Zaczęła się bardzo dobrze uczyć, i to uczyć całymi wieczorami. Tymczasem rodzice bogacili się gwałtownie, ale nie chcieli się wyprowadzić, bo się już przyzwyczaili i ponieważ uważali zgodnie (!), że powodzenie jest związane z miejscem. Mieszkali więc nadal w dwóch i pół pokojach, gdzie było obskurnie. Wtedy właśnie zaprzyjaźniła się z kuzynką Joanną, starszą o siedem lat. Przyjaźń polegała na tym, że tamta opowiadała smarkatej swoje miłosne historie, co się zdarza częściej, niż można by przypuszczać.
W tym właśnie czasie zdarzyła się Ewie niezrozumiała przygoda, która jej się jeszcze w przyszłości kilka razy powtórzy. Zaczepił ją na ulicy pewien pan, który zaproponował, aby pojechała z nim na wycieczkę rowerem, za miasto. Pan ten miał duże czerwone ręce, owłosione, ochrypły głos, od którego dreszcz przechodził jej po kręgosłupie. Był poza tym w najwyższym stopniu wstrętny. Odpowiedziała: „Dobrze”. „Kiedy?” „W niedzielę”.
Wyglądała wtedy tak: cierpiała na zanik nosa na perkato. Wystające kości policzkowe, usta prawie murzyńskie, cera krostowata, nogi za grube w kostkach, co jej również zostało.
Nie była nieświadoma tego, na co się naraża. Znała aż za dużo historyjek z małymi dziewczynkami. Cały czas do niedzieli udawała przed sobą, jakby się nic nie stało, jakby w ogóle ani myślała pójść. I w niedzielę, jak lunatyczka, poszła.
Miał może czterdzieści lat. Gdy ją przywitał, nie miał już ochrypłego głosu i cały czar znikł. Była zbyt nieśmiała, aby nie pojechać. Wziął ją na ramę i pojechali. Za miastem odbyło się wszystko według programu. Pan zaczął ją z lekka ruszać i całować, ale był to widać początkujący pan. Ugryzła \ go w rękę i uciekła pieszo do miasta.
Gdy miała lat dwanaście, nauczyła się gwizdać. Zaczęła się też walka o suknie i pokój. Zwłaszcza o osobny pokój. Robiła awantury z wyciem, mówiła, że musi go mieć do uczenia się (co było prawdą), głodowała i siedziała w domu, aby rodzice nie myśleli, że je poza domem. Gdy widziała po roku, że nic nie pomaga, napisała list do matki, że popełnia samobójstwo. (Zamierzała pójść do kuzynki Joanny.) Matka znalazła ją w stanie „ja byłam gdzie indziej” nad morzem, pod skałą. Dostała pokój. Urządzała go cały rok: wszystkie pieniądze wydawała na maskotki — same koty, tylko jedna małpa.
Dostała rower. Miała piętnaście lat. Koleżanki, wychodząc ze szkoły, uciekały przed autami. Ona zatrzymywała je przez podniesienie ręki i — nie śpiesząc się — przechodziła na drugą stronę jezdni. Niektórzy szoferzy znali ją już.
Ze zdziwieniem zauważyła, że w jej domu mieszka dwóch starszych chłopców. Uczyli się na ganku, gdzie cuchnęło, ale oni nie zauważali tego. Mieszkali tam pięć lat przed narodzeniem Ewy. O piętro niżej. Odkąd ich w ogóle zauważyła, zaczęła popiół i śmiecie zrzucać im na głowę. Zrzucała ruchami nonszalanckimi: królewna rzuca perły w morze. Na żadne wołania, wrzaski nie zwracała uwagi. Tak, jakby ich w ogóle nie słyszała. Może ich nie słyszała naprawdę. Raz jeden z nich złapał ją na schodach i spytał:
— Dlaczego to robisz?
— Bo jesteście brzydcy. Dlatego. Prawda, Liza? — spytała siostrę.
Chłopak był tak zdziwiony, że zapomniał ją sprać.
Miała piętnaście lat. Lubiła o zachodzie słońca i po zachodzie jeździć wokół domu, na bulwary; jechała wtedy najwolniej, że rower prawie stawał, patrzała przed siebie, na
79