sława Słodka wezbrała strumyczkiem, przelewającym się przez brzeg jej gazetki na łąki i gaje poezji nie-
Aksamitny i miłosny głos Haszlera dudnił z nową siłą z tub gramofonowych, huczał nad głowami robotników i spływał w zmyślne maszynerie katarynek, by napędzać te młyny radości bożej.
Wiosna stanęła w rozkroku i z jej zawoalowanego oblicza ścieka ciepławy ruczaj.
— Dosyć już zima, kanciasta i krystaliczna, szczuła dziką zawieję na narody! — wrzeszczał polityk skory
Armia Zbawienia roniąc niezłą muzykę, tudzież Zygmunt Stransky powiewając potanialym znowu plakatem.
Tą wiosenną ulicą, skąpaną w uczuciach, jedenastu przyjaciół toczyło piłkę prosto na strażnika cyrkulacji miejskiej. Peterlak wzniósł lewą rękę wskazując południową stronę i strażnik przepuścił ich z uśmiechem, który huśtał mu się na żerdkach wojskowych wąsów.
Aleją Narodową na nabrzeże Wełtawy i dalej przez Most Palackiego maszerowała dzielna jedenastka, piłka toczyła się błyskawicznie, żaden wypadek nie stanął jej na drodze. Motorowe tramwaje śmigają po ulicach czerwoną krechą, pokryte kurzem rozpruwanych dali. Bim-bam, rozbrzmiewa dzwonek motorniczego, a najszybsze środki komunikacji ciągną za sobą fale dźwiękowe jak ogon komety. Na rogatkach pierwszy chrabąszcz tej wiosny wlazł na szyny tramwajowe akurat wtedy, gdy nadjeżdżał od strony Smichova wóz bystrolotnej szóstki. Tramwaj pędził na delikatnego owada i ten byłby niechybnie zginął, zanim „Polityka Narodowa” zdążyłaby obwieścić jego narodziny w wiadomościach z ostatniej chwili.
Aliści Bernard groźnie najeżył olbrzymią nogę na rozjuszony wehikuł i niemal niedostrzegalnie uśmiechając się, trzymał machinę na szpicu podkutego 36
Iiutn, póki wiosenny chrząszczyk nie przełazi na drugą stronę.
Bernardzie — rzeki wzruszony ksiądz — uAniieeh, który odął twoje usta, sprawił, żeś podobny do świętego Franciszka, wszelako twój goleń Junt jak drąg!
Kiedyś — odrzekł Bernard — byłem wątły. Och, te trunki wspaniałe, co wszystkiemu zaradzą!
Twardy kapitan Bolom otarł rosę w oku i sfora pognała dalej. Światło niebios, wiosenne i rude, przenikało Smichov. Toczyli piłkę przez wyboje pełne wiosennych wód, wśród staromodnych, zgrzybiałych domków, które niegdysiejsza szlachetność sta-wlnla elegancko na skos, wśród ogrodzeń pokrytych obrazkami miłości, obok sławetnego browaru i najzaciszniejszej stacyjki pod górę na Zlichov. Minęli nkolisty Barrandov z napisem rozjarzonym kwietniową niedzielą i zostawili za sobą Małą i Wielką Chuchlę, i nic złego nie przydarzyło się nawet Peter-Inkowi. Teraz rozpościerała się przed nimi równina, której przydawały uroku korowody kwiecia, rozśpiewanych ptaków, słońca i automobilów. Tam gdzie romantyczne piękno zastygło w złom skalny, stoi iloin najbogatszego człowieka w kraju. Postawiony na urwisku i otoczony rozległymi sadami, przybytek króla faktorów przypomina miły dla oka wrzód. Trójca mostów pnie się przez sztuczne jeziorko stwo-rzone u stóp skały, a zwinny żuraw lata to w górę, to w dół.
Jedenastka przyjaciół zatrzymała się na widok bu-
- Do pioruna — rzekł Ben — ta lukrowana architektura to kąsek zbyt słodki dla naszego klubu.
Hart, Peterlak i Węgiel odwrócili się z uśmiechem, atoli ksiądz Feliks Młokos, wznosząc w górę ręce, pocwałował ku dobrobytowi.
— Za mną! — dał rozkaz, nie odwracając się.
Gdy znalazł się pod bramką i zastał ją zamkniętą,
wymanewrował piłkę spod nogi Franciszka i roz-