Spod Krzyża do pełni życia
Z ziemi Sienkiewicza
Pochodzę z niewielkiej wsi Mysłów koło Żelechowa. Bliskość miejsca gdzie urodził się Henryk Sienkiewicz sprawiła prawdopodobnie to, że od dzieciństwa pałałam miłością do literatury polskiej. W szkole podstawowej przeczytałam chyba wszystkie książki dla dzieci i młodzieży znajdujące się w naszej wiejskiej bibliotece. Kiedy nadszedł czas wyboru szkoły średniej zdecydowałam się na Zespół Szkół Rolniczych w Miętnem. Moja decyzja była podyktowana niewielką odległością szkoły od domu rodzinnego oraz możliwością otrzymania zawodu i ukończenia szkoły średniej w cztery lata, ponieważ wybrałam czteroletnie technikum ogrodnicze.
Już na starcie do szkoły trzeba było pokonać przeszkodę. Musiałam zdawać egzamin wstępny, ponieważ do mojego wybranego technikum było wielu kandydatów na jedno miejsce. Pamiętam emocje związane z ogłoszeniem wyników egzaminu. Była ze mną mama. Pocieszała mnie, żebym się nie zniechęcała, jeśli się nie dostanę. To pocieszanie było mi potrzebne, ponieważ wyczytywano nazwiska, wśród których nie było mojego. Wreszcie odczytano całą listę. Mnie nie było! Dlatego, że dwie osoby napisały egzamin z języka polskiego z wyróżnieniem. Wśród nich byłam i ja. Czyżby pomógł mi Sienkiewicz?
Convallaria maialis
Rozpoczęłam mozolne lata nauki w Miętnem. Zamieszkałam w internacie. Byłam przeciętną uczennicą. Przedmioty zawodowe sprawiały mi trudności. Zrozumiałam, że praca w ogrodnictwie nie jest moim powołaniem. Jednak do dzisiaj pamiętam łacińskie nazwy niektórych kwiatów i warzyw (np. convallaria maialis). Moją pasją pozostała literatura piękna. Miałam szczęście spotkać wyjątkową polonistkę - Panią Profesor Bogusławę Kozar (obecnie Gora), która jednocześnie była moją wychowawczynią. Pani Profesor potrafiła zachwycić nas pięknem literatury, poruszyć bohaterstwem postaci, wychowywać przez słowo i swoją postawę. Chyba dla całej naszej klasy była wybitnym nauczycielem, przyjacielem, a czasem i matką. Pani Profesor prowadziła też Kółko Turystyczne i harcerstwo. Wspólne wyprawy w góry nauczyły nas wytrwałości, zdobywania szczytów, walki z własną słabością i umiejętności podziwiania stworzonego piękna.
To tylko Krzyż
W takim środowisku dotrwałam do klasy maturalnej. Marzyłam już po cichu o studiowaniu filologii polskiej. Snułam plany co do przyszłości. Pewnego grudniowego dnia usłyszałam pokątne szepty, że dyrektor zdjął krzyże. Szepty stawały się coraz głośniejsze. Nie można było milczeć. Krzyż był dla mnie bardzo ważnym znakiem. Był nietykalną świętością. Tak zostałam wychowana w rodzinie, chociaż moja rodzina nie była nadzwyczaj pobożna. Ja też - dzisiaj przyznaję to ze smutkiem - byłam bardzo przeciętna religijnie. Wierzyłam mocno w Boga i modliłam się do Niego, ale chyba za mało dawałam dobre świadectwo. Takie było zresztą nasze szkolne środowisko: zwyczajna młodzież, rozrywkowa, hulająca na dyskotekach, odwiedzająca kino, wędrująca po górach.
Nagle stanęliśmy wobec wyzwania. Rozumieliśmy, że wydarzyło się coś ważnego. Ja też tak to odczytałam. Zrozumiałam, że to jest ta chwila, w której muszę się opowiedzieć za lub przeciw. Czy mogłam stanąć przeciw krzyżowi? Mogłam, ale nie chciałam. Najpierw stanęłam razem z setkami moich kolegów i koleżanek, aby podczas Apelu szkolnego śpiewać pieśni religijne i dać do zrozumienia dyrektorowi, że nie ustąpimy. „My chcemy Boga…” My wiedzieliśmy, czego chcemy. Bałam się, nie wiedziałam jak dyrektor zareaguje na nasze pytania o wyjaśnienie, dlaczego zdjął krzyże. Moje osobiste relacje z dyrektorem były poprawne, miałam nawet piątkę z przedmiotu, który wykładał. Ale tu chodziło o krzyż. Myślę, że w tym czasie dokonałam wyboru podstawowych wartości w moim życiu. Każdy musi dokonać takiego fundamentalnego wyboru. Nie jest to łatwe.
Z nami albo przeciwko nam
Rozpoczęła się walka, która trwała przez wiele dramatycznych dni. Naszą bronią były regularne Apele, podczas których wręczaliśmy dyrektorowi kolejne petycje z prośbą o wyjaśnienie, modlitwa różańcowa, pieśni religijne, strajk. Jedni nauczyciele byli z nami, inni przeciwko nam. To było bardzo bolesne i trudne do pojęcia. Sytuacja nabrzmiewała aż musiała wybuchnąć. Postanowiliśmy nie opuszczać szkoły aż do ostatecznego wyjaśnienia. Była już noc. Staliśmy. Wszyscy zebrani w jednej dużej sali na piętrze. Wszedł dyrektor z jakimiś „władzami”. Krótko poinformował nas, że szkoła jest rozwiązana, uczniowie mają rano rozjechać się do domów, o dalszych krokach zostaniemy poinformowani. Klęska.
Byłam zmęczona i załamana. Chyba po raz pierwszy w życiu poczułam gorzki smak porażki. Ale nie!.. Usłyszałam, że walczymy dalej. Idziemy do Garwolina, do kościoła, do naszych katechetów. I poszliśmy. A była noc… Wyraźnie widzieliśmy światła milicyjnych samochodów jadących w stronę Garwolina. Przeciwko nam? Kilkanaście dużych samochodów z migającymi „kogutami”. Niesamowite wrażenie. Szliśmy uporządkowaną kolumną, spokojnie, choć niepewni. Aż do spotkania z „ZOMO-wcami”. Pamiętam ich do dzisiaj. Mieli na głowach kaski z osłoną na twarz, w ręku tarcze i pałki, mocne buciory, którymi tupali, a może walili pałkami o tarcze? Stali w szeregu, naprzeciwko nas. Przestraszyłam się, uciekałam w pole?.. Byłam tylko młodą, wystraszoną dziewczyną.
Wróciliśmy do internatu pocieszeni i umocnieni przez naszych księży. Rano znów wyruszyliśmy do Garwolina. Znów nas osaczyły samochody milicyjne. Poszliśmy więc przez pola, przez cmentarz. Nie bez trudu udało nam się dotrzeć do kościoła. Biły dzwony, zebrały się rzesze ludzi. Płakaliśmy.
W domu
Przyjechałam do domu rodzinnego. Nie było mi łatwo powiedzieć o wszystkim rodzicom, którzy pokładali we mnie duże nadzieje. Ale oni zrozumieli, że tak trzeba. Regularnie jeździłam na katechezy, które głosił nam ks. bp Jan Mazur. Powiedział, że nauka w szkole jest zawieszona, ale katecheza nie. Otrzymaliśmy od księdza biskupa krzyże. Mam go do dzisiaj.
Pewnego dnia mama musiała pojechać do Miętnego na zebranie rodziców. Z jej relacji pamiętam tylko to, że dyrektor potrafił zamanipulować tymi prostymi rolnikami, którzy chcieli dobra swoich dzieci. Po zebraniu rodziców można było przyjechać do szkoły.
Ostatni dzwonek
W dobrej wierze przyjechałam do szkoły. Okazało się, że powstały nowe dzienniki lekcyjne, z nowymi listami uczniów. Kiedy nauczyciel sprawdził listę obecności w naszej klasie, mnie i wielu innych osób nie było na tej liście. Poszłam więc do sekretariatu i poprosiłam o zwrot moich dokumentów. Takich osób jak ja było dużo. Każdy musiał osobiście rozmawiać z dyrektorem. Był bardzo wzburzony, krzyczał, gestykulował, perswadował. Pomimo to odebrałam dokumenty i rozpoczęła się moja wędrówka od szkoły do szkoły. Razem z kilkoma koleżankami odwiedziłyśmy szkoły rolnicze w Konstancinie Jeziornej, pod Lublinem, a nawet w Pruszczu Gdańskim, gdzie wcześniej uczył się nasz kolega z Miętnego. Dopiero tutaj dyrektor okazał się nieczuły na szczególne zakazy swoich zwierzchników i przyjął nas do szkoły.
Po kolejnej trudnej rozmowie z moimi rodzicami, prawie miesiąc przed maturą, rozpoczęłam naukę w Pruszczu Gdańskim. Nowa szkoła, nieznani nauczyciele, zupełnie obcy koledzy - to wszystko nie sprzyjało mojej karierze naukowej. „Oblałam” egzamin końcowy z przedmiotów zawodowych, musiałam „poprawiać się” z mojego ukochanego języka polskiego i pokonać jeszcze inne trudności. W międzyczasie otrzymałyśmy informację, że w naszej szkole w Miętnem doszło wreszcie do jakiegoś kompromisu - powieszono krzyż, wyrzuceni uczniowie mogą wracać. Ja już nie chciałam wracać. Nie chciałam spotkać niektórych nauczycieli, nie chciałam spotkać dyrektora, nie chciałam pamiętać bólu i trudu.
Powroty i dary
Wróciłam dopiero po zdanej maturze. Spotkaliśmy się całą klasą, z naszą ukochaną Wychowawczynią, z kolegami z innych szkół. I spotykamy się regularnie do dzisiaj. Obchodzimy uroczyście kolejne rocznice obrony krzyża w Miętnem, poznajemy rodziny, które założyli nasi koledzy i koleżanki, spotykamy nauczycieli, którzy pozostali dla nas wzorem i autorytetem.
Po dwudziestu latach od tamtych wydarzeń wciąż żyje we mnie wspomnienie Miętnego. Krzyż jest obecny w moim życiu bardzo konkretnie i namacalnie. Z niego płynie moja wiara, miłość i sens życia. Dzisiaj wiem, że warto zaryzykować wszystko, aby otrzymać jeszcze więcej. Bóg daje obficie. Spośród wielu darów otrzymałam bezcenny dar powołania do życia zakonnego. Jestem od wielu lat osobą konsekrowaną w Zgromadzeniu Sióstr od Aniołów.
Kilkakrotnie spotkałam się z kolejnymi pokoleniami uczniów szkoły w Miętnem. Są inni chociaż właściwie tacy sami jak my. Tak niedawno byliśmy na ich miejscu… Dane nam było przeżyć rzeczy wielkie, których wtedy nie byliśmy ani w pełni świadomi ani godni. Potrafiliśmy jednak podjąć właściwe decyzje i dokonać dobrych wyborów. Życzę wszystkim młodym ludziom, zagubionym w morzu propozycji, które daje dzisiejszy świat, aby potrafili wybierać dobro i prawdziwe wartości. Życie trzeba przeżyć godnie i sensownie, aby ofiara krzyża nie była daremna.
Hanna Salwa
Ząbki, 17.08.2004 r.