a często po prostu jego właściwy sens. Można od biedy zrozumieć niefrasobliwe igraszki, na jakie pozwalają sobie w tej sytuacji niektórzy filmowcy zagraniczni. Względy komercjalne leżące u podstaw ich działalności często nakazują im zadziwić odbiorcę widowiskowymi efektami uzyskanymi za wszelką cenę. W odniesieniu do części filmowców amerykańskich dochodzi jeszcze i brak kultury historycznej, zrozumiały u przedstawicieli narodu, który stawiał swoje pierwsze kroki dopiero wtedy, gdy Polacy żegnali już I Rzeczpospolitą, podsumowując w tej tragicznej chwili osiemset-letni ciąg dziejów obfitujących i w cienie, i w blaski. Ten ciąg, który wbrew katastrofie rozbiorów rozwijał się nieprzerwanie i na naszych oczach przekroczył barierę Tysiąclecia, zobowiązuje. Zobowiązuje też sytuacja naszego filmu, grającego przecież powierzoną mu ważną rolę w procesie kształtowania świadomości społecznej. Tymczasem, jak to słusznie stwierdziła na łamach „Ekranu” Barbara Kazimierczak, „... rzadko się zdarza, aby któryś z przygotowanych jako widowisko masowe tematów historycznych służył temu, co nazywamy wychowaniem historycznym, nabywaniem przez społeczeństwa prawdziwej kultury humanistycznej".
Wydaje się zatem, iż mamy prawo wymagać, aby reżyser czy też scenograf podejmujący się tworzenia obrazów wyraźnie umieszczonych w ramach określonej historycznej epoki odnosił się z większym szacunkiem do odtwarzanej przeszłości niż do swych fantazji i ambicji. Niestety, przeważnie jest akurat na odwrót. „Kiedy historyk prostuje szczegóły albo zastrzega się przed odchyleniem od «prawdy dziejowej^ łatwo naraża się na zarzut pedantyzmu i niezrozumienia dla Sztuki przez wdelkie S” pisał niedawno prof. Kieniewicz. 1 gdybyż choć to „S” było zawrze naprawdę takie wielkie!
Nawet wówczas gdy filmowcy odwołują się do opinii historyków, nazbyt często z opinii
23