Kasper Twardowski
LEKCYJE KUPIDYNOWE
Do Czytelnika
Ja z Kupidynowej szkoły
idąc do domu wesoły,
rad bym, żeby mej łaciny
nauczył się i kto iny.
Jeśli dobrze repetuję,
niechaj łaskę twoję czuję;
a ten, komu nie smakuje,
niechaj po swemu miłuje.
Lekcyja pierwsza
Będąc nad młode lata moje śmiały,
piąłem się w górę helikońskiej skały,
a nie doszedszy jeszcze na pół drogi,
począłem śpiewać nieśmiertelne bogi:
już Encelada, już dziewięćsiłego
Bryjareusza, już wartogłowego
śmierć wspominając Reta, kiedy one
okrutne góry na kupę zniesione
ich przywalały, a gęste pioruny
wbiły do domu czarnej Persefony.
Potym-em pióro nagotował swoje
bitne hetmany i surowe boje
podać rytmami wiekopamiętnymi
przyszłemu czasu, a między mądrymi
słynąć poetą, odkąd bystre konie
zapala Tytan, aż gdzie w morzu tonie.
A podobno bym przedsięwzięciu swemu
tym był dogodził, sławy pragnącemu,
ale mi Wenus drogę zabieżała
i sposób inszy do tego podała.
"Pódź - mówi - za mną, nie twojej to głowy
opisać bogi nabożnymi słowy,
krwawym też dziejom Marsa żelaznego
głosu i rytmu trzeba tubalnego.
Niech to Grochowski z Kochanowskim śpiewa,
a stąd się Bielski niech lauru spodziewa.
Ja tobie mirtem i kwiatem różanym
ozdobię skronie, nigdy nieprzebranym.
Pij z mego zdroju, w którym też uczony
zamaczał głośne Kochanowski strony;
i dziś się z niego szczęśliwy wesoło
napija Morsztyn, a jam mu na czoło
kosztowny wieniec dawno zgotowała,
jakiegom jeszcze żadnemu nie dała".
Poszedłem za nią, gdzie Śródziemne Morze
żyznego Cypru piękne brzegi porze,
a tam, pod mury Pafu bogatego,
piłem ze źródła wodę krysztalnego
chłodną, rozkoszną. Ale utrudzony
wypiłem razem z piaskiem pomącony
dziwny jad jakiś i miasto ochłody
dodałem sercu płomienistej wody.
A tam-em zaraz ledwie żywy prawie
upadł, zemdlawszy na zielonej trawie.
Płacz mi się udał, a łzy z oczu płone
ciekły jak śniegi słońcem roztopione:
wzdycham, narzekam, chce się, nie wiem czego,
a serce pała od ognia skrytego.
Śmiała się na to na złocistym tronie
matka miłości, piastując na łonie
potomka swego. Tamże sobie mali
jej kozaczkowie po trawie igrali,
których nadobne nimfy porodziły.
Lecz niejednakie wszyscy mają siły,
bo jedni szlachtę, drudzy wielkie pany
z łuków swych biją; ci zadają rany
niewinnym pannom, ci starych strzelają,
a lube waby w siwą skroń wlewają;
drudzy pospólstwo i nieunoszony
gmin dają pod moc przemożnej Dyjony.
Sam dziedzic mądre wojuje poety,
sam sprawę z królmi miewa i z książęty;
tenże jasnego dolatuje nieba
i w bogi trafia, którego mu trzeba.
Ci, zaraz jako rozkazanie mieli,
wszyscy mię z ziemię zemdlonego wzięli.
Przywiedzionego ku swemu stołkowi
Wenus mię w ręce oddała synowi,
mówiąc: "Ato-m dziś sługę nowotnego
przyjęła, synu, do pocztu mojego;
aleć w mym domu jeszcze nie bywały,
zrazu do posług nie może być śmiały.
Ćwiczyć go trzeba!". Wziął mię do opieki.
Wtym dobył strzałek z haftowanej deki
pięć, co celniejszych. Pierwszą jak wymierzył,
prawie mię w serce z cięciwy uderzył.
A ta, nie wiem, czym przyprawiona była,
że mi mdłość i ból wszytek uleczyła,
miłą mię ciesząc nadzieją chciwego,
acz nie bez strachu przecię ostrożnego.
Przeto mi za złe, złotowłosy Febie,
nie miej, że na czas odstaję od ciebie;
wszak też i ciebie Kupido poimał,
aniś mu jego stosu nie wytrzymał,
i dziś to pomni córka Peneowa,
i stąd cię zdobi korona bobkowa.
Ja się mu pewnie przeciwić nie mogę,
taką mi w sercu już uczynił trwogę,
gdyż i bogowie, co niebem władają,
i którzy w morzu głębokim mieszkają,
i którzy w piekle sądzą srogie męki,
nie uchronią się jego miernej ręki;
ale co żywo pod jego moc leci:
starzy i średni, także młode dzieci.
A tak, o synu nadobnej Latony,
za twoją wolą niech dziś moje strony
białą płeć rytmy gładkimi śpiewają
i wieczną łaskę tym sobie jednają.
Mogę za laty z hippokreńskiej wody
strudzonej myśli nabywać ochłody,
a teraz ognia nie ugasi mego,
chyba z potoku napój cypryjskiego.
Lekcyja wtóra
Pókim nie myślił o żadnej miłości,
póki mi nie gryzł ten skryty mól kości,
chocia-m też czasem widział co pięknego,
nie tknęło się to namniej serca mego.
A jako skoro pod chorągiew swoję
waleczna Wenus wzięła imię moje,
nigdy me oczy pokoju nie mają,
ilekroć na twarz nadobną patrzają,
dziwną uciechę z wejrzenia samego
zawsze podając do serca głodnego.
Między inszymi z panieńskiej gromady
zapatrują się na Zosieńkę rady,
która mi w serce tak się wkorzeniła,
że mi nad zdrowie moje barziej miła.
Więc nie wiem, co mi dalej czynić trzeba:
czy-li ratunku tylko czekać z nieba,
czy-li przyłożyć starania pilnego,
chcę-li dostąpić skarbu tak drogiego?
<I ona-ż> człowiek k temu wychowany
w wszelakim wczasie, przetoż takie rany
od tegoż łuczku snadnie odnieść może,
jakieś mi zadał, nieuchronny boże.
A choć już zgoła inaczej nie tuszę,
jedno że czołem uderzyć jej muszę,
przecię to będzie natrudniejsza na mię
pokazać jakie swej miłości znamię.
Taić nie mogę, mówić nie wiem jako,
i stąd, i z owąd próbuję wszelako.
Przysięść się nie śmiem, żeby usłyszała
wzdychanie moje; wżdy by mię spytała,
co mię dolega, a snadź by ratunku
nie odmówiła w tym moim frasunku.
Już też na świecie szczyrzy przyjaciele
dawno pomarli, nie masz komu śmiele
mógłbyś się zwierzyć przypadku swojego
i szukać zdrowej porady u niego.
Próżno to, przydzie raz sobie odważyć,
a w tym rosole dłużej się nie smażyć:
dobry mistrz Amor, dawno zwyczajony,
nauczy mówić język nie ćwiczony.
Lekcyja trzecia
Baśku, do tych lat za żywota swego
jużeś zażyła tego i owego,
na mnie dopiero teraz następują
nowe przypadki i zdrowie mi psują.
Nigdym ja przedtym tego nie rozumiał,
ślepy Kupido by tak wiele umiał:
ato mi śliczną tę dziewczynę chwali
i ustawicznie serce moje pali.
Chodzę jak błędny, bo zgoła w tym domu
nie śmiem się zwierzyć swych rzeczy nikomu,
o tobie przecię myśl mi jakoś tuszy,
że pomóc możesz utrapionej duszy.
Pomóż, dla Boga, nie będziesz za szkodą
i sam ci będzie Kupido nagrodą.
Wiem ci, że serca nie ma kamiennego,
nie wzgardziłaby proszenia mojego,
ale cóż, kiedy nie mam z to śmiałości,
przypatrując się tak dziwnej gładkości,
która tak wielką czyni we mnie trwogę,
że i słóweczka przemówić nie mogę.
A tak nic więcej ja nie chcę po tobie,
tylko mię zaleć tak grzecznej osobie,
a umiej udać szerokimi słowy
tę miłość moję i ten ogień nowy.
Lekcyja czwarta
Jużem ja dawno po tobie poznała,
iżeć Zosieńka w głowie zaigrała,
ale się zrazu pytać nie godziło,
bo i mię samej to bywa niemiło.
Wiedzże już teraz i bądź pewien tego,
że ona nad cię nie ma nic milszego:
często przede mną wspomina o tobie,
wychwalając cię i smakując sobie.
I jeszcześ i ty nie pomyślił tego,
byś mi się zwierzył utrapienia swego,
a jam już ciebie przed Zosią chwaliła
i twej nadzieją łaski upewniła.
Spuśćże się na mnie, wiem ja taką drogę,
że wam obiema niedługo pomogę.
Będzie-ć się pono zrazu ociągała,
jako która w tym nigdy niebywała,
aleć to fraszka: młodej białejgłowy
niedoszły rozum jedwabnymi słowy
łacno zwyciężyć. Mury, baszty, wały
ludzkim dowcipom żadne nie wytrwały.
Lekcyja piąta
Acz mi się wierzyć nie do końca chciało,
żeby mię szczęście takie potkać miało:
bez żadnej prace, bez żadnej trudności
tak prędko dostać wzajemnej miłości.
Próżno to, wątpić namniej nie potrzeba,
że mi przychylna sama Wenus z nieba.
Czekam z radością czasu szczęśliwego -
dzisia mam zażyć kochania mojego.
Szczęśliwa ziemio, o szczęśliwe progi,
po których przejdą te tak śliczne nogi;
wdzięczne tam róże będą wyrastały,
gdzie będą stopki tak piękne deptały.
Szczęśliwe ściany, dziś gościa miłego
z chęcią przyjmiecie do gmachu swojego.
Szczęśliwe łoże, poduszki szczęśliwe...
ale nie rzekę, by snadź zazdrościwe
tu kędy z kąta uszy nie słuchały,
a mię nadzieje takiej nie przerwały.
Lekcyja szósta
O Afrodyty niezwalczony synie,
którego sława po wszem świecie słynie,
jeśli mi ziścisz dar twój obiecany,
tobie ołtarzyk z marmuru ciosany
na znak wdzięczności kosztownie zbuduję
i twojej mocy pamięć wymaluję,
którą by młodzi na potym czytali,
a w swoich ciebie kłopotach wzywali.
Ty mię dziś naucz, Tyrona swojego,
w takich potrzebach nic niewiadomego!
Ty dodaj serca, dodaj i śmiałości,
kiedy mi przydzie do pierwszych trudności!
A spraw to, żeby nigdy nie ustała
zaczęta miłość, ale wiecznie trwała,
bo moim zdaniem nie masz nic cięższego,
jako poprzestać kochania swojego.
Acz o mnie nie masz żadnej wątpliwości,
bym miał zaczętej przestać stateczności,
lecz białegłowy ten obyczaj mają,
że obietnice rady odmieniają.
Słusznie rzekł jeden: "Pisz na wietrze słowa,
kiedy co komu rzecze białagłowa".
Jam ci nie doznał, bo to pierwsza strzała
w mym sercu z łuku twojego została,
u której haki mocno zakrzywione
nie mogą łatwie być wykorzenione.
Jeśli u panny drugi postrzał taki,
pewnie i płomień miłości jednaki.
Ja tobie za to, o Wenerzyn synie,
tu, na tym brzegu, kędy Wisła płynie,
wieczną pamiątkę postawię - nie miały
takiej budowne Krakusowe wały.
Lekcyja siódma
Nie małąś łaskę ze mną uczyniła,
żeś sama słów mych słuchać pozwoliła,
Zosieńku moja, bo teraz trzeciemu
szkoda się zwierzać, by napewniejszemu.
Baczysz to, że cię prawdziwie miłuję,
żeć ani zdrowia swego nie żałuję.
Toż mi o tobie Basia powiadała,
żeś nad mnie nigdy milszego nie miała,
acz okrom tego znam to sam po tobie,
żem z ciebie zjednał przyjaciela sobie:
nie tylko nigdy przede mną nie stronisz,
ale i dotknąć rączki swej nie bronisz;
a jeśli czasem, gdy cię pocałuję,
rzkomo się gniewasz, prawie dobrze czuję,
że zwyczajowi folgujesz dawnemu,
nie przyrodzeniu abo chceniu swemu.
Jednak, chociajże te uciechy wszytkié
mają swe wczasy, mają swe pożytki,
przecię wżdy na tym serce nie przestaje,
chcąc czegoś więcej, znak nam jawny daje,
iże w miłości jest coś tajemnego,
więcej daleko nad to smaczniejszego.
Czemuż Zosieńku, póki w młodym wieku,
chce się zażywać rozkoszy człowieku,
a my dzień po dniu dalej odkładamy,
a tego dobra już nie zażywamy?
Zażyjmy, przebóg, bo starość nadchodzi,
która nam wszytkę dobrą myśl przeszkodzi!
Lekcyja ósma
Już maj zielony, Zosieńku, nadchodzi,
na piądź się stąpić bez maju nie godzi -
stary to zwyczaj i nie ma przygany,
od naszych matek przez ręce podany.
Pódźmyż o zakład: ja bez zielonego
jeśli cię zdybię liścia majowego,
dozwolisz, że cię w gębusię całuję,
którą przed czasem już sobie smakuję.
Przegram-li ja - też obierz teraz sobie,
co bym za winę miał przepadać tobie.
Rzekłem, a onej toż się podobało.
"I owszem - mówi - zda-lić się to mało,
gdy zakład wygrasz, acz zawaruj Boże,
pono cię potkać co lepszego może.
Jeśli więc szczęście mię posłuży moje,
daj, co chcesz, puszczam na baczenie twoje".
Wygram ja pewnie, ucieszna dziewczyno,
wygram, nie bój się, pomóż Erycyno!
Zdybię cię rano, jeszcze będziesz spała,
a o zielonym nie będziesz pomniała
i bez zawodu tam zaraz wielkiego
chcę się dopytać zakładu swojego.
Lekcyja dziewiąta
Na co się wtenczas matka zapatrzyła,
gdy cię, tak śliczne stworzenie, zrodziła,
Zosieńk<o> grzeczna, boś ty Amorowi
barziej podobna, niźli człowiekowi,
i Wenus, nie wiem, by tak gładka była,
kiedy swe dziecię jedyne powiła.
Obie gładkości zgoła się zmieszały:
którą ma Wenus, którą Amor mały.
A t<u>, na ziemi, nie masz równej tobie,
darmo się drugie podobają sobie.
Tobie natura szczodra darowała
wszytko, cokolwiek osobnego miała,
i przeto żaden niech się nie dziwuje,
że kto cię widzi, każdyć rad hołduje.
Jam dość na świecie znał nadobnych siła,
przecię mię żadna tak nie zniewoliła:
jako gdym ujrzał wdzięczne oczy twoje,
nierówne szczęście i pociechy moje,
zaraześ mi się tak upodobała,
jakobyś serce dać sobie kazała.
I dałem z chęcią, nic się nie strachając
ani wymówek próżnych nie szukając;
ty je masz w ręku, możesz wszytko z niego
uczynić, jako z niewolnika swego.
A tak, chociaś mi jeszcze nie ziściła,
w czymeś mię wczora była upewniła,
o żadnym przecię nie myślę wątpieniu,
póki tam serce u ciebie w więzieniu.
I dziś żeś na mnie łagodnie wejrzała,
znowuś mi nowej otuchy dodała;
stąd mam nadzieję, że zaraz i ciebie,
i serce swoje będę miał u siebie.
A wtenczas żadne złoto w takiej cenie,
żadne klejnoty i drogie kamienie
u mnie nie będą, jak to śliczne ciało,
gdy będzie ze mną pospołu leżało.
Bo niechaj sobie, jako chcą, smakują
skarby bogacze, jeśli nie miłują,
nie wiedzą, co jest na świecie dobrego -
nikt mię nie zbije z mniemania mojego:
fraszka królestwa, fraszka majętności,
fraszka rozkoszy wszytkie bez miłości.
Przeto, Zosieńku, niech to ludzie znają,
niech do marności tych się ubiegają -
kiedy cię będę na łonie piastował,
nikt mię bogactwy nie będzie celował.
Lekcyja dziesiąta
Różane z morza ukazuje włosy
Jutrzenka rana, wesołymi głosy
dzień słowiczkowie w gęstwinie witają,
tam się pod strzechą wróble ozywają.
Szła czeladź budzić pilna gospodyni,
każdy powinność chętnie swoję czyni.
Zosieńce samej, młodziuchnej dziewczynie,
wolno się wyspać na miękkiej pierzynie.
Baśka, co tego czasu pilnowała,
zaraz mi hasło do potrzeby dała.
Skoczę z ochotą: "Prawda, że świeżego
nie masz, Zosieńku, liścia zielonego?".
Zapłonąwszy się, za wygrane dała,
z zakładu próżno wymawiać się miała
abo nie chciała. Ale ludzkie rzeczy,
znać, ma wróg jakiś niepewny na pieczy!
Już się oczęty wdzięcznie uśmiechała,
już koralowej gębki nie <z>mykała,
już dopuściła na bieluchną szyję
założyć rękę, już piersi nie kryje;
już byśmy byli po maluchnej chwili
zupełnej z sobą rozkoszy zażyli,
bo już i ręka ważyła się śmiele
tam i sam biegać po nadobnym ciele...
Prawie kiedym miał na tak ślicznym łonie
wdzięczną ofiarę poczynać Dyjonie,
niezbedną nogę do izby wstawiła
przemierzła baba - przecię obaczyła
i znać nam Baśka o jej przyściu dała,
ale nam smaczną robotę przerwała.
Bodajżeś wiecznie, szpitalu mierziony,
mieszkała w domu czarnej Persefony,
a teraz, w sprosnej tej twojej starości,
niech cię zrze ogień chciwej cielesności,
bez żadnej folgi - jak Japetowego
syna w pustyniach Kaukazu zimnego
sęp żywe serce szarpa rozgniewany,
a on się próżno miece przykowany!
Lament na to
Co mię za wiedma sroga zczarowała,
jakim mię gusłem zdradna osypała?
Co za moc twoja, bogini miłości?
Nie umiesz oddać takiej zelżywości!
Oto mi dary twoje wydzierają
i gwałtem mi ich zażywać nie dają!
Nie jam-ci bogi Pelopem częstował,
bym takim głodem za grzech pokutował:
nieszczęsny trzonek uszedł z rękojeści,
chociaż się ręka z nim nadobna pieści.
Trzonku, takiego bankietu niegodny,
dla ciebie muszę teraz odejść głodny,
<choć> masz przed sobą potrawy gotowe,
słodsze daleko aniż nektarowe.