2008-04-11 Koss bylem don Kichotem 14 lat, materiały, Z PRASY


0x01 graphic
 Rozmawiała Iwona Szpala 2008-04-11, ostatnia aktualizacja 2008-04-11 00:22:03.0

- Byłem przekonany, że działkę odzyskam. Powiedziałem, Ogrodową, czyli naszą drugą przedwojenną działkę, odpuszczam, bo mi się nie chce. Ale tu, cholera, to z Powązek napiszę. Będę tam leżał i straszył. Odzyskanie działki stało się celem mojego życia - mówi Tadeusz Koss, któremu niebawem ratusz zwróci ok. 1300 metrów kw gruntu obok Pałacu Kultury.


Tadeusz Koss z chwilą podpisana aktu notarialnego będzie już wkrótce jedynym prywatnym właścicielem kawałka pl. Defilad w samym centrum Warszawy. Przed wojną stała tam kamienica. Dziś Zielna 26 to fragment parku z widokiem na PKiN. Historia tej reprywatyzacji to 1480 stron urzędowych pism i przeszło 14 lat czekania.

Iwona Szpala: - Na początek zapytam - mówiąc o sobie, jakiego użyłby pan przymiotnika?

Tadeusz Koss: - Poruszony. I dodałbym - bardzo.

A o tych 14 latach jak by pan powiedział?

- Rozmowy z urzędnikami - nie do policzenia, stosy pism, kolejne awantury, które - przyznaję - wszczynałem.

Szedł pan do gabinetu Hanny Gronkiewicz-Waltz, myśląc sobie...

- Idę do kolejnego wysokiego urzędnika, od którego usłyszę: "O tak, panie Koss, ciekawa sprawa, będziemy się starali, będziemy badali". Ale mój świat zmienił się w 20 minut. Już po pięciu widziałem, że kobieta, do której mówię, słucha. Więc się otworzyłem, po ludzku, Opowiedziałem, że rodzina związana jest z Warszawą od 400 lat, a przodkowie położyli tu kości w obronie przed bolszewikami, że bili się w powstaniach. Mówiłem to nie pierwszy raz. Moim wcześniejszym słuchaczom trudno było zrozumieć, że to, co robię, nie jest chciejstwem, ale obowiązkiem.

Obowiązkiem? W jaki sensie?

- Najprostszym - Tadeusz Koss chciał odebrać ojcowiznę

czyli plac pod przedwojennym adresem Zielna 26. Miejsce, które wybrał mój dziadek Ostrowski. Człowiek, który na przełomie wieków ze 100 rublami wyjechał do Mandżurii.

Czego tam szukał?

- Daleki Wschód to były białe plamy na mapie i opowieści o cennych futrach, faktoriach myśliwych. Dziadek, jako czwarte dziecko ze szlacheckiego zaścianka, musiał szukać kariery. Skończył szkoły i razem z myśliwym, niejakim panem Budzichem, dotarli aż do rzeki Usuri. Budzich polował, dziadek zakładał kolejne faktorie. Wtedy przebicie między Syberią a Paryżem, gdzie jechały najlepsze futra, było tysiąckrotne. Przed I wojną światową miał 3 mln rubli ulokowane w banku rosyjskim, niestety przepadły za rewolucji.

Po 1917 r. otworzył w Warszawie Kontusz, fabrykę ubiorów gotowych, czyli wtedy tandety. Tandeta szła do Rosji. A że ich pieniądze były warte tyle, co przedrzeć i wyrzucić, płacili złotem, zresztą tym samym co nagrabili na carach. Dziadek miał trójkę dzieci - był wuj Leon, profesor medycyny, moja mama i jeszcze Stefan, który długo nie pożył, bo tylko 18 lat.

Stefanowi wystawił piękny grobowiec, a pozostałym dzieciom dał po kamienicy. Dwie inne sprzedał, część pieniądzy lokując w banku szwajcarskim. Przeżyły wojnę i dały nam potem żyć, mama do końca miała służbę, gosposię, pokojówkę i kierowcę, bo jako dama nie prowadziła samochodu.

To wszystko w konstancińskiej willi, za której oknem klasa robotnicza budowała socjalizm?

- Mama nie potrafiła inaczej żyć. Do jej śmierci rzeczy miały się tak - są pieniądze, skąd, to nikogo już nie obchodziło. Ojciec był świetnym adwokatem, ale się nie przemęczał, rodzicom czas płynął na bywaniu. Wychowałem się w domu otwartym, ojciec potrafił przyjść do mojego łóżka o dziewiątej, dziesiątej z komunikatem: "Chodź pokibicować, synu, bo mi karta nie idzie".

Mało pedagogiczne

- Ojciec powtarzał: "Widzisz Dzidek, jak to jestem taki optymista, marzyciel, płci odmiennej czciciel". Kochałem go strasznie. Choć dawno powinienem leżeć obok wuja Stefana, jako człowiek wiecznie szczęśliwy nie dałem się życiu. Mijały lata czekania na pl. Defilad, a ja mówiłem sobie - dobrze, że przynajmniej ta działka jest.

Nie myślał pan wtedy o pieniądzach?

- To nie wszystko. Bardzo ułatwiają życie, lubię je wydawać. Gorzej z zarabianiem. Nie żyję w biedzie i bez placu Defilad dokończyłbym swoich dni w sposób przyzwoity. Dobrze, że plac zabezpieczy rodzinę, bo matka, jak umierała, to nie zdążyła nawet ze mną porozmawiać. Pocałowała mnie w policzek, wyszła z domu i zobaczyłem ją już na Oczki. Weszła do sklepu przyjaciół na Widok i umarła. Miała 49 lat. Oczywiście znalazłem w domu, co potrzeba, i do 1965 r. przeputałem wszystko. Ale proszę pani! Jak miałem imieniny, to gości wiozłem do Zakopanego wynajmowanym wagonem, brałem ze sobą pół teczki pieniędzy. I tak topniało, topniało...


Jak to się stało, że bywalec hotelowych kawiarni zajął się tematem tak nużącym jak reprywatyzacja?

- Los, proszę pani. Los. W 1989 r. przeczytałem ogłoszenie: "Byli właściciele Warszawy spotykają się w takiej i takiej sali". Byłem wprawdzie wnukiem właściciela, ale za to ze sprawami prawnymi wzorowo wyprowadzonymi przez ojca.

I poszedł pan od razu z dowodami?

- Poszedłem posłuchać, oczywiście nie wytrzymałem i wystąpiłem publicznie. Potem zaczepił mnie człowiek: "Proszę pana, mamy takie stowarzyszenie na Wilczej, proszę przyjechać". To był prezes Zrzeszenia Właścicieli Nieruchomości Mirosław Szypowski, tak żeśmy do siebie przylgnęli, że za rok byłem w już zarządzie, razem trwamy do dziś.

Zaczęliśmy kombinować, co z reprywatyzacją w Warszawie. Mówimy: Nie ma ustawy sejmowej, ale jest przecież bierutowski dekret, którego nigdy nie unieważniono. A skoro tak, trzeba udowodnić, że odmawiając praw do nieruchomości, komunistyczni urzędnicy go łamali. Droga wiodła przez Ministerstwo Budownictwa, byli właściciele zaczęli pisać o unieważnienia. Warszawski samorząd musiał wrócić do tematu.

To znaczy na nowo rozpatrywać wnioski dawnych właścicieli, cofnęliście czas do 1945 r.

- Dokładnie. W 1992 r. sam się odważyłem i napisałem o unieważnienie. Moje pierwsze staranie to rok 1989, dostałem wtedy szymelek: "Wszyscy oczekują na ustawę reprywatyzacyjną, która prawdopodobnie będzie w najbliższym czasie", jestem już zarejestrowany, mam swój numer i pod nim mam czekać, czekam do dziś. W 1993 r. zająłem się studiami nad dekretem.

Po co?

- Żeby być zorientowanym. Mam pamięć prawie fotograficzną, jak coś przeczytam, jak poszufladkuję, to może mnie pani o 2 w nocy obudzić i zacznę recytację przepisów. Dzięki tej strategii razem z prezesem Szypowskim pomogliśmy odzyskać kilkaset domów w Warszawie.

A w swojej sprawie, jaką pan strategię przyjął?

- System drążenia. Jak kornik. Wie pani, ojciec całe życie miał mi za złe, że nie skończyłem prawa. Mawiał: "Dzidek, pływasz, masz tyle czasu", zrób studnia zaoczne.

Byłem oficerem pokładowym marynarki handlowej, mnie - optymiście i marzycielowi - odpowiadały dalekie morza i porty, gdzie mi tam po sądach się włóczyć, no wie pani...

W końcu je zrobiłem, ale nigdy nie myślałem, że tej wiedzy korzystał. Ponieważ wiedziałem, że urzędnicy wszystko odrzucają - każdy dokument był odłożony, do niego przypięta odpowiedź i potem ciąg dalszy aż do instancji najwyższej.

Przez kilkanaście lat zwracano w Warszawie pokaźnie działki, kamienice w centrum, pałace, działka na pl. Defilad cały czas była poza pańskim zasięgiem

- Wie pani... ubliżałem urzędnikom w prasie, w telewizji. Chcę zaznaczyć, zawsze elegancko. Jednak tak złośliwie, że siebie samego bym gnoił, gdybym był na ich miejscu. Piotrowi Ikonowiczowi, wtedy posłowi, kiedy wykrzyczał, że na łamach waszej gazety wysyłam go do Berezy Kartuskiej, odparowałem: "Nie, Bereza Kartuska to była dla w miarę przyzwoitych ludzi, dla Pana ja przewiduję X pawilon Cytadeli". Wymianę zdań zakończyłem: "Cham chamem, na wieki wieków amen". I widzi Pani, takie miałem odzywki. Do pana ministra Lewandowskiego [b. minister przekształceń własnościowych] jak sprzedał Wedla powiedziałem: "Pan został pierwszym paserem Rzeczpospolitej".

Janusza Lewandowskiego, który zrobił pana doradcą ds. reprywatyzacji?

- Co z tego? Miałem prawo do własnego zdania. Minister Lewandowski założył mi sprawę sądową, przegrałem na 20 mln zł.

Ale jeszcze przed denominacją.

- No tak! Wtedy to było dość dużo. Tyle kosztował telefon komórkowy. Ale proszę pani, zrzucili się moi sympatycy z sali sądowej. Zapłacili też grzywnę.


Za co?

- Obraziłem sąd. Po wyroku była sprawa tekstu przeprosin, które miałem zamieścić w prasie. Zapytałem więc: "Czy wysoki sąd ma jakieś specjalne życzenia co do treści". Sąd na to: "Nie, możemy to zaraz uzgodnić". Ja: "Jeśli sąd pozwoli, mam małe zdolności, ułożyłem w głowie, podyktuję do protokołu". Sąd: "No to proszę bardzo". Ja: "Proszę, łaskawie pisać - ponieważ niezawisły sąd w III RP raczył stwierdzić, że sprzedaż zagrabionego mienia nie jest paserstwem, a jak takiego sformułowania użyłem w stosunku do pana ministra Lewandowskiego, nazywając go paserem...". W tym momencie sędzina zaczęła krzyczeć: "Proszę przestać! To jest obraza sądu! Pięć milionów grzywny z zamianą na areszt". I ludzie się zrzucili. W sumie miłe wspomnienia...

Dlaczego teraz niemożliwe stało się możliwe?

- Bo urzędnicy zostali zagonieni przez bardzo złego psa, w zaułek.

Ale pańska pierwsza wizyta po wyborach samorządowych zakończyła się kolejną odmową

- Bo prowadził ją ten sam urzędnik i żywcem przepisał argumentację, którą poprzednio odrzucała instancja wyższa, czyli Samorządowe Kolegium Odwoławcze. Miałem już gotową skargę do Stasburga.

Już raz pan się tam skarżył. Państwo polskie zapłaciło wprawdzie 7 tys. euro, ale na samą rozprawę czekał pan siedem lat.

- O nie! Trzeba znać praktykę Trybunału. Jest inaczej, jeśli wraca sprawa już raz osądzona. Na 25 stronach wyroku sędziowie napisali, jak moja sprawa powinna być traktowana przez urzędników, na koniec dodali: Trybunał oczekuje od Rzeczpospolitej Polskiej, że ta zastosuje się do tych rad.

Jak to możliwe, że urzędnicy latami nie honorowali orzeczeń Kolegium?

- Nie odpowiem pani. To kręciło się w kółko. Siedem razy powtarzali, że moja działka to dziś teren "przeznaczony ogółowi", "cel publiczny", który mi się nie należy. Kolegium pisało, że dziś nie funkcjonuje pojęcie "ogółu". Obywatela można wywłaszczyć tylko za słusznym zadośćuczynieniem. A Tadeusz Koss jest domniemanym właścicielem placu u zbiegu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej. Kazali oddać plac. Ostatnia wymiana korespondencji była mocna. Ponieważ ratusz napisał, że na mojej działce rośnie zieleń miejska, więc nie nadaje się do zwrotu, w Kolegium zapytali: a od kiedy to zieleń miejska nie może stanowić prywatnej własności? Powołali się na to, że Tatrzański Park Narodowy wrócił do prywatnych właścicieli.

Takich działek było więcej, skoro prezydent zdjął z nich embargo, czy dawni właściciele po parkach zaczną odzyskiwać też chodniki?

- Chodników nie. Ale jeśli miasto zacznie wytyczać nowe drogi na terenach objętych roszczeniami, to będzie musiało zapłacić odszkodowania. Nie można najpierw bezkarnie zabierać, a po latach oddać po uważaniu. Ale zostawmy to. Moje 100 m kw. na cel publiczny, czyli stację metra, jestem gotowy dać miastu w prezencie.

Niech pan opowie o Zielnej

- Dziadek kupił ją od księcia Druckiego-Lubeckiego.

Była elegancka?

- Za dużo powiedziane. Owszem, ładnie zdobiona, z dwunastoma sklepami od Świętokrzyskiej i Zielnej i doskonałym sąsiedztwem - vis-a-vis był Dom Radia. W kamienicy była wytwórnia filmów. Także pornograficznych. Odkryłem to przypadkiem, kolega, który kolekcjonuje stare filmy na taśmach urządził nam seans. Na koniec patrzę: wytwórnia As. Zielna 26. W latach 20 w tych filmach straszne szantrapy występowały! Boże kochany, bohomazy, niesamowite.

Mieszkaliście tam wtedy?

- Nie, wprowadziliśmy się dopiero jak nas Niemcy wyrzucili z al. Róż. Pamiętam nalot na Warszawę w 1942 r. i babcię, która nigdy nie schodziła do piwnicy, bojąc się zasypania, jak stoi w bramie. Zawsze przekonywała rodzinę, że tam jest najbezpieczniej, przez mocne sklepienia. Pewnie miała rację. Tyle że bomba upadła przed wejściem, więc cały impet poszedł w bramę i w babcię.

Zielna przetrzymała do Powstania, spadła na nią gruba berta, tak skutecznie, że zostały dwie ściany. Przeżyliśmy, bo ojciec przeprowadził nas do Konstancina. Wróciliśmy dwa dni po wyzwoleniu, 19 stycznia. W piecach było zamurowane złoto - 50 tys. rubli.

I co?

- I cieć Antoni mówi do mojej matki: "panienko, jak pier...o w te kamienice, to te wasze rublówki po Marszałkowskiej skakali". Ale matka najęła robotników, dokopali się do piwnic i trochę tych przypalonych dolarówek wyniosła. Pamiętam, jak kupowała specjalny kwas, po którym banknoty odzyskiwały blask. Cała reszta - obrazy, meble, serwisy, co ojciec kazał dziadkowi zwieść z Konstancina na Zielną, przepadło. Srebra ukryli w piwnicach, ale wybuchł pożar, a tam pełno węgla, więc zrobiła się huta. Jak weszli, to placki tego srebra leżały.


I co robił dziadek?

- Najpierw odbudowywał fabrykę, jak już załatwił kredyty i angielskie maszyny, to tego samego dnia mu powiedzieli: "Ty, Ostrowski, możesz być tu majstrem". Wziął się za Zielną, dostał zgody, podniósł kamienicę do pierwszego piętra, ale przyszli i wszystko rozwalili. Dziadek położył się do łóżka i umarł.

A przez te wszystkie lata, co pan myślał?

- Byłem przekonany do końca, że Zielną odzyskam. Powiedziałem, - może mało elegancko - Ogrodową, czyli naszą drugą przedwojenną działkę, odpuszczam, bo mi się nie chce, ale tu, cholera, z Powązek napiszę, jak będę tam leżał i straszył. Odzyskanie działki stało się celem mojego życia.

To co teraz? Zrealizował pan cel.

- Co uważa pani, że się spełniłem? Ja myślę, że spełniłem słowo, które dałem sobie samemu. Przez lata byłem jednak Don Kichotem, walczyłem z wiatrakami. Wszystkie podania na nie. Ale zawsze był ten łut - instancja wyżej odrzucała sposób myślenia ludzi z magistratu. A jeśli mądrzejsi są po mojej stronie, będę robił to do końca. A co to znaczy do końca? Do śmierci.

Koniec Don Kichota, koniec romantyzmu?

- Dlaczego? Romantyk zawsze sobie coś wynajdzie. Wie pani, ostatnio zacząłem wracać do wspomnień, a mam ich taki natłok, że wstaję w nocy i piszę, może przyda się komuś, może wnukom...? Którejś nocy ryczałem ze śmiechu, bo sobie przypomniałem, jak nosiłem na kiju Mao Zedonga w pochodzie 1-majowym i w pierwszej bramie zostawiłem ten kij. Rozumie pani, wychodzę z tej bramy, bez Mao Zedonga, a podlatuje do mnie cieć i mówi: "ty" - a taki typowy cieć warszawski - "ćwaniaku, zabieraj mnie to barachło. Co ty myślisz, żeś mnie tu towar wstawił, że ty jeden jesteś? Zobacz. Idź do kibla i zobacz ilu Mao Zedongów tam stoi. A w gruzach obok już cały skład Bierutów, ty wypier.... bo mnie wsadzisz na długie lata, za to, że ja tu magazyn antykomunistyczny robię, won mnie stąd, studenciaku". Wziąłem tego Mao, poszedłem w gruzy, zostawiłem, ale zapomniałem, cholera, że go pokwitowałem. Przychodzę na miejsce zbiórki, a przewodniczący ZMP i mówi "Kolego Koss, wyście mieli Mao Zedonga", ja na to: "Tak kolego, miałem, ale zgubiłem". Ale jak żeście zgubili? "Wiecie, musiałem za potrzebą i postawiłem go pod ścianą, przecież nie będę szedł na stronę z Mao". Napisał raport, ojciec zapłacił 600 zł za tego Mao Zedonga. Miałem obniżony ze sprawowania.

Ilu mniej przebojowych rezygnowało ze starań o dawne majątki?

- Oni nie rezygnują, wciąż czekają, wielu to trzyma przy życiu. Żal, że urzędnicy latami traktowali ich jak intruzów, którzy chcą coś wyłudzić, a nie jak poszkodowanych. Wbrew pozorom, o ich losie nie decydowali notable, ale średni szczebel urzędniczy.

Nie przesadza pan?

- Nie. To testament PRL, ustroju wprawdzie nie ma, ale myślenie zostało. W urzędniczych głowach jest tak: z każdym oddanym budynkiem władza staje się biedniejsza. Musi minąć pokolenie, aby zmieniło się podejście do prywatnej własności. Jednak Polska musi w końcu zamknąć czas bezprawia.

Mówił pan, że nie chce się pozbywać działki.

- Wystarczy mi świadomość, że to mam. Postawię sobie fotelik, leżaczek i trochę popłaczę.

Spacerował pan ostatnio po swoim placu. Jest jakoś inaczej?

- Nie, bo zawsze chodziłem tam z myślą: "Ja tu pan". Kiedyś nawet przepędziłem spacerowicza z psem, bo zwierzę robiło kupę na mój trawnik. Powiedziałem: "Panie, bierz pan tego psa, sprzątaj pan tę kupę, dlatego bo to moje jest". Patrzył na mnie jak na wariata.

Często pan tam bywał?

- Tak. Posiedzieć i dodatkowo popluć na komunistyczny głaz ku pamięci Polskiej Partii Robotniczej, który władza ludowa wystawiła vis-a-vis mojej działki. Na szczęście tablicę już zdjęli, więc się uspokoiłem. Dziś jestem warszawiakiem z kawałkiem warszawskiego parku urządzonego wedle gustu Josipa Wissarionowicza Stalina. Proszę pomyśleć: trawnik i drzewa w miejscu najpiękniejszych w Warszawie domów, wąskich uliczek, zaułków. Więc satysfakcję mam. Jak będę chciał, to tam figurkę Matki Boskiej postawię.

Zgłaszają się już chętni do biznesów?

- Naturalnie. To doskonały punkt. Jakby zakreślić kółko wokół Warszawy, to cyrkiel trzeba by wbić w moją działkę. Dziadek, kupując Zielną, nie przewidział, jak strasznie to wszystko się skończy. Przed śmiercią, w 1947 r., gdy mama mu wypominała: "Taki majątek, tatku, miałeś i wszystko straciłeś", to tylko się uśmiechał i mówił: "Jadziulka, majątek to zrobić można bardzo szybko, ale utrzymać go, to jest loteria".


Rozmawiała Iwona Szpala

http://miasta.gazeta.pl/warszawa/1,49510,5109507.html



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
9x01 (94) 2008 rok - 5 kociat, Książka pisana przez Asię (14 lat)
2008-02-22 ani słowa o zwrocie mienia (dziennik polski), materiały, Z PRASY
2008-03-26 Pozwali Skarb na 20 mld zł, materiały, Z PRASY
2008-01-23 Klotnia o wiele ha ziemi na Mokotowie, materiały, Z PRASY
Sadownictwo ćwicz 14.10.2005 i 04.11.2005, SADOWNICTWO
interna egz 14,04,11
2008-05-11 19 (14) , Poradnictwo
2008 04 06 3000 14
3 Bankowość wykład 04.11.2008, STUDIA, Bankowość
Sadownictwo ćwicz 14.10.2005 i 04.11.2005, SADOWNICTWO
2008 01 11 godz 14 O
2008 01 11 godz 14 HL
2008 01 11 godz 14 LH
2008 04 testy odpowiedzi
Sanczo Pansa.Don Kichote charakterystyka, filologia polska, Staropolska
Don Kichote, Streszczenia
Rewolucja Na Talerzu s02e04 Placki 04 11 2010
Don Kichote Streszczenie

więcej podobnych podstron