Porozmawiajmy o księżach
W ostatnich dniach starego roku otrzymałam list od znajomej, z drugiego końca Polski, w którym opisała pewne nieporozumienie, jakie dotknęło ją i chłopców - harcerzy, jako że jest harcmistrzem. Sprawcą całego zamieszania był ksiądz. Wspomniana pani zakończyła swój list w ten sposób: "Przestałam wierzyć księżom... Wpojono mi ideały, których nie ma. Idealny ksiądz to ten, który posiada lepsze auto i jest nadziany kasą". Odpisałam jej spokojnie i rzeczowo, a wyszło tego trzy strony. Myślę, że ta pani nie jest odosobniona w swoich poglądach i dobrze byłoby na łamach gazety katolickiej porozmawiać o dobrych księżach. Bardzo żałuję, że moja znajoma takich nie spotkała.
Księdza Franciszka Folka z Pieniężna znałam od wczesnej młodości. Jeździł po Polsce motocyklem. Żeby się nie przeziębić, wkładał dwie pary spodni. Jako proboszcz kazał w swoim domu pościągać dywany, żeby dziecko, gdy przyjdzie w zabłoconych butach, nie bało się wejść na pokoje księdza. Do dziś pamiętam, co mi napisał w pamiętniku w roku 1971. W naszym domu bywał wiele razy. Mojej siostrze kupił gitarę, bo chciała się uczyć grać, a rodzice nie mieli pieniędzy.
Księdza Jana z Radomia poznałam kilka lat temu w Fatimie. Aby przychylić nieba swoim parafianom, pokutował za nich i chodził na kolanach w miejscu objawień Matki Bożej. Po długiej pokucie nogi tego kapłana zmieniły się w dwie otwarte, krwawiące, a potem ropiejące rany. Widziałam to z bliska, bo robiłam mu opatrunek w hotelu. Za wszystkie swoje oszczędności kupił dużą figurę Matki Bożej do kościoła. Lampiony przywiózł używane, bo na nowe zabrakło mu pieniędzy.
O księdzu Józefie Krawcu mogę powiedzieć jeszcze więcej. Mieszka w Błotnicy Strzeleckiej. To jest zaledwie pięć kilometrów od Strzelec Opolskich. Dwa lata temu wszedł z grupą swoich podopiecznych w opuszczone i zrujnowane pomieszczenia po dawnym PGR. Nikt nikomu w życiorys nie zaglądał. Było tam miejsce dla byłych więźniów, którzy po odsiedzeniu kary nie mieli dokąd wrócić (ks. Józef jest kapelanem w dwóch zakładach karnych w Strzelcach Opolskich), znalazły tam dom dziewczęta z nieślubnymi dziećmi, matki wychowujące samotnie potomstwo, bezdomni mężczyźni z obowiązkiem płacenia alimentów.
Zaczynali w bardzo prymitywnych warunkach - mieli tylko jedną miskę, w której myli się po kolei w zimnej wodzie, w stodole. Ks. Józef wytrwale wydeptywał ścieżki do biur i do gabinetów możnych tego świata. Stawał w progu i mówił nieśmiało, że potrzebuje kilo gwoździ, okno, drzwi, wersalkę, itp... Nigdy nie prosił o pieniądze, ale o konkretne rzeczy, o przedmioty, narzędzia pracy. I dostawał wszystko. Ruiny zaczęły tętnić życiem. Raz w tygodniu przyjeżdżał z Poznania samochód z żywnością - to od centrum "Barki". Wspólnota w Błotnicy jest dziewiątą tego typu placówką w Polsce. Wtedy zaczęły się protesty okolicznych mieszkańców, którzy wcale nie sąsiadują z dawnym pegeerowskim obejściem, a najwięcej mieli w tej kwestii do powiedzenia. Ks. Józef nie wszystkich zdołał przekonać, że bierze pełną odpowiedzialność za tych ludzi, mieszka z nimi i chce im pomóc w odbudowaniu ich zrujnowanego życia osobistego i rodzinnego.
Podopieczni ks. Józefa pod kierunkiem zarządu "Barki" rozwinęli hodowlę kóz. Podłączono wodę, umeblowano pokoje, wyremontowano łazienki. Gospodarstwo domowe prowadzi Anna. Ona dla wszystkich gotuje i pierze. Jest emerytowaną nauczycielką. Bezdomną została z własnego wyboru. Za zgodą kierownika duchowego przekazała córce swój dom, potem przez pół roku tułała się po dworcach. Chciała doświadczyć na własnej skórze, co to znaczy być głodną, brudną, bez dachu nad głową, aby tych ludzi lepiej zrozumieć i skuteczniej im pomóc. Od pierwszych dni towarzyszyła ks. Józefowi w budowaniu kolejnej wspólnoty "Barki". Przyjęto w niej bardzo prosty regulamin: jest codzienna modlitwa, nie wolno pić alkoholu i zażywać narkotyków (kto złamie ten punkt, traci prawo dalszego pobytu we wspólnocie), każdy musi pracować - robić co może i co umie. Kilkanaście osób mieszka już tam na stałe. Inni chętni mogą dołączyć po odbyciu miesięcznej próby i po uzyskaniu zgody domowników. Ks. Józef nie zamyka ani swego pokoju, ani swoich oszczędności. Boleśnie przeżył fakt, że został okradziony, ale nie przestał ludziom ufać. Któregoś dnia pogotowie na sygnale zabrało go do szpitala. Była konieczna natychmiastowa operacja. Kilka godzin później zwlókł się z łóżka i zadzwonił do przyjaciół, bo przypomniał sobie o ich imieninach.
7 października biskup opolski poświęcił kaplicę dla mieszkańców "Barki". Od tego dnia mieszka z nimi Pan Jezus w Najświętszym Sakramencie. Na uroczystość poświęcenia przybył tak wielki tłum, że trzeba było Mszę św. odprawiać na podwórzu. Stanęli w jednym szeregu entuzjaści i przeciwnicy nowego dzieła. Teraz dla wszystkich owoce były już widoczne...
Moje spotkanie z "Barką" wypadło osiem dni po uroczystym otwarciu kaplicy. Sześcioletni Piotruś sprowadził gości po schodach w dół. Piwniczny mur z surowej, czerwonej cegły. Na ścianie dużych rozmiarów krzyż - ten franciszkański z kościoła San Damiano w Asyżu. Jest obraz Matki Bożej i obraz św. Franciszka; prosty, murowany ołtarz, taka sama ambonka. Pan Jezus nie ma tam złotych naczyń, ale jest przyjmowany z wiarą i miłością przez prostych ludzi. Wystroili się na niedzielną Eucharystię w to, co mieli najlepszego. Przy ołtarzu była mała Marlenka, siostra Piotrusia. Pójdzie w maju do I Komunii św. Przed rozpoczęciem liturgii długo siedziała księdzu Józefowi na kolanach i coś mu opowiadała. Psalm responsoryjny śpiewała Agnieszka z malutką córeczką na rękach. Maria Magdalena została niedawno ochrzczona tam - w "Barce". To dzięki ks. Józefowi oni uwierzyli miłości, jaką Bóg ma do nich, i uwierzyli w to, że sami mogą być dla siebie braćmi i siostrami.
Nigdy nie uogólniajmy, że wszyscy księża są źli. To nieprawda! Nie wyręczajmy Pana Boga w sądzeniu innych, a zwłaszcza księży. Zauważmy wokół nas kapłanów dobrych, gorliwych, pracowitych i świętych! Życzę wszystkim tego radosnego odkrycia, a zwłaszcza mojej korespondentce!
Iwona Józefiak