Istota kryzysu finansowego
Wtorek, 7 sierpnia 2012 (06:53)
Mimo że wiedza na temat kryzysu finansów publicznych, a zwłaszcza spadku efektywności fiskalnej systemu podatkowego, jest już dość powszechna, w naszej zbiorowej świadomości jednocześnie królują na ten temat uproszczenia, schematyzm oraz zwykłe zabobony. Są one subiektywnie najistotniejszą przeszkodą dla podjęcia jakichkolwiek działań naprawczych.
Jest oczywiste, że zanim podejmie się jakąkolwiek terapię, trzeba umieć zdiagnozować istotę schorzenia - tak jest nie tylko w medycynie - a ze zrozumieniem istoty naszej choroby mamy masę kłopotów. Postaramy się przedstawić tylko cztery fałszywe schematy, którymi nieudolnie staramy się wytłumaczyć to, co się wokół nas dzieje. Nie mamy już czasu na jałowe spory.
Dochody i podatki
Schemat pierwszy: wzrost obciążeń podatkowych musi (jakoby) wpłynąć negatywnie na tempo wzrostu gospodarczego, a zwłaszcza wielkość inwestycji.
Typowy zabobon, którego istotą jest uznanie wszystkich podatników za homogeniczną grupę, która w dodatku o niczym innym nie myśli, jak o inwestowaniu i w dodatku - co szczególnie zabawne - decyzje inwestycyjne uzależnia od wielkości dochodów po opodatkowaniu. Wiadomo przecież, że duże inwestycje robi się za cudze pieniądze. Dochody będące źródłem oraz przedmiotem opodatkowania trzeba z grubsza podzielić na trzy grupy:
* dochody nietransferowane, które obiektywnie mogą być przeznaczone na cele inwestycyjne,
* dochody nietransferowane, które obiektywnie lub subiektywnie nigdy nie są inwestowane,
* dochody transferowane, które nigdy nie są obiektywnie (u nas) inwestowane.
Tylko zwiększenie obciążenia tych pierwszych ma znaczenie negatywne dla wielkości inwestycji i wzrostu gospodarczego. W kraju, w którym jakże istotną grupą jest trzecia grupa dochodów, każdy przypadek ich opodatkowania lub zwiększenia ich opodatkowania wzbogaca nas, a nie zubaża. Nawet gdy za te pieniądze władza zatrudniłaby nowych 100 tys. urzędników, jest to dla gospodarki korzystniejsze niż bezpowrotny transfer tych dochodów za granicę. Oczywiście lepiej, aby te pieniądze były wydane na coś pożytecznego, ale to zupełnie inny problem.
Gra z bankami
Schemat drugi: najgroźniejszy dla podatników prowadzących działalność gospodarczą jest (jakoby) fiskus, natomiast cała reszta tzw. otoczenia jest "przyjazna" i "wolnorynkowa".
Jest to teza lansowana głównie przez media powiązane z instytucjami finansowymi. Dlaczego? Bo najgroźniejszym przeciwnikiem dla biznesu są dziś niektóre banki (istnieją wyjątki), które pozostają w naszym kraju poza jakąkolwiek kontrolą. Są one w stanie narzucić najbardziej absurdalne warunki umowne, przekształcić kredyty w grę hazardową (np. tzw. kredyty frankowe), a przede wszystkim zniszczyć każdego, kogo będą chciały. Wszystkie instytucje nadzoru nad tym systemem mają charakter fasadowy, a osoby obsługujące spory sądowe z bankami zgodnie twierdzą, że przed polskimi sądami nie da się tu wygrać. Jedyną szansą dla biznesu jest unikanie jak ognia zwłaszcza zaciągania kredytów - tak postępuje w zasadzie cały nasz small business i wie, co robi. Władze publiczne stworzyły nad tym systemem parasol ochronny. Płacą za to podatnicy i pośrednio - przez brak dochodów na rzecz sektora finansowego - budżet państwa.
Państwo dla wszystkich
Schemat trzeci: państwo zawłaszczane przez rodziny polityków, nierobów i dyletantów jest z istoty złem, więc trzeba tylko "obniżać podatki", a przede wszystkim sabotować naprawę finansów publicznych.
Typowe stawianie konia przed wozem. Oczywiście, że państwo pojmowane w sposób liberalny, czyli jako zdobycz dla "swoich", jest czymś w najlepszym wariancie całkowicie zbędnym i szkoda pieniędzy na etaty dla żon i kumpli polityków. Ale kompetentne państwo jest bardziej potrzebne niż jakakolwiek instytucja ekonomiczna: bez sprawnie działających sądów, prokuratur, nadzoru publicznego nad sektorem finansowym, pomocy publicznej nie da się prowadzić biznesu i uczciwie zarabiać. Czy zbadał ktoś, jaka jest skala wymuszeń, zwłaszcza na małych i średnich firmach ze strony różnego rodzaju "cywilizowanych" przestępców? Czy ktoś to zwalcza? Dlatego trzeba zacząć od naprawy państwa, które musi przestać być "liberalne" w naszym, polskim znaczeniu.
Liczy się człowiek
Schemat czwarty: spadek dzietności i masowa emigracja zarobkowa młodego pokolenia nie mają (jakoby) znaczenia ekonomicznego i są "naturalną tendencją w gospodarce".
Typowy przykład poglądów egoistów, którzy nigdy nie prowadzili żadnego biznesu. Dla przedsiębiorców prowadzących u nas działalność gospodarczą zagrożenie to jest niewiele mniejsze niż wrogie działanie banków. Już dziś co lepsi pracownicy są nieosiągalni, bo na rynku pracy zawsze przebije nas bogaty pracodawca zza Odry czy kanału La Manche. Przy obiektywnie dużym bezrobociu wcale nie jest łatwo znaleźć dobrych pracowników. Większość szkół niczego nie uczy (poza językiem angielskim), a mitologia "świetnie wykształconego pokolenia" jest tyle samo warta, co wiara w znajomość gospodarki przez rządzących liberałów. Dlatego też w interesie biznesu jest aktywna polityka zatrudnienia i wzrost dzietności, a tym musi zająć się zupełnie nieliberalne państwo.
Jeżeli kiedyś uda się nam przełamać te schematy, może wreszcie stworzymy drogę wyjścia z obecnego dołka. Oby jak najszybciej, choć nie mamy złudzeń.
Myślenie propaństwowe
Nasze utyskiwania nie mają jednak większego znaczenia, bo - jak zawsze w czasach kryzysu - istotna jest świadomość rządzących. Wszystkie znane z przeszłości udane operacje wyjścia z ekonomicznego dołka były dziełem światowych polityków, którzy potrafili zmobilizować aparat państwa do realizacji swoich wizji.
Wbrew liberalnej paplaninie, nawet jak najbardziej wolnorynkowe reformy wprowadziła siłą swojego imperium władza publiczna, która później - również na sposób władczy - chroniła wolną konkurencję przed jej rynkowymi organizacjami. To tylko przykład, bo nie potrzebujemy kolejnych "radykalnych transformacji", "deregulacji" czy innych "reform". Wręcz odwrotnie: konieczna jest odbudowa świadomości państwowej w codziennym działaniu władzy publicznej.
Trzeba sobie przypomnieć, że stanowienie prawa publicznego ma służyć interesowi publicznemu, a nie powinno być robione po to, aby ktoś mógł zarobić na jego stosowaniu. Wiemy aż nadto dobrze, że przepisy podatkowe, które są - a w zasadzie powinny być - kwintesencją tego interesu, od lat pisane są w większości przez biznes podatkowy i w najlepszym wariancie służą interesowi tych, którzy zlecili ich napisanie. Jakakolwiek inicjatywa naprawy istniejącego stanu rzeczy w imię czegoś tak egzotycznego jak interes fiskalny państwa zostanie wdeptana w ziemię przez przedstawicieli władzy publicznej, nie mówiąc już o wszystkich wpływowych beneficjentach status quo. Dla nich tego rodzaju pomysły są czymś dziwacznym i głęboko podejrzanym. Czy ktoś o zdrowych zmysłach przejmowałby się jakimś tam "interesem publicznym"?
Pogubiliśmy się już dawno. Sprywatyzowane państwo trzeba przywrócić służbie dobra publicznego, pomoże to nie tylko przywrócić ład moralny, ale zapewni również jak najbardziej wymierną treść ekonomiczną. Państwo ma chronić gospodarkę przed jej wyniszczaniem przez pasożytnicze struktury żyjące tylko dzięki kłopotom innych, eliminować wrogą konkurencję (kapitał, który umie przetrwać, miał zawsze charakter narodowy, działając w rozsądnym sojuszu z władzą), wspierać tworzenie nowych miejsc pracy zwłaszcza dla ludzi młodych, którzy dziś w większości myślą o emigracji, a przede wszystkim zagwarantować na co dzień sprawny wymiar sprawiedliwości, bo bez niego rządzić będą przestępcy i oszuści.
Oczywiście nie da się tego zrobić, gdy struktury państwa są głównie sposobem na znalezienie synekur dla żon, dzieci oraz bliższych i dalszych krewnych. Sprawy państwowe nie mogą być jednak dalej prywatyzowane: to droga donikąd. Wiemy, że są dość naiwne wizje, na które reaguje się wzruszeniem ramion: któż byłby zainteresowany taką wizją państwa? Gdzie znaleźć chętnych dla służby publicznej, nie mających znajomych i krewnych, którym przecież trzeba pomóc w potrzebie? Naiwnie wierzymy jednak, że nie powiedzieliśmy tu nic przesadnie nowego, a potrzeba odrzucenia schematyzmu w myśleniu o gospodarce i wizja naprawy państwa jest bliska wielu. Może nawet większości?
Jerzy Bielewicz, prof. Witold Modzelewski