[...] Van Helsing nie był już zafrasowany, ale wręcz oszołomiony z rozpaczy. Jego mózg najwyraźniej zmagał się z jakimś problemem. Stąd też minęła chwila, nim powiedział;
- Co mamy teraz zrobić? Do kogo zwrócić się o pomoc? Musimy jeszcze raz przeprowadzić transfuzję krwi i to tak szybko, jak to będzie możliwe, gdyż inaczej biedne stworzenie nie ma przed sobą nawet godziny życia. Pan jest już wyczerpany, ja również. Żadnej z tamtych dziewczyn nie chciałbym wtajemniczać, nawet gdyby któraś była skłonna poddać się operacji. Skąd wziąć kogoś, kto pozwoliłby otworzyć sobie dla niej żyły!
- A co myślą panowie o mnie?
Głos doleciał z sofy, z przeciwległego kąta pokoju. W sercu drgnęło mi coś niczym wyzwalająca nadzieja: był to głos Quinceya Morrisa. Van Helsing poderwał się gniewnie przy pierwszym dźwięku, ale potem jego twarz przybrała nieco łagodniejszy wyraz, a oczy rozbłysły radośnie, gdy zawołałem: „Quincey Morris!” i pośpieszyłem do gościa z wyciągniętymi ramionami. [...]
Van Helsing podszedł, wziął go za rękę, spojrzał prosto w oczy i powiedział:
- Krew dzielnego mężczyzny jest rzeczą najlepszą na świecie, gdy trzeba ratować kobietę. Jest pan mężczyzną i to z tych nie najgorszych. Diabeł może wściekać się na nas, jak tylko chce, jeśli Bóg w porę będzie nam zsyłał odpowiednich mężczyzn.
Znów dokonaliśmy niesamowitej operacji. Nie mam nawet odwagi wnikać we wszystkie szczegóły. Lucy przeszła straszliwy szok i była wycieńczona bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Mimo że do jej żył popłynęła duża ilość krwi, słaby organizm nie miał już sił, by odpowiednio zareagować. Straszne było słuchać i patrzeć, z jakim trudem wraca znów do życia. W końcu jednak serce i płuca zaczęły pracować lepiej i Van Helsing zrobił jej jak zwykle zastrzyk z morfiny, który miał całkiem dobre działanie. Jej omdlenie niezauważalnie przeszło w głęboki sen. Profesor pozostał przy niej, a ja zszedłem z Quinceyem Morrisem po schodach i wysłałem służącą, by opłaciła i odprawiła jednego z woźniców, którzy czekali jeszcze na zewnątrz. Skłoniłem Quinceya, by położył się, wypiwszy kieliszek wina, i poleciłem kucharce przygotować pożywne śniadanie. Potem przyszedł mi do głowy pewien pomysł i udałem się do pokoju, w którym leżała teraz Lucy. Gdy wszedłem tam cicho, zastałem Van Helsinga siedzącego z paroma arkuszami papieru listowego w ręku. Przeczytał je już najwyraźniej i zastanawiał się nad nimi, gdyż wsparł głowę na dłoniach. Na jego twarzy malował się wyraz ponurej satysfakcji człowieka, który rozwiązał pewien problem. Podał mi papiery i powiedział: