Zbliżaliśmy się jednak do celu. Dziesięciodniowa wędrówka minęła bez wypadku. Widać już było wierzchołek góry Pion, wystrzelający ponad tę całą gromadę olbrzymów. Na jej południowym zboczu znajdował się klasztor Sahastru, do którego zdążałam. Jeszcze trzy dni i mieliśmy znaleźć się na miejscu.
Był koniec lipca, dzień dyszał żarem. Około godziny czwartej z niewymowną rozkoszą zaczęliśmy odczuwać pierwszą rześkość wieczoru. Minęliśmy zrujnowane baszty Niantzo. Schodziliśmy ku równinie, którą widać już było wcześniej między górami. Można już było śledzić wzrokiem nurt Bystrzycy, której brzegi pstrzyła czerwień ostów oraz wielkie białe dzwonki. Posuwaliśmy się skrajem urwiska, na którego dnie huczała rzeka, będąca tu jeszcze potokiem. Wąska ścieżyna ledwie mogła pomieścić dwa stąpające obok siebie wierzchowce.
Poprzedzał nas przewodnik, półleżący na swoim koniu, i śpiewał monotonną pieśń, w której słowa wsłuchiwałam się ze szczególnym zainteresowaniem. Śpiewak był jednocześnie i poetą. Tylko mieszkaniec gór zdolny jest oddać melodię tej pieśni w całej jej dzikiej melancholii, w całej ponurej prostocie. Oto jej słowa:
Na moczarach Stavilli,
Które nasi skrwawili,
Któż tam leży, gdzie srogi grzmiał bój?
Któż tam leży, gdzie srogi grzmiał bój?
To nie dziecię Ilirii,
Tylko zdrajca Maryi -Niegodziwiec, podpalacz i zbój.
Wartką kulą rozdarte Serce zbója nic warte,
Lecz słuchajcie, bo wielki to dziw!
Lecz słuchajcie, bo wielki to dziw!
Już trzy dni i trzy noce Krew mu z piersi chlupoce I Ovigan ni martwy, ni żyw.
Sine oczy rozwiera Dziko wkoło spoziera...
Uciekajmy z tych miejsc! Wszelki duch!
Uciekajmy z tych miejsc! Wszelki duch!
Od upiora zwłok nędznych