12 maja 2000 w Krakowie, siedmiu wybitnych twórców kultury i sztuki: Karl Dedecius, Henryk Mikołaj Górecki, Gustaw Herling-Grudziński, Jerzy Jarocki, Pietro Marchesani, Sławomir Mrożek i Jerzy Nowosielski - otrzymało godności Doktorów Honoris Causa Uniwersytetu Jagiellońskiego, który w roku 2000 obchodzi jubileusz 600-lecia odnowienia przez króla Władysława Jagiełłę.
Gustaw Herling-Grudziński otrzymał Doktorat Honororis Causa Uniwersytetu Jagiellońskiego
"za przyczynienie się do radykalnej zmiany światopoglądu u współczesnego Polaka, za to, że jako świadek totalitarnych dramatów naszego stulecia uczynił je tematem swojego pisarstwa, za nieustanne wskazywanie intelektualistom XX wieku możliwości czystych wyborów etycznych."
Jedyny wykład doktorski wygłosił Gustaw Herling-Grudziński.
MOJE "PODWÓJNE ŻYCIE PISARZA"
Magnificencjo, Dostojny Senacie, Panie i Panowie, Młodzi Przyjaciele!
Wielki to zaszczyt otrzymać doktorat honoris causa Uniwersytetu Jagiellońskiego, najstarszej obok uniwersytetu w Bolonii, Paryżu i Oksfordzie uczelni w Europie. I otrzymać go w dniu, w którym Uniwersytet Jagielloński świętuje sześćsetlecie odnowienia swego istnienia. Za ten zaszczyt z całego serca dziękuję. W imieniu własnym i w imieniu pozostałych sześciu doktorów honoris causa, skoro jako najstarszy wiekiem w tym gronie zostałem zaproszony do wygłoszenia jedynej tradycyjnej Lectio Doctoris.
Tematem mojej lekcji dziękczynnej, którą nazwałem "podwójne życie pisarza", będzie problem tzw. zaangażowania pisarskiego.
Wybitny pisarz południowoamerykański Mario Vargas Llosa opowiada we wstępie do rozmów czasopisma Paris Review z Borgesem w roku 1966: "Byłem raczej niestały w moich młodzieńczych pasjach literackich. Dziś, kiedy zdarza mi się czytać na nowo wielu pisarzy, którzy byli niegdyś moimi wzorcami do naśladowania, odkrywam, że mnie już nie interesują, nie wyłączając Sartre'a. Lecz sekretna pasja, jaką żywiłem do dzieła Borgesa, nie opuściła mnie nigdy, i odczytywać go ciągle na nowo, jakby chodziło o lekturę obrzędową, było i jest dla mnie zawsze źródłem radości".
Naturalnie Sartre, któremu nikt nie ośmieli się odmówić talentów literackich i filozoficznych, występuje tu jako papież "zaangażowania pisarskiego", i to zaangażowania bardzo szczególnego, bardzo jednostronnego i nietolerancyjnego. Pamiętam, że co wybitniejsi polscy pisarze komunistyczni, cierpiąc od czasu do czasu na przelotne ukłucia sumienia, pielgrzymowali do Sartre'a jak do papieża właśnie po rozgrzeszenie. I otrzymywali je bez trudu, wracali do Warszawy pokrzepieni, gotowi do nowych grzechów.
Sartre był papieżem "zaangażowania lewicowego, postępowego". Jak daleko można zajść w tego rodzaju "zaangażowaniu", ujrzeliśmy w polemice Sartre'a z Camusem na temat sowieckich łagrów. "Nie ma w ZSSR żadnych łagrów", twierdził z uporem Sartre. Ale przytłoczony dowodami Camusa, wpadł na niezwykły pomysł, który stał się niebawem częstym wybiegiem "zaangażowanych", nie pozbawionych sprytu i pewnej wrażliwości. "Nawet jeśli istnieją - zamknął swoją polemikę z Camusem - nie należy o nich mówić i pisać, by nie odbierać robotnikom wiary w socjalizm, czyli wiary w Związek Sowiecki i demokracje ludowe".
Ten typ "zaangażowania" można by nazwać warunkowym: pozwalamy wam na wiele, na jaskrawe nadużycia w budowie nowego ustroju, pod warunkiem, że w zamian za to zbudujecie wreszcie ów lepszy ustrój postępu społecznego i wyzwolenia człowieka. Naturalnie jest to "zaangażowanie" w złej wierze. Albowiem w złej wierze zapewnia się czytelników i słuchaczy, że "promienna przyszłość" jest tuż za węgłem, że zbliżamy się szybko ku komunistycznemu społeczeństwu doskonałemu. Czyli okłamuje się ich i oszukuje.
Wkrótce po rewolucji październikowej 1917 roku, w okresie między dwiema wojnami, łatwo było wskazać luminarzy kultury zachodniej, którzy to samo twierdzili w dobrej wierze. Entuzjastami komunizmu po krótkiej podróży do Związku Sowieckiego byli Bernard Shaw i Herbert Wells, małżonkowie Webb, twórcy Stowarzyszenia Fabianów, kolebki angielskiej Labour Party. Jeden tylko Bertrand Russell, spędziwszy w ZSSR sześć tygodni w roku 1920, napisał niewielką książeczkę krytyczną Teoria i praktyka bolszewizmu, którą wznawia się do dzisiaj bez skreślenia ani jednego słowa. No i André Gide, autor najpierw bardzo pochlebnej, a później bardzo surowej oceny tzw. ojczyzny proletariatu światowego.
W latach trzydziestych sowiecka Wielka Czystka, krwawa kolektywizacja Stalina i procesy moskiewskie skłoniły niewielu intelektualistów komunistycznych na Zachodzie do ujrzenia "świetlanej przyszłości" w ciemnych barwach. Było trochę aktów zerwania, ale na ogół utrzymała się zła wiara, wyrażona przez komunistów polskich w formułce "gdzie drzewo rąbią, tam drwa lecą". Narodził się, rósł i krzepł europejski wiek totalitarny, którego ZSSR stał się w rzeczywistości częścią składową, mimo komedii antykomunizmu w Rzymie i w Berlinie, a antyfaszyzmu w Moskwie. Zobaczyliśmy znowu zjawisko niezwykłe: fascynację albo przynajmniej daleko posuniętą ustępliwość w znacznym odłamie tych, których przywykliśmy uważać za elitę umysłową i duchową. Sławi się postawę Tomasza Manna, a przecież wiemy - między innymi od jego dzieci - jaki był ostrożny wobec Trzeciej Rzeszy przed definitywnym wyborem emigracji. Zaproszony po wojnie na Zjazd Pisarzy w Moskwie, odpowiedział na zaproszenie prawie kokieteryjnym listem, który czyta się z zażenowaniem. A pisarze włoscy pod panowaniem faszyzmu? Miałem sposobność przejrzenia w rękopisie antologii wypowiedzi pisarzy włoskich w latach faszyzmu, tych samych pisarzy, którzy po upadku faszyzmu przedzierzgnęli się błyskawicznie w komunistów, lub w każdym razie w zaciekłych antyfaszystów. To również czyta się z zażenowaniem, więcej nawet, z uczuciem wstydu, że znani i kiedyś szanowani pisarze godzą się tak upodlić swoje pióra w sytuacji - dodajmy - znacznie mniejszego nacisku niż w Trzeciej Rzeszy i w ZSSR, gdyż faszyzm włoski był bez porównania mniej opresywny od swoich ideologicznych krewniaków, nazizmu i komunizmu. Nie wspomnę tu o pisarzach sowieckich, po krótkim złotym okresie lat dwudziestych, bo ich płody z lat dojrzałego stalinizmu znane są byłym obywatelom PRL w przekładach i oryginałach z epoki "przyjaźni polsko-radzieckiej".
Nasuwają się oczywiście pytania: co się stało z intelektualistami, których autorytet był kiedyś punktem oparcia, którzy nierzadko byli przewodnikami umysłowymi i duchowymi w swoich krajach rodzinnych i nie tylko; i którzy potem bez oporu narażali swój kredyt społeczny i moralny, zaplątani w sieci wieku ideologii? Innymi słowy, jak doszło do zniewolenia nieprzeciętnych umysłów? Odpowiedź na te pytania byłaby i skomplikowana, i hipotetyczna, dajmy im więc spokój. Natomiast diagnoza jest bezsporna, sformułował ją, według mnie, najlepiej wielki pisarz włoski Ignazio Silone w roku 1947 na kongresie Pen Clubów w Bazylei: "Intelektualiści, jako klasa, ani nie mają powodu uważać, że zachowywali się w ciągu ostatnich paru dziesięcioleci w sposób wzorowy, ani też nie ma żadnych podstaw, by uznać za uzasadnione ich pretensje do odgrywania jakiejś przodującej roli w kierowaniu opinią publiczną. Jest rzeczą bez wątpienia niebezpieczną i trudną mówić o istnieniu elity moralnej w jakimkolwiek kraju; ale wyjątkowego już ryzyka wymagałoby utożsamianie jej z elitą intelektualną".
Ten smutny biegun miał jednak swój przeciwbiegun, który stopniowo, w wolnym tempie, zaczął wzbogacać krajobraz po drugiej wojnie światowej, po upadku dwóch totalitaryzmów, lecz dalej w posępnym cieniu trzeciego.
Ograniczone rozmiary mojej wypowiedzi zmuszają mnie do używania przykładów. W roku 1946, trochę wcześniej od bazylejskiej mowy Silonego, ukazał się krótki tekst Orwella, jednego z najbardziej znaczących pisarzy naszego stulecia "Why I Write" (Dlaczego piszę). W pewnym sensie wolno go uznać za manifest "zaangażowania pisarskiego" w dobrej wierze. "Wojna domowa w Hiszpanii - powiada Orwell - i inne wypadki lat 1936-37 uprzytomniły mi, gdzie znajduję się jako pisarz. Każda linijka napisana przeze mnie od roku 1936 skierowana była bezpośrednio lub pośrednio przeciw totalitaryzmowi i za demokratycznym socjalizmem, tak jak go pojmuję". I wtedy właśnie, dzięki Orwellowi przede wszystkim, ale nie tylko, narodziło się to, co w tytule mojej wypowiedzi nazwałem "podwójnym życiem pisarza". Autor Folwarku zwierzęcego i Roku 1984 umiał czasem wtopić swoją walkę przeciw totalitaryzmowi w prozę wysokiej próby, dwie jego wymienione przeze mnie książki są, moim zdaniem, arcydziełami literatury czystej krwi; czasem zaś zdawał sobie sprawę, że jego polityczne przesłanie, z którego, począwszy od roku 1936, nie zamierzał zrezygnować nigdy, nieodparta potrzeba pisania prawdy w dobrej wierze, nie przerodzi się w literaturę czystej krwi, zahaczy o publicystykę, odwoła się do dokumentu; wówczas, świadomie uprawiając swoje "podwójne życie pisarza", pisał albo książki takie jak W hołdzie Katalonii, albo po prostu felietony czy eseje polityczne. I nigdy nie zaniedbywał swojego "podwójnego życia pisarza", choćby (jak napomyka) krytycy ceniący jego pióro zaklinali go, by wybrał jedno tylko życie pisarskie - życie narratora.
To samo da się powiedzieć o dorobku pisarskim Artura Koestlera. No i, rzecz jasna, o tym, co pozostawił po sobie, umierając tak młodo w wypadku samochodowym, Albert Camus: piękne powieści, opowiadania i dramaty, ale także długą listę tekstów czysto politycznych na wszystkie tematy, które według niego domagały się zabrania głosu - w imię prawdy. To Camus, autor artykułów wstępnych w Combat w latach ruchu oporu i po wojnie, Camus bezlitośnie demaskujący kłamstwa totalitaryzmów wszelkich maści i wreszcie Camus nie cofający się przed pisaniem ryzykownej niekiedy prawdy o swojej rodzinnej Algierii.
A u mnie, jak to wszystko odbyło się u mnie? Pominąwszy pierwociny literackie z lat moich studiów polonistycznych w Warszawie, skreśliwszy drobiazgi rozproszone w prasie II Korpusu, pisane pod namiotami obozów wojskowych na pustyni w Iraku lub na froncie w trakcie kampanii włoskiej, jako pisarz na serio narodziłem się w łagrze sowieckim, a zacząłem się realizować po wojnie. Wkrótce po wojnie zaszły dwa najważniejsze dla mnie otwarcia w głąb literatury. Założyłem Kulturę w Rzymie wraz z Jerzym Giedroyciem. Po czym zabrałem się do szybkiej pracy w Anglii nad Innym Światem, obmyślanym długo - ba, pisanym w myślach - od wyjścia z Rosji do demobilizacji.
O Innym Świecie powiem jedno: udało mi się połączyć w nim akt oskarżenia totalitarnej przemocy z literaturą; czyli udało mi się gatunkowo to, co przyniosły nam dwa arcydzieła Orwella. Nie było potrzeby przywoływania i praktykowania "podwójnego życia pisarza".
"Podwójne życie pisarza" wymusił na swoich współpracownikach redaktor Kultury. Wszystkich: tych, którzy kładli z nim na emigracji fundamenty pod egzystencję miesięcznika, i tych, którzy szlusowali po drodze z kraju bądź otwarcie, uciekając za granicę, bądź z ukrycia w kraju, którego nie chcieli opuścić. Powiedziałem wyżej "wszystkich": tak, wszystkich, nie wyłączając Gombrowicza, również wciąganego w jakimś stopniu w "podwójne życie pisarza", co nie zawsze jest dość jasne dla badaczy jego twórczości.
W moim wypadku oznaczało to stworzenie niekonwencjonalnej formy Dziennika pisanego nocą, który w siedmiu dotąd tomach miesza eseje i opowiadania z zapisami politycznymi, często, jeśli nie przeważnie, podejmującymi problematykę polską. Traktowałem ten wynalazek i jako akceptację "podwójnego życia pisarza", i jako formę służby publicznej w obliczu zniewolenia mojego kraju rodzinnego. Ponieważ polityki nie lubię, a nawet więcej niż nie lubię, obiecywałem sobie, że w momencie upadku komunizmu i odzyskania niepodległości przez Polskę (w co, wbrew polskim czarnowidzom, głęboko, bez żadnych wahań, wierzyłem), że w tym momencie poczuję się zwolniony ze służby publicznej i upoważniony do pełnego zajęcia się prywatnymi obowiązkami literatury. Gdy ten moment zaczął się z nadzwyczajną, nieoczekiwaną prędkością zbliżać, ujawniłem moje zamiary w wywiadzie drukowanym w jednym z pism emigracyjnych. Po przeczytaniu wywiadu Giedroyc zatelefonował do mnie do Neapolu: "Widzę, że zamierzasz wyprowadzić się z polityki". Czułem w tym zdaniu nutę wymówki. Kto wie, gdyby uznał mój zamiar za usprawiedliwiony, a ja za nieodwołalny, nie doszłoby może później do naszego bolesnego dla mnie konfliktu i rozstania. A może jednak lepiej, że doszło: w jakiś sposób wzbogaciliśmy, po tylu latach wyposzczenia pluralistycznego w Polsce, wachlarz polityczny Trzeciej Rzeczypospolitej.
Czasy PRL w Polsce, czasy nieszczęsnej przygody socrealistycznej, czasy rozmaitych kontrowersyjnych pomysłów w stylu "zniewolonego umysłu", przyczyniły się do czegoś dotychczas w Polsce nieznanego: do rosnącego rozziewu między polskimi pisarzami i polskim społeczeństwem, do podważenia zaufania polskich czytelników do polskich autorów. Jak ten rozziew powoli zmniejszyć, skoro nie da go się tak łatwo zlikwidować? W murach uniwersytetu, który u progu trzeciego tysiąclecia obchodzi dziś sześćsetlecie odnowienia swego istnienia, ja, pisarz, zaszczycony jego doktoratem honorowym, zwracam się ze skromnym apelem do wszystkich zajmujących się - jak mawiał Jerzy Stempowski - uporczywym "czernieniem papieru": Polska, odzyskawszy niepodległość, idzie dobrą drogą naprzód, ale niech pięknoduchowskie pokusy odwrócenia się, po złych doświadczeniach przeszłości, całkowicie od polityki nie mają dostępu do waszych umysłów pisarzy polskich, skazanych - powtarzam "skazanych" - na "podwójne życie", jak skazani byli na nie wasi najlepsi poprzednicy.
Pewna pisarka polska, zresztą sympatyczna i utalentowana, miała jakoby o mnie powiedzieć: "Ostatni pisarz polski dziewiętnastego stulecia". Jestem pewien, że, kto czytał moje książki, powie o tym określeniu: nonsens. Mimo to, określenie owej pisarki sprawia mi pewną przyjemność. Widocznie czuje się w moich książkach podejście do powołania pisarza - do powołania, a nie do problematyki i tematyki pisarskiej - podobne do staroświeckich zasad i wierzeń XIX stulecia. Co uważam za komplement.
Pierwodruk: Rzeczpospolita - Plus Minus, Warszawa, 13 maja 2000
4