NAHUEL, KAJUSZ I STARE LEGENDY.
Zapewne dla każdego człowieka znajdującego się aktualnie na lotnisku w Seattle nasz widok nie wydał się czymś nadzwyczajnym. Jeśli spojrzałby na to tylko ktoś wtajemniczony…
W lewej części staliśmy my - wampiry ( ok. oni i ja)
W prawej - sfora wilkołaków w skład, której wchodzili Sam, Seth, Paul, Jared i Quil. W duchu cieszyłam się, że kazali zostać Lei w rezerwacie. O jedną uprzedzoną, co do mojej osoby psychopatkę mniej.
No może nieznacznie rzucaliśmy się jednak w oczy.
My - nadzwyczaj urodziwi, sprawiający wrażenie niedostępnych modeli wprost z okładki modnego czasopisma.
Oni - potężnie umięśnieni Indianie z minami zaciekłych wojowników. Niczym nasi ochroniarze.
Cóż za niedorzeczne skojarzenia…
Tworzyliśmy dwie zwarte grupy, które wnikliwie nawzajem się obserwowały. Znałam każdą myśl członków mojej rodziny, nie muszę dodawać, że nie byli optymistycznie nastawieni na wspólną wyprawę z Quileutami.
Nie słyszałam jednak żadnej ze strony drugiego obozu (och ułowiłam uchem te wszystkie myśli dudniące w mojej głowie jednak nie umiałam żadnej zrozumieć! Jakbym była na autostradzie i musiała dopasować odgłos silnika do poszczególnego samochodu).
Słyszał je za to Edward, więc czerpałam wiadomości z drugiej ręki. To było żałosne z mojej strony, ale musiałam wiedzieć, na czym stoimy. Dotychczas Indianie znali więcej faktów od nas. To było frustrujące.
Jared podobnie jak reszta nie był zadowolony z naszego towarzystwa, podobnie jak my z ich. Tak było zawsze. Nawet, gdy walczyliśmy ramię w ramię. Tolerowaliśmy się na tyle by nie rzucać się sobie go gardeł w miejscach publicznych, takich jak chociażby to lotnisko. Spojrzawszy na uzbrojonego w karabin celnika, który miał za zadanie chronić obywateli, zachciało mi się po prostu śmiać. Mogliśmy wymordować tych wszystkich ludzi w zaledwie minutę. Mogliśmy, ale to nie było w naszym stylu. Cullenowie byli wampirzymi wegetarianami, a ja…cóż ostatnio polowałam tylko na bułki i jajka.
Zagrożenie teoretyczne - ogromne.
Zagrożenie praktyczne - zerowe.
Nasi znajomi ci `prawostronni' byli zapewne innego zdania!
Do odlotu naszego samolotu czekała nas jeszcze godzina, wieczność w moim mniemaniu. Czas dłużył mi się w nienaturalny sposób. Nie sposób się było jednak nudzić siedząc w umysłach swojej rodzinki. Byli tacy inni a jednocześnie bliźniaczo podobni. Najbardziej fascynującą umysłowość posiadał zapewne Edward, ale jego nie powinnam brać nawet pod uwagę. Był dla mnie ideałem boskości, co dyskryminowało automatycznie wszystkie pozostałe istoty bytujące na świecie. Zdawało się być czymś niedorzecznym samo jego istnienie, odkąd to anioły zstępowały na ziemię?
Emmett dostarczał mi za to potężnej dawki humoru. Był takim pociesznym starszym bratem. Każda jego myśl poprawiała mi nastrój, wszystko brał jako jeden potężny żart. Szczególnie towarzystwo ` piesków gończych' było w jego mniemaniu kawałem zaliczającym się do tych bardzo kiepskich. Zdawał sobie jednak sprawę, że w lasach Amazonii na coś się jednak nam przydadzą. Gdyby przyszło się zmierzyć z wrogiem ważna była siła liczebna nawet, jeśli trzeba ją było wzmacniać wilkami.
Nadzieja walki aż z niego kipiała. Cały Em.
Ja żyłam nadzieją, że jakakolwiek manifestacja naszych sił będzie zbędna.
Umysł mojej kochanej, Alice natomiast był jedną wielką niewiadomą. Dziewczyna zdawała się istnieć w swoim własnym świecie. Trudno mi było przemykać się poprzez jej skomplikowane myśli, szczególnie wtedy, gdy kodowała je nieznanymi mi językami. Podejrzewałam, że był to jedyny znany jej sposób by ukryć się przed Edwardem. Niektóre myśli chciały pozostać anonimowe.
Oczywiście mój mąż nie podsłuchiwał z premedytacją tak jak ja to miałam w zwyczaju. On słyszał wszystko mimo swej woli. Ja musiałam skupić na kimś uwagę, wyjątkami były te chwile, w których osoby o mnie myślały. Wówczas niezależnie od swojej woli ich mentalność do mnie ciągnęła. Jakby moje jestestwo wyszukiwało zagrożeń. Tak, w ten właśnie sposób mogłabym to określić. Czy temu właśnie miały służyć moje nowe zdolności? Do obrony? To nie był dobry moment by się nad tym zastanawiać tym bardziej, że Jasper i jego myśli wydawały się krążyć niebezpiecznie wokoło pewnej istoty, która wywoływała u mnie dreszcze.
Kajusz.
Nie wiedziałam czy chcę je poznać. Miałam na głowie już dosyć zmartwień, by dokładać sobie kolejnego.
Skusiłam się dopiero w momencie, gdy Edward spojrzał na brata z nieukrywanym zainteresowaniem. To musiało być coś ważnego.
- Chyba nie myślisz, że chce kontynuować? - zapytał zatrwożony. Wszyscy spojrzeli na nich z zaciekawieniem, gdy mój mąż mówił w tak niezrozumiały sposób znaczyło to tylko jedno, odpowiadał na czyjeś nieme pytania, albo sam pytał odnośnie czyjś niemych przemyśleń.
- Nie wiem, tyko nad tym dywagowałem! - odparł z niezadowoleniem. Brat znowu szpiegował jego umysłowość. Bardzo za tym nie przepadał. Jak każdy zapewne, którego poddawało się praniu mózgu
- Hallo znowu się zapominacie! - mruknął Emmett poirytowany - My nie czytamy w myślach!
` mów za siebie'
Zachichotałam w duchu i dałam nura w umysł naszego speca od emocji. To, co w nim ujrzałam było niewyobrażalnie odpychające. Kajusz i polowania na wilkołaki. Przeszył mnie zimny dreszcz…
` O nie! Tylko nie to!'
Krzyczałam w myślach! Ten sadystyczny wampir, okropny staruch chciał powybijać ` moje wilki '. To było karygodne.
Chociaż były to tylko przypuszczenia Jazza wzięłam ich treść całkiem poważnie. Sama zresztą powiązałam wcześniej wyjazd córki z rodziną Volturi. Jeśli robiły to także inne osoby, musiało zaiste coś w tym być.
Spojrzałam błagalnie na duży zegar wiszący na przeciwległej ścianie. Do odlotu pozostawało jeszcze ponad pół godziny. Cholerny czas wlekł się niemiłosiernie, jakby na złość tym, którym bardzo się spieszyło. Na złość nam!
- Jasper uważa, że Kajusz chce urządzić polowanie! - powiadomił resztę rodzinki Edward, miał przy tym bardzo przygnębioną minę.
Nie mógł pozwolić by Jacobowi stała się krzywda. Gdyby nie nasza córka, zapewne pozwoliłby mu się wić w męczarniach po wieki. Teraz nie miał wyjścia. Renesmee była równie uczuciową istotą, co ja - jej matka. Edward miał świadomość jak potoczyłaby się przyszłość jego dziecka bez ukochanej osoby przy boku. Wiedział również, jakim ja uczuciem darzę Blacka. W głębi serca zapewne sam wyręczyłby Kajusza…Ta jego nieuzasadniona zazdrość! Wiedział, że kocham go nad wszelkie możliwe stworzenie. Wiedział również jak tęskniłam za przyjacielem, z jakim majestatem wymawiałam jego imię. Jakąż ja byłam wyplutą ze zrozumienia istotą! Parys tkwił w mym sercu jakoby stał się po wieki częścią mojego jestestwa. Tak już miało być…
- Chce wytępić rasę stworzoną przez tego szalonego ojca Nahuela? - wolała się upewnić Rose, a jej umysł w momencie darł się z jedną wielką histeryczną obawą.
` Nessi moja Nessi! Chcą zabić moją Nessi!'
Westchnęłam ciężko. Jak osoba pokroju Rosalie mogła darzyć moje dziecko tak ogromną miłością skoro mnie szczerze nienawidziła? Fakt, dziewczyna była bardzo skomplikowaną osobowością, trudno ją było przejrzeć. Raz niczym płytka sadzawka o bardzo mętnej wodzie to znów wydawała się być głębią oceanu.
- Raczej chce dokończyć dawno rozpoczętą misję w Europie - odparł ponuro Hale.
Zdawało się czy zastygliśmy w bezruchu? Miałam wrażenie jakby moja rodzina zmieniła się marmurowy pomnik, idealny rzecz jasna w swojej złożoności. Nie, pomnik - to było zbyt przyziemne określenie, niczym świętokradztwo z mojej strony. Zapewne żadna ludzka ręka nie umiałaby oddać ich idealnych rysów twarzy, ciała…byli niedostępni dla jakiegokolwiek ludzkiego talentu.
W drugim obozie atmosfera nagle zgęstniała. Usłyszeli naszą rozmowę, a może raczej bezczelnie podsłuchiwali? Czy mogłam być tym urażona? Byłby to z mojej strony wielkim nietaktem. Sama przecież zaciekle próbowałam, bez jakiegokolwiek skutku zresztą, robić im pranie mózgu.
- Chcą wybić wilki? - Rosalie uśmiechnęła się czy było to tylko moje przywidzenie? Była okropna w tej swojej nienawiści.
- O czym mówicie? - zagrzmiał nad nami głos potężnego Paula, reszta sfory stała za nim wbijając w nas swoje czarne oczy. Stali tak nad nami niczym kaci. Wzrok celnika spoczął na naszej gromadce. Odruchowo przyciągnął karabin do siebie i zacisnął na nim mocno dłoń. Serce zaczęło mu mocniej bić, adrenalina wypełniała jego krew. Szykował się na interwencję. Nie był jednak przekonany o racji swoich podejrzeń, bardziej obawiał się zapewne rosłych Indian. O tak, a mieli oni miny bardzo nieciekawe.
- Tak tylko rozmyślamy! - rzekł spokojnie Carlisle - Mamy małą hipotezę odnośnie wizyty Renesmee i Jacoba u Zafriny - wytłumaczył po czym w skrócie streścił im nasze przypuszczenia.
Sam wstrzymał oddech, wydawał się zaraz wybuchnąć.
- Trzeba wymordować pijawki! - zawyrokował z mrożącym krew w żyłach spojrzeniem.
Syknęłam rozwścieczona przekładając ciężar ciała na przednią nogę. Zamierzałam mu się właśnie rzucić do gardła.
Coś jednak trzymało mnie kurczowo za ramię. Emmett, rozbawiony na całego.
Dlaczego nikt nie zareagował na zapędy Indianina? Było im obojętne, co się stanie? Zamierzali się poddać?
- Chodziło im o Volturi - uspokajał mnie Edward, kąciki jego ust nieśmiało drgały w ironicznym półuśmiechu.
- Ha, Ha, Ha! - wycedziłam przez zęby - Oszaleliście do reszty! Oni was wymordują zanim się do nich zbliżycie! - naskoczyłam na Quileutów.
Zanim ktokolwiek odpowiedział mój mąż wydał z siebie złowrogi warkot.
- Nawet się nie waż! - szczerzył zęby na Paula - Nikt tam nie pojedzie! - dodał dobitnie jakby jego postanowienie było nieodwracalne.
- Gdzie nikt nie pojedzie? - Emmett westchnął ciężko. Ileż razy prosił już dzisiejszego dnia by prowadzono rozmowy zrozumiałe dla wszystkich?
- O czym ten pies myślał? - blondynka zapytała od niechcenia, nie zrezygnowała jednak z pogardliwego spojrzenia rzucanego na sforę.
- Chcą by Bella pojechała z nimi do Włoch! - mruknął mój ukochany wbijając w Paula swoje rozdrażnione spojrzenie.
` Ja do Volturich? Czy on kompletnie oszalał?'
Ta myśl uderzyła we mnie z impetem. Śmierci im się zachciało? Czy nie wiedzieli jak niebezpieczna była by taka podróż? Dimitri zaalarmowałby straż i zapewne urządziliby sobie krwawą rzeź zupełnie jakbyśmy spełnili ich najskrytsze marzenia. Uczta podana na tacy.
Nagle uświadomiłam sobie, co chłopak miał na myśli chcąc bym to ja z nimi pojechała. Miałam być ich tarczą, ich mentalną ochroną. Wiedzieli to oni i wiedziałam o tym ja!
- Chyba jesteś to komuś winna! - rzekł z powagą Uley.
Mówił do mnie czy tylko się przesłyszałam? Co znowu miał na myśli? Nikomu nie byłam nic winna, bynajmniej nikomu ze sfory, pomijając oczywiście Jacoba. W jego przypadku choćbym miała odradzać się przez kolejne tysiąclecia nie odkupiłabym swoich win wobec niego.
- O czym ty mówisz? A raczej, o czym ty myślisz? - twarz Edwarda pobladła. Czy to jakieś kolejne przywidzenie? Czy mógł być jeszcze bardziej trupio blady? Co tym Indianom zrodziło się w tych chorych umysłach?
O nie! Nie zamierzałam kolejny raz buszować w świadomości ukochanego, musiałam to ograniczać, to nie było fair.
- Zaraz się wścieknę! - warknął Em, był naprawdę poirytowany. Wszyscy byli. Nawet ja.
- Jak ona może być cokolwiek dłużna waszym przodkom? - był wprost oburzony takimi stwierdzeniami - Na co wy sobie pozwalacie? - burknął odsłaniając rząd białych i ostrych zębów.
Celnik patrzył na nas jak na umysłowo chorych. Zapomnieliśmy całkowicie gdzie się znajdowaliśmy.
Zerknęłam w lewo chcąc upewnić się, że mundurowy był jedyną osobą zaciekle nam się przyglądającą. Jęknęłam cicho. Para staruszków przystanęła przy bramce do odprawy celnej i zawiesiła na nas swoje zaciekawione spojrzenia.
` trzeba wezwać policję, te wielkoludy chcą skrzywdzić tych chorych młodych ludzi!'
Siwowłosa staruszka lamentowała niemo. My chorzy? No tak wyglądaliśmy zapewne apatycznie będąc bladzi, mając podkrążone oczy…gdyby babcia jednak wiedziała, jakie z nas wyrafinowane maszyny do zabijania, zapewne obawiałaby się o rosłych Indian. Mimowolnie spojrzałam na twarz swojego Romeo. Mój zmysł wzroku od kilku lat postrzegał go jako normalnego mężczyznę, bez widocznych oznak niezdrowego trybu życia ( paradoksalne określenie), bez zsinień w okolicach oczu, jego skóra nie była trupio blada…
- Pogadamy przy innej okazji! Ludzie się na nas gapią! - powiedziałam ledwie słyszalnie wyrywając się z zamyślenia - A tak się przez ostatnie dziesięciolecia staraliście nie zwracać na siebie niczyjej uwagi! Gratulacje! Celnik nas zaraz powystrzela niczym terrorystów - wycedziłam ganiąc wzrokiem zarówno swoich jak i ` prawostronnych'.
„ Pasażerowie lotu 870 do Houston proszeni są o stawienie się do wejścia na pokład samolotu”
Doszedł nas przez megafon przyjemny kobiecy głos.
Było to niczym zbawienie. Zbawienie dla mnie. Jedynie Edward zapewne będzie miał wiele pytań odnośnie nowin dostarczonych mu przez Sama. Postanowiłam odpowiedzieć na każde, lecz niekoniecznie szczerze - całkiem szczerze.
Ustawiliśmy się w kolejce trzymając w dłoniach swoje bilety, nikt już nie odezwał się słowem. Było to w jakimś stopniu pocieszające, że swoje myśli pozostawiali dla siebie, nawet ja w nie nie wnikałam.
Na pokładzie samolotu zajęliśmy swoje miejsca i dostosowaliśmy się do poleceń stewardesy. Jedynie ja i Quileuci mieliśmy bagaże podręczne. Musiałam w końcu zabrać ze sobą niezbędne rzeczy takie jak choćby coś do odświeżenia. Indianie zapewne zabrali ubrania by nie biegać nago po amazońskich lasach. Każda ich niespodziewana zmiana w wilki oznaczała doszczętnie zniszczoną garderobę. Dopiero teraz uzmysłowiłam sobie, że na nic mi mydło i szczoteczka do zębów w czekającej nas dziczy. Próbowałam sobie wyobrazić nas przywdzianych w skórzane skąpe stroje podobne do tych, jakie nosiły znane mi Amazonki. Uśmiechnęłam się mimowolnie fantazjując o Edwardzie przemierzającym gęstą dzicz w owym skąpym stroju.
- Bello? - szepnął niepewnie siedzący obok Edward.
O nie! Tak bardzo liczyłam na to, że jednak słowem się do mnie nie odezwie i spędzimy ten lot w idealnej ciszy. Spojrzałam na niego błagalnie. Nie miał zamiaru zaprzepaścić okazji na prywatną rozmowę. Westchnęłam ciężko.
- Tak?
- Opowiesz mi o tym, co miał na myśli Sam? - wiedziałam, że zacznie mącić mi w głowie, znowu robił to z czystą premedytacją.
- ZNOWU MI TO ROBISZ - bąknęłam zrezygnowanym tonem.
Zatrzepotał rzęsami, poczułam, że robi mi się anielsko słabo. Jakież on miał wspaniałe spojrzenie, takie hipnotyzujące. Znowu nie grał fair!
- Bello grzecznie tylko pytam - szepnął a na jego ustach pojawił się ten ubóstwiany przeze mnie łobuzerski uśmieszek.
Chciał żebym zaczęła się dusić? Nie zdawał sobie sprawy, iż wraz z moją przemianą jego niecne sztuczki wywoływały ` stare reakcje'? Gdyby moje serce na powrót zaczęło bić musieliby mnie zapewne defibrylować.
- To nic takiego - broniłam się z całych sił by tylko nie wyjawić prawdy.
Posłał mi kolejne spojrzenie - jego niewidzialna siła perswazji sprawiła, iż poddałam się. Jakaż byłam słaba wobec swojego lubego, miał nade mną nieopisaną władzę.
- Powiedziałam im, że Ephraim przegrał! Stałam się jedną z was mimo tego, że zakazywał tego pakt! - szeptałam w nowy wyuczony sposób, szybko - po wampirzemu.
- I z tego powodu jesteś mu coś winna? - jakoś nie kupował tej wersji. Patrzył na mnie tak wnikliwie i pokręcił delikatnie głową.
- Bello ileż już razy mówiłem ci, że jesteś jednak beznadziejna w tym swoim tanim aktorstwie? - mruknął rozbawiony - Może wolisz abym sam sprawdził?
Stukał delikatnie palcem wskazującym po mojej skroni.
Jak miałam go odwieść od tego pomysłu? Nie mógł poznać prawdy, nie mógł dowiedzieć się, jakie rzeczy ostatnimi czasy mi się przytrafiały. Jak nic Carlisle zamknąłby mnie w swoim gabinecie i wezwał ponownie Eleazara. Z jednej strony żałowałam, że Denalczyk już nas opuścił i wrócił na Alaskę, zapewne umiałby odpowiedzieć na kilka nurtujących mnie pytań. Pytań dotyczących jego dawnych przyjaciół.
- Dlaczego się tak uparłeś? - jęknęłam niezadowolona z tej jego chęci poznania każdego choćby najmniejszego szczegółu dotyczącego mnie.
- Mam pewne podejrzenia - odparł zniżając głos. Westchnęłam ponownie. Świadomie czy tez nie po prostu mnie tym torturował, oj w tych torturach mogłabym umierać po kres mojego istnienia…
Nie mogłam mu się już opierać, dałam mu nieme przyzwolenie na poznanie mojego sekretu - sekretu paktu. Zapewne pomyśli, że zwariowałam albo, że zwariowałam. Nie było innej alternatywy. Byłam gotowa na najgorsze. Nie obawiałam się już mojej materii a raczej tego, że zrobi wielką dziurę poszyciu samolotu w chwili, gdy ją od siebie odepchnę. Po okresie mojej śpiączki jakimś dziwnym sposobem wystarczała sama myśl o tym by znikła. Takie zapędy z mojej strony były oczywiście niebezpieczne dla mnie samej, ponieważ pozostawałam bez ochrony. Gdyby znajdowała się przy mnie Jane zatarłaby ręce w radości! Mogłaby bez trudu wypróbować na mnie swoje mroczne zdolności. Jedynie dar Alice wydawał się być wyłączony, jeśli chodziło o mnie. Jako jedyna nie mogła wpływać na moje jestestwo mentalne w momentach, w których było bezbronne. Nie umieliśmy tego wytłumaczyć. Jakby moja przyszłość była owiana wielce skrywaną tajemnicą.
Edward przyłożył mi dłoń do policzka, podobnie jak robiła to nasza córeczka, gdy była mała, to określenie naszej Renesmee ni jak się odnosiło jednak do upływającego czasu, minęło zaledwie kilka lat.
Zatopił się w moich myślach w- moich roztropnie skrywanych wspomnieniach.
Nie wydawał z siebie żadnego dźwięku. Byłam tym faktem niespokojna, nie wiedziałam jak moje myśli na niego wpłynęły. Może uznał, że oszalałam?
Najwyraźniej, ponieważ odsunął się niespodziewanie i spojrzał za malutkie okienko, minę miał ponurą.
Chciałam go jakoś pocieszyć, że nic mi nie będzie, że jakoś się pozbieram, że nie będzie konieczne umieszczanie mnie w zakładzie dla obłąkanych. Jednak nadal siedziałam w bezruchu. Był taki zamyślony, grzechem byłoby go z owego stanu wyłowić. Wyglądał niczym jeden z wielkich greckich myślicieli, żaden z nich jednak nie był nawet godzien by go z nim porównać.
- Bello…
Uciął nagle tak jak rozpoczął.
Zaniepokoiła mnie ta cisza.
-Bello…chciałbym…chciałbym ci podziękować! - szepnął. Jego twarz w ułamku setnej sekundy znalazła się przy mojej. Wbijał swoje złote spojrzenie we mnie w tak nabożny sposób jakbym, co najmniej stworzyła naszą planetę.
- Ehm chyba nie rozumiem, o co ci chodzi - jego zachowanie zbiło mnie z pantałyku.
Pod wpływem tego, co ujrzał w moim zlasowanym umyśle sam najwidoczniej się zagubił.
- Bello ty tam naprawdę byłaś! - chwycił mnie za ramiona i spoglądał we mnie, nie na mnie lecz we mnie. Jakby chciał mnie bardzo do tego przekonać.
` oszalał'
Zawyłam w myślach.
`Wszystkich zapewne doprowadzę do szaleństwa!'
Spojrzałam ukradkowo na Rose, ale szybko przeniosłam wzrok na Alice, blondynka według mnie i tak już oszalała. Jej umiłowanie człowieczeństwa było w moim mniemaniu już przedzgonnym stadium choroby psychicznej. Moja przyjaciółka już za życia była więźniem własnego umysłu, pozostali wydawali się bezbronni wobec nadchodzącego niebezpieczeństwa, wobec mojego obłędu.
- To z tobą rozmawiał pradziadek Jacoba! - dodał z niedowierzaniem dla własnych odkryć.
Chciał mnie jakoś pocieszyć bym nie brała się za wariatkę? A co jeśli miał rację, co jeśli moja przygoda w La Push nie była dziełem mojego chorego nadwerężonego umysłu? Co jeśli naprawdę tam byłam?
- Wydaje mi się to tylko wytworem mojej chorej wyobraźni! - studziłam jego chorą fascynację tym faktem.
- Nie Isabello! - rzekł stanowczym tonem - Widziałem…widziałem cię w jego myślach, wiesz, twoją obecność! Wiedziałem, że z kimś rozmawia jednak przed nim staliśmy tylko my! Spojrzałem w stronę, w którą patrzał jednak nikogo tam nie było! Pamiętaj, ze mam fenomenalną pamięć! - w jego głosie słychać było olśnienie.
` Jak miło kochanie, że pamiętałeś o mojej niedoskonałości! „MAM fenomenalną pamięć!” Ja też miałam przez parę lat! `
- Bello najdroższa tylko dzięki tobie jesteśmy teraz tu, razem, na wieki! - ujął moją twarz by złożyć na ustach pocałunek, całował mnie z wielką pasją jakbym była czymś nierealnym.
` tak na wieki, o ile w moim przypadku na wieki nie oznaczało do jutra'
Do rzeczywistości przywróciło nas rozbawione chrząknięcie Carlislea siedzącego za nami razem ze swoją żoną.
- Wiedziałem, że ona jest kimś więcej! - uśmiechnął się do syna - Dziękuję Bello! - posłał mi sugestywny uśmiech „ dziękuje za nasze życie”.
- Jesteś mi przeznaczona! - mój mąż po raz kolejny zaczął całować mnie z uwielbieniem. Tym razem jednak nie uczestniczyłam w tym tak jakbym chciała, myśli Carlislea zawładnęły moim umysłem.
` Nam Edwardzie, nam jest przeznaczona! Musze zadzwonić pilnie do Eleazara, jeśli ona jest…nie to brzmiało jakoś inaczej…Volturi musieli o tym wiedzieć, tak Eleazar wspominał o tym ostatnio, ten głos w jej śnie, ten cytat, jeśli to prawda musimy jej strzec `
O czym on do cholery mówił? Że niby, kim miałam być? Wariatką…nie to brzmiało jakoś inaczej…idiotką? Przed czym lub, przed kim chciał mnie upilnować? O czym wiedzieli ci barbarzyńcy z Volterry?
Świetnie! Znowu czekał mnie areszt domowy? Teoria z pechem wróciła trójnasób. Miałam ochotę wyskoczyć z tego samolotu, gdyby tylko nie te zachłanne usta mojego męża, dawno nie całował mnie z taką pasją. Mimo targających mną emocji myśl o Edwardzie była niczym światło w tunelu. Co mnie czekało? Nie wiedziałam, miałam jednak dziwne przeczucie, że nie będzie to nic nadzwyczaj miłego. Nic, co wiązałoby się z Volturi nie mogło być przecież miłym w odczuciu.
Delegacja z La Push patrzyła na nas z nieukrywaną żenadą.
Zapewne kolejny raz zastanawiali się jak mogłam stać się jedną z „pijawek” a na dodatek manifestować swoje uczucia wobec nich w tak intymny sposób. Paul chyba nawet zrobił się zielony z obrzydzenia, miałam cichą nadzieję, że jednak użyje specjalnego papierowego woreczka. Udzielała mi się powoli awersja Rosalie na wilki. Kochałam je, lecz nienawidziłam równie mocno. Może związane to było z moim wampirzym wnętrzem? Były naszymi naturalnymi wrogami, jedynymi, jakie istniały, o jakich bynajmniej wiedziałam.
Lot na szczęście nie trwał długo. Lotnisko w Houston przywitało nas deszczem póki, co pogoda nam sprzyjała. Inaczej to się miało zapewne do Manaus, które było słoneczne i gorące, takie bynajmniej miałam przekonanie o pogodzie panującej w tamtym rejonie świata. Czekały nas przymusowe zakupy. Przymusowe oczywiście nie dla wszystkich. Rose i Alice wydawały się być w siódmym niebie mogąc buszować po lotniskowych galeriach. Ja miałam czas by coś przekąsić. O tak byłam bardzo głodna. Ostatnimi czasy pochłaniałam jedzenie w naprawdę niepokojąco ogromnych ilościach. Zauważyłam również, że mój organizm funkcjonuje naprawdę niezwykle. Przez pierwsze dni po przebudzeniu czułam ludzkie fizjologiczne potrzeby, musiałam je załatwiać z wiadomych powodów. Od paru dni jednak wszelkie te potrzeby zanikły. Na całe szczęście. Niby jak cywilizowany pół - wampir miał korzystać z toalety w lesie zalewowym? Dziwne, wampiryzacja na nowo? Moje ciało nie mogło się zdecydować czy jak? Z tych jakże osobliwych rozmyślań wyrwał mnie Quil.
Nie warczałam i nie syczałam na jego widok, lubiłam go. Choć fakt, że usiadł niebezpiecznie blisko mojego szóstego hamburgera wyprowadzał mnie lekko z równowagi. Co jak co posiłku broniłam już odruchowo, byłam przecież drapieżnikiem, upośledzonym, ale byłam.
- Nie schizuj Bella! Nie przyszedłem ci podjadać! - najwyraźniej wyczuł moje obawy albo tak mocno je manifestowałam, och syknęłam może z dwa razy gdy zbyt mocno zaciągnął się wonią dania.
- Więc co cię sprowadza? - spojrzałam zaciekawiona nie przerywając jednak posiłku.
- Chciałem cię przeprosić - uśmiechnął się nieznacznie zawstydzony - Wiesz za to spotkanie z Samem, Paulem i Leą. Zachowali się chamsko - dodał wbijając wzrok w blat restauracyjnego stolika.
- Wiesz najważniejsze, że jeszcze żyję! - uśmiechnęłam się ironicznie - To nie twoja wina. Uwierz, że i bez twojego zaproszenia poszłabym do rezerwatu - starałam się go jakoś pocieszyć, ale w swej wypowiedzi byłam jak najbardziej szczera. Nic nie było mnie w stanie powstrzymać, po prostu musiałam tam iść, taka była kolej rzeczy, następny etap mojego przeznaczenia.
- Wiem! Zawsze byłaś narwana i mało myślałaś nad konsekwencjami swoich czynów - najwyraźniej się rozluźnił o ile było to w ogóle możliwe w towarzystwie wampira - Jednak nie umniejsza to mojej winie - dodał szybko.
- Nie zabiliby mnie prawda? - posłałam mu pytające spojrzenie - No wiesz za ten pakt!
Westchnął jakby się nad czymś głęboko zastanawiał. Nastała chwila krępującej ciszy.
` cholera chyba nie chcieli mnie zabić? Bynajmniej tak serio - serio!'
- Wiesz Bella musimy słuchać rozkazów Alfy! Jacob nakazał nam cię chronić pod jego nieobecność - mówił cicho i z prędkością karabinu maszynowego, zapewne chciał mieć tę część rozmowy już za sobą.
- A co ja niby nie umie zadbać o siebie? - prychnęłam. Kawałek bułki, który właśnie przeżuwałam znalazł się na podłodze, cóż za marnotrawstwo. Odchrząknęłam.
- Zapewne umiesz, ale sama wiesz jak jest! - wzruszył ramionami - Wszyscy dmuchają teraz na ciebie i chuchają!
Z tym miał rację. Czułam się jak niemowlę, zależne od rodziców. Jak nieporadna istota a przecież taka nie byłam. Zdobywałam nowe umiejętności! Fakt, traciło na tym moje wampirze ja, ale nic poza tym! Wielkie mi coś, że przestawiłam się na ludzkie jedzenie, że tworzyłam projekcje astralne, że czytałam w myślach! Nie byłam w niczym gorsza od reszty, no może byłam i to w wielu aspektach, ale czy to ważne? Nie czułam się zagrożona, trafniejsze byłoby określenie tego stanu mianem nie bycia pewnym własnych możliwości.
- Zauważyłam! - zdradzałam objawy zrezygnowania. Moja osobista obstawa w postaci Emmetta i Jaspera stojących za nami nie dawała mi o tym zapomnieć. Chłopcy posłali mi wdzięczne uśmiechy aż mnie zemdliło.
Jasper mógł w końcu odreagować czasy liceum i dla odmiany pognębić mnie a nie samemu być zniewolonym. Naprawdę współczułam mu! Wiedziałam, jakie katusze przeżywał ze swoim nadgorliwym rodzeństwem. Ten fakt powinien go jednak ustosunkować inaczej do mojej osoby. Powinien był mi współczuć a nie pastwić się nade mną. Cullenowie byli naprawdę dziwni! A niby to moje zachowania były nieprzewidywalne. Dobry żart nie ma, co!
- Pospiesz się Bella zaraz mamy samolot - ponaglał mnie Em nachylając się nad moja głową - Jak ty to możesz jeść? - zapytał z obrzydzeniem patrząc na resztki z Fast -Foodu.
` Nie wiesz, co tracisz'
Prychnęłam w myślach. W sumie nie miał bladego pojęcia jak owe danie nawet smakowało. W jego datach ( zawsze jakoś dziwnie mi było przyrównywać do poszczególnych osób z mojej rodziny czasy, z których pochodzili) hamburgery nie były jeszcze takie popularne o ile w ogóle znane.
- Zapytaj swojej dziewczyny! - uśmiechnęłam się rozbawiona kiwając w lewą stronę, z której nadchodziła Rosalie trzymając w dłoni potrawę nad którą właśnie dysputowaliśmy.
` odbiło jej'
Myśl Emmetta zlała się z moją w koherentną jedność.
Blondynka zadowolona z siebie podeszła do naszej czwórki. Żałowałam, że nie mogłam poznać myśli Quila, który patrzył na Hale jak na obłąkaną. Wampir z hamburgerem? Wampir zajadający się hamburgerem? To ci była rewelacja. Zapewne uznał, iż nasza rodzina postradała zmysły, nie pomylił się aż tak znacząco. Ja przechodziłam dziwną mutację, Rose postanowiła stać się człowiekiem i zaczęła jeść ludzkie jedzenie ( jakby jedno z drugim było jakoś powiązane), Carlisle z chorobliwą fascynacją wpisywał coś w swój notatnik, Edward przekroczył już ustalone i dopuszczalne normy opieki nade mną, Alice bawiła się w kucharkę, a Jazz…on się nade mną pastwił podobnie jak mój mąż. Jedynie Esme i Emmett zachowywali się w miarę normalnie - normalnie na tle reszty rodziny!
- Nie nadążam za wami! - pokiwał głową z niedowierzaniem Ateara - Sorry Bell's ale chyba pójdę do swoich - rzucił na odchodne i już go nie było.
- Powinniście pilnować jej nie mnie! - rzekłam urażona - Odstrasza nawet wilkołaki! - rzuciłam blondynce rozbawione spojrzenie.
Wzruszyła tylko ramionami i uśmiechnęła się pod nosem.
` Niedługo będę taka jak ona…zobaczycie'
Rosalie zaczęła mnie po prostu przerażać. Do czego była jeszcze zdolna?
- Samolot nie będzie na nas czekał! - powiedział Edward, odszukałam go wzrokiem, stał w kolejce do odprawy międzynarodowej razem z Carlislem, Esme i Alice. Na drugim końcu długiej hali terminali.
Wstałam od stołu i skierowaliśmy kroki ku pozostałym. Poczułam się senna po sytej uczcie. Postanowiłam wobec tego przespać cały lot do Manaus, gdziekolwiek się ono znajdowało w tej całej Brazylii. Edward na szczęście był świadom mojej potrzeby snu i nie męczył mnie już rozmową na temat paktu i innych moich zatajonych przygód.
Ledwo zajęłam swoje miejsce w fotelu a powieki same mi się zamykały, z oddali dochodziły mnie tylko głos stewarda i rozmowa mojego męża z Alice. Broniłam się przed snem, byłam zmęczona, ale obawiałam się tego, co może mnie w nim nawiedzić. Walka nie trwała długo. Odpłynęłam.
Bazowałam na polanie. Dokładnie na tej samej, na której ostatnim razem widziałam całą świtę Volturi. Brakowało jedynie ich widowni. Przede mną stał Kajusz, nie Aro. Nie wiem, co mną kierowało, ale wolałam towarzystwo jego brata, irracjonalnie czułam się przy Aro bezpieczniejsza. Minę miał groteskową jakby z nabożnym uwielbieniem na coś czekał, jego zamglone spojrzenie powędrowało gdzieś w dal za mną. Ostrożnie odwróciłam się podążając za jego wzrokiem i zamarłam. Serce biło mi jak oszalałe z wielkim żalem wyrywało się z mej piersi, czułam jakbym po części umierała. Na drugim końcu polany stał skuty łańcuchami Jacob - rdzawobrązowy wilk, otaczało go grono rozwścieczonych wampirów. Sycząc i szczerząc zęby zapowiadały jego rychły koniec. Wilk stał ze spuszczoną głową jakby pogodzony ze swym losem, jego długa sierść mieniła się w promieniach purpurowego słońca, dzień dobiegał końca, powoli dochodził nas zmierzch.
Warknęłam w stronę Kajusza, uśmiechnął się triumfalnie.
Stojąc tak w zastygłej z przerażenia pozie poczułam żądzę mordu. Moje ciało zaczęło drżeć, nie było to bynajmniej oznaką słabości i braku wiary we własne siły. Czułam jak każdą część mnie wypełnia moja materia, nie chroniła mnie już tylko jako zewnętrzna powłoka. Otaczający mnie świat nabrał niezdrowego odcienia czerwieni. Spojrzałam na ukochanego przyjaciela, wzięłam głęboki wdech. Jacob zaczął iskrzyć jasnym światłem. Był już bezpieczny, moja tarcza wzięła go pod swoje skrzydła. Pozostałe wilki gdziekolwiek były również zostały otoczone ochronną powłoką. Alfa była bezpieczna, co za tym szło pozostała część sfory również. Gdyby tylko nasze - wampirze umysły były w tak samo ściśle powiązane, co ich…
Nie wiedziałam, co działo się z resztą mojej rodziny. Czy byli bezpieczni? Czy jeszcze żyli?
Dobiegło mnie złowrogie syczenie Aleca, jego mroczne zapędy nie wpływały już na wilkołaka, który zaczął groźnie warczeć. Mocnym pociągnięciem łapy uwolnił ją z kajdan, otaczający go pobratymcy Aleca cofnęli się, zdawali sobie sprawę z zagrożenia, jakim był teraz ich jeniec. Wilk uwolniwszy się całkowicie zawył triumfalnie i spojrzał na mnie z wielką miłością emanująca z jego wielkich ślepiów. Sierść na karku najeżyła mu się wprost nienaturalnie, wiedziałam, jakie będzie jego kolejne posunięcie.
Zwróciłam się na nowo w stronę przybysza, nie czułam obawy, że w tym czasie mógł mnie zaatakować. Stał nieruchomo niczym kamienny posąg. Wiedział, że jego haniebne dzieło właśnie dobiegało końca, jego żywot również.
Uniosłam dłoń w górę, po czym gwałtownie ją opuściłam. Rozległ się echem potężny huk a ziemia rozstąpiła się zygzakiem tuż za Kajuszem. Był odcięty od swoich braci. Czyżbym zawładnęła darem Beniamina? Wydawało się a raczej byłam o tym przekonana, że powielam dary wszystkich uzdolnionych Zimnych Ludzi. Wyrwa w ziemi zapłonęła ostrym czerwono - pomarańczowym płomieniem. Rozjarzył się stos sprawiedliwości.
- Za wszystkie krzywdy, jakie wyrządziłeś mojej rodzinie i moim przyjaciołom, za śmierć Iriny, za twoje mordercze skłonności i wszystkie występki, jakich się dopuściłeś Kajuszu… - patrzyłam prosto w jego szkarłatne oczy, które nie okazywały najmniejszych oznak jakichkolwiek uczuć. Był ich pozbawiony. Stał się pustką, jaką poniekąd od wielu wieków był.
` Stare legendy'
To była jego ostatnia myśl, dość dziwna jak na kogoś, kto wiedział, że była zapewne jego pożegnalną.
Zadałam ostateczny cios. Niewidoczna siła mojego umysłu z rozmachem wepchnęła go w czeluści ognia. Był tak dumną i nieustępliwą osobą, iż nawet w swoich ostatnich chwilach nie wydał z siebie żadnego dźwięku, a umierał w mękach, na jakie zasłużył.
Z tyłu dobiegały mnie przeraźliwe krzyki i odgłosy rozrywanych ciał. Jacob rozprawiał się z resztą. Gdy ponownie spojrzałam w buchającą płomieniami ziemię leciały już w moją stronę niezliczone ilości ostrych sztyletów, które z przeraźliwym dźwiękiem odbiły się od mojej iskrzącej powłoki. Najwyraźniej Jane nie nauczyła się niczego od naszego ostatniego spotkania. Uśmiechnęłam się z politowaniem, byli tacy skorzy do uśmiercenia mnie nie mając nade mną żadnej przewagi. Byli tacy nieustępliwi…
Poczułam przy swym boku ciepło, to mój przyjaciel stał już ze mną ramię w ramię. Bił od niego mdły zapach wampirzych trupów. Zbliżył swój łeb do mojej twarzy, szturchnął mnie pyskiem i pochylił abym mogła wspiąć mu się na grzbiet. Zrobiłam to jednym zgrabnym ruchem. Wyglądałam niczym wojownik rodem z prastarych legend. Człowiek i wilk jako jedność, byliśmy niepokonani! Mściciele sprawiedliwości - ruszyliśmy na wojnę, której wynik już dawno temu się rozstrzygnął. Jacob odbił się od ziemi i skoczyliśmy przez płonącą wyrwę, czułam zimny wiatr na swojej twarzy. Polana za nami zmieniła się w płonące morze wampirzych ciał.
Mieszkańcy Volterry stali w zastygłych pozach, uśmiechałam się do siebie jak to w zwyczaju miała, Jane podczas torturowania swoich ofiar. Patrzyli na nas w zupełnym osłupieniu. Doświadczali na własnej skórze potwornych zdolności zgładzonego przez Jacoba Aleca.
- Aro, Marku! - zawolałam zeskakując z grzbietu Blacka - I oto nadszedł koniec waszego panowania! Dwa tysiące lat czekaliście na ten dzień! Przez te wszystkie lata wiedzieliście, że kiedyś nastąpi! Skutecznie eliminowaliście każdy znak zapowiadający waszą zgubę! I oto jestem! - wygłosiłam swoją przemowę z wielką chwałą. Nie czułam współczucia dla zebranych przede mną, czekał ich los nie przeze mnie szykowany. Byłam tylko narzędziem…
Jacob swoimi szczękami delikatnie uniósł mnie i posadził powrotem na swoim grzbiecie. Rzuciliśmy ostatnie spojrzenie na posągi, zdawały się być nieodzowną częścią połoniny. Pędem ruszyliśmy przed siebie zostawiając za sobą kolejne pasmo zniszczenia. Polana stanęła w płomieniach, wraz z nią wszelkie dowody istnienia królewskiej rodziny.
Zwróciliśmy swe spojrzenia na klify wybrzeża w La Push. Płonące ogniska zdawały się tłumić zimną poświatę wyłaniającego się księżyca. Staliśmy tak w zamyśleniu nie zważając na mijający czas.
- I oto płonie słońce o północy! - wyszeptałam wtulona we włochatą pierś przyjaciela.
Obudziłam się z przerażeniem. Jednak nie znajdowałam się na pokładzie samolotu, co wprawiło mnie w jeszcze większą panikę. Byłam w domu Cullenów, w pustym opuszczonym budynku. Stałam przed ogromnym lustrem Rosalie. W jego odbiciu ukazała mi się „moja babcia” zupełnie jak podczas snu w dzień moich osiemnastych urodzin. Tak to nie była zaiste Marie, tylko ja. W odróżnieniu od tamtego majaku nie było ze mną Edwarda, byłam samotną, opuszczoną,starą kobieciną. Czy taka czekała mnie właśnie przyszłość? Czy moja egzystencja prowadziła do zguby wampirów? Czy wymordowałam z Jacobem również i Cullenów? Własne dziecko? Byłam człowiekiem , cholernym śmiertelnikiem, morderczynią!
Z impetem uderzyłam zwiotczałą pięścią w lustro.
- Nieeeeeeeeeee!!! - z mojej krtani wydobyło się piskliwe zawodzenie.
Ktoś mną intensywnie potrząsał jednak nie mogłam wyrwać się z objęć potwornego koszmaru. Poczułam mocne uderzenie w twarz. Byłam na nowo na pokładzie samolotu.
- Nie sycz na mnie to zawsze działa! - warknęła Rose nachylając się nade mną. Edward zacisnął szczęki.
- Nie znaczy, ze możesz z niej robić worek treningowy.
` W RZECZY SAMEJ' pomyślałam mając nieodpartą ochotę rozmasować lewą stronę twarzy, poczułam dziwne odrętwienie w miejscu uderzenia.
- Miała się tak drzeć jeszcze na cały samolot? Ludzie i wilki gapią się na nas jak na nienormalnych! - syknęła ostro - Co ci się znowu uroiło w tej twojej łepetynie? - skarciła mnie.
- Nie chcę o tym rozmawiać! I dzięki za pobudkę! - próbowałam się uśmiechnąć, wyszło z tego coś na styl rozgoryczenia.
- Bello powinniśmy cię odesłać do domu! - Edward tulił mnie do piersi i całował we włosy. - Co widziałaś? Gdzie byłaś Bello? - był bardzo zatroskany moim stanem ducha, rozsypałam się na miliony kawałeczków.
- Edwardzie przeżyłam tylko ja! Stanę się człowiekiem! Mordercą! - wtuliłam się w jego pierś - Gdy umrę nie będzie cię już przy mnie - fala nieopisanego bólu przeszyła moje serce. Tak było na swoim miejscu i pękało z rozpaczy.
- To był tylko sen - szepnął i pocałował mnie w zagłębienie między obojczykami.
` oby to był tylko sen najdroższa'
„ Szanowni państwo podchodzimy do lądowania. W Manaus przywita nas słońce i temperatura 32 stopni Celsjusza. Proszę zająć swoje miejsca i zapiąć pasy „
Dobiegł nas prze głośnik głos pilota.
Spałam aż tyle godzin? Fakt moje sny ni jak się miały do mijającego czasu. Zauważyłam jednak pewną zależność. Jeśli w wizjach były wilkołaki czas się dłużył, jeśli wampiry z mojej rodziny mijały zaledwie ułamki sekund, jakby w ich przypadku czas nieubłaganie dobiegał końca. Ja byłam ich końcem.
- Wszyscy przeze mnie zginiecie! - szepnęłam rozżalonym tonem - Zabiłam całą rodzinę Volturi, was już nie było! Zginiecie przeze mnie! Przynoszę pecha! - łzy zalały moją twarz niczym wodospad.
- No, co ty, Bella! Samolot się nie rozbił! - Emmett uśmiechnął się pocieszająco.
- Proszę zająć swoje miejsca! - upomniała wszystkich zebranych wokoło mnie zniecierpliwiona stewardesa.
Niechętnie wykonali jej polecenie.
Położył głowę na mojej piersi i westchnął ciężko.
- Wszystko w porządku? - zapytała troskliwie miła stewardesa, która przed chwilą rozgoniła widownię na swoje miejsca.
- Miała koszmar - uśmiechnął się posyłając swoje zniewalające spojrzenie - Nie lubi latać!
- Podać wody?
- Byłoby miło z pani strony! - mącił dalej kobiecie w głowie. Jak on mógł w takiej chwili robić tak absurdalne rzeczy? Skąd brało się w nim tyle spokoju ducha?
Musiałam przyznać, że orzeźwiający płyn nieco poprawił mój stan. Opanowałam się na tyle by nie wylewać z siebie hektolitrów łez, oczy piekły niemiłosiernie. Jakbym o tym zapomniała. Musiałam panować nad tymi ludzkimi reakcjami na stres, ponieważ wprost wypalały mi oczy. Mogłam się nawet założyć, że wyglądały gorzej niż tuz po mojej przemianie. Nie miałam jednak odwagi spojrzeć w lustro. Bałam się ujrzeć w nim odbicia Marie. Oczywiście na hali przylotów wszyscy wpatrywali się na mnie z zaciekawieniem. Wyglądałam żałośnie, tego byłam pewna. Ludzkie myśli zdradzały wszystko.
Na całe szczęście moja rodzina była wyrozumiała do tego stopnia, że nie zadawali zbędnych pytań, wiedzieli, że nie byłam w stanie o tym spokojnie rozmawiać. Po wszystkich formalnościach przystanęliśmy by uzgodnić dalszy plan naszej podróży, bynajmniej takie miałam przeświadczenie.
- Musimy przejść na inny terminal, czeka tam już helikopter! Wszystko załatwione! - powiadomił zebranych Hale. Ouileuci stali oczywiście w zwartej grupie w stosownej odległości od nas, ale na tyle blisko by słyszeć, o czym rozmawiamy.
` helikopter? Po co?'
Zaczęłam się denerwować i słusznie. Gdy znaleźliśmy się już na miejscu odechciało mi się dalszej wędrówki. Nie zastanawiałam się dotychczas, w jaki sposób znajdziemy się w środku dzikiego amazońskiego lasu.
SKOKI SPADOCHRONOWE - taki napis widniał na hangarze, do którego zmierzaliśmy. Pożałowałam w tamtej chwili swojego obżarstwa, miałam wrażenie jakby treść żołądka cofnęła mi się do ust. Z trudem powstrzymywałam się by najzwyczajniej w świecie nie zwymiotować na samą myśl o wyskoczeniu z lecącego helikoptera. Miałam słuszne obawy, co jeśli w związku z moją transformacją moje niezniszczalne ciało nie było już takie nie do zdarcia? Nikt tego nie sprawdził, nie żeby celowo chcieli mnie krzywdzić czy coś. Najwyraźniej uznali ten fakt za oczywisty. I niby kazali mi teraz ot tak zabić się? Oszaleli myśląc, że dotrę do Amazonek w ten sposób?
- To jakiś żart prawda? Alice powiedz, że to tylko wasze cholerne poczucie humoru! - jęknęłam patrząc jak młody Brazylijczyk sprawdza nasze spadochrony.
- Złamała pakt, wyszła za pijawkę a boi się skoczyć! - prychnął Paul rozbawiony - Z twoją głową rzeczywiście jest coś nie tak! - dodał pukając się w swoją.
- Zważaj na słowa psie! - syknęła Rose. Rozdziawiłam usta. Cóż jej wstawiennictwa spodziewałam się na samym końcu bardzo długiej listy, o ile w ogóle na niej widniało. Nie, nie podejrzewałam jej o taki gest.
- Co jeśli mi się coś stanie? - bąknęłam nadąsana.
- Pani wampir nie jest już taka marmurowa? - Indianin nic nie robił sobie z zabijającej go spojrzeniem blondyny i żartował sobie ze mnie w najlepsze.
- Paul! - ostrzegł go Edward.
- On ma racje! Co jeśli nie jestem już taka niezniszczalna? - szepnęłam zatrwożona patrząc na zebranych.
- Skoczysz ze mną! Nic ci nie grozi Bello! - pocieszał mnie mąż kucając przy mnie - Wiesz, że nie pozwolę by stała ci się krzywda.
- Wiem! - westchnęłam - Skoczę jeśli ktoś sprawdzi czy moja skóra jest nadal taka mocna jak powinna być! - zawyrokowałam. Nie spodobało się to mojej rodzinie. Indianie byli skorzy to sprawdzić.
- Nawet o tym nie myślcie! - warknął Edward złowrogo - Bello nie bądź niepoważna! Nic ci nie grozi! - przekonywał mnie zniżając głos.
- Nie waż się mącić mi w głowie! - warknęłam - Em, Jazz? - spojrzałam błagalnie na braci. Pokiwali przecząco głowami, nie odważyliby się sprzeciwić Edwardowi. Nie miałam innego wyjścia. Sięgnęłam po leżący nieopodal śrubokręt.
- Bello opanuj się! - zagrzmiał baryton w moich uszach, kolejny raz musiałam sprawić mężowi zawód. Z impetem zamachnęłam się narzędziem w zagięcie łokcia, były tam już blizny, które nie zagoiły się nawet po mojej wampiryzacji. Blizny przeszłości, moich osiemnastych urodzin i bitwy z nowonarodzonymi - blizna „trzeciej żony”.
Śrubokręt uderzając w moje ciało złamał się w pół a jego część przeleciała świstem obok głowy Setha. Chłopak niczym w zwolnionym tempie śledził dalszą trajektorię lotu odprysku, który wbił się w metalowe poszycie hangaru.
- No to możemy lecieć! Najwyżej będę wymiotować! - powrócił mi w końcu dobry humor, nie byłam aż takim dziwadłem jakby się mogło zdawać, byłam niezniszczalna! Ten drobny szczegół napawał mnie chorobliwą wręcz dumą.
- W takim razie skaczesz sama! - zaśmiał się Edward po czym ujął moją dłoń i dokładnie przyjrzał się miejscu, w które próbowałam wbić żelastwo. Sprawdzał najwyraźniej czy rzeczywiście się nie skaleczyłam. Delikatnie palcem wskazującym przejechał wzdłuż linii mojej blizny i ciężko westchnął.
- Ty szalona wariatko! Nigdy nie myślisz nad tym, co zamierzasz zrobić - złożył na mej dłoni pocałunek jakby w podzięce za każdą moją podjętą decyzję, niekoniecznie rozważną.
- Ruszajmy! - Alice poprawiła swój wielki kapelusz - Niewygodnie mi w tym! - dodała naciągając długie satynowe rękawiczki
- Nie ma to jak lądować w dziczy ubrana jak na bal u gubernatora! - zaśmiał się rozbawiony Seth.
- To lepsze niż iskrzenie w tym słońcu! - uśmiechnęła się delikatnie - Możemy już iść, wszystko pójdzie dobrze! - dodała spoglądając w stronę śmigłowca. Jakby na potwierdzenie jej słów młody mężczyzna zaprosił nas na zewnątrz. Pilot uruchomił już śmigła.
Szybkim krokiem ruszyliśmy w kierunku maszyny zapobiegliwie ukrywając choćby kawałeczek naszych ciał przed promieniami słonecznymi.
Pech chciał, że powietrze wprawione przez śmigła w wielki podmuch uderzyły we mnie z impetem, nie byłam przygotowana na to, co się stało. Nikt nie był.
Przerażonym wzrokiem podążyłam za swoim odlatującym błękitnym kapeluszem, który ochraniał moją twarz. Zamarłam. Wiedziałam, że będziemy musieli zlikwidować naocznych świadków. Moi towarzysze zatrzymali się wpatrując się we mnie z niedowierzaniem. Nie wiedziałam jak się zachować, spaliłam nas na całej linii. Wydałam nasz sekret, którego tak strzegliśmy. Miałam ochotę oderwać sobie głowę by tylko ukryć namacalny dowód naszej inności. Alice obiecała, że wszystko pójdzie dobrze! Czy krwawą rzeź można było zaliczyć do określenia „ pójdzie dobrze”? Z wizjami mojej przyjaciółki nie było najwyraźniej najlepiej.
Stali tak w całkowitym osłupieniu. W końcu Rosalie wybuchła z goryczą w głosie.
- Teraz to się może nawet opali!
O co chodziło jej tym razem? W czym znowu miała problem?
- Niesamowite! - Carlisle wydawał się w końcu dojść do siebie - Faktura twojej skóry jest identyczna jak twojej córki! - dodał zachwycony tym faktem.
Musiałam przeanalizować fakty, mój mózg był przecież opóźniony! I doszło do mnie, zapaliła się w końcu ta magiczna żarówka nad moją głową. Olśniło mnie.
- Już nie mienie się blaskiem diamentów prawda? - usta zaczęły mi drgać, byłam bliska płaczu. To, z czego byłam taka dumna, na co z próżnością wpatrywałam się w słoneczne dni siedząc na ganku swojego kamiennego domku, ot tak po prostu zanikło - Jestem matowa! Jestem brzydka! Jestem jakimś chrzanionym wybrykiem natury! - moja złość sięgała zenitu. Uwielbiałam fakturę własnej skóry, byłam z niej dumna, nie lubiłam kamieni szlachetnych, stroniłam od nich, ale blask mojej diamentowej skóry mogłabym podziwiać godzinami. Przypominałam w tym, Rosalie.
- Najważniejsze, że nic się nie stało i nie waż się beczeć - uprzedziła mnie Alice, po czym chwyciła za dłoń i siłą zaciągnęła do ogromnej maszyny. Całą podróż siedziałam nadąsana dostarczając tym samym ubawu wilkom. Moje zachowanie było dziecinne, ale pozbawiono mnie najpiękniejszej wampirzej cechy. Czy nie było to dobrym uzasadnieniem dla mojego smutku? Niby skąd włochate cuchnące przerośnięte wilki mogły wiedzieć cokolwiek na temat bezkresu piękna wampira stojącego w poświacie słońca!?
Oj znowu zaczęłam uprzedzać się do swoich kompanów, do braci mojego przyjaciela.
Z mojego stanu zadumy wyrwał mnie głośny okrzyk Emmetta.
- Lecimy ptaszki!
Przełknęłam głośno ślinę. Świadomość o niezniszczalności mojego ciała wcale mnie jednak nie uspokoiła, panicznie bałam się wyskoczyć z helikoptera, kurczowo złapałam się metalowego drążka. Zrobiłam to chyba zbyt zachłannie, ponieważ wygiął się w nienaturalny sposób. Przeklęłam w myślach, co nie zdarzało mi się często, ostatnio nic mi nie wychodziło! Edward spojrzał na moje dzieło i wywrócił oczami. Nie skomentował tego i byłam mu za to wdzięczna. Pomógł mi założyć plecak ze spadochronem i uśmiechnął serdecznie.
- Dla pozoru nie zapomnij pociągnąć za ten sznurek - pokazał mi wszystko, co i w jakiej kolejności mam zrobić - Do zobaczenia na dole!
I wypchnął mnie bezceremonialnie na zewnątrz. Byłam na niego wściekła! Żadnego pocieszającego słowa, żadnego buziaka na ewentualne pożegnanie gdyby jednak grawitacja miała mi zaszkodzić. Patrzyłam z przerażeniem jak jego uśmiechnięta nadal twarz oddala się. Tego jeszcze nie było. Latające wampiry! Zachciało mi się śmiać na samo wspomnienie naszej wyprawy na polanę Edwarda, byłam pewna, że wampiry zmieniają się w nietoperze! Legendy wymyślone przez ludzi były idiotyczne. Jak mogłam wierzyć w coś tak głupiego? Jak ja sama mogłam być tak naiwna?
`YYYYYYYYYYYEEEEEEEEEE'
Darło się coś, co z szybkością godną światła przemknęło tuż obok mnie.
„ latające wilkołaki” to ci dopiero dowcip!
Na całe szczęście nie zapomniałam z nadmiaru wrażeń pociągnąć za zawleczkę, czego pożałowałam w chwili, gdy szarpnęło mną do góry. Hamburgery niebezpiecznie zbliżały się do ewakuacji na zewnątrz. Z trudem zaciskałam usta by tylko nie zwymiotować. Gdybym mogła zrobiłabym się jeszcze bardziej blada niż byłam. Pożałowałam, że zgodziłam się na taki środek transportu, wolałabym biec choćby przez tydzień! Nic nie było w stanie poprawić mojego zniechęcenia nawet to niewyobrażalnie nieprzyzwoite poczucie wolności, władaniem przestworzami, pięknym widokiem rozpościerającym się pode mną.
Zaczęłam panikować, gdy tylko drzewa zdawały się niebezpiecznie szybko do mnie zbliżać, linki sterownicze spadochronu nie chciały ze mną współpracować, spadałam dokładnie w sam środek nieznanej mi dziczy.
I nastała ciemność…
Jak łatwo było ot tak po prostu zemdleć z nadmiaru wrażeń! Człowiek ( no przyjmijmy ta część mojego popapranego jestestwa) mógł tak łatwo pozwolić sobie na uwolnienie się od stresu. Nie musiałam zastanawiać się czy jakiś nieznany mi drapieżnik właśnie próbował się wgryźć w moją szyję. Uśmiechnęłam się na sam pomysł tak absurdalnego skojarzenia. Zrobiłabym z biedaka kalekę na resztę jego bytu. Byłam w stanie wyobrazić sobie nawet jak jakiś wielki lampart czy lew zerkają na mnie z niedowierzaniem czując jak ich potężne kły tak bezpretensjonalnie łamią się w kontakcie z moją słodką skórą. O ile takie zwierzęta w ogóle żyły w tej dziczy, nie wiedziałam nic na temat fauny tego rejonu świata. Szczerze mówiąc nie interesowało mnie to w najmniejszym stopniu, nic lub nikt nie mogło stanowić dla mnie zagrożenia. Byłam jeszcze ( kładłam nacisk na to `jeszcze') niezniszczalną, myślącą ( podejrzewałabym, że podważyłoby to przekonanie kilka, a może nawet więcej niż parę istot z mojego otoczenia) poruszającą się skałą, ot takim opancerzonym drapieżnikiem, który mógł zabijać bez stresu, że sam padnie ofiarą. Drapieżnikiem, który posiadał najwyższą grupą inwalidzką, powinni mnie zamknąć, w zoo. Byłabym zapewne tłumnie odwiedzanym okazem.
I kolejny raz dzisiejszego dnia do świadomości przywróciło mnie pieczenie na twarzy ( niby niezniszczalna powłoka a pozwalała odczuć ból, który interpretowałam jako nieprzyjemne mrowienie). Cholerna Rosalie chyba się już uzależniła od katownia mojego lewego policzka. Warknęłam złowrogo i otworzyłam nieprzytomnie oczy.
Stała tak nade mną z głupim uśmieszkiem wymalowanym na tej idealnej facjacie, poniekąd zazdrościłam tej jej nieludzkiej urody.
- Uderz mnie raz jeszcze a odgryzę ci dłoń! - warknęłam próbując uwolnić się z plątaniny sznurków i potarganego materiału. Moje wysiłki były komiczne i zbędne, nie było mowy żebym sama się wyplątała z całego tego bajzlu.
I stała tak nadal na jednej z gałęzi rosłego drzewa wpatrując się na mnie z nieopisanym wręcz rozbawieniem.
` głuptas! Nikt jej nie powiedział żeby wypięła się po prostu z tego badziewia?'
Mentalny śmiech Hale rozległ się w moim zmęczonym umyśle.
Posłałam jej na wpół zwycięski uśmiech i pewnym ruchem zwolniłam zacisk klamry. To było najgłupsze z możliwych posunięć w moim życiu. Wisiałam już głową do ziemi. Jakim cholernym cudem moje stopy uwięzione były w pajęczynie kolorowych sznurków? Ta, nie trzeba się było szamotać jak ryba w sieci! Byłam skazana na litość blondyny, która za nic na świecie nie zamierzała pomóc mi w przeciągu najbliższych minut, które ciągnęły się w nieskończoność. Na szczęście w moich żyłach nie płynęła jeszcze krew ( jeszcze, zważając na ostatni sen i opierając się na fakcie, kim w nim byłam) i nie miała możliwości odpływać do mojego zlasowanego mózgu.
W najmniej spodziewanej chwili poczułam jak moje kamienne ciało poddawało się właśnie zasadzie grawitacji, a twarz Rosalie z wymalowanym na niej krzywym pół uśmieszku niebezpiecznie się oddalała. Zanim mój pracujący na najmniejszych obrotach umysł zarejestrował fakt, iż najzwyczajniej w świecie spadałam wbiłam się w poszycie niczym meteor. Z wielkim hukiem.
- Tu jesteśmy! - zawołała Rosalie machając w stronę drzew. Cholerna psuta barbie ( byłam na nią wściekła, ponieważ moje ubrania w kontakcie z gałęźmi i paprociami nadawały się tylko do wyrzucenia, wyglądałam jak ostatnia sierota) zrobiła to specjalnie! Uwolniła mnie, gdy tylko zorientowała się, że nadchodzą nasi kompani, nie mając oczywiście zamiaru informować mnie o swoim zamiarze! Z chorą napastliwością spojrzałam na swoją prawą stopę i uśmiechnęłam się wrednie( tak to był najczystszy uśmiech agresji, jaki kiedykolwiek pojawił się na mojej twarzy) i z całej siły kopnęłam w potężne drzewo. Z tryumfem w oczach rejestrowałam jak żywe domino pokłada kolejne drzewo i wrzask wściekłej blondynki. Byłyśmy kwita!
Już ponad milionowy raz dzisiejszego dnia poczułam się jakbym była w samym centrum koszmarnego szamba. Stali tak nade mną wszyscy z minami pełnymi politowania, och, te miny byłam w stanie znieść, ale myśli…byłam wściekła, że słyszałam je wszystkie, chociaż w ogóle nie chciałam. Ich mentalne głosy wprost siłą wdzierały się do mojego umysłu, myślałam, że dostanę spazmów.
I wszystkie dotyczyły oczywiście mojego wyglądu! Mojej nieszczęsnej garderoby, która dzięki wspaniałomyślnej Rose, przypominała firmowe wdzianko jakiegoś obskurnego lumpa. W tamtej właśnie chwili zawiesiłam priorytetowy dla mnie plan - plan pojednania z Rosalie Hale.
Byłam wściekła! Irytowało mnie również zachowanie Edwarda, który zamiast pomóc mi wstać, czego wymagały dobre maniery tak w nim przecież zakorzenione, stał rozbawiony opierając się o drzewo.
No tak, ależ ja w ślimaczym tempie wszystko kojarzyłam! Zaczynało mnie to już przerażać, bo stawałam się bardziej rozkojarzona niż przed wampiryzacją. Jeśli w takim kierunku szła moja transformacja krucho widziałam swoją przyszłość, by nie rzec wprost - w ogóle jej nie widziałam!
Mój mąż w najmniej odpowiednim momencie przypomniał sobie, że jest na mnie zły. A zapowiadało się tak miło… w mydleniu oczu był perfekcjonistą, ech czegokolwiek by się nie dotknął stawało się to poniekąd relikwią!
Uśmiechając się niepewnie przyglądałam się zebranym wokoło mnie, cholera nikt nie miał choćby zmierzwionych włosów ( pomijając oczywiście czuprynę mojego lubego), nie mówiąc nawet o tym żeby któreś z nich miało choćby lekko zagniecione ubranie!
Poczułam się jak ostatnie nieszczęście, gdy skupiłam się zbyt długo na wyglądzie Alice. Nadal wyglądała jakby wybierała się na przyjęcie…zawsze elegancka i pełna gracji.
HE HE HE HE……
Automatycznie przypomniało mi się moje pierwsze polowanie i ta satynowa kiecka, brrrr. Oj pamiętałam te wszystkie niedogodności poruszania się w obcisłej kreacji i te cholerne szpilki, którymi mało nie zdemolowałam ściany Esme. Rzucanie butami mogłabym wpisać na listę swoich ulubionych czynności. Nie chciałam, wręcz przeciwnie, by moja przyjaciółka odczuwała podobny dyskomfort, co ja wówczas…no cóż skoro byłam w takim fatalnym nastroju musiałam się czymś pokrzepić.
- W którą stronę ruszamy? - zapytałam wstając niezgrabnie z podłoża unikając przy tym kontaktu wzrokowego z przyjaciółmi ( to było bardzo wygórowane określenie, ale lepsze nie przyszło mi wówczas do głowy), wystarczył sam fakt, iż moich uszu dobiegały ciche szczeknięcia z obozu sfory. Mieli ubaw po same pachy. Jakże mi było niepomiernie komfortowo!
- Na zachód! - Jasper wskazał dłonią kierunek. Zrobił to w taki sposób jakbyśmy byli jego wojskiem i zmierzali właśnie stoczyć ostateczną walkę, której panicznie się obawiałam. Miałam dość zabijania jak na jeden dzień! Żyłam cichą nadzieją, że wyjazd mojej Renesmee i Jacoba nie był w żadnym stopniu powiązany z rodziną z piekła rodem.
Już miałam zadać kolejne z nasuwających mi się na usta pytań, kiedy to z zza drzew wyłoniła się Rosalie. Wściekła i rozjuszona ciskająca spojrzeniem błyskawice w moją stronę, poczułam maniakalne wręcz zadowolenie. Szła tak stąpając ciężko jakby dla podkreślenia swojej złości zaciskając dłonie w pięści. Kolejny przypływ satysfakcji wypełniający mnie aż po szpik kości na widok jej rozdartej eleganckiej białej bluzki, która nie była już taka biała.
Odetchnęłam z ulgą, gdy zaciekawione spojrzenia utknęły na blondynce. Warknęła złowrogo niebezpiecznie zbliżając się w moim kierunku. Byłam pewna, że zaraz zakończę swój żywot.
- Jesteśmy kwita! - poczułam jej oddech na twarzy. Stała tak blisko jakby chciała, aby jej słowa wtopiły się we mnie i zakodowały na całe życie.
- Też tak uważam! - odparłam z irracjonalnym zadowoleniem, którego bynajmniej nie czerpałam z faktu, iż poniekąd mnie tym stwierdzeniem przeprosiła. Wystarczyła mi satysfakcja, że wyglądała tak samo opłakanie jak ja.
Nasi partnerzy zerkali na nas z nieukrywanym zaciekawieniem. Jednak wystarczyły nasze miny by zrezygnowali z zadawania jakichkolwiek pytań, które dławili w sobie ogarnięci niepohamowaną ciekawością.
I byli bardzo rozważni w podjęciu takowej decyzji! Nie miałam najmniejszego zamiaru opowiadać o swojej kolejnej przygodzie z grawitacją!
Biegliśmy już od dłuższego czasu, nie byłam w stanie nawet określić ile kilometrów pokonaliśmy, gdy pierwszy postój wymusiła na nas rzeka. Wiedziałam, że była to sławienia Amazonka, która wydawała się być, co najmniej bezkresnym oceanem w moim mniemaniu! Irracjonalnie przetarłam oczy by dostrzec coś na jej drugim brzegu. Zapowiadała się kolejna wizyta u wampirzego specjalisty, tym razem kłaniał się w moim kierunku okulista. Poczułam się jak nowonarodzone ślepe kocię.
- Skaczemy? - zatarł ręce podniecony Emmett podskakując z nogi na nogę. Spojrzałam na niego z przerażeniem wymalowanym na twarzy, nie uszło to uwadze Rosalie.
- Ktoś tu ma dość skakania jak na jeden dzień chyba! - zaśmiała się ironicznie poprawiając swoje długie jasne włosy.
- Chyba ślepnę! - skrzywiłam się z niesmakiem nadal wpatrując się w dal by dostrzec cokolwiek - Nie umie określić odległości by pokonać ten bezkres wody bez przeszkód! - wbiłam spojrzenie w trawę.
- Hmmm - westchnął Edward - Wezmę cię na ręce! - zaproponował nie będąc jednak przekonanym co do swojego pomysłu.
- Nie da rady! - odparłam smutno, nawet mój boski i niedościgniony Edward nie był w stanie ze mną jako bagażem przeskoczyć tego cholernego bezkresu.
I zrodziła się ta szalona myśl w moim szalonym mózgu!
Spojrzałam niepewnie na Sama to znowu na Edwarda zastanawiając się, który pierwszy mnie wyśmieje.
Sami chyba zorientowali się w moim zamiarze. Edward spochmurniał a Uley szczeknął jakby się zaczął krztusić. Umierał ze śmiechu.
- Bardzo kurdę zabawne! - mruknęłam niezadowolona posyłając wilkowi piorunujące spojrzenie - To ja sobie na was tu poczekam! - prawie krzyknęłam.
- Dostaniesz wysypki jak ją zabierzesz kundlu? - syknęła Hale. Zapewne gdyby nie mocne wampirze mięśnie twarzy moja szczęka walnęłaby z impetem o ziemię. Czasem blondynę było trudniej rozgryźć niż jej brata a mojego męża. Ich zmiany nastrojów porządnie dawały mi w kość!
Podobnie jak i mi reszcie odebrało mowę z wrażenia. Parsknęłam śmiechem, gdy doszła mnie myśl Emmetta.
` cholera mam nadzieję, że jej miłość do Belli to nie efekt uboczny jedzenia tego świństwa na lotnisku! Cholera, co jeśli moja, Rose zaczęła mutować!?'
i na nowo stałam się obiektem wnikliwych obserwacji.
- Co cię tak bawi? - Alice była bardzo tego ciekawa, nie zaryzykowałabym stwierdzenia, że nawet za bardzo.
- Ech, to nic takiego! Wiesz, że jestem nienormalna, my tak mamy! - mruknęłam szczerząc zęby jak ostatnia kretynka.
Nie odezwała się, co osobiście odebrałam jako potwierdzenie moich słów. Super sprawa, kiedy najbliżsi utwierdzają cię w przekonaniu, że czas najwyższy założyć biały kaftan.
- Sam obawia się, że zbyt bliski kontakt z tobą sprawi, iż cię po prostu zmasakruje gdzieś tam! - wskazał machinalnie dłonią na wodę zaciskając mocno szczęki by nie rzucić się na Indianina za same jego myśli.
Najwyraźniej miałam zostać na tym cholernym brzegu sama i czekać, aż pozostali wrócą z dwójką dezerterów. Byłam wściekła, choć to słowo w znikomym procencie odzwierciedlało moje uczucie. Maniakalnie wręcz zaczęłam analizować wszelkie sposoby, dzięki którym mogłabym jednak uczestniczyć w przeprawie. Nie wiem, dlaczego w moje myśli wkradła się nagle twarz Beniamina, ale oświeciło mnie! Zanim zdążyłam uśmiechnąć się tryumfalnie wymierzyłam sobie mentalny policzek.
` Idiotka, kretynka, wariatka'
Uderzałam się raz po raz.
` To był głupi sen! A ty sobie wyobrażasz, że jesteś wszechmogąca'
Wszechmogąca może nie byłam, ale głupia i naiwna owszem.
I podniosłam tą swoją pustą łepetynę z dumą jakbym, co najmniej odkryła kontynent Ameryka.
- Obiecajcie, że nie będziecie zadawali głupich pytań, jeśli uda mi się to, co zamierzam zaraz zrobić - spojrzałam na zebranych niepewnie.
Moje mentalne usta darły się okrutnie.
` Idiotka, głupia zidiociała kretynka!'
Spojrzeli na mnie w sposób, w jaki się spodziewałam - jak na kretynkę!
- No dobrze - westchnął Carlisle patrząc na mnie z wyczekiwaniem, bez większego jednak entuzjazmu.
Jasper uniósł brew jakby spodziewał się, że znowu palnę lub zrobię coś małoznaczącego.
Ukuła mnie ich zerowa wiara w moje możliwości umysłowo - komunikacyjne.
Nadęłam wargi w grymasie, mało brakowało żebym tupnęła nogą w złości. Opanowałam się jednak i skierowałam swe kroki bliżej brzegu rzeki. Nie zrobili nawet kroku do przodu, pozostali na swoich miejscach. Jedynie wilki ( za, co byłam im poniekąd wdzięczna) zbliżyły się nieznacznie.
Skupiłam się z nadludzką ( nadwampirzą?) wiarą nad tym, co wydawało się absurdem by udało mi się tego dokonać. Uniosłam dłoń do góry. Otworzyłam powoli oczy z nadzieją na powodzenie moich starań.
I stałam jak ta idiotka z uniesioną dłonią. Rzeka nadal była dla mnie barierą nie do pokonania. Ponownie uniosłam dłoń powtarzając tę czynność kolejnych kilka razy.
- Zamierzasz przelecieć? - dobiegł mnie pełen politowania głos Jaspera. Wilki spojrzały na niego to na mnie i wydały z siebie kolejne krótkie szczeknięcia. Em z trudem poskramiał drgające kąciki ust. Spiorunowałam ich spojrzeniem, byłam wściekła na siebie.
` Masz idiotko, czego chciałaś! Wzięli cię teraz za większą wariatkę niż zakładali'
W mojej głowie zawrzało, mózg gotował się ze złości.
` O kurwa!!!'
Spojrzałam na Emmetta z zażenowaniem. Pierwszy raz usłyszałam jak
przeklina tak ostro. Jakby nie był tym Emmettem, którego znałam. Odważyłam się spojrzeć na niego by posłać mu karcącą minę. To, co ujrzałam zbiło mnie z pantałyku.
Wszyscy patrzyli na mnie z rozdziawionymi ustami, nawet nasi włochaci kompani zastygli w bezruchu jakby byli wypchanymi eksponatami w muzeum.
Zastanawiał mnie fakt, czemu mają taką dziwna barwę skóry ( sierści) jakby słońce właśnie zachodziło i otulało ich swoim ostatnim, ciepłym, czerwonawym oddechem. I dostrzegłam odpowiedź w czarnych ślepiach Setha. Płonęły żywym ogniem przybierając barwę niezdrowego pomarańczowego odcienia, odzwierciedlały to, co działo się za moimi plecami. Szalał tam pożar!
Wstrzymawszy oddech odważyłam się odwrócić głowę do tyłu by tylko zaprzeczyć przekonaniu, że właśnie puszczałam las deszczowy z dymem.
Ku mojemu przerażeniu, ( choć jednak odetchnęłam z ulgą, bo nie podpaliłam terenów łowieckich Zafriny i jej kompanek) płonęła nie dzicz, ale bezkres wody Amazonki. Jakim cudem, cholernym cudem podpaliłam rzekę? Zacisnęłam usta.
` jestem kretynką'
Jedynym pocieszeniem był fakt, iż moi kompani nadal nie byli w stanie drgnąć i gapili się na bezmiar ognia. Mogłam przeanalizować fakty, ich znikomą część ze względu na mój powolny proces myślowy. O tak mój wyczyn sprzed minuty był idealnym dowodem na opieszałość mojego mózgu.
Jednak, co sprawiło, że wznieciłam pożar? Do tego pożar wody żeby było ciekawiej! Chciałam tylko żeby woda zrobiła mi łaskawie przejście i rozlała się na dwie strony. W Mojżesza mi się cholera chciało bawić! Moja absurdalna głupota sięgała granic możliwości. Na pewno zamurują mnie po tym, co odstawiłam gdzieś w ciemnym kącie piwnicy! Nie ma, co mój pech wrócił, na domiar złego miał najwyraźniej zamiar nadrobić stracony przez ostatnie lata czas! Żałowałam, że nie miałam przed sobą żadnego twardego kamiennego muru, uderzałabym w niego głową z namacalną wręcz chęcią jej roztrzaskania. Od mojej pobudki stawałam się bardziej żałosna niż zagubiona w nowych doświadczeniach. Wszystko wzorowo doprowadzałam do katastrofy. Byłam jedną wielką katastrofą!
Skończywszy swe mentalne użalanie się nad sobą powróciłam do ustalania jakże ważnych faktów.
Musiałam przyznać przed samą sobą, że jednak w jakimś stopniu posiadłam dar Egipcjanina, o ile on miał w ogóle jakieś zapędy piromaniackie.
Raz jeszcze spojrzałam na szalejący za mną żywioł. Wzdrygnęłam się, po czym przeraziłam.
` jak ja mam to ugasić?'
Masowałam dłonią skroń jakby miało mi to w jakimś stopniu pomóc w racjonalnym myśleniu. Bałam się zaplanować przywołanie deszczu, bo znając swoje głupie szczęście wywołałabym potężne trzęsienie ziemi lub spowodowałabym wylanie Amazonki i idącą za tym ogromną powódź. A pływać kurdę nie umiałam!
` jestem kretynką'
Przypominałam sobie o tym fakcie zbyt często, ale nie mogłam mieć do siebie pretensji, ponieważ nią w rzeczywistości byłam! I niedługo ta kretynka będzie musiała wyjaśniać swojej skołowanej rodzinie, co to miało niby być?!
„Niedługo” nastało zbyt szybko jak na mój gust.
- Co to miało niby być? - pierwszy otrząsnął się Jasper. Patrzył tak na mnie (jak na nawiedzoną, zmutowaną ofiarę losu) z pożałowaniem ilękiem w oczach.
Było źle skoro on się mnie obawiał.
- Co? - pisnęłam wbijając spojrzenie w trawę, po czym zacisnęłam powieki by jej czasem nie zapalić samym wzrokiem.
- To ognisko za tobą! - wypowiedział te słowa z niedowierzaniem - Co to ma być?
- Nie wiem! Samo się zrobiło! - odparłam zażenowana. Jakbym sama wiedziała, „co to niby miało być!?” - Jak mam to ugasić? - podniosłam nagle głowę i utwierdziłam wzrok na Carlisle'u, był z nas najmądrzejszy.
- A jak to zapaliłaś? - zapytał nie mogąc oderwać oczu od widoku jaki im zaserwowałam.
A uważałam go za mądrego! Nie wywnioskował, że zadając mu to pytanie odpowiedziałam wcześniej Jasperowi? Jakie to wszystko było chore, wręcz niedorzeczne! Jakbym tkwiła w jakimś tandetnie pogmatwanym horrorze!
- Bello? Bello? Bello!!!!! - słyszałam głos zaniepokojonej Esme odczuwając przy tym delikatne szturchanie w lewe ramię.
Dlaczego była taka niespokojna? Dlaczego tak natarczywie mnie wołała? Czyżby moje zapędy piromaniackie dosięgły już połaci otaczającej nas zieleni?
I kolejny już raz ( aż we mnie zawrzało) poczułam dłoń na swoim cholernym lewym policzku.
` zabiję ją'
Odwróciłam się z szybkością godną światła i …..
Dlaczego miałam wrażenie, że spadłam? No tak uderzenie tyłkiem o coś twardego samo nasunęło takie skojarzenie. Pośpiesznie otworzyłam oczy warcząc przy tym złowrogo by dać do zrozumienia blondynie, że ma ostatnią szansę by ratować swoje zgrabne ”cztery litery”.
I o zgrozo myślałam, że dostanę zawału na widok tego, co zobaczyłam.
Przeraził mnie brak ognia, to po pierwsze, brak rzeki - po drugie, brak wszystkiego - po trzecie!
Siedziałam na obolałym tyłku w swojej sypialni a nade mną stała Esme z talerzem, obok niej Rose patrząca na mnie z wyższością ( umierała wręcz z tej chorej satysfakcji uderzenia mnie w twarz).
Musiałam wyglądać na tragicznie poruszoną i zdezorientowaną, bo blondynka krzyknęła na ojca by szybko do nas przyszedł.
Na nowo zaczynałam się dusić! Nie mogłam nad tym wszystkim zapanować! Nie wiedziałam, co najlepszego się ze mną działo!?!
I najgorsze ze wszystkiego, co było tylko możliwe nie widziałam, czy jestem tam tak „ serio - serio” czy miałam jakąś kolejną wizje przeszłości będąc w Brazylii.
To było dziwne, bo wiedziałam, że moja teściowa trzyma w dłoni talerz z ugotowanym przez Alice rosołkiem…
Do pokoju wpadł pędem Carlisle a za nim zaniepokojony Edward. Zerknęli pytająco na kobiety, po czym z wielkim zatrwożeniem na mnie.
Płakałam, a raczej łzy same niczym strumień rozlewały się po mojej twarzy.
- Ja zwariowałam!!!!!! - zawyłam chowając głowę między kolana.
- Najdroższa nic ci nie jest! Sny mają na ciebie zły wpływ! - Edward tulił mnie już w swoich ramionach i delikatnie głaskał po włosach.
- Edwardzie ja nie wiem nawet czy tu jestem! - wybuchłam szlochem, bycie wariatką było naprawdę potężnym utrapieniem.
- Eleazar!!!!! - głos jasnowłosego wampira był jak na moje zszargane nerwy zbyt spanikowany. Wiedziałam już, że byłam w domu i wcale mnie nie zamurują w piwnicy za podpalenie Amazonki, będą bardziej skłonni by zamknąć mnie w pokoju bez klamek…jak tylko im opowiem swój koszmar.
115
115
® ANDREA ADAMIK