NAJPOTĘŻNIEJSZE ZAKLĘCIE
Spał.
Śnił mu się deszcz - bijący, siekący deszcz, taki rodzaj deszczu, który ma w sobie siłę fizyczną. Błyskawice rozcinały niebo i grzmot wstrząsał powierzchnią ziemi pod jego nogami. Wiatr opadał na niego jak pięść, tak, że ciągle się potykał.
Ale deszcz…
Deszcz był najgorszy. Przygładzał mu włosy do czaszki, nakrapiał okulary, tak, że świat się pofałdował, i przesiąkał przez ubranie. Drżał konwulsyjnie, szczękając zębami, z powodu zimna zagnieżdżonego głęboko w jego kościach, zmrażającego szpik.
Jeszcze tylko kilka kroków… Boże, żeby Filcha nie było w okolicy, wyleciałbym na pewno… Ron sięgnął do klamki.
- Ron?
O mało nie krzyknął, a to z pewnością oznaczałoby spotkanie z Filchem.
- Gark?!? - wydał z siebie zamiast tego rodzaj zdławionego pół jęku, pół pytania.
- Lumos - powiedział znajomy głos, a on zamrugał z niedowierzaniem w nagle rozbłysłym świetle.
- Hermiona, a co ty tu robisz na dole?
Gapiła się na niego. Musiała być tylko kilka kroków za nim przez całą drogę.
- Odwiedzam Harry'ego - powiedziała.- Rozumiem, że tak samo jak ty?
Zagapił się na nią, a potem uśmiechnął.
- Wpadłaś pod złe wpływy, Hermiono Granger. Popatrz na siebie. Wyślizgiwac się z łóżka nocą i wędrować po korytarzach. No, no…
- Szzaa! - syknęła Hermiona, sięgając do klamki, którą Ron wciąż ściskał.- Chcesz, żebyśmy oboje wylecieli?
- Teraz mówi jak Hermiona - mruknął.
Izba chorych była teraz doskonale bezludna, Madame Pomfrey wyszła do jakiegoś tajnego miejsca, gdzie mogła spędzić krótkie godziny snu. Jednak obok łóżka Harry'ego Pottera paliła się samotna lampka.
Leżał na brzuchu, twarzą zwrócony do nich. Pogrążony we śnie, ale we śnie niespokojnym. Twarz i ramiona miał napięte jak struny harfy i czasami jęczał cicho. Okulary leżały na stoliku obok łóżka, za lampką, a bez nich wyglądał bardzo, bardzo bezbronnie. Ronowi skręcił się żołądek, gdy patrzył na niespokojnie śpiącego przyjaciela. Nie wiedział, co się dokładnie stało, zanim Harry wypadł na trawę z ciałem Cedrika Diggory'ego - Wielki Merlinie, z ciałem - w ramionach. Ale cokolwiek to było, to wgryzało się w duszę.
Ron przyszedł tutaj dziś po południu, taszcząc swój komplet szachów. Zwykle najwyżej kilka minut trwało przekonanie Harry'ego do pogrania z nim, odkąd stało się jasne, że Harry jest i tak przegrany, kiedy tylko ruszy pierwszym swoim pionkiem. Ale Harry powedział „taa, OK.” i grali.
Źle.
Gorzej niż zwykle.
Jakby jego umysł nie był skupiony nawet na figurkach szachowych, które przecież wydzierały się udzielając mu rad, póki małe, czarne twarze nie stały się czerwone.
A kiedy w trzy ruchy przegrał, nawet się nie uśmiechnął.
- To nie fair - powiedziała Hermiona ściszonym głosem.
Ron nie musiał pytać co jest nie fair.
Nie było fair, że czternastoletni chłopak miał zmarszczki wokół ust, widmo w oczach i przerażenie w duszy. Nie było fair, że chłopak w wieku Rona ma, choćby raz jeszcze, zmierzyć się z Sam - Wiesz - Kim, największym wcieleniem zła w ostatnich wiekach. Nie było fair, że Harry nie miał nikogo i niczego, na czym mógłby polegać, z wyjątkiem własnych chwiejnych umiejętności i mgławicowej ochrony matki, której nigdy nie znał.
Ale, jak mawiała często mama Rona, prawdziwe życie nie jest po to, by było fair.
Hermiona siedziała na brzegu łóżka z zamyślona twarzą.
- Rzecz w tym - powiedziała.- Rzecz w tym, że połowa rzeczy, które mu się zdarzają…
- A wszystko zdarza się jemu - dodał Ron, wpatrując się w jego zaciśnięte pięści.
- Tak, wszystko. Wlaśnie, połowa z nich, jest tylko dlatego, że on jest takim… takim…
- Harrym - dokończył Ron.
- Tak jest. Dokładnie. Bo on jest takim Harrym. Nie ma sposobu, by był inny. On by nawet o tym nie pomyślał. Pamiętasz drugie zadanie. Zapewniam cię, jemu przez myśl nie przeszło, żeby nie upewnić się, że wszyscy wyjdą z tego cało.
- Albo z Pettigrew - Ron pokiwał głową, wsadzając ręce do kieszeni.- Uratował mu życie. Ilu ludzi by to zrobiło?
- Taki po prostu jest. Nie potrafi być nikim innym, jak sobą. A to czasami bywa trudne.
Hermiona spojrzała na niego.
- To takie łatwe, kochać go. I jednocześnie takie trudne.
Ron rzucił jej ostre spojrzenie. Machnęła rękami w powietrzu.
- O Boże - prychnęła - to nie tak. Czemu wszyscy sądzą, że kiedy dziewczyna kocha chłopaka to musi być w ten sposób? Kocham go tak, jak i ty. Ponieważ jest po prostu najlepszym przyjacielem jakiego kiedykolwiek miałam w życiu.
Ron pomyślał o pierwszych dwóch miesiącach pierwszego roku, kiedy Hermiona była niemożliwie, nieskończenie niesympatyczna. Była bardziej uczona i świętoszkowata, większość ludzi unikała jej, a gdy poniewczasie zrozumiała, że ludzie odwracają się od niej, tym bardziej starała się pokonać samotność przez bycie wzorową uczennicą. To mógł być zaklęty krąg, gdyby nie zdarzył się im ten troll w Halloween.
- Założę się, że nigdy nie miałeś przyjaciela takiego jak on.
- Nie - przyznał Ron.
Przed Hogwartem zawsze zazdrościł Fredowi i George'owi, lub Billowi i Charliemu. Mieli to, czego on nie miał - kogoś tak bliskiego, tak dostrojonego, że mogli właściwie czytać nawzajem swoje myśli. Brata, którego powinien mieć, znalazł w Harrym. Dwadzieścia cztery okropne dni rozdzielenia z nim na początku roku były najgorszymi, jakie spędził kiedykolwiek w Hogwarcie.
- Ty wiesz, jak Fred i George nazywają go za waszymi plecami? Bliźniak Rona.
Ron parsknął śmiechem.
- Praktycznie to on ma tytuł honorowego Weasleya. Dostaje sweter i wszystko. Szkoda tych jego włosów, ale to i tyle. Widziałaś moją mamę ubiegłej nocy? Nie przypominam sobie jej na nogach przez całą noc, odkąd bliźniacy mieli mugolską odrę i nikt nie znał czaru na jej usuwanie.
Przyjrzał się bliźnie na czole przyjaciela.
- Tyle, że to jest gorsze od odry, jak znam życie - powiedział stłumionym głosem.
Hermiona westchnęła, pocierając kciukiem uchwyt swojej różdżki.
- Po prostu chcę, żebyśmy mogli coś zrobić - stwierdziła.- Jakieś zaklęcie, jakiś czar. Cokolwiek. Nienawidzę być taka bezradna.
- Myślałbym najmniej o tobie, panno Granger.
Głowa Hermiony podskoczyła, a Ron poczuł serce w gardle. Dumbledore.
Już nie żyli.
Szkła okularów Dumbledore'a migotały w świetle świecy. Ale cień ukrywał wyraz twarzy.
- Podejrzewam, że uczniowie nie mają zezwolenia na wychodzenie o tej godzinie w nocy.
Ron wystąpił naprzód, dławiąc się sercem podchodzącym mu do gardła.
- Panie dyrektorze, to moja wina, ja… ja… chciałem tylko odwiedzić Harry'ego.
- Tak jak ja - Hermiona wstała.
- Hermiono - zasyczał Ron. Próbował uchronić ją przed wyrzuceniem z Hogwartu i wtórowanie mu było ostatnią rzeczą, jaką powinna teraz robić.
- Martwiliśmy się, panie dyrektorze - wyznała Hermiona.- Przyjmiemy każdą karę jaką nam pan da, panie dyrektorze.
- Myśle, że można to uznać za okoliczność łagodzącą.
Dumbledore wszedł w blask świecy, i Ron zobaczył, że się uśmiechnął, bardzo słabo. Odetchnął z ulgą.
- Dzi… dziękujemy - wyjąkała Hermiona, a Ron skinął głową, zbyt słaby, by powiedzieć cokolwiek.
Dumbledore wzruszył ramionami.
- Wiem, że to jest poważna sprawa - większa nocna aktywność studentów w tym zamku, niż surowe reguły na to pozwalają. Niektórzy z profesorów woleliby mieć w tym interesie surowszego dyrektora, ale czy to nie jest naprawdę połowa frajdy z bycia uczniem Hogwartu?
Ron skinął, zanim się zastanowił, i uśmiech Dumbledore'a na chwilę rozciągnął się szerzej. Znów posmutniał, kiedy popatrzył na Harry'ego.
- Spał trochę lepiej dziś w nocy?
- Nie, panie dyrektorze.
- Nie mam pojęcia, jak zazna jakiegoś odpoczynku - dodała Hermiona.
Dyrektor westchnął.
- Dziś wieczór, kiedy nie przejawiał oznak senności, Madame Pomfrey sporządziła łagodny Eliksir Snu. Bardzo wiele przeszedł w ciągu ostatnich paru dni.
Ron nie mógł powstrzymać narzucających się słów.
- Panie dyrektorze, co tam się stało?
Dumbledore milczał przez chwilę, a potem odpowiedział:
- Lepiej niech on o tym opowiada, nie ja. Ale mogę powiedzieć tyle: będzie potrzebował was obojga, najbardziej ze wszystkich, kiedy wyzdrowieje na tyle, by go odesłać do dormitorium. Wasze niewymagające towarzystwo i wsparcie będzie dla niego najlepsze.
- Tak, panie dyrektorze.
Hermiona spojrzała w górę.
- Panie dyrektorze? Czy nie zna pan uroku… czy zaklęcia… czy czegoś?
- Dla ochrony, jak rozumiem, panno Granger?
- Tak! -powiedziała z zapałem Hermiona.- Cokolwiek możemy zrobić…
Ron skinął głową.
- Cokolwiek… - powtórzył jak echo.
Przez parę cichych chwil dyrektor przenosił wzrok z jednej zasmuconej twarzy na drugą. Harry, wciąż pogrążony w niespokojnym śnie, wzdychał cicho.
- Prosimy, panie dyrektorze - powiedziała Hermiona.
- Jest pewne zaklęcie - powiedział Dumbledore powoli.- Ma bardzo poważne, rozprzestrzeniające się skutki. Działać będzie tak długo, jak długo wasza miłość do niego będzie taka jak teraz.
- Jak pan by to zrobił? - spytał Ron, sięgając po różdżkę. Miał nadzieję, że nie zabiera to bardzo dużo czasu, ale nawet gdyby, i tak by to zrobił. Chciał tylko jednego: aby Harry dostał ochronę tak szybko jak to możliwe.
- Trzymajcie różdżki, przed sobą, końcem skierowane na jego głowę.
- Oboje? - spytała Hermiona.- Jednocześnie?
- Tak. Tak myślę.
Ustawili się, spoglądając na niego w oczekiwaniu następnego kroku.
- Teraz przesuńcie je w dół, aż do palców nóg, i z powrotem w górę, wypowiadając jednocześnie „benedictio amicorum”.
Zrobili wedle instrukcji, nucąc po łacinie poważnym, czystym głosem. Ron spodziewał się… czegoś. Nie wiedział, czego. Mgły… iskier… czegokolwiek, ale jedynym efektem był mróz, przechodzący mu po krzyżu, od echa głosu jego i Hermiony, rozchodzącego się w piwnicznie sklepionej infirmerii. Nie zadziałało?
Ale Dumbledore kiwał głową jakby do siebie.
- Bardzo dobrze.
- Czy to to, panie dyrektorze? - zaryzykował Ron.
- Proszę nie mylić prostego z nieskutecznym, panie Weasley.
- Ale nic się nie stało! - Hermiona z brwiami złączonymi nad nosem badała swoją różdżkę.
- Efekty są bardzo subtelne. Ale jak powiedziałem, są dość poważne i rozprzestrzeniające się.
- Kto tam jest?
Ten nowy głos poderwał ich wszystkich na nogi, ale Dumbledore zawołał:
- To ja, Madame Pomfrey. Zapewniam, że pani pacjent jest raczej bezpieczny.
Madame Pomfrey wparowała w okrąg światła z lampki, jej twarz wykrzywiła się, kiedy natrafiła na Rona i Hermionę.
- Wielki Boże, jakbyście się nie napatrzyli na niego wystarczająco za dnia. Ssiooo, wracać do dormitorium.
Ron spojrzał na Dumbledore'a, łowiąc kątem oka wzrok Hermiony, robiącej to samo. Dyrektor skinął głową potwierdzająco.
- Przychylam się do zdania Madame Pomfrey - powiedział.- Możecie zobaczyć go rano, kiedy się obudzi, by cieszyć się waszym towarzystwem.
Ron i Hermiona spojrzeli na siebie, westchnęli, włożyli różdżki do kieszeni, jeszcze raz spojrzeli na przyjaciela i skierowali się do drzwi infirmerii.
Madame Pomfrey skrzyżowała ręce na piersiach.
- Dzięki mojemu Eliksirowi Snu nie zbudzili biednego chłopca - wymamrotała.- Włóczęgi po zamku przez wszystkie godziny nocne i pan, panie dyrektorze! Właściwie pan ich zachęca!
- Martwili się - powiedział łagodnie Dumbledore.- Chwała im za to. Jak powiedziała panna Granger, kochają go bardzo.
Wzrok Madame Pomfrey opadł w stronę chłopca na łóżku, przyjrzała mu się oczami zawodowca.
- Śpi teraz lepiej - powiedziała zdziwiona.- No więc co to było za zaklęcie, które pan im dał?
- Nie dałem im zaklęcia, Madame Pomfrey.
Zamrugała oczami.
- Ależ oczywiście, że pan dał. Benedictio Amicorum - słyszałam, jak je nad nim wymawiali. Nie powiem, żebym słyszała o nim wcześniej, ale nie studiowałam tak wiele, jak pan, panie dyrektorze…
- To była zwykła łacińska fraza, pozwoliłem im uwierzyć, że to zaklęcie ochronne. Ich miłość do niego daje mu lepszą ochronę niż mogłoby dać jakieś błahe zaklęcie.
- Cóż, tak, zapewne - odpowiedziała niepewnie Madame Pomfrey.
Umilkła, odgarniając zmierzwione włosy z czoła naznaczonego blizną.
- Więc to było tylko takie mamrotanie?
- Mamrotanie? Nie, doprawdy, Madame Pomfrey. To się przekłada na słowa „błogosławieństwo przyjaciół”
Spał.
Śnił mu się deszcz - bijący, siekący deszcz, taki rodzaj deszczu, który ma w sobie siłę fizyczną. Błyskawice rozcinały niebo i grzmot wstrząsał powierzchnią ziemi pod jego nogami. Wiatr opadał na niego jak pięść, tak, że ciągle się potykał.
Ale deszcz…
Deszcz nie mógł go już dosięgnąć. Gruby, miękki płaszcz owinięty dookoła niego przykrywał go od głowy do stóp. Deszcz grzmocił ziemię dookoła niego, ale w tym płaszczu było mu ciepło i bezpiecznie. Ani jedna kropla lodowatego deszczu nie mogła przez niego przesiąknąć. Mając taką tarczę podniósł głowę, by czekać na nadejście burzy.
_________________