Henrykę Krzywonos, pytaną o to, gdzie jest dziś Solidarność, zalewa krew jaśnista: Przykro mi to mówić, ale u mnie w domu.
Abp Tadeusz Gocłowski, siedzący obok Krzywonos podczas obchodów 30-lecia Solidarności, wyznał prasie, że odczuwał jej „podniecenie polityczne” i obawiał się. Zawsze, gdy Krzywonos idzie do mikrofonu dziarsko, arcybiskup miewa wątpliwości, jak ta osoba, nieobyta z kamerami, sformułuje swoje myśli.
Hamuje bełkot działaczy
Choć nie ma jej w oficjalnym protokole dopuszczonych do wiekopomnego głosu, wyrywa się i tym razem formułuje je tak: - Jestem zwykłą kobietą, jakbym miała was urazić, z góry przepraszam. Krew mnie jaśnista zalewa, bo pan Jarosław obraża nas wszystkich. Momencik, nie pozwolę sobie przerywać. Jest telewizja, nasze dzieci oglądają to. Co myśmy sobie wywalczyli po 30 latach? Gwizdy? Momencik, ja mówię. Na Karuzeli Cooltury w Świnoujściu ktoś mnie zapytał, czy jesteśmy w stanie spędzić miło czas ze sobą. Obiecałam, że tak. Arcybiskup odetchnął, gdyż sformułowania Krzywonos były dramatycznie prawdziwe.
Krzywonos: - Patrzyłam w oczy Jarosława, żeby wyczuć, kiedy skończy, i mieć czas przedrzeć się do mównicy. Gdyby nie opowiadał pierdoł, nie wyszłabym do przodu, ale ruszyło mnie. Zaprasza się ludzi na zjazd, a on zaszczuwa ich, opowiadając, ile zrobił jego brat! Uważam, że Leszek powinien z Bogiem spoczywać, tymczasem brat rozszarpuje go politycznie, zagarniając sobie Solidarność. Ja długo nawet nie wiedziałam, że Leszek ma brata. Poznałam go później i nauczyłam się rozróżniać ich, bo, fakt faktem, razem byli różni.
To nie pierwsze zalanie się krwią jaśnistą Henryki, ostatniej żyjącej kobiety sygnatariuszki Porozumień Sierpniowych (Alina Pieńkowska zmarła na raka w 2002 r., Anna Walentynowicz zginęła w drodze do Katynia). Krew jaśnista zalała ją już w czerwcu. Trwa kampania prezydencka, a Krzywonos ogląda spot, w którym Jarosław całuje w rękę pielęgniarkę, co ma być dowodem lewicowej wrażliwości. Krzywonos dzwoni do „Gazety Wyborczej”, że ma dość cyrku, niech Jarek idzie do lekarza, a scena z pielęgniarką była filmowana w 2007 r. w białym miasteczku. Widziała to na własne oczy: - Zadzwonili do mnie, żebym przyjechała z poparciem. Dziewczyny strajkowały w kancelarii, a Jarek nie pozwolił nawet przynieść im zwykłych gaci na zmianę. Cmokał wtedy tę pielęgniarkę pod publikę, a myślał, żeby ta pani już sobie wyszła.
Fałsz wyczuwa instynktownie. Sławkowi Sierakowskiemu w wywiadzie sprzed roku mówi o Lechu Kaczyńskim: w porządku człowiek, ale uważam, że on sam za siebie nie odpowiada. Jest jak kukiełka, jakby ktoś go na palec włożył i przewracał.
Hamuje ojcowską niesprawiedliwość
Na oczach Polaków siedzących przed telewizorem Krzywonos na tej mównicy odegrała coś w rodzaju politycznego romantyzmu. Jej konto na Facebooku zalicza 50 tys. powinszowań: „poczułam się jak za dawnych lat; jedyna z jajami na tym zjeździe; klaskaliśmy w domu; trudno dziś pokazać dziecku ideały, właśnie pokazałam je córce; byłam w tramwaju, który zatrzymała, do dzisiaj trzymam bilet; my jesteśmy jeden wielki naród”.
Na Facebooku w zakładce „rzeczy, które lubię” Krzywonos podaje link do PO. Rok urodzenia - 1953. Miejsce - Olsztyn. Dokładniej - więzienie. Matka siedzi za ojca, który uciekł z odsiadki. Jakieś polityczne to tamto. Wychodzi po śmierci Stalina.
Kiedy już kompletują się wszyscy razem, ojciec, absolwent trzech obozów koncentracyjnych, reguły brutalne odtwarza w domu. Bije Henię szlauchem ogrodowym i żąda przeprosin. Ona nie będzie przepraszać, bo nie jest niczemu winna. Ojciec: klęcz, wyjdź z pokoju, wracaj, klęcz. Pierwsza ucieczka. Za karę matka ma ogolić Heni głowę. Krzywonos: - Nie miałam autorytetów. Wzory czerpałam z lektur szkolnych o tych wszystkich Antkach, którzy pchali węgiel po torach. Sama pchałam takie wózki.
Matka, pomywaczka, zamiataczka ulic, ciągnąca wózki z płynnym betonem, rozpija się w 1966 r. po śmierci ojca. Henia, lat 13, sama załatwia sobie dom dziecka. Plan jest taki - tam dorośnie, wyuczy się, a jak wyjdzie, zaopiekuje się młodszą siostrą, będzie jej robić do szkoły kanapki i tak dalej. Wychodzi po czterech latach i zostaje motorniczą tramwaju. Przez sześć lat jazdy bierze tylko dwa luźne popołudnia - zakładowe wycieczki na grzyby.
Hamuje tramwaj
Jazda jest szarpana. Na Gdańsk zrzucają złom zużyty przez Warszawę. Trach. Poszły drzwi, trzeba wyjść, podważyć łomem i wypuścić pasażerów. Trach. Urwał się pantograf. Trach. Ktoś uderza motorniczą parasolką po plecach: Co, kartofle, kurwa, wozisz? Odszczekuje się, choć regulamin zabrania wdawać się w pyskówki z pasażerami.
Przychodzi lipiec 1980 r. Ona od dwóch miesięcy wyrabia 400 godz. miesięcznie, są potrzebne większe pieniądze, bo 1 sierpnia siostra wychodzi za mąż. Jest na bieżąco co do napiętej sytuacji w kraju. Kiedy tłum gęstnieje na przystankach, spadają z nieba ulotki. Chowa się je po kieszeniach i z nudów czyta na zajezdniach. Choć krew ją zalewa jaśnista, planuje wybuchnąć dopiero po tym ślubie. Już nie będzie nic do stracenia. Już, pierdzielić, może walczyć, szajbować na zebraniach związkowej rady zakładowej, że nie tak ma być. Niech jadą po premii, za nikogo nie będzie odpowiedzialna.
15 sierpnia, dzień po strajku w Stoczni, podręczniki do historii cytują Henię zatrzymującą tramwaj tak: „Ten tramwaj dalej nie pojedzie”. Co w Stoczni powiedziała Wałęsie, nie pamięta, bo była w dużych nerwach. Krew ją zalała jaśnista. Jak to, ona robi strajk na mieście, a oni chcą kończyć swój? W książkach czyta, że krzyczała coś o zdradzie, że rozgniotą nas jak pluskwy. Hamuje Wałęsę.
Jeszcze na polityce się nie zna. Strajkuje przez wzgląd na małe rzeczy - brak kabin, co powoduje, że motorniczy dostają parasolkami po plecach, niedomykające się drzwi, brak rękawic roboczych, a dłonie parzą się przy usuwaniu awarii. Inteligenci piszą piosenki o wolności, a ona pisze wierszyki na temat ministra o nazwisku Pyka, który jedzie do zajezdni i próbuje zdemontować strajk, kusząc przydziałami na auto: „Pyka nam obiecał małego fiacika, motorniczy nie jest głupi, fiacika obsika”.
W Stoczni nasiąka nową narracją, im chodzi o słowa bardziej pojemne - wolność, godność, Bóg, ojczyzna itp. Czuje się euforycznie. Rodzice ją tłamsili, a teraz jest z bohaterami na ty. Jako pełnoetatowy związkowiec jeździ po strajkujących zakładach. Robotnicy chcą jej dotknąć, zapytać o strach. Czy czuje się go? Jakiś ważny dyrektor prosi ją o opuszczenie zakładu. Tłum do dyrektora: Jeśli ona wyjdzie, my tu, szubienicę postawimy i cię chuju powiesimy.
W tak zwanym międzyczasie rozwodzi się z mężem. Dzielą się gratami na pół. Oprócz gratów jej zostaje ciąża. Przydaje się. Henia jest postawna, dodatkowo z brzuchem, może sporo bibuły popakować wokół siebie. Wałek od powielacza znajdują pod wersalką. - Do czego? - No, do ciasta. - Na łożyskach? - No tak. Poroniła po tamtym łomocie. Już nie może mieć dzieci.
Hamuje raka
Zakaz pracy w Polsce Ludowej obeszła, wychodząc za mąż fikcyjnie. Pod nowym nazwiskiem jest włókniarką w Szczecinie. W rocznicę Sierpnia brygadzistka poznaje Henię w telewizji, jak wchodzi na salę BHP parafować postulaty. Pani tu już nie pracuje. Trzeba załatwić chorobowe. Kto dziś przyjmuje? Ginekolog. Może być. Guz między macicą a żołądkiem jest wielkości główki niemowlęcej. Musiał powstać po silnym pobiciu. Krzywonos, mówią, ma dwa lata życia. Umieranie zacznie się wtedy, kiedy ona zacznie chudnąć. Jest 1986 r. Jak umierać, to w Gdańsku.
Załatwia sobie operację i nie chudnie. Tym razem robi jako przynieś, wynieś, pozamiataj w hotelu dla cudzoziemców. Wyprzedają tam graty, więc kupuje szafę i tapczan. Niedaleko jest warzywniak, a przed nim stoi Żuk. Prywaciarz Krzysztof Strycharski, niechętnie, ładuje meble na pakę. On wnosi stary tapczan i go w gardle ściska, bo taki też by z chałupy wyrzucił. On ma 26 lat, ona 37. On odrabiał w milicji wojsko, ona - solidarnościówka. On przypomina sobie jej twarz z notatek o szczególnie niebezpiecznych dla Polski Ludowej. Ona ma raka i nie może mieć dzieci. A chrzanić to, po trzech miesiącach biorą ślub.
Hamuje zły los 12 dzieci
Najpierw wzięła 2,5-roczną Agnieszkę. Potem Janka, lat 14, po śp. sąsiadce. Miał iść do ciotki, ale na rozprawie sądowej ciotka płakała, że ma ciężkie życie. W grudniu 1994 r. zakłada swoją solidarność - Rodzinny Dom Dziecka nr 4 na gdańskiej Zaspie. Mąż leci palcem po liście dzieci do wzięcia i widzi pięć tych samych nazwisk. Przecież nie pozwolą rozdzielić rodzeństwa.
Snu jest tyle, co w Stoczni. Łukasz nocami buja się i wyje, to Henia załatwia spacerówkę, śpiewa mu „Zabrałeś serce moje” i Łukasz usypia. Patrycja na kolanka klęka i trze głową o poduszkę, wycierając resztki włosów, to szyje jej czerwony czepeczek. Starsze mierzą kromki chleba, czy jest po równo. Dla piątki wybiera chrzestnych solidarnościowych. Jeszcze wierzy, że gdyby jej coś się stało, u stoczniowców jest jeden za wszystkich. Nie zawiodą. Potem bierze Gienka, Monikę, Tomka, Przemka.
Co sobotę siadają przy stole i każdy może powiedzieć, co mu się podoba, co nie. Alina Pieńkowska w jednym z wywiadów powiedziała, że to przypominało formułowanie stoczniowych postulatów.
Mijają stoczniowe rocznice. Coś tam słychać o Krzywonos raz do roku w sierpniu, ale niewiele. Odchodząc od polityki, wygładza język, żeby przy dzieciach nie mówić po solidarnościowemu, w stylu, co się, kurwa, aktualnie myśli. Z natury rewolucjonistka, psioczy, że dzieciaki rozrabiają, lecz we wnętrzu cieszy się, że nie są ciepłe kluchy. Gdy dziewczyny kończą 16 lat, po kolei załatwia wizyty u ginekologa. Rozmawia o sprawach babskich konkretnie i na temat: czy był już pierwszy raz? Tak lub nie? Jak zajdzie, ma być pierwszą osobą, której to powie.
Pod słowem honoru ręczy, że dzieci ma dobre. Żadna przedwcześnie nie zaszła. Jaś jest ochroniarzem, ma żonę. Monika skończyła gastronomik, ma męża i dwoje dzieci. Aga na Wyspach żyje luksusowo, Sabina mężatka, Marlena mama, Patrycja mama, Tomek studiuje, Gienek na budowie. Odchowawszy wszystkie swoje dzieci, w 2008 r. Krzywonos zostaje emerytką: - Mówię do męża, no, nic nie tracę, będę kandydować. Ale nie mam czasu. Tu, gdzie zamieszkałam, jest wystarczająco dużo ludzi, których trzeba wyprowadzić na prosto.
Czerwiec 2009 r. Pierwszy Kongres Kobiet zaprasza Henrykę Krzywonos. Na mównicę wchodzi Janda, ta kochana dziewczyna z marmuru, i czyta: poeta pisał, że wolność to silna niewiasta ze zdrowymi piersiami, cerą ogorzałą i ogniem w źrenicy. Poznajecie ją państwo? Nie? To dopomogę. Henryka Krzywonos, Polka Dwudziestolecia. Ola widzi w telewizji, jak płacze: - Cała mamuśka, zawsze emocje na wierzchu.
Nie wyhamowała Oli
Aleksandra Żbikowska nie ogląda na żywo rocznicowego wystąpienia mamuśki. Jutro jest rozpoczęcie roku szkolnego, a w domu zabrakło naklejek. Tymczasem najmłodsze dzieci mają mieć podpisane nawet temperówki. Jeszcze jest otwarte Tesco. Kilkanaście razy na YouTube odtwarza przemówienie mamuśki. Myśli: no, cała mamuśka, przerwie każdy fałsz, jak ją krew zaleje.
Gdy Ola przejmowała Rodzinny Dom Dziecka nr 4, w pierwszej chwili mamuśkę zalała ta jej jaśnista krew. Przecież Ola mogłaby żyć zwyczajnie. Ola do mamy: mam nadmiar, trzeba to oddać. - Dobrze mi się funkcjonuje w tym patologicznym świecie, bo do niego należę, jak wcześniej należała mamuśka. Myślę nawet, że te ładne dziewczynki z kokardami drażniłyby mnie - mówi Ola.
W ośrodku została przedstawiona pani Henryce jako trudna. Opinia: lat 11, ucieczkowa, wielokrotnie doprowadzana przez policję, kradnie, kłamie, moczy się.
Ola: - Jak mnie brała, miałam iść do poprawczaka za ucieczki do rodzicielki. Moja biologiczna wyszła na jakieś piwko i przyciążyła ze mną. Ale jej konkubent chyba mnie kochał. Jak się tłukli, brała mnie na ręce, wiedząc, że jej nie uderzy. Skakałam po placówkach, spałam po schodach i mostach, bo zawodził mnie świat. Byłam brana dwukrotnie. Raz wzięła mnie nawet pani profesor z Politechniki Gdańskiej. Ale nie dźwignęła tego. Ona chciała grzeczną dziewczynkę, której będzie warkoczyki robić.
Ola przyjechała do Krzywonos na święta i miała coś opowiedzieć o sobie. Mówi: jestem zła i lepiej, żeby mnie tu nie było. Dziś Ola ma 29 lat, męża, 6-letniego synka i ośmioro przybranych dzieci ze zróżnicowaną przeszłością - twarda łapa konkubenta, molestowanie, syndrom poalkoholowy - a każde próbuje ją urobić, jak wcześniej oni w domu mamuśkę: - Jestem przygotowana na walkę z genami. Ja ze swoimi toczyłam ją też. Czułam się zła od urodzenia. Mówiłam mamuśce, że to diabeł mi podpowiada.
Kiedy co sobotę w domu Henryki Krzywonos odbywały się małe porozumienia sierpniowe, powtarzała swoim dzieciom konkretnie i na temat: zawsze musicie mieć własne zdanie, starszy i ważniejszy może być od was głupszy.
PS: Korzystałam z biografii Henryki Krzywonos „Duża Solidarność, mała solidarność” autorstwa Agnieszki Wiśniewskiej.
Barbara Pietkiewicz, Szklanych kulek już nie ma [Polityka]
Andrzej Samson umarł w mieszkaniu swojej siostry w Częstochowie. Jego historia ciągle trwa. I prowokuje dyskusje.
Dziennikarze jadą pod dom byłej żony i córki. Gdzie on jest? Gdzie się schował przed prasą? Powinien złożyć „wstrząsające zeznania”, skazany pedofil ma wręcz taki obowiązek. A jeśli nie chce złożyć, świadczy to tym dobitniej o jego winie.
Powściągliwość wobec czyjegoś umierania większa była w PRL, kiedy to, w przeciwieństwie do Zachodu, nie było u nas, jak wiadomo, gejów, lesbijek ani nikogo takiego jak Samson. Lecz kto wie, gdyby istniały wtedy tabloidy, może rzuciłyby się na jakiegoś wroga ludu z impetem i rozszarpałyby na strzępy, dopadając tuż przed rozstrzelaniem, przed stryczkiem. Pisząc o słynnym lekarzu: dr Śmierć, a o Samsonie: dr Szok. Choruje czy udaje, umiera czy żarty sobie stroi z wymiaru sprawiedliwości, leżąc nie na więziennym łóżku.
Matka oskarżająca mówi w telewizorze: „Boję się, że umrze i uniknie kary”. Powinien żyć po to, żeby jej nie uniknąć? Czy nie powinno się jej zadać takiego pytania? Ktoś, kto podpisał zwolnienie Samsona z więzienia, miał trochę litości. Wypuścili go na umieranie. Co się z nami dziennikarzami porobiło?
Ktoś teraz w prasie napisał: „więzienie przedłużyło mu życie, bo tam nie mógł pić”. Błogosławione więzienie, poniekąd. Miał żółtaczkę wszczepienną typu C, o której zresztą długo nie wiedział. Rak wątroby przy niej albo marskość - to normalka. Picie i papierochy tej C walnie pomagają, fakt. Ale do więzienia Samson szedł już śmiertelnie chory. Na dobrą sprawę nie powinno się chyba trzymać za kratami takiej wątroby w proszku, niechby się z nią meldował co tydzień na policji czy coś takiego, ale prawo jest prawem, miłosierdzie nie ma tu nic do rzeczy. O.K.
W więzieniu nie byli dla niego źli. Szanował klawiszy, rzadko szanowanych, więc oni odpłacali mu tym samym. Kiedy z którymś szedł na spacer korytarzem, gdzie było trzeba, zawsze było pusto. Nie dopuszczano, żeby inni więźniowie go prześladowali, bo zawsze tak robią wobec prześladowców matek i dzieci - nie honor im z takimi siedzieć za wspólnymi kratami.
„Tracę się z oczu we mgle tego co było i jest - pisał do zaprzyjaźnionej osoby. Mieszkam w dziurze bez świateł i koloru, prowadzę życie trupa. Lecz boję się wrócić do ruin, bo tam już niczego nie ma. Moje życie zostało ostatecznie i nieodwołalnie zniszczone. Nie mam z czego żyć, nie wiem, co robić, nie chcę obciążać rodziny, nie umiem dźwigać ciężaru infamii. Nie mam zawodu, pracy, ludzkiego szacunku i wszystkiego tego, na co pracowałem całe życie. Jestem już tak bardzo zmęczony, że myśl o zaprzestaniu udziału w tym, jak piszesz, rozwoju świata, przynosi mi ulgę. Jeszcze tylko trochę, jeszcze parę dni, tygodni i wypełni się”.
Osobny gabinet
Nie ma sensu dokładnie przypominać, jak było, bo prasa codzienna przemieliła już zdarzenia na wszystkie strony. Ale pokrótce - w niedzielę 26 czerwca 2004 r. Samson wyniósł do śmietnika worki do wyrzucenia.
Przeprowadzał się do nowego mieszkania, ostatnia transza była już spłacona. Jego kawalerka miała być dla córki. W nowym czekały dwa pokoje. Jeden na gabinet. Terapeuta nie powinien przyjmować pacjentów tam, gdzie je i śpi, lecz w pomieszczeniu neutralnym. Standardom miało się uczynić zadość.
Przed paroma dniami zatelefonował do Pawła Książkiewicza, wydawcy swych książek: poziom cukru jest tak wysoki, że żyję na granicy śpiączki cukrzycowej, ledwo, ledwo. Wiedział już o wątrobie. Lecz trudno jest w pełni lata na wolności uwierzyć w rychłą śmierć. W więzieniu łatwiej stracić nadzieję, bez której umiera się szybciej, łatwiej i bez żadnego przedłużenia.
Worki rozpruli bezdomni. Jakieś dziecko wzięło z nich kilka fotografii i zaniosło rodzicom, policjanci byli w mig przy śmietniku. Samsonowi zachciało się lodów. Zszedł na dół. Gdyby nie to, leczyłby może jeszcze parę lat lejków, anorektyczki, kikowców i różnych w życiu pogubionych. Ale zszedł na dół i przechodził koło śmietnika.
Zawsze - mówi Paweł Książkiewicz - wyglądał diabolicznie. W młodości nosił ogromne kapelusze i czerwone szaliki. Potem - te kucyki zamiast męskiego strzygu, kolczyk, skórzane kamizelki, mroczna twarz. Nikogo tak nietypowego nie było w pobliżu, więc policjant zapytał: - Pana te fotografie? Moje, powiedział Samson. Zawracanie głowy, że on, pedofil, postanowił wziąć na siebie karę, podejść sam pod gilotynę z powodu wyrzutów sumienia.
Poznałam trochę pedofili w życiu zawodowym. Naczytałam się. Prawdziwy pedofil nie urządzi cyrku z tego, co w nim siedzi. Nie da się złapać, za Chiny. Zwłaszcza gdy ma córkę, którą kocha i która studiuje psychologię; wie, że rzuciłby jej kłody pod nogi w życiu i zawodzie. Potnie takie fotografie, utopi, spali.
Samsonowi do głowy nie przyszło, że może być z tego jakaś bieda. Przecież wszyscy wiedzą, kim jest i czym się zajmuje. W nocy przyjechali policjanci z rewizją. Na dole już uwiadomieni czekali dziennikarze.
Miał psi węch do tego, co siedzi w ludziach. Radar. Szósty zmysł. Tego nie można się wyuczyć, tylko wyszlifować, dodając doświadczenie i wiedzę. Zdobył jedno i drugie. Wielki talent w tej dziedzinie - a miał go - rzadki jest jak w pianistyce, skrzypcach, pisaniu. Chodziły za nim legendy, jak to zdzielał czasem po łbie. Z dobrym skutkiem. Dziewczyna opowiada, jaki ten świat nietolerancyjny i jak cierpi z tego powodu. Bo ty, kurwa, kulawa jesteś i to się nie zmieni, więc musisz coś z tym zrobić sama. Chodzi jednak o to, żeby wiedzieć, której kulawej tak trzeba powiedzieć, a której - zupełnie co innego. Wyczuć tę różnicę z tego, jak ona siedzi, mówi, jak ubrana, z powietrza, które ją otacza, z wszystkiego. Był poetą przeklinania. „To jest chuj jak stąd do Łomży, a tam kolanko i zakręca”. Wiersze pisał. Słowa do piosenek też. I książki poradnikowe sam i z innym tuzem psychoterapii: nie jak tłumaczony teraz tonami zagraniczny chłam, ale mądre. Teraz pewnie nikt ich więcej nie wyda: cuchną.
Przyszła do niego zgnębiona matka, tłumaczka z hiszpańskiego, z teczką rysunków swego syna: że syn marnuje się, nie wykorzystując swych niezwykłych zdolności. Prawdziwy artysta ma przymus wewnętrzny, żeby wykorzystywać. Widocznie on nie jest van Goghiem - powiedział Samson. I to sobie raz na zawsze zapamiętała.
Małżeństwo przychodzi: źle nam ze sobą. To się rozwiedźcie, jak tak źle. Przerazili się: ma ich czekać rozwód? Za wszelką cenę - nie. Mają wnuka, wspólnie.
Albo mówił: wracajcie do domu. Jeżeli nie wiecie, że z wami wszystko w porządku, to ja wam mówię, że jest. Szkoda na was mego i waszego czasu. W domu myślą: facet ma rację. Wygłupiamy się. Albo się rozwodzą.
Za darmo też przyjmował, jak problem był nagły. Nie był łapczywy na pieniądze. Nie miał samochodu ani zawyżonych potrzeb. Lubił wyjechać na włóczęgę po Stanach. Raz pojechał z córką.
Nie widząc
Wściekał się, kiedy ktoś przychodził z przypadkiem prostym do rozwiązania jak drut. I to mówił: że prosty. Bo że prosty, czasem trzeba się dowiedzieć od terapeuty. Samemu się widzi tylko pokręcony kolczasty drut.
Niektórzy się obrażali. Niechlujny jest. Włosy tłuste. Mina nie dość uduchowiona. Nie może przestać kopcić, kiedy z człowiekiem rozmawia. I jakby na kacu. Albo po piwku. Wychodzili. Szli do zadbanego albo wcale. Ktoś z terapeutów mówi: lgnęli do niego podatni na uzależnienie, plastyczniejsi. Może. Ale niektórzy uczciwie - że wyprostował, przemeblował sensownie życie setkom ludzi. Pacjenci nie szliby do niego niechlujnego itd., nie czekaliby w kolejności. Do przeciętnych tak się nie pchają, do średnich lekarzy podobnie nie, do fryzjerów, stylistów, fachowców różnych też. Na ogół ludzie wiedzą, kto mistrz, a kto tylko z dyplomem.
W dodatku, gdy się pokazuje w telewizji. Samson był przez dziennikarzy rozchwytywany. Od poważnych pism po kolorowe; tych, które go później rozerwały na strzępy. Pewnie by perorował teraz bodaj i o kryzysie, jak zawsze zwięźle, klarownie, nie musiał go dziennikarz naprowadzać, ciągnąć za uszy, gotowy towar do druku albo na wizję dostawał. Toteż brali go do każdego tematu - wierność, zdrada, pracoholizm, toksyczni rodzice: omnibus.
Nie odmawiał. Szedł do telewizji jak po zastrzyki życia, mówi ktoś z terapeutów. Wyrywał się ze swojej czterościennej dziupli, w której godzinami przyjmował pacjentów, pił jak smok, palił i czytał. Była żona opowiadała kolorowemu pismu, że chodził ulicą niczego nie widząc, nie potrafiąc się oderwać myślami od pacjentów. Coraz bardziej sam. Jeśli już jednak trafił na jakieś urodziny czy coś podobnego i zaczynał o czymś mówić, dostawał szwungu, błyskotliwy, kpiący, precyzyjny, i ustawały wszystkie inne rozmowy - dusza towarzyska specyficzna.
Do Samsona zgłosił się pacjent. Był zgnębiony. Nie pociągają go w ogóle kobiety, a tylko dzieci do ośmiu lat. Senne, zasypiające, śpiące, układające się do snu w piżamkach, koszulkach nocnych. Żadne inne. Nie molestował ich. Ale bał się siebie.
Odbyli wiele rozmów. Pacjent przypominał sobie z trudem coraz odleglejsze zdarzenia z dzieciństwa. Natrafił na taką scenę: lubił się onanizować „od zawsze” - nudzący się jedynak trzymany przez mamę w odgrodzeniu „od złego świata”, jak pod kloszem. Raz przypadkiem trafił do pokoju małej śpiącej kuzynki i oddał się ulubionej czynności. Stopniowo zasłynął w zaprzyjaźnionych rodzinach jako społeczny baby siter. Rodzice byli zadowoleni, że mogą wyjść wieczorem, zostawiając dzieci pod opieką miłego, odpowiedzialnego nastolatka.
Przychodzą do terapeutów rzadko. Piekielnie boją się ujawnienia, bo wiadomo: w opinii społecznej to gorzej, niż zabić człowieka. Ale więzienia i złamanego życia - też. Więc się już pokazują. Samson zauważył, że wyjaśnianie krok po kroku mechanizmów kształtowania się zachowań pedofilnych powoduje, że skuteczniej się kontrolują. Sądził, że one wdrukowują się w człowieka w dzieciństwie i można próbować nauczyć się nad nimi panowania, pedocelibatu.
Przyszedł na terapię facet, który miał całą kolekcję dziecięcych skarpetek. Podniecają go tylko dzieci w skarpetkach i żadne inne. Samson zaczął ściągać z Internetu pedofilskie zdjęcia. Chciał pogrupować pedofili według upodobań. Trzeba badać, twierdził w szkicu pisanym już w więzieniu, rynek pornografii dziecięcej, bo ona odzwierciedla potrzeby ogromnej rzeszy takich ludzi. Trzeba się zajmować nie tylko ofiarami, ale także - sprawcami. Bada się przecież seryjnych morderców i kanibalów. I śmieci, żeby je skutecznie utylizować. I kał w laboratorium.
Umawiał się z wydawcą Pawłem Książkiewiczem, jeszcze przed aresztowaniem, że napisze książkę o pedofilii. Wydawca to potwierdził na rozprawie. Sąd nie uznał za wiarygodne wyjaśnień Samsona. Nie znaleziono przecież notatek ani diagnoz roboczych. Posiadanie materiałów pedofilskich jest karane, niezależnie od tego, do czego mają właścicielowi służyć. Sąd wykonał, co do niego należało.
Zbić szybę
Znajomi przyprowadzili do Samsona 6-letnią córkę. Jej młodszy brat zapadł na uporczywą chorobę i odtąd rodzice zajęli się tylko nim zaniedbując Hanię. Zaczęła sikać do łóżka i bić psa. Aż znaleźli ją raz na balkonie skostniałą z zimna. Też chciała zachorować na nerki.
Na sikających miał własny patent. Na stole w jego mieszkaniu stała miska pełna szklanych kolorowych kulek. Weź jedną - mówił - połóż pod poduszkę, a wtedy na pewno się w nocy nie zsikasz. Albo dawał dziecku misia. Chyba powiesz mu, czemu jesteś smutny, co u ciebie w ogóle słychać. Leczone od dawna bez skutku lejki, jak je nazywał, budziły się suche. Rodzicom Hani dał receptę prostą: mają się na powrót serdecznie nią zająć, bo wyrośnie z nienawiścią do brata. Pogadał z nią raz i drugi. Dobrze było.
Przychodziły do niego jąkające się, z tikami, z fobią szkolną, wycofane, nadpobudliwe, odmawiające w proteście mówienia, jakby nieme z wyboru, agresywne, z potwornymi lękami - pełna gama. Prosił rodziców, żeby przynosili rodzinne zdjęcia dzieci, swoje, dziadków, krewnych - jacy byli, co robili, gdzie mieszkali, kto się z kim kłócił, kto przyjaźnił. Zdjęcia wiele wyjaśniały. Zawsze dramatycznie bronił dzieci. Kiedyś pojechał aż na Bródno, żeby prosić nauczyciela o inny stosunek do dziecka, które leczył. Nikt go o to nie prosił i nikt za to nie płacił. Udawało mu się tak często, że inni terapeuci przysyłali mu na terapię dzieci, kiedy sami byli bezradni. On też bywał bezradny, to jasne.
Zaczął leczyć dzieci autystyczne. Zwykle są ładne, fizycznie sprawne, lecz jakby niepotrzebujące świata ani ludzi, odcięte, zanurzone w sobie. Leczy się je godzinami i latami w ten sposób, że dorosła osoba powtarza ruchy, które one wykonują, ciągle te same, również godzinami, w nadziei, że któregoś dnia zauważą tę osobę - papugę - przebiją się do niej przez taflę, przestaną być styropianowe. Leczy się je także przytrzymując siłą całym ciałem, żeby nie mogły na przykład machać bez końca grzechotką i poczuły bliską obecność innej osoby. Z taką samą nadzieją.
Samson posługiwał się własnymi metodami. Dzieci autystyczne rozwijają się najpierw normalnie, choć nazbyt są grzeczne i ciche. Choroba ujawnia się po paru latach. Sądził, że także w nich nastąpiło wdrukowanie, coś, co wydarzając się, wpędziło dziecko w autyzm. To dlatego - tłumaczył - zakładał pampersy, dawał smoczki do ssania. Usiłował małych autystyków cofnąć aż na brzegi niemowlęctwa, kiedy były „normalne”, w nadziei, że normę przeniosą poza taflę choroby.
Przebierał chłopców w stroje dziewczęce i odwrotnie, usiłując naruszyć ich sztywne, szklane niewidzenie świata. Jesteś dziewczynką - mówił - a nie chłopcem. Poczuj się kimś innym, niż jesteś. I choć metody psychoanalizy w leczeniu tych dzieci, bo były takie próby, zostały zarzucone, miewał, jak się słyszało, pewne sukcesy.
Gdy zajmował się dziećmi rodziców, którzy go oskarżyli, był już bardzo chory. Coraz bardziej autystycznie zamknięty. Z czymś w sobie ciemnym i ciemniejącym. Otrzymał niegdyś, razem z pierwszą bodaj siódemką, licencję psychoterapeuty z woli psychologicznej społeczności. Bo nie było w Polsce mistrzów w zawodzie, aby je nadawać, po spełnieniu, jak jest teraz, bardzo trudnych warunków. Psychoterapia zaczynała u nas dopiero wchodzić na szersze wody.
Otrzymać licencję to obecnie za mało. Terapeuta musi sam co jakiś czas poddawać się terapii, wystawiając do osądu swoje wady, ograniczenia, lęki, swoje nasiąknięcie tysiącami nieszczęść, które znoszą ludzie. I pokazać, jak pracuje. Wyciągając na wierzch swoje porażki i sukcesy. Żeby nie zbzikować. Nie wykoślawiać, zamiast leczyć.
Samson tego nie robił. Był ponad to. On, guru, władca kolorowych kulek, terapeutyczny wirtuoz, miałby chodzić do jakichś terapeutów? Do psychiatrów? Jaka jest różnica między psychoterapeutą a psychiatrą? - opowiadał anegdotkę. - Jak między różą a gównem. On był różą.
Miałem dobre życie
Choć może w środku, pod skórą, było inaczej. Powiedział kiedyś pacjentce, bardzo znanej aktorce: - Pani jest przynajmniej artystką. A ja co? Gówno. Może pijąc zapijał to pomieszanie pychy i gówiennej niższości, strach, lęk, ból i samotność? Może także obsesję, żeby za wszelką cenę zbić szklaną szybę przed małymi autystykami. Stymulując je seksualnie? Przekraczając granice? Może.
Pytanie, czy załatwiał przy tym swoje seksualne potrzeby, było i pozostanie jałowe, bo nikt prócz niego nie mógł prawdziwie odpowiedzieć. Więc i na to - był czy nie był pedofilem. Odpowiadał, że nie był. Że dzieci go nie podniecały, że się przy nich nie obnażał. Że fotografował je do uzupełnienia archiwum, które gromadził, bo w jakim innym celu miałby robić te zdjęcia? Sąd nie dał temu wiary. I wytknął mu też, że wszystko, co robi się z nieletnimi pacjentami, wymaga zgody rodziców.
W Europie i w Stanach rodziny autystycznych dzieci winę za ich chorobę zrzucają na szczepionki: to przez nie. Łatwiej żyć, przerzucając ciężar, że dziecko jest właśnie takie - na coś zewnętrznego.
Rodzice tysięcy dzieci, które przeszły przez gabinet Samsona, nie zgłosili się ze skargą, choć matka chłopca, którego wyprowadził z psychicznego zatrzaśnięcia i metronowego na przemian otwierania i zamykania drzwi, apelowała o ujawnienie ich krzywd. Może bali się narażać swe dzieci na traumę? A może po prostu żadnych krzywd nie było. Przy takiej podaży dzieci przechodzących przez jego gabinet przez niemal 40 lat nie sposób wyobrazić sobie, żeby Samson nie wpadł od razu. To tak, jakby seksoholikowi przysyłać do garsoniery tłumy pięknych panien, a on nic. Ani drgnie.
Miałem dobre życie i niczego bym w nim nie zmienił - pisał z więzienia do przyjaznej mu osoby. Lecz nie chce mi się już nawet myśleć o przekonywaniu świata, że nie jestem wielbłądem i że nie mam na sumieniu zarzucanych mi czynów.
Był w biedzie. Wszyscy go opuścili. Zostały może trzy, cztery osoby. Nie odwróciła się wspaniała, dzielna córka. I była żona. Cóż za niebywały format ma ta pani. Wyrzucili ją za nazwisko po mężu z kobiecego pisma i nie chcieli przyjąć do żadnej innej pracy, choć od kilkunastu lat była z nim, po rozstaniu bez gniewu, rozwiedziona. Załatwiała jego sprawy. Została pełnomocnikiem, bo nikt się nie chciał na to zgodzić. Nigdy źle o nim nie mówiła. A Samson wyznał zaprzyjaźnionej osobie, że była jedyną miłością jego życia.
Rozmawiałam z masą ludzi, znajomych bliższych i dalszych Samsona, żeby napisać ten tekst. Owszem, ale bez nazwiska - mówiło wielu. - Właściwie to go nie znałam. - Nie chcę, żeby moje nazwisko było z nim łączone, nie, że mi to zaszkodzi, ale straciłem go z oczu, bo siedział sam jak wilk. I tak dalej.
Luba Szawdyn, psychoterapeutka, powiedziała: myślę, że go zaszczuli na naszych oczach. Niech pani to napisze i poda moje nazwisko. I Wojciech Eichelberger: mimo wszystko bilans życia ma pozytywny.