Filozof został sam. Ziewnął, przeciągnął się, chuchnął w dłonie, wreszcie rozejrzał się po cerkwi. Pośrodku stała czarna trumna; pod ciemnymi obrazami tlały świece. Płomyki ich oświetlały zaledwie ołtarz i z lekka środek cerkwi. Dalsze zakątki nawy otulone były pomroką. Wysoki starożytny ołtarz ukazywał swą zgrzybiałość: jego złocona koronkowa rzeźba błyskała tylko tu i ówdzie. Pozłota bowiem miejscami poodpadała, miejscami sczerniała; wizerunki świętych, całkiem pociemniałe, wyglądały posępnie. Filozof rozejrzał się raz jeszcze.
- Nic strasznego - powiedział do siebie. - Człowiek przyjść tu nie może, a na umarlaków i powrotników z tamtego świata znam takie modlitwy, że jak je odmówię, włos mi z głowy nie spadnie. Co tam! - dodał, machnąwszy ręką. - Zabierajmy się do roboty.
Podszedł do kratek; zobaczył tu parę wiązek świec.
„Doskonale - pomyślał. - Trzeba oświetlić całą cerkiew, żeby było widno jak w dzień. Co za szkoda, że w świątyni Pańskiej nie można lulki wykurzyć”.
Zaczął przylepiać gęsto woskowe świece do wszystkich gzymsów, klęczników i obrazów i wnet światło wypełniło cerkiew. W górze tylko pomrok uczynił się jak gdyby grubszy i czarne obrazy patrzyły jeszcze bardziej posępnie ze swych starożytnych ram rzeźbionych, tu i ówdzie połyskujących złoceniami. Filozof zbliżył się do trumny i lękliwie spojrzał w twarz zmarłej: zadrżał lekko i musiał przymrużyć oczy. Taka straszliwa piękność biła od niej!
Odwrócił się i chciał odejść; ale powodowany dziwną ciekawością, dziwną przekorą uczuć, właściwą człowiekowi zwłaszcza w chwilach strachu, nie mógł się powstrzymać, żeby raz jeszcze nie spojrzeć na nią; spojrzał, zdjęty tym samym niepokojem, i musiał spojrzeć po raz trzeci. Zaiste, wybitna piękność nieboszczki wydawała się straszna. Gdyby Zmarła była brzydsza, być może, nie przerażałoby to tak okropnie. Ale w rysach jej nie było nic przyćmionego, zmętniałego, martwego. Twarz jej była jak żywa i filozofowi zdawało się, że patrzy na niego zamkniętymi oczyma. Przywidziało mu się nawet, że spod rzęs prawego oka stoczyła się łza, a gdy się zatrzymała na policzku, dostrzegł wyraźnie, że była to kropla krwi.
Szybko zawrócił do klęcznika, otworzył księgę i żeby dodać sobie odwagi, zaczął czytać głosem najbardziej gromkim. Głos ten uderzył o drewniane ściany cerkiewne, ogłuchłe od dawna i milczące. Samotnie, bez echa, rozpraszał się niskim basem w niezmąconej ciszy grobowej i wydał się jakiś dziki samemu lektorowi. „Czego się mam bać? - myślał filozof wśród czytania. - Nie wstanie przecie z trumny, lękając się słowa bożego. A niech sobie leży! A cóż to za Kozak ze mnie, żeby się wystraszyć? Wypiłem ździebko za wiele, to mi się tak przywiduje. Tabaczki by zażyć! He, dobra tabaka, luba tabaka, zacna tabaka...”