r
179
Jak ludzie kłamią? — Strategie
statu i upodobniła do przodków; byłby groteskowy, gdyby nie nasuwał myśli o fosach w Vincennes i plutonie egzekucyjnym. Książę Benewentu zachowywał się jak ktoś, kto tylko udaje, że słucha tego, co w gruncie rzeczy wcale go nie obchodzi. Nic nie mogło doprowadzić do większej wściekłości i tak kipiącego nią człowieka niż owa nieuchwytna arogancja. Napoleon robił awanturę nie wymieniwszy człowieka, w którego mierzył, a im częściej spoglądał na Talleyranda, tym bardziej Talleyrand dawał mu do zrozumienia, że nie dotyczy to jego. Tego było już za wiele: rozwścieczony cesarz stracił wszelki umiar. Podbiegł do Talleyranda i zaatakował go wprost. Darł się niczym w ulicznej pyskówce: „Złodziej! Złodziej! Jest pan tylko złodziejem! Jest pan tchórzem, człowiekiem bezecnym, nie wierzy pan w Boga”.1
W tym miejscu następuje wyliczenie różnego rodzaju zarzutów i obelg pod adresem księcia. Wyliczenie ich zajmuje około jednej strony tekstu, a tyrada kończy się znamiennym:
„Jesteś pan łajnem w jedwabnych pończochach” (...) Obsypany wyzwiskami książę przyjął tę cuchnącą nawałnicę, jakby mu to było całkowicie obojętne. Miał puste spojrzenie, nieruchomą twarz koloru kości słoniowej o bladych wargach: istna mumia. Napoleon, nie panujący zupełnie nad sobą, miał może ochotę spoliczkować go; ale owa wyniosła mina, nieobecny wygląd, trzymały go jeszcze na dystans. Wymierzył Talleyrandowi policzek w inny sposób, rzucając mu straszliwą zniewagę: „A pańska żona? Czyż nie powiedział mi pan sam, że San-Carlos jest gachem pańskiej żony?” Talleyrand poczuł się dotknięty: raczył spojrzeć na człowieka, który był cesarzem, i wycedził tonem doskonałego dworaka: „Zaiste, Sire, nie myślałem, aby ten związek mógł mieć jakiekolwiek znaczenie dla chwały Waszej Cesarskiej Mości albo mojej”.2
J. Orieux, Talleyrand. PIW, Warszawa 1989.
Tamże.