przyniósł mu nowe spodnie. Pasowały jak tamte tenisówki, a uszczęśliwiony facet potraktował dziadka jak
świętego Mikołaja i pocałował w rękę.
Na dworzec dziadek wraca jesień tą, kiedy wilgoć znowu mu się z kolana wciska. A tu już kaloryfery i ciepła strawa w burze. Właściwie dworzec jest dla niego tylko świetlicą wieczorną i noclegownią. Bo życie dziadka Janka jest urozmaicone nawet zimą.
Po śniadanku, na które składa się zwykle kilkanaście ochłapów pozostawionych w talerzu przez-rozpędzonych gości barowych, dziadek dostojnym krokiem omija kulasów, wózkowców, złodziei-wykolejeńców, dworcówki, pijaków, leżaków i — zmierza na bazar Różyckiego.
— Jasiu już jest! — stwierdzają handlarze, oszuści, kombinatorzy, karciani iluzjoniści, sprzedawcy noży do obierania kartofli, akwizytorzy rewelacyjnych wynalazków odpustowych i zwykli sprzedawcy bigosu.
Dziadek Janek robi tu za podpórkę do wszystkiego. „Dostaje" trzy tysiące i na oczach zachw-yconego tłumu „wygrywa” piętnaście w „trzy karty". Tak się wabi jeleni. Przyjmuje do swego dziadowskiego depozytu trzydzieści zegarków', które usiłuje skryć handlarz-złodziej na widok patrolu.
Sprzedaje bigos złożony z kapusty, która nigdy nie leżała koło kawałka mięsa.
Służy na eksponat, na którym handlarze rewelacyjnymi w'ywabiaczami plum pokazują skuteczność działania swego preparatu. Za to wszystko dziadek Janek inkasuje: uścisk dłoni, klepnięcie dłonią w plecy, talerzyk „bigosu”, czasem pięć dych.
O zmroku dziadek kończy swoją działalność publiczną i wraca na dworcowe leże.
Pochodzi z Lublina. Ma tam swoją rodzinę — dwóch synów i córkę. Dzieci urodziły się w pierwszych latach wojny. Pielęgnował je, żywił, ubierał, w końcu wysyłał do szkoły. Umarła żona. Pracował w kotłowni. Dużo pracował, a jadł coraz mniej. Uparł się. by wykształcić dzieci. Dopiął swego. Cała trójka otrzymała wyższe wyk-
Śżtnłćeftle. I wtedy zachorował na pylicę. Poszedł dó
szpitala, potem do sanatorium, ale płuca wciąż byty do
niczego. Pineszedł na rentę i od tej pory leżał w domu. Dzieci wytrzymały to przez rok. Potem zaczęło się wypominanie. Że darmozjad, że śmierdzi i że wstyd przed
ludźmi. Że mógłby przynajmniej na siebie zarobić, a jak nie, to niech się stara o dom opiek: społecznej, bo młode żony jego synów nie mogą go ątrawić. Że nie dba o siebie i że nie wiadomo, co powiedzieć gościom, którzy na razie przychodzą, ale mogą przestać przychodzie.
Któregoś dnia poniosły go nerwy, założył na siebie wszystko, co mu się dostało z przydziału w kotłowni i wyszedł z domu. Najpierw postanowił wyjść na trzy dni, później na tydzień. Ale... czas płynie.
Wczoraj minięło dwadzieścia łat od chwili, gdy wyszedł z domu. Nie wie. co myśli o nim rodzina w Lublinie. Minęło tyle lat — chyba już nikt tam o nim nie myśli. A on nie zamierza wracać- Tu czuje się najlepiej. Jest wolny jak ptak. No, tak naprawdę to jak sęp. Sęp dworcowy. Tak o nim mówią. O nim i o wszystkich, którzy w dworcowym barze rzucają się na resztki jadła. Gdyby miał dużo pieniędzy, wybrałby się w podróż dookoła świata. Od razu zastrzega się. że wszelkie hotele wykluczone. Tylko dworce! Zwiedzać dworce kolejowe całego świata — to dopiero marzenie. Dziadek nieczęsto oddaje się marzeniom. Żyje z dnia na dzień. Pylica od lat przestała mu dokuczać. Może to zasługa urlopów nadmorskich, może — klimatu dworcowego. Alkohol pije rzadko, ale raz w roku upija się dokumentnie. Właśnie podczas wigilii. Jest to jedyny dzień, kiedy brakuje mu rodziny i wtedy robi wszystko, by święta Bożego Narodzenia przeminęły obok niego.
Czy nie ciągnie go do córki i do synów?
Dziadek 'ogląda się przezornie i spluwa w miejsce, gdzie nikogo nie ma. I tylko wtedy jego łagodna, bystro-• >ka twarz zmienia się na chwilę w maskę pełną gniewu, urazy, żalu i zawziętości.