zbiorkomem. Stanowi to dla mnie przyjemność samą w sobie. Nigdy nie ciekawi mnie, kto za tymi oknami mieszka.
Przyszła do mnie pocztówka: „Kochana J., siostro. G. W związku z wyjazdem do Włoch na beatyfikację mojego wujka męczennika, życzę ci z całego serca - przepraszam, ale tak mnie naszło - radości myślenia, ostrości spojrzenia, triumfu zrozumienia. Asia”.
Jeden człowiek, mój mąż, mnie chroni przed pająkiem, którego się boję: usuwa mi pająka z drogi, a wiedząc, że nad jednym z miejsc parkingowych pod naszym budynkiem zawieszono wielkiego, pluszowego krzyżaka, nigdy tamtędy ze mną nie jeździ, choć jest znacznie krócej. Drugi człowiek stawia swojego poloneza na rogu naszej ulicy i wylotówki, wypakowuje swoje pająki, usadza największego na dachu samochodu a mniejsze pakuje między jego odnóżami i handluje.
Do nikogo żalu nie mam.
Tych, co ich nie widać, nie da się zobaczyć w cudzych oknach. O to też do nikogo żalu nie mam.
Historia mojego zmęczenia
Dziecko odprowadziłam do przedszkola, a drugie mąż zawiózł do opiekunki, bo mam do wykonania swoje miesięczne, dzielnicowe zlecenie, jak zwykle zostawione na ostatni moment. W drodze do przedszkola mijamy niedokończony dom, a może on jest dokończony, tylko już zniszczały, bo nikt się w nim nie zdecydował zamieszkać albo zamieszkał w pokoju na poddaszu i teraz stoi z flintą przy oknie. Na jedynych drzwiach jest tabliczka z napisem „Autre porte s.v.p.” co by potwierdzało tę flintę. W drodze do przedszkola stajemy ze trzy razy w lesie w krzakach ze względu na zagrożenie kupą. Pomiędzy krzakami niosę dziecko na barana i to jest nasz najbliższy kontakt tego dnia. Gdy wracam, już po betonie, dzwoni mój wydawca i mówi, że jedzie na ślub koleżanki do Izraela. Ostatnio dużo mi o tym Izraelu mówi. Widzę, że się dokądś zbiera, ale nie mam czasu o tym myśleć, a już na pewno nie mam warunków, żeby to przeżyć. Najpierw szłam przez las do przedszkola, teraz idę nad rzekę na pocztę.
Ale jestem bardzo zmęczona. Po poczcie idę do znajomej położnej oddziałowej, żeby mi podpisała parę kwitów, a ona mi mówi, że ma nieoficjalną wiedzę, że w jednym z warszawskich szpitali przepełniła się lodówka. Przez ponad rok rodzice zostawiali tam dzieciaki z martwych porodów, nie jakieś mikro-płody, przedmiot odwiecznego sporu, czy to już, czy jeszcze nie, tylko duże, trzykilowe bobasy zdecydowanie z kategorii „to już” a szpital nie pofatygował się poprosić urzędu stanu cywilnego o akty urodzenia i teraz ma problem, bo urząd raczej nie wyda takich aktów na podstawie naprędce sporządzonej
78 | 79