CUD ZIMOWEJ RÓŻY
Mówisz: „Nieba bym ci przychylił…” Ale jak możesz przychylić coś, czego nie masz? Albo: „Życie bym ci oddała…” No tak, ale jak? Umierając, czyli tracąc swoje? To może już lepiej: „Życia swego udzielałbym ci po kropli…” To chyba możliwe udzielać nadziei, byleby tętniła ona w tobie.
*
Kiedy umiera miłość między rodzicami, to coś umiera także w ich dziecku. Czasem dosłownie, jak w tym dziesięcioletnim chłopcu, u którego po rozstaniu ojca i matki, wykryto nagle ostrą białaczkę. Matka straciła chęć do życia, więc dziecko zapragnęło wyjechać do dziadków, przybranych rodziców matki, która ich porzuciła. Był u nich na wsi raz, ale wolał być tam po tym lekarskim wyroku. Nie wątpił, że dwoje staruszków przyjmie go i nie zawiódł się. Matka jakby odetchnęła, bo i tak była wciąż zapracowana w tym wielkim mieście. U dziadków chłopiec poczuł się lepiej (tęsknili bowiem za nim) i choć miał napady chłodu (jak miażdżony przez górę śniegu), to tam czuł więcej ciepła. Dziadek był zielarzem i pomagał tak ludziom. Nie przelewało się u nich, ale oboje mieli wciąż dość czasu, by cieszyć się światem i wnukiem. Krew żywiej krążyła w chłopcu, gdy słyszał, jak czasem któreś mówiło, że nie pozwolą mu umrzeć. Co i raz wozili go do miasta, do szpitala, gdzie babcia zostawała przy jego łóżku, nie śpiąc prawie wcale parę dni. Ale wracali i dziadek brał chłopca na wędrówki po łąkach, gdzie zbierał zioła. Jednak żadne z nich nie mogło uleczyć białaczki. Choć ponoć było takie, nazywane zimową różą lub ognistym zielem, ale znajdowano je rzadko i to pod śniegiem, po surowej zimie. Więcej o nim dziadek nie chciał mówić, tak jak niewiele oboje mówili o Bogu, o którego chłopiec pytał, a wcale już o miłości, choć ona się tam działa. Matka wpadała rzadko i na krótko. Czuła się tam obco, tak jak jej syn przy niej. Ta więź (jak świętość jakaś) między dziadkami ogrzewała go, gdy przychodziły napady chłodu i nie tylko. I tak chłopiec żył prosto jak oni pomiędzy nimi, zwierzętami, na łąkach, nad rzeką i co i raz w szpitalu, gdzie nadziei raczej nie dawano. Kiedy przyszła remisja podleczonej białaczki zaczęto szukać dawcy szpiku kostnego. Jednak nikt z bliskich nie mógł nim być. I wtedy przyszła zima, a dziadek obiecał, że będzie szukał tego rzadkiego ziela od grudnia do lutego. W chłopcu jednak życie zwolna gasło, choć pojawiło się dwoje rówieśników, chcących jakby przeszkodzić chorobie. Ojca chłopiec widzieć nie chciał. I wtedy dziadek ulepił bałwana, choć chłopiec bał się, że tak jak on stopnieje w nim życie.
Ale właśnie wtedy dziadek wrócił z poszukiwań z kilkoma kwiatkami zimowej róży w dłoniach jak z bezcennym skarbem. Zrobił z nich wywar i dał chłopcu mimo protestów babci. Kiedy znaleziono dawcę i zabierano chłopca na operację, bał się, że już nie wróci i wtedy dziadek powiedział: „Jeżeli będziesz musiał odejść, pójdę tam wcześniej i będę na ciebie czekał.” Bałwan stopniał zupełnie, ale chłopiec rozgrzany słowami tych dwojga mu najbliższych, którzy go tak bardzo potrzebowali, wsiadał do ambulansu z nadzieją, jakiej nie czuł dotąd. A teraz przyjeżdża ze studiów do samej już babci, która gada do niego, jakby wciąż wyruszali z dziadkiem na łąki. A gdy odjeżdża, ona stoi bez łez w oczach, z uśmiechem rozjaśniającym jej wargi, które wstydziły się zawsze słów miłości.
*
Nadzieja jest jak kwitnące ziele pod śniegiem. Wie o nim Bóg i ten, kto chce nim w kimś roztętnić życie tak, jak w nim ono tętni.