. Wojna między państwami może być niezbędna dla zapobieżenia zbrojnej napaści lub ludobójstwu, w walce z terroryzmem często nie da się obejść bez przemocy, a czasem trzeba użyć siły nawet podczas operacji pokojowych. Są to jednak bardzo różne sposoby użycia siły, które mogą być do tego stopnia sprzeczne, że połączenie ich ze sobą w jednym pakiecie może doprowadzić do utraty wiarygodności.
Nuklearne dylematy
Komplikacje i sprzeczności charakterystyczne dla XXI-wiecznego użycia siły nigdzie nie uwydatniają się w sposób bardziej jaskrawy niż na obszarze polityki związanej z bronią jądrową. Po pierwsze rozprzestrzenianie broni jądrowej staje się coraz bardziej niebezpieczne z przyczyn technologicznych, ale także kulturowych: broń nuklearna jest łatwiej dostępna, a jej użycie mniej niewyobrażalne, ponieważ istnieje realne ryzyko, że wpadnie ona w ręce fanatyków, którzy akceptują samobójstwo lub wręcz marzą o nim. Po drugie proliferację można spowolnić, a nawet złagodzić jej potencjalne konsekwencje, ale nie można jej wyeliminować, ponieważ nie ma praktycznie żadnych szans, by wszystkie mocarstwa atomowe lub prawie atomowe wyrzekły się tej broni. Po trzecie obecny porządek nuklearny, zinstytucjonalizowany w formie układu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej, stracił legitymizację i wiarygodność w oczach większości świata niezachodniego. Jego skuteczność, już wcześniej wyolbrzymiana przez wielu obserwatorów, szybko maleje. I po czwarte katastrofalne konsekwencje dla porządku światowego oraz globalnej pozycji Stanów Zjednoczonych i Zachodu związane z prewencyjnymi działaniami militarnymi przeciwko potencjalnym państwom atomowym są bardziej prawdopodobne niż całkowite zahamowanie proliferacji, choćby tylko w jej najbardziej niebezpiecznych formach.
Pierwsza teza nie powinna budzić zastrzeżeń. Wiedza na temat atomu jest szeroko dostępna i nie da się jej ocenzurować. Koszt budowy broni jądrowej (i biologicznej) spada. Cywilna technologia jądrowa wraca do łask, a ryzyka jej wykorzystania do celów wojskowych nie sposób całkowicie wyeliminować. Z drugiej strony zasada odstraszania, oparta na groźbie odwetu, zakłada, że po drugiej stronie mamy do czynienia z racjonalnymi podmiotami bez skłonności samobójczych. Staje się bezużyteczna, kiedy dotyczy osób lub grup, które akceptują samobójstwo i których nienawiść do wrogów nie zna żadnych hamulców. Bez wątpienia odnosi się do fanatycznych terrorystów, a być może również do niektórych przywódców państw, takich jak prezydent Iranu Mahmud Ahmadineżad.
Jeśli chodzi o punkt drugi, to na amnestię nie mamy co liczyć. Ludzkość będzie żyła w świecie, w którym nie da się nie wykluczyć aktów masowej destrukcji, w tym celowego zniszczenia całych państw lub cywilizacji. To oczywiście nie oznacza, że ta perspektywa jest nieuchronna, ale nie ulega wątpliwości, że pokój oparty na odstraszaniu nie jest zagwarantowany, a pokój oparty na rozbrojeniu nie jest osiągalny.
Punkt trzeci: skoro proliferacja raczej nie działa stabilizująco, a z drugiej strony nie da się jej całkowicie wyeliminować, pozostaje tylko w jakiś sposób nad nią zapanować. Kontrola ta może przybrać dwie postacie, które Raymond Aron nazwał pokojem przez prawo i pokojem przez imperium, lub ewentualnie trzecią, pośrednią, którą można nazwać międzynarodowym zarządzaniem. To trzecie rozwiązanie musiałoby mieć charakter wielobiegunowy i multilateralny. Oligarchia odpowiedzialnych państw nuklearnych zarządzałaby kwestiami atomowymi, posiłkując się systemem zasad i instytucji.
Tak się składa, że tego typu strukturę tworzy połączenie układu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej (NPT), Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej (MAEA) i Rady Bezpieczeństwa ONZ. Problem w tym, że ta potencjalna struktura nie przystaje do dzisiejszego wysoce niestabilnego (nie) porządku międzynarodowego. W obecnej sytuacji takie połączenie zamraża status quo: leżącą u podłoża NPT transakcję, w ramach której państwa atomowe zmniejszają swój arsenał atomowy i wspomagają energetykę jądrową w państwach bezatomowych, które w zamian rezygnują ze swoich nuklearnych aspiracji. Koncepcja ta jest jednak nie do utrzymania, nie z przyczyn strategicznych lub militarnych, lecz politycznych. Prawdziwa przyczyna jest taka, że świat niezachodni ma dosyć zinstytucjonalizowanej hipokryzji ugruntowanej w czasach, gdy Zachód trzymał w swoich rękach większość globalnej władzy (zwłaszcza jeśli uznać Rosję za przynależną do kultury zachodniej). Żaden polityk z państwa atomowego (z możliwym wyjątkiem Ronalda Reagana i Michaiła Gorbaczowa) nie był szczery, kiedy obiecywał, że będzie zmierzał do całkowitego rozbrojenia atomowego. Wszyscy uważali ten cel za nieosiągalny i niepożądany. Ze świętym oburzeniem potępiając innych za nuklearne aspiracje, a jednocześnie de facto legitymizując posiadanie broni jądrowej, dostarczali tym innym mocnego uzasadnienia dla ich dążeń. Hipokryzja ma również inne przejawy. Jeden z nich to tolerowanie nuklearnego statusu Izraela, Indii i Pakistanu. Zgoda USA na pomoc Indiom w sprawach energetyki jądrowej, będąca naruszeniem NPT, to szczególny przypadek tego zjawiska. Interes polityczny przeważył nad względami bezpieczeństwa międzynarodowego, co próbuje się uzasadniać legalistycznym argumentem, że kraje te nie podpisały układu - tak jakby posiadanie przez nie bomby było dzięki temu mniej niebezpieczne.
Problem z metodami siłowymi na tym się nie kończy. Z pewnością istnieją rozsądne argumenty za działaniami prewencyjnymi, czy to wojskowymi, czy ekonomicznymi. Ale żeby sankcje były skuteczne, wymagają współpracy Chin, Rosji i innych krajów. W przeciwnym razie zawiodą tak samo jak te nałożone na baasistowski Irak. Jeśli chodzi o atak wojskowy, to nasuwa się następująca analogia: tak jak prezydent Eisenhower uznał podczas bitwy pod Dien Bien Phu, że drugie użycie przez Amerykanów broni jądrowej na kontynencie azjatyckim byłoby szaleństwem, tak też druga amerykańska wojna z krajem muzułmańskim dla zapobieżenia jego nuklearyzacji najprawdopodobniej miałaby katastrofalne konsekwencje. Rzecz jasna, konsekwencje mogą być katastrofalne również wtedy, gdy pozwolimy Iranowi zbudować arsenał broni masowego rażenia. To właśnie określa prawdziwy dylemat, przed którym stoimy. Aby rząd USA nie musiał nieustannie wybierać między Scyllą prewencji i Charybdą bierności, należy wymyślić sposób na kontrolowanie zmian w nuklearnym świecie. Jeśli obecne połączenie NPT, MAEA i ONZ nie działa, to co zadziała?
Nowe podejście do kwestii proliferacji powinno się skupiać na budowie uniwersalnego systemu opartego na wzajemności, jednakowym traktowaniu wszystkich podmiotów i łagodnym odstraszaniu zamiast środków karnych. Przede wszystkim zaś fundamentem takiego systemu musi być powszechne uznanie, że broń jądrowa ma tylko jedną rację istnienia: odstraszanie przed atakiem nuklearnym. Używanie tej broni do celów zaczepnych lub do politycznego szantażu jest niedopuszczalne. Trudność polega oczywiście na włączeniu tej zasady w wiążące i możliwe do egzekwowania globalne porozumienie. Trudność nie oznacza jednak niemożliwości, a dla przywódców amerykańskich byłoby to z pewnością lepsze rozwiązanie niż obecny dylemat: zaatakować czy skapitulować. Ewentualne ustanowienie nowego systemu zarządzania bronią jądrową zajmie oczywiście trochę czasu (a w tym czasie broni tej przybędzie). Pilnie potrzebna i być może bardziej realna do osiągnięcia jest denuklearyzacja regionalna czy porozumienia o kontroli zbrojeń towarzyszące rozstrzygnięciom konfliktów politycznych. Na razie trzeba podejmować jednostronne, dwustronne i wielostronne działania zmierzające do spowolnienia proliferacji przez utrudnianie obiegu materiałów rozszczepialnych i technologii jądrowej oraz ściganie nielegalnych sieci ponadnarodowych. Możemy też poprawić bezpieczeństwo potencjalnych celów ataku, budując systemy antyrakietowe lub próbując innymi sposobami wzmocnić szeroko rozumiane odstraszanie.
Jedyną dostępną obecnie alternatywą dla wyboru między wojną prewencyjną i kapitulacją jest zwiększone zaangażowanie - zarówno realne, jak i deklaratywne - w ochronę państw sojuszniczych zagrożonych przez nuklearnych sąsiadów. Na krótką metę należy zwiększyć wiarygodność zasady odstraszania, natomiast na dłuższą metę należy wpływać na ewolucję potencjalnie niebezpiecznych państw atomowych przez połączenie nacisków i zachęt, przez działanie w kontekście regionalnym oraz - tam, gdzie to jest możliwe - wpływanie na politykę wewnętrzną tych państw pośrednimi lub dyskretnymi metodami.
Takie podejście znajduje bezpośrednie zastosowanie w przypadku Iranu. Zarówno koszty bierności, jak i koszty wojny prewencyjnej są tutaj zaporowo wysokie. Istnieje jednak trzecia droga. Nie powinniśmy kłaść nacisku na zakaz wzbogacania uranu na terytorium irańskim ani nawet na bezwarunkowe potępienie aspiracji atomowych Teheranu, bo chociaż wydaje się to oczywiste, mamy wszelkie powody sądzić, że ta metoda okaże się nieskuteczna lub nawet przeciwskuteczna. Powinniśmy skupić się na potępianiu wypowiedzi Ahmadineżada na temat Izraela, stanowiących wyraźne pogwałcenie Karty Narodów Zjednoczonych i uzasadniających wykluczenie Iranu z wszystkich organizacji międzynarodowych. Ponadto oficjalne negowanie Holocaustu i wspieranie przez Iran terroryzmu to działania, które rodzą podziały zarówno w społeczeństwie, jak i wśród elit rządzących, natomiast nasze skupienie wyłącznie lub prawie wyłącznie na kwestii nuklearnej jednoczy Irańczyków i sprawia, że czują się ofiarami stosowania podwójnych norm. Powyższe zalecenia dotyczą nie tylko Iranu, ale całego świata niezachodniego.
Powrót "ofensywnej détente"
W XXI wieku wojny i dyplomacji nie da się oddzielić od przesunięć w układzie sił oraz wskazanych wyżej prądów kształtujących nową globalną socjologię. Już samo to powinno nas nauczyć, że ani Mars, ani Wenus (chociaż oboje bywają użyteczni i mają swoje zalety) nie mogą być dobrymi przewodnikami dla Zachodu. Więcej uwagi powinniśmy poświęcić Merkuremu, z jego darami elastyczności, ruchliwości i negocjacji. Ale wskazówek powinniśmy szukać przede wszystkim u Minerwy i jej protegowanego Ulissesa - czyli mądrości wspartej nie tylko odwagą, ale i sprytem, czy też - by posłużyć się terminologią Machiavellego - przejmującej metody nie tylko lwa, ale i lisa. Dotyczy to szczególnie walki o wolność i demokrację w świecie ekonomicznych nierówności, kulturowej różnorodności i głębokich resentymentów. Weźmy najoczywistszy przykład: jeśli Zachód chce, by jakieś niezachodnie państwo się zliberalizowało, nie ma bardziej przeciwskutecznej metody niż lwie zadeklarowanie, że celem naszej polityki jest "zmiana reżimu". Skoro chcemy uczynić świat bezpieczniejszym miejscem, nie możemy wypowiadać IV wojny światowej, której celem będzie zdemokratyzowanie całego świata. Przedstawiciele administracji amerykańskiej niestrudzenie powtarzają, że nie zamierzają nikomu narzucać demokracji. Sam prezydent Bush stwierdził, że propagowanie demokracji to "zadanie na pokolenia". Jeśli wsłuchać się uważnie, to można nawet wyłowić przebłyski zrozumienia, że wybory nie są wyłącznym celem i sensem demokracji, lecz uwieńczeniem innych procesów. Tego rodzaju zastrzeżenia cichną jednak, gdy armia amerykańska patroluje kraje organizujące swoje pierwsze "wolne i sprawiedliwe" wybory. Administracja skwapliwie proklamuje wtedy swoje wielkie osiągnięcia w działaniach na rzecz wolności, demokracji i wszystkich innych wspaniałych rzeczy, które przyjdą jej członkom do głowy. Wypowiedzi takie z reguły nie są podyktowane wyłącznie względami propagandowymi czy złą wolą. Amerykańscy politycy, zarówno Republikanie, jak i Demokraci, mówią tak, jakby demokracja i wolny rynek były naturalnymi aspiracjami wszystkich narodów i jakby usunięcie tyranów miało spowodować automatyczne spełnienie tych aspiracji. Pogląd ten jest w jakimś sensie prawdziwy: wolny rynek najlepiej sprzyja zamożności, zaś demokracja na dłuższą metę daje najwięcej wolności. A wszyscy ludzie chcą być bogaci i wolni.
Sprawa nie jest jednak aż tak prosta. Realizacja prawa do życia, wolności i szczęścia przybiera wiele form kulturowych, a wiele potężnych czynników utrudnia innym kulturom docenienie wersji zachodnich. Oprócz wolności wiele narodów przywiązuje np. wagę do tradycji, zwłaszcza jeśli jest ona usankcjonowana przez religię. Demokracja w stylu zachodnim jest kojarzona z nowoczesnością, a wielu uważa nowoczesność za siłę demoralizującą albo nawet jeszcze gorzej - za spisek, który ma im odebrać ich zbiorową tożsamość. Zachodnie propagowanie demokracji może zatem doprowadzić do bardziej agresywnej reafirmacji tradycyjnych kultur. Walka z "państwami bandyckimi" lub wpływanie na ich wewnętrzną ewolucję staje się częścią permanentnych globalnych negocjacji, w których jako formę płatności stosuje się bazy wojskowe i dostęp do surowców naturalnych, z jawnym lub milczącym pominięciem norm prawnych i zasad moralnych. Negocjatorzy opierają się przy tym na niepewnych przesłankach co do nieprzewidywalnej przyszłości. Izolacja bandyckich reżimów metodą sankcji nie jest drogą wyjścia z tego moralnego bagna, ponieważ taką izolację rzadko kiedy udaje się wyegzekwować.
Zachód powinien obrać drogę lisa i unikać zarówno cywilizacyjnej konfrontacji, jak i cywilizacyjnej Jałty. Tylko przez unikanie lub przezwyciężanie izolacji między wrogimi państwami bloki polityczne lub cywilizacje mogą odizolować wrogów pokojowych zmian w swoich szeregach i zbudować konstruktywne, a nie destruktywne sojusze. Dlatego też strategie "pokojowego zaangażowania" i "ofensywnej détente", które przyniosły sukces pod koniec zimnej wojny, mogą znowu okazać się przydatne, jeśli zostaną dostosowane do obecnych realiów. Strategie takie nie wykluczają oczywiście dyplomacji ani użycia siły. Wręcz przeciwnie, oba te elementy są niezbędne. Wykluczają natomiast - a przynajmniej powinny - tego rodzaju przekonania, które, jak powiedział kiedyś Nietzsche, są gorszymi wrogami prawdy niż kłamstwa.