mi. W ręce trzymała mały bat, zakończony u góry złotą gałką; dotknęła mnie nim delikatnie, mówiąc:
- Zbudź się, miły śpiochu! To tak gotujesz się do podróży? Myślałam, że cię znajdę gotowego. Wstawaj, wstawaj szybko; nie mamy czasu do stracenia.
Wyskoczyłem z łóżka.
- Chodź, ubieraj się i jazda! - zawołała, wskazując mi małą paczkę, którą przyniosła.
- Nasze konie ledwie ustoją przy bramie. Powinniśmy już być o dziesięć mil stąd. Ubierałem się szybko, podczas gdy ona pouczała mnie, wręczała różne części rycerskiego stroju i śmiała się z mojej nieporadności. Uczesała mi włosy i, kiedy byłem już gotów, podała mi małe weneckie lusterko w srebrnej ramce, wołając:
- Co teraz myślisz o sobie? Czy mnie przyjmiesz za swego pokojowca?
Nie poznałem w lustrze własnej twarzy, bo tak byłem niepodobny do siebie jak posąg do nieobciosanego kamienia. Byłem piękny i dumny z tej przemiany. Strojne, złotem haftowane szaty uczyniły ze mnie innego człowieka i zdumiewałem się nad magią kilku łokd sukna, przemyślnie ułożonych. Charakter mych szat stał się moim charakterem i w ciągu dziesięciu minut byłem wystarczająco zarozumiały. Klarymonda patrzyła na mnie z macierzyńskim upodobaniem, gdy przechadzałem się po pokoju, jakby próbując nowego stroju.
Zawołała potem:
- Chodź, dość tej dziecinnej zabawy! Naprzód, mój Romualdzie! Daleka droga przed nami, nigdy nie dojedziemy.
Wzięła mnie za rękę i wyprowadziła z domu. Brama otwarła się za dotknięciem jej palców; gdy wychodziliśmy, pies nie obudził się. Przed bramą znaleźliśmy służącego i trzy konie, podobne do tych, które przyprowadził kiedyś, hiszpańskie rumaki, mknące jak wiatr.
Niebawem przybyliśmy na równinę, gdzie już czekał na nas powóz zaprzężony w cztery konie. Pocztylion pognał je jak szalony. Ręką obejmowałem kibić Klarymondy, jej głowa spoczywała na moim ramieniu, jej pierś przyciskała się do mojej.
Od tej chwili rozpocząłem podwójne życie: było we mnie dwóch ludzi, nieznają-cych się nawzajem - ksiądz, który śnił, że w nocy jest szlachetnym kawalerem, i kawaler, który śnił, że w nocy jest księdzem.
Z pewnością byłem - albo wydawało mi się, że byłem - w Wenecji, w wielkim pałacu na Canale Grandę. Klarymonda lubiła życie w wielkim stylu. Nie spowszedniała mi przez przyzwyczajenie. Miłować ją to znaczyło miłować dwadzieścia kochanek. Odwzajemniała mi się stokrotnie.
Pewnego dnia, gdy dość już długo czuła się niezdrowa, skaleczyłem się w rękę i ona wyssała mi krew z rany.